728

Mistrzowie podwójnej gry Podwójni agenci potrafią zmienić bieg historii. Dostarczane przez nich informacje wpływają na politykę mocarstw i decydują o wynikach wojen. Jak pracują i kim byli najlepsi z nich? Siergiej Trietiakow do niedawna mieszkał gdzieś w USA pod zmienionym nazwiskiem – w domu, który podarował mu rząd Stanów Zjednoczonych. Jeździł terenowym Lexusem, jego żona Jelena – Porsche Boxsterem. Nie musieli pracować – żyli z inwestycji, których dokonali za pieniądze ze szpiegowania Rosji. Aldrich Ames od 16 lat odsiaduje wyrok dożywocia w amerykańskim więzieniu. Jego majątek – 2 miliony dolarów, zarobione na sprzedaży Rosjanom tajemnic CIA – został skonfiskowany. Trietiakow, który zmarł w czerwcu 2010r., był od 1995 do 2000 roku szefem rezydentury rosyjskiego wywiadu SWR (Służba Wywiadu Zagranicznego) na Manhattanie. Kierował pracą 60 szpiegów i siatką 150 informatorów, nadzorował każdą z tajnych operacji przeciwko Stanom Zjednoczonym. W ciągu ostatnich 3 lat działalności był podwójnym agentem, który przekazał kontrwywiadowi FBI 5 tysięcy tajnych depesz, 100 tajnych raportów wywiadowczych i nazwiska wszystkich informatorów SWR w Kanadzie i Nowym Jorku. Ames był szefem kontrwywiadu CIA na Związek Radziecki i Europę Wschodnią, gdy w 1985 roku przeszedł na stronę wroga. Przez 9 lat sprzedał ZSRR nazwiska wszystkich osób pracujących dla amerykańskiego wywiadu. Większość z nich została rozstrzelana, reszta przewerbowana przez KGB i wykorzystana do dezinformacji amerykańskich władz. Trzech prezydentów USA – Reagan, Bush i Clinton – otrzymywało w latach 1986 –1994 raporty o sytuacji w Rosji, przygotowane na podstawie fałszywych informacji od podwójnych agentów. Gdy Ames wpadł, prowadzący go rosyjscy oficerowie przez miesiąc pili z rozpaczy. Ten jeden człowiek przez 9 lat wykonał za nich 90 proc. całej kontrwywiadowczej roboty. Jemu zawdzięczali swoje kariery. John Masterman był spokojnym uniwersyteckim wykładowcą, gdy w 1940 roku na polecenie brytyjskiego rządu objął kierownictwo w ściśle tajnym wydziale kontrwywiadu MI5. Jego zadaniem miało być „odwracanie” niemieckich szpiegów, schwytanych na terenie Wielkiej Brytanii. Spisane przez Mastermana doświadczenia stały się później podręcznikiem pracy z podwójnymi agentami dla wszystkich służb wywiadowczych na świecie. Pierwsi niemieccy szpiedzy wysłani na początku wojny do Wielkiej Brytanii przez Abwehr łatwo wpadali w ręce MI5. Zrzucani na spadochronach w nocy, na nieznanym terenie, byli wyposażeni w trudne do ukrycia radiostacje i niewielki zapas gotówki – ok. 200 funtów. Hitler zakładał, że tyle powinno im wystarczyć do czasu inwazji Rzeszy na Wyspy Brytyjskie. Mając do wyboru spotkanie z plutonem egzekucyjnym lub przejście na stronę Brytyjczyków, szpiedzy zwykle wybierali to drugie. „Kilku jednak trzeba było rozstrzelać, mimo protestów kontrwywiadu, dla uspokojenia opinii publicznej” – wspominał Masterman po latach. Już pierwszy odwrócony agent Abwehry – „Snow” – okazał się skarbem dla MI5. Masterman wykorzystał go do przekazania Niemcom wzorów brytyjskich dokumentów z celowo wprowadzonymi błędami. Wyposażeni w sporządzone na ich podstawie papiery niemieccy szpiedzy byli odtąd łatwym celem dla kontrwywiadu. Nie wszystkich jednak trzeba było zmuszać do współpracy – niektórzy zgłaszali się sami. Najsłynniejszym z ochotników był Hiszpan Juan Garcia Puyol. Był on typem urodzonego szpiega freelancera, a przy tym mistrzem podwójnej gry. Już w czerwcu 1940 roku, po dramatycznej ewakuacji Brytyjczyków spod Dunkierki, zgłosił się do ambasady Zjednoczonego Królestwa w Madrycie z propozycją współpracy. Tam jednak, zgodnie z zasadą „nie przyjmujemy do siatki szpiegowskiej tych, którzy sami się zgłaszają”, jego oferta została odrzucona. Puyol poszedł, więc do ambasady Niemiec z propozycją… szpiegowania Brytyjczyków. Abwehra miała o wiele mniej oporów – jej siatka szpiegowska na terenie Wielkiej Brytanii praktycznie nie istniała. Puyol został zarejestrowany pod pseudonimem Arabel, jego bazą miała być Lizbona. Wyposażony przez Abwehrę w fundusze, nadajnik i kontakt do oficera prowadzącego, przystąpił do pracy. W stolicy Portugalii udało mu się kupić stary przewodnik turystyczny i mapę Wielkiej Brytanii oraz nieaktualny rozkład jazdy pociągów. Na podstawie tych źródeł rozpoczął tworzenie raportów wywiadowczych dla Abwehry. Co prawda nie znał angielskiego, miał kłopot z pisownią brytyjskich nazwisk i nie potrafił przeliczać pensów na szylingi, a szylingów na funty, ale był za to mistrzem w pisaniu sensacyjnych historii. Pracował 6 do 8 godzin dziennie, tworząc zmyślone raporty, szyfrując meldunki i werbując fikcyjnych agentów. W lutym 1942 roku Anglicy ze zdumieniem dowiedzieli się od swoich szpiegów, że Niemcy przygotowują wielką obławę na brytyjski konwój, który ma płynąć z Liverpoolu na Maltę. Problem w tym, że taki konwój w ogóle nie istniał. Wymyślił go Puyol, przysparzając tym samym niemieckiej marynarce masę niepotrzebnej pracy. John Masterman doszedł wówczas do wniosku, że „samotny muzyk z Lizbony” bardziej przyda się mu, jako współpracownik niż mimowolny konkurent. Puyol został przemycony w kwietniu 1942 r. do Wielkiej Brytanii i zarejestrowany, jako podwójny agent pod pseudonimem Garbo. W sumie Masterman i jego ludzie pozyskali 120 niemieckich szpiegów. Byli wśród nich zarówno Brytyjczycy i Niemcy, jak i Norwegowie, Belgowie, Hiszpanie, Jugosłowianie, Polacy czy Holendrzy. W 1944 roku MI5 kontrolował już całą siatkę Abwehry w Wielkiej Brytanii.

Jak wypromować agenta Praca z taką ilością podwójnych agentów nie była prostą sprawą. Przypominała chodzenie po polu minowym. Większość odwróconych szpiegów nie wiedziała wzajemnie o swoim istnieniu. Było więc poważne ryzyko, że gdyby ich drogi przypadkiem się skrzyżowały, mogli uznać siebie wzajemnie za niemieckich szpiegów, donieść o tym kontrwywiadowi i nieumyślnie zdekonspirować siatkę. Wydział B1A zajmujący się podwójnymi agentami był bowiem tajny nawet dla oficerów MI5 – do tajemnicy zostało odpuszczonych zaledwie kilkanaście osób. W grudniu 1942 roku został przerzucony do Wielkiej Brytanii Eddie Chapman, specjalista od rozpruwania kas pancernych przy pomocy nitrogliceryny. Złapany przez policję na wyspie Jersey na kanale La Manche odsiadywał tam wyrok więzienia, gdy terytorium to zostało zajęte przez Niemców. Chapman chciał wrócić do Wielkiej Brytanii, do swojej kochanki Betty. Uznał, że najprostszą metodą będzie... zostanie niemieckim szpiegiem. Po przeszkoleniu we Francji, pod nadanym mu przez Abwehrę pseudonimem Fritz, kasiarza zrzucono na spadochronie do Anglii z zadaniem wysadzenia w powietrze zakładów lotniczych Havillanda w Hatfield. Natychmiast po wylądowaniu w Wielkiej Brytanii Chapman oddał się w ręce kontrwywiadu. Został przewerbowany i otrzymał pseudonim Zigzag. Był wartościowym nabytkiem – za udaną operację Niemcy obiecali mu 15 tys. funtów i „wycieczkę” do USA, gdzie czekałoby na niego podobne zadanie. A to oznaczało, że MI5 mógłby zdobyć bezcenne informacje na temat działalności Abwehry w Stanach Zjednoczonych. Należało, więc uwiarygodnić szpiega i… wysadzić fabrykę. W styczniu 1943 roku specjaliści od kamuflażu przerobili zakłady Havillanda tak, by wyglądały jak po akcji sabotażowej. Budynki zostały przykryte brezentem pomalowanym we wzory przypominające z powietrza ruiny. Wokół porozrzucany był gruz i części maszyn. Przy okazji wzniecili spory pożar nieużywanych baraków, przez co omal nie zostali aresztowani przez policję. Podstęp się jednak udał – zarówno lotnicze zdjęcia, jak i relacje prasowe pokazywały obraz poważnych zniszczeń. Chapman ewakuował się statkiem do Lizbony. Masterman został jednak zaalarmowany przez innego podwójnego agenta, że jego podopieczny zostawił na jednostce „prezent” w postaci bomby ukrytej w bryłce węgla. Jak się później okazało, był to wymysł Zigzaga, który sprzedał tę historię Abwehrze, by wyciągnąć od niej dodatkowe 10 tysięcy marek. Po czym został konsultantem ds. sabotażu w placówce niemieckiego wywiadu w Oslo, oddając MI5 kolejne nieocenione przysługi. 6 czerwca 1944 roku, w dniu lądowania wojsk alianckich w Normandii, pracujący dla Abwehry i MI5 podwójny agent przekazał Niemcom informację o składzie jednostek spadochronowych, które miały być zrzucone nad Caen. Gdy rozpoczął się desant, żołnierze Wehrmachtu czekali już na brytyjskich komandosów. Nastąpiła rzeź. Informacja podwójnego agenta pochodziła od samego Winstona Churchilla. Cel był jeden – odciągnięcie niemieckich dywizji od oddalonej o 15 km plaży Omaha, gdzie lądowali Amerykanie. Gdyby ich atak załamał się, oznaczałoby to fiasko operacji „Overlord”. Ciemną stroną pracy podwójnych agentów był fakt, że czasem należało przekazywać informacje, które oznaczały posłanie na pewną śmierć tysięcy ludzi. Państwo prowadzące wojnę musi kalkulować jak szachista: gdzie opłaca się stracić pionka, by następnie zaszachować króla. Tak było również w Normandii. Jeśli jakieś wydarzenie mogło zmienić bieg historii XX wieku, to było nim niewątpliwie lądowanie alianckich armii na francuskich plażach. Hitler i niemieccy dowódcy spodziewali się od dawna desantu angielskich i amerykańskich wojsk na okupowany przez nich kontynent. Pytanie nie brzmiało „czy uderzą”, tylko „gdzie uderzą”. Aby zaskoczyć Niemców, brytyjski kontrwywiad MI5 przeprowadził największą operację dezinformacyjną w historii o kryptonimie „Bodyguard”. Chodziło o wskazanie fałszywych celów inwazji i rozproszenie niemieckich dywizji na terytorium całej Europy – od Bałkanów przez Zatokę Biskajską aż po Norwegię. Kluczową rolę w tej operacji odegrali podwójni agenci, a szczególną – kapitan Roman Czerniawski. Był on najwyżej uplasowanym niemieckim szpiegiem w dowództwie wojsk alianckich, oficerem łącznikowym do sztabu generała Bradleya. Jednocześnie Czerniawski był agentem MI5, MI6 oraz polskiego wywiadu. W sumie – był agentem poczwórnym. Kapitan Czerniawski po kampanii wrześniowej przedostał się do Francji. Po jej zajęciu przez Niemców rozpoczął budowanie – na własną rękę – siatki szpiegowskiej o nazwie „Interallie” (Międzyaliancka). W marcu 1941 roku nawiązał kontakt radiowy z Londynem i odtąd jego informacje zaczęły trafiać do polskiego wywiadu w Wielkiej Brytanii – II oddziału sztabu generała Sikorskiego. Czerniawski – pod kryptonimem Armand – przygotowywał rocznie 80 raportów wywiadowczych o jednostkach niemieckich stacjonujących w okupowanej części Francji. Jego praca tak spodobała się Brytyjczykom, że postanowili zwerbować go do swojego wywiadu. Ewakuowali go, więc samolotem do Anglii, gdzie Armand najpierw został udekorowany przez Sikorskiego orderem Virtuti Militari – pierwszym przyznanym za działalność wywiadowczą – a potem zaproszony na tajne rozmowy z szefami MI6. Do Francji wrócił – skacząc ze spadochronem – już, jako agent brytyjski. Nie było to do końca uczciwe. Czerniawski był polskim oficerem, wiedział jednak, że możliwości Brytyjczyków w tajnej wojnie są o wiele większe. W listopadzie 1943 roku Armand i jego szpiedzy zostali aresztowani przez kontrwywiad III Rzeszy. Czerniawski trafił do więzienia Fresnes pod Paryżem, gdzie wkrótce odwiedził go pułkownik Oskar Reile z zadaniem przewerbowania polskiego oficera. Propozycja brzmiała: praca dla Abwehry w sztabie generała Sikorskiego w zamian za darowanie życia 66 członkom siatki „Interallie”. Kapitan przyjął ofertę: został niemieckim szpiegiem o kryptonimie Hubert. Jednym z jego zadań miało być podburzanie polskich oficerów w Wielkiej Brytanii przeciwko sojuszowi Sikorskiego ze Stalinem. Po zorganizowanej przez Niemców „ucieczce” Czerniawski przedostał się do Madrytu, skąd brytyjska ambasada ewakuowała go do Anglii. Jego koledzy pozostali w więzieniu, jako zakładnicy Abwehry. Wkrótce po wylądowaniu w Wielkiej Brytanii Polak nawiązał kontakt z MI5 i trafił pod opiekę Mastermana, który zdawał sobie sprawę, że poczwórny agent może mu przysporzyć wielu kłopotów. Jednak Czerniawski był najlepiej osadzonym niemieckim agentem do spraw informacji wojskowych w Wielkiej Brytanii. Abwehra pokładała w nim wielkie nadzieje. To stwarzało dla MI5 nowe, doskonałe możliwości. Masterman postanowił zaryzykować: Czerniawski został jego agentem o kryptonimie Brutus. Kryptonim nie był przypadkowy. Zadaniem Brutusa było, bowiem zadanie Niemcom decydującego ciosu w czasie operacji „Overlord”. Stał się on tzw. agentem długodystansowym, którego pozycję buduje się przez długi czas, a wykorzystuje dopiero w kluczowym momencie. Tym momentem miało być lądowanie w Normandii. 6 czerwca 1944 roku nadeszła chwili desantu na francuskie wybrzeże. Hubert-Brutus w swoich depeszach przekonywał Abwehrę, że inwazja nastąpi w lipcu pod Calais. Tam właśnie Niemcy skoncentrowali swoje największe siły, pozostawiając w Normandii zaledwie kilka dywizji. Nie ogłosili też stanu pogotowia, mimo że na 24 godziny przed desantem niemiecki nasłuch radiowy wyłapał treść depeszy adresowanej do francuskiego ruchu oporu, z której wynikało, że inwazja zacznie się następnego dnia. Niemcy woleli uwierzyć Brutusowi niż własnemu wywiadowi.

Kiedy alianckie oddziały walczyły już na plażach Normandii, Brutus wysłał do Abwehry kolejną depeszę, która trafiła bezpośrednio na biurko Hitlera. Pisał w niej, że widział na własne oczy brytyjskiego króla, Churchilla oraz gen. Eisenhowera wizytującego armię w Dover. To oznaczało, że główne alianckie siły mają zamiar przeprawić się przez Cieśninę Kaletańską, a Normandia jest tylko próbnym desantem. Było zupełnie inaczej. Mimo to depesze Brutusa jeszcze przez długi czas utrzymywały Hitlera w przekonaniu, że „prawdziwa” inwazja nastąpi w lipcu pod odległym o 350 km od normandzkich plaż Calais, wiążąc stacjonujące tam niemieckie dywizje. „Trudno jest spalić dobrze ustawionego agenta – stwierdził po wojnie John Masterman. – Nawet, jeśli jego informacja się nie potwierdzi, mocodawcy – dla zachowania twarzy – zawsze znajdą dla niego jakieś wiarygodne usprawiedliwienie”.

Panienki i Pearl Harbor? Choć trudno dziś w to uwierzyć, jeszcze siedemdziesiąt lat temu USA nie miały żadnej agencji wywiadowczej. Odnosiły spore sukcesy w wywiadzie elektronicznym i potrafiły odczytywać szyfrowane japońskie depesze, jednak zajmowały się tym dwie konkurujące ze sobą jednostki armii. Dzieliły się pracą w ten sposób, że w dni parzyste jedna z nich dostarczała raporty na biurko prezydenta Roosevelta, a w dni nieparzyste – druga. Duszan „Dusko” Popow urodził się w bogatej jugosłowiańskiej rodzinie, a kształcił się we Francji i Niemczech. Gdy Abwehra podjęła próbę zwerbowania go przeciw Wielkiej Brytanii, zgłosił się do ambasady tego kraju w Belgradzie i wkrótce został zarejestrowany, jako agent MI5 o pseudonimie Tricycle. Miał odtąd prowadzić podwójną grę przeciwko Niemcom. W 1941 roku Abwehra postanowiła wysłać Popowa do Stanów Zjednoczonych. Jego zadaniem było dowiedzieć się, na jakim etapie są prowadzone przez Amerykanów prace nad bronią atomową. Ale nie tylko – swoje pytania do listy Popowa dołożył także wywiad japoński. Tricycle miał, więc zbadać usytuowanie amerykańskich lotnisk na Hawajach, hangarów, składów paliw i bomb, suchych doków i wielu innych instalacji. Po analizie tych pytań specjaliści z MI5 doszli do wniosku, że jeśli dojdzie do japońskiego ataku, jednym z pierwszych celów będzie Pearl Harbor. Brytyjczycy zaaranżowali, więc spotkanie Popowa z szefem FBI Edgarem Hooverem, odpowiedzialnym za kontrwywiad. Skończyło się ono całkowitą klapą. Faktem jest, że pseudonim Tricycle (Trójkołowiec) wziął się stąd, że Dusko Popow znany był z brania do łóżka dwóch panienek naraz. Dla pełnego uprzedzeń i przewrażliwionego na punkcie seksu szefa FBI Jugosłowianin był, więc po prostu „skorumpowanym degeneratem”.  Po latach Hoover napisał w swoich pamiętnikach: „Przesłuchałem osobiście nikczemnego niemieckiego szpiega i kazałem mu się spakować”. Katastrofa w Pearl Harbor stała się nieunikniona. [no, „wyżej” przymknęli oczy, jak później w 9/11  MD] Jeszcze większa katastrofa spotkała Amerykanów w Europie po II wojnie światowej. W czasie wojny powołali ponad 10 tysięcy ludzi do służby wywiadowczej OSS (Biuro Służb Strategicznych, poprzednik CIA), by natychmiast po zakończeniu walk zwolnić 80 proc. z nich do cywila. Działo się to dokładnie w momencie, kiedy służby kontrwywiadowcze Związku Radzieckiego werbowały na potęgę w Europie Wschodniej dawnych agentów Abwehry oraz gestapo, a także członków antysowieckiej partyzantki. Wybór był prosty – pluton egzekucyjny albo współpraca. Kiedy prezydent USA Harry Truman zorientował się w końcu, że Stalin zamierza dokonać komunistycznych przewrotów w wyzwolonych przez Armię Czerwoną krajach, było za późno. Sowiecki kontrwywiad miał już tam dziesiątki tysięcy agentów, nowo utworzona CIA – 228. Pod koniec lat 40. CIA rozpoczęła akcje wspomagania antysowieckiego ruchu oporu w krajach Europy Wschodniej. Na pierwszy rzut poszły Rumunia, Ukraina, Albania, kraje bałtyckie oraz Polska. Pod Monachium został utworzony obóz szkoleniowy CIA, w którym rozpoczęło się przygotowywanie agentów do misji szpiegowskich i sabotażowych na zajętych przez Stalina terytoriach. Ludzi rekrutowano spośród zbiegłych na Zachód członków antysowieckiego podziemia. Jednak, co najmniej połowa z nich była zwerbowana wcześniej przez kontrwywiady bloku wschodniego. W 1947 roku funkcjonariusze utworzonego przez komunistów Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego zlikwidowali tajną organizację niepodległościową Wolność i Niezawisłość. Na jej miejsce stworzyli kontrolowaną przez siebie strukturę: tzw. V Zarząd Zrzeszenia WiN. Był to początek operacji „Cezary” – wielkiej akcji dezinformacji wywiadów zachodnich. W 1950 roku wysłany do Londynu nieświadomy podstępu kurier WiN powiadomił polską emigrację, że w kraju istnieje potężna podziemna organizacja, licząca 500 żołnierzy, 20 tysięcy uzbrojonych partyzantów oraz 100 tysięcy sympatyków, gotowa do natychmiastowej walki z Armią Czerwoną. Informacja została przekazana do CIA. Amerykanie połknęli haczyk – postanowili uruchomić wielką akcję wsparcia WiN. Jej częścią był tzw. plan „Wulkan” – w razie wybuchu III wojny światowej antykomunistyczne podziemie miało rozpocząć niszczenie węzłów komunikacyjnych i głównych fabryk. W ciągu dwóch lat amerykański wywiad wysłał do Polski kilkudziesięciu emisariuszy z zadaniem przeprowadzenia szkoleń dywersyjnych i wywiadowczych, 17 radiostacji, milion dolarów w gotówce, pięć milionów dolarów w złocie, broń i amunicję. Wszystko zostało przejęte przez komunistyczną bezpiekę. 30 agentów zniknęło bez śladu, a zdobyte fundusze zostały wykorzystane na dofinansowanie Włoskiej Partii Komunistycznej, która miała spełnić rolę piątej kolumny Stalina w Europie Zachodniej. Po tej klęsce CIA była bliska rozwiązania. Uratował ją… wybuch wojny w Korei. Tam jednak poszło agencji jeszcze gorzej – na 1500 zwerbowanych szpiegów wszyscy okazali się podwójnymi agentami podesłanymi przez chiński lub koreański kontrwywiad. Hakir

Emerytura obniża zdolność kredytową Masz 40 lat i zamierzasz wziąć kredyt mieszkaniowy? Nie zdziw się, jeśli bank do wyliczenia zdolności weźmie pod uwagę tylko część dochodu, bo spłatę kredytu potencjalnie zakończysz już, jako emeryt. Od początku roku obowiązują zapisy Rekomendacji S nakazujące bankom uwzględniać w ocenie zdolności kredytowej spadek dochodu po przejściu na emeryturę. Dotyczy to osób, które dziś pracują zawodowo, a podczas spłaty kredytu osiągną wiek emerytalny. Rekomendacja nie mówi dokładnie, jak banki powinny postępować, czyli na przykład, w jakim stopniu zmniejszyć dochód, a także jaki wiek potraktować jako emerytalny i czy różnicować go dla kobiet i mężczyzn. Sytuację dodatkowo komplikuje planowane wydłużenie wieku emerytalnego, które powoduje, że banki nie wiedzą dziś, w jakim wieku ich klienci będą kończyć pracę zawodową.
Wielkie niewiadome Sprawa jest bardzo istotna dla osób, które dziś mają na przykład 40- 50 lat i chcą zmienić mieszkanie na większe czy położone w lepszej lokalizacji, posiłkując się przy tym kredytem hipotecznym. Z uwagi na to, że zalecenie nadzoru ma charakter ogólny, jego faktyczny wpływ na sposób wyliczania zdolności kredytowej zależy od wewnętrznych regulacji poszczególnych banków. Dlatego Home Broker zapytał instytucje udzielające kredytów mieszkaniowych, w jaki sposób traktują dochody osób, które w trakcie spłaty kredytu potencjalnie staną się emerytami. Możliwości teoretycznie jest wiele, bo „w obiegu” są przeróżne kalkulacje dotyczące wysokości przyszłej emerytury z I i II filaru. Przykładowo Home Broker, opierając się na stopie zastąpienia publikowanej przez OECD, szacuje, że mężczyzna, który przez cały okres pracy zawodowej rozpoczętej w wieku 25 lat zarabiałby 5 tys. zł netto po przejściu na emeryturę w wieku 65 lat otrzyma niecałe 3,7 tys. zł. Kobieta zarabiająca tyle samo, po przejściu na emeryturę w wieku 60 lat uzyskałaby świadczenie o prawie 1 tys. zł niższe (w obliczeniach pominięto zmianę wartości pieniądza w czasie). Inaczej wygląda sytuacja osób prowadzących działalność gospodarczą, które z uwagi na to, że w większości odprowadzają minimalne wymagane prawem składki ZUS, mogą liczyć na emeryturę nawet kilkukrotnie niższą od osiąganych dochodów.
Uwzględniamy, ale nie powiemy jak Przeprowadzone wśród banków badanie niestety nie dało jasnej odpowiedzi na pytanie, jakie zasady stosują one do wyliczania zdolności kredytowej przyszłych emerytów. Wszystkie banki, które odpowiedziały na ankietę oświadczyły, że uwzględniają potencjalny spadek dochodów (z wyjątkiem PKO BP, który zasłonił się tajemnicą). Odmówiły jednak podania szczegółowych zasad. Udało się natomiast ustalić, jaki wiek traktują, jako emerytalny. Polityka poszczególnych instytucji różni się jednak w tym zakresie. Najliczniejszą grupę banków stanowią te, które przyjmują, że wiek emerytalny, bez względu na płeć, to 65 lat. Taką politykę stosują: Nordea, BNP Paribas, DnB Nord, Getin Noble Bank oraz Kredyt Bank. Teoretycznie te instytucje powinny korzystniej liczyć zdolność kredytową kobiet, które w trakcie spłaty zakończą pracę zawodową. Nieco mniej liczna jest grupa instytucji, w których wiek emerytalny pokrywa się z obecnymi przepisami (60 lat kobiety, 65 lat mężczyźni). Tak jest w Alior Banku, BOŚ, Credit Agricole i Eurobanku. BZ WBK jest z kolei bardziej restrykcyjny wobec mężczyzn, bo bez względu na płeć przyjmuje, że wiek emerytalny to 60 lat. Pięć banków – PKO BP, mBank i MultiBank, Idea Bank, BGŻ i BPH – odmówiły podania regulacji dotyczących wieku emerytalnego. Znajomość tych zasad może być pomocna w wyborze banku, aczkolwiek sam wiek nie przesądza jeszcze o zdolności kredytowej. Potwierdza to odpowiedź banków na pytanie o tę zdolność w przypadku singla zarabiającego 5 tys. zł netto. Poprosiliśmy je o wyliczenie maksymalnej kwoty kredytu w złotych dla czterech przypadków: kobieta i mężczyzna w wieku 30 lat oraz kobieta i mężczyzna w wieku 40 lat. Uzyskane odpowiedzi wskazują – co może być dość zaskakujące – że aż 13 banków na 16 ujętych w zestawieniu określiło zdolność na tym samym poziomie dla wszystkich czterech przypadków. Tylko trzy – BGŻ, Getin Noble Bank i Credit Agricole – pokazały różnice. Najbardziej widoczne są one w Getin Noble Banku, gdzie 30-latkowie z naszego przykładu mogą liczyć na 489 tys. zł kredytu, co jest najwyższą kwotą w zestawieniu, a 40-latkowie już tylko na 200 tys. zł kredytu. Ta suma nie dość, że jest najniższa w zestawieniu, to jest aż o 60 proc. mniejsza od zdolności 30-latków. Widać, więc, że bank wyraźnie preferuje młodych kredytobiorców. BGŻ zmniejszył zdolność 40-latków o 30 proc. względem 30-latków. Z kolei Credit Agricole zmniejszył zdolność, ale tylko kobiety i to nieznacznie, bo tylko o 9 proc.
Tylko część dochodu Warto jednak wrócić do banków, które nie wykazały różnic w zdolności, bo wydaje się to niespójne z oświadczeniem, że uwzględniają one spadek dochodu po przejściu na emeryturę. Ponieważ wyliczając zdolność bank może przyjąć maksymalnie 25-letni okres spłaty, 40-latek powinien zakończyć spłatę w wieku 65 lat. Zatem jeśli bank przyjmuje, że wiek emerytalny dla obu płci to 60 lat, zdolność 40-latków teoretycznie powinna być mniejsza. Powinna też być mniejsza dla 40-letniej kobiety, jeśli bank przyjmuje, że ona powinna przejść na emeryturę w wieku 60 lat. Tymczasem takiej prawidłowości nie ma, bo różnic w zdolności nie wykazały ani Alior, ani BOŚ, ani Eurobank, ani BZ WBK. Za to spadek zdolności wykazał Getin Noble, choć teoretycznie nie powinien, bo bez względu na płeć, wiek emerytalny w tym banku to 65 lat. Uzyskane wyniki pokazują, więc, że wybór banku przez osoby, które chciałyby zaciągnąć kredyt mieszkaniowy, a powoli zbliżają się do wieku emerytalnego, na przykład mają 55 lat, nie jest rzeczą łatwą. Trudno, bowiem przewidzieć, jak zostanie potraktowany nasz obecny dochód w poszczególnych sytuacjach. Różne podejście banków może brać się m.in. ze stosowanych kalkulatorów służących do wyliczania zdolności. Poza tym, banki celowo nie ujawniają szczegółów dotyczących wewnętrznych procedur. Doświadczenia doradców Home Broker pokazują jednak, że do wyliczenia zdolności mogą przyjąć na przykład 60% obecnie osiąganego przez kredytobiorcę dochodu, jeśli w trakcie spłaty osiągnie on wiek emerytalny. Co ciekawe, może się okazać, że taka procedura jest nie do podważenia nawet w sytuacji, gdy kredytobiorca ma już zaświadczenie ZUS o faktycznej wysokości przyszłej emerytury. Katarzyna Siwek, Magdalena Piórkowska

Milcarek: Kolejne przegrane powstanie Dziś przesłuchanie w sprawie katastrofy smoleńskiej w Brukseli. Publikujemy tekst Pawła Milcarka z "Christianitas" napisany przed dwoma laty w korym pyta o sens i powagę polityki po tragedii. "Kolejne katastrofy i niepowodzenia bywają dopuszczane przez Boga nie, jako znak wybrania, lecz często, jako kary dla zbyt zuchwałych wybranych, gdy grzesząc powiadają sobie 'Abrahama mamy za ojca'" - napisał autor.

Kto miał złoty róg? Platforma od pierwszych chwil po Katastrofie podjęła wysiłki, aby mieć udział w jej „ogólnonarodowym znaczeniu”: żenujący wyścig samochodu Tuska z zatrzymywanym autokarem Kaczyńskiego miał właśnie taki sens. Jednak od początku PO wchodziła do owej „strefy zero” poruszonych uczuć narodowych swoją własną furtką, której symbolem był znany uścisk z Putinem – a więc furtką, z której Jarosław Kaczyński z kolei skorzystać nie chciał nawet raz. Zanim wydarzenie wyda swój własny mit, korzysta czasem z przyodziewku innego, pokrewnego mitu: tak Smoleńsk 2010 korzystał z Katynia 1940. W związku z tym zaistniała jednak charakterystyczna różnica akcentów:, podczas gdy w jednej narracji Katastrofa szybko stawała się „drugim Katyniem”, w drugiej – była raczej jakąś ofiarną ceną za powiedzenie prawdy o Katyniu światu, w tym zwłaszcza – Rosjanom. Miesiąc po Katastrofie te dwa nurty funkcjonowały już, jako dwie rywalizujące opowieści: zrealizowany w TVP film Solidarni 2010 – będący przede wszystkim obrazem poruszenia republikańskiego Polaków – zdał sprawę z „teorii spisku”, istniejącej już wśród ludzi; natomiast inicjowana w „salonie” akcja zapalania 9 maja lampek na grobach żołnierzy sowieckich dość wiernie odpowiadała marzeniom elit o „pojednaniu z narodem rosyjskim”. Mit cudownego pojednania polsko-rosyjskiego był kreowany przez „salon” z nadzieją na wchłonięcie i przetworzenie sensu całego wydarzenia smoleńskiego. Po odrzuceniu przez Kaczyńskiego propozycji wspólnego z Tuskiem autoryzowania takiej wersji było już wiadomo, że nie odbędzie się to łagodnie i po dobroci: powstający przy pomocy zdjęć z Putinem mit pojednania i zgody mógł przetrwać i rosnąć jedynie, jako zabójca mitu „drugiego Katynia”, bądź, jako klarowna alternatywa dla niego, wyprodukowana dla „bardziej otwartych, lepiej wykształconych, z dużych miast”. Ze słabo tłumionej nienawiści do śp. Lecha Kaczyńskiego i z bardziej racjonalnej obawy przed wielkim potencjałem nie-swojej wersji mitu smoleńskiego, Platforma wraz z „salonowym” zapleczem zdecydowała się na odpalenie brutalnego ataku na legendę Prezydenta Kaczyńskiego, korzystając z każdej niejasności czy wątpliwości dotyczącej wyboru Wawelu, jako miejsca pochówku śp. Państwa Kaczyńskich. W ten sposób zamiast rywalizować o możliwą całość mitu smoleńskiego, dwie partie wygenerowały dwa różne mity. Nie były to jednak mity równej wagi. Mit „drugiego Katynia” wchłonął w siebie najpoważniejszy moralny przekaz Katastrofy: że źródłem niepodległości Polski jest krew, cierpienia i wysiłki pokoleń Polaków. Prawda, którą mit „cudownego pojednania” próbował bezskutecznie zastąpić wspólnym zdjęciem Tuska i Putina – nową wersją zdjęcia Okrągłego Stołu.

Zmarnowany Logos Miejscem, w którym powstający mit narodowy mógł zostać od razu prześwietlony światłem wiary i otrzymać swoje pogłębiające objaśnienie, były nauki głoszone w ramach liturgii żałobnych. Gdy czytamy dzisiaj główne homilie, wygłaszane przez najwyżej postawionych biskupów, dostrzegamy w nich – w różnych proporcjach – wszystkie potrzebne elementy chrześcijańskiego przepowiadania funeralnego. A jednak biskupi pozwolili, aby słuchano ich bardziej jak kapelanów obsługujących ból narodowy, niż jak nauczycieli i przewodników narodu. Zjawisko traktowania kościelnej nauki funebralnej, jako jedynie okolicznościowego przemówienia, potrzebnego, by się „zadumać”, pogłębiało się skokowo w przypadku liturgii peryferyjnych względem głównych obchodów narodowych. W sposób skrajny świadczył o tej słabości przypadek pogrzebu Izabeli Jarugi-Nowackiej, w którym kościelna mowa pochwalna ku czci zmarłej wystąpiła równolegle z wypowiedzianą głośno przez jednego z mówców pochwałą jej zaangażowania na rzecz dostępu do aborcji. Nie brakło przykładów zamilczania prawd trudnych przy równoczesnych bardzo świeckich gloryfikacjach. Niezależnie od niewykorzystanej szansy wypełnienia mitu narodowego logosem nadprzyrodzonym, posiadał on siłę złotego rogu. Jednak po raz kolejny w naszych dziejach porozbiorowych narodowi depozytariusze złotego rogu stracili głowę, a ich podkomendni z wielkiej szansy zachowali „ino sznur”. Czy można rzec, że stracił głowę Jarosław Kaczyński? Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wręcz przeciwnie, wykazał się zimną krwią, i to w stopniu zadziwiającym. Był w stanie wejść w odgrywaną ze skrupulatną powagą grę pozorów, którą była „nowa twarz Jarosława Kaczyńskiego”. Kłopot z tą wyborczą maskaradą, będącą równocześnie udręką żałobnika i świecką namiastką głębszego nawrócenia, polegał na tym, że mieliśmy do czynienia z zakamuflowanymi wznioślejszymi postaciami dotychczasowej gry w ucieczkę przed powagą. W tym czasie to elektorat zwrócony od lat w stronę PiSu przechowywał złoty róg mitu smoleńskiego – choć w futerale „mitu drugiego Katynia” – gdy sam Prezes odłożył go na bok.

Próby zadęcia Pierwsza samodzielna próba zadęcia w złoty róg miała miejsce w TVP, w tygodniu żałobnym. Polegała na oddaniu głosu ludziom gromadzącym się na Krakowskim Przedmieściu oraz wszczęciu debaty nad stanem polskiej polityki w programach publicystycznych takich, jak Warto rozmawiać. Jednak – mimo wręcz fenomenalnej oglądalności TVP1 w dniach żałoby – kierujący telewizją publiczną zarząd z rozdzielnika PiSu i SLD pozbył się szybko osób, które miały odwagę oddać nastroje i przemyślenia Polski zjeżdżającej się przed Pałac. Kampania wyborcza kandydata PiSu nie miała sięgać do mitu rodzącego się we wspólnocie, lecz oprzeć się na sztukach magicznych – więc zamiast mitotwórców potrzebni byli magicy namiętności… Mit jednak już żył, choć jego główna treść moralna – opowieść o zobowiązaniu wszystkich wobec Rzeczypospolitej – szybko zaczęła przegrywać konkurencję ze swoją sensacyjną obwolutą: opowieścią o odpowiedzialności PO za katastrofę i rozwijającą ją narracją coraz dalej idących podejrzeń. Nie było to dziwne, zważywszy na fatalne zaniechania rządu Tuska w sprawie śledztwa wyjaśniającego przyczynę katastrofy, widoczny konformizm względem Rosji oraz – może przede wszystkim – obrzydliwe rozgrywanie emocjonalne sprawy przy pomocy Palikota. W tej sytuacji szczególna odpowiedzialność spadała na świeckie autorytety katolickie, znajdujące się od dawna w szeregach owego „ponowoczesnego powstania”, które miało przywrócić Polsce myślenie państwowe.

Duch ofiary – czy raczej „kij”? Wieczorem w dniu Katastrofy Marek Jurek napisał na swoim blogu: „Skoro Bóg dopuścił na nas to doświadczenie – próbujmy wyprowadzić z niego sens, (choć ostatecznie sens tego wydarzenia poznamy dopiero na tamtym świecie). Oby ta ofiara … dała nam ducha ofiary, bez której nie ma służby publicznej”. Wymienione przez byłego Marszałka Sejmu: „duch ofiary” i „służba publiczna”, opisywały dobrze dwa bieguny, w których mieści się pogłębiony, lecz nadal inteligibilny sens Katastrofy. Dwa dni później ze swoją definicją sensu Katastrofy wystąpił w wywiadzie dla „Rzeczypospolitej” Dariusz Karłowicz. Jako jeden z bliższych współpracowników śp. Lecha Kaczyńskiego, redaktor „Teologii Politycznej” szedł w stronę bieguna służby publicznej: przypominał, że „testamentem wspólnym dla wielu tych, którzy zginęli”, jest marzenie o „silnym, nowoczesnym, podmiotowym państwie”. W nieco odmiennym kierunku poszło, i to od pierwszego dnia, myślenie Wojciecha Wencla, reprezentanta środowiska „Magazynu Apokaliptycznego 44 / Czterdzieści i cztery”. Wencel wyrażał przekonanie, że 10 Kwietnia oznacza chciane przez Boga wytrącenie Polski z marzeń o „wygodnej egzystencji” – i popchnięcie jej do „pełnienia duchowej misji w Europie”, na podobieństwo Izraela idącego za swym Bogiem.

