Skok PO na państwową kasę. Premier chce zastawić resztki polskiego majątku 700-800 mld zł – tyle wydatków na inwestycje w najbliższych siedmiu latach (do 2020 roku) zapowiedział w swoim drugim exposé Donald Tusk. Pieniądze na ten cel mają pochodzić ze specjalnie utworzonej spółki Inwestycje Polskie, do której trafią znajdujące się w rękach skarbu państwa akcje firm. „Operatorem” tego przedsięwzięcia ma być państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego (BGK). – Jak szliśmy na debatę do premiera Kaczyńskiego, dostaliśmy list od ministra finansów Jacka Rostowskiego z wyliczeniem, że program PiS zakłada wydatki na poziomie 54 mld zł i to będzie katastrofa. Premier Tusk obiecał wydać „700-800” mld zł w ciągu ośmiu-dziesięciu lat. I to będzie cud gospodarczy – ironicznie komentuje dr hab. Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha.
Budżet bez dna Tusk mówił dużo o konkretnych wydatkach. Obiecał m.in. 100 mld zł na „inwestycje związane z bezpieczeństwem”, 60 mld zł na bezpieczeństwo energetyczne Polski, 43 mld zł na budowę dróg i autostrad, 30 mld zł na modernizację kolei, zaś 40 mld zł „ma się znaleźć” (to nie żart – to cytat z exposé premiera) na kapitał dla BGK, aby mogła zacząć działać spółka Inwestycje Polskie. Zarys konstrukcji tej spółki budzi najgorsze skojarzenia z historii gospodarczej III RP. Wątpliwości jest tym więcej, że wypowiedź Tuska jest niejasna, aby nie rzec: bełkotliwa. Deklaruje on, że rząd przygotuje „narzędzie bankowe i wymagające także dodatkowych instrumentów w postaci specjalnej spółki pod program zatytułowany Inwestycje Polskie. Operatorem będzie BGK. 40 miliardów złotych do 2015 roku znajdzie się jako kapitał dla BGK po to, aby (…) uzyskać możliwości inwestycyjne na poziomie 40 miliardów złotych. Będzie to możliwe bez naruszania bezpieczeństwa finansowego państwa, a więc bez obciążania tą kwotą deficytu lub długu publicznego. Będzie to możliwe poprzez aktywne użycie kapitału dzisiaj zamrożonego – mówimy tu głównie o udziałach państwowych w spółkach skarbu państwa”. Można czepiać się słownictwa, z którego wynika, że premier nie zna prawa handlowego. – Operatorem czego ma być BGK? Narzędzia bankowego? Czy spółki? A jak spółki, to jak? Zostanie akcjonariuszem? Czy jakoś zmienią kodeks handlowy i wprowadzą do niego obok zarządu jeszcze „operatora”? – ironizuje Robert Gwiazdowski. A można również domyślić się, o co premierowi chodziło. W tłumaczeniu na język polski Tusk zapowiedział stworzenie specjalnego funduszu kredytowo-gwarancyjnego zarządzanego przez państwo, którego majątek będą stanowiły akcje spółek skarbu państwa. Zapewne tych najcenniejszych, których do tej pory rząd nie mógł sprzedać z uwagi na opór w szeregach opozycji, a także własnych. Mówimy tu m.in. o PZU, KGHM Polska Miedź, PKN Orlen, Grupie Lotos, ENEI, PGE itp. O sposobie i celowości kredytów przyznawanych przez Inwestycje Polskie będą decydowali urzędnicy. Powstanie tej spółki przewidywane jest na rok 2015, a więc wtedy, gdy odbędą się podwójnie ważne wybory: parlamentarne i prezydenckie. Uruchomienie ogromnego strumienia pieniądza w roku wyborczym musi budzić niepokój o prawdziwe cele takiego działania.
Ale to już było Kilka tygodni temu wydano sensacyjną powieść Witolda Gadowskiego „Wieża komunistów”. To fabularna fikcja wpisana w polską rzeczywistość, opisująca starania dziennikarza, który chce ujawnić prawdę o Funduszu Budowy Gospodarki i płaci za to ogromną cenę. Czytając powieść Gadowskiego, czytelnik z łatwością dekoduje, że autor opisuje mechanizmy działania osławionego Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – w założeniu tworu powołanego przez państwo do sekretnego wykupu peerelowskiego długu zagranicznego, który na rynku kosztował znacznie mniej niż oficjalne zobowiązania Polski. Skutek wszyscy znamy. Ukradziono ogromne kwoty pieniędzy. Przy okazji jednego FOZZ stał się „funduszem budowy gospodarki”. Pieniądze publiczne trafiły do prywatnych koncernów medialnych i instytucji finansowych związanych z dawną komunistyczną nomenklaturą. Podobnie stało się z kolejnym pomysłem, w którym państwo postanowiło podzielić się z obywatelami majątkiem. W 1995 roku uruchomiono Program Powszechnej Prywatyzacji (PPP). Jego szczytnym celem było rozdzielenie majątku narodowego wśród Polaków (uwłaszczenie), a przy okazji wprowadzenie komercyjnych zasad do zarządzania państwowymi firmami. PPP łączy akcjonariat obywatelski z szansą naprawy przedsiębiorstw w postaci narodowych funduszy inwestycyjnych” – przekonywał w 1995 roku Janusz Lewandowski, obecnie polski komisarz ds. budżetu w rządzie Unii Europejskiej. Zadziwiające, że ów pomysł poparła także niechętna prywatyzacji – przynajmniej w teorii – lewica. „Program Narodowych Funduszy Inwestycyjnych jest programem o charakterze masowym. Dotyczy całej grupy dorosłych obywateli, a z drugiej strony – znaczącej grupy ponad 400 przedsiębiorstw. Jest to około 10 proc. potencjału wytwórczego polskiego sektora publicznego” – twierdził Wiesław Kaczmarek, minister przekształceń własnościowych w rządzie SLD-PSL. Ponad dekadę później obaj krytykowali ten pomysł. Lewandowski bezczelnie zwalał winę na posłów, który ten projekt przygotowali, i ekspertów Banku Światowego, którzy go doradzali. Gdy sześć lat temu pytałem go, dlaczego nie przeprowadzono wówczas zwyczajnej licytacji przedsiębiorstw państwowych na aukcjach, odparł, nadzwyczaj szczerze, że było to „z politycznego punktu widzenia nie do zaakceptowania”.
Politycy kolegom, koledzy politykom Cel PPP najlepiej ilustruje słynna peerelowska definicja szampana: był to napój, który klasa robotnicza piła ustami swoich przedstawicieli. Jedna dziesiąta majątku państwa została przekazana za darmo do firm wybranych przez polityków pod szczytnym hasłem „uwłaszczenia społeczeństwa”. Zarządzających tymi firmami wybrali również politycy. Wynagrodzenie zarządów Narodowych Funduszy Inwestycyjnych w żaden sposób nie zostało powiązane z wynikami ich pracy. Jedyną siłą, która mogła ich kontrolować, byli akcjonariusze, a tych byli miliony. Takim akcjonariuszem zostawał bowiem każdy dorosły Polak (w chwili uchwalenia ustawy). Był to perfekcyjnie zrealizowany skok na państwowy majątek. Wyjęto go z pod kontroli państwa i przekazano w ręce kolegów i znajomych polityków. Jak bardzo było to działanie świadome, świadczy fakt, że art. 24 ustawy o NFI przewidywał obowiązek uzależnienia wynagrodzenia zarządzających funduszami od ich wyników. Mimo ustawowego obowiązku ani Wiesław Kaczmarek (minister skarbu w rządzie SLD-PSL), ani Emil Wąsacz (minister skarbu w rządzie AW„S”-UW) tego nie zrobili. Prawo łamano świadomie. Chociaż NIK alarmowała już 5 lipca 1996 roku (za rządów SLD), to przy podpisywaniu kolejnych umów z funduszami w 1999 roku (rządy AW„S”), nadal ignorowano ustawę.„Dotychczasowa działalność wskazuje na scenariusz mający na celu maksymalizację zysków firm zarządzających, a nie maksymalizację wartości majątku funduszy” – napisali kontrolerzy NIK w raporcie opublikowanym w 2001 roku. Nikt nie poniósł żadnych konsekwencji oczywistego łamania prawa. Nie bez znaczenia było to, że robili to zarówno postkomuniści, jak i AW„S”. Wśród zarządzających, którzy dorobili się na NFI, byli zarówno koledzy Wiesława Kaczmarka, jak i Janusza Lewandowskiego.
Skok na kasę „Sprzedaż państwowego majątku musi być przeprowadzona szybko, w przeciwnym razie rozmaite grupy interesów będą miały dość czasu, by się zmobilizować i przeciągać ludzi władzy na swoją stronę” – zauważył Roger Douglas, były minister finansów Nowej Zelandii, autor udanej liberalnej terapii szokowej, jaką przeprowadzono w jego kraju pod koniec lat 80. (co ciekawe, Douglas był członkiem partii socjalistycznej). W Polsce prywatyzacja państwowego majątku trwa już trzecią dekadę. Obecnie w kluczowych spółkach skarbu państwa osiągnięto pat. Ekipa Platformy i PSL obsiadła spółki skarbu państwa i blokuje jakąkolwiek próbę rynkowej prywatyzacji. Menadżerowie tych spółek są gotowi do prywatyzacji, tylko takiej, która pozwoli im zachować wpływy i stanowiska. Ostatnim przykładem była głośna przed wakacjami obrona Zakładów Azotowych Tarnów przez skarb państwa, aby nie kupiła go grupa Acron, należąca do rosyjskożydowskiego biznesmena Wiaczesława (Mosze) Kantora. Chociaż ministerstwo skarbu państwa od lat poszukiwało nabywcy na Zakłady Azoty Tarnów, to gdy Acron ogłosił wezwanie, politycy PO nazwali je „próbą wrogiego przejęcia”. Najgłośniej krzyczał były minister skarbu Aleksander Grad, do niedawna poseł z Tarnowa. „Przypadkiem” prezesem Zakładów Azotowych Tarnów (oczywiście po wygranym konkursie) jest jego były doradca, z którym współpracował kilkanaście lat i który do pracy w tej spółce przeszedł wprost z jego gabinetu politycznego.
W tej grze chodzi o ogromne pieniądze. Etaty w spółkach skarbu państwa, które zapewniają wynagrodzenie znacznie większe niż na rynku, a także o możliwość robienia interesów z państwowymi firmami. I to dużymi. Przejęcie władzy przez PO w 2007 roku zbiegło się z rezygnacją z dochodzenia przez Zakłady Azotowe w Tarnowie 1,6 mln zł od brata przyszłego ministra skarbu Aleksandra Grada…
Prywatyzacja po cichu Dziś nie da się sprzedać majątku państwowego w tak złodziejski sposób, w jaki robiono w to w latach 90. i na początku obecnego stulecia. Przypomnijmy, że kontrolę nad PZU chciano w 2001 roku oddać za… 6,5 mld zł. Utworzenie Inwestycji Polskich – funduszu, do którego zostaną skierowane akcje największych firm polskich – otwiera drogę do ich prywatyzacji zgodnie z polityczną wolą władzy. Inwestycje Polskie, udzielając kredytów i poręczeń, będą musiały to robić pod zastaw konkretnych pakietów akcji. W wypadku nietrafionych inwestycji akcje firm (np. PKN Orlen, KGHM) będą przejmowane przez banki, które będą decydowały o tym, komu dalej je odsprzedać. W ten sposób politycy PO nie będą musieli tłumaczyć się z dziwnych prywatyzacji. Co więcej, żaden inwestor spoza ich układu nie będzie w stanie pomieszać im szyków, windując cenę. Jak ten system działa w praktyce, pokazuje utrata kontroli przez skarb państwa nad Bankiem Gospodarki Żywnościowej. W 2004 roku politycy z otoczenia ówczesnego premiera Marka Belki (aktualnie szefa Narodowego Banku Polskiego) rozpoczęli operację, której skutkiem było dwa lata później przekazanie kontroli nad bankiem ze skarbu państwa do mniejszościowego udziałowca. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że skarb państwa za oddanie kontroli nie dostał ani grosza. Zarząd BGŻ wyemitował akcje zamienne na obligacje, które objął inwestor mniejszościowy. Wyszło taniej niż wykupywanie skarbu państwa.
Druga transformacja Utworzenie Inwestycji Polskich może mieć jeszcze jeden cel – wyjęcie z pod kontroli państwa kluczowych aktywów w gospodarce na wypadek przegranych przez Platformę wyborów. Formalnie dziś BGK podlega państwu, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby również BGK do 2015 roku „uniezależnić od politycznych nacisków” (pod taką formułą byłaby prowadzona taka akcja). Dysponując faktyczną kontrolą nad państwowymi firmami i wygenerowanym przez nie strumieniem pieniądza, PO będzie bardzo trudno przegrać wyraźnie wybory. A na wypadek niekorzystnego scenariusza nowa władza będzie bezsilna wobec opozycji zarządzającej majątkiem liczonym w setkach miliardów złotych. Prawdziwe intencje władzy należy czytać między wierszami. O ile na budowę i remont budynków policji premier chce wydać tylko 1 mld zł, to na wojsko aż 100 mld złotych. – Zdumiewa dysproporcja między nakładami na „zielonych” i „niebieskich” – komentuje Robert Gwiazdowski. – Ta jawna niesprawiedliwość społeczna ma pewnie jakieś przyczyny. Zobaczymy, jakie będzie miała konsekwencje – podsumowuje.