Tako rzecze Rymkiewicz Zacytowane akcenty, polityczne lub mistyczne, w pojmowaniu sensu Katastrofy mogą się wzajemnie dopełniać, jednak nie zdają sprawy z pewnej ideowej infrastruktury, która na nieszczęście szybko zastąpiła ogólnonarodowe znaczenie mitu smoleńskiego. W dużym stopniu została ona zainspirowana przez Jarosława M. Rymkiewicza – jako wyroczni, sadowionej w tym czy innym portalu, czasopiśmie albo artykule do wypowiadania najbardziej apodyktycznych ocen i wezwań. Zapładniająca funkcja „mędrca z Milanówka” polegała na zainspirowaniu dwóch idei. Pierwsza z nich to teza – autoryzowana Mickiewiczem – na temat dwóch Polsk: istnieją „Polacy, którzy kochają Polskę i są jej wierni – i jeszcze jacyś inni Polacy, którym Polska nie jest potrzebna”. Z tymi drugimi „porozumienie owszem, jest możliwe – przy pomocy kija. […] Żeby ich piorun trzasł!”. Do tego dochodzi idea druga, podjęta w wierszu napisanym prawie Mickiewiczem: że jedynym i nieomylnym przywódcą, wybranym Jakubem Jasińskim naszych czasów, jest Jarosław Kaczyński. Oto przepisany na czas po 10 Kwietnia skrót Wieszania. Można było się tym zachwycać i uznawać za swój manifest – przynajmniej aż do czasu, gdy po przegranych wyborach prezydenckich Komitet Polityczny PiSu usunął Elżbietę Jakubiak, podejrzaną o zdradę aktualnego Jakuba Jasińskiego wobec przedstawicieli „cara północy”. Wówczas oczy się otwarły: horror międzypartyjnej „wojny nuklearnej” jest już nie do wytrzymania, „należy znaleźć pole dla polityczności zdolnej abstrahować od logiki śmiertelnego starcia”. Jednak zgoda na zastąpienie złotego rogu Rymkiewiczowskim kijem na gorszych Polaków, na połowę Polski, była udziałem w wyprawie, po której zostaje „ino sznur”.

Czy w Polsce istnieje polityczna opinia katolicka? Co za przekleństwo, któremu nie potrafiliśmy się przeciwstawić: mit smoleński, złoty róg dla wszystkich Polaków – mający każdego wydźwignąć, choć trochę, a wszystkich mocno – zginął gdzieś pod naszymi nogami! Zdeptany, gdy chciano go obronić przed barbarzyńcami Palikota, zastąpiony sztukami magicznymi sztabu Jarosława Kaczyńskiego, a przez „zwykłych ludzi” z jego obozu wymieniony na poręczniejszy kij na „jałowe elity” w wymiarze połowy społeczeństwa. Zabrakło czynnika opisywanego przez Eliota, jako „wspólnota chrześcijan”, czyli niezależna od establishmentu państwa i Kościoła opinia publiczna odwołująca się wspólnie do zasad przewyższających grę partyjną. Biorąc pod uwagę własną część odpowiedzialności, uważam za konieczność zapytania wprost: czy po dwudziestu latach niepodległości mamy w Polsce polityczną opinię katolicką – nie tylko odpowiednio silną, ale i należycie samodzielną względem czynników partyjnych? W Polsce istnieje sektor inteligencji katolickiej – spod sztandaru „Tygodnika Powszechnego” – który w ogóle troszczy się bardziej o adaptację katolików do mentalności liberalnej, niż o tworzenie standardów społecznych odpowiadających katolicyzmowi. Przeciwwagą dla tej opinii „adaptacyjnej” było od lat dziewięćdziesiątych Radio Maryja, jako ośrodek opinii prowokujący swoich odbiorców do postaw niepokornych i opornych względem wówczas wszechobecnych standardów „Gazety Wyborczej”. Na początku obecnej dekady wydawało się, że zaistniała szansa na tworzenie pozytywnej alternatywy dla postawy „adaptacyjnej”. Po roku 2000 dokonał się prawie jednoczesny zwrot całego archipelagu katolickich środowisk intelektualnych, w konsekwencji, którego wiele z nich, przepojonych ogromną nadzieją na „nową Solidarność”, udzieliło bardzo dużego kredytu zaufania programowi IV RP i jej „rewolucji moralnej”. Niestety nawet wtedy, gdy – już w 2007 – nadzieje na uczciwe traktowanie agendy katolickiej przez PiS, jako „partię republikańską” zostały brutalnie rozwiane, nadal wielu liderów opinii katolickiej, na wielu poziomach, od centralnych do lokalnych, od publicystów do blogerów, całą swoją polityczną nadzieję pokładało w jednej partii. Dlatego ta potencjalna „wspólnota chrześcijan”, katolicka opinia polityczna w żaden sposób nie przeciwstawiła się partyjnej redukcji mitu smoleńskiego. Okazała się ponadto bezsilna w trakcie wyborów prezydenckich. Sprawę tę widać bardzo dobrze w losach wyborczych Marka Jurka. Logika polskich wyborów prezydenckich jest taka, że startując w nich Marek Jurek mógł grać o dwie sprawy jednocześnie: najpierw o wzmocnienie o kolejne punkty samodzielnej pozycji polityki chrześcijańsko-konserwatywnej, a następnie – o użycie tego większego upodmiotowienia dla zakotwiczenia cywilizacyjnego obozu Jarosława Kaczyńskiego. Jednak to drugie jest ściśle zależne od tego pierwszego. W sytuacji, gdy w świetle żadnych badań Jarosław Kaczyński nie mógł liczyć na prezydenturę w pierwszej turze, zdobycie w tej turze także części jego potencjalnych głosów przez Marka Jurka powinno być traktowane i objaśnione przez polityczną opinię katolicką, jako cel równocześnie ogromnie ważny dla uobywatelnienia głosu katolickiego oraz bezpieczny z punktu widzenia dalszych losów kraju, rozstrzyganych w drugiej turze. Niestety w tej sprawie Marek Jurek nie otrzymał tego jedynego wsparcia, na które miał prawo liczyć u potrafiących liczyć liderów opinii katolickiej. Wiele rozpoznawalnych autorytetów katolickich włączyło się do kampanii Jarosława Kaczyńskiego bezwarunkowo, tylko po to, aby bądź potwierdzać na wyrost przychylność kandydata PiSu dla ochrony życia, bądź wpisywać go w biblijne cytaty i hagiograficzne tony, bez dotykania tematów trudnych dla kandydata PiSu. Egzaltowany moralizm „chwili dziejowej” odjął katolickim krytykom startu Jurka umiejętność liczenia: cała konstrukcja ich rozumowania była oparta na założeniu, że Kaczyński ma szanse na wygranie prezydentury już w pierwszej turze (lub: tylko w pierwszej turze). Nie potwierdzały tego żadne profesjonalne prognozy i sondaże. Mimo to odmawiano Jurkowi prawa do próby wyemancypowania elektoratu chrześcijańsko-konserwatywnego w pierwszej turze. Autorzy tacy jak Wojciech Wencel czy Ewa Polak-Pałkiewicz robili to z gorliwością analogiczną do tej, jaką wykazują się ci wszyscy, którzy od lat ganią Kaczyńskich za próby emancypowania polskiej polityki – z tym, że tym razem przedmiotem kpin i żali jest próba upodmiotowienia głosu katolików, którzy przecież zamiast się tak nabzdyczać powinni mieć poczucie, że w polityce krajowej są panną niepiękną i bez posagu… Klęska wyborcza Marka Jurka nie była jego osobistym niepowodzeniem – lecz symptomem głębokiej choroby katolickiego zmysłu polityczności, w tym wypadku ściśle powiązanym z nieporuszoną dominacją duopolu PO-PiS.

Rozpętanie demonów Po bezprecedensowej katastrofie 10 Kwietnia nastąpił, co prawda wylew nastrojów republikańskich – lecz został on szybko skanalizowany w dotychczasowym układzie politycznym. Od wzniosłości do namiętności: wróciliśmy do meczu „polityki uczuć”. Każde metodyczne obrażanie rozumu, ulubionego tworu Bożego i Jego podobieństwa w człowieku, przywołuje demony. Meczowa tabloidyzacja sporu politycznego w Polsce ma i ten aspekt: poddaje polityczność zbyt łatwej manipulacji przewrotnych umysłów. W wyborach prezydenckich 2010 ta bezbronność osamotnionych uczuć względem magii demonów spin-polityki wróciła aż nazbyt wyraźnie, proporcjonalnie do siły rozpętanych uczuć. Co więcej, w kampanii przed drugą turą, PiS – partia, która otrzymała zaufanie ludzi szukających jakiegoś fundamentalnego zakorzenienia polityki – zdecydował się na odcięcie się od swej już jedynej kotwicy „metafizycznej”, w postaci jednoznacznego antykomunizmu. Wobec dogłębnego wydrążenia Platformy – niegdyś partii pozującej na antykomunistyczną i postliberalną propaństwowość – proces dalszego wydrążania Prawa i Sprawiedliwości miał w sobie coś upiornego. Kto jeszcze wtedy uwierzyłby, że ta tworzona pracowicie i sprytnie przez spin-polityków próżnia „umiaru” już niedługo stanie się jedynie umiecioną sceną dla demonów rzucających ludźmi w grze nazwanej „sporem o krzyż na Krakowskim Przedmieściu?” Wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu – w tym oczywiście przede wszystkim profanacja krzyża w trakcie manifestacji antyklerykalnej – doprowadziły nas najbliżej sytuacji, w której jakiś demon wtargnął do polskiego życia publicznego i pociągnął do tańca korowody rozmaitych ludzi. Jednak jego złośliwą grę było czuć już wcześniej – wszędzie tam, gdzie deptano szacunek dla zmarłych, godność żałoby, przebudzenie do bycia narodem. Ale i wszędzie tam, gdzie usiłowano podporządkować rzeczy święte spin-polityce lub dla wywyższenia swego kandydata, z lęku przed Rosją, nadużywano imienia Bożego. Głęboką rację miał Wojciech Wencel, gdy w swych gorących felietonach upominał się, co jakiś czas o traktowanie całej sekwencji wydarzeń po 10 Kwietnia, jako ponownego wyraźnego wkroczenia Bożego w naszą historię. Jednak i on popełniał błąd zawężenia tej metafizyki do kilku podnoszących na duchu wnioskowań lub odezw wyborczych. W tamtym czasie chyba zresztą nikt nie miał śmiałości, aby powiedzieć rzecz zdawałoby się oczywistą: że kolejne katastrofy i niepowodzenia bywają dopuszczane przez Boga nie jako znak wybrania, lecz często jako kary dla zbyt zuchwałych wybranych, gdy grzesząc powiadają sobie „Abrahama mamy za ojca”. Teologia dziejów pomijająca ten wątek byłaby, mimo nagromadzenia symboli grozy katastrofy, cukierkowym ersatzem prawdy o Bogu. Co więcej, oparte na niej proroctwo mogłoby się okazać bezbronne wobec uroszczeń bożków-demonów: Chwili, Zmagania i Wyzwania. Doświadczenie ostatnich miesięcy opowiadało nam wielokrotnie prawdę, że demony wchodzą z łatwością wszędzie tam, gdzie zamiast życia prawdziwego tworzy się życie zastępcze – gdzie zamiast życia jest gra, choćby i o intensywnym, romantycznym napięciu. Oglądana oczyma wiary, Katastrofa przyszła po to, żebyśmy w naszym życiu narodowym wyrwali się z zaklętego kręgu „gry zamiast życia”. Trzy kolejne akty dramatu smoleńskiego – żałoba, wybory i sprawa krzyża – pokazują jednak, że w polskiej sferze publicznej gry jest nadal więcej niż życia. Jeruzalem, Jeruzalem, nawróć się do Pana, Boga twojego…

Paweł Milcarek

Zanim powiesz „tak” muzułmaninowi Czy związek dwojga ludzi wywodzących się ze skrajnie odmiennych kultur, religii, mentalności może być szczęśliwy i trwały. Na to pytanie znajdziemy odpowiedź w liście od czytelniczki mieszkającej w Anglii. Czytelniczka magazynu "Miłujcie Się" pisze: „Niedawno poznałyśmy kolegów pochodzących z krajów arabskich. Trzeba przyznać, że są bardzo mili i gościnni, mają jednak zupełnie inne obyczaje niż Polacy i – jak się później okazało – co drugi zażywa jakieś prochy. Zrozumiałam, że moje wcześniejsze złe doświadczenia z pewnym chłopakiem były mi potrzebne, aby teraz nie dać się tak łatwo zwieść następnemu, który nalega i – jak to określił – chce, żebym »choć na chwilę« była jego dziewczyną. Tłumaczy mi, że to tylko gra: »No sex, only play!«. (…) Ja mam swoje zasady, on swoje; ja nie wyrzeknę się swojej wiary (katolickiej), on prawdopodobnie swojej (islam) też nie”. Inna nasza czytelniczka, Dorota, która również wycofała się ze związku z muzułmaninem – dużo poważniejszego już – opisuje swoją historię następująco: „Basen i Basam... W nich jestem zakochana. To nie błąd w druku. Basam to imię mojego chłopaka. Jest muzułmaninem. Razem zwykliśmy szaleć w basenie: pływać, nurkować. Do czasu..." Po 2 latach znajomości zaczął odkrywać przede mną swoją prawdziwą osobowość, ukształtowaną przez Koran. Z wesołego, serdecznego dla wszystkich chłopaka zmienił się nie do poznania. Zabrania mi wielu rzeczy, między innymi pływania, które wcześniej wspólnie tak uwielbialiśmy. Nie możemy chodzić na żadne zabawy, nie pozwala mi się spotykać z wieloma moimi znajomymi, chociaż wcale ich nie zna (i nie chce poznać). Nie mogę jeść wieprzowiny i robić wielu innych rzeczy, których lista jest bardzo długa. Doszło nawet do tego, że nie szanuje w ogóle mojej wiary (jestem chrześcijanką). Zmartwychwstanie Jezusa uważa za bzdurę, kopie Biblię, pluje na krzyż. Jeszcze parę miesięcy temu był wspaniałym chłopakiem, który poszedł ze mną na pasterkę w święta Bożego Narodzenia. Dziś nie szanuje mnie i mojej rodziny. Tłumaczy to tym, że teraz „traktuje mnie poważnie”, planując ślub... a i po ślubie sytuacja jeszcze bardziej ulegnie zmianie. Piszę to ku przestrodze wszystkim tym dziewczynom, które tak jak ja zakochały się w muzułmaninie. Oni na początku są naprawdę inni. Ukrywają swoje wychowanie według Koranu. Ukrywają swoje przekonanie o wyższości nad kobietami (są świetnymi aktorami). A gdy już zdobędą ich serca, stają się nagle zupełnie innymi ludźmi... Pełnymi nienawiści, gdy tylko ktoś zrobi coś niezgodnego z Koranem. Dlatego proszę: nie dajcie się zwieść, tak jak ja. Ciągle jednak mam nadzieję, że Chrystus wskaże Basamowi drogę do siebie. Są momenty, gdy poznaję w nim dawnego Basama, pełnego miłości dla wszystkich. Wystarczy jednak, że przejdziemy koło sklepu mięsnego, a pała nienawiścią do wszystkich ludzi na ziemi, którzy jedzą wieprzowinę. Proszę, więc o modlitwę za nawrócenie mojego Basama, aby uwierzył, że Chrystus umarł też dla niego, aby i on mógł być zbawiony. Proszę, módlcie się do Jezusa o cud. Mimo wszystko wierzę w dobre serce Basama. On nie zgadza się z niektórymi zasadami Koranu, jednakże nie próbuje ich podważać, bo tak został wychowany. Godzi się na zło, bo myśli, że są to słowa Boga. Dlatego proszę jeszcze raz o modlitwę za niego. Niech Jezus otworzy jego serce na miłość Boga. Wierzę, że dobre serce Basama potrzebuje tylko przewodnika, którym jest Jezus”.

Co ma wspólnego światło z ciemnością? Katoliczki rozważające możliwość wyjścia za mąż za muzułmanina (rzadko zdarza się sytuacja odwrotna) powinny wziąć pod uwagę zamieszczone poniżej wskazówki, które spisał ks. Zakaria Butros, duszpasterz Kościoła koptyjskiego w Egipcie, doświadczony w pracy duszpasterskiej i ewangelizacyjnej. Ksiądz Butros często ma do czynienia z małżeństwami mieszanymi, zarówno w Egipcie, jak w Europie i Ameryce. W każdym z tych małżeństw, niezależnie od miejsca, powtarzają się te same problemy. Jedyna różnica polega na tym, że w kraju islamskim, jakim jest Egipt, wobec żon niemuzułmańskich stosuje się więcej przemocy – zarówno przed ślubem, w celu przymuszenia ich do małżeństwa, jak i po ślubie, by zmusić je do przejścia na islam.

„On proponuje Ci małżeństwo, a Ty jesteś zakochana w jego wschodniej urodzie. Jest inteligentny, bogaty, wykształcony i uprzejmy. Czego jeszcze może oczekiwać kobieta? Ale okazuje się, że ten doskonały kandydat do małżeństwa jest muzułmaninem.

On powie Ci: »Z religią nie będzie problemu. Możesz zachować swoją, a ja zachowam swoją«. Jest, oczywiście, prawdą, że muzułmański mężczyzna może poślubić niemuzułmankę, ale czy jest prawdą, że w tym małżeństwie nie będzie problemów? Aby odpowiedzieć na to pytanie, kobieta powinna się dowiedzieć, co oznacza pojęcie »żona muzułmanina«. Twój status:

Islam naucza, że »mężczyzna przewyższa kobietę« (Koran, sura 2:228).

Islam naucza, że kobieta ma połowę tych praw, które ma mężczyzna – w sądzie (2:282) i w dziedziczeniu (4:11).

Islam traktuje żonę, jako własność męża. Na przykład werset 3:14 mówi: »Dobrze jest dla mężczyzny kochać swoje rzeczy: żony i synów, złoto i srebro, i konie...«.

Islam nakazuje kobietom zasłaniać twarz, kiedy wychodzą z domu: »I powiedz wierzącym kobietom, by zasłaniały twarze i nie eksponowały swojego piękna« (24:31). Jednocześnie Mahomet uczy, że kobiety są ułomne intelektualnie oraz duchowo. Al-Bukhari (2:541) przekazuje słowa Proroka: »Nie spotkałem nikogo bardziej odartego z rozumu i pobożności niż kobiety«. Twoje małżeństwo. Islam zezwala na poligamię; mężczyzna może mieć jednocześnie nawet cztery żony: »Żeńcie się według waszego wyboru – z dwiema, trzema, czterema...« (4:3). Mąż może rozwieść się z żoną – wystarczy jego ustne oświadczenie – żona natomiast nie może zainicjować rozwodu. »Można rozwieść się dwukrotnie« – mówi Koran (2:229). Jeżeli mąż trzykrotnie wypowiedział formułkę rozwodową, żona nie może powrócić do niego, póki nie wyjdzie za mąż za innego, który również się z nią rozwiedzie (oczywiście kobieta musi z nim również współżyć seksualnie). Nakazuje to Koran (2:230).

Islam naucza, że mąż powinien karać żonę, bijąc ją lub odmawiając jej współżycia: »Jeżeli żony okazują brak posłuszeństwa, karzcie je, nie dzielcie z nimi łóżka i bijcie je...« (4:34). Twoje życie seksualne. Islam uważa żonę za obiekt zaspokajający pragnienia seksualne męża: »Wasze żony są dla was polem do zaorania, korzystajcie, więc z nich, kiedy tylko chcecie i jak chcecie« (2:223).

Twoje dzieci. Twoje dzieci muszą być wychowane w religii ojca-muzułmanina. W przypadku rozwodu dzieci pozostają zawsze z ojcem, który może zabronić Ci widywać się z nimi. Szariat (prawo islamu) stanowi, że w małżeństwach mieszanych dziecko powinno być wychowywane w „lepszej z dwóch religii wyznawanych przez rodziców” – przy czym tą lepszą, oczywiście, w myśl szariatu jest islam. Koran twierdzi, że islam jest jedyną prawdziwą religią (3:19). Niemuzułmanin nie może być nawet przyjacielem muzułmanina: »Wy, którzy wierzycie, nie miejcie za przyjaciół niewierzących, tylko wiernych« (4:144).

Twoja przyszłość. Jeżeli twój muzułmański mąż umrze przed Tobą, a jego majątek znajduje się w kraju islamu, zostanie zastosowane prawo muzułmańskie. Żona muzułmanina, która nie przeszła na islam, nie dostanie nic z majątku swojego zmarłego męża. Ta, która przeszła na islam, dostanie bardzo małą część. Według Koranu, muzułmańska żona nie przejmuje majątku po mężu. Jeżeli mąż umrze, nie zostawiając dzieci, żona otrzymuje jedną czwartą jego majątku, natomiast pozostałą część dzielą między siebie jego rodzice, bracia, wujowie i dalsi krewni. Jeżeli natomiast zmarły mąż miał dzieci, żona dostanie tylko jedną ósmą majątku, a resztę przejmują dzieci – przy czym synowie dostaną dwa razy więcej niż córki. Takie prawo ustanawia sam Koran (4:12): »Z tego, co zostawicie, wasze żony otrzymają jedną czwartą, jeżeli umrzecie bezdzietni; jeżeli natomiast są dzieci, żony dostaną jedną ósmą«. Zanim powiesz „tak”. Zanim zdecydujesz się wyjść za muzułmanina, powinnaś poznać powody, dla których on chce się z Tobą ożenić. Jeżeli Twoją motywacją jest miłość, jego decyzja może być wywołana chęcią uzyskania prawa do pobytu w Twoim kraju. Wiem, że »miłość jest ślepa«, a jednak wierzę, że te moje uwagi pomogą Ci otworzyć oczy i ujrzeć prawdę. Być może powiesz, że Twój narzeczony jest niepraktykującym muzułmaninem, jednak nie wolno Ci zapominać, że islam jest czymś więcej niż religią. Jest to cały system religijno-prawny, któremu muszą się podporządkować zarówno muzułmanie, jak i niemuzułmanie w kraju islamskim. W przypadku jakiejkolwiek niezgody pomiędzy Tobą a Twoim muzułmańskim mężem jemu wystarczy znaleźć się na terenie islamskim, by mieć całkowitą przewagę nad Tobą. Jeżeli masz nadal wątpliwości, proponuję Ci obejrzenie filmu Not without my daughter, ukazującego prawdziwą historię Amerykanki, która wyszła za muzułmanina. Są też inne: Princess, Dreams of Trespass oraz The Stoning of Soraya M. Obejrzenie któregoś z tych filmów może Ci pomóc uratować życie. I nie tylko Twoje, ale też życie Twych przyszłych dzieci. »Nie wprzęgajcie się w jedno jarzmo z niewierzącymi. Cóż, bowiem ma wspólnego sprawiedliwość z niesprawiedliwością? Albo cóż ma wspólnego światło z ciemnością?« (2 Kor 6, 14). Stolica Apostolska wydała instrukcję Erga migrantes caritas Christi, w której ostrzega katolików przed zawieraniem małżeństw z wyznawcami islamu.

Mirosław Rucki

Loranty o sprawie małej Madzi: Wciąż nie wiemy, jak umarło dziecko O domniemanych przyczynach śmierci małej Madzi, udziale osób trzecich w sprawie oraz o działaniu prokuratury - z Dariuszem Lorantym, nadkomisarzem w stanie spoczynku i policyjnym negocjatorem rozmawia Marta Brzezińska. Marta Brzezińska: Niemal, co dzień pojawiają się kolejne szokujące doniesienia w sprawie małej Madzi. Gazety rozpisują się o poszukiwaniu informacji w sieci o cenach trumienek, dziś czytam doniesienia, jakoby rodzice dziewczynki byli na bieżąco informowani o każdym kolejnym kroku podejmowanym przez prokuraturę. Co o tym wszystkim myśleć? Dariusz Loranty: To, o czym rozpisują się szeroko gazety to są rozmaite hipotezy, których wiarygodność trudno zweryfikować. Wyrwane z kontekstu. Logika przebiegu przestępstwa ma pewną mechanikę, którą można dość łatwo przewidzieć. Kiedy matka relacjonowała napad, w którym rzekomo miano jej odebrać dziecka, to znając tę logikę od razu wiedziałem, że nie mówi prawdy. Na podstawie takich materiałów można dedukować możliwy przebieg sprawy.

Więc jak mógł wyglądać przebieg? Na obecną chwilę wciąż nie wiemy, jak przebiegała śmierć dziecka. Nie jest wyjaśniona kwestia udziału innych osób prócz matki, która według mnie przyjmuje na siebie część winy, że tylko ona była przy śmierci dziecka lub tylko się do niej przyczyniła. Osobiście, wydaje mi się to wysoce mało prawdopodobne. Do tej pory, na podstawie ujawnionych publicznie faktów, nie znamy rzeczywistych przyczyn śmierci tego dziecka. Pewne okoliczności wskazują ewidentnie „na udział osób trzecich”, czyli ktoś prócz niej był przy tym lub... boję się powiedzieć publicznie... ale też pewne przesłanki wskazują na działania z premedytacją. Zaplanowanego i świadomego działania. Przesłanka taka jak na przykład fakt, że śmierć dziecka nie nastąpiła we wskazanym przez nich terminie.

A kwestia ukrycia zwłok dziewczynki?

To oddzielne zagadnienie. Wydaje mi się, że w tym także musiała uczestniczyć inna osoba, która pomagała matce. Na drodze dedukcji zakładam, że to była zupełnie inna osoba niż ta, która była przy śmierci dziecka. Oczywiście, oprócz matki. Z technicznego punktu widzenia, sposób pochowania zwłok uniemożliwiał to jednej osobie, musiała tu nastąpić pomoc jeszcze kogoś. Ale wykluczałbym w tym udział tej osoby, która była przy śmierci dziecka.

Więc kto był przy śmierci, a kto pomagał chować zwłoki? Według mnie to dwie rożne osoby. Nie będę typował, że tu ojciec dziecka a tu na przykład brat osoby podejrzanej, choć uważam, że społeczeństwo ma prawo oceniać i gdybać, bo to oni zainicjowali medialny spektakl, który od początku służył odwróceniu uwagi.

Czy to już wszyscy czy kogoś jeszcze można podejrzewać o udział w sprawie? Trzecią osobą, którą można podejrzewać w tej sprawie jest ktoś, kto celowo nakręcił koniunkturę medialną, nagłośnił to wydarzenie. Z tym, że oczywiście nie mam tu na myśli Krzysztofa Rutkowskiego, który po prostu wykonuje swoją pracę. Nie wierzę w to, żeby ktoś, kto nakręcił medialny szum wokół sprawy Madzi nie robił tego bez świadomości. Jestem przekonany, że to całe nagłośnienie miało odwrócić uwagę od rzeczywistej przyczyny zgonu. Podsumujmy, zatem – jedna osoba musiała być przy śmierci dziecka (cały czas mówimy, o kim, prócz matki), inna osoba pomagała chować zwłoki, trzecia – nakręciła koniunkturę medialną. To nic odkrywczego, zwykła metodyka, którą powinni podążać śledczy. Myślę, że są oni (śledczy) w stanie odpowiedzieć na wiele pytań w tym procesie, nie rozumiem natomiast, po co robi się takie konferencje prasowe, jak to ma miejsce w tej sytuacji. To ważne – po raz pierwszy mamy przypadek niepolitycznych konferencji związanych ze stosunkową nikłą sprawą kryminalną. To casus w historii Polski od '89 roku – wcześniej oczywiście były podobne konferencje, ale za PRL to nieco inaczej wyglądało.

Po co więc takie konferencje? Błędna jest interpretacja, że takie konferencje robiono celem wywarcia wpływu na osoby, które zachowają się zgodnie z oczekiwaniami śledczych, bo zgodnie ze swoją ustawą prokuratura nie robi procesu wykrywczego. Należy to tylko i wyłącznie do obowiązków policji. Może ktoś w prokuraturze chciał się popisać wyszedł przed szereg.

Jak ocenia Pan działanie prokuratury w tej sprawie? Prokuratura w tej sprawie od początku robiła straszne blamaże, przyjmując a priori, zeznania matki, w ogóle nie poddając ich w wątpliwość. To dla mnie niezrozumiałe. Być może ktoś chce z hukiem wylecieć z prokuratury, zrobić sobie kapitał polityczny, albo błysnąć przed szefem, żeby awansować. Trudno powiedzieć. Dla mnie, na podstawie analizy przebiegu wydarzenia nie ulega wątpliwości, że działanie rodziców miało znamiona premedytacji.

To, dlaczego policja tak długo trzymała się wersji z uderzeniem główką w próg, jako przyczyną zgonu? Od początku podkreślałem, że mało prawdopodobna wydaje się wersja uderzenia dziecka główką w próg, jako przyczyny śmierci. Oczywiście, nie mam świadomości, jak to wszystko dokładnie wyglądało, ale wiem, dziecko w takim wieku ma jeszcze embrionalny odruch i kiedy wysuwa się matce z rąk, to zupełnie inaczej upada. Musi być rzucone lub gwałtownie upuszczone. Zupełnie inaczej wyglądają też obrażenia.

A wersja z zaczadzeniem? To też wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne. W przypadku jakiegokolwiek zaczadzenia (nawet bez zadymienia) to nie tylko umiera dziecko, ale także u rodziców zmienia się poziom stężenie tych substancji we krwi. Jedna osoba nie może zachorować czy też umrzeć od czadu, jeśli w pomieszczeniu jest osób kilka. Jeżeli byłoby jakiekolwiek zadymienie, to nie wierzę, że sąsiedzi by nie zareagowali. Jednak nie należy wykluczać spowodowanie smierci dziecka poprzez umieszczenie go w miejscu gdzie droga oddechową do organizmu dostanie się trucizna.

Co mówi fakt, że ojciec dziecka nie godzi się na przebadanie wariografem? Pominę szczegółowe tłumaczenia, kiedy sprawdza się wariograf, ale nie poddawanie się badaniem sugeruje, że ktoś się boi, że coś wyjdzie na jaw. Pytanie, od kiedy Waśniewski wie o śmierci dziecka. Mężczyzna broni się przed tezą o celowym zabiciu czy współudziale, a matka ma do tego nieco inny stosunek.

Jak ocenia Pan zaangażowanie Rutkowskiego w tej sprawie? Nie wypowiadam się na temat metod działania Rutkowskiego, bo czasami łatwo jest krytykować a trudno coś zrobić. Ma dobre i złe strony. Jedni go cenią, są mu wdzięczni inni nie. Bo nawet przy moim domowym stołem spotykają się jego gorliwi zwolennicy i przeciwnicy. Kropka. Znamy się, ale chyba nie przepadamy za sobą.

Chętnie się Pan wypowiada w mediach, ale temat Rutkowskiego omija, czy to z obawy przed czymś? Chyba nie, choć jako bogaty człowiek mógłby mnie ciągać po sądach. Nie byłem, nie jestem i nie będę detektywem, więc z tego punktu go nie oceniam. Natomiast, jako obywatel, jako osoba posiadającą znaczącą wiedzę z zakresu bezpieczeństwa, kryminalistyki i prawa (jestem także biegłym sądowym z zakresu między innymi uprowadzeń), uważam jego skuteczność, czy raczej fałszywy obraz jego skuteczności jest dowodem na słabość i niekompetentność instytucji bezpieczeństwa państwa. Ludzie lgną do niego, a to administracja państwowa mocą swoich urzędów powinna nas chronić i zabezpieczać. Rozmawiała Marta Brzezińska

Posłanki: Szczypińska i Kempa przyleciały 10.04.2010 samolotem

Od „przyjaciół” zachowaj mnie Panie, z wrogami sobie poradzę Nic nie jest takim jakie się wydaje(Napis na frontonie muzeum historii szpiegostwa w USA) Czy pamiętamy z materiałów nadawanych w TV zaraz po „katastrofie” posłankę Szczypińską jak rozpacza że wszyscy zginęli. Kamera ujmuje ją w Katyniu w ruchu, w dynamice, ale jest tak, że widzimy tylko ją. Kamera nie pokazuje nam reakcji większej ilości ludzi, co najwyżej jednostki. Kamera ta stwarza wrażenie ruchu, dynamiki rzeczywistego dziania się, bycia w centrum autentycznego wydarzenia. Podobnie mamy, gdy Kraśko miota się z ruskimi policjantami. Kilka osób, główna osoba, która tworzy dynamikę, akcja. Wreszcie film Wiśniewskiego. Największe polskie telewizje, a tu samotny operator filmuje złom, a wrażenie jest takie jak przy poprzednich dwóch. Nie ma nigdzie panoramy o 360 ani nawet o 180 stopni. Jakby ściany i kurtyna teatru nie pozwoliła pokazać więcej. Na innych materiałach „ z pierwszych minut” widzimy w Katyniu po ogłoszeniu „katastrofy” posłankę Szczypińską, ale i posłankę Kempę. Posłanka Szczypińska, gdy widzi, że ujmuje ją kamera, płacze. Podobnie Beata Kempa, gdy widzi, że kamera na pierwszym planie biorąc Szczypińską obejmuje i ją, zaczyna siąkać w chusteczkę. Robią to w momencie, gdy widzą na sobie oko kamery. Z pewnym opóźnieniem, dlatego widać, że kamera nie ujmuje ich w trakcie zaawansowanego płaczu, tylko płacz powstaje na życzenie. Najbardziej znany film z Katynia, który pokazuje ludzi zgromadzonych w Katyniu przed zabraniem głosu przez Sasina, obwieszczającego, że Prezydenta z nami niema i po tym wystąpieniu jest dziwny. Zgromadzenie przed zabraniem głosu takoż dziwacznie jest filmowane. Z tyłu, trochę z boku, kamerą z ręki. Obraz lekko się trzęsie. Podpisuje się pod nim Adam. S. Kaczmarek. Gdzie to profesjonalizm obecnych tam telewizji? Skądinąd na innych materiałach widać kran telewizyjny, ale ujęć z niego nie mamy, jak tylko jeden fragment gdzie kran bardzo ostrożnie, gdzieś z kąta pokazuje mały wycinek placu, z nieruchomą kamerą, która nie obraca się wokół swojej osi. (Ciekawe swoją jak go zabrali z powrotem, na dach samochodu, albo do pociągu? A może zostawili, jako jeszcze jeden trofiej Rosjanom?) Mamy też inny film sygnowany przez księdza Zawiślaka, który w sieci znalazł się dopiero w roku 2011.

http://www.youtube.com/watch?v=jaQRxsTufHM&feature=related

Ten obraz mniej znany dopełnia całości. Warto się przyjrzeć i przysłuchać temu, co się tam dzieje. To nie są normalne reakcje ludzi, gdy dowiadują się o katastrofie. Ktoś coś komuś mówi na ucho. Półsłówka, powściągliwość jak na akcji partyzanckiej, albo pod groźbą. Sasin ustala coś z Pospieszalskim, który ma już założoną czarną żałobną marynarkę w miejsce białej pod swoim kremowym płaszczem. Na zasadzie: Tak, yhm, tu stanąć, to tak, w ten sposób. Pamiętamy jak jeden z ludzi prezydenta chciał dawać w mordę, bo Tusk i inni ustawiali się jak najlepiej wypaść, a tu prezydent zginął i cała delegacją?..

Szczypińska i Kępa przyleciały samolotem. Darowano im życie. W zamian na początek miały odstawiać teatr. (Szczególnie Szczypińska). Program specjalny TVN 24. Studio. Około 10.30 naszego czasu. Od 4`54 nagrania.

Dziennikarka Beata Tadla: Widzimy też przedstawicieli parlamentu, którzydotarli do Katynia innym samolotem...Dziennikarz Jarosław Kuźniar szybko wtrąca: 

Albo tym pociągiem specjalnym, który wczoraj już wyjeżdżał. B. Tadla: Albo tym pociągiem i autokarami potem.. już tam.. na miejscu,.. specjalnie podstawionymi”

Nieco wcześniej (od 4`27 tego materiału) mamy informację że zginęły 132 osoby

http://www.youtube.com/watch?feature=endscreen&NR=1&v=zU_LNdTx6dY

Tak, to nie tylko, jak niektórzy podejrzewają pierwszym samolotem przyleciało około piętnaście osób. 96 + 36 = 132. Przyleciało 36 włącznie z załogą (Lub 36 bez załogi). Drugorzędne w tej sytuacji znaczenie ma, jaki to samolot, choć dla porządku dodam, że Jak 40 w wersji dla vipów zabierał 16-20 osób. Wersja luksusowa jedenastu pasażerów, zwyczajna 27-32. Więc raczej to nie był Jak. Najprawdopodobniej Tupolew, albo Casa, ale raczej ten pierwszy. Przypomnijmy, że siódmego kwietnia też leciały samoloty w znacznej części puste. Dlatego nie mogliśmy znać nie tylko prawdziwej listy pasażerów...”samolotu”, ale ilisty pasażerów specjalnego pociągu do Katynia. Dlatego też Delegacja z pociągu została rozdzielona na dwa składy. Można w ten sposób zawsze powiedzieć: My, ja byłem w tym drugim pociągu. Przyjazd pociągu do Smoleńska.

PAP: Czas opublikowania newsa o przyjeździe pociągu - 04:17 (czas polski)

Kiedy przyjechali (do Smoleńska) wedle relacji pasażerów?: Wojciech Przesmycki:6 rano czasu rosyjskiego.(4 rano czasu polskiego) Krzysztof Kaszuba:Przyjechaliśmy do Smoleńska gdzieś około godziny 9 rano.( 7 rano czasu polskiego) Adam Kowalski: W pociągu jechało około 200 osób. Byli to różni ludzie - poczynając od członków Rodzin Katyńskich po ministrów.

http://www.gazetylokalne.pl/index.php?area=1&p=news&newsid=1481&print=1

Oficjalna wersja to 460 osób. Ale i ta liczba nie była precyzyjna. Podawano i 460 –500 osób. Trochę mniej , trochę więcej , prawda? Cóż tam w Rosiji ludiej mnogo. Ilość ofiar Tupolewa: 87, 132, 96. Cóż tam. Toteż Macierewicz i inni mógł „swobodnie” wracać pociągiem bez zaskoczeniaskąd on tam się wziąłgdy nie jechał do Katynia, skoro były dwa składy (a może i trzy). Pociąg wyjeżdza z Warszawy – zielona lokomotywa numer EP07-332. ( film z wyjazdu do Katynia) Pociąg wraca do Warszawy niebieska z numerem EP07-382.

www.warszawa.gazeta.pl/warszawa/55,34889,7768310,,,,7768272.html

Film, który relacjonuje wyjazd pociągu specjalnego do Katynia z Dworca Zachodniego do Katynia przypomina te filmy z Katynia. Ktoś filmuje dziwnie z boku peronu, kamera się trzęsie, jest w jednym miejscu. W krótki filmik wplecione są jednak zdjęcia, na których widać ludzi z kamerami telewizyjnymi. Gdzie skręcone przez nich materiały? Na peronie pusto nie ma osób odprowadzających. Z pociągu ktoś nieśmiało macha ręka, jakby na odczepnego, (albo pod przymusem?). Do kogo? Do człowieka z kamerą, który filmuje gdzieś niemal ukryty w kącie peronu? Ale człowiek nieśmiało machający ręką nie patrzy w jego stronę tylko przed siebie, a peron jest pusty. Gdzie te fotoreportaże z podróży, gdzie praca tych dziennikarzy i kamerzystów, którzy mieli pojechać pociągiem? Są jeszcze i inne dziwne relacje. Wojsko miało wpuszczać na peron w grupach po 10 osób ze względu na tłok. Etc. Co to jest?! W pociągu do Katynia miało jechać 60 posłów. „Poseł Tadeusz Woźniak pomysłodawca i organizator wyprawy: W pociągu będzie nas 60, ale kilka osób wybiera się samochodami”. (Rzeczpospolita, 9 kwiecień) Dwoma ostatnimi wagonami na własny koszt (665 zł od osoby) pojadą do Katynia posłowie i senatorowie PiS” (Rzeczpospolita, tamże). Panie Woźniak chcilibyśmy wiedzieć więcej o Pana pomysłodawstwie. Czy to, aby każdy poseł kupował sobie bilet osobno było też Pana pomysłem?