Jan Pinski
Opłaty za płatności kartami. Walczą o obniżkę, załatwią podwyżkę Prawo Murphy’ego, że „jak coś może pójść źle to na pewno pójdzie” sprawdza się po raz kolejny. Dwa lata temu rozmawiałem z Fundacją Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego na temat sytuacji na rynku płatności bezgotówkowych i horrendalnie wysokich cen obsługi systemu – a dokładniej opłaty interchange, która w Polsce jest najwyższa w Europie! Banki – jak na święte krowy przystało – zawarły – moim zdaniem – ewidentną zmowę cenową w tym zakresie. UOKiK nałożył na nie karę, ale została uchylona przez SOKiK i sprawa gdzieś się tam nadal „wałkuje”. Za negocjacje z bankami i organizacjami płatniczymi wziął się więc NBP. MasterCard nie uczestniczył w tych pracach, bo im podobno prawnicy napisali opinię, że może zostać uznane za „zmowę cenową”! W tej sytuacji politycy postanowili przeprowadzić „deregulacje”. Deregulacja będzie polegała na regulacji. Regulowane będą ustawowo ceny. Na szczęście nie będą to ceny „sztywne” – jak na lekarstwa w ustawie refundacyjnej, tylko maksymalne. Troszkę się zdziwiłem, że banki jakoś nie protestują. Zabiorą im parę ładnych miliardów, a one nic??? Otóż banki dadzą sobie radę co pokazuje przykład z kraju przodującego ostatnio w walce o sprawiedliwość społeczną – czyli ze Stanów Zjednoczonych. Senator Richard Durbin z partii Laureata Pokojowej Nagrody Nobla przeforsował w 2010 roku poprawkę do ustawy Dodd-Frank Wall Street Reform and Consumer Protection Act. Ta „Poprawka Durbina” miała spowodować obniżenie opłat za płatności kartami. Okazało się, że opłaty obniżyła, ale za to ceny wzrosły. Banki, bez względu na wartość transakcji, pobierać zaczęły maksymalną opłatę 21 centów. W efekcie koszty operatorów parkometrów, czy wypożyczali DVD wzrosły trzykrotnie. Więc ceny też. Za godzinę parkowania w Waszyngtonie płaci się już nie 32 centy tylko 45. Szkoda, że amerykańscy socjaliści nie czytają szwedzkich socjalistów – na przykład Karla Gunnara Myrdala, który otrzymał w 1974 roku Nagrodę Nobla z ekonomii razem z Friedrichem Hayekiem. Socjalista i liberał! To dopiero był dopiero precedens! Zgodnie z teorią okrężnej przyczynowości Myrdala, planując jakiekolwiek regulacje nie można pominąć aspektu złożoności rynku i wzajemnego oddziaływania na siebie poszczególnych jego elementów. Punktowe reformowanie w jednym miejscu może przynieść więcej szkód niż korzyści. Jedna regulacja pociąga za sobą konieczność kolejnych regulacji. Aby regulacja rynku kart płatniczych miała szanse, musiałaby się wiązać z regulacją innych opłat z innych tytułów pobieranych przez banki. A tego ustawodawca robić nie zamierza. Jeśli ustawowo ograniczymy tylko i wyłącznie opłaty interchange – banki podwyższą nam wszystkie inne. Zmieni się tylko rozkład zysków. Na interchange stracą banki, które to sobie jednak łatwo odbiją, a zyskają głównie sieci handlowe. Ustawowe obniżenie opłaty interchange nie gwarantuje bowiem redukcji kosztów dla konsumentów jako ogółu, a wbrew werbalnym deklaracjom pomysłodawców ich uchwalenie pozostaje w długookresowym interesie działających obecnie organizacji płatniczych. Dlaczego? Bo stracimy też niepowtarzalną okazję sprawdzenia, czy rynek działa. Przedsiębiorczość, polega na odkrywaniu coraz to nowych informacji jest konkurencyjna i twórcza. Gdy przedsiębiorca odkrywa możliwość osiągnięcia zysku, ta sama możliwość jest niedostępna dla kogoś innego. Powoduje to, że ludzie konkurują o to, kto pierwszy odkryje i wykorzysta możliwość zysku. Proces ten nigdy się nie kończy. Przedsiębiorcy starają się odkryć inne możliwości osiągnięcia zysku, a czasami odkrywają sytuacje „społecznego niedostosowania” – czyli nieoptymalnego w sensie Pareto – wykorzystywania aktywów na jakimś rynku, co tworzy możliwość podjęcia konkurencji na nim i osiągnięcia własnego zysku z korzyścią dla konsumentów, co z kolei zwiększa w konsekwencji efektywność wykorzystania zasobów. Na skutek rażącego zawyżania wysokości opłat interchange taka nierównowaga istnieje. Przez lata nikt z niej nie skorzystał z uwagi na wysoką barierę wejścia na rynek. Stworzenie systemu płatniczego wiąże się z nakładami i wymaga czasu. Ale na rynku dokonuje się właśnie rewolucja technologiczna. Mamy do czynienia z „rynkiem płatności bezgotówkowych”, a nie „płatności kartami”, gdyż sam nośnik (narzędzie płatności jakim jest karta, czy smartfon) nie jest determinantem kształtującym rynek. Nowe technologie pozwalają nie tylko na zastąpienie nośnika (karty) innym rozwiązaniem technicznym (smartfon), ale także na stworzenie nowego modelu biznesowego – bez udziału organizacji płatniczej. Rynek płatności kartowych nie jest konkurencyjny. Co prawda droga nań nie jest ograniczana prawnie, ale jest ograniczona ekonomicznie – przez wysoką barierę wejścia. Jest to bariera kosztowa. Obecnie, dzięki nowym technologiom pojawiają się nowe możliwości. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak potoczy się sytuacja na tym rynku. Możemy jednak być pewni, że będzie ciekawie – o ile regulacje prawne tego nie uniemożliwią, podnosząc bariery wejścia dla nowych graczy Jak informuje „Financial Times”, Google zaoferował właśnie w Wielkiej Brytanii i USA kartę kredytową. Partnerem Google jest bank Barclays. Karta AdWords Business oprocentowana będzie od 8,99 do 18,99%. Na razie oferta Google jest skierowana tylko do dotychczasowych klientów, którzy chcą wykupić kolejne reklamy w wyszukiwarce. Ale od tego przygotowanie oferty masowej to tylko kwestia czasu. WalMart, największa sieć detaliczna na świecie, też pracuje nad ofertą karty płatniczej. Ma to być karta prepaid (na którą najpierw trzeba przelać pieniądze) wydawana we współpracy z American Express. „New York Times” dziwi się, że sieć dyskontowa sprzymierza się z AmEx, który znany jest z produktów kierowanych do zamożniejszych klientów. Ale przypomina, że sieć handlowa już kilka lat temu chciała „zostać bankiem” – móc przyjmować depozyty ubezpieczane przez odpowiednik polskiego BFG i udzielać kredytów. Ale sprzeciw ze strony banków i polityków, spowodował, że WalMart zrezygnował na razie z ubiegania się o licencję bankową. Można sądzić, że tylko „na razie”. Działa już Ikano Bank. Utworzyła go Ikea. Nie po to, aby konkurować z innymi bankami, ale po to by konkurować z nimi o swoich własnych klientów. Podobnie rzecz przedstawia się z innymi sieciami handlowymi. Tesco (brytyjska sieć głównie spożywcza) powołała do życia Tesco Bank, który oferuje swoim klientom uczestnikom programu Tesco Club Card usługi stricte bankowe. Wśród dużych koncernów produkcyjnych lub usługowych coraz więcej będzie takich, które pójdą śladem Ikei. Może któryś koncern naftowy? Na pewno telecomy. Dotychczas konkurencja w sektorze bankowym sprowadzała się do konkurencji między bankami. Obecnie w kolejce do wejścia na ten sam rynek ustawiają się operatorzy telefonii komórkowej, którzy również zechcą oferować swoim klientom kredyty konsumenckie. Na polskim rynku najmniejszy operator komórkowy ma więcej klientów niż największy bank. Przedsiębiorstwa z branży IT i operatorzy telefonii komórkowej są dziś do tego technologicznie i biznesowo doskonale przygotowani. Firmy technologiczne są znacznie lepsze w analizowaniu danych dotyczących klientów niż banki. Wiedzą, co klienci robią, jakich strony odwiedzają w Internecie, jakie produkty kupują. Na tej podstawie mogą zbudować bardziej dokładny portret klienta. Bariery nie stanowi technologia. Jest więc kwestią czasu, kiedy firmy z branży IT oraz operatorzy telefonii komórkowej przełamią monopol banków. Barierę stanowić mogą przepisy. Z okazji Olimpiady w Londynie telefony wyposażone w przedpłacone karty Visa otrzymali sportowcy i dziennikarze. Była to okazja do promocji płatności bezdotykowych. W całej wiosce olimpijskiej można było płacić w ten sposób. Kartę dostarczył bank Lloyds, a partnerem telekomunikacyjnym był O2. Visa podkreśla, że „olimpijska” aplikacja to nie komercyjny produkt, a raczej showcase możliwości płatności mobilnych. Banki, które zechcą wydawać swoje karty w takiej postaci mogą wykorzystać dowolny model – wymagający współpracy z zewnętrznymi partnerami (karta SIM) lub nie. Co ciekawe, Polska jest liderem na rynku płatności dokonywanych za pomocą kart zbliżeniowych. Pierwsze zbliżeniowe karty płatnicze pojawiły się nad Wisłą zaledwie trzy lata temu. Dzisiaj, poza kilkoma wyjątkami, banki nie wydają już kart bez tej opcji. Na koniec września 2012 roku łączna liczba kart zbliżeniowych wydanych przez banki komercyjne zbliża się do 13,5 mln. To ponad 75% więcej niż przed rokiem, kiedy nośniki do płatności bezstykowych stanowiły około 23% wszystkich kart płatniczych. Dziś ich udział przekracza 40%. Pod tym względem należymy więc do światowej czołówki. Choć sam wolumen transakcji kartami bezdotykowymi jest bardzo niski, to nasycenie rynku nowym instrumentem daje nadzieję na masowe zastosowanie tej technologii gdy okaże się ona funkcjonalna. W przypadku telefonii komórkowej operatorzy też się początkowo dziwili zasadności tworzenia możliwości pisania sms-ów, skoro „łatwiej można zadzwonić”. Po raz kolejny okazuje się, że zapóźnienie technologiczne w jakimś obszarze owocuje szybszym rozwojem nowych technologii w obszarach konkurencyjnych. Tak było z telefonią komórkową, której wyjątkowo szybki rozwój wynikał z braku telefonów stacjonarnych.Banki i firmy telekomunikacyjne oraz przede wszystkim producenci smartfonów zaczynają udostępniać klientom w pełni zintegrowaną „komórkę” z kartą płatniczą. Funkcjonalnie jest to połączenie karty SIM telefonu z chipem karty płatniczej, a technicznie polega to na wgrywaniu danych karty płatniczej na kartę SIM. Technologii nadano nazwę „NFC sim-centric „. Choć karta płatnicza zintegrowana jest z kartą SIM w telefonie, to informacje dotyczące transakcji nie są przekazywane do operatorów ani nie są zapisywane w telefonach. Płacenie za zakupy telefonem wyposażonym w kartę płatniczą nie różni się więc od transakcji zwykłą kartą płatniczą z funkcją zbliżeniową. Inaczej rzecz przedstawia się w sytuacji, gdy producent smartfona dostarcza operatorowi telekomunikacyjnemu telefon z wgraną już przez niego aplikacją. Wtedy niezależnie od operatora „właścicielem” danych osobowych oraz informacji o kliencie i jego zachowaniach jest producent smartfona i właściciel aplikacji. MultiBank i mBank już w 2011 roku rozpoczęły prace nad wprowadzeniem płatności NFC we współpracy z organizacją Visa, ale początkowo jedynie na iPhony. Ich właściciele najczęściej bowiem logują się do mobilnych systemów transakcyjnych. W mBanku jest to 20% wszystkich logowań, a w MultiBanku aż 35%. Niestety, choć wyposażenie smartfona w moduł NFC jest stosunkowo proste, gdyż wystarczy zainstalować na nim specjalną aplikację i wsunąć do gniazda telefonu odpowiednio zmodyfikowaną kartę microSD, w co są standardowo wyposażane coraz liczniejsze modele Samsunga, Nokii i BlackBerry, produkty Apple’a nie mają takiej możliwości. Do dolnej części iPhone’ów trzeba doczepić specjalne dostawki iCarte.W październiku 2012 roku ofertę masowych płatności mobilnych przedstawił Orange wraz z mBankiem i MasterCard Cash. Ma być ona zbliżona do e-portmonetki, którą Orange od 3 lat oferuje w Wielkiej Brytanii. Będą z niej mogli korzystać klienci Orange przedłużając, lub podpisując nową umowę. Otrzymają wówczas smartfony ze specjalną kartą SIM, która równocześnie jest kartą przedpłaconą wraz z numerem rachunku, obsługiwaną przez mBank. Po zainstalowaniu w smartfonie wyposażonym w antenę NFC można nim płacić tak jak kartą zbliżeniową. Karta jest na razie kartą