Dwa ostatnie wagony dodatkowy atut, ale przede wszystkim lista owych 60 posłów. Nigdy nie znaliśmy tych nazwisk, podobnie jak listy wszystkich pasażerów pociągu. Dość gangrenowania Polaków! Posłowie kupują bilety na własny koszt. Jak honorowo, ale przede wszystkim jak sprytnie! Nie ma dla nich biletu zbiorowego. Nie można po takim bilecie zobaczyć, że z posłami, z ich częścią coś tu się nie zgadza. Panowie posłowie i panie posłanki: Okażcie nam (wszyscy) swoje bilety do Smoleńska! Udowodnijcie nadto jak wchodziliście na peron do pociągu wpuszczani po 10-ciu przez wojsko, a może różne formacje. Czy były tam jak u Klarkowskiego na Okęciu: Różne rodzaje broni?Gdy pociąg wraca, na peronie policjant przy policjancie. Czy są po to by pilnować bezpieczeństwa w obliczu zagrożenia państwa, czy raczej pilnować pasażerów? A może nie dopuścić także rodzin na peron? (Bo przecież tłok wielki i można tylko po 10). A co jest na samym dworcu? Czy wszystko ok.? Może.. Jeden z pasażerów pociągu po powrocie mówi, że cieszy się, że żyje. Cóż to za dziwna mowa. Dlaczego ma się ma cieszyć, że żyje, jeśli nie miał zamiaru lecieć samolotem? Któż tam jeszcze oprócz wymienionych posłanek, Sasina ewentualnie (ewentualnie, bo Komorowski dziwił się że żyje więc mógł choć wszystko na to wskazuje nie lecieć tym samolotem) innych ludzi prezydenta mógł przylecieć do Smoleńska samolotem? Macierewicz w Radio Maryja 16 kwietnia 2010 mówi: „Ok. 03’31 – 04’15„ Tak rzeczywiście, rzeczywiście byłem i zdecydowałem się na... wyjazd pociągiem, a nie, a nie samolotem, ponieważ nie byłem nigdy w Rosji i chciałem po prostu zobaczyć chociażby z okien, z okien pociągu jak Rosja wygląda, jak ta ziemia, jak ta ziemia obecnie wygląda. (Przejazd przez Rosję był w nocy. Zapewne chodzi o oglądanie przez noktowizory) C. P. ) Było nas ponad 60-ciu posłów i senatorów, a także rodziny katyńskie, harcerze, żołnierze.” „My jeszcze, jak mówię, nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy dopiero, nawet nie wiedzieliśmy, kto był w tej delegacji dopiero w trakcie mszy po, po kolei się dowiadywaliśmy o różnorodn. o różnych osobach, które w tej delegacji były. Do mnieteż(lekkiśmiech) dzwoniono i to tak samo do wielu innych osób, bo co do wielu osób niektórzy nasi znajomi, czy bliscy myśleli, że lecimy samolotem, więc bliscy sprawdzali, czy aby nie byliśmy w tym samolocie, czy też jesteśmy na miejscu. Rozmowy Niedokończone Radia Maryja z czerwca 2010:

„ No w pierwszej godzinie otrzymałem, czy w drugiej godzinie po tym wydarzeniu telefony od mojej rodziny z, z Warszawy, która się bardzo, i z poza zresztą, niepokoiła czy ja czasami nie jestem w tym.. (głośne nabranie powietrza) w tym samolocie, bo taka była pierwotna wersja i oni wszyscy mówili idziemy pod Pałac Prezydencki, potem jesteśmy pod Pałacem Prezydenckim”. Jeśli oni nie wiedzieli, tym my tym bardziej nie wiemy panie Macierewicz, choć pan nam mówisz, bo mówić można różne rzeczy. Ale co mówię, wiemy już panie Macierewicz. Dość matriksa i hucpy. Uważam żePan kłamie Panie Macierewicz. Proszę w wiarygodny sposób i niebudzący watpliwości udowodnić, że jechał Pan pociągiem do Smoleńska 10 IV 2010. Kto by tu jeszcze mógł być. Pani posłanka Zuba była 7 kwietnia w Katyniu. Jeśli już drugi raz w przeciągu zaledwie trzech dni, to gdzież by tam pociągiem. Pani Zuba bardzo w trakcie przesłuchania pana Szczegielniaka chciała uzyskać od niego deklarację, iż widział pana prezydenta na Okęciu, od czego ten się rękoma i nogami wzbraniał. Zadanie w zamian za darowanie życia? A może inaczej, może pani Zuba wcześniej była „swoja”. Na filmowanym Katyniu pan Macierewicz, pasażer z samolotu nie wydaje się zbyt wstrząśnięty. Nic mu nie groziło? Jak się cieszę. Przedstawmy sobie sytuację, jeśli jej jeszcze nie czujemy. Pan Macierewicz zakłada Smoleński Zespół Parlamentarny. I bada „katastrofę smoleńską”, jako jego przewodniczący, który wie, że katastrofy nie było, ba sam jest jej uczestnikiem, a i być może zaangażowanym z własnej woli. Co za mega cyrk i mega hucpa! Cóż za oszustwo Polaków, jakiego nie było od tysiąca lat. W prezydium Zespołu jest też posłanka Kępa i posłanka Zuba. W Zespole jest i posłanka Szczypińska, jako zwykły członek. I zapewne jeszcze inni.Pani Kępa bojowo domagająca się należytego śledztwa smoleńskiego, przez pierwsze miesiące po 10 kwietnia zwłaszcza i w Radio Maryja spotykająca się z naszym uznaniem... Antoni Macierewicz, wiadomo, ale i tamże szczególnie.... W pierwszym swoim poście blogerskim (na S24) 27 kwietnia napisałem: „ Do audycji Radia Maryja z byłym ministrem spraw wewnętrznych A. Macierewiczem i posłem PiS obecnej kadencji zadzwoniła pani, która się przedstawiła, jako koleżanka mamy pilota i zapytała czy rodzina może wystąpić o ekspertyzę zwłok. Spodziewałem się, że p. Macierewicz podejmie szczególnie temat i zapewni o wsparciu rodziny w tej decyzji ze strony swojej, innych osób, wobec może potężnych blokad takiej chęci rodziny. Tymczasem powiedział tylko, że rodzina jak najbardziej może o nią wystąpić. I tylko tyle. Byłem zaskoczony.” Teraz wszystko jasne. Z jednej strony „katastrofę” bada Miller, z drugiej Macierewicz. Sprawa się jednak rypła! Dość rządów pełniących obowiązki Polaków, a czas na rządy Polaków. Partie zakładane przez służby specjalne, o czym sami założyciele informują (PO i Gromosław Czempiński). Tak Smoleńsk to klucz do całych 20 lat, do fasady demokracji. Jak należało zrobić, gdy „kończył” się komunizm: „ My będziemy ci źli, a wy będziecie ci dobrzy”. Macierewicz i PiS słowem nie wspomniały o śmierci ministra Wróbla, profesora Dulinicza, innych. Nie poruszyli nawet sprawy niezgodnego z prawem wsadzenia syna wiceministra Wróbla do zakładu psychiatrycznego. Niezgodnego, bo nie po miesięcznej obserwacji przez dwóch przynajmniej biegłych, tylko po kilkugodzinnej rozmowie przeprowadzonej przez jednego. Kiedyś nie chcieli nagłaśniać śmierci Filipa Adwenta, innych. Teraz rozumiemy, dlaczego Macierewicz nie poruszał śmierci wiceministra Wróbla, innych. Nie miał w tym interesu, a może było mu to na rękę. W każdym razie skończył się teraz czas pytań, a zaczął się czasżądań.Znaczna część społeczeństwa i tak uważa, że to banda czworga. Nie będzie trudno im w to wszystko uwierzyć. W linkowanym wcześniej poniższym materiale

http://www.youtube.com/watch?feature=endscreen&NR=1&v=zU_LNdTx6dY

Beata Tatlaf mówi: Mamy wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę. Kuźniar wtrąca twardo; Dzieje się. Tatlaf: Informacja o tragedii jest już niestety potwierdzona. Kuźniar wtrąca: Przepraszam cię dodam tylko, że NIKT (z naciskiem na nikt) tej katastrofy nie przeżył.

http://www.youtube.com/watch?v=35mjfgD9u-s

(Relacja pod linkiem odnosi się do tego materiału) Zupełnie inaczej zachowuje się (z początku przynajmniej) Olejniczak. Od 9.23 naszego czasu: Paszkowski potwierdza. Jak 40 rozbił się koło lotniska w Smoleńsku. Rzecznik rządu: Jak zapalił się i pożar został ugaszony.

Kuźniar: To był jak 40 jedna z najbardziej wysłużonych maszyn w polskiej służbie, prawda? (Jak widzimy wkracza w przygotowaną już narrację) Olejniczak, który nie jest wtajemniczony póki, co zachowuje zdrowy rozsądek i równocześnie czuje, że coś nie gra. Nie tylko z samym Smoleńskiem, ale i w podawaniu tego wszystkiego. Zauważmy ze tak jak mówi Olejniczak na początku nie mówi wielu nawet prawicowców. Kto powiedział takie podstawowe zdanie, jak to poniższe. Pokażcie mi. Olejniczak:Pytanie jest podstawowe co dzieje się z ludźmi.

Kuźniar: (Twardo)Nie wiemy tego. Olejniczak:, bo wie Pan rozmowa o Jaku to chyba nie ma sensu

Kuźniar: (Szybko wtrąca)Tak, ale to będzie ta rozmowa o tym (nie zrozumiałem końcówki C. P.) Olejniczak:która wszyscy mówili latać już dawno nie powinna. Całkiem niedawno leciałem na Słowację z marszałkiem Komorowskim. To są maszyny nieduże, ale też o zasięgu daleko większym niż Smoleńsk, a to oznacza, że na pewno było tam dużo paliwa. I ..no cóż, to nie ma, co wracać do tego że dawno miało być wszystko wymienione, kupione.

Kuźniar: (Wyrzuca z siebie jakieś „i, i „ mające wydźwięk jak „nie, nie”).Boję się pytać o jedno, bo wiem, że pan wspominał, że na pokładzie jest pana kolega z partii. (Narracja wspominania w wyjątkowo zresztą perfidnej odmianie. Żałujemy i skupiamy się na naszych). Olejniczak:No wszyscy, prezydent, rozumiem marszałek Szmajdziński, jest wiele osób i rozumiem że im się nic nie stało. Po tym Kuźniar potwierdza informację o Jaku.

(06`14 materiału) Kuźniar: Będziemy jeszcze na to narzekać ( w kontekście wysłużonych, niesprawnych starych etc. ruskich maszyn) Kuźnia rjuż wie, co będzie w najbliższej przyszłości. Scenariusz nie tylko jest mu znany, ale i dali mu do przećwiczenia. Olejniczak dalej mówi, że Polacy mają w pamięci transmisje z wylotu tupolewa (w kontekście, że to raczej powinien być tupolew). Coś takiego, proszę, to Polacy jednak mieli w pamięci jakieśtransmisje z wylotu!...

Dalej Olejniczak wchodzi w narrację, że Jakiem prezydent nie powinien lecieć, nie wiem czy samorzutnie, (bo niewątpliwie to racja, że nie powinien Jakiem za granicę) czy dostał jakieś info, telefon. Kuźniar wyciąga oficjalną rozpiskę:

4.00 przyjazd na lotnisko osób odlatujących z Okęcia samolot specjalny, 40 osób. ( Zwróćmy uwagę. Nie ma tu mowy o dziennikarzach, tylko o osobach. Oficjalny wylot dziennikarzy pierwszy raz nie razem w vipami nie wchodził w grę. Jakie to miały być osoby?). 5.30 Osoby towarzyszące Członkowie delegacji oficjalnej pół godziny później. 6.50 start maszyny. (Niepotwierdzone, że o siódmej wystartował także tupolew z prezydentem) Z raportu Olejniczak wnioskuje (lub miał telefon czy inne info), że prezydent poleciał tupolewem, co przyjmuje pozytywnie, jako lot bezpieczniejszą i solidniejszą maszyną. Cały czas info jest w narracji: Samolot, pożar nic o ofiarach. To jest rzecz znana, ale mamy tu coś lepszego. Olejniczak odchodzi autentycznie wstrząśnięty, gdy jest info o 87 osobach (12 min, materiału). Kuźniar wymienia nazwę samolotu: Tu 150..i przerywa dodając ze nieistotna jest teraz jego konkretna nazwa.(Nie wiedział, nie wiedzieli czy ma to być to Tu 154 o numerze bocznym 101 czy Tu 154 o numerze bocznym 102? Ale nie to jest jeszcze jest „to lepsze”. (11.57 materiału) historyk Dudek mówiz uśmiechem: prawdopodobnie lista będzie jeszcze dłuższa. Ot, wtajemniczony człowiek. Uśmiech, niestosowny wyraz twarzy do tej sytuacji. Ale co się dzieje. Dudek obraca twarz nieco w bok, zastyga na moment, zmienia wyraz twarzy, potem płaczliwie mówi, że wszystkich ich straciliśmy, a to wszystko w jednym przejściu. Ktoś mu dał znak, że nie tak jest z jego wyrazem twarzy jak być powinno, ktoś mu dał polecenie za kamery? Nie wątpię, że tak było. Zaskoczenie, szok, że Dudek? A dlaczego nie? Czy nie znamy Kunerta, główny historyk antykomunistyczny etc. Czołowy w tv, który okazuje dywersantem i ma niepolskie interesy. Dudek drugi czołowy po nim. Czyż taką „czołowość” ma się za darmo? Dla porządku dodam jeszcze, że uśmiercono też w tym materiale filmowym ambasadora Bahra. Zapewne też przyleciał samolotem. (Tak, tak wiem miejsce ambasadora jest w kraju, w którym reprezentuje swoje państwo, ale nie jest przywiązany za nogę do stołu i może odwiedzać swój kraj.)

Klucz do zrozumienia „Smoleńska” to klucz do Polski od 1989 roku do 10 kwietnia 2010 i do dzisiaj. Nie łódźmy się, że tylko PO została założona przez służby specjalne. PiS miał to na talerzu, milczał i milczy na ten temat.

Dywersant Korwin-Mikke gromadził wokół siebie ludzi, a przed wyborami robił zawsze coś takiego ze spadało mu poparcie, albo zniechęcał własnych ludzi. Korwin-Mikke chciał wyprzedaży majątku narodowego. Gazeta Polska, która utrzymuje narrację smoleńską Macierewicza zamilczała obronę lasów państwowych. Nie chciała, aby lasy polskie zostały w rękach narodu polskiego. Wcześniej atakowała Radio Maryja. Niedawno oświadczała ustami Wildsteina juniora, że chce przejąć marsz 11 listopada w przyszłym roku. Ktoś, kto rzeczywiście chciał służyć Polsce jak Anna Walentynowicz nie miał często na lekarstwa, nie działał w polityce przez dwadzieścia lat. Pokażcie mi kogoś niezależnego spoza układu, kto jest w polskim parlamencie przez dwadzieścia lat i z kolejną kadencją tam znowu trafia. Senator Zając wdowa po senatorze Zającu podczas przesłuchania Szczegielniaka mówi, że: w „katastrofie smoleńskiej” brały udział dwie, a nawet trzy strony. Gdy wygłasza tę obrazoburczą tezę, iż nawet trzy strony to jakiś poseł PiS od razu próbuje ją zagadać: Ludzie – mówi – ludzie. Nie, upiera się przy swoim senator Zając: dwie, trzy strony. Gdzież to mamy w prasie nawet.. patriotycznej. Senator Zając mówi też, dlaczego nie występuje o ekshumację: Bo jeśli trumna miałaby się okazać pusta to ona nie wyobrażasobie dalszegożycia. Nie mamy też upublicznionego tego, że senator Zając opowiada, iż podczas wizyty prezydenta Kaczyńskiego w jej domu były kilkukrotne sprawdzenia domu i okolicy przez służby. Wywiad u sąsiadów. A w trakcie przybycia samego prezydenta było 60 osób łącznie z ochrony prezydenta, obsługi i dziennikarzy. Zwykła wizyta w domu u zaprzyjaźnionego senatora. Senator Zając przytacza to zaznaczając kuriozalność wieści o prezydencie bez ochrony i bez sprawdzań terenu (do tego na terytorium wroga). Nikt jednak nie podejmuje tematu ani tam na posiedzeniu Zespołu, ani na zewnątrz. Tak brak borowców, wszelakiej ochrony, zgoda na bak posiadania broni, brak sprawdzeń itd. To farsa.Tak mogło się zdarzyć tylko w sytuacji, kiedy nie miało być żadnej wizyty. Rozdzielenie Delegacji z pociągu było potrzebne tylko po to, aby osoby, które przyleciały wcześniej samolotem mogły wrócić pociągiem nie wzbudzając podejrzeń. Zatem i powrót pociągiem niektórych osób z Delegacji, które przyleciały samolotem był wcześniej zaplanowany. Przynajmniej niektórych osób z tego jednego samolotu, bo nie wiadomo czy wszystkich. A co się stało z resztą Delegacji? Na pewno wszyscy nie byli tego dnia na lotnisku Okęcie. Samochód Agackiej Indeckiej, która przyjechała z Łodzi znaleziony koło hotelu. Nikt nie uwierzy w sytuację, w której zostawiła samochód i postanowia przejść się na Okęcie. Generał Potasiński wyjechał z Krakowa w porze, w której nie mógł zdążyć na żaden z wylotów, nawet ten ostatni mniemany około 7.30. Po prezydencie ślad znika ( udokumentowane ślady obecności) wraz z końcem wizyty na Litwie. W programie minęła dwudziesta Sławomir Petelicki mówi zaskakującą rzecz o ministrze Klichu: Jak pomagał generałom, którzy nie wiedzieli, że lecą do Smoleńska!!

http://www.tvp.pl/publicystyka/polityka/minela-dwudziesta/wideo/01062011-2010/4513678

Mówi to z dziwnym wyrazem twarzy ,z dziwnym błyskiem w oku. A dziennikarz gładko przełyka to „przejęzyczenie”. W każdym razie „obsada” wylotu generalskiego o ile taki był nie była kompletna. To wszystko jest nie tylko spiskiem przeciw Polsce i Polakom i też jak niektórzy i na początku przeczuwali częścią Nowego Światowego Ładu, Novus Ordo Liberalis nazywanego NWO. Wrócę jeszcze do trzeciej strony udziałowców w zamachu. Jakie jest to państwo, tego nie wiem. Ale wiadomo, co innego. Jakie państwo może oficjalnie wyłączać teren państwa polskiego spod jego jurysdykcji i włączać pod swoją. Niemcy? Nie Niemcy nie mają takich praw. Rosja? Nie Rosja nie ma takich praw. Takie prawa ma Izrael. Już od dawna jest wiadomo, że gdy jest marsz do Auschwitz to władze przejmują na tym terenie izraelskie służby specjalne. Oficjalnie po to, aby ochronić Izraelczyków przed napaściami nienawistnych Polaków, a młodzież izraelska tej indoktrynacji łatwo ulega. I taką niewiarygodną sytuację państwo polskie (a jak widać jego atrapa) toleruje od lat pozwalając, aby szła w świat nagłaśniana ta część, w której trzeba chronić obywateli Izraela czy też tej narodowości z innych krajów. Już od dawna najważniejsi politycy polscy i wpływowe osoby mówiły o Izraelu, jako o szczególnym sojuszniku. Nie od dziś jest o zacieśnieniu współpracy między służbami polskimi i izraelskimi. Było i oficjalnie o Okęciu, na którym służby izraelskie dostają jakieś szczególne możliwości, co jest jedną z informacji, wobec której my Polacy przecieramy oczy, ale to się dzieje i nie jest nawet szczególnie ukrywane, choć oczywiście podawane w formie usypiającej. Jak pamiętamy w czerwcu 2010 ginie doktor Ratajczak autor publikacji i książki dotyczącej holocaustu i zostaje złapany zaraz po tym obywatel Izraela, znany z nazwiska, mściciel, ten, który wykonał wyrok na jednym z liderów Hamasu. I bezproblemowo wypuszczony. (Pocieszające w tym wszystkim, że jednak jakieś służby w Polsce działają i łapią agentów). Amerykanie nie ujawniają zdjęć satelitarnych z 10 kwietnia 2010. Nie tylko, dlatego jak sądzę, że nie chcą zadzierać Z Rosją. Amerykańskie rządy są pod bardzo silnym wpływem lobby izraelskiego: WTC. Napaść na Irak, przygotowania do wojny z Iranem. Tak, jak słusznie mówili już niedługo po 10 kwietnia to jest druga Jałta. Ale Roosevelt przystąpił do wojny pod naciskiem lobby żydowskiego, silnego i bardzo wpływowego wokół niego, co nie jest też żadną tajemnicą. Głównymi zaś agentami sowieckimi wśród Polonii byli na przykład Gebert i Lange. Jakiś czas temu w Rumunii zdarzyła się „katastrofa” wojskowego helikoptera izraelskiego o zaawansowanej technice. Nie wierzmy w to, że to nie było zestrzelenie. Rumuni pozwolili wprawdzie zabrać cały helikopter do ostatniego skrawka i niczego nie ruszali, ale dali ostrzeżenie, że Izrael nie może się aż tak bardzo panoszyć. Który jak ktoś świetnie zauważył uważa terytorium Europy Środkowej za swój prywatny folwark gdzie może robić, co chce. Trzeba przypomnieć jeszcze katastrofę Casy z elitą dowódczą lotnictwa. Statecznik tam prezentuje się tak samo jak w Smoleńsku.

Uzupełniając: Czy to Rosjanie dokonali zamachu na naszą Delegację na terenie Rosji. Niekoniecznie. Udostępnili teren. Zapewnili osłonę. Co nie znaczy, że nie mają z tego profitów. Mieli i mają. Przecież mają swoich ludzi w Polsce i mieli. Czyimi rękoma wprowadzono stan wojenny? Czyimi rękoma wyrzucono w kraju kilka setek tysięcy wartościowych Polaków. Na słynnym filmie Koli (film ze strzałami) słychać głosy po polsku nie tylko ze strony prawdziwych czy mniemanych ofiar, ale i ze strony prawdziwych czy mniemanych zamachowców.  Na innym filmie strażak, a ściśle przebieraniec „gaszący pożar” mówi krótko do telefonu po polsku. Niektórzy w tym i ja dali się nabrać Landsbergisowi, który ostrzegał Martę Kochanowską. Ten polonofob ma nie tylko litewskie interesy. Nie wierzmy, że to jest tylko litewski nacjonalista. Nie wiem, jaka jest jego rola. W każdym razie bardzo istotnym kluczem jest Litwa. Zapewne na lotnisku na Mazurach – Szymany odbyło się lądowanie czy międzylądowanie znikniętej Delegacji (bez paru osób przynajmniej, lub tylko jej części). Potem zaś zwłoki części z nich dostarczano do Smoleńska, czy raczej tylko do Moskwy przez Litwę. (O ile rzeczywiście dostarczono jakieś prawdziwe zwłoki). To wszystko jest diabelskim planem wobec Polaków. Początkiem rozwiązania tego Mordoru i Matriksa razem wziętych jestEkshumacja.Ekshumacja wszystkich grobów. Pod międzynarodową komisją najlepiej Czerwonym Krzyżem. Społeczeństwo musi się tego domagać i do tego doprowadzić! Tej broszury (Nazwę to de facto małą broszurą, bo liczy około 14 stron znormalizowanego maszynopisu) nie byłoby gdyby nie praca innych blogerów i komentatorów. Za ruch myśli, który wsparł napisanie jej dziękuję wiadomej osobie, z którą dłużej wymieniam myśli drogą pocztową i tej, z która krócej. Także aresztowanemu blogerowi Rafałowi Gawrońskiemu, którego sytuacja i teksty pomagały też w ostatnich przemyśleniach dotyczących całościowego ujęcia sprawy. Ponadto z nowszych rzeczy. Zwrócenie uwagi na naciskającą Zubę (Irais) statecznik (Arturb). I inni, których nie wymienię, gdy idzie o pojedyncze elementy. Dziękuję też osobom, które wkładały na youtube materiały z pierwszych relacji, montowały je. Bez ich wkładu trudno byłoby mi napisać ten artykuł. Wcześniejsza analiza pociągów - (Artykuł „Dwa pociągi” Inthecluds). Pisała i analizowała dużo MMariola, ale czytałem przede wszystkim u Intheclouds Książki FYMa nie czytałem jeszcze. Czekałem na całość.

Liberta i Intheclouds!Czytałem Wasze komentarze z 14 lutego. Materiały do notki zebrałem i mentalnie ją przygotowałem i w tym samym czasie pojawiają się bez żadnych kontaktów ze sobą te same myśli to, po co były dwa pociągi, sposób przybycia Macierewicza do Smoleńska, także cytaty z „pierwszych minut po katastrofie z tvn”. Także od 14 luty w tym samym czasie podobne myśli u Joanny Mieszko Wiórkiewicz, Swallow. Duch Święty nas oświeca, abyśmy jednak mówili i widzieli nowe rzeczy. Dodam, że dwa tygodnie temu planowałem dłuższy wyjazd. Odwlókł się najpierw o tydzień. Potem nieoczekiwanie o drugi. Nie wiem teraz czy będzie czy nie (to już moja rzecz), ale gdyby był nie byłoby tej małej broszury. Widocznie tak miało być, chociaż chciałem już nie pisać o „Smoleńsku” i na pewno nie pisałbym gdybym pojechał. Wszyscy. Oczywistym jest, że ta broszura nie trafi do działu katastrofa smoleńska (O ile nie zostanie nawet ukryta) Nie trafiały ostatnio i notka A-tema, i Albatrosa z lotu ptaka, MMarioli regularnie). Proszę o linkowanie, powielanie tekstu. Wysyłanie pocztą e-mail. Także druk i kolportaż: Danie znajomemu a nawet zostawienie w miejscu publicznym. Kończę te notkę i umieszczam tuż po zwycięstwie Justyny Kowalczyk. To symbol. Z mgły wyłoniło się zwycięstwo. I my też zwyciężymy.Nie pokona nas mgła smoleńsko – okęckolitewska. Zwyciężymy zamachowców i tych, którzyzwyczajniechcą wykiwać Polaków.Bujać to my Polacy, a nie nas.

P.S. W najśmielszych snach nie sądziłem, że z Katyniem będę złączony przez taką fikcję. Słowo „Katyń” było dla mnie zawsze ważne nie tylko jak dla przeciętnego Polaka. Nikt z najbliższej rodziny nie zginał wprawdzie w Katyniu, ale mój dziadek Tadeusz Michałowski, ojciec mojego ojca uciekł z transportu do Katynia (z wagonu pociągu). Zaś większość oficerów i podoficerów z jego pułku, którym dowodził na froncie została wymordowana w miejscach, które znamy pod wspólną nazwą Katyń. Może, dlatego tym się też zajmuję, chociaż sam się temu często dziwię. Tym bardziej podziwiam tych, którzy to robią nie mając z Katyniem żadnych rodzinnych więzi. Nie zamierzam poprzestawać na pisaniu. Moja skuteczność jednak i w ogóle działalność będzie zależała od wsparcia społecznego i od przeznaczanych na to środków. W nabliższym czasie podam konto dla osób, które zechcą wesprzeć sprawę, szybciej podam też adres mailowy na blogu. Ten, który tu był, jest niesprawny (Muszę też założyć swój własny blog)

Bloger Cyprian Polak (Krzysztof Michałowski)

27 marca 2012 "Światły hierarcha i wielki rzecznik dialogu chrześcijańsko-żydowskiego" - tak Gazeta Wyborcza nazywa arcybiskupa Stanisława Gądeckiego. Skoro abp Stanisław Gądecki jest” światły”, to Ci, których Gazeta Wyborcza nie uważa za „ światłych” – to kołtuni. Im bardziej „postępowy” hierarcha Kościoła Powszechnego, tam bardziej” światły”. Przynajmniej „postępowy” tak jak Kołłątaj. Ale na szczęście w Kościele Powszechnym nie wszyscy hierarchowie są” światli” Najlepiej jak są wierni Chrystusowi i Ewangelii. I niczego nie próbują zmieniać.. Niosąc Słowo Boże.. Wydawnictwo Wers wydało a promocją zajął się ksiądz Wojciech Maćkowiak, reprint monografii historycznej Mieczysława Noskowicza z 1926 roku pt: „Najświętsze trzy hostie 1399”. Zrobił się wielki szum przy pomocy Gazety Wyborczej, że książka jest” antysemicka”. Dlaczego „antysemicka”? Bo opisuje przyczyny wybudowania kościoła Bożego Ciała w Poznaniu. Według kronikarzy, w roku 1399 grupka poznańskich Żydów, chcą sprawdzić czy konsekrowane Hostie są rzeczywiście Ciałem Jezusa Chrystusa, miała wykraść je z kościoła Serca Jezusowego. Hostie zostały zaniesione do domu stojącego na rogu ulic Żydowskiej i Kramarskiej- później wystawiono tam kościół Najświętszej Krwi Pana Jezusa. Aby się przekonać, czy przeistoczenie jest prawdą, świętokradcy mieli położyć Hostie na stole i zacząć kłuć nożami. W tym momencie trysnęła z nich krew. Kropla krwi upadła na oczy niewidomej Żydówki, która w tym momencie odzyskała wzrok. Przestraszeni Żydzi zanieśli Hostie na pole, próbowali zakopać, żeby nikt ich nie znalazł, ale się nie udało. Hostie odnaleziono, a na tym miejscu postawiono kaplicę, a później Kościół. Według Noskiewicza społeczność żydowska często charakteryzowała się niechęcią do chrześcijaństwa i dlatego doszło do profanacji. Nie wiadomo, czy opisany fakt był legendą, czy rzeczywiście miał miejsce. Historycy posiadają w tej materii mało źródeł.. Dla innych jest to kwestia wiary. Ale… To zdarzenie opisuje Jan Długosz w swoich „Rocznikach”- Annales seu cronicae incliti Regni Polonia. Według innego przekazu w miejscu odnalezienia Hostii postawiono Kaplicę i tam właśnie król Władysław II Jagiełło ufundował kościół Bożego Ciała w Poznaniu, było to najważniejsze miejsce pielgrzymkowe w kraju. Król przebywał tu przed bitwą pod Grunwaldem, a podczas powrotu z wyprawy nie udał się wprost do Krakowa, lecz do Poznania, aby podziękować Bogu za zwycięstwo. Król wielokrotnie odwiedzał to sanktuarium. W 100 lat później po profanacji to zdarzenie opisał karmelita Tomasz Rerus. Zaznaczył, że dziwnym jest żeby Kościół Bożego Ciała budować na zupełnych łąkach.. Nie był to teren zabudowany.. Kuria odcięła się od ”nieroztropnej” promocji reprintu książki historycznej Mieczysława Noskowicza, zorganizowanej przez księdza Maćkowiaka, pomimo, ze monografia ”Najświętsze trzy Hostie 1399” została wznowiona z notatką, która była w pierwszym wydaniu”Konsystorz Arcybiskupi Poznański w piśmie wystosowanym w dniu 6 czerwca 1916 roku do autora stwierdził, że książka ”Najświętsze trzy Hostie” nie zawiera w sobie nic przeciwnego wierze świętej i dobrym obyczajom”.. Przy trzecim wydaniu książki widnieje napis w formie pieczątki: „ Za pozwoleniem Władzy Duchownej, Poznań, 4 maja 1926”. Arcybiskup Stanisław Gądecki, od 2002 roku metropolita poznański, zastępca przewodniczącego Episkopatu Polski, w roku 2005 polecił usunąć z Kościoła Najświętszej Krwi Pana Jezusa w Poznaniu zabytkową tablicę upamiętniającą profanację Hostii(????) I kazał ją przenieść do Muzeum Archidiecezjalnego w Poznaniu. Tablicę, Gazeta Wyborcza okrzyknęła, jako ”antysemicką”.(!!!) To należałoby zburzyć i Kościół.. Bo Kościół też się może redaktorom Gazety Wyborczej nie podobać - tak jak wiele Kościołów w Polsce.. W Sandomierzu, w Krakowie, w Warszawie.. Wszystkie Kościoły chrześcijańskie są przecież „antysemickie”, bo samo chrześcijaństwo wyrosło na sprzeciwie wobec Judaizmu.. Poszło o Jezusa Chrystusa.. A co było napisane na usuniętej przez arcybiskupa Kościoła Powszechnego, Stanisława Gądeckiego - tablicy? „Ty Boże, jak za taką krzywdę nagrodzimy? Twoją, gdy ciężką mękę w Poznaniu wchodzimy Ty sam Boże jakoś jest zawsze sprawiedliwy Ty wyniszcz aż do szczętu ten naród złośliwy” Poza tym arcybiskup, „światły hierarcha”, jest inicjatorem wprowadzenia do Kościoła Powszechnego „Dnia Judaizmu”..(???) Coś niesamowitego! A „Dzień chrześcijaństwa” nie powinien być obchodzony w synagogach? No i w meczetach muzułmańskich.. Żeby to wszystko jakoś wymieszać, podgrzać a potem zjeść z apetytem.. Albo wyrzucić za okno.. To są trzy odrębne religie, chociaż monoteistyczne.. Mahomet sam siebie wyprorokował, Chrystus- miał proroków, którzy go zapowiadali, a judaizm ma wiele odcieni.. Główny jest biblijny - na którym wyrosło chrześcijaństwo- i rabiniczny, spisany przez rabinów.. Nasza religia jest objawiona.. Judaizm rabiniczny jest spisany przez rabinów.. Chrześcijaństwo wyrosło na pniu religijnym judaizmu biblijnego, ale wobec przyjścia Mesjasza.. Żydzi nadal czekają na swojego.. Wtrącenie Dnia Judaizmu w Kościele Powszechnym jest zwykłym nonsensem.. Można również wprowadzić- Dzień Religii muzułmańskiej, Dzień Religii Protestanckiej czy Dzień Buddy.. „Poza Kościołem Powszechnym nie ma zbawienia”- powtarzał wielokrotnie papież Jan Paweł II. Chrześcijanie Katoliccy powinni słuchać słów Jana Pawła II.. Jeśli chcą pozostać w obrębie Kościoła Powszechnego.. Ale przerabianie historii? Jak u Orwella? Przeszłość trzeba wymazać, usunąć, budować przyszłość.. Ale, na czym budować przyszłość, jak usuwa się przeszłość? Na teraźniejszości?. Na osuwającej się teraźniejszości i pominięciu przeszłości nie da się budować przyszłości.. Tym bardziej, że teraźniejszość jest podstawiana, nie jest prawdziwa.. Propaganda już nad tym pracuje codziennie.. W tę teraźniejszość podstawioną wpisują się nawet hierarchowie Kościoła Powszechnego.. Czyżby okres Smuty w Kościele? WJR

Żeby wymiar niesprawiedliwości był dla wszystkich jednakowy

Wymiar niesprawiedliwości powinien być dla wszystkich jednakowy (Tuwim).

1. Gdzie krzywda, łzy i niesprawiedliwość - tam zwykle słyszę - winne prawo! Skazali niewinnego, tam znowu winny bezkarnie z ofiar drwi, gdzie indziej bez zdania racji firmę skasowali, puszczając z torbami właścicielkę i 60 pracowników - w odpowiedzi słyszymy - takie prawo!. Furda tam, prawo!

2. Gdyby uznać, że sprawiedliwość zależy wyłacznie od prawa, to wyroki powinny wydawać komputery. Ministerstwo Sprawiedliwości ogłosi przetarg, kgtóry wygra firma HP, za dwa miliardy złotych plus osiemset milionów kosztów rocznej obsługi opracuje komputerowy system E-wyroków. Jakaś sekretarka wklepie w komputer odpowiednie dane - akt oskarżenia, elektroniczne opinie biegłych, zeznania świadków, wywiady środowiskowe, dane o karalności - światełka się zapalą i wyskoczy wyrok - w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej Komputer uznaje oskarżonego za winnego popełnienia zarzucanego mu czynu i skazuje go na trzy lata pozbawienia wolności oraz osiemdziesiąt stawek grzywny. A dziesięc tysięcy sędziów mogłoby niezwłocznie rozpocząć korzystanie z uroków stanu spoczynku.

3. I pomyśleć, szlag, że byłem jednym z prekursorów komputeryzacji w sądownictwie. W 1989 roku pożyczyłem od mojego dziecka i przytargałem do Sądu Wojewódzkiego w Skierniewicach komputer Commodore-64, z edytorem tekstu "Speedscript" i drukarką (nabytą na bazarze w Berlinie, jeszcze wtedy zachodnim), po czym przy pomocy owych cudów techniki w trymiga opędziliśmy ówczesną, ostatnią zresztą w Rzeczypospolitej amnestię. Zmieniało się tylko dane osobowe skazanych i parę szczegółów w uzasadnieniu, drukarka skrzypiała niemiłosiernie, a postanowienia amnestyjne wyskakiwały z niej jedno po drugim, W trzy dni, z kolegami sędziami Zbierskim, Borzęckim i Deptułą wymierzyliśmy amnestię bodaj siedmiuset skazanym, stosownie do ustawy uchwalonej przez sejm kontraktowy. Inne sądy tygodniami się z tym męczyły, a nawet miesiącami, a my w trzy dni pozamiataliśmy amnestię całą. Dzięki komodorowi sześćdziesiąt cztery - czy najstarsi starsi ludzie pamiętają jeszcze takie cudo?

4. No tak, ale to była amnestia, gdzie o wszystkim rzeczywiście decydowało prawo, a jego zstosowanie było czynnością w gruncie rzeczy techniczo-biurową. W żadnym śnie, najjaśniejszym, ani najczarniejszym, nie wyobrażałem sobie wyroków z komputera. Zawsze uważałem, że sprawiedliwość, to jest prawo plus sumienie. Albo odwrotnie - sumienie plus prawo. A komputer nie ma sumienia, ma je tylko człowiek, niejeden nawet ma sumienie czyste i nieużywane. O czym to ja....aha! No, więc dziś jesteśmy komputerowych wyroków blisko, coraz bliżej, Już pozwu nie można napisać piękną polszczyzną prawniczą, bo komputer jej nie zrozumie. Trzeba wypełnić komputerowy formularz. Nie trzeba umieć pisać, trzeba tylko umieć wypełnić te rubryki, a jest ich od cholery i jeszcze kilka dodatkowo. Zwykły człowiek tego w życiu nie wypełni, uczony mecenas też się nie raz pogubi. Krążą też też w tak zwanym obrocie prawnym (to prawie jak obrót sfer niebieskich) uzasadnienia wyroków z komputera. Wkleja się do nich cokolwiek, najlepiej orzeczenia Sądu Najwyższego, co dodaje wyrokowi blasku naukowej mądrości i powagi. Są sędziowie, którzy w sprawie o kradzież gęsi potrafią siedem orzeczeń Sadu Najwyższego wkleić, niekoniecznie adekwatnych do sprawy, byleby uzasadnienie było jak najbardziej uczone i jak najmniej zrozumiałe. Twórczy racjonalizatorzy komputeryzacji sądowej potrafią pisać całe uzasadnienia przy pomocy funkcji kopiuj-wklej. W słynnej sprawie korupcyjnej w piłce nożnej sędzia skopiował do uzasadnienia wyroku uzasadnienie aktu oskarżenia! Zaprzyjaźniony prokurator mu je udostępnił. Sąd Najwyższy uznał, że nie ma w tym nic złego i skopiowanego od prokuratora wyroku nie skasował.. Spotyka sie uzasadnienia sądów odwoławczych, w których wystarczy zmienić nazwisko oskarżonego, a reszta jest uniwersalnie słuszna w każdej sprawie, tylko ją kopiować i wklejać. … Sąd I instancji przeprowadził wnikliwe postepowanie dowodowe, zebrane dowody należycie ocenił, swoją ocenę przekonująco uzasadnił, zaś apelacja stanowi jedynie gołosłowną polemikę z prawidłowymi ustaleniami i ocenami sądu I instancji. Z tych względów sąd apelacyjny utrzymał zaskarżony wyrok w mocy… Tym sposobem niejedna apelacja została oddalona bez czytania.