pre-paid. I to w dodatku – jak ją reklamuje Orange – anonimową. Aczkolwiek tak do końca anonimowa to ona nie jest. Co prawda nie trzeba jej nigdzie rejestrować – pobiera się kartę od operatora, przelewa pieniądze na numer rachunku i można płacić. Ale operator wie, który to klient. Kartę może zarejestrować w mBanku. Bank jest tym zainteresowany o czym świadczy fakt, że pierwsze 20 tysięcy osób, które to zrobi dostanie dodatkowe 15 zł do swojego rachunku. Każdy posiadacz karty mBank MasterCard Orange Cash, który otworzy w mBanku rachunek eKonto i z niego będzie dokonywać przelewów zasilających rachunek karty Orange Cash otrzyma przez trzy miesiące zwrot 50% pieniędzy wydanych na zasilenie karty (jednak nie więcej niż 50 zł/mies.). Konferencję prasową Orange w tej sprawie przyspieszono podobno, by wyprzedzić konkurenta T-Mobile, planującego wprowadzenie usługi MyWallet. MyWallet jest już szeroko reklamowany w TV. PKO BP też szykuje się do uruchomienia tej usługi od przyszłego roku. Ale jego oferta ma pozwalać na prowadzenie płatności bez zbliżania komórki do czytnika. Specjalna aplikacja, instalowana na smartfonie ma umożliwić nie tylko dokonywanie płatności bezgotówkowych z rachunku w PKO BP, a jednocześnie pozwalać na podejmowanie gotówki z bankomatów PKO BP. Jest to więc system który teoretycznie mógłby działać niezależnie od podmiotów zewnętrznych, gdyż jego działanie nie wymaga współpracy ani organizacji płatniczych ani operatorów komórkowych, aczkolwiek póki co PKO BP wydaje się ściśle z organizacjami płatniczymi przy swoim projekcie współpracować. Rozwiązanie proponowane przez PKO BP ma być tańsze niż NFC z uwagi na wyeliminowanie opłat interchange. Jednak model zaprezentowany przez największy polski bank oparty na wpisywaniu numeru kontrahenta z terminala może się okazać zbyt skomplikowany dla masowego klienta. Ta rywalizacja o klienta będzie więc w najbliższych kilkunastu miesiącach niezwykle frapująca. Polski rynek okazuje się być bardzo atrakcyjny z kilku powodów. Po pierwsze jest to dość głęboki rynek konsumencki (37 milionów). Po drugie, konsumenci ci są relatywnie mniej zadłużeni niż w krajach Europy Zachodniej – a więc mogą jeszcze więcej wydawać niż w społeczeństwach, które muszą bardziej oszczędzać. Po trzecie, w spadku po okresie komunizmu mają niższy poziom zaspokojenia zarówno potrzeb „drugiego rzędu”, jak i potrzeb konsumpcyjnych – więc mają większą skłonność do wydawania. Po czwarte, mają większą skłonność do korzystania z nowinek technologicznych – po pierwsze dlatego, że nie są obarczeni konserwatywnymi przyzwyczajeniami do starych rozwiązań (tradycyjne karty kredytowe), więc teraz mogą łatwiej korzystać z nowych rozwiązań, a po drugie, jak pokazują badania socjologiczne, mamy skłonność do „gadżeciarstwa”. I wreszcie po piąte, wielu nowych graczy decyduje się na podjęcie ryzyka biznesowego w Polsce właśnie z powodu wysokich marż (opłat interchange), które będzie musiał obniżyć każdy, kto będzie chciał na niego wejść. Ale muszą mieć z czego obniżać.Sceptycy zwracają jednak uwagę, że „to wszystko już było”. Wiele lat temu emocjonowano się użyciem podczerwieni, później technologią Bluetooth, fotokodami QR – wynalazki te ułatwiły nam życie, ale go nie zrewolucjonizowały Choć więc połączenie telefonu komórkowego i karty płatniczej wydaje się bardzo obiecujące, to jeszcze bardziej obiecujące wydaje się stworzenie możliwości płacenia bezgotówkowego w ogóle bez karty płatniczej, albo z jakąkolwiek kartą niekoniecznie wydawaną przez międzynarodowe organizacje płatnicze (sic!) Tak jak kiedyś przedsiębiorcy „odkryli” karty płatnicze i zdali sobie sprawę z możliwości zarobkowania, jakie one dają, tak dziś inni przedsiębiorcy widzą inne możliwości działania na rynku płatności bezgotówkowych i z pewnością będą starali się je wykorzystać, o ile ustawowe regulacje w prawo podaży i popytu ich do tego nie zniechęcą. Jak słusznie zauważa Jakub Górka „wprowadzenie na rynek nowego systemu płatności wykorzystującego innowacyjny instrument płatniczy niesie ze sobą znaczące ryzyko fiaska przedsięwzięcia. Nierozpowszechniony system płatności cechują niskie efekty sieci i skali. Pierwsze związane są z wąską grupą użytkowników, drugie natomiast z wysokimi kosztami stałymi systemu, którego uruchomienie wymaga na ogół wysokich nakładów infrastrukturalnych i marketingowych, zaś liczba transakcji w początkowej fazie działania bywa niewielka.” Dlatego nowych graczy, przyglądających się rynkowi kart płatniczych, zachęcają dziś wysokie opłaty interchange, które będą musieli w swoim modelu biznesowym obniżyć, żeby wprowadzić swój produkt na rynek. Rozwój technologii pozwala zaś na obniżenie kosztów stałych ponoszonych przez akceptantów tj. kosztów dzierżawy i obsługi obecnych terminali płatniczych. Rozwój Internetu umożliwia bowiem rezygnację z „klasycznych” terminali płatniczych (korzystających z łączy telefonicznych: kablowych lub GSM). Jednak z uwagi na skalę ryzyka, gdyby nie było tego wysokiego marginesu, mogliby się ryzyka nie podjąć. Podejmowanie ryzyka biznesowego jest bowiem ściśle związane z możliwymi do osiągnięcia zyskami. Regulacja cen – a opłaty interchange są elementem ceny usług płatności bezgotówkowych – może dotyczyć towarów i usług „wrażliwych” społecznie. Płatności bezgotówkowe takimi nie są. Więc popaczmy co się stanie. Choć z formalnego punktu widzenia opłatę interchange płaci agent rozliczeniowy bankowi, to jednak z ekonomicznego punktu widzenia płaci ją akceptant w ramach opłaty MSC (Merchant Service Charge), a następnie oczywiście konsument/posiadacz karty – albo w postaci wyższej ceny towaru, gdyż musi ona uwzględniać wszystkie koszty akceptanta wraz z opłatami z tytułu akceptacji kart płatniczych (choć rozkłada się także na klientów płacących gotówką), albo w postaci dodatkowych opłat surcharge już tylko dla klientów dokonujących płatności przy użyciu kart płatniczych. O ile nie są stosowane opłaty surcharge posiadacz karty płatniczej „nie widzi” kosztów funkcjonowania systemu, które są przez niego de facto ponoszone. Ale one właśnie dlatego stosowane nie są zbyt powszechnie – żeby posiadacz karty nie miał skłonności do płacenia gotówką. Podobnie jak klient nie widzi podatku VAT, a już na pewno podatku akcyzowego tkwiącego w cenie. Nie dostrzega też różnicy między „opłatą”, a innymi składnikami cenotwórczymi. Dlatego sformułowanie zawarte w Raporcie NBP, że „posiadacze kart nie ponoszą żadnych opłat” grzeszy niedokładnością. Dla sprzedawców/akceptantów koszt uczestnictwa w bezgotówkowym systemie płatniczym ma taki sam charakter jak każdy inny koszt poniesiony w celu uzyskania przychodu ze sprzedaży towarów lub usług. Koszt terminala można porównać do kosztu kasy fiskalnej, koszt połączenia terminala z serwerem agenta rozliczeniowego w celu autoryzacji transakcji ma taki sam charakter jak koszt wszystkich innych połączeń telefonicznych. Ostatecznym płatnikiem pozostają więc konsumenci – i to nie tylko posiadacze kart. Opłata interchange przerzucana jest bowiem przez akceptantów na klientów, który generuje dodatkowy problem. Nie wszyscy płacą przecież kartami. A przy braku opłat surchange, kształtując ceny detaliczne na swoje towary/usługi, akceptant musi uwzględnić koszty ponoszone w związku z przyjmowaniem płatności kartami płatniczymi. Ponoszą je więc także klienci płacący gotówką. Mamy więc do czynienia ze zjawiskiem subsydiowania konsumentów bogatszych przez konsumentów uboższych – nie mających kart (reverse-Robin-Hood-cross subsidy). Konsumenci ubożsi, płacąc gotówką, są zmuszeni faktycznie płacić więcej, bo tyle samo, za te same produkty co konsumenci bogatsi, płacący kartami kredytowymi, gdyż wyższa cena produktu, wspólna dla płacących gotówką i kartami, ujmuje koszty akceptacji karty kredytowej, a więc de facto ubożsi finansują w cenach powyższe koszty generowane na rzecz osób bogatszych. Można jednak argumentować, że klienci płacący gotówką korzystają z systemu, który też generuje koszty ponoszone przez emitenta – czyli państwo – a pokrywane są przez podatników, także przez tych, którzy z niego nie korzystają, bo płacą kartami płatniczymi. Ciągniony rachunek korzyści jest nie do wyprowadzenia, ale trzeba sobie zdawać sprawę z tego sprzężenia zwrotnego. Twierdzenia zawarte w raporcie NBP, że „grupą najbardziej obciążoną finansowo w systemie czterostronnym są sprzedawcy, którzy utrzymują cały system”, albo że „posiadacze kart nie ponoszą z reguły żadnych opłat z tytułu dokonywania transakcji bezgotówkowych” fałszują obraz rynku i są dalekie od ekonomicznej rzeczywistości. I jeszcze jedno: akceptanci odgrywają na rynku rolę podwójną: z jednej strony tworzą popyt na usługi płatnicze ze strony organizacji płatniczych, banków i agentów rozliczeniowych, a z drugiej strony tworzą podaż wobec klientów/posiadaczy kart którzy mogą korzystać z ich towarów lub usług i z usług agentów rozliczeniowych, banków i organizacji płatniczych których system płatniczy nie może w ogóle funkcjonować bez akceptantów. Ta podwójna rola akceptantów nie jest w ogóle dostrzegana w rozlicznych analizach rynku kart płatniczych, opartych na popytowym paradygmacie ekonomicznym, które nie uwzględniają w ogóle ani podażowej strony rynku, ani tym bardziej roli odgrywanej po tej stronie przez akceptantów. Popyt na karty generują nie tylko ich funkcje finansowe. Karty służą także zaspakajaniu ludzkiej próżności. Najbardziej lapidarnie ujął to Krzysztof Rybiński gdy jeszcze pełnił funkcję Wiceprezesa NBP: „idealny mężczyzna ma srebro na skroni, „platynę” w portfelu i stal w spodniach”. Było to w czasach, gdy najbardziej snobistyczne karty płatnicze miały właśnie kolor platynowy. Wcześniej najbardziej pożądane były złote. Potem czarne. A teraz wróciliśmy do korzeni – karty znowu są metalowe, podobnie jak pierwsze karty płatnicze. W ten sposób chyba wyczerpały się już możliwości marketingowe, aczkolwiek można sobie wyobrazić, że następne będą z prawdziwego złota, czy platyny. Organizacje płatnicze i banki wystawcy kart prześcigają się w pomysłach na przyciągnięcie najbardziej zasobnych klientów nie tylko kolorem karty, czy materiałem ich wykonania, ale także dodatkowymi usługami typu „consierge”. Ich posiadacze nie zwracają za zwyczaj uwagi na koszt posiadania takiej karty. W przypadku rynku kart płatniczych po stronie sprzedawców/akceptantów występuje więc niższa wrażliwi na cenę (opłaty) uczestnictwa w systemie (elastyczność cenowa) niż po stronie nabywców/posiadaczy kart. Może wynikać to z faktu, że w wielu branżach (takich jak hotele, restauracje, stacje benzynowe) akceptowanie kart stało się koniecznością. Różnica pomiędzy elastycznością cenową akceptantów a posiadaczy kart stanowić musi element rozważań nad regulacjami opłaty interchange. Ale niestety nie stanowi. Senat w swoim projekcie zakłada wprowadzenie opłat surchange ale nie tylko od płatności kartami. Także od pobierania gotówki z bankomatu. I co? Wczoraj się dowiedzieliśmy, że PKO BP zamierza zainwestować w ulokowanie bankomatów w Biedronkach? Dlaczego? Bo w Biedronkach nie można płacić kartami płatniczymi. Dlaczego? Ano właśnie z uwagi na wysokość opłat interchange. Mogły Biedronki postawić veto bankom i zostać liderem na rynku? Mogły, postawiły, zostały. Da się osiągnąć cel przy pomocy metod rynkowych a nie ustawowych regulacji! Co mogły zrobić sieci? Zakomunikować na przykład, że przestają akceptować karty płatnicze do czasu obniżenia interchange. Ale stanęły przed Dylematem Więźnia. Musiałyby to zrobić wszystkie. Nie chciały. Łatwiej im było wymusić na ustawodawcy wprowadzenie ustawowych regulacji.
Robert Gwiazdowski
Ofiary wojny o pieniądz „W Waszyngtonie nie sposób dojrzeć prawdziwych władców – oni rządzą spoza kurtyny” (Feliks Frankfurter, sędzia Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych) Wśród przedstawicieli myśli konserwatywno-liberalnej panuje pogląd, że ład finansowy panujący na świecie szkodzi przede wszystkim zwykłym ludziom, pożerając ich zarobki przez inflację, czyniąc ich niewolnikami „lichwiarskiej międzynarodówki”. Warto jednak przypomnieć, że ofiarami walki o pieniądz, ustanowienie nowego ładu monetarnego byli także ludzie z pierwszych stron gazet, członkowie elit politycznych. Ci bywali często przedmiotem zemsty wielkich bankierów. Przypadki zamachów na polityków bardzo sugestywnie przedstawił Song Hong Bing w książce „Wojna o pieniądz” (druga część książki dostępna tutaj – dop. red.) łącząc je z walką elit o ład finansowy w XIX i XX wieku. Pierwszym z prezydentów USA, który tak śmiało wystąpił przeciwko władzy bankierów był Andrew Jackson. Zwykł on porównywać amerykańską finansjerę do gromady jadowitych węży. Swoje ambitne plany ograniczenia wpływów finansjery realizował krok po kroku, aż 8 stycznia 1835 r. spłacił ostatni rządowy dług pozbawiając tym samym bankierów ogromnych dochodów z tytułu odsetek. Był to jedyny przypadek w historii Stanów Zjednoczonych, kiedy rząd federalny nie był zadłużony, a co więcej dysponował znaczną nadwyżką. Prezydent Jackson słusznie jednak spodziewał się kontrataku ze strony grupy, której nadepnął na odcisk. 30 stycznia 1835 r. podczas ceremonii pogrzebowej jednego z kongresmanów, bezrobotny malarz Richard Lawrence wymierzył rewolwer w Prezydenta. Tylko dzięki nadzwyczajnemu zbiegowi okoliczności Jackson uszedł z życiem (broń Lawrence’a nie wypaliła dwa razy pod rząd!). Dowodu bezpośredniego udziału w spisku elit bankierskich oczywiście nie ma, jednak kierując się rzymską zasadą is fecit cui prodest podejrzewa się, że to oni zlecili Lawrence’owi zamach. Za tą hipotezą przemawia koincydencja czasowa wspomnianej spłaty całego zadłużenia i zamachu (oba zdarzenia dzieliło dwa tygodnie). Lawrcence przechwalał się, że ma w Europie wysoko postawionych przyjaciół, którzy wyciągną go z kłopotów w razie schwytania. Prezydent Jackson zmarł 10 lat po nieudanym zamachu. Na jego nagrobku wyryto napis „zabiłem banki”. Losy kolejnego bohatera amerykańskiej wojny o pieniądz potoczyły się zgoła odmiennie. Abraham Lincoln, zwycięzca wojny secesyjnej również wystąpił z projektem uwolnienia rządu spod kłopotliwej kurateli bankierskich rodów. W czasie wojny rząd Północy cierpiał na brak twardej waluty. Chcąc uniezależnić się od konieczności zaciągania wysoko oprocentowanych pożyczek Lincoln postanowił, że to sam rząd federalny będzie emitował walutę. Nowe banknoty z powodu zielnego koloru zwane „greenback” walnie przyczyniły się do zwycięstwa wojsk Unii. Emisja „zielonych” nie spowodowała także wybuchu inflacji. Po wygranej wojnie wszystkie długi Południa zostały zlikwidowane. Przedsięwzięcia te biły w potęgę bankierów powodując koszmarne straty. Elity finansowe przerażała także możliwość zaadaptowania amerykańskich rozwiązań przez rządy innych państw. Wszystkie powyższe okoliczności wskazują kto był mówiąc językiem prawniczym sprawcą kierowniczym zamachu na Lincolna dokonanego 14 kwietnia 1865 roku. Ostatnim z prezydentów, którzy odważyli się pójść na wojnę z bankami był Ronald Reagan. Według niego, aby uratować amerykańską gospodarkę przed recesją należy przywrócić standard złota. Niedługo po wprowadzeniu się do Białego Domu Reagan zażądał od Kongresu powołania komisji, która miałaby opracować stosowne regulacje prawne dotyczące tej kwestii. Tym ruchem Prezydent zagroził czułemu punktowi międzynarodowej finansjery. Nic tak nie zatamowałoby chciwości bankierów jak właśnie powrót do standardu złota. Już rok później jednak Reagan uległ „namowom” analityków odradzających to posunięcie. Przyczyną nagłej zmiany stanowiska Prezydenta był zamach z którego ledwo uszedł on z życiem (kula minęła serce o centymetr). Ciekawostką jest fakt, że niedoszły zabójca John W. Hinckley został uznany za niepoczytalnego co było regułą w przypadkach zamachów na amerykańskich prezydentów. Przytoczone historie ludzi, którzy stanęli w obronie interesu ekonomicznego obywateli przed chciwością wielkich banków świadczą o tym, że sędzia Frankfurter miał rację sytuując prawdziwych władców USA „poza kurtyną”. Teza niniejszego artykułu może zostać uznana przez wielu za przykład chorego, spiskowego myślenia. Teorie spiskowe jednak dobrze tłumaczą zdarzenia pełne „przypadków” wymykających się racjonalnemu osądowi. Znacznie lepiej niż urzędowo zatwierdzona historia, którą już Napoleon nazwał „uzgodnionym zestawem kłamstw”.
Przemek Galazka
Ludzie PRL-u odznaczeni przez MSZ W Dniu Służby Zagranicznej prezydent Bronisław Komorowski i minister Radosław Sikorski wyróżnili dyplomatów za realizowanie polityki prowadzonej przez obecne Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Prezydent dziękował dyplomatom za codzienną służbę, a w szczególności za pracę w czasie polskiej prezydencji w UE. W dekorowaniu wyróżnionych przez prezydenta udział wziął m.in. wiceszef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Zdzisław Lachowski. „Gazeta Polska" ujawniła rok temu, że ze znajdujących się w IPN-ie dokumentów wynika, iż Lachowski był zarejestrowany jako kontakt operacyjny SB o ps. Zelwer. Podczas uroczystości w Belwederze zadbano o akcenty podkreślające ciągłość polskiej dyplomacji – obecnej i tej rodem z PRL-u. Prezydent, zwracając się do dyplomatów kształconych na sowieckich uczelniach państwowych, współpracowników służb specjalnych PRL-u i pozostałych zebranych, chwalił ich wspólne działanie ponad podziałami dla polskiej dyplomacji. Z kolei obok ministra Sikorskiego podczas uroczystości stali Andrzej Olechowski i Adam Daniel Rotfeld, obaj, według dokumentów znajdujących się w IPN-ie, byli zarejestrowani jako tajni współpracownicy peerelowskiego wywiadu. Podczas uroczystości Radosław Sikorski chwalił działanie swojego resortu.
– To nasze święto, mamy z czego być dumni – podkreślał. Mówił o nowym portalu ministerstwa, blogach dyplomatów i wykorzystaniu internetu jako narzędzia komunikacji. Dziękował również pracownikom służby zagranicznej i współpracownikom wspierającym linię polityczną MSZ-etu. Sikorski z okazji Dnia Służby Zagranicznej nadał odznaki honorowe Bene Merito. Wręczył je: dyplomacie Jerzemu Marii Nowakowi, który według dokumentów IPN-u był zarejestrowany jako źródło tajnych służb PRL-u, Tomaszowi Nesterowiczowi, dyrektorowi Festiwalu Piosenki Rosyjskiej w Zielonej Górze i szefowi klubu radnych SLD w tym mieście. Zasłużony dla resortu okazał się też redaktor TVN-u Roman Młodkowski. Sikorski uhonorował odznaką także prof. Jana Winieckiego, wieloletniego działacza PZPR-u, który zasłynął brutalnymi atakami m.in. na dziennikarkę Joannę Lichocką. Wśród zaproszonych na galę gości znajdował się były ambasador Polski przy NATO Andrzej Towpik, który według dokumentów znajdujących się w IPN-ie był podejrzewany o kłamstwo lustracyjne. Zjawił się tam również Jarosław Bratkiewicz, dyrektor polityczny ministra Sikorskiego, podkreślający swoje wykształcenie zdobyte w sowieckim MGIMO. Dokładnie rok temu to właśnie jego prezydent Bronisław Komorowski dekorował Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Obok Bratkiewicza to samo odznaczenie odbierał były wiceszef MSZ-etu Jacek Najder, który odpowiada za błędną identyfikację po katastrofie smoleńskiej ciała śp. prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Maciej Marosz
Dwaj ludzie z gorącym kartoflem Wygląda więc na to, że Pawlak tuż po porażce wyborczej spostrzegł się, iż nie ma takiego złego co by na dobre w końcu nie wyszło. Natomiast Piechociński tuz po zwycięstwie doszedł do równie słusznego wniosku, że każde dobro łacno może się na złe obrócić. Waldemar Pawlak i Janusz Piechociński przerzucają się udziałem w rządzie Tuska. Nawzajem gorąco polecają sobie ten zaszczyt. Ludzie działający w dużym stresie widzą wyraźniej konsekwencje swoich działań i myślą sprawniej. Wiem to na pewno, bo tu akurat sądzę według siebie. Wygląda więc na to, że Pawlak tuż po porażce wyborczej spostrzegł się, iż nie ma takiego złego co by na dobre w końcu nie wyszło. Natomiast Piechociński tuz po zwycięstwie doszedł do równie słusznego wniosku, że każde dobro łacno może się na złe obrócić. Obaj mają rację – udział w rządzie Tuska nie jest dzisiaj łakomą rzeczą dla polityków, którzy mierzą najwyżej. Zwłaszcza tuż przed rozstrzygającymi negocjacjami w kwestii budżetu Unii, a konkretnie polskiej części postawu unijnego sukna. Pragnący obecnie ustąpić wicepremier widzi w tym kroku szansę na uniknięcie swojej części odpowiedzialności za ewentualną porażkę w pozyskaniu unijnych funduszy. Nie wspominając już o zaszłościach takich jak koncertowo spaprana umowa gazowa z Rosją. Odżegnujący się od wicepremierostwa pretendent celuje dokładnie w ten sam efekt – nie ma zamiaru się umoczyć na samym początku drogi do wymarzonego kierownictwa w partii. W końcu partia jest tylko narzędziem do zdobycia prawdziwej władzy. A dzisiaj władza ma potężny kłopot, zaś jutro, czyli w roku przyszłym będzie miała jeszcze większy. Wczoraj miałem rzadką okazję oglądać TVN24 i zdurniałą minę Hanny Gronkiewicz-Waltz. Zastanawiam się, jaki może być średni poziom wiedzy i sprawach publicznych polityka Platformy, jeśli tak prominentna osobistość w tej partii, jak wyżej wymieniona nie ma zielonego pojęcie, o co idzie walka w Unii. HGW zgodnie Tuskową propagandową kombinacją usiłowała szczebiotać o 400 miliardach jako sukcesie negocjacyjnym, kiedy redaktor rozmówca starł jej uśmiech z twarzy wyliczając z zimną krwią, że chodzi o sumę grubo wyższą, mocno bliżej 500 miliardów niż marnych 400. I to mnie właśnie zaskoczyło – mianowicie reakcja HGW, która aż żachnęła się zdumienia, jakby pierwszy raz o tym usłyszała. Za chwilę zresztą została dobita stwierdzeniem rozmówcy, że „opozycja was zje jeśli stanie na 400 miliardach”. To świadczy o kompletnej ignorancji i dowodzi niezbicie, że nawet wysocy funkcjonariusze Platformy polegają wyłącznie na „wiedzy esemesowej”. Oni naprawdę bazują na przekazach dnia wysyłanych im przez wierchuszkę partii gdzieś z okolicy Grasia czy Grupińskiego. Wracając jednak do dwóch ludzi z gorącym kartoflem trzeba przyznać, że dla perspektywicznego dobra PSL jako ugrupowania politycznego byłoby lepiej, żeby to Pawlak został wraz z dotychczasowymi ministrami w rządzie. Po prostu nie ma lepszego kozła ofiarnego niż jeszcze obecny wicepremier. Piechociński w takim układzie, jako świeżo wybrany oficer największych nadziei, nie uwikłany w szwindle olsenowskiej ekipy Tuska mógłby śmiało zagrać rolę ucieleśnionej niewinności. Myślę, że byłoby to również dobre dla Tuska – lepiej mieć znajomego wspólnika w łotrostwach rządowych niż układać sobie współpracę z nowym człowiekiem, który będzie bardzo dbał, żeby się nawet nie otrzeć o ubłoconego po pachy premiera. Z tego punktu widzenia wszystko wskazuje, że wspólnym wysiłkiem PSL i Platformy Pawlak mógłby zostać zmuszony do uległości. Sęk w tym, że wicepremier już chwilę po pierwszym szoku zwietrzył swoją szansę. I to nie tylko na uniknięcie odpowiedzialności za grzechy z poprzedniej kadencji, przynajmniej w dającym się przewidzieć czasie, ale także na powrót na białym koniu do władzy w PSL. A potem być może do władzy, chociaż niekoniecznie przy Tusku. Polska bowiem wkracza w kryzys, przed którym przestrzega sam rząd. Piechociński w rządzie ma większe szanse spektakularnie się wywrócić niż spektakularnie wykorzystać szansę udziału we władzy. On też to wie. Dlatego przed władzą się broni. Pawlak też to wie i władzy się pozbywa – w tej sytuacji, gdy będąc pozbawiony przywództwa w partii padnie razem z Tuskiem, to ma na sto procent zapewnioną obsadę w roli kozła ofiarnego. Natomiast poza rządem, na uboczu, gdy czas goi rany i zaciera winy, ma szansę wybrnąć z tego bagna. I tak w tym rządzie pozostawał siłą rozpędu – porażka z Piechocińskim owszem, zabolała go jak cholera, to było widać, słychać i czuć. Być może o dymisji palnął z emocji, które wyrwały się spod kontroli. Ale też zaraz spostrzegł, że ta dymisja stworzyła mu nowe otwarcie. Nie ma pewności, że uratuje reputację polityczną, ale jakieś światełko w tunelu widzi. A Piechociński również nie ma zamiaru kłaść dobrowolnie głowy pod topór na samym początku drogi do prawdziwej władzy. Nikt by nie chciał. Zatem na razie przerzucają się gorącym kartoflem władzy.