5. Wołodia Wysocki śpiewał, że "sprawiedliwosti w mirie niet". Jako były sędzia, a dziś poseł, walący nieraz łbem w mur niesprawiedliwości - potwierdzam - bardzo trudno o sprawiedliwość na tym świecie. A skoro sprawiedliwości brak, to niech przynajmniej będzie równa dla wszystkich niesprawiedliwość. Komputery wydadzą wyroki zamiast sędziów, nie będzie podejrzeń o korupcję no i spełni się życzenie poety, żeby wymiar niesprawiedliwości był dla wszystkich jednakowy... Janusz Wojciechowski

Hodowla Bydła - czyli: MANIFEST NORMALNOŚCI Ten Manifest bił rekordy oglądalności. Na Nowym Ekranie jeszcze go nie było... Więc: jest! Dziwię się wam, ludzie.... właśnie: czy jeszcze "ludzie"? Czy jeszcze na świecie rządzi Homo Sapiens - czy już tylko Homo Sovieticus, albo jego następca, Homo Europaeus? Od ponad stu lat "postępowcy" wmawiali w ludzi, że są tylko bydlętami, że właściwie niczym nie różnią się od zwierząt - a w jakiejś gazecie, bodaj "Wyborczej", przeczytałem tryumfalny artykuł, że "człowiek tylko czterema genami różni się od stonogi". I ta propaganda odniosła skutek: ludzie sami uważają się za bydło - i pozwalają traktować się jak bydło. Być może różnica między człowiekiem, a zwierzęciem jest tylko kulturowa - ale jest. Fizycznie możemy się nie różnić, ale mamy duszę - czy jak kto chce nazywać tę cudowną cechę człowieka. Być może różnica jest mała - ale cała nasza kultura dążyła, by ją powiększać. Dzisiejsza anty-kultura stara się ją zminimalizować. Różnica kulturalna między człowiekiem, a bydlątkiem, jest taka, że decyzje człowieka szanujemy. Decyzji bydlęcia nie. Bydlę trzymamy na postronku, bo może zrobić sobie krzywdę albo wejść w szkodę. Dorosły mężczyzna zaś ma prawo zrobić sobie krzywdę - a jeśli wyrządzi szkodę, to ma za nią zapłacić. I to jest ta podstawowa różnica. Jak dzisiaj jesteśmy traktowani przez rządy: jak ludzie - czy jak bydło? Jeśli ktoś każe mi zapiąć się pasem w moim własnym samochodzie - to traktuje mnie dokładnie tak, jak chłop traktuje krowę... to znaczy: traktował. Przepisy Wspólnoty Europejskiej, zdaje się, zakazują trzymania krowy na postronku; to ja w samochodzie muszę być przypięty. Na razie zapinam się sam, ale już niedługo będą automaty nasuwające na mnie pasy - i samochód bez ich zapięcia nie ruszy. Krzywdy sobie zrobić nie możemy - ale za szkodę też nie płacimy: jesteśmy (pod przymusem) ubezpieczeni. Doi się z nas pieniądze - i za te pieniądze utrzymuje się całe stado, oraz szefostwo tej "Animal Farm". Tu nie ta poetyka - ale niedługo pokażę, że zdziera się z nas 83% zarobionych pieniędzy - i ONI wydają je za nas. Co zrobiłby Normalny Człowiek, gdyby ktoś przyszedł doń i powiedział: "Człowieku: ile zarabiasz? 3000? Świetnie! Daj mi z tego 2400, ja potrącę na siebie 600, a pozostałe 1800 wydam za ciebie - tak, że będziesz bardziej zadowolony, niż gdybyś sam wydał na siebie te 3000!" Co by zrobił Normalny Człowiek? Kopa w sempiternę - za drzwi! Homo Europaeus porykuje z radości, że ktoś chce się nim opiekować, i głosuje na takich, którzy wezmą mu jeszcze więcej pieniędzy - za obietnicę, że siano w żłobie będzie świeższe, niż do tej pory! Ma tylko jedną prośbę: by dawać mniej owsa koniom, a trochę więcej siana im, krowom. A konie rżą na odwrotną melodię. Rzygać mi się chce, gdy czytam, że "rodzice hiszpańscy wyrazili radość, że rząd zajmie się problemem otyłości ich dzieci". Moja suka wykazuje więcej rozsądku: to ona karmi swoje szczeniaki i - mimo ufności - z pewnym podejrzeniem patrzy, gdy im coś podtykam. A bydlę? Krowa zapewne się cieszy, gdy ktoś zajmuje się jej cielakiem... Zgroza mnie bierze - bo na resztki normalnych rodziców spadają kolejne ciosy. Ostatnio "polski" "Rząd" szykuje ustawę karzącą grzywną - 5000 zł - rodziców, którzy nie zaszczepią swoich dzieci!! Tyle się pisze, że niektóre szczepienia mogą być szkodliwe - i nic! Nadal "rząd" wie lepiej, jak opiekować się moim dzieckiem. W interesie firm farmaceutycznych przerabia się ludzi na bydlęta. Ale gdyby nie było to w interesie firm farmaceutycznych - byłoby tak samo źle, tylko jeszcze głupiej. Bydło nie myśli. Bydłu serwuje się hasełka typu: "Wszystkie dzieci są nasze". Żadne z bydląt przecież nie pomyśli, że to oznacza; "Moje dziecko nie jest już moje; jest nasze". Co w praktyce oznacza, że to p. Minister je szczepi, je wychowuje... Cóż: szczeniak będzie moim psem, będzie mi służył - więc jest normalne, że to ja, a nie jego rodzice, pies i suka, decydują o tresurze. Ale żeby tak samo z człowiekiem? Przecież, gdy w 1901 roku rząd pruski postanowił zmienić tylko język, w jakim wykładany był jeden przedmiot (religia) nie zmieniając jego treści - we Wrześni wybuchnął strajk szkolny. Dziś kolejni ministrowie zmieniają treści programów, wedle swej woli wymieniają przedmioty - a rodzice to pokornie akceptują, liżąc dobrych panów po rękach - że tak dbają o ich dzieci. Tak robi moja suka. Ale człowiek? Dwa lata temu w USA, w Utah, dziecko było poddane chemioterapii. Po kilku miesiącach tej nieprzyjemnej kuracji, część lekarzy twierdziła, że już wystarczy - a część, że trzeba ją jeszcze kontynuować. Na nieszczęście wśród tych ostatnich był lekarz prowadzący, (który miał przecież interes w kontynuacji - bo brał za to spore pieniądze...). Rodzice mimo to zabrali dziecko ze szpitala. Efekt: ścigała ich policja - i oskarżono ich o kidnapping!!! Cóż: dawniej "kidnappingiem" było zabranie dziecka rodzicom. Teraz dzieci są "nasze", czyli państwowe; i rodzice bezczelnie ukradli państwowe dziecko, cudzą własność! Co zrobi farmer, gdy byk z krową wyprowadzą, łamiąc ogrodzenie, swoje cielę z zagrody, gdzie on je umieścił? Przyleje obojgu bydlakom - a cielę umieści tam, gdzie on chce. To właśnie robią z nami ONI. Jeśli już jesteśmy przy zwierzętach: ONI mają jeszcze inne piękne hasełko: "Zwierzęta należy traktować tak samo, jak ludzi". Piękne hasło - dopóki się nie dojrzy, że jest ono równoważne hasłu: "Ludzi należy traktować tak samo jak zwierzęta". Dziś jest "wola polityczna" by staruszkom aplikować euthanazję; przecież dokładnie to samo robi się z innymi bydlętami - czy-ż nie? Ludzie: czy jeszcze jesteście ludźmi - czy tylko bydlętami? Oczywiście: zawsze większość ludzi chciała, by się nimi opiekować - byle dobrze. Szli, więc dobrowolnie pod opiekę feudałów, wisieli u klamki pańskiej - i byli zadowoleni. Jednak dopiero d***kracja spowodowała, z ta Większość narzuciła swe obyczaje reszcie. "Ja lubię, jak mnie pod przymusem szczotkują i przycinają kopyta - to niech wszystkich pod przymusem szczotkują i przycinają kopyta". Czasem mam wrażenie, że ONI testują swoje bydełko, do jakiego stopnia już zgłupiało i można zrobić z nim, co się chce. Do czego innego mogą służyć takie pomysły jak "małżeństwa homosiów"? Jednak w miarę, jak to trwa i się rozwija, zaczynam mieć przerażające podejrzenie: ONI, dwa pokolenia wcześniej ludzie inteligentni, wychowywali swoje dzieci w tych samych szkołach - i obecnie ONI, to... również bydlęta! Durne, tępe bydlaki marzące tylko żarciu, piciu i ekscesach seksualnych. Widać to po sprawie "globalnego ocieplenia". ONI naprawdę wydają się wierzyć, w "zagrażające nam" ocieplenie! Choć przecież nie trzeba robić badań geologicznych: wystarczy wiedzieć, że "Grenlandia" to ląd, na którym ok. 900 roku kwitły cytryny - a, jak też wiemy, Europa nie została zalana przez ocean. Trzeba też być kompletnym kretynem, by uwierzyć, że lodowce Antarktydy, ogrzane z -40°C do -35°C - zaleją nagle cały świat. A ONI wydają się sami w to wierzyć. Nadzorcy bydła stali się głupsi od chudoby, którą się opiekują... Piszę to - po raz któryś powtarzając te myśli - jak rozbitek, który wrzuca papier w butelce w odmęt oceanu Internetu. Przecież gdzieś jeszcze są LUDZIE! Nie jestem na świecie sam, nie wszyscy jeszcze zbydlęcieli do cna, w niektórych tli się jeszcze iskra człowieczeństwa! Zbuntujmy się, do cholery! Obalmy ten system! Jak można godzić się na ustrój, w którym bydlęta decydują o losie ludzi? Ja nie mam nic przeciwko temu, by ktoś chciał być traktowany jak nierogacizna - czyli żyć w "państwie opiekuńczym". Ale człowiek, który nie chce decydować o własnym losie, nie powinien w głosowaniu decydować o losie innych! Bydło niech sobie porykuje - a my musimy żyć! Bydło myśli o pełnym żłobie - my myślimy w wyprawach w Kosmos. Przyszłość Ludzkości, (jeśli ma przetrwać) zależy od tego, czy zwyciężą ludzie - czy bydlęta? Czy wygra Rozum - czy Liczba? I nie ma tu znaczenia, czy rządzi, SLD, PiS, PO czy PSL; niezależnie od tego liczba urzędników rośnie, coraz więcej przepisów ogranicza naszą wolność... Jak długo możemy to znosić? Na szczęście ten system już jest zgniły. Nawet bydlątka zaczynają rozumieć, że rządzące nimi świnie rozpiły się, zdemoralizowały - i nie są już od nich mądrzejsze. Koniec jest bliski. Musimy się, więc z'organizować, by być gotowi do stworzenia zrębów Państwa Wolności - w momencie, gdy gdy cała ta anty-europejska "Wspólnota Europejska" zacznie trzeszczeć w szwach. To już niedługo. Zacznijmy się szykować. JKM

NOWE ROZDANIE - STARA INSCENIZACJA W maju 2010 roku, Bronisław Komorowski odnosząc się wizerunku publicznego swojego przyjaciela i „alter ego” Janusza Palikota powiedział: „Ludzie o ostrym języku, o ostrym stylu uprawiania polityki, najlepiej wyrażają różne wątpliwości, różne zagrożenia i poglądy. To już jest kwestia taktyki politycznej”. W tej ocenie zawiera się niezwykle dogodny mechanizm działań prowadzonych w ramach strategii nożyczek –ulubionej formy sprawowania władzy przez grupę rządzącą. Pozwala ona na symulowanie rzekomych rozbieżności politycznych, generowanie konfliktów i pozorowanie walki dobra ze złem. Dzięki niej społeczeństwo otrzymuje teatr pluralizmu i substytut demokracji, zaś końcowy efekt jest zawsze korzystny dla interesów decydentów. Mając w ręku wszystkie najważniejsze narzędzia władzy, grupa rządząca nie może forsować obrazu monolitu i jednomyślności. O wiele korzystniejsze jest stworzenie mitu o kilku niezależnych, a czasem skonfliktowanych środowiskach oraz generowanie rzekomych sporów. Pozwala to również na zbudowanie fałszywej opozycji i zastąpienie nią autentycznych przeciwników politycznych. Utworzenie partii Palikota było, zatem klasycznym posunięciem w ramach tej strategii i pozwoliło scedować na tego polityka wszystkie działania i poglądy, których oficjalnie nie mógł wyrażać Bronisław Komorowski. Jego przyjaciel zebrał ponadto „skrajne skrzydła” tzw. formacji lewicowych oraz różnego rodzaju przedstawicieli środowisk patologicznych. Społeczeństwo dostało erzac polaryzacji sceny politycznej i wizję „nowej” (nieobciążonej bagażem Platformy) partii. To zaś, czego nie mógł głośno powiedzieć lokator Belwederu lub premier rządu - otwarcie głosił ich kamrat. Skuteczność tej metody poznaliśmy podczas najazdów hord barbarzyńców na Krakowskim Przedmieściu i eskalacji ataków na ludzi broniących krzyża. Dowodem efektywności był przede wszystkim wynik wyborów parlamentarnych i wprowadzenie egzotycznej formacji Palikota do parlamentu. Otwierało to przed grupą rządzącą ogromne pole prowadzenia gier i kombinacji politycznych, bez narażania się na utratę władzy lub zdarzenia nieprzewidywalne. W najbliższej przyszłości czeka nas zapewne inscenizacja związana ze zmianą koalicjanta i propagandowym zabiegiem poprawy wizerunku grupy rządzącej. Choć jej scenariusz jest niezwykle prosty, a nawet prymitywny to dzięki niskiej świadomości politycznej Polaków oraz wsparciu ze strony ośrodków propagandy wydaje się całkowicie realny. By osiągnąć cele tej kombinacji, przez ostatnie miesiące usilnie uwiarygodniano Palikota, przedstawiając go, jako rzekomą opozycję parlamentarną. W powiązaniu z równie fałszywym mitem o frondzie „schetynistów” i konfliktach na linii prezydent-premier – stwarzało to dogodne warunki do zainicjowania obecnej rozgrywki. Również, dlatego, że w fałszywą narrację włączono PiS i środowiska autentycznej opozycji. Głoszone przezeń wizje przedterminowych wyborów i upadku rządu Tuska, doskonale wpisywały się w plany inscenizacji. Do działań tych wykorzystano także Komorowskiego, który w niedawnym wywiadzie dla RMF FM zapewniał Polaków, że jego przyjaciel Palikot „to jest opozycja, to jest licząca się część opozycji. To jest nowe zjawisko na polskiej scenie politycznej” i przedstawiał go, jako polityka „zdradzającego postawy propaństwowe” i „skłonnego podejmować ryzyko z tytułu przeprowadzenia reform koniecznych dla Polski”. Na bazie rzekomego sporu o reformę emerytalną zbudowano, zatem przekaz o „kryzysie koalicji” i wewnętrznych tarciach w PO. Ośrodki propagandy nagłaśniają zaś groźbę „zerwania koalicji” i wieszczą rychłe wybory parlamentarne. Stworzą one warunki do dokonania kolejnej roszady w granicach grupy rządzącej, pozwolą zatuszować błędy i wpadki Tuska i wywołają symulowany efekt pluralizmu i demokracji. Niewykluczone, zatem, że do takich wyborów dojdzie - nawet, jeśli bezpieczniejszą formą przeprowadzenia zmian byłyby ustalenia dokonane wewnątrz parlamentu. Doświadczenia ubiegłoroczne dowodzą jednak, że wybory nie stanowią żadnego zagrożenia dla grupy rządzącej, a ich wynik jest doskonale moderowany przez tzw. sondaże i zabiegi ośrodków propagandy. Zastąpienie mocno „sfatygowanego” koalicjanta, nowym nabytkiem wydaje się nietrudne i pożyteczne, nie tylko ze względów wizerunkowych. Powrót Palikota do „macierzy” wiąże się z włączeniem do establishmentu III RP ludzi „lewicy” oraz szeregu środowisk o specyficznych poglądach i proweniencji. W antypaństwowych i antypolskich planach mogą one odegrać istotną rolę i być wykorzystane również do dalszej marginalizacji Kościoła. Takie rozwiązanie ogranicza - co prawda - możliwości prowadzenia gier „na opozycję”, ale daje szansę na powolne wygaszanie „projektu PO” i budowanie w jego miejsce kolejnej mutacji reprezentującej interesy grup zarządzających III RP. Dla samego Palikota stwarza zaś doskonałe miejsce startowe na stanowisko prezydenta. Nie można też wykluczyć, że w ramach obecnej rozgrywki istnieje zamysł utworzenia tzw. rządu fachowców, do którego swój akces zgłosiłaby pewna grupa posłów opozycji. Taki rząd, działając pod szyldem walki z zagrożeniami ekonomicznymi mógłby powstać przy wsparciu PiS-u i funkcjonować, jako nowa hybryda układu. Na początku marca wspominał o tym rzecznik PiS Adam Hofman: „Gdyby koalicja się nie dogadała, bylibyśmy gotowi na konstruktywne wotum nieufności, rząd fachowców, być może rozmowy z Pawlakiem. Koalicja z rządem fachowców, byleby powstrzymać sięganie do kieszeni Polaków jest lepsza niż to, co jest”. Zadziwiająca „koncyliacyjność” niektórych polityków opozycji oraz umizgi i zapewnienia Gowina o „wzmacnianiu prawicowego skrzydła PO” mogą świadczyć, że takie scenariusze są również brane pod uwagę. Skuteczne przeprowadzenie inscenizacji z wymianą koalicjanta bądź stworzeniem „rządu fachowców” pozostanie oczywiście bez wpływu na stan państwa i poprawę realnej sytuacji Polaków. Nie rozwiąże to żadnych problemów i nie uleczy patologii III RP. Tego rodzaju zabiegi reanimacyjne mogą natomiast odsunąć groźbę upadku grupy rządzącej i na długi czas zapewnią ochronę jej interesów. Aleksander Ścios

Romans Franza Kafki z anarchizmem Nie posiadam wprawdzie dostępu do odpowiednich danych statystycznych, lecz wydaje mi się, że wojny i totalitaryzmy XX wieku stały się najważniejszym motywem dla twórczości literackiej tego stulecia. Czasami zdarza się, więc, że nawet, jeśli dany twórca zupełnie przypadkowo nawiązuje w swym dziele do wojny, uwaga odbiorców i tak skupia się przede wszystkim na Hitlerze lub Stalinie. Biorąc pod uwagę skalę zniszczeń oraz wyrządzonych w ubiegłym stuleciu krzywd, nie ma się temu, co dziwić, lecz łatwo w ten sposób spłycić intencje autora. Tak właśnie stało się w przypadku Żyda z Pragi – Franza Kafki – którego krytycy literaccy oraz współcześni filozofowie zdążyli już zawłaszczyć dla swoich ulubionych motywów: egzystencjalnej pustki, współczesnej alienacji oraz lęku przed totalitaryzmem. Powyższe klucze interpretacyjne udzieliły się także zwykłym czytelnikom, którzy najczęściej szukają dziś u Kafki niepospolitej formy narracji. Każdy ma oczywiście prawo do własnej opinii na temat czytanej przez siebie lektury, lecz w przypadku interpretacji Kafki nie sposób pominąć anarchistycznych wątków w jego biografii. W latach 1909-1912, a więc jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, pisarz uczęszczał na spotkania Klubu Młodych. Zrzeszał on antywojennie i antyklerykalnie nastawionych młodych ludzi, którzy wbrew obowiązującemu prawu spotykali się w zadymionych knajpach, aby promować zakazane idee. Charakter życia w Monarchii Austro-Węgierskiej na początku XX wieku został świetnie oddany przez Jaroslava Haška, autora „Przygód dobrego wojaka Szwejka”. Hašek, który również przychodził na spotkania Klubu Młodych, przedstawiał rzeczywistość przejaskrawioną oraz pełną paraboli, lecz nie odbiegał zanadto od prawdy w swych opisach absurdów państwa policyjnego. Mieszkańcy państwa Habsburgów mieli, na co dzień do czynienia z całą armią szpicli i urzędników, a współpraca monarchii z Kościołem przybierała karykaturalne formy. Ponieważ katolicyzm był religią okupantów, reakcją wielu Czechów był antyklerykalizm. Buntownicy z Klubu Młodych zaczytywali się, więc anarchistami (Kropotkin, Bakunin) i kwestionowali nie tylko sens okupującej Czechy Monarchii Austro-Węgierskiej, lecz państwa, jako takiego. W przypadku Haška idee anarchistyczne przerodziły się niestety w komunizm (autor „Szwejka” przystąpił nawet do bolszewików), lecz Kafka i pozostali wybrali inną drogę. Prascy anarchiści bardziej niż Marksem i Engelsem interesowali się Tołstojem, a nawet Tuckerem. Przypisywanie Kafce anarchokapitalizmu nie ma większego sensu, gdyż nie ma na to żadnych dowodów. Na pewno jednak jego anarchizm nie przerodził się w otwarcie komunistyczne i socjalistyczne sympatie. Na spotkaniach anarchistów został zapamiętany przede wszystkim, jako osoba nieodzywająca się i być może ten właśnie fakt najlepiej oddaje jego stosunek do idei świata bez państwa. Wiele wskazuje na to, że spotkania Klubu Młodych traktował po części, jako wyraz społecznej odpowiedzialności, a trochę, jako element życia towarzyskiego. Ostatecznie był przecież pisarzem i nie pretendował do stworzenia żadnej teorii politycznej lub filozoficznej, lecz preferował bardziej wymowne obrazy literackie. Bohaterowie powieści i opowiadań Kafki oraz ich los stanowi dla wielu osób przepowiednię komunizmu i metod stosowanych przez tamtejszy aparat bezpieczeństwa. Warto jednak pamiętać, że nawet o wiele mniej totalitarne od ZSRS państwo Habsburgów było dalekie od raju na Ziemi. Kafka nie pozostawiał złudzeń, że przyczyną niewoli, w której znalazł się współczesny człowiek, jest państwo, jako takie. Pojedynczy człowiek w obliczu siły, za którą stoi całe społeczeństwo, jest bezbronny i ginie „jak pies” gdzieś w opustoszałym kamieniołomie. Najważniejszym elementem twórczości Kafki jest właśnie to, że państwem nie jest nikt konkretny, ale pewna bezwładna idea, która zawładnęła umysłami wszystkich ludzi. Niektórzy z urzędników i oprawców są nawet prywatnie sympatycznymi ludźmi, niepotrafiącymi jednak przełamać niewidzialnej bariery zbudowanej przez bezosobowego Lewiatana. Uciążliwe i jawnie niesprawiedliwe prawa i przepisy sprawiają, że rzeczywistość przybiera surrealistyczny charakter. Kłamstwo, na którym zbudowane jest każde państwo, czyni z naszego życia jedną wielką gmatwaninę, uniemożliwiającą normalne funkcjonowanie. Wszyscy są po trosze zakłamani i dlatego się na nie godzą. Fatalizm obecny w prozie Kafki miał niestety przełożenie na jego życie osobiste i zawodowe. Do dziś trwają spekulacje na temat tego, czy pisarz z Pragi cierpiał na długotrwałą depresję, czy też inne zaburzenie przyprawiające go o wieczny pesymizm. Kafka, choć miał przygodę z anarchizmem, godził się także na państwo w życiu zawodowym. Przez wiele lat robił karierę w państwowym urzędzie, łączącym obowiązki zakładu ubezpieczeń społecznych oraz inspekcji pracy. Do jego obowiązków należały podróże po całych Czechach i Morawach w celu sprawdzenia, czy robotnicy w fabrykach pracują według określanych przez państwo standardów. Ostatecznie porzucił ten zawód nie z pobudek ideowych, lecz z racji postępującej gruźlicy. Warto tu odnotować, że miał do wyboru pracę u ojca, którą przez krótki czas wykonywał, lecz ostatecznie nigdy nie potrafił dostrzec sprzeczności między wyznawanymi ideami a wykonywanym zajęciem. Mimo to Franza Kafki i jego prozy nie sposób zrozumieć bez idei anarchizmu. On sam odczytywał ją zapewne, jako pewnego rodzaju intelektualny bunt wobec wszechpotężnego aparatu państwa, który niesłusznie utożsamiał przede wszystkim z armią, policją oraz urzędnikami (takimi jak on sam). Jako osoba o depresyjnych skłonnościach przedstawiał postaci skazane na tragiczny los, lecz nie oznacza to wcale, że taki los czeka wszystkich świadomych tego, czym tak naprawdę jest państwo. Od czasów Kafki anarchizm zmienił swoje oblicze i dziś buntujący się przeciw państwu nie muszą już czytać Bakunina ani Stirnera. XIX-wieczni anarchiści mieli, paradoksalnie, silne państwowe skrzywienie, które wynikało z fascynacji socjalizmem. Ich dzisiejszymi spadkobiercami jest młodzież ze skłotów, która tkwi po uszy w sprzecznościach socjalizmu. Ale Kafka czytywał także Benjamina Tuckera, z którym związany jest anarchizm kapitalistyczny. Być może gdyby pisarz z Pragi zainteresował się nieco bardziej amerykańskim anarchizmem, natrafiłby na pisma współczesnych mu Lysandera Spoonera lub Alberta Jaya Nocka i zrozumiałby, że wyjście z pułapki naprawdę istnieje oraz że nazywa się libertarianizm. No tak, ale czy wówczas dzieła Kafki miałyby wciąż ten niepowtarzalny, mroczny klimat?

Jakub Wozinski

Chodakiewicz w krainie reakcjonistów francuskich Wracam do XVIII i XIX w. Cieszy, że o historycznych reakcjonistach piszą w Polsce tacy nowocześni reakcjoniści jak Jacek Bartyzel czy Adam Wielomski. Ale przydałaby się też i podręczna czytanka źródeł dla zainteresowanego Polaka, taką, jaką kilka lat temu przetłumaczył i opracował dla Amerykanów Christopher Olaf Blum, Critics of the Englightenment: Readings in the French Counter-Revolutionary Tradition (Wilmington, DE: ISI Books, 2004). Wydawcą jest konserwatywny Intercollegiate Studies Institute, założony przez Russella Kirka. To ważne, że ISI jest, bo nie trzeba się użerać z mainstreamowymi wydawcami, aby wydać ostre rzeczy. Critics of the Englightenment jest dosyć karkołomną propozycją na rynku amerykańskim. Mianowicie ni mniej ni więcej praca zwala odpowiedzialność za problemy nowoczesności (i post-nowoczesności) na grzech pierworodny, czyli rewolucję protestancką (niesłusznie zwaną Reformacją, bo przecież celem protestantów takich jak Luter czy Kalwin było zniszczyć Kościół Katolicki a nie reformować. Erazm z Rotterdamu czy St. Thomas Moore byli reformatorami; no a potem przyszła katolicka kontrrewolucja, czyli reformacja Kościoła w odpowiedzi na rewolucję protestancką, która była też kontrreformacją). Tezę taką trudno jest sprzedać amerykańskim konserwatystom, bowiem wciąż funkcjonuje tutaj pokaźny kontyngent prawicy protestanckiej, głównie populistycznej, wśród tzw. evangelicals. Mimo tego pokusił się o to Blum, który jest profesorem w ultra-katolickiej fortecy, Christendom College. Wprowadzeniem wybór prac reakcjonistów zaopatrzył Phillipe Bénéton, który usiłuje czytelnikowi amerykańskiemu delikatnie wytłumaczyć nadchodzący kulturowy szok. Częściowo, więc dezawuuje kontrrewolucjonistów, krytykuje ich za „całkowite odrzucenie nowoczesnego świata” (s. xiii). Ale jednocześnie podkreśla, że nowoczesny indywidualizm jest śmiertelnym zagrożeniem dla ludzkości. Bowiem „władza nie może być kontrolowana chyba, że się podda pryncypiom zewnętrznym pochodzącym od religii czy natury. W świecie, gdzie panuje bliżej nieokreślona wolność władza polityczna będzie oscylować między ekstremami libertarianizmu i despotyzmu, albo połączy w sobie cechy tych dwóch systemów” (s. xii).

Na tak przygotowany przez Bénétona grunt Blum (a maczał też w tym ręce mój znajomy Jeff Nelson) przedstawia czytelnikowi amerykańskiemu sześciu podstawowych przedstawicieli francuskiej reakcji. Są to kolejno François-René de Chateaubriand, Louis-Gabriel-Amboise de Bonald, Joseph de Maistre, Frédérich Le Play, Émile Keller i René de la Tour du Pin. Oprócz krótkich biogramów redaktor-tłumacz opisuje też kontekst historyczny i intelektualny, w którym działali. Blum asekuruje się w pewnym sensie bardziej niż Bénéton, pisząc: „dziś, dla nas, słowo kontrrewolucja stanowi problem. Po zakończeniu Zimnej Wojny, nie jest jasne, że istnieje dynamiczna tradycja rewolucyjna, wobec której trzeba nam się sprzeciwić” (s. li). No, ale jednak chyba istnieje, bowiem celem naszym powinno być „utrzymanie i odbudowanie zdrowych tradycji kulturowych cywilizacji europejskiej” (s. li). I dlatego francuscy reakcjoniści są tak potrzebni. Chateaubriand uczy nas, między innymi, starej prawdy, że definiując zjawisko stajemy się panami sytuacji. I tak w eseju z 1814 r. pisze on o Napoleonie Buonaparte (a nie Bonaparte). Definiuje go, jako cudzoziemca. Co więcej, insynuuje, że napoleońska, korsykańska linia jest „wpół afrykańska” (s. 7). Czyli wszystkie nieszczęścia Francji zrzuca na cudzoziemskiego uzurpatora. Rodowici Francuzi są rozgrzeszeni i mogą całym sercem zająć się restauracją prawowitych francuskich monarchów – domu Bourbon. Zresztą „Buonaparte” był gorszy niż rewolucja: „Nawet najstraszniejsze rewolucje są lepsze od takiego rządu” (s. 11). Cesarz nie tylko prześladował i wygubił Francuzów, ale również ośmielił się profanować Hiszpanię i zdradził Polskę. „Buonaparte jest fałszywym wielkim człowiekiem” (s. 23). Teraz, po straszliwej rewolucyjnej rzezi i wielu wojnach, „co pozostaje z naszej furii i naszych marzeń? Zbrodnie i łańcuchy… Tyle masakr, powstań, zapaści, aby wrócić do punktu wyjścia” (s. 4). No i po co to wszystko było? Na szczęście zjawili się rosyjscy „wyzwoliciele a nie zdobywcy” i zbawili Francję (s. 39). „Niech żyje król!” (s. 40). De Bonald tymczasem stara się przywrócić ducha sprzed rewolucji. Opisuje zwyczaje domowe, na przykład: „uprzejmość była ceremonialna” (s. 46). I podkreśla, że „chrześcijańskie rodziny wiernie przestrzegały ten zwyczaj i przekazywały go z pokolenia na pokolenie” (s. 47). Tradycyjną Francję porównuje z obecną. Występuje w obronie rodzin. I dlatego sprzeciwia się choćby pracy dzieci w fabrykach (s. 75). Odrzucał rewolucję i liberalizm. Oto próbki: „hasło ‘Wolność, równość, braterstwo albo śmierć!’ było bardzo modne podczas rewolucji. Wolność pokryła Francję siecią więzień, równość namnożyła tytułów i medali, a braterstwo nas podzieliło. Tylko śmierć zwyciężyła” (s. 77). Albo „absolutna wolność prasy to podatek nakładany na czytelników. Domagają się jego tylko ci co piszą” (s. 77). Teksty de Bonalda naturalnie są przeszyte dygresjami. Oto kilka z nich: „Chrześcijaństwo zapoznaje dzieci z najwyższymi prawdami moralnymi” (s. 58). I dalej: „Natura jest niewyczerpywalna i zawsze płodna, ale albo społeczeństwo nie pomaga naturze, co oznacza, że dobre rozumy się marnują, albo społeczeństwo postępuje wprost przeciwnie i pojawiają się niebezpieczni utalentowani, którzy niszczą łono, z którego się narodzili” (s. 50). O intelektualistach: „Rozum używany aby siać korupcję jest niczym innym niż siła użyta aby zniszczyć” (s. 78). O elitach: „ponieważ szlachta jest poświęcona służbie publicznej…, nie może zajmować się handlem czy prywatną służbą” (s. 94). Ponadto, „arystokracja jest demokracją w wąskich ramach, podczas gdy demokracja jest rozwiniętą arystokracją” (s. 100). Co do systemu władzy, „chamy, którzy nie mają dość siły moralnej, aby samemu rządzić, ani wystarczająco wstrzemięźliwości, aby zostać przy swojej pozycji społecznej, tworzą partię, aby razem dominować innych… tak się dzieje we wszystkich republikach. Ale mężowie o tęgiej głowie i charakterze nie zgadzają się żyć w państwie ludowym oprócz wtedy gdy chcą w nim zdobyć władzę i – o ile się uda – ograniczyć władzę innych” (s. 57). I jeszcze: „tłuszcza jest przeciętniacka, dlatego mamy zawsze dość przeciętniaków aby zajęli sobie urzędy, i tak dużo jest tych przeciętniaków, że oni zawsze znajdą sposób na wspięcie się na stołek” (s. 103). Taki de Bonald wydał werdykt na mydłkowatość: „kontrowersje religijne są złem, ale indyferencja religijna jest złem jeszcze większym” (s. 46). Według niego to indyferentyzm stał się zarzewiem rewolucji. Wiara i rodzina zbawią Francję, która powinna być oparta o system agrarny. No i dostaje się protestantom: „Gdy Reformacja uwolniła ludy ze wszystkich zewnętrznych i widocznych władz religijnych nadając każdemu z wiernych prawo i możliwość interpretacji ksiąg, które są depozytem naszej religijnej i moralnej doktryny, tym samym podburzyła ona ludy przeciwko władzy politycznej nadając każdemu poddanemu prawo i potęgę do bycia częścią władzy. Jeśli człowiek nie potrzebował uznać żadnej władzy nad swymi myślami niż tej, którą uznał jego rozum, dlaczego niby miałby on poddać się jakiemukolwiek autorytetowi w sprawie swoich działań niż jego własnej woli?” (s. 52). De Maistre jest naturalnie ostrzejszy. Rewolucja protestancka wniosła do Europy „ducha rewolty.” Dlatego „Europa ma jednego wroga, z którym trzeba walczyć za pomocą wszelkich legalnych metod. Jest to wrzód, który podłącza się pod wszelką władzę i przeżera ją. Jest to syn dumy, ojciec anarchii, uniwersalny rozpuszczalnik: Protestantyzm. Co to jest protestantyzm? Jest to rewolta rozumu jednostki przeciwko rozumowi powszechnemu; w związku z tym jest to najgorsza z możliwych rzeczy” (s. 133-134). Co więcej, „jest to nie tylko religijna, ale również obywatelska herezja. Wyzwoliła ona, bowiem ludzi z jarzma posłuszeństwa i dała im religijną niezależność tym samym napuszczając dumę przeciw autorytetowi i zastąpiła posłuszeństwo dyskusją” (s. 135). To wszystko podminowało monarchię i – szczególnie – Kościół Katolicki. Protestantyzm jest korodującym zaprzeczeniem katolicyzmu, a więc jedynej Prawdy. Ma to straszliwe implikacje systemowe. „Żadna instytucja nie jest solidna ani mocna o ile tylko o ludzką władzę jest oparta. Historia i rozum pokazują nam, że korzenie wszelkich wielkich instytucji ludzkich znajdują się poza światem doczesnym” (s. 153). Zaprzeczyć temu, oznacza rewolucję. „Rewolucja francuska nie przypomina niczego podobnego w historii. Jest w swojej esencji szatańska. Nigdy nie zostanie całkowicie wygaszona oprócz za pomocą przeciwnego jej ideału, a Francuzi nigdy już nie znajdą swego właściwego miejsca dopóki nie uznają tej prawdy” (s. 165). No i aforyzmy de Maistre: „Przemocy nigdy nie zatrzymano umiarkowaniem” (s. 179). „Największe zło dla polityka to słuchać się obcej władzy… Żaden naród nie chce słuchać innego narodu z tego prostego powodu, że żaden naród nie wie jak dowodzić innym” (s. 185). „We wszystkich krajach, gdzie chrześcijaństwo nie rządzi obserwujemy konieczną tendencję do degradacji kobiet” (s. 191). W związku z tym: „kobieta ma większy dług w stosunku do chrześcijaństwa niż mężczyzna. Ona wywodzi całą swoją godność od chrześcijaństwa. Chrześcijanka jest zaprawdę istotą ponad naturę wyniesioną przez chrześcijaństwo, co nie jest naturalne dla niej” (s. 192). Podczas gdy de Chateaubriand, de Bonald i de Maistre zainteresowani są przede wszystkim restauracją Bourbonów oraz przywróceniem paradygmatu tradycjonalistycznego w społeczeństwie (rodzina, elity, system), ich następcy budowali na ich reakcyjnych przemyśleniach. Nowe pokolenie zachowało wszystkie elementy reakcjonizmu, jednak starało się dostosować je do zmieniających się czasów. Chodziło im o reformy, czyli „wolne i regulowane polepszanie spraw,” jak napisał Le Play (s. 198). Ponieważ człowiek jest upadłym aniołem skłonnym do zła, „społeczeństwa muszą sprzeciwiać się permanentnemu duchowi usprawniania” (s. 198). „Na wspaniałość ludzkości składa się podporządkowanie sił materialnych siłom moralnym zdominowanym przez naszą wolę i w związku z tym każdy naród może znaleźć w sobie środki aby się wznieść na takie same wyżyny jak nasi rywale (s. 212). Pamiętajmy też, że straszną przypadłością Francji jest to, że od rewolucji „uprzedzenia i pasje nie pozwoliły nam dostrzec faktów z ich prawdziwego punktu widzenia ani prawidłowo rozróżnić między dobrem a złem” (s. 218). I dalej: „umiarkowany racjonalizm, który chce tylko zlaicyzować ludzką naukę i społeczeństwo oraz wściekły panteizm, dla którego Jezus Chrystus jest niebezpiecznym mitem mają te same źródło i ten sam cel: zniszczenie królestwa Jezusa Chrystusa i supremacji Jego Kościoła pod pretekstem wyzwolenia rozumu” (Keller, s. 269). „Oddzielając się od Kościoła nowoczesny liberalizm zgotował sobie słabość, a osiągnąwszy laicyzację społeczeństwa prowadzi on nas bezwiednie do najgorszego despotyzmu, wbrew dobrej woli rządzących i rządzonych” (Keller, s. 265).