Obserwator Wałęsa przeprasza sam siebie za to, że Krzysztof Wyszkowski nazwał go TW Bolek. Bo Wyszkowski wydał oświadczenie w , którym zaprzeczył , że przeprosił Wałęsę.
"Oświadczenie Krzysztofa Wyszkowskiego
W dniu 19 listopada 2012 r. po „Faktach” TVN zamieszczono komunikat, w którym Lech Wałęsa sam siebie – w moim imieniu – przeprasza za nazwanie go przeze mnie tajnym współpracownikiem o ps. „Bolek”. Taką możliwość dał mu absurdalny wyrok Sądu Apelacyjnego w Gdańsku z marca 2011 r., który wbrew faktom historycznym orzekł, że „nie było i nie ma” „sprawdzonych i pewnych dowodów” agenturalności Wałęsy. W związku z nieprawdziwymi informacjami jakobym „wbrew wcześniejszym zapowiedziom, wykonał wyrok sądu i przeprosił b. prezydenta Lecha Wałęsę za zarzucenie mu współpracy z SB” (depesza PAP z godz. 21.18 z 19 listopada br.) oświadczam z całą odpowiedzialnością, że podtrzymuję swoje słowa, które stały się podstawą wytaczanych mi przez Lecha Wałęsę procesów. Ni e przeprosiłem i nie przeproszę Wałęsy za moje słowa prawdy. Nawet najbardziej bezprawne wyroki i najgłośniej propagowane przez telewizje i inne media „przeprosiny” nie zagłuszą prawdy o agenturalności Lecha Wałęsy, którą wybitni przedstawiciele opinii publicznej streścili w oświadczeniu z 23 maja 2012 r.:
„1. Lech Wałęsa był w latach 70. (rejestracja czynna obejmuje okres 1970-1976) tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o ps. „Bolek”;
2. Donosił na kolegów i brał za to pieniądze;
3. W okresie urzędowania Lecha Wałęsy jako Prezydenta RP, wypożyczył on podstawowe dokumenty dotyczące swojej osoby, z których najważniejsze zaginęły i nigdy nie zostały zwrócone do archiwum”.
Krzysztof Wyszkowski
Gdańsk, 19 listopada 2012 r."
Wyznania reżysera cenniejsze niż "Pokłosie" Fundament do napisania dobrej historii o Polakach i Żydach jest zapisany w księgach i w nas samych. Historii prawdziwej, gdzie wspólne życie górowało przez wieki nad tragiczną śmiercią w czasach okupacji. Pisałem już o tym i nie chcę się powtarzać*, że film „Pokłosie” miał wstrząsnąć solidnie stosunkowo spokojnym „morzem martwym” polskiego antysemityzmu. Bo jak tylko ucichnie kolejna burza wokół jakiegoś wydarzenia, takiego choćby jak wielka dyskusja o Jedwabnym, to za jakiś czas pojawia się nowy pomysł na rozliczenie narodu polskiego z mordów dokonanych na Żydach. Nie będę się wdawał w wielce poważne dyskusje z Władysławem Pasikowskim, który raczył napisać list do Moniki Olejnik w sprawie swojego filmu**, ponieważ ani on, ani ja, nie jesteśmy historykami czy prokuratorami, ani sędziami, by wnikliwie i w zgodzie z prawdą stwierdzić bezsprzecznie, co stało się 10 lipca 1941 roku w Jedwanbnem. Reżyser nakręcił film, który odwołuje się (choć nie wprost) do tamtych wydarzeń, jednoznacznie wskazując na Polaków jako sprawców masowego mordu na Żydach. Tymczasem, na podstawie śledztwa IPN, umorzonego 30 czerwca 2003 roku, wiemy na pewno tylko to, że 10 lipca 1941 roku dokonano mordu na obywatelach polskich pochodzenia żydowskiego, paląc między 300 a 400 osób w stodole. Około 40 osób zabito wcześniej z broni palnej (której nie mieli Polacy), byli to najprawdopodobniej młodzi Żydzi, którzy przed wejściem Niemców na te tereny współpracowali z okupantem sowieckim. Śledztwo IPN nie rozstrzygnęło ostatecznie, jak daleko sięgał udział samych Polaków w zabójstwie żydowskich mieszkańców Jedwabnego i co właściwie w tym dniu robili Niemcy. Czy tylko asystowali, jak chcą tego zwolennicy tezy o mordzie Polaków na Żydach, czy też kierowali tą zbrodnią przy pomocy garstki Polaków. Nie wiemy też, czy garstka ta, pomagając Niemcom, kierowała się chęcią zemsty na swoich sąsiadach za to tylko, że byli Żydami, czy też za to, że wielu z nich przychylnie lub owacyjnie witało w 1939 roku sowieckich okupantów i zbrodniarzy z NKWD, czy też, być może, byli pod silną presją strachu, że jak nie wykonają poleceń Einsatzgruppen, to spotka ich ten sam tragiczny los, co ich sąsiadów. W toku śledztwa IPN ustalono też, że na rynku w miasteczku, zanim doszło do pogromu, nie było żydowskich trupów młodych kobiet z rozpłatanymi brzuchami, zwłok dzieci pokrojonych na kawałki, ani nagich kobiet z pośladkami pociętymi brzytwami, o czym pisał Jan Gross i co jest, niestety obowiązującą nadal narracją na Zachodzie. Niech się więc Władysław Pasikowski nie dziwi, że kiedy sięga po temat tak wrażliwy, odnoszący się do strasznych czasów, strasznych ludzkich zachowań, że to budzi tak wielkie emocje. Tylko, co Pasikowski ma do powiedzenia widzom, którzy uważają, że film jest antypolski, że fałszuje historię, że jest to czarny PR naszego kraju za granicą? Oto krótki fragment listu do dziennikarki radia ZET przesłany w odpowiedzi na jej zaproszenie do studia:
„Jak ktoś, kto ma choć łyżkę oleju w głowie i choćby trzy klasy szkoły podstawowej, może polemizować z argumentem, że Żydzi też mordowali naszych i po to masowo wstępowali do NKWD? No i co, kur..., z tego! Skoro naziści masowo mordowali jednych i drugich, to rozumiem, że państwo są za tym, żeby niemieckie dzieci i kobiety w stodołach palić? Nie nazwę tych ludzi bestiami, bo nawet w najstraszliwszej bestii jest odrobina litości...”
Ktoś taki jak Pasikowski, nie powinien kręcić nawet filmów o Koziołku Matołku, bo i przy tej produkcji nie udźwignąłby zapewne wynikających z tego obciążeń psychicznych. Cytuje (zapewne) w swoim liście do Pani Redaktor jakąś wypowiedź, nie wiemy czyją, i rzuca kur......na koniec. Ot, i cała dyskusja Pasikowskiego o holokauście, o zagładzie Żydów. Sugeruje jakby przy tym, że tylko w tak wulgarny sposób jest w stanie zareagować na zarzuty kierowane pod adresem jego filmu i Macieja Stuhra, odtwórcy głównej roli. Należy pamiętać, że „Pokłosie” to film, na który poszły także pieniądze z naszych podatków, a nie tylko ze źródeł prywatnych, w tym rosyjskich. To nie jest aż tak prywatna sprawa Pasikowskiego i jego przyjaciół, co sobie tam ostatnio nakręcili „fajnego”. Nikt nie podważa, że w czasie II wojny światowej zdarzały się zabójstwa dokonywane przez Polaków na Żydach, bo ludzie w ogóle w tym czasie częściej zabijali jedni drugich. Polacy zabijali Polaków zdrajców za donoszenie do Gestapo, żydowscy komuniści brali odwet na sanacyjnej Polsce przystępując po 17 września do NKWD, a polscy żołnierze wykonywali wyroki śmierci na tych, którzy wydawali Niemcom obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Można tu jeszcze przytoczyć kilka innych konfiguracji wyroków śmierci i zabójstw, do jakich dochodziło po 1939 roku. I Żydzi, i Polacy, byli ofiarami niemieckich zbrodniarzy, a nie jakichś tam nazistów, o których pisze reżyser. Byli ofiarami pochodzącymi z jednego polskiego państwa, w którym żyli razem od wieków, we względnej zgodzie, a czasami nawet w pełnej symbiozie. Gdyby tak nie było, to Jan Gross już by o tym dawno napisał, na pewno!. Z racji kilkusetletniej wspólnej historii, i Żydzi, i Polacy, byli do II wojny światowej u siebie, po prostu u siebie. Od tego trzeba zacząć dyskusję o naszych polsko –żydowskich relacjach. To jest ten dobry fundament. Jest on na tyle mocny, że można mówić ze spokojem i powagą, i o polskich, i o żydowskich winach, pod warunkiem, że będziemy to mówić sobie, bo to jest nasza, podkreślam to słowo bardzo mocno, nasza polska sprawa. Bo Żydzi przez wieki, a nie przez moment, żyli w Rzeczpospolitej i wiodło się im tutaj całkiem nieźle. Żyli po prostu w Polsce, a wielu z nich czuło się Polakami, było Polakami. I jest jeszcze jeden warunek uczciwego dialogu. Nie wolno używać tarczy oskarżeń o antysemityzm, by zasłaniać nią prawdy niewygodne czy bolesne dla samych Żydów, powołam się tu tylko na przejmujące wspomnienia żydowskiego policjanta Całka Perechodnika z otwockiego getta. Nie chodzi tu też tylko o to, jaką rolę odegrali działacze dawnej Komunistycznej Partii Polski na szczytach władzy w aparacie stalinowskiego terroru. Jeśli tu będziemy spotykać się nadal z zarzutem antysemityzmu, to zamykamy się na prawdę, coś najcenniejszego, zamykamy się na dialog i pozwalamy zawłaszczyć dyskusję na temat Polaków i Żydów tylko jednej stronie, pozwalamy zamienić ją w monolog, do tego monolog mający swoje międzynarodowe reperkusje. Film Pasikowskiego jest słaby niemal pod każdym względem i do żadnej uczciwej dyskusji nie prowadzi. Gdyby choć na chwilę „musnął” takie arcydzieło jak „Austeria” Jerzego Kawalerowicza. No, ale to jest tylko Władysław Pasikowski, więc nie oczekujmy od autora filmu o fajnym esbeku czegoś szczególnego i wielkiego.
Blog to nie jest miejsce „wymiarami” pasujące do opisu relacji polsko – żydowskich. Dlatego tylko zasygnalizuję na koniec, że nasze trudne czasami, a czasami i tragiczne relacje polsko –żydowskie, ale też i piękne dzieła tej wspólnej historii, tych wzajemnych relacji, że to wszystko razem wzięte, to jest nasza polska, wewnętrzna sprawa, sprawa Rzeczpospolitej, a nie sprawa Żydów amerykańskich czy francuskich. Byłoby czymś niewyobrażalnie niemądrym, gdyby ofiary niemieckich zbrodniarzy nie potrafiły ze sobą rozmawiać, znaleźć wspólny język. Fundament do napisania dobrej historii o Polakach i Żydach jest zapisany w księgach i w nas samych. Historii prawdziwej, gdzie wspólne życie górowało przez wieki nad tragiczną śmiercią w czasach okupacji.
*http://benevolus.salon24.pl/464341,izrael-atakuje-poklosie-czyli-zmierzch
**http://wyborcza.pl/1,75478,12880742,Pasikowski__Nie_bede_przepraszal_za__Poklosie_.html
Wojna w gettcie, dziennikarze i media tłuką się między sobą...
Lis zaatakował dziennikarzy „Uważam Rze”, Węglarczyk „Solidarnych 2010”. Pojawił się więc słuszny odpór, tymczasem, nie będąc ani Lisem, ani Węglarczykiem ośmielam się twierdzić, że jednak coś tu nie gra.
O co poszło? Zacznijmy od Lisa. Lis napisał na swoim portalu, ze skoro dziennikarze uważają, że Hajdarowicz dokonał zamachu na wolność słowa, to konsekwencją powinna być rezygnacja z pracy dla tegoż Hajdarowicza w innym tytule. Jedyną odpowiedzią było stwierdzenie, że kto, jak kto, ale Lis powinien w tej sprawie siedzieć cicho. W innych też, ale w tej nawet bardziej. I w porządku niby, wszyscy wiemy, jaką dziennikarką lekkich obyczajów jest redaktor Lis, niemniej… Pisałem o tym dwa razy, mogę napisać i po raz trzeci – sytuacja w której równocześnie na portalu wpolityce.pl czy w radiu Warszawa krytykuje się Hajdarowicza jako autora wyjątkowo ohydnego ataku na wolność słowa i pobiera się od tegoż samego obrzydliwego typa pensje jest dwuznaczna. Nie trzeba być kreaturą pokroju Lisa, by to zauważyć. Myślę, że i redaktorzy Zaremba czy Feusette to wiedzą, durniami przecież nie są i tym świętsze i gorętsze oburzenie, jak on śmiał. Wiadomo, dobrych intencji trudno się u Lisa doszukiwać, ale ja, życząc wszystkim bohaterom dramatu jak najlepiej, też mogę spytać, jak to właściwie jest? I to wcale nie dlatego, że planuję wziąć udział w konkursie na naczelnego Rzepy, bo pora znaleźć wreszcie jakąś porządną pracę. Ta już niestety nieprędko byłaby porządna. Zwłaszcza z panem Węglarczykiem za plecami, bo zdają się potwierdzać informacje, że będzie on nowym zastępcą naczelnego „Rzeczpospolitej”. I co, będziecie Panowie pisać dla gazety z zastępcą szefa Węglarczykiem? Może warto przełknąć i taką gorzką pigułkę, ale do tego wrócę na końcu tego tekstu. Na razie zaś zostanę przy Węglarczyku.
Ten śmieje się, że do „Super Expressu” dodano film „Solidarni 2010” i prawicowcy po lekturze filmu będą mogli poczytać sobie kolejny odcinek seksualnych przygód dzieciobójczyni z Sosnowca. No i znów to samo. To, kto krytykuje, krytykę znosi niby, bo wszyscy wiemy, co to za jeden. Kłopot w tym, że Super Express, którego dość długo broniłem jako medium, łączącego formę tabloidową z ciekawą publicystyką i udostępnianiem łamów naprawdę wartościowym postaciom, jednak się w pewnym momencie zatracił. I o ile mogę jeszcze przełknąć ten hołd dla konwencji, który każe do jednego numeru wpychać płytę i wkładkę o Żołnierzach Wyklętych z jednej, a dodatek pornograficzny z drugiej strony o tyle lansowanie Katarzyny W. jest przekroczeniem granic, które jestem w stanie tolerować. Ponieważ w pewnym momencie (który dla mnie łatwo uchwycić – była to sesja pani W. jeżdżącej konno w bieliźnie) informowanie o sprawie interesującej (no, trudno) czytelników zamieniło się w jawne promowanie nowej celebrytki. Bądź sobą – zabij dziecko. To za dużo nawet dla takiego jak ja sporadycznego pożeracza tabloidów. To już nie wakacyjna, czy weekendowa guilty pleasure, a zło w formie czystej. A przecież niewiele później to Super Express stał się narzędziem nagonki na Martę Kaczyńską. Znowu – bo ludzie mają prawo wiedzieć. Więc jazda. A oberwało się przecież nie tylko Marcie, ale – i tu kolejne przekroczenie granic – jej córce, wnuczce prezydenta Kaczyńskiego. Nieszczęśliwie akurat w tym samym czasie Super Express rozpoczął publikację filmów Film Open Group jako płatnych dodatków do wydania papierowego. Zwracałem wówczas uwagę na pewną dwuznaczność sytuacji, zaś w apogeum sprawy Marty Kaczyńskiej i jej córki apelowałem na facebooku FOG o przemyślenie jeszcze raz kwestii współpracy. Niestety bezskutecznie. Pamiętam, że wówczas wiele osób apelowało o bojkot SE, całkowicie słusznie. Tymczasem dziś te same osoby problemu już nie widzą. W szmatławcu ukazać się ma film „Solidarni 2010” i okazuje się, że wątpliwości dobre były parę tygodni temu, ale teraz niekoniecznie. To ja przepraszam, ale pozwolę sobie na parafrazę wypowiedzi Węglarczyka i napiszę, ze po obejrzeniu „Solidarnych 2010” prawicowcy będą mogli zapoznać się z nowymi doniesieniami o Marcie Kaczyńskiej i jej córce. Może takie postawienie sprawy zmusi kogoś do refleksji? Oba opisane wyżej problemy można wbrew pozorom wyjaśnić przekonująco, przynajmniej dla osób życzliwych i dziennikarzom od Hajdarowicza i niezależnym filmowcom z Wrocławia. Ponieważ żyjemy w kraju systematycznie ograniczanej wolności słowa, trzeba wykorzystywać – dopóki się da – każdą możliwość dotarcia do potencjalnego widza czy czytelnika. Ja takie postawienie sprawy zrozumiem, choć może nie poprę w swojej komfortowej sytuacji, w której i tak nikt mi za nic nie chce zapłacić i pracuję póki co społecznie. Ok, nawet przyjąłbym do wiadomości takie właśnie postawienie sprawy – Ty robisz swoje za darmo i na swój rachunek, a my pracujemy, spłacamy kredyty, utrzymujemy rodziny, więc z łaski swojej zamknij pysk. No trudno. Nawet to byłoby lepsze, niż udawanie, że nie ma najmniejszego etycznego problemu.
Krzysztof Karnkowski
Dwaj ludzie z gorącym kartoflem Wygląda więc na to, że Pawlak tuż po porażce wyborczej spostrzegł się, iż nie ma takiego złego co by na dobre w końcu nie wyszło. Natomiast Piechociński tuz po zwycięstwie doszedł do równie słusznego wniosku, że każde dobro łacno może się na złe obrócić. Waldemar Pawlak i Janusz Piechociński przerzucają się udziałem w rządzie Tuska. Nawzajem gorąco polecają sobie ten zaszczyt. Ludzie działający w dużym stresie widzą wyraźniej konsekwencje swoich działań i myślą sprawniej. Wiem to na pewno, bo tu akurat sądzę według siebie. Wygląda więc na to, że Pawlak tuż po porażce wyborczej spostrzegł się, iż nie ma takiego złego co by na dobre w końcu nie wyszło. Natomiast Piechociński tuz po zwycięstwie doszedł do równie słusznego wniosku, że każde dobro łacno może się na złe obrócić. Obaj mają rację – udział w rządzie Tuska nie jest dzisiaj łakomą rzeczą dla polityków, którzy mierzą najwyżej. Zwłaszcza tuż przed rozstrzygającymi negocjacjami w kwestii budżetu Unii, a konkretnie polskiej części postawu unijnego sukna. Pragnący obecnie ustąpić wicepremier widzi w tym kroku szansę na uniknięcie swojej części odpowiedzialności za ewentualną porażkę w pozyskaniu unijnych funduszy. Nie wspominając już o zaszłościach takich jak koncertowo spaprana umowa gazowa z Rosją. Odżegnujący się od wicepremierostwa pretendent celuje dokładnie w ten sam efekt – nie ma zamiaru się umoczyć na samym początku drogi do wymarzonego kierownictwa w partii. W końcu partia jest tylko narzędziem do zdobycia prawdziwej władzy. A dzisiaj władza ma potężny kłopot, zaś jutro, czyli w roku przyszłym będzie miała jeszcze większy. Wczoraj miałem rzadką okazję oglądać TVN24 i zdurniałą minę Hanny Gronkiewicz-Waltz. Zastanawiam się, jaki może być średni poziom wiedzy i sprawach publicznych polityka Platformy, jeśli tak prominentna osobistość w tej partii, jak wyżej wymieniona nie ma zielonego pojęcie, o co idzie walka w Unii. HGW zgodnie Tuskową propagandową kombinacją usiłowała szczebiotać o 400 miliardach jako sukcesie negocjacyjnym, kiedy redaktor rozmówca starł jej uśmiech z twarzy wyliczając z zimną krwią, że chodzi o sumę grubo wyższą, mocno bliżej 500 miliardów niż marnych 400. I to mnie właśnie zaskoczyło – mianowicie reakcja HGW, która aż żachnęła się zdumienia, jakby pierwszy raz o tym usłyszała. Za chwilę zresztą została dobita stwierdzeniem rozmówcy, że „opozycja was zje jeśli stanie na 400 miliardach”. To świadczy o kompletnej ignorancji i dowodzi niezbicie, że nawet wysocy funkcjonariusze Platformy polegają wyłącznie na „wiedzy esemesowej”. Oni naprawdę bazują na przekazach dnia wysyłanych im przez wierchuszkę partii gdzieś z okolicy Grasia czy Grupińskiego. Wracając jednak do dwóch ludzi z gorącym kartoflem trzeba przyznać, że dla perspektywicznego dobra PSL jako ugrupowania politycznego byłoby lepiej, żeby to Pawlak został wraz z dotychczasowymi ministrami w rządzie. Po prostu nie ma lepszego kozła ofiarnego niż jeszcze obecny wicepremier. Piechociński w takim układzie, jako świeżo wybrany oficer największych nadziei, nie uwikłany w szwindle olsenowskiej ekipy Tuska mógłby śmiało zagrać rolę ucieleśnionej niewinności. Myślę, że byłoby to również dobre dla Tuska – lepiej mieć znajomego wspólnika w łotrostwach rządowych niż układać sobie współpracę z nowym człowiekiem, który będzie bardzo dbał, żeby się nawet nie otrzeć o ubłoconego po pachy premiera. Z tego punktu widzenia wszystko wskazuje, że wspólnym wysiłkiem PSL i Platformy Pawlak mógłby zostać zmuszony do uległości. Sęk w tym, że wicepremier już chwilę po pierwszym szoku zwietrzył swoją szansę. I to nie tylko na uniknięcie odpowiedzialności za grzechy z poprzedniej kadencji, przynajmniej w dającym się przewidzieć czasie, ale także na powrót na białym koniu do władzy w PSL. A potem być może do władzy, chociaż niekoniecznie przy Tusku. Polska bowiem wkracza w kryzys, przed którym przestrzega sam rząd. Piechociński w rządzie ma większe szanse spektakularnie się wywrócić niż spektakularnie wykorzystać szansę udziału we władzy. On też to wie. Dlatego przed władzą się broni. Pawlak też to wie i władzy się pozbywa – w tej sytuacji, gdy będąc pozbawiony przywództwa w partii padnie razem z Tuskiem, to ma na sto procent zapewnioną obsadę w roli kozła ofiarnego. Natomiast poza rządem, na uboczu, gdy czas goi rany i zaciera winy, ma szansę wybrnąć z tego bagna. I tak w tym rządzie pozostawał siłą rozpędu – porażka z Piechocińskim owszem, zabolała go jak cholera, to było widać, słychać i czuć. Być może o dymisji palnął z emocji, które wyrwały się spod kontroli. Ale też zaraz spostrzegł, że ta dymisja stworzyła mu nowe otwarcie. Nie ma pewności, że uratuje reputację polityczną, ale jakieś światełko w tunelu widzi. A Piechociński również nie ma zamiaru kłaść dobrowolnie głowy pod topór na samym początku drogi do prawdziwej władzy. Nikt by nie chciał. Zatem na razie przerzucają się gorącym kartoflem władzy. Seaman
Brakuje nam narodowej dumy Rozmowa z prof. Ryszardem Legutko, filozofem, b. ministrem edukacji, posłem do Parlamentu Europejskiego. Posyłanie uczniów na taki film, jak „Pokłosie” ilustruje niezwykłą słabość Polaków, polskiej warstwy średniej, ludzi, którzy obsługują państwo, edukację, szkoły, którzy wydają decyzje na poziomie lokalnym. To są ludzie bardzo słabi, nieuformowani, niedouczeni, niemądrzy. Próbują się wpisać w pewną ideologię, za co na pewno zdobędą parę ciepłych komentarzy w „Gazecie Wyborczej” czy „Polityce” – mówi prof. Ryszard Legutko w rozmowie z PCh24.pl.