Głównym złem jest więc liberalizm. I ułuda wolności, którą ta ideologia rozszerza. „Wolny? Tak, pod warunkiem, że już jest bogatym. Po prawdzie, jakie ma znaczenie wolność dla tego, kto nic nie ma? Edukacja, najlepsze z narzędzi, jest zaprawdę dostępne dla ludzi tylko wtedy, kiedy mają czas wolny” (Keller, s. 280-281). A „edukacji nie można oddzielić od religii” (s. 308). I dalej: „człowiekowi, który nic nie ma równość wobec prawa, społeczna wolność, polityczna wolność i religijna wolność to przecież fałszywe symbole. Jego ciało skazane jest na zmęczenie, jego umysł na ignorancję, jego serce na biedę, jego dom na pustkę, a jego dzieci – choć ma je rzadko – skazane są na sceptycyzm czy uwiedzenie” (s. 291). Rezultatem jest fałszywa wolność, atomizacja. „Mąż, którzy wierzy, że słucha się jedynie swoich osobistych pasji i interesów stanie się, nie rozumiejąc tego, niewolnikiem interesów i pasji swoich czasów” (Keller, s. 264). Dlatego „gdziekolwiek indywidualizm staje się dominującą formą stosunków społecznych, ludzie szybko staczają się w stronę barbaryzmu. Gdy jest odwrotnie i społeczeństwo rozwija się zdrowo, jednostki chętnie szukają więzi rodzinnych i bez wahania odrzucają niezawisłość, na które dozwala prawo i natura… Tak jak religia i własność prywatna, tak też i rodzina jest instytucją niezmienną w swoim podstawowym pryncypium” (Le Play, s. 226-227).

Pamiętajmy, że „w cywilizacji europejskiej mężowie, którzy odznaczyli się swoimi talentami i cnotami w wielkim stopniu powinni dziękować za swe przewagi naukom matek oraz radom żon” (Le Play, s. 255). Czyli nikt w rodzinie nie jest tak ważny jak kobiety. Bez nich nie ma domu. Jest degrengolada. Wyciąganie kobiet z ich naturalnej sfery domowej jest zbrodnią. Dlatego reakcjoniści występowali przeciwko zatrudnianiu kobiet poza domem i byli szczególnie uczuleni na krzywdę płci pięknej („jak w Belgii, gdzie kobiety pracują jak bydło w kopalniach, albo jak na Morawach, gdzie dzień pracy trwa szesnaście godzin, czy w Anglii, gdzie płaca dla kobiet jest absolutnie niewystarczająca, aby mogły za nią kupić nawet podstawowe produkty” (La Tour du Pin, s. 319). Co do systemu preferowanego przez drugą falę kontrrewolucjonistów, korporacjonizm był najbardziej ulubiony. Jak pisał La Tour du Pin: „Tylko system korporacyjny może zabezpieczyć prawo każdej jednostki. On nie daje jedno prawo dla wszystkich, bowiem ludzie spełniają różne funkcje w ramach stowarzyszeń, lecz daje równy szacunek dla różniących się praw. To jest podstawa systemu społecznego, który jest wart swego imienia. Te prawa były połączone w taki sposób, że nie służyły one jako broń jednej grupy przeciw innej, ale jako zabezpieczenie interesów wszystkich, połączonych harmonijną solidarnością” (s. 316). Czyli solidaryzm narodowy, czy „chrystianizm społeczny” (s. 331). W systemie tym dla wspólnego dobra będą kooperować „kapitalista, przedsiębiorca i robotnik” (s. 332). Korporacjonizm jest przywróceniem Starego Ładu w nowych warunkach i „musi być wspaniałym sposobem na zwalczanie Rewolucji” (s. 330). Naturalnie z takim programem reakcjoniści nigdy nie odnieśli zwycięstwa, chociaż wielu z nich stało intelektualnie o niebo wyżej niż intelektualiści lewicy. Ale tego reakcjoniści się spodziewali: „Smaczek na nowinki często triumfuje nad duchem tradycji” (Le Play, s. 228).

W XIX w. reakcjoniści zostali głównymi piewcami solidaryzmu narodowego. Jak stwierdził Le Play: „rozwiązanie naszych problemów społecznych leży mniej w instytucjach, które systemowo utrzymują nierówność wśród między ludźmi, a bardziej w sentymentach, które tworzą harmonię między wszystkimi klasami” (s. 221). Solidaryzm narodowy powodował ostrą krytykę kapitalizmu. Ponadto kontrrewolucjoniści pozostawali wrogami wolnego rynku nie tylko, jako wyrazu skrajnego indywidualizmu liberalnego, który zawiera moralny relatywizm sobiepaństwa, ale również, jako dynamicznego tarana skierowanego przeciwko tradycyjnym elitom agrarnym: szlachcie. Według Kellera, „dzięki dominacji interesów materialnych arystokracja wiary, cnoty, talentu, honoru wojskowego, sędziowskiej sprawiedliwości, oraz patriotyzmu miejskiego wszędzie została zastąpiona przez arystokrację – albo lepiej, przez feudalnych baronów – finansjery, najpodlejszy i najbardziej egoistyczny rodzaj materiału” (s. 278). Zauważmy, że Keller sprytnie wyzyskuje ignoranckie uprzedzenia wobec feudalizmu wśród ludu i postępowych elit, wielokrotnie zrównując kapitalistów z feudałami, zresztą zalicza do nich nie tylko bankierów, ale też i „fabrykantów” wyzyskiwaczy i sprzedajnych „dziennikarzy” (s. 292). A w imię „niezawisłego rozumu” rządzi nami „arystokracja biurokratów, a de facto rząd sprawujący nieograniczoną władzę” (s. 303). Jasne jest, że chodzi o łże-wolnościowców, o takich którzy wyzyskują dostęp do rządowego żłobu aby się dorobić bez konkurencji w pasożytniczej symbiozie z biurokratami: „Jest znakiem tchórza, gdy bogacze sprzedają swoje sumienie i wolność państwu, które obiecuje rosnąć a jednocześnie zachować to co bogaczom jest miłe” (s. 292). Tutaj też staje się jasne, że dla kontrrewolucjonistów państwo liberalne oznaczało nie tylko republikę koleżków, ale też i centralizację. La Tour du Pin trzeźwo nadmienia, że „nie ma nawet, co wspominać, że aby uczynić ludzi konserwatywnymi najpierw musimy im dać coś do konserwowania. Jest to dosłownie wprost przeciwne temu co uczynił liberalizm niszcząc [przez centralizację] organizacje społeczne, w których każdy miał swoje prawa i zabezpieczoną własność” (s. 329). W rezultacie indywidualistyczny kapitalizm neopogański podminowywał i rozsadzał chrześcijański ład. Traktowanie ludu (robotników) jak bydło brukowały drogę rewolucji socjalistycznej, bowiem wywodzący się z rewolucji 1789 r. kapitaliści przestali czuć się związani chrześcijańskimi zasadami nakazujące kochać bliźniego jak siebie samego. „Gniew ludu rośnie… Wszystkie przepiękne slogany świata nie mogą zapobiec zrozumieniu tego faktu historycznego, ani zwolnić ewolucję społeczną, która spowoduje, że świat przejdzie ze szczebla anarchii reżimu liberalnego do despotyzmu socjalizmu, dlatego że ta dwa zjawiska obrazujące tę samą chorobę, która nachodzi świat od czasu do czasu, a ostatnio w 1789 r. Liberalizm urodził socjalizm logiką swoich pryncypiów oraz przez reakcję na swoje praktyki” (La Tour du Pin, s. 329). Reakcjoniści jednak nie wywiedli z tego jasnej konkluzji: Wolny rynek może działać dobrze w ramach systemu etycznego wynikającego z chrześcijaństwa. Wiara Chrystusowa koryguje kapitalistyczne przegięcia. Niewidzialna ręka bez religii jest amoralna i w ten sposób pro-socjalistyczna.

Kontrrewolucjoniści nie zastanowili się nawet nad możliwością wyboru w postaci chrystianizacji idei wolnego rynku. Nie potrafili kooptować. Widzieli sylogizm konfliktu społecznego jedynie, jako wybór między liberalizmem wiodącym demokrację i socjalizm do rewolucji albo do Tradycji. Według Kellera, „rozczarowanie gorzkimi owocami, które zbiera demokracja [i.e., lud] nie podzielająca entuzjazmu swoich wyzyskiwaczy [kapitalistów]… Wie o tym, że musi albo szukać bardziej radykalnego lekarstwa na swoje cierpienia w formie bezwzględnej dialektyki socjalizmu oraz ostatecznego zniszczenia wszelkiej władzy, albo powrócić do całkowitego rozwiązania oferowanego przez encyklikę. Tu mamy przepaść rewolucji społecznej; tam, między ruinami, stoi niewzruszony kamień papiestwa” (s. 273-274). „Dzisiaj wybór jest między katolicyzmem a Rewolucją” (s. 303). Nie wiele się zmieniło, prawda palikociaki? Na koniec kąsek profesjonalny. Kontrrewolucjoniści dostrzegali zło rewolucji wszędzie, a w tym i w postępowej metodologii historii. „Błędy historyczne generalnie wywodzą się z niektórych wyjątków fałszywie prezentowanych, jako normy. Na takim fundamencie możemy ustanowić każdy paradoks. Jeśli jacyś historycy kiedyś zdecydują się skompromitować miłość matczyną, będą oni w stanie wyprodukować litanię okrucieństw w stosunku do małych dzieci, których sprawczyniami były ich własne ohydne matki” (Le Play, s. 220). Ciekawe co na to post-moderniści. Marek Jan Chodakiewicz

Wyprzedaż resztek polskiego majątku W latach 2012 – 2013 planowana jest wyprzedaż 300 spółek Skarbu Państwa – podaje „Rzeczpospolita”. Dziennikarze gazety dotarli do dokumentu Ministerstwa Skarbu w sprawie przekształceń własnościowych państwowych podmiotów. Wynika z niego, że resort planuje sprzedać wszystkie swoje akcje w 85 procentach nadzorowanych przez siebie firm, objętych planem na lata 2012-2013. W pozostałych mają być utrzymane pakiety większościowe lub pozwalające zachować nadzór właścicielski. Dotyczy to zwłaszcza firm z sektora energetycznego, finansowego i obronnego. W branży energetycznej przekształcenia własnościowe czekają między innymi Energę, Eneę i PGE. Planuje się także prywatyzację pięciu spółek finansowych: BGŻ, którego Skarb Państwa chce się pozbyć w całości, oraz Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych. Pod młotek ma pójść też część udziałów w Giełdzie Papierów Wartościowych, PKO BP i PZU. W nowe ręce mają ponadto trafić akcje Ciechu, puławskich Zakładów Azotowych, Zakładów Chemicznych w Policach. Rząd planuje także zmniejszyć swój udział w Jastrzębskiej Spółce Węglowej. Według oczekiwań, przychody ze sprzedaży udziałów Skarbu Państwa w tym roku mają wynieść 10 miliardów złotych. Gielda.onet.pl

Ile kosztuje zły nadzór finansowy Nie tylko rząd Donalda Tuska ma swoją studniówkę. Również Komisja Nadzoru Finansowego (KNF) od z górą 100 dni funkcjonuje w nowym składzie. Jej wiceprzewodniczącym ds. sektora bankowego został w październiku 2011 roku Wojciech Kwaśniak, przedtem od 1991 r. zastępca, a od 2000 r. generalny inspektor nadzoru bankowego (GINB) przy Narodowym Banku Polskim. O ile rodzicami prywatyzacji polskich banków można nazwać takie postacie, jak Leszek Balcerowicz, Jan Krzysztof Bielecki czy Alicja Kornasiewicz, to akuszerem wszystkich tych prywatyzacji był właśnie Wojciech Kwaśniak. Kiedy słucham ostatnich wypowiedzi wiceprzewodniczącego KNF, zauważam, że nowomowa, jaką się posługuje na użytek krajowy, ma jeden cel: ani słowa konkretu o rzeczywistej sytuacji finansowej banków działających w Polsce, poza zwykłą mantrą o "wysokich współczynnikach adekwatności kapitałowej". Z drugiej strony, gdy analizuję jego wypowiedzi na użytek międzynarodowy, okazuje się, że w sposób prosty, wręcz nachalny, optuje za rozwiązaniami, które byłyby wielce korzystne dla sektora bankowego (85 proc. w rękach kapitału zagranicznego), a wręcz straceńcze dla klientów banku i niezwykle groźne dla stabilności gospodarczej Polski. Prześledźmy jego wypowiedź dla Agencji Reutera ze stycznia 2012 roku. Kwaśniak mówi o dywersyfikacji źródeł finansowania w sektorze bankowym, tak by banki nie były zależne jedynie od wysokości zebranych depozytów i środków pochodzących ze spółek-matek:

"Chcemy, by w perspektywie pięciu lat 20 proc. finansowania stanowiły emitowane przez banki, poddane ocenie ratingowej i notowane na Catalyst płynne papiery zabezpieczone na kredytach hipotecznych, kartach kredytowych czy pożyczkach". I dalej: "Osobne obligacje powinny emitować banki, które udzieliły znacznej ilości kredytów walutowych". A także chwilę potem niezwykle szczerze: "Portfel kredytów walutowych będzie się psuć".

Innymi słowy, Kwaśniak otwarcie deklaruje wobec zagranicznych właścicieli banków w Polsce, że swoje nadpsute aktywa będą mogli podrasować kosztem polskich obywateli.
Jak wiceprzewodniczący KNF rozumie swoją rolę? Projekt wydawania przez banki w Polsce obligacji pod portfele kredytów hipotecznych należy oceniać z perspektywy tego, co stało się w USA w 2008 roku. Przecież przyczyną kryzysu finansowego w sektorze bankowym na świecie były właśnie tzw. obligacje hipoteczne wydane przez amerykańskie banki pod kredyty hipoteczne. Banki te najpierw pakowały wątpliwe kredyty hipoteczne w portfele (pakiety zbiorcze), by wydawać pod nie obligacje, które następnie sprzedawały podmiotom zewnętrznym. Cała ta niewiarygodna finansowo piramida instrumentów finansowych wyglądała dokładnie tak, jak proponuje dziś Kwaśniak, tylko że tym razem ma być zbudowana na polską modłę. Należy w tym miejscu postawić pytanie: kto zatem miałby kupić te polskie subprimes (wątpliwe kredyty)? Na pewno po doświadczeniach kryzysu nie kupią ich inwestorzy zagraniczni. A zatem kto? Pozostają krajowe fundusze emerytalne i inwestycyjne. Ich właścicielami są przecież zagraniczne grupy bankowe, które mogą przymusić własne podmioty zależne do takich transakcji. Jaką miałyby korzyść? W długiej perspektywie podzieliłyby się stratami swoich banków z przyszłymi polskimi emerytami! Jednocześnie wypchnięcie kredytów hipotecznych poza bilanse banków pozwoliłoby im już obecnie uniknąć bieżących odpisów rezerw na straty oraz podtrzymać wysokie zyski i wypłaty sowitych dywidend i bonusów dla zarządu. Wojciech Kwaśniak wiele ostatnio też mówi o przejęciach banków na polskim rynku. Wskazuje, że grupy bankowe, którym nadzór europejski nakazał zdobycie kapitału, mogą dążyć do sprzedaży swych spółek-córek w Polsce. Z uwagi na ich złą kondycję to niełatwe zadanie. Czyżby akuszer przejęcia polskich banków przez zagraniczny kapitał dziś miał pełnić tę samą rolę w przekazaniu tychże banków w kolejne ręce?
Na szczęście mission impossible Zastanawiające jest, dlaczego nadzór bankowy w Polsce brnie pod prąd światowych trendów. Przecież sekurytyzacja (wystawianie papierów wartościowych zabezpieczonych innymi instrumentami finansowymi, np. kredytami hipotecznymi) aktywów bankowych wyszła już z mody. Przykładowo, szef Bank of England czy minister finansów Niemiec skłaniają się ku konserwatywnej wersji bankowości, w której banki komercyjne i detaliczne odpowiadają za swoje aktywa (kredyty) od momentu powstania do momentu zapadalności (spłaty). W modelu proponowanym przez wiceprzewodniczącego KNF bankowiec może zawsze liczyć, że nawet, jeśli popełni błąd, udzielając kredytu niewłaściwej osobie lub podmiotowi, to może to ukryć poprzez instytucjonalną sprzedaż złych kredytów w pakiecie. Banki i bankowcy w ten sposób wyzbywają się ryzyka i odpowiedzialności za ewentualne straty. Nie tędy droga! Ponadto wartość samych kredytów hipotecznych w systemie bankowym grubo przerasta wielkość całego rynku obligacji (bez skarbowych) w Polsce, który dopiero w styczniu tego roku przekroczył 100 mld zł, podczas gdy reklamowany przez Kwaśniaka parkiet Catalyst (regulowany rynek obligacji na Giełdzie Papierów Wartościowych) to zaledwie... 40 mld złotych. W portfelach banków znajduje się 314 mld zł kredytów hipotecznych, w tym aż 200 mld zł kredytów we frankach szwajcarskich. Natomiast zobowiązania gospodarstw domowych wobec banków wzrosły w ciągu roku o 14 proc. i wynosiły według NBP astronomiczne 524 mld zł na koniec 2011 roku. Pomysł Kwaśniaka o 20-procentowym finansowaniu banków z rynku Catalyst to zaiste mission impossible mydląca jedynie oczy.
Ułomność polskiego sektora bankowego Porównanie zadłużenia firm w bankach, które wynosi 240 mld zł, z zobowiązaniami gospodarstw domowych wobec banków wskazuje na dychotomię w systemie finansowym (240 do 524). Widzimy, zatem, że przysłowiowy Kowalski żywi zagraniczne banki działające w Polsce. Czego boją się ich zagraniczni właściciele? Dobrze wiedzą, że spółki-córki w Polsce wystawione są na nieograniczone ryzyko wzrostu stóp procentowych (kredyty hipoteczne i konsumenckie w złotych na zmienną stopę) oraz na ryzyko osłabienia złotego (kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich). Wiedzą też, iż sektor wytwórczy w Polsce jest niezwykle rachityczny, a bezrobocie rośnie - Kowalski może stracić pracę. Widzą, że prawo i praktyka bankowa upośledzają polskie firmy, które boją się kredytu bankowego. Przecież dotychczas korzystali z tej miejscowej przypadłości, wspierając firmy z kraju własnego pochodzenia. Zaglądając do własnych bilansów, widzą oto, że polskie gospodarstwa domowe dźwigają 40 proc. aktywów sektora bankowego, podczas gdy we Francji, Włoszech czy Niemczech wskaźniki te są trzykrotnie niższe i nie przekraczają kilkunastu procent. Rzeczywiste zadanie dla nadzoru finansowego jawi się w tej sytuacji w zaproponowaniu takich zmian prawa bankowego, by polskie średnie i małe firmy mogły uzyskać dostęp do kredytów bankowych i nie obawiały się ich zaciągać. A za sprawą nadzoru bankowego, który widzi swą rolę tak, by bankom było dobrze w Polsce, Kowalski może - jeszcze zanim zabiorą mu emeryturę - stracić pracę. Kiedy myślę o porządkach w polskim systemie bankowym, na myśl przychodzi mi przypowiastka o kołchoźniku, który uczył konia nie jeść i już by mu się udało, gdyby koń nie zdechł.
Wiarygodność nadzoru, czyli kto kontroluje Pekao SA Takie oto dramatyczne pytania zadają mi gracze na rynku bankowym. Za ich sprawą zajrzałem do oświadczeń majątkowych przewodniczącego i wiceprzewodniczącego KNF. Lektura rodzi wiele pytań. Czy osoby zajmujące się zawodowo nadzorem nad bankami powinny posiadać znaczące ilości akcji Pekao SA, jak w przypadku wiceprzewodniczącego Kwaśniaka? Czy wymienione w oświadczeniu majątkowym zadłużenie w kredytach hipotecznych przewodniczącego KNF Andrzeja Jakubiaka bez podania warunków kredytów nie rodzi, aby dalszych pytań? Choćby 782 tys. zł zaciągnięte w Pekao SA., Na jakich warunkach? Jeśli dodać do tego, że żona wiceprzewodniczącego Kwaśniaka jest członkiem zarządu Pekao Banku Hipotecznego SA z Grupy Pekao SA... Cóż, pytanie o wiarygodność nadzoru nad Bankiem Pekao SA jest z całą pewnością uprawnione. Rację mają ci, którzy sądzą, że w KNF nie znajdzie się taki pracownik, który by wywlekł nieprawidłowości w Banku Pekao SA. Pozostaje, zatem zadać jeszcze kilka pytań wiceprzewodniczącemu KNF. Czy wiadomo mu o zawarciu przez Bank Pekao SA w kwietniu 2006 roku dotąd utajnionej przed rynkiem publicznym umowy wspólników z włoskim deweloperem Pirelli & C. Real Estate Spa? Czy wie, że jeszcze przed przejęciem aktywów Banku BPH SA przez Bank Pekao SA bank ten zrzekł się na 25 lat na rzecz Pirelli swych praw majątkowych do trudnych kredytów i do hipotek zabezpieczających te kredyty? I na koniec apel do pana wiceprzewodniczącego. Kiedy Komisja Nadzoru Finansowego zajmie się przypadkami łamania przez banki polskich firm, jak miało to miejsce w przypadku Optimusa czy ostatnio Malmy?
Posłowie Przed kilku laty propagowałem sprzedaż portfeli złych długów przez banki w Polsce. Oficjalnie spotykałem się z przedstawicielami GINB, NBP, Związku Banków Polskich (ZBP), Ministerstwa Finansów i największych banków. Słowo klucz brzmiało wówczas "sekurytyzacja". Jednak po doświadczeniach kryzysu światowego na każdą transakcję sekurytyzacji portfela kredytów, zwłaszcza hipotecznych, a tym bardziej w obcych walutach i na zmienną stopę, należy patrzeć niezwykle podejrzliwie. Bo Kowalski w wyniku błędów i nadużyć w systemie bankowym może stracić zarówno pracę, jak i emeryturę. Jerzy Bielewicz

Minimum bilion euro może uratować euroland Strefa euro powinna wzmocnić swą "zaporę przeciwogniową", jak określa się fundusz ratunkowy eurolandu, do minimum biliona euro - zaapelowała w zaprezentowanym we wtorek w Brukseli raporcie Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD).

"Ministrowie finansów strefy euro, którzy spotykają się w tym tygodniu (w piątek i sobotę w Kopenhadze - PAP) powinni wzmocnić zaporę przeciwogniową europejskiego funduszu stabilizacyjnego do przynajmniej jednego biliona euro" - powiedział sekretarz generalny tej organizacji Angel Gurria. Wyjaśnił, że zapora przeciwogniowa strefy euro powinna być "wystarczająco silna, głęboka czy wysoka", by zapewnić, że nie będzie trzeba jej użyć. "Ludzie będą wiedzieli, że istnieje i nawet nie będą próbowali spekulować" - powiedział. Chodzi o wzmocnienie stałego Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego (EMS) o przewidzianych zdolnościach pożyczkowych 500 mld euro. Ma on wejść w życie w lipcu 2012 roku, zastępując dotychczasowy, utworzony doraźnie Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej (EFSF), by wesprzeć Grecję, Portugalię i Irlandię. Także Komisja Europejska oraz szef eurogrupy Jean-Claude Juncker apelują od dawna o znaczne wzmocnienie funduszy ratunkowych eurolandu, by w razie potrzeby móc przyjść z pomocą znacznie większym krajom, jak Hiszpania czy Włochy. Obecny na konferencji prasowej OECD komisarz ds. walutowych Olli Rehn powiedział, że wierzy, iż do piątku ministrowie finansów dojdą do porozumienia ws. wzmocnienia EMS. Nie chciał jednak spekulować, do jakiej wielkości.

"Od dwóch lat czekam na wzmocnienie zapory przeciwogniowej, więc poczekam jeszcze trzy dni" - powiedział Rehn. Wzmocnienia zapory przeciwogniowej przez państwa euro domaga się również Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz kraje G20, które od spełnienia tego warunku uzależniały zgodę na zwiększenie funduszu pożyczkowego MFW do 600 mld dolarów, z którego będzie w razie potrzeby mogła korzystać także strefa euro.       

"Ważne, by strefa euro podjęła decyzję o wzmocnieniu (zapory - PAP), aby odblokować decyzję o wzmocnieniu zasobów MFW" - powiedział Rehn. KE proponuje połączenie mocy pożyczkowej obu funduszy EFSF i EMS, co dałoby nawet 940 mld euro, albo przynajmniej połączenie EMS z niewydanymi środkami z tymczasowego EFSF, co miałoby dać około 750 mld euro zdolności pożyczkowej. Dotychczas Niemcy, które ponoszą największy spośród krajów eurolandu ciężar stabilizacji wspólnej waluty europejskiej i ratowania zadłużonych państw euro, odrzucały żądania dotyczące wzmocnienia zapory przeciwogniowej. W poniedziałek kanclerz Angela Merkel zasygnalizowała jednak, że zgodzi się na pewne wzmocnienie europejskich funduszy ratunkowych. Zastrzegła, że EMS powinien pozostać przy wartości 500 mld euro. Jednak realizowane już w ramach aktualnego Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej programy pomocowe dla zadłużonych krajów o wartości 200 mld euro mogłyby obowiązywać przez pewien czas równolegle z EMS; początkowo planowano, że te środki będą naliczone na poczet EMS.

"Możemy sobie wyobrazić, że te programy na 200 mld euro będą obowiązywać tak długo, aż zostaną spłacone przez objęte nimi kraje. To potrwa kilka lat i potem EMS będzie funkcjonował samodzielnie" - powiedziała niemiecka kanclerz. Zaproponowane przez Merkel rozwiązanie pozwoliłaby na otrzymanie skumulowanych środków zapory przeciwogniowej o wartości 700 mld euro, ale na papierze, bo wciąż do dyspozycji byłoby wolnych 500 mld euro. PAP

Bugaj o Michniku rechoczącym u Wojewódzkiego Bugaj "Wojewódzki zapytał: „Słyszałem, że policja dzwoniła do pana, kiedy pan ruchał". Michnik nie odpiął mikrofonu, nie wyszedł. Rechotał. To po prostu szambo." Bugaj bardzo celnie opisał różne lewicowe nurty, czy raczej środowiska w wywiadzie udzielonym Zarębie pod tytułem Wszyscy doszliśmy do ściany”. W zasadzie sądząc po pytaniach miał to być wywiad skoncentrowany na kryzysie, gospodarce i socjalistycznych wizjach Bugaja z tymi problemami związanych. Niestety Bugaj odpowiadał bardzo mgliście i niekonkretnie. Za to świetnie charakteryzował zmiany, ewolucję  ideologiczną lewicy, jako takiej dotyczącą sfery społecznej. Polecam wszystkim jego interesujące opinie o Michniku, Sierakowskim, Millerze, Krytyce Politycznej, Palikocie, Blumsztajnie, Żakowskim. Z jego wypowiedzi wyłania się  lewica skarlała, zepchnięta na śmietnik ideologiczny, intelektualny. Lewica kulturowa. Walka z heteroseksualistami, z kościołem, prawem do  identyfikacji narodowej,. Lewica posługująca się poniżeniem, wykluczeniem, jako narzędziem. Propagująca kult cwaniactwa i przemocy w stosunku do słabych, egoizm, wygodnictwo i brak skrupułów w stosunku do innych. Co najlepiej ilustruje   chory stosunek  do ludzi starszych, choćby  tak  zwanych moherowych beretów, czy nawrót do cynizmu  markiza De Sade, który wszystkie relacje społeczne zdegenerował do zjawisk fizjologicznych? Ikoną spadkobiercą ideowym markiza staje się coraz wyraźniej Blumsztajn z hasłami, których nie powstydziłby się sam słynny libertyn. Jak choćby cytowany przez Bugaja napis na transparencie, który z dumą trzymał  w ręku Blumsztajn „Pierdole nie rodzę”… Na marginesie warto zwrócić uwagę na agresję, poniżanie tym wulgarnym i prymitywnym transparentem wszystkich  tych Polek, które posiadanie, wychowanie dzieci traktują, jako coś dobrego, wartościowego? ·Doskonałym uzupełnieniem Blumsztajna jawi się Michnik, którego Bugaj tak opisuje „Kiedyś oglądałem Adama Michnika u pana Wojewódzkiego. Wyłączyłem, kiedy Woje-wódzki zapytał: „Słyszałem, że policja dzwoniła do pana, kiedy pan ruchał". Michnik nie odpiął mikrofonu, nie wyszedł. Rechotał. To po prostu szambo. Ale to nie przeszkadza „GW" pro- wadzić  krucjaty przeciw IV RP pod  pryncypialnymi hasłami „Dwa dni temu napisałem o tym, że  pojawia się nowe zjawisko  na polskiej scenie narodowej. Lewica narodowa i do tego akceptująca kościół i wartości chrześcijańskie. Chodzi o Solidarną Polskę, której przywódcy jawnie opowiadają się za koncepcjami  socjalistycznymi, ideologią socjaldemokratyczną . Kurski, Cymański. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na koncepcje Bugaja  sojuszu lewicy i katolików.  Już samo to przemyślenie, ta idea czyni wywiad bardzo wartościowym. Rozwiniecie programowe, intelektualne i ideologiczne tej wizji może stanowić śmiertelne zagrożenie dla Millera i Palikota. Co ciekawe Bugaj cytuje Żakowskiego, który uważa, że Unia Europejska to projekt lewicowy, czyli  socjalistyczny? I to najważniejszy projekt. Projekt, który miał być projektem poszerzającym wolności gospodarcze i osobiste, czyli strefa wolnego handlu i prawo do mieszkania, pracowania   na terenie całej Europy okazuje się projektem lewicowym wyradzającym się coraz wyraźniej w socjalizm totalitarnyPod spodem wybrane z wywiadu  wypowiedzi Bugaja „Kulturowe cele zachodniej lewicy pana nie pociągają?
One wynikają z historycznych zaszłości: skoro Kościół był po stronie tronu, walczymy z Kościołem. To jest już nieaktualne, nawet, jeśli dziś brakuje mi, zwłaszcza w Polsce, społecznego zaangażowania Kościoła na wzór tego, co proponował Jan XXIII, a potem Jan Paweł II. Opowiadam się jednak za jakimś sojuszem lewicy i katolików, na  wzór Ameryki Łacińskiej, choć bez przegięć teologii wyzwolenia. A w Polsce razi mnie, gdy ludzie typu Magdy Środy wyśmiewają się z moherowych beretów. To plebejska publiczność, o której interesy trzeba się upominać.” SLD i Ruch Palikota to lewica? To moja smutna porażka, że tak je wszyscy nazywają. I nie chodzi mi już nawet o to, że SLD wywodzi się z PZPR, choć fakt, że żąda dziś rozliczenia IV RP, to ponury paradoks. To zresztą paradoks nie tylko Leszka Millera, ale też na przykład „Gazety Wyborczej", która konsekwentnie przeciwdziałała rozliczaniu PRL. Ale te formacje zaprzeczają mojej wizji polityki. SLD ani Palikot z bliską mi tradycją socjaldemokratyczną nie mają nic wspólnego. „Krytyka Polityczna" publikuje książki czy artykuły nawołujące do zwrotu w polityce społeczno-gospodarczej. W pana duchu. Zauważam to i odróżniam Sierakowskiego od komunistów. Ale on w sprawach społeczno-gospodarczych jest we mgle. Choć przynajmniej czasem się nimi zajmuje. Wcześniej interesował się tylko homoseksualistami i rozprawą z „tym cholernym państwem narodowym". Nie jestem jednak skłonny zgodzić się z „Krytyką...", gdy akceptuje każdego, niezależnie od przeszłości. Problem wiarygodności w polityce to kluczowa sprawa. A Leszek Miller, najbardziej liberalny polski premier, wyjmuje dziś z kapelusza socjalne postulaty. Trudno sobie wyobrazić większy cynizm. Palikot nie wygrywa w tej konkurencji? I ta jego menażeria, ten Rozenek. To wice-Urban, redagujący gazetę, która była rynsztokiem. W roku 1995 powiedziałem coś krytycznego o SLD i zaraz „Nie" zamieściło moją podobiznę, jak wychylam się z pękniętej prezerwatywy. Przypomina mi się ten styl, gdy widzę mego dawnego kolegę Seweryna Blumsztajna z plakatem „P..., nie rodzę".
 Ale Blumsztajn to symbol otwarcia się „Wyborczej" na lewo, także w sprawach gospodarczych. Nie czuje pan satysfakcji, gdy dziennikarze rodem z „Krytyki Politycznej" nawołują w „Wyborczej" do prospołecznego otwarcia? Sam pisałem coś takiego już dawno temu i wtedy to się nie mogło u Michnika ukazać. Tak, czuję satysfakcję, ale to satysfakcja gorzka. I widzę w tym szukanie ideologii dla najbardziej obskurnych środowisk. „Gazeta Wyborcza" to w istocie partia z dożywotnim liderem. Kiedyś stawiała na alians Unii Wolności z SLD, dziś stawia na Palikota. Ja na to patrzę z odruchem wymiotnym, który bynajmniej nie dotyczy tylko Palikota.Kogo jeszcze? Kiedyś oglądałem Adama Michnika u pana Wojewódzkiego. Wyłączyłem, kiedy Woje- wódzki zapytał: „Słyszałem, że policja dzwoniła do pana, kiedy pan ruchał". Michnik nie odpiął mikrofonu, nie wyszedł. Rechotał. To po prostu szambo. Ale to nie przeszkadza „GW" pro- wadzić  krucjaty przeciw IV RP pod  pryncypialnymi hasłami. Kaczyński nie jest dla mnie wzorcem demokracji, ale w 2007 roku Michnik oskarżał go gołosłownie o zamiar sfałszowania wyborów. Doceniam prospołeczne teksty w „Wyborczej", ale tam nic się nie ukazuje bez celu. Z „Krytyką Polityczną", a także z „Gazetą Wyborczą" dzieli pana stosunek do państwa narodowego. Jacek Żakowski ogłasza, że Unia Europejska to najważniejszy lewicowy projekt. Nie zgadzam się z tym, choć naturalnie europejska klasa polityczna umie zabiegać o swój wizerunek – nawet finansując swoich krytyków – ze wspólnych podatków. Dlatego opinia o Unii jest lepsza w elitach niż u zwykłych ludzi. Ja jednak nie wyobrażam sobie demokracji poza państwem narodowym. Ona zawsze jest zanurzona w tradycji, w kodach kulturowych. Europa nie stanie się Stanami Zjednoczonymi. Przy wszystkich fasadach w postaci „silniejszego" Parlamentu Europejskiego będzie rządzona przez duet Merkozy.”...(źródło) Marek Mojsiewicz

Etyka jest bezkonkurencyjna... polskie państwo przypomina dżunglę, w której rolę roznoszących malarię komarów odgrywają urzędnicy, kontrolerzy skarbowi są jak skorpiony, a przepisy prawne gorsze od jadu żmij… Z Romanem Kluską, założycielem firmy "Optimus", a obecnie hodowcą owiec, producentem i propagatorem zdrowej żywności, laureatem tegorocznej Nagrody im. bp. Romana Andrzejewskiego