Jak ocenia Pan fakt, że warszawski urząd miasta skłania nauczycieli do wysyłania uczniów na film „Pokłosie”? To mieszanina głupoty z ideologią. Podejrzewam, że urzędnicy starają się wyczuć, co może się podobać przełożonym, a tym podoba się właśnie coś takiego – mówiąc obrazowo – pałowanie polskiej świadomości. Nie podejrzewam, żeby urzędnicy cechowali się jakąś wielką wrażliwością na sprawy związane z tożsamością narodową, więc stwierdzili zapewne, że taki krok będzie dobrze odebrany zarówno przez przełożonych, jak i przez środowiska opiniotwórcze w Polsce. To jest, niestety, postawa obecnie dosyć rozpowszechniona: dobrze jest widziany ten, kto mówi o Polakach i Polsce różne, najgorsze rzeczy. Nawet, jeżeli one są kompletnie fałszywe, tak jak w przypadku tego filmu.
Z jednej strony więc mamy czynnik ideologiczny, a z drugiej, przykład ten pokazuje, że jest u nas obecna warstwa ludzi kompletnie wypranych z wrażliwości, z elementarnego poczucia obowiązku wobec imponderabiliów, z szacunku wobec cierpień naszego narodu i jego osiągnięć. Gdy powstawały filmy o generale „Nilu” czy księdzu Popiełuszce, nie słyszałem, by urzędnicy mówili: „o, to są właśnie przykłady postaw dzielnych Polaków, wobec tego trzeba wysyłać młodych ludzi na te filmy, żeby one ich formowały”. Tego nie było. Natomiast, skoro powstał film pod każdym względem skandaliczny, prymitywny, ale „słuszny” z punktu widzenia obecnej politycznej poprawności, zaleca się szkołom, aby zawartą w nim treścią napełniali umysły polskiej młodzieży. Jest to smutne, a poza tym oburzające, bo pokazuje degrengoladę polskiej warstwy urzędniczej.
Na czym opiera się fałsz książek Grossa i antypolskich stereotypów powielonych przez Pasikowskiego?
Mówiąc krótko, „Pokłosie” jest filmową wersją opowieści Grossa, zwłaszcza tej ostatniej książki, mówiącej, że wysysany z mlekiem matki polski antysemityzm został zaktywizowany przez chęć rabunku i grabieży. Książka jest fałszywa, nawet, jak pamiętamy, zdjęcie użyte na okładce jest fałszywe. To, czego jesteśmy świadkami ilustruje niezwykłą słabość Polaków, polskiej warstwy średniej, ludzi, którzy obsługują państwo, edukację, szkoły, którzy wydają decyzje na poziomie lokalnym. To są ludzie bardzo słabi, nieuformowani, niedouczeni, niemądrzy. Próbują się wpisać w pewną ideologię, za co na pewno zdobędą parę ciepłych komentarzy, na przykład w „Gazecie Wyborczej” czy „Polityce”.
Jedną z polskich słabości (taką dominującą), która się objawia we wszystkich sferach życia jest to, co w napisanym kilka lat temu tekście nazwałem mikromanią, czyli przeciwieństwem megalomanii. Nas od 1989 roku przestrzegają, byśmy nie popadali w megalomanię, czyli przekonanie, że Polacy są najwspanialsi, najlepsi i pogardzają innymi. Otóż, tym, co grozi nam w rzeczywistości jest odwrotność tego zjawiska. Polacy cierpią raczej na mikromanię – kompleks niższości, niedowartościowanie. Uważają, że są słabi, że popełnili straszne grzechy wobec całego świata. Nawet – jak się okazuje – wobec Niemców w czasie II wojny światowej, wobec Rosjan. W sytuacji, o której mówimy obserwujemy kolejny przejaw tej mikromanii, którą katuje się Polaków. Okazuje się, że można na tym zdobyć sławę i pieniądze, a przy tym trafić do szkół i pod strzechy. W porównaniu z innymi narodami w istocie jesteśmy wewnętrznie bardzo słabi. Zawsze oglądamy się na innych, zawsze uważamy, że jesteśmy najgorsi. My nie wiemy, my nie potrafiliśmy, my skrzywdziliśmy innych. A nie umiemy upomnieć się o swoje, nie potrafimy wprowadzić w polską świadomość choćby trochę dumy. Sformułowanie „duma narodowa” jest u nas potępiane. Powiedziałbym, że u niektórych twórców, kiepskich, ale jednak uważających się za artystów uwidacznia się skłonność do swoistego masochizmu, za którym, oczywiście , idą różnego rodzaju przywileje, sława , pozycja w środowisku. Uważam to zjawisko za coś odrażającego.
Narodowa duma jest źle widziana, a jak „trzeba” mówić i pisać, na przykład o komunistach, którzy zniewalali Polaków? O komunistach raczej źle mówić nie wypada w Polsce. Można źle mówić o stalinistach, ale jak się okazuje, i staliniści nie wszyscy byli źli. Gdy aktualna była kwestia pociągnięcia do odpowiedzialności Heleny Wolińskiej, nieżyjącej już prokurator wojskowej, pojawiły się głosy, i to bardzo donośne: a nie, to już leciwa dama, a poza tym, ona trochę się zmieniła, a poza tym, była Żydówką, więc to byłby antysemityzm. Nie można też, na przykład źle mówić i pisać o takim stalinowcu, jak Stefan Michnik, który ma związki rodzinne. Komuniści są więc uznawani za tych, którzy może się nawet mylili, ale właściwie to reprezentowali pewną, dającą się obronić i usprawiedliwić polską drogę do niepodległości, do polskiego państwa. To jest właśnie ta obowiązująca sztampa. Widać ją choćby w filmach Wajdy, choćby w „Popiele i diamencie”, gdzie racje rozłożone są po dwóch stronach. I polscy patrioci, i polscy komuniści mają po swojej stronie zarówno dobrych, jak i złych, jedni i drudzy stosowali przemoc, wszystko jest niesłychanie rozmyte. Natomiast, jeśli chodzi o nurt patriotyczny i polski naród, to tutaj właśnie „należy” mówić źle. Że byliśmy antysemitami, że mordowaliśmy Żydów, itp. Kariera Grossa w Polsce jest zdumiewająca. Ludzie masowo wykupywali tę książkę, która, oczywiście, była bardzo promowana, więc i aspekt rynkowy wchodził w grę. Ale była też obecna taka chorobliwa fascynacja wynikająca z przekonania, że jako Polak powinienem przeczytać, jacy to byliśmy źli. Zupełnie inaczej przyjmuje się natomiast publikacje o patriotach. Że nie, to takie bogoojczyźniane, nudne, anachroniczne. Taki stereotyp jest bardzo mocno zakorzeniony w polskiej świadomości, nad czym bardzo ubolewam. Dziękuję za rozmowę.
Ze Stanisławem Michalkiewiczem rozmawia Aldona Zaorska.
Słyszał Pan o staliniątach – dzieciach i wnukach stalinowskich zbrodniarzy, partyjnych zbrodniarzy, którzy wciąż uczestniczą w życiu publicznym jednocześnie przestrzegając, żeby nikt o tym nie mówił i nie pisał? Skąd to zjawisko i dlaczego tak się dzieje? Nie afiszują się, bo nie leży to w ich interesie. W Polsce związki pochodzenia z postawą były bardzo widoczne zarówno pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy pewne uwarunkowania pochodzeniowe determinowały stanowisko polityczne, jak i później – na początku lat dziewięćdziesiątych – konkretnie mam na myśli rok 1992, kiedy to została storpedowana próba ujawnienia agentury komunistycznej w strukturach państwa. Tu natychmiast nożyce się odezwały. Dotyczy to zresztą nie tylko agentury w strukturach państwa, ale też w innych kręgach – np. w Kościele. Właśnie w tego typu sytuacjach najlepiej widać wpływy „staliniąt” w różnych kręgach i środowiskach. Nie ulega bowiem wątpliwości, że jest ich niemało i mamy do czynienia z „czerwonymi dynastiami”. Bardzo dobrą ilustracją kontynuacji pokoleniowej „fejginątek”, czy „staliniąt” w mediach i życiu publicznym jest pan redaktor Bartosz Węglarczyk, wnuk w prostej linii Izaaka Fleichsfarba, czyli Józefa Światły. Specjalnie tego nie eksponuje, ale tak jest – jest to fakt powszechnie znany. Teoretycznie to nie musi nic oznaczać – przecież nie miał wpływu na postępowanie Józefa Światły ale … on należy do tych środowisk, które wywodząc się ze stalinowskich kręgów, zawsze będą się wspierać.
Przez te wszystkie lata? Oczywiście, środowiska te działają w ten sam sposób od lat. Ja to odczułem jeszcze w latach siedemdziesiątych – kiedy tworzyły się organizacje opozycji demokratycznej – środowisko Komitetu Obrony Robotników (KOR) i Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO). Opozycja była obiektem różnych, powiedzmy – „opresji”, nie represji ale właśnie „opresji”, a to dlatego, że Gierek, nabrawszy kredytów, musiał przynajmniej stwarzać pozory tolerowania opozycji, zwłaszcza, że Polska podpisała w 1975 roku akt końcowy Konferencji KBWE w Helsinkach, który pewne standardy nakładał i Zachód upominał się o ich przestrzeganie. To właśnie wtedy – w 1978 roku tzw. „czerwona kanapa”, czyli dawni stalinowcy – m.in. Ochab, Albrecht i paru innych, wystąpili z krytyką rządu, który „represjonuje opozycję demokratyczną”. Dla wszystkich było wówczas jasne, że to jest taka akcja, w ramach której ujęli się po prostu za swoimi dziećmi i wnukami, którzy tę opozycję zaczęli wówczas tworzyć (wystarczy wspomnieć z jakich środowisk wywodzili się chociażby Adam Michnik czy Jacek Kuroń). „Czerwona kanapa” opowiadała się więc po stronie demokracji, zapominając, że będąc u władzy nie wsadzała ludzi na „48”, tylko na długie miesiące i lata, a w śledztwach łamała kości. To byli ludzie, którzy uczestniczyli we wprowadzaniu komunizmu w Polsce, ale ponieważ drugie czy nawet trzecie pokolenie lewicy laickiej znalazło się w opozycji, natychmiast się te nożyce odezwały. I ta solidarność środowiskowa dała o sobie znać. W analogiczny sposób daje o sobie znać do dziś.
Opozycja przecież zdawała sobie z tego sprawę… Owszem. Ale nie wolno zapominać, że przecież to w tej opozycji zaczęli działać potomkowie stalinowców. I już wtedy zaczął się podział. Dobrze to ilustrują stosunki pomiędzy KORem i ROPCiO. W ROPCiO wydawaliśmy wtedy w drugim obiegu pismo dla rolników „Gospodarz”, unikając w nim polemik z KORem. Ze zdumieniem dowiedziałem się, że nawet Jan Józef Lipski – człowiek gołębiego serca – wygłosił opinię, że po co ten „Gospodarz” wychodzi, skoro jest „Biuletyn Informacyjny”. To mnie przekonało, że nawet tak dobry człowiek jak Jan Józef Lipski ma w głębi swego gołębiego serca taką mentalność totalniacką, że jakaś środowiskowa osmoza występuje. I w tym sensie pochodzenie ma znaczenie – ta solidarność środowiskowa dzieci i wnuków stalinowców z ich rodzicami i dziadkami (i na odwrót) była, jest i będzie. Więzy krwi są silniejsze niż wszystko inne. Nawet, jeśli potomek stalinowców dostrzega ogrom zbrodni rodziców czy dziadków zawsze w taki czy inny sposób będzie próbował ich bronić. Dobrym przykładem jest mój przyjaciel Antoni Zambrowski – syn Romana Zambrowskiego. Pomimo, że nie kwestionuje zbrodni ojca przed różnymi atakami stara się jednak bronić. Z punktu widzenia ludzkiego jest to zrozumiałe, natomiast obrona stalinowców i ich postępowania w wymiarze publicznym już zrozumiała, przynajmniej dla mnie, nie jest. A podkreślić też należy, że Antoni Zambrowski nie, jest osobą tak wpływową jak redaktor Michnik.