Nurtuje mnie od dawna pewna kwestia – z czego bierze się taki dramatyczny rozziew wśród polskich biznesmenów: w niedzielę przykładni katolicy, w dzień powszedni bezwzględni kapitaliści. Nie, to nieprawda. Tak jest tylko w filmach i w świecie mediów – czyli w całym tym otaczającym nas matriksie – ale nie w rzeczywistości. Rzeczywistość to ludzie – jedni lepsi, drudzy gorsi, jedni słabsi, inni silniejsi, jedni bardziej podatni na pokusy, inni mniej. Tego nie można generalizować. Natomiast media rzeczywiście lansują taki swoisty wzorzec donikąd. I to jest moim zdaniem tragiczne, bo niektórzy ludzie o słabym charakterze poddają się tej manipulacji, stając się takimi właśnie biznesmenami według medialnego wzorca, czy też może raczej antywzorca. Proszę zresztą zauważyć, że na przełomie lat 80. i 90., a więc na początku naszej drogi ku nowej rzeczywistości gospodarczej, tego typu ludzi prawie w ogóle nie było. No, ale wtedy media nie kreowały jeszcze owego fatalnego wzorca biznesmena-wyzyskiwacza.
Za to dzisiaj w medialnym przekazie króluje właśnie ktoś na wzór demonicznego Gordona Gekko z filmu Wall Street. I ludzie to kupują. A na to wszystko nakłada się jeszcze wzorzec naszych współczesnych „elit”, ich sposobu dyskusji, wzajemnych relacji oraz niskich standardów etycznych: był przekręt, nie ma przekrętu, coś jest złe, a nagle staje się dobre, jedni są bezkarni, zaś innych za to samo się ściga. Ludzie patrzą na to wszystko, a potem przejmują te niskie standardy. Bo jakie elity, jaki parlament, jaka władza, takie też i całe życie społeczne. A zatem nie można wymagać od obywatela więcej, jeżeli inną miarką traktuje się władzę. Albo, co gorsza, władza inną miarką traktuje samą siebie.
Tymczasem Pan od wielu lat powtarza, że biznes oparty na etyce jest skuteczniejszy i przynosi większe zyski niż odwoływanie się jedynie do systemów i bezdusznych procedur. Jestem głęboko przekonany, że tak właśnie jest. Odwołam się do moich doświadczeń z czasów działalności Optimusa. Pojechaliśmy kiedyś do Niemiec, do jednego z największych na świecie producentów komputerów. Zobaczyłem nowoczesną fabrykę, w pełni zautomatyzowaną, produkcja odbywała się niemal bez udziału człowieka, przy zastosowaniu najnowszych technologii. Pomyślałem sobie wówczas: nie mamy z nimi żadnych szans. Ale potem, kiedy wychodziłem z tej fabryki, spadła na mnie jakaś klatka. Byłem w szoku. Okazało się, że to zadziałał system zabezpieczenia przed kradzieżą, który losowo wybierał ludzi do kontroli. Szef tamtej firmy zaczął mnie najpierw przepraszać, a potem przyznał, że ponosi ona gigantyczne straty w związku z ciągłymi kradzieżami. I wtedy uświadomiłem sobie, że nasza firma jest od nich lepsza, bardziej konkurencyjna i bardziej wydajna. Bo u nas kradzieże praktycznie w ogóle się nie zdarzały. Tamtego dnia w pełni zrozumiałem, jak wielką przewagę ma firma budowana na etyce.
Porozmawiajmy, zatem o zasadach kanonicznych. W pamięci utkwiło mi szczególnie jedno Pańskie zdanie: nigdy nie podnoś ręki na własną firmę. Mówiłem także często, że ryba psuje się od głowy. Te dwie rzeczy łączą się ze sobą. Szacunek dla własności i elementarna uczciwość obowiązuje wszystkich: od prezesa do najniżej stojącego w hierarchii firmy pracownika. Na początku moich podwładnych szokowało, że ilekroć kserowałem jakiś swój prywatny dokument na firmowej kserokopiarce, tylekroć prosiłem sekretarkę o wystawienie rachunku. "Jak to Panie Prezesie, przecież cała ta firma należy do Pana, może Pan kserować, ile się Panu podoba". "Nie, proszę o rachunek" – powtarzałem uparcie. Tak samo postępowałem, kiedy żona jechała służbowym samochodem na zakupy do innego miasta – zawsze rozliczałem taki wyjazd z własnej kieszeni. Dzięki temu moi pracownicy nauczyli się szacunku dosłownie dla każdej kartki należącej do firmy. Bo jeżeli ten, który stoi na czele firmy, przestrzega pewnych zasad – niekoniecznie o nich mówi, ale całym swoim postępowaniem je wyraża – to nie wyobrażam sobie, żeby niżej usytuowani w hierarchii zarządzania pracownicy mieli ich nie przestrzegać.
Nie kusi Pana, żeby napisać jakiś podręcznik etyki chrześcijańskiej w biznesie? Z Pańskim nazwiskiem to byłby bestseller! Tej sfery nie da się, ot tak, po prostu sprowadzić do kilku uniwersalnych punktów czy "złotych zasad". Etyczne postępowanie zarówno w biznesie, jak i w życiu prywatnym oparte jest na całej palecie wartości, które wyznajemy, jako katolicy. Natomiast istotna jest kwestia ich wagi, czyli ważności w danej sytuacji. Niektóre z tych zasad wydają mi się bardzo ważne, inne, choć zasadniczo istotne, są akurat nieco mniej znaczące dla sukcesu danego przedsiębiorstwa czy określonych procesów gospodarczych. Zawsze potrzebna jest, więc pewna hierarchia wartości dostosowanych do konkretnych warunków działania.
Skoro, więc opłaca się inwestować w etykę – a sukces Pańskiego Optimusa pokazuje, że tak jest bez wątpienia – to, dlaczego tak mało firm decyduje się na podobny model zarządzania? Firmy sięgają po dobre zasady. Tej etyki w firmach jest dużo więcej, niż się o tym mówi. Tylko, że ta prawda jest niezbyt wygodna dla osób, które wyznaczają dzisiejsze standardy medialne. I dlatego owego etycznego oblicza się prawie w ogóle nie pokazuje, nie promuje, nie czyni z niego kanonu życia społecznego czy gospodarczego. Ale to przecież nie znaczy, że jego nie ma.
Robert Gwiazdowski powiedział kiedyś, że polskie państwo przypomina dżunglę, w której rolę roznoszących malarię komarów odgrywają urzędnicy, kontrolerzy skarbowi są jak skorpiony, a przepisy prawne gorsze od jadu żmij… To stwierdzenie pozostaje nadal aktualne? Pyta pan czy "nadal"?! Z roku na rok jest coraz gorzej! Parlament uchwala wciąż setki nowych przepisów i regulacji prawnych: jeszcze bardziej drobiazgowych, jeszcze bardziej uciążliwych, jeszcze bardziej niepotrzebnych. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że brakuje pieniędzy na autostrady, na służbę zdrowia, na bezpieczeństwo, na lekarstwa, na ratowanie ludzi, a jednocześnie znajdują się środki na drobiazgowe pilnowanie rolnika. Sprawdza się nieustannie, czy aby czasami nie wyciął samowolnie jakiegoś drzewka na swoim pastwisku, albo czy nie posiał trawy zamiast zadeklarowanego wcześniej owsa. To przykłady bezpośrednio z życia wzięte. Albo jeszcze inna sytuacja: murarz się pomylił i wymurował zbyt wąski korytarz – zamiast metr dwadzieścia zrobił metr szesnaście. Przyszli kontrolerzy z laserowym miernikiem, przystawili go do ściany i zawyrokowali: zburzyć i wybudować wszystko od nowa.
Przecież to jest absurd!Owszem, ale na absurdalne działania pieniądze zawsze się znajdą. A przecież takie drobiazgowe pilnowanie rolnika albo drobnego przedsiębiorcy pochłania bajońskie sumy. Tymczasem, tylko w ciągu ostatnich czterech-pięciu lat przybyło w Polsce 100 tys. kontrolerów, bo o tyle zwiększyła się armia urzędników. Tempo zniewolenia jest, więc naprawdę ogromne.
Zniewolenia? Tak, zniewolenia. Wie pan, co mówią starzy rolnicy mieszkający w mojej wsi? "Panie, jest jak za okupacji. Panie, to samo prawo" – i tu zaczynają wymieniać. "Jeżeli za Hitlera ja zataiłem jakiegoś cielaka, to karę dali i cielaka też zabrali". Czy dzisiaj jest inaczej? Nie. Czy mogę swobodnie hodować owce? Czy po wyhodowaniu mogę je swobodnie sprzedać? Nie. Czy mogę bez przeszkód siać, zbierać, przechowywać bez coraz większej biurokracji? Nie. I oni mają rację – mamy dziś w Polsce prawo okupanta. Toczka w toczkę. Co więcej, państwo weszło w samo-nakręcającą się spiralę pilnowania i kontrolowania wszystkich i wszystkiego? Stało się państwem policyjnym, tonącym w absurdach. Dlaczego np. buduje się setki nowych fotoradarów? Czy nie lepiej byłoby wydać te pieniądze na budowę autostrad? Kierowcy jeździliby szybko, bezpiecznie, sprawnie i nikogo nie trzeba byłoby pilnować. A tak, pieniądze wyrzucone w błoto. I pomyśleć, że te wszystkie pęta i kajdany stworzono w ciągu zaledwie 20 lat… Kiedy ja zaczynałem jako przedsiębiorca, a było to w czasach reformy ministra Wilczka, obowiązywały w zasadzie trzy ustawy: przedwojenny kodeks handlowy, ustawa o podatku dochodowym oraz ustawa prawo celne. Plus jeszcze kodeks pracy. I to wszystko. Cztery dokumenty napisane jasnym i zrozumiałym językiem. To wystarczyło do prowadzenia całego biznesu. A dzisiaj? Bardzo pięknie spuentował to Jan Paweł II w swojej książce Pamięć i tożsamość: "Jeżeli zaczniecie tak bez końca tworzyć prawo, wchodząc w miejsce i rolę Pana Boga, to niedługo pod piękną nazwą demokracji będziecie mieli kolejny system totalitarny". Ojciec Święty przestrzegał kilkakrotnie: nie twórzcie takiego prawa, które pęta obywatela i ogranicza jego wolność.
Wina leży, więc raczej po stronie przepisów niż konkretnych ludzi? Pan wspomina często, że spotkał na swojej drodze wielu uczciwych urzędników.Oczywiście, gdyby nie porządni, uczciwi i ludzcy urzędnicy, to Polska nie miałaby dodatniego produktu krajowego, tylko PKB na poziomie na przykład minus dziesięć. Ich dobra wola i elastyczność pozwala, bowiem jakoś cywilizować przynajmniej niektóre fatalne przepisy. Bez tego nie dałoby się w ogóle działać. I za to należą się wielu z nich specjalne podziękowania. Choć oczywiście nie wszystkim. Roman Kluska

„Miasteczko emerytalne” to nie to samo co „białe miasteczko”

1. Po wczorajszym postawieniu dużych namiotów naprzeciwko Kancelarii Premiera w Alejach Ujazdowskich przez związek zawodowy Solidarność w mainstreamowych mediach natychmiast pojawiły się komentarze porównujące „miasteczko emerytalne” z „białym miasteczkiem” zbudowanym przez pielęgniarki w czerwcu 2007 roku w tym samym miejscu. Do tych porównań zdaniem komentatorów skłania nie tylko miejsce ich postawienia, ale także odwiedzanie protestujących przez posłów opozycji i wspieranie ich postulatów.

Protestujące pielęgniarki odwiedzała między innymi poseł Ewa Kopacz z Platformy i Ryszard Kalisz z SLD, a protestujących związkowców Solidarności odwiedził były premier Jarosław Kaczyński i były marszałek Sejmu Ludwik Dorn.

2. I to chyba wszystkie podobieństwa, które da się w obu przypadkach wymienić. Różnice pomiędzy obydwoma protestami mają jednak charakter zasadniczy.

Pielęgniarki protestujące pod Kancelarią Premiera w 2007 roku domagały się rozmów z premierem Kaczyńskim w sprawie podwyżek ich płac, po tym jak w ciągu 2006 i 2007 roku płace tej grupy zawodowej wzrosły średnio o 30% i były to pierwsze tak wyraźne podwyżki płac dla tej grupy zawodowej po reformie ochrony zdrowia w 1999 roku.

Premier Kaczyński uznał, że system finansowy NFZ nie będzie w stanie wytrzymać kolejnych deklaracji podwyżkowych dla pielęgniarek i w związku z tym odmówił negocjacji z nimi, a te w rewanżu zorganizowały „białe miasteczko”.

3. W przypadku protestu Solidarności i jej „miasteczka emerytalnego” nie chodzi o sytuację materialną jednej grupy zawodowej, ale o dłuższy o 2 lata dla mężczyzn i aż o 7 lat dla kobiet wiek emerytalny. A to dotyczy około 16 milionów pracujących w naszej gospodarce. Co więcej Premier Tusk nie zająknął się nawet o takich zamiarach w parlamentarnej kampanii wyborczej, w expose powiedział na ten temat jedno zdanie, a tak fundamentalne zmiany na niekorzyść wszystkich zatrudnionych chce konsultować zaledwie przez 1 miesiąc i w ciągu kolejnych dwóch uchwalić je w Parlamencie, czyli w tempie iście ekspresowym. Im dłużej Tusk upiera się przy „gołym” podwyższeniu wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do 67 lat, tym więcej pojawia się w przestrzeni publicznej informacji, potwierdzających nieczyste intencje premiera w tej sprawie. Determinacja Tuska w sprawie tych 67 lat wieku emerytalnego wręcz wskazuje, że prawdziwym powodem tak gwałtownej próby przeforsowania tego rozwiązania jest potwierdzenie tzw. rynkom finansowym, że Polska w przyszłości będzie wiarygodnym dłużnikiem, który regularnie będzie spłacał swoje długi.

Wydłużenie wieku emerytalnego, bowiem jak w przypływie szczerości jakiś czas temu powiedział minister Rostowski w radiu Tok FM, to krótszy czas wypłacania świadczeń emerytalnych, a więc zmniejszenie zobowiązań Skarbu Państwa z tego tytułu i tym samym swoista gwarancja, że wystarczy środków publicznych na spłatę rat i odsetek od już ponad 800 mld zł publicznego długu.

4. Wielu Polaków intuicyjnie wręcz czuje, że rządząca koalicja PO - PSL próbuje ich w sprawie wieku emerytalnego po prostu oszukać i dlatego pod wnioskiem o referendum Solidarności udało się zebrać w krótkim czasie ponad 1,5 mln podpisów. Protest pod Kancelarią Premiera jest dodatkową próbą zwrócenia uwagi posłom, że nad tak ogromną liczbą podpisów sprzeciwiających się wydłużeniu wieku emerytalnego, demokratycznie wybrany Sejm, nie może przejść obojętnie. Debata nad tym wnioskiem przewidziana jest w Sejmie dopiero na najbliższy piątek, ale z publicznych zapowiedzi liderów partyjnych wynika, że wniosek Solidarności zostanie poparty przez PiS, Solidarną Polskę i SLD. Przeciwni mają być posłowie Platformy, PSL-u i Ruchu Palikota. Ale w tym Sejmie zdarzyła się już sytuacja, w której rządząca koalicja nie miała większości (chodziło o obywatelski projekt ustawy w sprawie zablokowania prywatyzacji koncernu paliwowego Lotos), więc ciągle jest możliwe, że po merytorycznej debacie w sprawie podwyższenia wieku emerytalnego, część posłów rządzącej koalicji, nie podporządkuje się dyscyplinie głosowania za odrzuceniem tego wniosku.

Zbigniew Kuźmiuk

Zagadka efektu posiadania rozwikłana Zagadka efektu posiadania rodzi się stąd, że ekonomiści neoklasyczni poświęcili prawdy ekonomii na rzecz aparatu matematycznego. W czysto matematycznej analizie wnioski wynikają bezpośrednio z założeń. Ale by znaleźć wyjaśnienia trzeba spojrzeć dalej Rozwój współczesnej  ekonomii neoklasycznej to doskonały przykład na to, jak mocno nauka może zbłądzić. Przed zmatematyzowaniem ekonomii ekonomiści starali się wyjaśniać zachowanie się cen i zmiany na rynku poprzez obserwację działań pojedynczych jednostek. Obecnie ekonomia stała się de facto jedną z dziedzin matematyki („matemonomią”) bez żadnych powiązań z realną gospodarką. Oparte na założeniu „doskonałych” warunków i równowagi ogólnej wnioski z ekonomicznej analizy logicznie wynikają z przyjętych założeń — czego można by się spodziewać, rozwiązując matematyczne równania  — ale są pozbawione wartości naukowej. Zjawiska gospodarcze, które nie pasują do „idealnego” modelu, powinny być traktowane, jako niedoskonałości świata. W takim kontekście do wyjaśnienia pozostają jedynie przyczyny ludzkiego działania, a nie jego efekty. Ta diametralna zmiana sugeruje nam, że wiemy już wszystko, co konieczne o rynkach — przynajmniej w ramach przewidzianych przez modele matematyczne. Tworzy ona żyzny grunt do analiz zachowań zamiast działań. Innymi słowy, by zidentyfikować ostateczne przyczyny naszych dokładnych matematycznych modeli, ekonomiści położyli nacisk na psychologię i wyjaśnianie ludzkiej psychiki. Ekonomiści nie są już ekspertami wyjaśniającymi fenomeny gospodarcze, stali się w najlepszym razie przeciętnymi matematykami i drugorzędnymi psychologiami.Jeśli wziąć pod uwagę tę zmianę, to nic dziwnego, że ekonomiści są w kropce wobec efektu posiadania. Osobiście byłem świadkiem wielu wypowiedzi uznanych ekonomistów na temat tego rzekomo tajemniczego psychologicznego efektu. W języku laika, „efekt posiadania” to:

hipoteza, że ludzie wyżej cenią dobra lub usługi, które już posiadają. Innymi słowy, ludzie wyżej cenią sobie dobra, które mają, od tych, których nie mają. W pewnym eksperymencie ludzie domagali się wyższej ceny za kubek do kawy, który był ich własnością, ale niższej za kubek, którego jeszcze nie posiadali(źródło: Wikipedia).

Z matematyczno-ekonomicznego punktu widzenia efekt posiadania jest przykładem na to, że formalna ekonomia nie umie sobie poradzić w wyjaśnieniu tego, co motywuje ludzkie działanie. Efekt posiadania wydaje się wpływać na krzywą obojętności jednostki — jej subiektywna wycena wartości dóbr i usług nie zależy już tylko od samego dobra, ani od jego ceny, ale również od jej podlegającej różnym zmianom charakterystyce i stanie psychicznym w danej chwili i sytuacji. Ekonomiczne wyjaśnienie wartości rynkowej jest, więc w konflikcie z rzeczywistą wyceną i modele muszą być rozszerzone, by zawrzeć psychologiczne motywy subiektywnej wyceny. W związku z tym ekonomia musi objąć także dziedziny behawioralne i neurobiologię. Z punktu widzenia szkoły austriackiej nie ma w ogóle takiego problemu i nigdy go nie było. „Efekt posiadania” jest iluzorycznym problemem, wynikającym z pomylenia celów i środków we współczesnej ekonomii. Jedynym powodem, dla którego dzisiejsi ekonomiści są tak zagubieni, jest fakt, że uznali opis matematyczny za cel ekonomicznej analizy, zamiast postrzegać go jako jeden z możliwych środków dojścia do prawdy. W rzeczywistości efekt posiadania — choć nie może zostać poddany matematycznej analizie, zaś pojęcie krzywej obojętności wyklucza jego istnienie — jest obecny w każdej wymianie. Zarówno Menger, jak i Böhm-Bawerk zdawali sobie z niego świetnie sprawę i ani oni, ani późniejsi austriacy nigdy go nie odrzucali — i mieli ku temu powody Weźmy przykład z książki Böhm-Bawerka[1], w którym rolnik „właśnie zebrał pięć worków kukurydzy”. Te worki mają starczyć mu na przeżycie do następnych żniw, więc szczegółowo planuje, jak ich użyje. Böhm-Bawerk pisze, że:

jeden jest mu konieczne potrzebny do przetrwania do przyszłych żniw. Drugiego potrzebuje do utrzymania poziomu życia zapewniającego krzepę i żywotność. Więcej kukurydzy jednak nie potrzebuje, za to z wielką chęcią powitałby dania mięsne — odkłada, więc trzeci worek, by wykarmić drób. Czwarty worek przeznacza na destylację alkoholu. Przypuśćmy, że takie rozdysponowanie zaspokaja jego osobiste potrzeby i że nie może wymyślić lepszego wykorzystania piątego worka niż nakarmienie kilku papug, których wybryki go bawią.

 Rolnik nadał, więc każdemu z worków pewien cel, mając na uwadze jak największą osobistą satysfakcję. Worków może używać zamiennie, nie ma dla niego znaczenia, który konkretnie użyje do destylacji alkoholu czy karmienia papużek. Utrata jednego z nich (niezależnie, którego), zawsze będzie prowadzić do tego, (jeśli nie zmieni swoich preferencji), że papugi będą musiały same znaleźć pożywienie bądź poszukać innego życzliwego rolnika.Wyobraźmy sobie, że rolnik ten stracił dwa worki, w związku, z czym zostały mu tylko trzy. Naturalnie, zużyje te worki na nakarmienie siebie i drobiu, nie będzie miał już jednak kukurydzy na destylację alkoholu ani karmienie papug. A jeśli udałoby mu się zwiększyć zapasy o jeden worek, zużyłby go na alkohol — papugi zawsze (zakładając wcześniej wspomniane preferencje) musiałyby poczekać na czas, w którym rolnik miałby co najmniej pięć worków pod ręką.Przyjmijmy, że rolnik posiada jakieś zaskórniaki i możliwość zakupu czwartego worka zboża. Ekonomiczny problem polega na tym, jaka będzie cena tego czwartego worka. Z perspektywy farmera jasne jest, że jest gotów dopłacić za możliwość posiadania dodatkowego zboża. Skoro ma zamiar zużyć je na destylację alkoholu, będzie gotowy (i, jak zakładamy, zdolny) do zapłaty każdej ceny mniejszej niż wartość, którą nadaje swojemu alkoholowi. Jeśli miałby zapłacić więcej, straciłby; jeśli tyle samo, to wyszedłby na zero na tej wymianie — więc po co mu ona? Rolnik poszedłby na tę wymianę tylko wtedy, gdyby miał zapłacić mniej niż otrzyma. I tak samo wygląda to od strony sprzedawcy, który sprzeda worek ziarna rolnikowi tylko wtedy, gdy będzie dla niego przedstawiał niższą wartość niż to, co za niego otrzyma.

Oznacza to, że zarówno kupiec, jak i sprzedawca zyskują na transakcji, co jest starą prawdą ekonomii. Ale znaczy to też, że cena, mając na uwadze subiektywne wartościowanie danej osoby, jest koniecznie:

(a) niższa niż wartość zakupionego dobra dla kupującego;

(b) wyższa niż wartość sprzedanego dobra dla sprzedawcy.

Przypuśćmy, że rolnik (nazwijmy go A) kupił już czwarty worek ziarna i zapłacił za niego osiem srebrnych monet. Inny rolnik (nazwijmy go B) odwiedza go i chce kupić worek ziarna. Jaką cenę zażąda A za sprzedaż worka B? Neoklasyczna ekonomia zakłada obojętność, więc cena czwartego worka wynosi osiem srebrnych monet. Ale to nieprawda — wykazaliśmy już, że A był gotów zapłacić osiem srebrnych monet,  ponieważ wyżej cenił sobie jego wartość. Nie zdecydowałby się oddać tych monet, jeśli ceniłby je wyżej niż ten worek. Rolnik B będzie musiał zapłacić rolnikowi A cenę przekraczającą wartość, którą A nadaje zużyciu tego worka na destylację alkoholu, może będzie to i dziesięć srebrnych monet (przyjmijmy dla uproszczenia, że wycenia alkohol na dziewięć srebrnych monet). Efekt posiadania jest to różnica w cenie pomiędzy ośmioma a dziesięcioma monetami. Dla ekonomistów neoklasycznych jest w tym zapewne coś tajemniczego, że rolnik A, mając tylko trzy worki ziarna, chce zapłacić osiem srebrnych monet za dodatkowy worek, ale kiedy już go posiada, nie chce go sprzedać za mniej niż dziesięć! Nie ma w tym jednak żadnej tajemnicy — a w istocie nie ma nawet czegoś takiego, jak efekt posiadania. Rolnik A nie wycenia sobie różnie worka ziarna — w zależności od tego, czy chce go zakupić, czy myśli nad jego sprzedażą — ceni go sobie zawsze dokładnie tak samo. Wartość czwartego worka dla farmera wynika z jego użycia do destylacji alkoholu. Jego wartość nie jest ceną, którą jest gotów za niego zapłacić, ani ceną, po której jest gotów go odstąpić. Handel nie polega na wymianie towarów o równej wartości, jak podpowiadałaby analiza krzywej obojętności, ale o nierównej wartości w oczach obu stron. Sprzedający musi cenić to, co otrzymuje w wyniku wymiany, bardziej niż to, czego się pozbywa. Podobnie kupujący ceni bardziej to, co uzyskuje, niż to, co odstępuje. Tylko w takich warunkach wymiana jest możliwa. Zagadkowość efektu posiadania bierze się tylko stąd, że ekonomiści neoklasyczni poświęcili prawdy ekonomii na rzecz aparatu matematycznego. W czysto matematycznej analizie wnioski wynikają bezpośrednio z założeń. Trzeba spojrzeć poza te ramy, by znaleźć przyczyny i wyjaśnienia, ponieważ matematyka jest tautologiczna i nie identyfikuje przyczyn, ani nie zapewnia wyjaśnień — ona tylko ilustruje.

[1]  Positive Theory of Capital, s. 143-47.

Autor:  Per Bylund  Tłumaczenie: Jan Wróbel

"Zwariowałam" Wiernikowskiej Kiedy wchodzisz na teren dwuznaczności, tam gdzie jest więcej pytań niż odpowiedzi, gdzie wszystko otacza tajemnica, niedomówienia, krętactwa, kłamstwa, przemilczenia, prowokacje, musisz się liczyć z tym, że stracisz proste, zero jedynkowe spojrzenie na rzeczywistość. I często dasz się wyprowadzić w pole. Ośmieszyć lub zderzyć się ze ścianą. Maria Wiernikowska robiąc film, który zainicjowało sejmowe przemówienie Andrzeja Leppera o? No, właśnie, o czym? O łapówkach? Styku polityki z biznesem?.Nie, w świadomości ludzi było to bajdurzenie o Klewkach. Lepper, którego informatorem nie był tylko Bogdan Gasiński, jak to przekazywały media, ale też biznesmen Rudolf Skowroński wpadł w świat, który go przerósł. Nagle okazało się, że zamiast twardych dowodów ma ośmieszonych talibów w Klewkach i zootechnika Gasińskiego. Po jakimś Bogdan Gasiński trafił do więzienia, a Rudolf Skowroński, gdzieś przepadł. Niby został porwany, w co nikt nie chce uwierzyć. Prokuratura umorzyła postępowanie w tej sprawie i nadal ściga Skowrońskiego listem gończym. Piotr Pytlakowski kilka tygodni temu proponował mi wyjazd do Olsztyna, gdzie Gasiński, będący już na wolności, miał wskazać kryjówkę Skowrońskiego. W sprawie przemówienia sądowego zapadł uprawomocniony wyrok skazujący Andrzeja Leppera za pomówienia. Ostatnio jeden z generałów oświadczył Marii Wiernikowskiej, o tym, że został rozpuszczony w kwasie solnym. Prawda, że trudno się w tym wszystkim połapać? Ale wróćmy do filmu Wiernikowskiej, która naiwnie chciała to wszystko złożyć w jedną całość. Okazało się, że znana reporterka wzięła kamerę i? z Klewek wyrósł przed nią obraz Polski, jako kraju korupcji, układów, mętnych interesów, powiązań polityków z szemranymi biznesmenami i służb, tych cywilnych i wojskowych, które jak wyznaje Wiernikowskiej beztrosko szef FOZZ, Grzegorz Żemek, konkurują ze sobą. Nagle ze zdziwieniem ulubienica Woronicza 17, spostrzegła, że decydenci przestają już się do niej uśmiechać, atmosfera tężeje, aż wreszcie słyszy, że dalszej realizacji filmu nie będzie?Jeszcze ta wariatka naprawdę coś odkryje!? Od tej pory Wiernikowskiej przyszywa się gębę wariatki i z taką etykietką ląduje na marginesie TVP. Bierze te swoje kilkaset złotych miesięcznie i czeka. Nastaje Jan Dworak. Wraz ze zmianą ekipy w TVP dostaje możliwość dokończenia dzieła, ale szybko i nowa ekipa związana z ludźmi z Platformy Obywatelskiej wspierana przez lewicową opcję wiecznie tam obecną, orientuje się, że szalona Wiernikowska? wpadła na coś, na co nie powinna, gdyby jeszcze komunistów obnażała, a tu pojawiają się takie szacowne osoby jak senator Smoktunowicz. I ten Intercomerce, firma, om której wkrótce będzie głośno, a o której to ciągle w filmie mowa, a nie o Klewkach. Służby na Woronicza 17 podniosły znowu łeb, by obrócić jej film w śmieszność, bzdet. I znowu zaczynają się problemy. Kilka tygodni temu pisze do mnie e-maila Maria Wiernikowska. Od razu ją zapraszam do studia Konfrontacji. Pytam o film. Otrzymuje jedyną kopię vhs-a jaką posiada. Oglądam. Widząc?Zwariowałam? rozumiem, że nie wolno pozwolić by machina TVP znowu przemieliła ten film w nie byt.

W konfrontacji pokazuje fragment i następnego dnia wysyłam faks do Bronka Wildsteina:

Zwracam się z uprzejmą prośbą o umożliwienie zaprezentowanie filmu Marii Wiernikowskiej "Zwariowałam" w programie "Konfrontacja". Produkcja tego filmu została wstrzymana przez poprzedniego szefa jedynki, a przy obecnych władzach także nie widać jakiejś szczególnej przychylności. Autorka filmu także wyraża chęć takiej prezentacji filmu.

Proszę o w miarę możliwości pilną pozytywną decyzję, bym mógł pokazać film 31 maja br. Myślę, że problem posiadania praw przez Program 1 nie stanowi przeszkody, zwłaszcza, że dotychczas jakoś nie pałał chęcią pokazania go szerszej publiczności. Wiedziałem, iż jeśli on nie wyrazi zgody, to będzie ostateczny koniec dzieła Wiernikowskiej. Wierzyłem jednak w to, że Wildstein nawet nie będzie wchodził w szczegóły i intuicyjnie da zielone światło. Na szczęście tak się stało.. Po moim faksie do niego, zaledwie nie minęła godzina, zadzwonił do Terentiew i wyraził zgodę. Nagle Machina Woronicza 17 zaczęła pracować w innym kierunku - film Wiernikowskiej może mieć 50 minut a nie musi mieć 25 minut, co nagle stało się przeszkoda nie do przejścia, i ma się ukazać na antenie. Ostatnie ruchy Krzysztofa Talczewskiego, szefa dokumentu jedynki, nie warte są nawet szerszego komentarza, albo się ma klasę albo jej się nie ma panie Talczewski. Małość z Pana wyszła. Więc w dwa tygodnie dało się załatwić emisję filmu Marii Wiernikowskiej "Zwariowałam". A kolaudacja, choć chwilami niepozbawiona ostrej wymiany zdań była konstruktywna. Marysia jednak nie jest jeszcze do końca pewna, dzieli się ze mną swoimi obawami. Do emisji zostało jeszcze trzy dni. Przyznam, że i ja jeszcze spodziewam się nagle pojawiającej się rafy.Sylwester Latkowski

Prezydent Macierewicz Tropiciel agentów komuny i człowiek Kościoła został Prezydentem Niemiec. W III RP taki człowiek zostałby zaszczuty przez media i przeciągnięty przed trybunały. Może, dlatego Prezydent Joachim Gauck wybrał Polskę, jako cel swojej pierwszej podróży. Wizyta Prezydenta Niemiec Joachima Gaucka wywolala zaklopotanie w Warszawie. Oszolom i moher z Niemiec przyjechal z oficjalna wizyta do Polski. Na prozno szukac tytulow na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej". Toz przeciez Joachim Gauck to byly pastor a do tego wieloletni tropiciel agentow Stasi w Niemczech. Byle tylko jego wizyta nie nasunela jakis pomyslow polskim wyborcom. Dlatego tez profilaktycznie Gazeta Wyborcza wysuwa dzisiaj na jedynke bardzo wazny tytul "Afganski plan". Byle jak najdalej od spotkan Gaucka z Komorowskim i Tuskiem. Joachim Gauck nie mial latwej drogi do prezydentury. Dwa lata temy przegral z partyjnym aparatczykiem CDU, Christianem Wulfem. Kiedy Wulff polecial w lutym w atmosferze ogromnego skandalu, Angela Merkel nie miala innego wyjscia, musiala zaakceptowac kandydature Gaucka. Joachim Gauck jest bylym duchownym luteranskim z terenu bylej NRD, bezpartyjnym dzialaczem politycznym i publicysta. Jego nazwisko jest zwiazane jest z Federalnym Urzedem ds. Akt Stasi (BStU), ktorym kierowal przez 10 lat (lata 1990-2000). W mowie potocznej czesto nazywa sie ow urzad Urzedem Gaucka (Gauck Behoerde). Instytucja dysponuje kartoteka okolo 6 milionow osob i zatrudnia 3100 pracownikow. IPN podpisal umowe wspolpracy z BStU w 2005 roku. Jak wiemy ogromna roznica pomiedzy NRD i PRL polega na tym ze NRD zostalo przejete przez zewnetrzna demokracje, podczas kiedy PRL zostal przejety przez post-sowiecka nomenklature. Latwo jest zauwazyc konsekwencje: w bylym NRD agenci prawie poznikali, najslynniejszy z nich, Matthias Warning, jest szefem gazociagu Nord Stream AG bylego agenta KGB Putina, czyli zewnetrznej struktury (ulokowanej w raju podatkowym Kantonu Zug w Szwajcarii). W III RP byli agenci rozgoscili sie w mediach, polityce i biznesie. NRD przeszlo dezynfekcje na szczytach wladzy, w Polsce takiej dezynfekcji nie bylo. Popatrzmy na ponizsze przykladowe zestawienie:

NRD

Erich Honecker, pierwszy sekretarz SED, po upadku NRD chowal sie jak szczur, najpierw u pewnego pastora, pozniej w ZSRR, nastepnie wydalony z powrotem do Niemiec, wymiarowi sprawiedliwosci nie udalo sie jednak skazac Honeckera, ten wiec schowal sie w Chile w 1993 roku i zmarl tam w 1994 roku

Erich Mielke, Minister Bezpieczenstwa Narodowego NRD i szef Stasi, w 1993 roku skazany na morderstwa (popelnione przed wojna) na 6 lat wiezienia,zmarl w roku 2000

Markus Wolf, general, Szef Glownego Zarzadu Wywiadu NRD, mial duzy udzial w uwolnieniu w 1985 roku kapitana SB Mariana Zacharskiego - zostal skazany na 2 lata wiezienia w zawieszeniu za porwania z latach 50-tych

Egon Krenz, ostatni szef SED, w 1999 roku skazany na 6 last wiezienia za zabojstwa (zastrzelenie uciekinierow z NRD na granicy), zwolniony w 2003 roku

PRL

Wojciech Jaruzelski - mieszka spokojnie w Polsce, pobiera duza emeryture, czasami robi za celebryte, zbyt chory na proces, zbyt zdrowy, aby umrzec

Czeslaw Kiszczak - skazany 12 stycznia 2012 na kare wiezienia w zawieszeniu, do tego zawieszona na 5 lat, z uwagi na wiek i stan zdrowia, mieszka spokojnie w Polsce, pobiera duza emeryture

Bardzo dobrze ze Prezydent Gauck przyjechal do Polski. Oby powracal tu czesto.

Stanislas Balcerac

Jak Berman instalował naukę w Polsce Formalnie Berman był tylko szarym członkiem Politbiura – najpierw PPR, potem PZPR – do roku 1956. W tych samych latach był posłem. Poza tym był, kim chciał. Np. podsekretarzem stanu w Prezydium Rady Ministrów (1945-1950), członkiem prezydium rządu (1950-1952), wicepremierem (1954-1956). Ważniejsze od podsekretarzowania i formalnych struktur były jednak komisje, jak np. komisja koordynacyjna do spraw wywiadu i kontrwywiadu, którą powołano 2 kwietnia 1947 r. na posiedzeniu Politbiura. W jej skład weszli: Roman Romkowski, Wacław Komar, Józef Olszewski i Eugeniusz Szyr. Przewodniczącym został Berman. Po zlaniu się robotniczych partii mózgiem komunistycznej opryczniny stała się Komisja Bezpieczeństwa KC PZPR Powołał ją Sekretariat Komitetu Centralnego PZPR 24 lutego 1949 r. Pracowała w składzie: Bolesław Bierut, Jakub Berman, Stanisław Radkiewicz, Roman Romkowski, Konrad Świetlik, Mieczysław Mietkowski (jednocześnie sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego). Przewodniczącym był oczywiście prezydent państwa – Bierut. Pracą kierował Berman. Rzeczywisty przywódca „polskiej” kompartii zasiadał w wielu wymyślanych przez siebie komisjach. To była jego broń, jego miotła „oprycznika”, którą wymiatał rywali i przyjaciół. Stwierdzanie zakresu władzy i odpowiedzialności, opierając się na urzędowych tytułach Bermana, graniczy z naiwnością. Nad skamieniałe jak szkielet dinozaura struktury biurokracji Berman przedkładał struktury niezwykle mobilne i niezwykle nowoczesne. … 17 stycznia 1950 r. Biuro Polityczne postanowiło powołać Instytut Kształcenia Kadr Naukowych przy KC. Utworzono wydziały ekonomii politycznej, historii, filozofii. Organizacją zajął się człowiek Bermana Adam Schaff, który konsultował się głównie z nim i Zambrowskim. Ruszono oczywiście z imieniem Stalina na ustach2; Schaff został pierwszym dyrektorem IKKN, honorowym rektorem był Zygmunt Modzelewski. Który z nich był Fejginem, a który Różańskim – do dyskusji. Tak czy inaczej, uczelnią rządziła „oprycznina”. Zauważyli to także radzieccy wizytatorzy. Według ich raportu (cytowanego przez autorkę) Schaff, Brus i Adler promowali głównie „niepolskich” specjalistów, a „Jadwiga Siekierska w rozmowie z jednym z członków grupy podobno się wyraziła, że „Polacy nie nadają się do pracy naukowej”. Nad uczelnią zawisły chmury, lecz Berman znalazł sposób. Sekretariat Biura Organizacyjnego KC powołał w tej sprawie… komisję, która stwierdziła, że owszem, trochę niedostateczne jest powiązanie pracy Instytutu z życiem partii, że owszem dałoby się trochę podnieść poziom wykładów, ale poza tym jest dobrze. W skład komisji wchodzili: Modzelewski, Werfel, Schaff, Gutt, Hoffman oraz – być może – któryś z przedstawicieli kadry polskiego pochodzenia. IKKN działał, w 1953 r. Rada Ministrów przyznała Instytutowi prawo nadawania stopnia kandydata nauk, w 1954 r. zmienił nazwę na Instytut Nauk Społecznych. Wyszkoleni na IKKN naukowcy zajęli wkrótce miejsca wyrzucanych z uczelni filozofów; historyków i ekonomistów. Nawet sensowni do niedawna naukowcy ugięli się pod terrorem. Polonista Stefan Żółkiewski przed omówieniem „Sonetów krymskich” zupełnie serio zaczął omawiać ceny zboża na Krymie – wierząc w decydujący wpływ bazy na nadbudowę. Mobilnym narzędziem walki były tzw. konferencje. Historię i historyków ustawiła do pionu I Metodologiczna Konferencja Historyków Polskich (28 XII 1951 – 12 I 1951) w Otwocku. Podczas narad zadekretowano, że w Polsce wolno uprawiać tylko naukę opartą na światopoglądzie marksistowskim. To znaczy taką, która przyjmuje za aksjomat, że nie tylko historia, ale nawet nauka historii w IIRP miary charakter burżuazyjny, antyradziecki, faszystowski. Do podobnych wniosków dochodziły konferencje filozofów i polonistów. Książki ważne dla narodowej tożsamości – „Księgi Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego”, „Nie-Boska Komedia”, „Król-Duch” zakazane zostały jako wsteczne, Witold Gom­browicz -jako pseudoawangardzista i do tego emigrant, ostatnie wiersze Kazimierza Wierzyńskiego i Jana Lechonia -jako piłsudczykowskie i faszystowskie, „Dwa teatry” Jerzego Szaniawskiego-jako gloryfikacja AK. Z filozofii wykreślono oryginalnych myślicieli polskich – Henryka Elzenberga i Romana Ingardena -jako idealistów. Z wcześniejszych potępiono Stanisława Brzozowskiego i Edwarda Abramowskiego – pierwszy był prekursorem faszyzmu, drugi agentem burżuazji. Zarzut ten wymyślił jeszcze Berman, popularyzowali jego „oprycznicy” w rodzaju Adama Schaffa i Stefana Żółkiewskiego. Rodzajem bojowego apelu dla uczonych stał się I Kongres Nauki Polskiej (29VI-2VII1951).Na kongresie tym z inicjatywy Bermana postanowiono powołać PAN w miejsce PAU i Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, które zlikwidowano. Akademia powołana została najpierw decyzją Sekretariatu Biura Politycznego, potem ustawą o Polskiej Akademii Nauk z 30 października 1951 r. Prezesem został Jan Bohdan Dembowski, 63-letni biolog, profesor UL, który urodził się, a nawet skończył studia w Petersburgu. Był autorem książki o Darwinie, poza tym „Historii naturalnej jednego pierwotniaka” (1924 r), „ Psychologii zwierząt” (1946 r.) a zwłaszcza „Psychologii małp” (1946 r.)-W latach 1940-1941 byt wykładowcą kolaboranckiego Instytutu Marksizmu-Leninizmu w Wilnie, w 1944-1947 attache” naukowym przy ambasadzie RP W Moskwie i jednocześnie pracownikiem moskiewskiego Instytutu Biologii Doświadczalnej. I to były największe zasługi. Berman dawał mu już w 1949 r. nagrodę państwową I stopnia, zrobił go także marszałkiem Sejmu I kadencji (1952-1957), zastępcą przewodniczącego Rady Państwa (1952 r.), a nawet profesorem UW (1952 r.) i przewodniczącym Komitetu Obrońców Pokoju. Kaligula mianujący konia pierwszym dostojnikiem imperium i sadzający go po swojej prawicy to przy Bermanie tandeciarz.

Fragment z: BOHDAN URBANKOWSKI – Berman i jego „oprycznina” Gazeta Polska 28 lipca 2010

Głupota czy zdrada? Z prof. Andrzejem Nowakiem, historykiem Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika “Arcana”, rozmawia Maciej Walaszczyk W Krakowie trwa protest głodowy przeciwko ograniczeniom w nauczaniu historii. Panie Profesorze, jak od 1 września będą wyglądały lekcje historii w liceach i technikach? - Przedmiot historia będzie wykładany tylko w pierwszej klasie szkoły ponadgimnazjalnej. Potem nikt nie będzie miał obowiązku uczenia się jej.

Ale, w czym tkwi problem? Tylko w redukcji liczby godzin czy sposobie i treści nauczania? - Do tej pory uczniowie obowiązkowo rozmawiali o wydarzeniach z historii XX w., które mają fundamentalne znaczenie dla naszej wspólnoty, mając lat 18 i 19. Owszem, czasem nauczyciele dochodzili najdalej do wydarzeń z II wojny światowej. Teraz dyskusja ta została przeniesiona na 16-17-latków. Istotą tej “reformy”, a właściwie egzekucji nauczania historii w liceach, jest wprowadzenie przedmiotu historia i społeczeństwo. Ma ono na celu połączenie przedmiotów historia i wiedza o społeczeństwie, ale nie w postaci systematycznego wykładu, lecz w radykalnie skróconej wersji. W postaci kilku bloków tematycznych, które nie składają się w żaden spójny kanon. W jednej klasie uczniowie będą uczyli się o kobiecie i mężczyźnie, wojsku czy pieniądzach, a w innej zupełnie innych tematów. Jeśli oczywiście nauczyciel zdecyduje się na blok pod nazwą panteon narodowy, to można powiedzieć, że być może około 12 proc. klas przerobi ten kluczowy dla naszej tożsamości narodowej temat.

Jakie przyniesie to skutki? - W tej sytuacji zaniknie jakakolwiek wspólna podstawa nauczania. Oznacza to zniszczenie wspólnego kanonu nauczania historii dla uczniów najdojrzalszych, gdy można z nimi na ten temat rozmawiać. I to jest fundamentalna różnica.

Słyszymy jednak ze strony zarówno byłej minister Katarzyny Hall, jak i kontynuatorów jej polityki z MEN zapewnienia, że historia będzie nauczana lepiej. - To argument skandaliczny i przygnębiający. Jeśli ktoś udaje, że tego nie rozumie, to użyję sformułowania, którym posłużył się swego czasu pewien rosyjski polityk w czasie I wojny światowej: “Głupota czy zdrada?”. Każdy, komu leży na sercu dobro szkoły i budowanie przez nią elementarnej obywatelskiej tożsamości, z pewnością patrzy na to podobnie.

Zna Pan pewnie panią Jolantę Choińską-Mikę. Przecież ona również jest historykiem z poważnym dorobkiem naukowym. W jej ocenie, jako eksperta MEN, zarzuty te są bezpodstawne. - Bardzo nad tym ubolewam. Słowa, które wypowiedziałem, odnoszą się również do niej i nie mogę tego ukrywać. Mam wrażenie, że pani prof. Choińska-Mika albo nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji reformy, w której uczestniczy, jako wykonawca, albo po prostu broni dzieła, za które otrzymała pieniądze i dała mu swoje nazwisko. Nie można być sędzią we własnej sprawie, ale pani Choińska-Mika jest w tym przypadku sędzią we własnej sprawie, co zasadniczo ogranicza wartość obrony tej reformy. Próbuje uzasadnić tym samym swój udział w reformie, która jest katastrofą w nauczaniu polskiej historii. Jej mistrzyni, prof. Anna Sucheni-Grabowska, była obok mnie drugą osobą, która trzy lata temu zainicjowała ten protest. Widzę to w ten sposób, że nauczycielka i mistrzyni dostrzegła błąd uczennicy, która nie chce się do niego przyznać.

23 lata po upadku PRL byli opozycjoniści głodują na znak sprzeciwu wobec rugowania lekcji historii ze szkół. Jak Pan, jako opozycjonista, naukowiec i inicjator protestów profesorów, którzy w 2009 r. wystąpili m.in. z listem otwartym przeciw tej samej reformie, to odbiera? - Ta forma protestu jest dramatyczna. Pokazuje ona stan polskiego państwa i dialogu społecznego. Decyzja pani minister Hall podjęta została podobnie jak wiele innych decyzji tego rządu, a więc w sposób, który miał wykluczyć wszelką społeczną debatę w tak ważnej sprawie, jaką jest sposób nauczania historii w polskiej szkole. Z całą odpowiedzialnością podkreślam: tzw. reforma likwiduje obowiązek nauki przedmiotu historia w dwóch ostatnich klasach liceum.

Szefostwo MEN odpiera te zarzuty. - Wszelkie zapewnienia pani minister Hall, zarówno obecne, jak i sprzed wielu miesięcy, nie ukryją faktu, że tematycznie drastycznie ograniczyła ona liczbę godzin przedmiotu historia dla większości uczniów z polskich liceów. Mimo protestów, polemik czy listów otwartych, podpisanych przez bardzo wielu profesorów historii, o dużym lub wielkim dorobku naukowym, ludzi z naprawdę różnych środowisk, czasem politycznie sympatyzujących z tym rządem, ministerstwo nie podjęło żadnej formy dialogu. Było to ponad stu naukowców. Nie można przecież mówić o nich, że oszaleli i niczego nie rozumieją. Byli to ludzie, którzy rozumieją, jak katastrofalne skutki ma ta reforma, stanowiący grupę reprezentatywną dla środowiska historycznego.

Co wtedy usłyszeli Państwo od resortu? Hall podkreśla, że odbyło się wiele konsultacji społecznych na ten temat. - Jedno spotkanie w MEN zorganizowane przez wiceministra, który potem został zwolniony, nie pociągnęło za sobą dalszych konsekwencji ani spotkań, żadnych zmian w proponowanej reformie. Z kolei listy kierowane do czterech historyków stojących na czele państwa, a więc premiera Donalda Tuska, prezydenta Bronisława Komorowskiego, ówczesnego marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny oraz marszałka Senatu Bogdana Borusewicza, spotkały się z brakiem woli zmian i zrozumienia. To całkowita głuchota na protesty zarówno profesorów historii, jak i praktyków, a więc nauczycieli i pedagogów. Dziękuję za rozmowę.

Wiek emerytalny to nie czarodziejska różdżka Premier Donald Tusk przystąpił do propagandowej ofensywy, która ma nas przekonać, że podniesienie wieku emerytalnego, chociaż bolesne, jest konieczne. Straszy nas perspektywą bankructwa ZUS-u i głodowymi emeryturami. Przyczyną tego stanu rzeczy ma być to, że żyjemy coraz dłużej i coraz więcej spośród nas pobiera świadczenia, słaby przyrost naturalny oraz problemy finansów publicznych, które wyczerpują możliwości zadłużania się. Nie negując tych argumentów trzeba jednak podkreślić, że wydolność systemu emerytalnego zależy przede wszystkim od tempa rozwoju gospodarki oraz sytuacji na rynku pracy. Podniesienie wieku emerytalnego to nie jest czarodziejska różdżka, której użycie rozwiąże wszystkie problemy. Bez podjęcia działań na innych polach tego typu zmiany nie tylko, że będą nieskuteczne, ale wręcz szkodliwe.

Młodzi bez pracy Podstawowym problemem gospodarczym i społecznym jest bezrobocie wśród młodych, które w niektórych województwach przekracza nawet 50 proc. Wydłużenie obowiązkowego zatrudnienia do 67 roku nie tylko pogłębi jeszcze to zjawisko, ale wywoła dodatkowe negatywne konsekwencje dla gospodarki związane z wydajnością pracy. W zależności od wykonywanego zawodu w przedziale wieku między 40-55 lat wydajność zatrudnionych zaczyna spadać. Nie tylko nie towarzyszy temu zmniejszenie wynagrodzenia, ale często ze względu na wysługę lat wynagrodzenie to wzrasta. Na skutek wydłużenia okresu zatrudnienia dojdzie do takiej sytuacji, że efektywność osób mających pracę zmniejszy się, a ci, którzy mogą być o wiele bardziej wydajni pozostaną bezrobotni. Konsekwencją zwiększonych trudności dla młodych na rynku pracy będzie nasilenie emigracji oraz obniżenie wynagrodzenia dla rozpoczynających karierę zawodową. Nasilą się występujące już dzisiaj na niepokojącą skalę tzw. umowy „śmieciowe”, które są konsekwencją nadmiaru dobrze wykwalifikowanych, młodych i bardzo tanich pracowników. Stosowanie tych form zatrudnienia, w których tak naprawdę chodzi o uniknięcie lub znaczne ograniczenie składek społecznych, jest jedną z przyczyn obecnych kłopotów systemu emerytalnego. Z umowami „śmieciowymi” wiążą się gorsze warunki wykonywania pracy. W 2010 r. w naszym kraju odnotowano 93,5 tys. wypadków przy pracy, w tym 444 śmiertelne. W konsekwencji ZUS wydał ponad 5 mld zł na renty i odszkodowania z tytułu złych warunków pracy. Kwota ta pozwoliłaby np. na wypłatę emerytury w wysokości 1 500 zł miesięcznie dla 287 tys. osób. To pokazuje na znaczenie tego zjawiska dla całego systemu.

Starsi chorują Słabnąca wydajność starszych pracowników wiąże się także z pogarszającym się stanem zdrowia. Statystyki mówią, że przeciętnie w Polsce mężczyzna przeżywa w zdrowiu 86 proc. długości swego życia, a kobiety nawet tylko 84 proc. Wraz z gorszym zdrowiem pojawia się niepełnosprawność. Rośnie ona gwałtownie w grupie wiekowej powyżej 50 roku życia. Stan zdrowia Polaków jest wyraźnie gorszy na tle innych krajów. Wynika to m.in. z o wiele niższych nakładów na służbę zdrowia. Biorąc pod uwagę w miarę obiektywny wskaźnik udziału wydatków na ochronę zdrowia w PKB nasz kraj wyraźnie odstaje od państw zachodnich. W Polsce przeznacza się na ten cel ok. 6 proc. PKB, gdy w USA jest to ok. 15 proc., we Francji – ok. 11 proc., a w Niemczech ok. 10 proc. Ma to swoje odbicie w długości życia. Mężczyzna żyje o ponad 6 lat krócej niż w Niemczech i 7 lat krócej niż we Francji. A więc argument o problemach systemu emerytalnego ze względu na zwiększającą się długość życia nie może dotyczyć Polski w takim samym stopniu jak Europy Zachodniej. Wydłużenie wieku emerytalnego zmniejszy, co prawda wydatki na wypłatę emerytur, ale zwiększy znacząco koszty ZUS-u związane z pokrywaniem wydatków na leczenie. Nie dotyczy to natomiast Otwartych Funduszy Emerytalnych, które wydatków tego typu nie ponoszą. Będą one natomiast największym beneficjentem wydłużenia wieku emerytalnego. O wiele mniej osób dożyje, bowiem do emerytury kapitałowej. W efekcie instytucje finansowe zarządzające OFE mogą liczyć na zwiększone zyski. Nie bez znaczenia są też konsekwencje wydłużenia wieku emerytalnego dla życia rodzinnego. Dotyczy to zwłaszcza kobiet, ale nie tylko. Rodzina wykonuje, bowiem istotne funkcje opiekuńcze zarówno w stosunku do dzieci, jak i osób w podeszłym wieku. Zatrzymanie na dłużej w pracy wielu odpowiedników dzisiejszych emerytów zwiększy zapotrzebowanie na żłobki, przedszkola i domy opieki dla seniorów. To też będzie wymagało zwiększonych wydatków publicznych. Dlatego dyskusja nad wydłużeniem wieku emerytalnego i wywołanych przez to konsekwencji musi obejmować o wiele większy zespół problemów niż to obecnie próbuje przedstawić rząd. I w świetle tych szerokich konsekwencji rozwiązanie to staje się bardzo wątpliwej wartości. Bogusław Kowalski

Kto się boi przykładu "Cristeros"? Przypomnijmy, że Cristiada była katolickim powstaniem przeciwko zbrodniczemu, rewolucyjnemu i ateistycznemu rządowi Meksyku, wspieranemu ze wszystkich sił przez światową masonerię. Z tego właśnie powodu pamięć o "cristeros" miała zostać na zawsze wymazana, podobnie jak u nas pamięć o "żołnierzach wyklętych". Przetrwała dzięki wielu dzielnym katolikom, którzy nie poddawali się dyktatowi dialogu i pamięć tę kultywowali. Czy można się jednak dziwić, że właściciele kin nie chcą ryzykować swych biznesów i narażać się tym, dla których "cristeros" nadal są nie tylko starym, zarośniętym cierniem w stopie, ale też wciąż potencjalnie niebezpiecznym przykładem dla innych? Przykładem, w jak zdecydowany sposób katolicy winni walczyć o prawa swej religii?

Jan Tarnawa

Portal "Nacjonalista" przypomina historię filmu "Cristiada", o którym głośno już od ponad roku, ale nadal nie można oglądać go w kinach. Podczas wtorkowej premiery w papieskim Instytucie Patrystycznym Augustinianum, nieopodal Placu Św. Piotra w Rzymie, sala wypełniła się po brzegi. Znaczna część imprezy była poświęcona problemom, z jakimi borykają się twórcy filmu. Producent „Cristiady”, Pablo José Barroso zachęcał do wsparcia promocji filmu, aby szybko rozprzestrzenił się na całym świecie. Dlaczego jest tak trudno znaleźć firmę, która zajęła by się dystrybucją filmu, pozostaje tajemnicą – dodał. Pojawiały się pytania o to jak możliwym jest, że, podczas gdy mierne produkcje filmowe wypełniają programy kinowe, a sale świecą pustkami, nie ma miejsca na dobrze zrealizowany film niosący katolickie przesłanie, mówiący o brutalnych prześladowaniach chrześcijan? Jakich to warunków nie spełnia „Cristiada”? Dlaczego film jest bojkotowany? Czyżby była to jakaś ukryta forma cenzury? Barroso pozostaje ostrożny: Nie wiem, naprawdę nie wiem. Zwróciliśmy się do wszystkich głównych firm w sektorze filmowym, zgodnie z przyjętą praktyką, nie pomijając niczego. Byliśmy przekonani, że doskonała, jakość techniczna filmu, jego przekonywująca historia i znakomita obsada, ze światowej sławy aktorami w rolach głównych mogą być pomocne, a mimo to przez wiele miesięcy nie uzyskaliśmy nic, tylko przeszkody… Żaden z dystrybutorów, mimo że zwracaliśmy się do dużych i małych firm, nigdy nie wszedł w szczegóły zawartości filmu… Za to stale słyszeliśmy odpowiedź, że „Cristiadę” trudno będzie sprzedać na rynku, że to film niszowy, że może być klapa…

www.nacjonalista.pl

„To nie kryzys, to rezultat” Większość mieszkańców strefy euro nie chce wydawać swoich pieniędzy na ratowanie wspólnej waluty Ponad połowa Francuzów uważa, że UE to „marnowanie pieniędzy”. Aż 60 proc. Brytyjczyków chce renegocjacji umów z Brukselą lub wystąpienia ich kraju z UE. Większość z nich domaga się także zorganizowania referendum w tej sprawie. Zdaniem komentatorów to jednak podatnicy z Niemiec mogą wymusić rozpad strefy euro, jako ci, którym wyraźnie zabrakło cierpliwości w ratowaniu zadłużonych gospodarek innych krajów. Już ponad połowa z nich nie chce wydawać swoich pieniędzy na ratowanie wspólnej waluty. Ostatni gasi światło i może to właśnie będą nasi sąsiedzi zza Odry.
„Socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju”. Genialne spostrzeżenie Kisiela. Stare, ale jare. Problemy socjalizm sam sobie stwarza i to z przewidywalnym skutkiem. Blok sowiecki zawalił się nie, dlatego, że był antydemokratyczny tylko, dlatego, że zbankrutował. W gospodarce UE zastosowano podobne mechanizmy ręcznego sterowania. Tak we wspólnocie socjalistycznej, jak we wspólnocie europejskiej rosną wydatki i zadłużenie, które jest nie do ogarnięcia i staje się prędzej czy później przyczyną bankructwa. Wali się, więc gospodarka rynkowa w formie a socjalistyczna w treści, co kiedyś nastąpić musiało, i co przewidywali między innymi specjaliści z amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej. Sporządzony w 2005 roku raport CIA wieszczył krach ekonomiczny Unii Europejskiej spowodowany obciążającym gospodarkę systemem socjalnym, kryzysem demograficznym i brakiem działań ożywiających gospodarkę około roku 2020. Według analityków CIA Indie i Chiny miały stać się z kolei około 2015 – 2020 roku miażdżącą konkurencją dla starzejącej się socjalistycznej Europy. Państwa azjatyckie, przewidywali w raporcie Amerykanie, zdystansują Stary Kontynent, dlatego, że poziom życia w Indiach, czy Chinach jest relatywnie niski, a jednocześnie rozwój życia gospodarczego i zaawansowania technologicznego jest tam utrzymywany na wysokim poziomie. Przy obraniu takiego kursu – inwestycje i rozwój, zamiast przejadania i życia na kredyt - gospodarki krajów azjatyckich staną się bezkonkurencyjne wobec ogarniętej stagnacją i zadłużającej się na potęgę UE. Do 2020 roku jeszcze trochę zostało, a raport CIA już sprawdza się na naszych oczach. Również w zakresie dezintegracji europejskiej „wspólnoty”, skoro w dokumencie sprzed siedmiu lat czytamy m.in, że „obecny system państwa opiekuńczego jest nietrwały i przy braku działań ożywiających gospodarkę będzie prowadził Europę do rozłamu, a w gorszym wariancie nawet całkowitego rozpadu Unii Europejskiej, podminowując ambicje Europejczyków do odgrywania pierwszoplanowej roli na arenie międzynarodowej”. Samospełniająca się prognoza? Na to wygląda. „Kryzys w strefie euro wywołał napięcia we wszystkich państwach członkowskich. Podatnicy z bogatych krajów nie chcą już zaciskać pasa”- komentował w tych dniach „Daily Express”.
„To nie kryzys, to rezultat” – powiedziałby o tym pasztecie wypichconym w Brukseli Stefan Kisielewski, z lubością punktujący „sukcesy” gospodarcze epoki realnego socjalizmu. Wszystko to było do przewidzenia, ale niekoniecznie już dla premiera Donalda Tuska, w opinii, którego „ratowanie strefy euro leży w interesie Polski”. Najprościej jest jak widać, było nie było taniocha i darmocha, szafować pieniędzmi polskich obywateli. Tak na przedłużanie agonii UE, jak przy zadłużaniu nas w tempie i w skali bardziej imponującym niż Edward Gierek. Wcale się nie dziwię, że Jarosław Kaczyński ściągnął na siebie gromy po tym jak życzył nam pod względem gospodarczym drugich Chin. „Gdyby nie to chore państwo, gdyby nie te sojusze różnego rodzaju interesów i interesików, nasz naród znany z przedsiębiorczości parłby do przodu jak Chiny. Bylibyśmy na czele Europy, na czele świata” – ocenił prezes PiS i uderzył tym samym establishment w splot społeczny. Wiedzieli, o co chodzi, tylko udawali Greka, no i mainstream jak na zawołanie zaczął lamentować, jak to Kaczyński niby aspiruje do chińskich standardów przestrzegania praw człowieka, etc. O dziwo nie słychać jakoś ubolewania, że Donald Tusk aspiruje do ogona Europy, skoro Polska, jako jedyna w regionie ma ujemne saldo w obrocie handlowym z zagranicą, i zdystansowały nas już nawet Czechy, Słowacja i Węgry, które w 2011 odnotowały nadwyżkę. Piotr Jakucki

Piramidy Anno Domini 2012...piramidy socjalizmu, które miały być ozdobą i świadectwem potęgi kraju, są teraz dyskretnie rozbierane. Dworzec Centralny podzieli los Supersamu, Skoczni Warszawskiej czy Stadionu Dziesięciolecia. Jaki los czeka za kilka lat obiekty budowane wyłącznie na użytek mistrzostw Euro 2012 Długo zastanawiałam się co mi przypomina stadion zwany narodowym. Ktoś mi podpowiedział-  gigantyczny, biurowy, plastikowy kosz do śmieci. Uważałam przez dłuższy czas (słowo daję, że nie zmyślam), że biało czerwone szmaty otaczające stadion, to folie budowlane, które mają chronić pracowników przed wiatrem i że znikną po zakończeniu budowy. Starsi ludzie pamiętają czasy, gdy cały naród budował swoją stolicę. Do Warszawy jechały wozy z cegłą z rozbieranych poniemieckich dworów i pałaców. Pod Pałac Kultury zwany przez Kisiela „ruską Grecją”, sowiecki prezent zbudowany za nasze własne pieniądze, pomnik głupoty, serwilizmu i złego smaku, wyburzono całe kwartały domów przy ulicach Złotej i Bagno. Właściciele tych gruntów i domów do dziś na ogół  nie doczekali się odszkodowań. Sowieckie monstrum architektoniczne, funkcjonujące (niestety), jako logo stolicy, uzyskawszy niedawno status zabytku, po wiek wieków będzie górowało nad Warszawą przypominając jak łatwo można pokonać „miasto niepokonane”. Ofiarą gierkowskiej piramidy, jaką był Dworzec Centralny ( a właściwie ofiarą nigdy nie powstałego dworcowego parkingu na rogu Alej Jerozolimskich i Jana Pawła II), stała się w latach 70 tych, najpiękniejsza warszawska kamienica. Znajomy historyk sztuki wynosił w plecaku, zebrane na śmietniku fragmenty, porozbijanych przez dzielnych budowniczych wspaniałych secesyjnych pieców, aby w geście niemej rozpaczy  wieszać je na ścianach swego domku w Józefowie. Ziemię zabierano również pod 1000 szkół na tysiąclecie, pod szpitale, zamiast których ( jak w Legionowie) powstawały często wille prominentów, pod osiedla mieszkaniowe. Ofiarami komunistycznych planów, obok „burżujów” i „obszarników”, stawali się zwykli biedni ludzie. Ofiarami zapory w Czorsztynie zwanej powszechnie pomnikiem głupoty komuny stali się mieszkańcy zalanych terenów, na przykład przeniesionej przymusowo wsi Maniowy. Ofiarami budowy „wielkiej rury”, całkiem niedawno stali się liczni właściciele wywłaszczanych pod jej budowę gospodarstw. Dysponuję filmem pokazującym jak funkcjonariusze pewnego wojewody biją ciężarną kobietę usiłującą nie wpuścić spychaczy do swego sadu. Doczekaliśmy się wreszcie przywrócenia świętego prawa własności, (choć często, jest to niestety święte prawo własności ukradzionej).  Okazuje się jednak, że „szybkie ścieżki legislacyjne” mogą nas łatwo tej własności pozbawić. W Ameryce najlepszą inwestycją był zawsze zakup gruntów, przez które miała przebiegać linia kolejowa. Towarzystwo budowy kolei musiało odkupić ziemię po żądanej przez właściciela cenie, a zdobyty w ten sposób „spekulacyjny” kapitał stawał się zaczątkiem niejednej fortuny. W Polsce posiadanie ziemi czy nieruchomości w pobliżu planowanej inwestycji oznacza, że zostanie ona (oczywiście w imię interesów ogółu) za grosze odebrana, a potem być może powstanie na niej parking albo osiedle dla prominentów, albo coś równie ważnego i niezbędnego. Uświadommy sobie, że piramidy socjalizmu, które miały być ozdobą i świadectwem potęgi kraju, są teraz dyskretnie rozbierane. Dworzec Centralny podzieli być może los Supersamu, Skoczni Warszawskiej czy Stadionu Dziesięciolecia. Zastanówmy się, jaki los czeka za kilka lat obiekty budowane wyłącznie na użytek mistrzostw Euro 2012 i czy naprawdę warto było w nie inwestować. Jesteśmy w sytuacji rodziny, która zapożyczyła się na huczne wesele w nadziei, że prezenty zrekompensują poniesione wydatki. Tymczasem goście zamiast pieniędzy dają kwiatki, chętnie jedzą, piją i balują, a rodzina zostaje z potłuczonymi kieliszkami, połamanymi krzesłami i ogromnymi długami. Izabela Brodacka

Przechodzę na jasną stronę mocy MiddleFinger powiesił tekst zatytułowany Dlaczego katolicyzm trzeba zmieść z powierzchni ziemi? Teza w tekście jest taka, że katolicyzm trzeba zmieść z powierzchni ziemi, raz na zawsze i bez żadnej litości, dlatego, że papież Benedykt XVI goszcząc w Meksyku nie spotkał się z ofiarami Marciala Maciela Degollado. Degollado to ksiądz katolicki, zmarły w 2008 roku, założyciel zgromadzenia Legioniści Chrystusa. MiddleFinger dał link to notki na Wirtualnej Polsce, w której to notce czytamy:
Ks. Maciel przez kilkadziesiąt lat wykorzystywał dzieci, również swoje własne, oraz seminarzystów. Był to największy skandal seksualny w Kościele.
To, co wp.pl nazywa największym skandalem seksualnym w Kościele, równie dobrze można nazwać zbrodnią i mnie się nazywanie zbrodnią tego, co robił Degollado, bardzo podoba. Piszę to na wypadek, gdyby jakaś ciotka Matylda zrozumiała z  mojego tekstu tyle, że ja sobie dworuję z ofiar Marciala Maciela Degollado. Mam teraz w czytaniu książkę Jasona Berry'ego i Geralda Rennera Śluby milczenia. Nadużywanie władzy za pontyfikatu Jana Pawła II (Wydawnictwo Czarna Owca. Warszawa 2012). Książka między innymi opisuje to, co Degollado robił dzieciom i jak na to reagował Watykan, ale z 402 stron tekstu przeczytałem zaledwie 54, więc jeśli coś o książce napiszę, to dopiero wtedy, kiedy ją skończę czytać, a łatwo się tego nie czyta. Wracam do MiddleFingera, którego zapytałem, w jaki sposób, Jego zdaniem, da się zmieść katolicyzm z powierzchni ziemi - trzeba pozabijać wszystkich katolików, czy co? MiddleFinger odpowiedział, że nie pozabijać, bo nie starczyłoby miejsca na groby. Uświadamiać. Bardzo mi ulżyło, kiedy przeczytałem odpowiedź Middlefingera, bo ja nie lubię zabijać ludzi, nawet katolików, natomiast uwielbiam ludzi uświadamiać - po to właśnie prowadzę bloga: żeby uświadamiać ludzi. No i zaproponowałem MiddleFingerowi, żebyśmy zrobili tak, że każdy z nas napisze tekst uświadamiający katolików i powiesimy te teksty na swoich blogach. Ze swej strony obiecałem, że dołożę katolom po całości, ale MiddleFinger, jak się zdaje, mocny jest tylko w pisaniu sloganów, ale już do porządnej, takiej wiecie - pozytywistycznej roboty, to się nie nadaje i tekstu uświadamiającego katolików pisać nie chce. Ale ja chcę, i właśnie ten tekst piszę, co jest o tyle śmieszne, że kiedy to czytacie, to ja już tego tekstu nie piszę, tylko go napisałem wcześniej w stosunku do momentu, w którym tekst czytacie. OK, dosyć tego backgroundu, przechodzimy do sedna sprawy. Długo myślałem nad tym, jak napisać tekst uświadamiający katolików, co w tym tekście powiedzieć, jak do katolików trafić. W końcu wymyśliłem, że do katolików trafić się nie da. No, bo niby jak trafić do ludzi, którzy wierzą w takie x, że x jest Bogiem, którzy słuchają stacji radiowej Ojca Inwestora, którzy chodzą do kościoła, którzy rzucają na tacę pieniądze, którzy są przekonani o tym, że kiedy zabija się dziecko w łonie matki, to mamy do czynienia z zabijaniem dziecka w łonie matki? Jak trafić do takich ludzi? Do ludzi ciemnych, do ludzi niewykształconych, do ludzi z małych miejscowości, do ludzi starych. Moim zdaniem nie da się do tych ludzi trafić, dlatego postanowiłem, że trafię do ziemskiego szefa tych ludzi, czyli do Jego Świątobliwości papieża Benedykta XVI, a kiedy już do Benedykta XVI trafię, to Benedykt XVI, przemyślawszy sprawę, ogłosi katolikom urbi et orbi, że on, papież, rezygnuje z katolicyzmu i jednocześnie zaleca, aby wszyscy katolicy z katolicyzmu zrezygnowali. Nie wiem, czy uświadomienie Benedykta XVI jest możliwe, ale w kwestii uświadamiania papieża nie mogę nie zrobić wszystkiego, co jestem w stanie zrobić, bo sprawa jest poważna, a nawet arcypoważna. Kiedy już postanowiłem, że zadziałam punktowo, że napiszę tekst uświadamiający Benedykta XVI, to znowu popadłem w takie kłopoty, że nie wiedziałem, po jakie argumenty mam sięgnąć. Ratzinger to gościu fest kumaty, a wiem to, bo poczytałem trochę jego książek i innych tekstów, więc w tej sytuacji nie mogę powołać się na Richarda Dawkinsa i jego paradne wyliczanie prawdopodobieństwa tego, na ile Bóg istnieje, a na ile nie. Nie mogę powołać się na argumenty rozmaitych idiotek, argumenty sprowadzające się do tego, że jakby Bóg istniał to w świecie nie byłoby zła. Co robić? Na kogo się powołać? Na kogoś przecież powołać się musiałem, bo co innego mógłbym zrobić - przedstawić jakąś argumentację i powiedzieć, że autorem tej argumentacji jestem ja, wyrus, autor bloga tekstowisko.blogspot.com? Cierpiałem. Nie miałem pomysłu, nie umiałem znaleźć rybki, żadne czary nie działały, modlitwa do świętego Judy Tadeusza, patrona spraw beznadziejnych, nie pomogła. Wreszcie na balkon wyszedłem szlugę zajarać. I tam, na balkonie, szlugę jarając, a było to w piękną, aczkolwiek nie tak znowu ciepłą noc, na pomysł wpadłem, wobec czego zasadnie mogłem, niczym Archimedes, zakrzyknąć: - Znalazłem!- ale nie zakrzyknąłem, bo to się działo pół do trzeciej w nocy, a przecież sąsiedzi rano do roboty wstają i niegrzecznie byłoby ich budzić, nawet okrzykiem: - Znalazłem! Oto, co znalazłem. John Niemeyer Findlay, Południowo-Afrykański filozof, w artykule Can God's Existence Be Disproved sformułował tzw. antydowód ontologiczny, który to antydowód udowadnia, że nie może istnieć takie x, że x jest Bogiem. Findlay argumentuje w tę stronę, że jeśli Bóg jest bytem koniecznym (a katolicy utrzymują, że jest - to moja uwaga), czyli takim, że choćby nawet Magdalena Środa w Kropce nad i u Moniki Olejnik powiedziała, że Bóg nie istnieje, to Bóg i tak musi istnieć, to zdanie Bóg istnieje musi być zdaniem analitycznym, a zatem prawdziwym na mocy znaczenia. Kłopot polega na tym, że żadne zdanie egzystencjalne nie jest zdaniem analitycznym, choćby nawet Jan Pospieszalski w swojej czwartkowej audycji (TVP INFO, godz. 22.30) powiedział, że jakieś jest. Z tego, że żadne zdanie egzystencjalne nie jest zdaniem analitycznym wynika, że pojęcie Boga rozumianego jako byt konieczny, jest sprzeczne, bo to jest pojęcie wykluczające możliwość istnienia swojego desygnatu. Mówiąc w skrócie - Findlay twierdził, że Bóg pojmowany, jako byt konieczny nie może istnieć. Co Benedykt XVI może uczynić po takim dictum? Rzecz jasna nie mogę mieć pewności, ale mam nadzieję, nadzieję na to, że papież zrozumie jak się rzeczy mają, po czym zrezygnuje z katolicyzmu i namówi katolików, aby poszli w jego ślady. Mam nadzieję, że właśnie tak się stanie, tylko nie wiem, kiedy - czy w kwietniu katolicy będą jeszcze raz, ostatni raz, świętować Wielkanoc, czy może ostatnia w historii ludzkości Wielkanoc była obchodzona przez katolików rok temu?
DOPISEK Podlinkowanego przeze mnie tekstu MiddleFingera już nie ma w salonie24. Albo Autor sam usunął tekst, albo go usunęli Admini. Ale zabawa… Wyrus

Po Euro - krach budowlanki i deweloperów...kiedyś dowiemy się ile z tej wielkiej góry pieniędzy, za które przyjdzie nam słono płacić przez lata, trafiło do szarej strefy, ile zmarnotrawiono, a ile po prostu rozkradziono. Zaraz po Euro 2012 czeka nas prawdziwa masakra sektora budowlanego w Polsce, spowodowana w dużej mierze błędną polityką państwa w sferze inwestycji infrastrukturalnych, wojną cenową, zabójczym tempem budów by zadowolić kibiców na Euro 2012 i niewykluczone, że sporą ilością przekrętów [tj. ujawnionych oszustw MD] zwłaszcza z powodu tzw. przetargów z wolnej ręki i licznych aneksów. Bankructwa, wielkie zwolnienia pracowników budowlanych po Euro 2012 ( 30-50 tyś ), procesy sądowe, góry niezapłaconych faktur, puste, a drogie w eksploatacji ( 20-35 mln zł. ), Stadiony, kryzys rynku mieszkaniowego i deweloperów – może zmusić banki do żądania przedterminowych spłat kredytów. Po Euro 2012 lawina kłopotów może spaść nie tylko na GDDK i A, miejskie budżety, budżet państwa, ale i banki, które wielce hojną ręką kredytowały spółki budowlane, deweloperskie, w tym również te giełdowe. Kilka z nich jest już w dramatycznej sytuacji na pograniczu bankructwa, ukrywa przed akcjonariuszami skalę swoich problemów. Mamy banki w Polsce, które samodzielnie udzieliły deweloperom i firmom budowlanym kredytów w skali od 13-15 mld zł. Byli to przedstawiciele sektora budowlanego nie tylko z Polski, ale również z Irlandii, Hiszpanii czy Włoch. Mamy w Polsce banki wręcz „ przyspawane” do budowlanych projektów inwestycyjnych, mające wielkie hipoteki na nieruchomościach i działkach budowlanych, które gwałtownie tracą na wartości. Mamy takich giełdowych rekordzistów jak podaje prasa np. spółka GTC, której łączne zadłużenie zbliża się do astronomicznej kwoty ok. 6 mld zł. W stosunku do dolnośląskiej spółki DSS – odpowiedzialnej za newralgiczny, choć bardzo pechowy odcinek A-2, otrzymany w spadku po Chińczykach z COVEC –u podwykonawcy składają wnioski o upadłość i są ogromne problemy z płatnościami dla podwykonawców. Niektórzy deweloperzy i firmy budujące drogi i autostrady po cichu już rozpoczęli negocjacje z bankami dotyczące restrukturyzacji ich zadłużenia m.in. spółka z GPW Trakcja Tiltra dla swej spółki zależnej. Nawet wielcy w polskiej branży budowlanej mają coraz większe problemy. Piętrzą się góry opóźnionych i niezapłaconych faktur za wykonane roboty na autostradach, szacowane aktualnie na 2,8 mld zł. Zaległości w płatnościach nawet na ukończonym Stadionie Narodowym mogą sięgać 100 mln zł. Z 34 spółek budowlanych notowanych na GPW, aż 8 w 2011r. miało straty, kolejnych 8 gorsze wyniki, spora część musiała wyprzedawać aktywa i podrasowywać [po ludzku pisząc: oszukiwać MD] wyniki. Mieszkania sprzedają się coraz gorzej, a kilkadziesiąt tysięcy nowych mieszkań czeka już na nabywców. Rynek nieruchomości w Polsce przez najbliższe lata będzie się obsuwał systematycznie. To jeszcze nie hiszpański kryzys, ale idziemy w tą samą stronę. Sektor budowlany i deweloperski w Polsce jest na krawędzi. Przy czym olbrzymia część wykonanych już i przyjętych robót to absolutna fuszerka pękające i „przejezdne” autostrady, złe specyfikacje, opóźnienia, piąty raz wymieniane murawy czy brak faktur to normalka. Polskie autostrady budowane są często przez firmy bez żadnego doświadczenia i renomy tzw. „firmy teczkowe”, które świadomie skrajnie zaniżały kosztorysy by wygrać przetargi, dziś same znalazły się w pułapce i na progu bankructwa. Fuszerki, niechlujstwo, brak kontroli, słaby nadzór to już oczywista oczywistość. Ale może się okazać, że będziemy mieli do czynienia ze sporą skalą oszust, przekrętów, obchodzenia procedur i marnotrawstwa.

Tyle, że dowiemy się o tym już pewno po Euro 2012, gdy Urzędy Miast, Ośrodki Sportu i Rekreacji, a zwłaszcza stadiony, autostrady i obwodnice zostaną profesjonalnie skontrolowane choćby przez NIK. Przypomnijmy, że nie najdroższy przecież stadion Lecha w Poznaniu ( 700 mln zł. ) po kontroli CBA zaliczył wnioski do prokuratury. Co więc może się wydarzyć w przypadku Stadionu Narodowego, który kosztował przecież krocie, aż 2mld zł., a 4 mniejsze stadiony 2,5 mld zł. Gdy kilometr autostrady na mazowieckich piaskach kosztuje 40-50 mln zł., rekordowy kilometr nawet 200 mln zł., 30-40 km autostrady ok. 2-3 mld zł., jest niewątpliwie, z czego uszczknąć. To efekt braku całościowej koncepcji budowy infrastruktury na Euro 2012 i gigantycznych znacznie zawyżonych kosztów tej imprezy szacowanych na kwotę od 80 do 100 mld zł. Towarzyszyły temu bylejakość, ciągłe aneksy, przetargi z wolnej ręki, dublowane wydatki, gigantyczne premie i wynagrodzenia w spółkach nadzorujących i częsta rezygnacja z egzekwowania należnych kar. To one dopełniają czary goryczy i kompromitacji. Być może kiedyś dowiemy się ile z tej wielkiej góry pieniędzy, za które przyjdzie nam słono płacić przez lata, trafiło do szarej strefy, ile zmarnotrawiono, a ile po prostu rozkradziono. Nie można wykluczyć, że ujawnią się podobne zjawiska do tych znanych już z ustawianych przez urzędników kontraktów w- informatyzacji. Choć Premier D. Tusk publicznie ogłosił, że jesteśmy już gotowi do Euro 2012, to prawdziwy sprawdzian dopiero przed nami. Euforia równie szybko może przerodzić się w generalną klapę oraz niespłacone weksle i górę długów, do których nikt nie będzie się chciał przyznać. Nie zrobiono przecież poważnego bilansu tak gigantycznej i kosztownej imprezy jak Euro 2012, ani tym bardziej planu pokrycia wydatków i pewnych już strat. Niektórzy niewątpliwie zrobili interes życia tyle, że za nasze pieniądze. Totalny bezrefleksyjny optymizm ustępuje miejsca obawom co będzie po, gdy idzie o długi. Coraz mniej Polaków akceptuje zawołanie „niech się wali, niech się pali my będziemy w piłkę grali”. Zamiast fiesty możemy mieć potężny ból głowy – jak to dokończyć i kto za to wszystko zapłaci. Loża prezydencka dla rosyjskiego oligarchy na Stadionie Narodowym nie zwróci kosztów. Nie będzie wydumanego przez PO wielkiego skoku cywilizacyjnego, a tym bardziej wielkiego święta całego narodu, 65 – letni emeryci tłumnie nie zawitają na stadiony. Nie będzie choćby jednej całej autostrady od granicy do granicy czy od granicy do stolicy, ani nie będzie szybkich pociągów. Grecja, Portugalia, które organizowały podobne imprezy nie tak dawno, właśnie bankrutują. Hiszpański budowlany boom na kredyt stał się przyczyną obecnego kryzysu gospodarczego. Euro trwa krótko, a długi spłaca się latami.Janusz Szewczak

Jak biegły prądnicę zajechał Karol Lewandowski, biegły powołany przez NIK, pomagający Izbie tropić błędy pilotów specpułku, sam ma na koncie kompromitujący incydent. Z prądnicami. Podczas lotu, którym dowodził, doszło do awarii jednej z nich. Nieprawidłowa regulacja obciążenia przez załogę doprowadziła do wyłączenia drugiej. W lutym 1999 r. Jak-40 z ówczesną marszałek Senatu Alicją Grześkowiak na pokładzie awaryjnie lądował na lotnisku położonym na pograniczu Arabii Saudyjskiej i Jordanii. Dowódca załogi Karol Lewandowski dostał po tym incydencie awans na majora. Trzynaście lat później Najwyższa Izba Kontroli powołała go w charakterze biegłego przy opracowywaniu raportu dotyczącego przewozu VIP. Argumentacja NIK, co do wyboru Lewandowskiego została pokrótce opisana w raporcie dotyczącym przewozu VIP-ów w latach 2005-2010 (s. 53) - Najwyższa Izba Kontroli powołuje się tu na art. 49 ust. 1 ustawy o NIK. Stanowi on, że "jeżeli w toku kontroli konieczne jest zbadanie określonych zagadnień wymagających wiadomości specjalnych, dyrektor właściwej jednostki organizacyjnej Najwyższej Izby Kontroli, z własnej inicjatywy lub na wniosek kontrolera, powołuje biegłego". Izba podaje, że "w ramach kontroli Ministerstwa Obrony Narodowej, Dowództwa Sił Powietrznych i 36. SPLT powołano biegłego z dziedziny praktyki lotniczej Pana Karola Lewandowskiego (pilota PLL LOT, byłego pilota 36. SPLT i byłego Starszego Inspektora ds. Bezpieczeństwa Lotów Klucza Dowództwa 36. SPLT) do zbadania zagadnień wymagających specjalistycznej wiedzy lotniczej". NIK tłumaczy, że w wyborze biegłego kierowała się jego "fachowością, bezstronnością, znajomością procedur wojskowych i cywilnych". Poza tym Izba uwzględniła to, że biegły nie służył w pułku w okresie objętym kontrolą. - I na koniec przypomnę, że kontrolowaliśmy przestrzeganie prawa i procedur, a nie badaliśmy bezpośrednich przyczyn katastrofy - tłumaczy Paweł Biedziak, rzecznik NIK. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego powołano tylko jednego biegłego, skoro materia jest bardzo obszerna i skomplikowana.
Facet z ambicjami - Chyba, dlatego, że jako jeden z nielicznych nie został przesłuchany przez prokuraturę w charakterze świadka. A co do argumentów NIK, to większość ludzi, którzy służyli w specpułku, to byli fachowcy - podkreślają piloci, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik". I wskazują sytuacje świadczące o braku wiedzy lotniczej i profesjonalizmu Karola Lewandowskiego. - Kiedyś zebrał młodych oficerów, przeczytał na głos instrukcje, jaka, później zaczął zadawać pytania. Chyba żeby udowodnić komuś niewiedzę. To świadczy o "fachowości" tego człowieka. W pułku byli ludzie, którzy mieli potężną wiedzę i nie musieli się podpierać książkami, żeby zadawać pytania - relacjonuje jeden z pilotów. Lewandowski zabiegał swego czasu u dowódcy Sił Powietrznych, gen. Andrzeja Błasika - kolegi z promocji - o stanowisko dowódcy pułku. Było to już po powrocie Lewandowskiego po krótkiej przerwie do służby w 36. SPLT. - Do odejścia szykował się płk Tomasz Pietrzak, a płk Ryszard Raczyński był przygotowywany do tej roli. Generał Błasik nie zgodził się na Lewandowskiego. Nie zdziwiło nas to, bo jak można wziąć na dowódcę człowieka, który nie miał żadnego doświadczenia dowódczego. W specpułku nie był nigdy dowódcą eskadry, a nawet klucza - tłumaczy jeden z pilotów. Ale przerost ambicji Lewandowskiego dał o sobie znać już wcześniej, gdy dowódcą pułku był płk pil. Krzysztof Matuszczyk. Lewandowski zabiegał wtedy o stanowisko jego zastępcy. Na próżno, został w specpułku instruktorem na Jak-40. - Ale nie był osobą, która na to stanowisko była poszukiwana. Wymusiła to sytuacja, z jednostki odchodzili wtedy doświadczeni ludzie, rotacja wymusiła potrzeby inwestowania w inne kadry. On nie był wybijającą się osobistością. Po prostu odchodzili inni, były wolne miejsca i robiły się wolne etaty - mówi pilot, który służył w pułku z Lewandowskim. Lewandowski odszedł z wojska na długo przed katastrofą smoleńską. Na tupolewie nie latał w ogóle.

- Ale myślę, że chciał. Zresztą tak jak każdy z nas - latanie na tupolewie traktowaliśmy, jako swego rodzaju awans - mówią piloci. Jak zaznaczają, załogi, latając na tupolewie, podlegały swego czasu bezpośrednio dowódcy pułku, były niejako poza eskadrą.

- Jeżeli więc ktoś chce się wypowiadać na temat tego, jak są przestrzegane przepisy i procedury, to powinien to być albo dowódca pułku, albo osoby, które latały na tupolewie. A nie człowiek, który nigdy za sterami tej maszyny nie siedział - podkreśla jeden z byłych żołnierzy specpułku.
"Dramat" na pustyni Piloci nie mają dobrego zdania o Lewandowskim; zadufany w sobie, trudny charakter, specyficzny człowiek, z małą wiedzą teoretyczną - wyliczają. Lewandowski dostał awans po tym, gdy jako dowódca, Jaka-40 lądował w lutym 1999 r. na lotnisku na pograniczu Arabii Saudyjskiej i Jordanii. Na pokładzie była ówczesna marszałek Senatu Alicja Grześkowiak. Samolot wylądował na świetnie wyposażonym lotnisku, na pasie o długości kilku kilometrów. Powodem lądowania była awaria dwóch z trzech prądnic, które mają takie samo napięcie do sieci energetycznej. Awaria pierwszej z nich nastąpiła podczas lotu. Załoga podjęła wtedy próbę regulacji natężenia prądu, tak by praca urządzeń pokładowych nie została zakłócona. Kiedy awarii ulega jedna z prądnic, może dojść do rozbieżności w natężeniu prądu w układzie. W efekcie niewłaściwej regulacji obciążenia wysiadła druga prądnica. - Kiedy następuje awaria prądnicy, reguluje się obciążenie. Podczas tej regulacji wysiadła druga prądnica. To efekt niefrasobliwości załogi - oceniają piloci. Zgodnie z instrukcją, jaka, w sytuacji awarii jednej prądnicy można kontynuować lot. - Z jedną niepracującą prądnicą można było lecieć spokojnie dalej. Zgodnie z instrukcją, jaka w razie niesprawności jednej z prądnic prądu stałego wszystkie odbiorniki są zasilane w dalszym ciągu prądem z pozostałych dwóch prądnic. Konkluzja jest taka: niewłaściwe regulowanie jednej z nich spowodowało awarię drugiej. De facto - sytuację z prądnicami załoga zafundowała sobie na własne życzenie. Instrukcja, jaka pozwalała im kontynuować lot z jedną niesprawną prądnicą. Po międzylądowaniu wystarczyło sprawdzić awarię, zameldować o tym fakcie Warszawie. I czekać na decyzję, czy można kontynuować lot - wskazują piloci. Po tym, jak załoga zepsuła drugą prądnicę, przestały pracować urządzenia zamontowane po stronie drugiego pilota, m.in. kurs MP2, który odpowiada za wskazania urządzeń radionawigacyjnych. W takiej sytuacji lotu już nie można kontynuować. Załoga musi lądować na najbliższym lotnisku. - Sytuacja wyglądała wtedy tak: lot był z Arabii Saudyjskiej do Warszawy z międzylądowaniem na Cyprze. Po drodze był Izrael. Procedura nad Izraelem jest taka, że wymagana jest pełna komunikacja z ziemią. Jak leciał o zmierzchu, załoga musiałaby dodatkowo używać oświetlenia w kabinie. Więc przy awarii dwóch prądnic obawiali się, że może im zabraknąć zasilania z akumulatorów. Postanowili, więc zawrócić. I stąd powstała cała sensacja. Ale to był normalny techniczny powrót, po to, żeby usprawnić to, co zepsuli w trakcie lotu - tłumaczą piloci.
Zamówienie na bohatera - Startować z awarią prądnicy nie można. Ale kiedy się to zdarza w powietrzu, można lecieć dalej. Wtedy na pokładzie była pani Grześkowiak, to mogło zaważyć o awansie. Co do pana Lewandowskiego to jest to ostatnia osoba, którą powołałbym w charakterze biegłego - zastrzega jeden z pilotów specpułku. Jak dodaje, załogi niejednokrotnie lądują z poważniejszymi awariami, np. z jednym wyłączonym silnikiem.

- Wielu lotników miało o wiele trudniejsze sytuacje, w których musieli sobie radzić. I nikt ich za to nie awansował. To była sytuacja medialna. Chyba, dlatego się to tak skończyło - podkreśla inny z pilotów rozformowanej jednostki z eskadry tupolewa.
- To był precedens, że za lądowanie dostaje się awans. Ludzie wykonywali trudniejsze zadania, latali w naprawdę nieciekawe miejsca, ratowali ludzkie życie i nie dostawali awansów - komentuje inny z pilotów. Lewandowskiego do awansu zgłosiła Alicja Grześkowiak, która do Warszawy wróciła tupolewem.

- Koledzy opowiadali mi, że już po lądowaniu na tym lotnisku Karol przedstawił pani marszałek całą sytuację w bardzo dramatyczny sposób. Po powrocie do Polski pani marszałek zgłosiła go do awansu. Pamiętam też, że miała wtedy pretensje, że to nie MSZ starało się ją wtedy odnaleźć, a zrobił to specpułk. Bo to my wtedy ich znaleźliśmy, pierwszy kontakt nawiązaliśmy z załogą, kiedy już jechała z lotniska do hotelu - tłumaczy pilot. Warto dodać, że tuż po katastrofie na Siewiernym Lewandowski jednoznacznie komentował całe wydarzenie w rozmowie z kolegami z jednostki. - Mówił: "Co narobiliście?!". A przecież to on nas szkolił, to on nas uczył, więc tak naprawdę powinien to pytanie zadać samemu sobie - wskazują nasi rozmówcy. Anna Ambroziak

Jak zdefiniować ojcostwo pośmiertne Problem nie jest oczywiście wyłącznie natury prawnej, ale przede wszystkim etycznej. Naruszenie prawa naturalnego powoduje konsekwencje, które mogą okazać się zupełnie przeciwne do oczekiwań tych, którzy łamią tradycyjne zasady w imię egoistycznych oczekiwań. Sprawa Astrue vs. Capato to przykład, jak dobrze funkcjonujące i spełniające swoją rolę prawo w zetknięciu z problemami wywoływanymi przez in vitro zaczyna działać wbrew intencjom jego twórców. Tym razem chodzi o interpretację ustawy o świadczeniach socjalnych, przyjętej przez Kongres w 1939 roku. Teraz najwyższy organ sądowy USA, pełniący też funkcję Trybunału Konstytucyjnego, ma rozstrzygnąć, czy dwoje dzieci tych samych rodziców ma takie same prawa jak inne dziecko, urodzone dwa lata wcześniej. Z drugiej strony przyznanie tych praw może uruchomić lawinę roszczeń o pieniądze z ubezpieczenia ludzi, którzy dawno nie żyją. Robert i Karen Capato pobrali się w 1999 roku. W 2001 r. urodził im się syn. W tym samym czasie u Roberta wykryto raka przełyku. Początkowo leczenie wydawało się skuteczne, jednak małżonkowie obawiali się, że leki, które podawano mężczyźnie, uczynią go bezpłodnym. Dlatego Capato zaczął gromadzić swoje nasienie w tzw. bankach spermy, firmach działających na rzecz klinik in vitro. Choroba nasiliła się i Robert zmarł. Po 18 miesiącach od jego zgonu Karen urodziła bliźniaki. Poczęły się w wyniku zapłodnienia pozaustrojowego przy użyciu materiału genetycznego Roberta Capato. Jeszcze za jego życia małżonkowie spisali oświadczenie notarialne, że wszystkie dzieci, które przyjdą w ten sposób na świat, będą uznawane, jako dzieci obojga i mają korzystać z wszystkich przysługujących naturalnie poczętym dzieciom praw, w tym majątkowych. Deklaracja nie została jednak uznana przez władze stanowe. Nie udało się jej nawet dołączyć do testamentu Roberta Capato. Urzędy na Florydzie, odmawiając świadczeń socjalnych po rodzicach, argumentowały, że ustawa z 1939 r. przyznaje prawo do zasiłków tym dzieciom, które w myśl prawa stanowego mogą dziedziczyć. Wszystkie świadczenia otrzymał na tej zasadzie syn małżeństwa Capato. Ale prawo Florydy nie przewiduje dziedziczenia dla najmłodszych dzieci pary. Co więcej, z punktu widzenia prawa nie wiadomo nawet, czy w ogóle są "dziećmi". Ustawodawstwo, bowiem pisane było w czasach, gdy nie znano in vitro. Uwzględnia, więc ono przypadek dzieci adoptowanych, a także pogrobowców - potomków urodzonych po śmierci ojca. A co z poczętymi po śmierci ojca? Takich sytuacji natura nie zna, więc i paragrafy nic o takich przypadkach nie mówią. Sądy stanowe wydawały różne wyroki. Raz Capato, a innym razem amerykański ZUS składały odwołania. Sprawa trafiła wreszcie do Sądu Najwyższego, pierwsza rozprawa odbyła się 19 marca. Sędzia Sądu Najwyższego Samuel Alito uważa, że nie ma sensu analizowanie ścisłych sformułowań ustawy w celu odgadnięcia myśli jej twórców, którzy "w ogóle nie mieli na uwadze, ani przez myśl im nie przeszła sytuacja powstała w tym przypadku, nie myśleli o definicji dziecka - po prostu wszyscy wiedzieli, co to słowo znaczy". Asystent prokuratora generalnego, reprezentującego przed sądem organy władzy, dostrzega, że prawo jest w pewnym sensie dwuznaczne, ale urzędy postąpiły jego zdaniem słusznie, łącząc na podstawie ustawy z 1939 roku prawo do zasiłku z prawem do dziedziczenia, które bliźniętom nie przysługuje. Reprezentujący Karen Capato adwokat Charles A. Rothfeld uważa, że prawo jest jasne, bo mówi o "biologicznym dziecku małżonków". Podczas rozprawy sędziowie zadawali stronom pytania, z których można wywnioskować, że jednak mają wątpliwości. Sędzia Ruth Bader Ginsburg pytał, czy małżeństwo Capato zakończyło się wraz ze śmiercią męża, czy nie. Sędzia Antonin Scalia wyraźnie wątpił, czy można stosować do takich dzieci jak bliźnięta Karen Capato przepisy o pogrobowcach. W odpowiedzi Rothfeld wskazywał, że winny jest bałagan prawny i to, że Kongres 70 lat temu nie mógł przewidzieć postępu w biotechnologii i medycynie. Z tym zgodziła się sędzia Elena Kagan, ale prezes Sądu Najwyższego John G. Roberts uważa, że sprzeczności w prawie to argument za jej odroczeniem. Sprawa Capato nie jest wcale tak odległa od polskich problemów. Kwestia prawnego uregulowania in vitro wraca, co jakiś czas w debacie publicznej i w parlamencie.

- To pokazuje uprzedmiotowienie ludzkiego życia. Wprowadzanie regulacji na temat in vitro motywowane jest zaspokojeniem żądz rodziców, którzy uważają, że należy im się dziecko. A tymczasem rozbija to cały system prawny. Przypadek Astrue vs. Capato pokazuje, że cały system najpierw promuje in vitro, a potem okazuje wyraźną niechęć poczętym w jego wyniku dzieciom, gdy trzeba zacząć płacić, ponosić społeczne konsekwencje zjawiska. To pokazuje obłudę tego systemu - mówi mec. Jacek Siński. Wyrok Sądu Najwyższego jest zgodnie z zasadami anglosaskiego systemu prawnego precedensowy i będzie podstawą do orzeczeń w analogicznych przypadkach. Mogą one dotyczyć zarówno zamrożonego nasienia, jak i zapłodnionych zarodków.

- Większość tych istot ludzkich ginie podczas zamrażania i rozmrażania. Dane z międzynarodowych baz danych nie pozostawiają wątpliwości - mówi prof. dr hab. n. med. Janusz Gadzinowski, kierownik Kliniki Neonatologii Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu. Ale życie części może się rozwijać. - Nikt nie wie, ile takich komórek zostało zamrożonych. Mankamentem wszystkich tych procedur jest niedostateczne raportowanie. Tylko w niektórych krajach jest ono obowiązkowe. Czasem dane są bardzo szczątkowe. W warunkach amerykańskich niesłychane komplikacje prawne powoduje macierzyństwo zastępcze, a szczególnie adopcja dzieci tak urodzonych przez pary homoseksualne, powstanie ryzyka genetycznego kazirodztwa itd. - dodaje lekarz. W tym kierunku szły pytania, które zadawała sędzia Sonia Sotomayor. Wskazała na możliwość, że kobieta wyjdzie ponownie za mąż, ale pocznie dziecko z użyciem nasienia zmarłego męża. Czy wówczas będzie to "biologiczne dziecko małżonków"? Kwestie "pośmiertnego poczęcia" powodują też pytania o możliwe nadużycia ze strony matki, a nawet o "pośmiertny rozwód". Oczywiście "grzechem pierworodnym" jest tu sama możliwość zapłodnienia pozaustrojowego. W taki sposób widzi tę kwestię grupa amerykańskich bioetyków, którzy przesłali do sądu swoje stanowisko. "Dzieci poczęte w drodze zapłodnienia in vitro tak samo jak każde dziecko mają prawo do miłości, szacunku i ochrony. Ucieczka rodziców do technologii in vitro nie może w żaden sposób uzasadnić karania tych dzieci z powodu ich pochodzenia. Jednak niezbywalna wartość i godność tych dzieci nie wynika z procesów technologii in vitro, ani nie może spowodować, że procedury i praktyki in vitro znajdą się poza kontrolą. Rozwój tej technologii przedstawiany jest często wyłącznie pozytywnie, podczas gdy liczne powikłania medyczne, procedury inwazyjne i komercjalizacja ludzkiego rozmnażania w rzeczywistości stwarzają szereg zagrożeń dla dzieci, rodziców, dawców (sprzedawców) materiału genetycznego i całego społeczeństwa" - czytamy. Apelują do sądu, aby w szerokiej analizie przedłożonej sprawy brał pod uwagę także tę "pozostałą część historii". Piotr Falkowski

Wypowiedziałem umowę ZUS-owi GRZEGORZ SOWA, przedsiębiorca z Piotrkowa Trybunalskiego prowadzący firmę budowlaną, w rozmowie z Tomaszem Cukiernikiem opowiada „Najwyższemu CZASOWI!” o swojej walce z obowiązkiem ubezpieczenia społecznego. Pod koniec stycznia w piśmie do Rzecznika Praw Obywatelskich poprosił o zaskarżenie do Trybunału Konstytucyjnego, jako niezgodnych z konstytucją ustaw wprowadzających obowiązek ubezpieczeń społecznych.

NCZAS: Od kiedy nie płaci Pan obowiązkowych składek na ZUS? SOWA: Pismem z 17 stycznia 2012 roku skierowanym do ZUS-u odmówiłem dalszego ubezpieczania się w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych w zakresie ubezpieczenia rentowego, chorobowego, wypadkowego, emerytalnego i zdrowotnego oraz dalszego wpłacania składek na Fundusz Pracy. W zakresie ubezpieczenia zdrowotnego przesunąłem termin zaprzestania wpłat do 30 czerwca 2012 roku w celu przedstawienia mi umowy regulującej warunki świadczenia usług przez służbę zdrowia. Dodatkowo poprosiłem o zwrot do tej pory wpłaconych przeze mnie składek emerytalnych. Pismo to jest, więc wypowiedzeniem niespisanej, lecz zgodnie z ustawami o ubezpieczeniu społecznym i zdrowotnym, istniejącej umowy pomiędzy ZUS a mną. Do czasu wypowiedzenia umowy, co w praktyce oznacza datę 31 grudnia 2011 roku, wszystkie składki do ZUS-u opłacałem terminowo. W styczniu 2012 roku opłaciłem składki od pracowników oraz zdrowotną od siebie, ale nie zapłaciłem za siebie składek: emerytalnej, chorobowej, wypadkowej, rentowej oraz na Fundusz Pracy. Do zapłaty składki na Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych nie jestem zobligowany. Decyzję o niepłaceniu składek podjąłem we własnym imieniu i nie mogę zmuszać do niej pracowników – stąd wpłaty za pracowników. Jeśli ZUS do tej pory nie zauważył braku wpłaty, to jest jeszcze jeden powód, dla którego należy się z tą instytucją rozstać, ponieważ nie dba o powierzone jej pieniądze (czytaj: ma totalny bałagan).

Dlaczego nie chce Pan otrzymywać w przyszłości emerytury z ZUS-u ani nie chce być zabezpieczony przez państwo od ryzyka wypadkowego, rentowego i chorobowego? Uważam, że istnieje realne niebezpieczeństwo, iż ZUS, jako instytucja będzie już niedługo niewydolny finansowo. Emerytury przyznane przez ZUS już są niskie, a w przyszłości mogą być głodowe. Jednocześnie środki, jakie przeznaczam na składkę emerytalną, w przypadku regularnych wpłat na oprocentowane konto bankowe przez np. 30-40 lat wystarczyłyby mi na godne życie na starość. Gotówka na koncie pozwala decydować, kiedy i ile, na co wydać oraz kiedy przejść na emeryturę bez oglądania się na decyzję rządu. Można też zabezpieczyć swoją emeryturę, kupując mieszkania i później je wynająć, czyli żyć z czynszów. Sposobów jest mnóstwo, a wszystkie lepsze niż ZUS. Natomiast od ryzyka wypadku i choroby zamierzam się po prostu ubezpieczyć w normalnym towarzystwie ubezpieczeniowym, które w normalnej cywilnej umowie określi zakres ubezpieczenia, kwoty, składki itd.

Dlaczego walczy Pan z ZUS-em i nie chce płacić obowiązkowych składek? Co Pana do tego skłoniło?

ZUS w obecnym kształcie jest instytucją, która w sposób oczywisty uniemożliwia obywatelowi dysponowanie swoimi pieniędzmi oraz określenie swojego życia czy swojej przyszłości. Po ponad 20 latach odkładania składek emerytalnych ZUS wyliczył mi emeryturę na 200 zł miesięcznie! W wyniku doświadczenia życiowego doszedłem do wniosku, że nasz kraj musi się zmienić, by dalej się rozwijać. Człowiek uczciwy i ciężko pracujący musi mieć poparcie państwa kosztem cwaniaka i kombinatora. Dlatego uważam, że zmiany powinny iść w następujących kierunkach (oczywiście w głównym zarysie):

1. Prawo w naszym kraju winno być tak sformułowane, by dziecko kończące szkołę podstawową potrafiło je zrozumieć oraz zastosować.
2. Państwo – tzn. instytucje i organy państwowe lub samorządowe – po zapłaceniu przez obywatela podatków nie może temu obywatelowi niczego nakazać lub zakazać z wyłączeniem: obowiązku szkolnego, działalności przestępczej, działalności zagrażającej życiu lub zdrowiu innych ludzi.
3. Instytucje lub organy utrzymywane z podatków płaconych przez obywateli pełnią służebną rolę w stosunku do obywatela. Ich głównym zadaniem jest niematerialna pomoc obywatelom.
4. Własność obywatela uzyskana drogą ciężkiej i uczciwej pracy winna być pod szczególną ochroną państwa. Decyzje odnośnie tej własności może podejmować jedynie właściciel. Naruszenie prawa własności może mieć miejsce wyłącznie na podstawie prawomocnego wyroku sądowego.
5. Głównym celem działalności państwa winien być rozwój gospodarczy, a przez to zaspokajanie życiowych potrzeb obywateli.
6. Państwo winno naprawić wyrządzone obywatelom krzywdy, które spowodowało niejasne lub wieloznaczne prawo, interpretowane przez urzędników na niekorzyść obywatela.

Dlaczego nie wierzy pan w umowę międzypokoleniową? Uważam, że moim pismem z 8 lutego 2012 roku skierowanym do ZUS-u (będącym zresztą odpowiedzią na jego pismo) obalam mit o tzw. umowie międzypokoleniowej dotyczącej wypłat emerytur. Zgodnie z tą teorią, moje pokolenie jest zobowiązane wypłacać emerytury pokoleniu moich rodziców. Jest to nieprawda. Pokolenie wcześniejsze samo wypracowało sobie emerytury – przecież wpłacało składki na ZUS. Tak samo pokolenie jeszcze wcześniejsze.

Gdzie się podziały te pieniądze? Normalne towarzystwo ubezpieczeniowe zbierające pieniądze na przyszłe emerytury lokuje wpłaty ze składek na lokatach, w papierach dłużnych lub w inny sposób zabezpiecza je na poczet wypłaty przyszłych emerytur dla osób, które obecnie wpłacają te składki. ZUS powinien, więc mieć mnóstwo pieniędzy – np. na lokatach – pochodzących ze składek pokolenia moich rodziców, dziadków i mojego pokolenia. Ale tych pieniędzy nie ma. Co się z tymi pieniędzmi stało? Otóż zabrało (a może właściwszym określeniem jest ukradło) je państwo i przeznaczyło na potrzeby – zapewne swoje. Obecnie sytuacja jest taka, że państwo zmusza nas, obywateli do udzielania mu ciągłych pożyczek, aby spłacać zadłużenie w stosunku do obywateli, których zmuszano do udzielania tejże pożyczki wcześniej. Taki system jest drogą tylko w jedną stronę, a mianowicie prowadzi do bankructwa. Wszystko wskazuje na to, że właśnie moje pokolenie tego bankructwa doświadczy. Dlatego już teraz należy ten chory system zmienić i stopniowo wygaszać poprzez dobrowolność ubezpieczeń i głębokie zmiany w samej organizacji ZUS-u. Osoby, które wpłacały składki, muszą otrzymać to, do czego państwo się zobowiązało, gdyż nasz kraj nie może być uważany za złodzieja.

Jak w piśmie do Rzecznika Praw Obywatelskich uzasadnił Pan swoją tezę, że ustawy o obowiązkowym ubezpieczeniu społecznym są niezgodne z Konstytucją RP? Zajmijmy się najpierw ustaleniem, co to jest ubezpieczenie. Otóż zgodnie z „Nową encyklopedią powszechną PWN”, wydanie z 1996 roku, czyli przed publikacją zaskarżonych ustaw, ubezpieczenie to „Instytucja gospodarcza zapewniająca pokrycie potrzeb majątkowych, które mogą powstać w przyszłości u poszczególnych osób wskutek występujących z określoną statystyczną prawidłowością zdarzeń losowych. Ciężar tego pokrycia jest rozkładany za pomocą składek na wiele osób, którym zagrażają takie same zdarzenia losowe”. Artykuł 1 ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych wyraźnie mówi, że ustawa dotyczy ubezpieczenia społecznego obejmującego ubezpieczenie emerytalne, rentowe, wypadkowe i chorobowe, natomiast artykuł 1 ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym wyraźnie mówi, że ustawa dotyczy ubezpieczenia zdrowotnego. Jak z powyższego widać, obie te ustawy dotyczą spraw związanych z ubezpieczeniem, czyli wpłacaniem przez ubezpieczonego składek, które w przypadku wystąpienia u ubezpieczonego wieku emerytalnego, choroby, wypadku lub innych zdarzeń opisanych w ustawach pozwolą ubezpieczonemu otrzymać rekompensatę finansową od ubezpieczyciela? Sejm ustawami o ubezpieczeniu społecznym i zdrowotnym wprowadził dla obywatela obowiązek ubezpieczania się, przy czym beneficjantem tegoż ubezpieczenia jest ten sam obywatel. Powyższe jest sprzeczne z artykułem 31 Konstytucji RP, którego treść brzmi:

1. Wolność człowieka podlega ochronie prawnej.

2. Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje.

3. Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanowione tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw”, gdyż:

1. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia bezpieczeństwa państwu lub zapewnienia porządku publicznego – nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, w której brak ubezpieczenia własnej osoby przez obywatela zagroziłby bezpieczeństwu państwa czy wywołałby nowe rozruchy;

2. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia bezpieczeństwa środowisku (naturalnemu) – argumentacja chyba zbędna;

3. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia zdrowia publicznego lub moralności publicznej – co najwyżej jest to groźba dla zdrowia tegoż obywatela, ale to już jego problem zgodnie z artykułem 30 ustawy zasadniczej;

4. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia wolności innych ludzi i nie zagraża prawom innych ludzi – myślę, że tematu nie trzeba rozwijać.

Natomiast obowiązkowość (przymus) wpłat na ubezpieczenie społeczne czy też zdrowotne w istotny sposób narusza wolność (swobodę) dysponowania przez obywatela swoim majątkiem w formie zarobionych przez siebie środków finansowych – rzecz chyba oczywista. Wyżej wymienione ustawy są też sprzeczne z artykułem 64 ustęp 3 Konstytucji RP, który mówi: „Własność może być ograniczona tylko w drodze ustawy i tylko w zakresie, w jakim nie narusza ona istoty prawa własności”. Otóż zmuszanie obywatela do rozporządzania swoją własnością (środkami finansowymi) bez zgody tegoż obywatela jest naruszeniem istoty prawa własności. Należy zaznaczyć, że powyższe nie dotyczy przymusu płacenia przez obywatela należnych państwu podatków (artykuł 84 i 217 konstytucji). Natomiast ubezpieczanie się ma służyć tylko temu obywatelowi. Jednocześnie należy zwrócić uwagę, że artykuł 22 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka wyraźnie mówi: „Każdy człowiek ma jako członek społeczeństwa prawo do ubezpieczeń społecznych”, czyli daje obywatelowi prawo, a nie nakłada na niego obowiązku.

Czy sądzi Pan, że Pana działania coś zmienią? Przecież gdyby do tego doszło, to inni obywatele poszliby Pana śladem, dlatego wszystkie państwowe instytucje, na czele z RPO, TK i sądami będą bronić status quo. Lawina składa się z małych kamieni. Aby uruchomić lawinę, musi spaść pierwszy kamień. Chcę doprowadzić do sytuacji, w której obywatel byłby podmiotem dla władz, by władza służyła ludziom. Dlatego chcę, żeby inni poszli za mną. Czy łatwo będzie przekonać instytucje państwowe do zmian? Na pewno nie, bo dobrowolność ZUS-u musi pociągnąć za sobą szeroką zmianę prawa. Państwo musi się wycofać z wielu zadań, które dają mu kontrolę nad obywatelami. Za brakiem zadań pójdą zwolnienia w administracji, a kto łatwo zgadza się z „odspawaniem” od dobrze płatnego stołka? Natomiast taka jest prawidłowość historyczna – proces zmian jak nie dziś, to ruszy w przyszłości.

Nie boi się Pan konsekwencji, kiedy rzuci się na Pana cały aparat represyjny państwa? Czy rzeczywiście – jak pisze Pan w piśmie do ZUS-u – jest pan gotowy do pójścia do więzienia za walkę z obowiązkiem płacenia składek? Podjąłem decyzję. Nie ukrywam, że jest to zwrot w moim życiu. Do tej pory moje życie to były cegły, cement i piach, ale trzeba wyjść poza to. Nie chcę, aby ktoś decydował za mnie o moim życiu, mówił mi, na co mam wydawać moje pieniądze, a w szczególności skazywał mnie na biedę na emeryturze, gdy jeszcze dodatkowo nie wiem, w jakim wieku na emeryturę przejdę.

Jak do Pana walki z ZUS-em odnoszą się urzędnicy, a jak znajomi czy inni przedsiębiorcy? Czy ma Pan od kogoś wsparcie w tej kwestii? Urzędnicy, zwłaszcza ZUS-u, nie mogą mnie kochać – przecież chcę wiele z ich „pupć” oderwać od stołków. Przedsiębiorcy czy szerzej osoby prowadzące własną działalność gospodarczą w większości mnie popierają, gdyż ZUS jest dla nich taką samą zmorą jak dla mnie. Zauważyłem, że nawet jeden z sąsiadów, dla którego byłem powietrzem, ostatnio pierwszy mi mówi „Dzień dobry”. Mam też spore poparcie wśród internautów czytających artykuły na temat mojej walki z ZUS-em. Nie jest, więc chyba źle. Natomiast czy będę potrzebował wsparcia? Jak najbardziej? Wiosną zamierzam rozpocząć ustawianie pikiet przed siedzibami ZUS-ów w celu promowania dobrowolności składek na ubezpieczenia społeczne.

Jak Pana zdaniem powinien wyglądać idealny system zabezpieczenia społecznego?

Idealnego systemu nigdzie nie ma, ale można zbliżyć się do systemu sprawiedliwego. Należy stworzyć konkurencję na rynku ubezpieczeń teraz nazwanych społecznymi i zdrowotnymi. Konkurencja wymusi lepszą obsługę i czytelne warunki ubezpieczeń. Państwo winno nadzorować jedynie, czy firmy ubezpieczeniowe są w stanie sprostać finansowo zadaniu i natychmiast wkraczać, gdy środki finansowe ludności są zagrożone. Pod względem ubezpieczeń tzw. społecznych ludność można z grubsza podzielić na dwie grupy. Pierwsza to grupa ludzi pracujących i odpowiedzialnych. Ta grupa zbiera pieniądze na swoją emeryturę, ubezpiecza się od choroby lub wypadku. Z tą grupą nie ma żadnego problemu. Godziwe emerytury i właściwe leczenie. Państwo winno stworzyć warunki, by w tej grupie znalazła się przytłaczająca większość społeczeństwa. Druga grupa to ludzie, którzy nie odkładają na emeryturę i nie ubezpieczają się. Ochrona zdrowia tych osób winna się ograniczyć tylko do bezpośredniego ratowania życia w placówkach o standardzie jak za PRL-u utrzymywanych za pieniądze państwowe. Wyjątek tu winna stanowić epidemia, gdy leczymy wszystkich ze środków publicznych. Natomiast pomocą dla takiego człowieka w wieku emerytalnym winny się zająć organizacje typu Armia Zbawienia, Caritas lub Czerwony Krzyż – ze środków uzyskanych ze zbiórek od osób prywatnych – czy w miarę możliwości samorządy, np. w noclegowniach. Rozgraniczenie takie już właściwie istnieje. Taki system pozwoli promować ludzi pracowitych i zaradnych – kosztem cwaniaków i nierobów. A nie jak w przypadku systemu dzisiejszego, gdy cwaniak i kombinator zawsze oszuka uczciwego. Życzę Panu sukcesów w walce z obowiązkowymi ubezpieczeniami społecznymi.

Czyżby przedsiębiorca z Piotrkowa Trybunalskiego wyrastał na nową nadzieję wolnościowej prawicy? Znany z decyzji o odrzuceniu „umowy” z ZUS-em przedsiębiorca z Piotrkowa Trybunalskiego postanowił zaprzeczyć kolejnej bzdurnej ustawie. Tym razem zajął się ustawą „o ochronie lokatorów”. Sowa własnoręcznie eksmitował ze swojej kamienicy lokatora, który nie chciał płacić i teraz żąda by władze… postawiły go przed sądem za ten czyn.

„Szanowni Prokuratorzy i Prokuratorki tutejszej Prokuratury, uprzejmie proszę o jak najszybsze skierowanie do sądu wniosku o ukaranie mnie, tzn. Grzegorza Sowy, w związku z wydarzeniami w mojej kamienicy przy ul. Żeromskiego 5 w Piotrkowie. Wydarzenia te odbyły się w pełnej jawności, na oczach społeczeństwa i dlatego należy dążyć do jak najszybszego określenia skutków prawnych tychże zdarzeń” – pisze w swej odezwie skierowanych do Prokuratury Rejonowej i Komendy Miejskiej Policji w Piotrkowie. Jego wystąpienie, jak podkreśla, to polemika związana z informacją, że piotrkowska policja prowadzi postępowanie w sprawie wyrzucenia przez niego lokatora. Grzegorzowi Sowie za naruszenie miru domowego, a w tym kierunku prowadzone jest postępowanie, grozi do roku więzienia. Do zdarzenia doszło w listopadzie 2011 r. Zdeterminowany kamienicznik, w imię prawa do dysponowania własnym majątkiem, wyłamał łomem drzwi i wszedł do mieszkania zajmowanego przez niechcianego lokatora. Przedsiębiorca ma zamiar dochodzić uniewinnienia przed sądem, powołując się na zasadę ochrony własności prywatnej zapisaną w konstytucji. Grzegorz Sowa rozpoczyna także akcję pikietowania ZUS-ów w całej Polsce. Pierwsza taka akcja odbędzie się w Piotrkowie 30 marca. O szczegółach poinformujemy w najbliższym czasie.

Apel Grzegorza Sowy: Trzeba zakasać rękawy i wziąć się do roboty! Grzegorz Sowa wyrasta na nieformalnego lidera wolnościowej prawicy. W artykule “Wypowiedziałem umowę ZUS-owi” (tutaj) przedsiębiorca z Piotrkowa Trybunalskiego poinformował o wypowiedzeniu umowy Zakładowi Ubezpieczeń Społecznych. Ze swojej kamienicy eksmitował także lokatora, który nie chciał płacić (więcej tutaj). Sowa wystosował również apel o podpisywanie się pod propozycją obywatelskiego projektu zmian w ustawie o systemie ubezpieczeń społecznych. Zapowiedział urządzanie pikiet przed siedzibami ZUS i poprosił o pomoc w ich organizacji. Odezwa niepokornego przedsiębiorcy została przedrukowana przez kilkanaście dużych portali internetowych (np. wp.pl) oraz serwisy powiązane z ogólnopolskimi gazetami! Do przyłączenia się do akcji zapraszamy również czytelników NCZ! i nczas.com:

“Jeśli uważasz, że Polska to kraj mlekiem i miodem płynący, a władza rządzi mądrze i sprawiedliwie, obywatele są szczęśliwi i nic im do życia nie brakuje. Jeśli uważasz, że w Polsce dzieje się dobrze, to nie jest artykuł dla Ciebie.

Natomiast, jeśli na poniższe pytania:

- Czy masz dość państwa, w którym jesteś zmuszany do ubezpieczania samego siebie w instytucji państwowej na wypadek emerytury, wypadku lub choroby?
- Czy masz dość państwa, w którym władza decyduje za ciebie, w jakim wieku masz iść na emeryturę?
- Czy masz dość państwa, w którym wielkość twojej emerytury ustala władza państwowa?
- Czy masz dość państwa, w którym władza łamie wymuszoną na Tobie umowę i nie leczy Cię pod koniec roku kalendarzowego?
- Czy masz dość państwa, w którym to nie Ty decydujesz o swoim losie i nie czerpiesz korzyści ze swojej pracy, bo władza państwowa efekty Twojej pracy rozdysponowuje zgodnie ze swoim widzimisię?

Twoja odpowiedź jest twierdząca, to musisz zakasać rękawy i wziąć się do roboty, gdyż nikt inny za Ciebie tego nie zrobi. Sami, jako społeczeństwo musimy doprowadzić do sytuacji, że zniknie przymus ubezpieczania się w ZUS-ie. Obecna klasa polityczna, która rządzi nami już ponad 20 lat, nie jest zainteresowana zmianami, ba ludzie ci zapomnieli, dla kogo pracują. Ich głównym celem nie jest dobro obywateli, lecz dobro własne. Dlatego należy ich zmusić do pracy dla nas. Proponuję obywatelski projekt ustawy likwidującej przymus ubezpieczania się w ZUS. Wprowadźmy go do Sejmu i przekonajmy się, który z posłów służy narodowi. Projekt ten załączam (tutaj). Proszę go podpisywać i przysyłać pocztą (list zwykły) na mój adres: Grzegorz Sowa, ul. Świerczowska 86, 97-300 Piotrków Tryb.”

Zdaniem przedsiębiorcy sam projekt ustawy to nie wszystko. “Uważam oczywiście, że to nie wystarczy, dlatego proponuję rozpoczęcie pikietowania marmurowych pałaców ZUS-u w miejscach, gdzie mieszkacie. W czasie pikiet, które powinny być bardziej pokojową formą zabawy niż zadymy (za wzór niech posłuży pomarańczowa alternatywa), proszę o zbieranie podpisów pod projektem ustawy oraz wyjaśnianie potrzeby zmian w naszym państwie. W przypadku chętnych do organizowania pikiet proszę o kontakt mail-owy: normalnykraj@op.pl, skype: normalnykraj lub tel. 603-78-32-45. Pierwszą pikietę organizujemy, jak myślicie gdzie, oczywiście w Piotrkowie Trybunalskim w dniu 30 marca 2012 r. w godzinach 11 – 13 przed wystawnym zamkiem, będącym siedzibą ZUS-u.”. Sommer


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
728
728 729
728
728
728
728
728
728
728
janowski r 1 ucze w teatrze ycia szkolnego 728
728
akumulator do bmw 7 e23 728 728i 730 732i 733i 745i
728
Nuestro Circulo 728 DICE MARIO PETRUCCI 30 de julio de 2016
akumulator do erf ecl 728 rd3 tp3
TTIP i CETA 728
000 728

więcej podobnych podstron