Czyli nic się nie zmienia? To są te elementy środowiskowe – ludzi rodzinnie związanych z reżimem komunistycznym. I to niestety daje o sobie znać również po całych dziesięcioleciach, bo następne generacje nie chcą być w tym sensie ojcobójcami. Na to nakładają się jeszcze inne elementy – wyśmiewane jako teorie spiskowe albo wręcz „zakazane”. Chcąc przyjrzeć się sytuacji Polski dziś, trzeba brać pod uwagę nie tylko wpływy staliniąt, ale i inne kwestie. Może nawet ważniejsze.
Co Pan ma na myśli? Posłużę się przykładem. Jeżeli wyrzucony z „Gazety Wyborczej” Michał Cichy, mówi, że działa w niej, czy szerzej w całej Agorze – lobby żydowskie, które określił nawet mianem ŻOB, a Helena Łuczywo za punkt honoru postawiła sobie bronić tego środowiska, to na to też trzeba zwrócić uwagę. Ja chcę wyraźnie podkreślić – Żydzi w Polsce są, mają tu swoje interesy i potrafią ich bronić – i trzeba o tym mówić normalnym tonem, a nie udawać, że tej kwestii nie ma. Tymczasem sama próba powiedzenia o tym zjawisku jest piętnowana jako antysemityzm. Moim zdaniem to jest odwrotnie – negowanie istnienia Żydów w Polsce, negowanie istnienia narodu żydowskiego, podważanie poglądu, że Żydzi mają w naszym kraju jakieś interesy, to jest antysemityzm, bo odmawia tej grupie uznania praw, które przyznaje się innym grupom, chociażby mniejszościom narodowym, takim jak niemiecka czy litewska.
Zdarza się, że o tym jest mowa… Zdarza się. Właśnie na tym tle od początku lat dziewięćdziesiątych można zaobserwować pewną różnicę między Michnikiem a Konstantym Gebertem – Michnik twierdził, że Żydów w Polsce „nie ma”, Gebert, że przeciwnie – „są” i będą walczyć z antysemityzmem. Myślę jednak, że takie „ujawnienie się” zbyt rzadko ma miejsce. Biorąc do ręki GW mam czasem wrażenie, że strategia uderzenia wyprzedzającego nie została wymyślona przez administrację Busha, tylko przez m.in. redaktorów GW. Chodzi o to, żeby uderzyć zanim zrobi to ktoś inny – przypominać Polakom Jedwabne, zanim zaczną domagać się rozliczenia stalinowskich zbrodniarzy w znacznej części rekrutujących się spośród osób pochodzenia żydowskiego, że właśnie temu celowi podporządkował swoją twórczość Jan Tomasz Gross i paru innych autorów do rangi reguły podnoszących incydentalne przypadki, napiętnowane zresztą przez polskie społeczeństwo… To samo dotyczy stałego przypisywania Polakom antysemityzmu…
A w sposób szczególny zależy na tym właśnie potomkom stalinowskich zbrodniarzy…. Być może. Natomiast skoro o tym mówimy, to ja aż o taki makiawelizm tych środowisk nie posądzam, raczej o stałe wprowadzanie w życie leninowskiej koncepcji organizatorskiej funkcji prasy. Oni – mówię tu właśnie o osobach wywodzących się ze stalinowskich rodzin a „trzęsących” dziś mediami – nauczyli się tego jeszcze „z wykształcenia domowego”. Organizatorska funkcja prasy polega zaś na tym, że prasa nie reaguje na wydarzenia, tylko je najpierw wywołuje a potem opisuje. Być może te materiały mają w tle jakąś profilaktyczną, zapobiegawczą funkcję, ale mnie wydaje się, że mamy do czynienia ze znacznie gorszym zjawiskiem.
Jakim? W ten sposób część mediów, a zwłaszcza „Gazeta Wyborcza” uczestniczy w kampanii, która głównie skierowana jest na zagranicę. Polega ona na stworzeniu wrażenia, że Polaków nie można zostawić samopas, bo jeśli ich się pozostawi samym sobie, to znowu zrobią coś, co będzie szkodliwe dla całego świata.
Ale przecież to nie Polacy zorganizowali Holokaust…. Proszę Pani, odkąd Gerchard Schroeder bodajże w 2000 roku powiedział, że okres niemieckiej pokuty dobiegł końca, to jasne stało się, że trzeba będzie znaleźć winowajcę, na którego stopniowo będzie można przenieść odpowiedzialność za zbrodnie II wojny światowej. Po co? Ponieważ brak winnego mógłby spowodować, że za kilkanaście lat świat mógłby sobie pomyśleć, że te wszystkie ofiary zmarły śmiercią naturalną, a to z kolei państwo Izrael i wszystkie organizacje, które ja określam mianem „przemysłu holokaustu” pozbawiałoby niezwykle lukratywnego statusu ofiary. W dodatku pojawiła się nowa formuła: ci, którzy zostali zamordowani, to zostali zamordowani, ale iluż z powodu ich śmierci się nie urodziło! Przy takiej formule liczba ofiar holokaustu będzie rosła z dziesięciolecia na dziesięciolecie w postępie geometrycznym. W związku z tym warunkiem sine qua non jest znalezienie winowajcy zastępczego. I tu dochodzimy do eksponowania rzekomego „polskiego antysemityzmu”. Jedwabne jako zdarzenie i jako symbol było operacją eskalacji oskarżeń wobec narodu polskiego. Już nie oskarżenie o „bierność w obliczu holokaustu” – jak w początkach lat 90-tych – ale o współudział. 10 lipca ubiegłego roku nastąpiła dalsza eskalacja. W liście wystosowanym do uczestników uroczystości w Jedwabnem przez prezydenta Komorowskiego i odczytanym przez Tadeusza Mazowieckiego znalazło się zdanie, że naród polski musi przyzwyczaić się do myśli, że był również sprawcą. Już nie współsprawcą tylko „sprawcą”. Tak więc eskalacja zarzutów postępuje i w moim przekonaniu mamy do czynienia z podobną operacją, jak w XVIII wieku – nawet formuła jest podobna – kiedy trzy państwa zaborcze przekonywały europejską opinię publiczną za pośrednictwem francuskich filozofów, że Polaków nie można zostawić samopas, bo w przeciwnym wypadku w środku Europy zapanuje stan anarchii. W tej chwili jest tak samo – światowej opinii publicznej wmawia się, że nad Polakami trzeba roztoczyć kuratelę, nie można ich zostawić samopas, bo w przeciwnym razie, ZNOWU zrobią coś okropnego.
Czyli kontrola Brukseli w ramach UE? Obawiam się, że znacznie gorzej. Już od drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych obserwujemy bardzo ścisłą koordynację dwóch polityk historycznych – niemieckiej i żydowskiej. Niemiecka polityka historyczna zmierza do tego, żeby stopniowo zdejmować odpowiedzialność za II wojnę światową z państwa i narodu niemieckiego, czego najlepszym przykładem jest zmiana sposobu mówienia o II wojnie światowej. Już nie mówi się o jej wywołaniu przez Niemcy, o zbrodniach niemieckich, tylko o „nazistowskich”. Natomiast celem żydowskiej polityki historycznej jest podtrzymywanie lukratywnego statusu ofiary. Uczestniczy w niej „Gazeta Wyborcza” i zbliżone do niej środowiska organizując np. prawdziwy festiwal Janowi Tomaszowi Grossowi. Bierze udział w całej tej kampanii, moim zdaniem – w charakterze piątej kolumny.
Tylko dlatego? Bo tak umówiły się dwa państwa, z których jedno wciąż wobec drugiego czuje się „niewyraźnie”? Nie tylko. Jest też przyczyna o charakterze „agenturalnym”. Jak Pani wie, jest w Wiedniu taka centrala – Agencja Praw Podstawowych (APP). APP zajmuje się monitorowaniem europejskich narodów, czy się przypadkiem antysemicko nie bisurmanią. APP ma „kolaborantów krajowych” w poszczególnych państwach, których rekrutuje na zasadzie przetargu. W Polsce taki przetarg wygrała Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Z Helsińską Fundacją Praw Człowieka z kolei kolaborują różne organizacje pozarządowe. One się nazywają pozarządowe, ale większość z nich podczepia się pod różne granty – rządowe, unijne, samorządowe itd. Jeżeli się zajmują monitorowaniem antysemityzmu, to muszą mieć jakieś osiągnięcia i je mają – w rezultacie prokuratury są zasypywane donosami, sądy są zamulane różnymi bezsensownymi procesami. Mamy tu do czynienia z kreowaniem rzeczywistości. Moim zdaniem to po prostu elementy prowadzące prosto do dostarczania pozoru moralnego uzasadnienia scenariusza rozbiorowego.
Czy myśli Pan, że to co robi RAŚ, czy „Dziennik Zachodni”, niektóre publikacje „Gazety Wyborczej” są rodzajem preludium do wprowadzenia pod normalną dyskusję publiczną kwestii separatystycznych typu autonomia Śląska? Ja tutaj widzę utajoną rękę niemiecką. Ta koordynacja służy realizacji scenariusza rozbiorowego. W gruncie rzeczy Niemcy nigdy się nie pogodzili i nie pogodzą z utratą, jak to oni nazywają, „ziem utraconych”, a Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy został opatrzony adnotacjami ministrów Genschera i Skubiszewskiego, że nie reguluje on roszczeń majątkowych osób prywatnych. Mało tego – CDU i CSU przed trzema laty wydały deklarację w sprawie wypędzeń. Znalazły się w niej m.in. dwa postulaty skierowane do społeczności międzynarodowej. Pierwszy – że powinna ona potępić wypędzenia. Zgodnie z drugim „prawa” powinny być „uznane”. A w tym przypadku w grę wchodzi tylko prawo własności. To był manifest intencji zmiany stosunków własnościowych na 1/3 terytorium państwa polskiego i części terytorium Republiki Czeskiej. Polskie władze na to w ogóle nie zareagowały. W tej chwili mamy z jednej strony właśnie te postulaty a z drugiej wprowadzenie polityki regionalizacji. Pan dr Gorzelik niedawno udzielając wywiadu telewizyjnego wyraził przekonanie, że do roku 2020 Polska będzie państwem federalnym, co oznacza, że ambicje Ruchu Autonomii Śląska są większe niż jedynie autonomia Śląska. Ambicją RAŚu jest najwyraźniej przekształcenie ustroju państwa polskiego z unitarnego na federalny. Taki ustrój rozluźnia więzy poszczególnych regionów a warto wiedzieć, że oprócz RAŚ powstał też Ruch Autonomii Warmii i Mazur i w zalążkowej formie – Ruch Autonomii Podlasia. To się rozwija.
Może to tylko chęć przypodobania się Niemcom przez RAŚ? Nie sądzę. Warto wiedzieć, że niecały rok potem, kiedy prezydent Obama wydał deklarację, że USA właściwie wycofują się z aktywnej polityki w Europie Środkowej i Wschodniej, ambasadorem Niemiec w Polsce został były zastępca BND – niemieckiego wywiadu, który w 1986 roku był sekretarzem politycznym ambasady Niemiec w Polsce i w takim charakterze utrzymywał kontakty, jak to się mówi – z przedstawicielami opozycji demokratycznej. Jak widać po latach – i on awansował i ci przedstawiciele opozycji demokratycznej też awansowali, niektórzy może nawet są premierami. Jeśli więc taki zastępca szefa wywiadu niemieckiego zostaje ambasadorem w Polsce niecały rok po ogłoszeniu przez USA wycofania się z aktywnej polityki w tym regionie świata, to o czymś świadczy. Jeżeli próżnię po Stanach Zjednoczonych wypełniają Niemcy z tak poważnym dyplomatą, to znaczy że ma on bardzo ważne zadanie do wykonania.
To by się komponowało z wypowiedziami Sikorskiego, który wprost robi z Niemiec lidera w Europie i wręcz oczekuje od nich podejmowania decyzji dotyczących całej Unii Europejskiej… Dokładnie tak. Wszystko to się zazębia, uzupełnia i układa w bardzo groźny dla Polski scenariusz. Niestety nasze społeczeństwo jest utrzymywane w niewiedzy. Realizują to media głównego nurtu, zdominowane albo przez stalinięta i fejginięta, albo przez konfidentów tajnych służb. Społeczeństwem ogłupionym programami rozrywkowymi z których składają się programy telewizyjne, któremu podaje się tylko selektywne informacje łatwiej sterować. Kiedy Polakom przedstawi się te wszystkie ustalenia, będzie już za późno. Musimy zdać sobie sprawę z jednej rzeczy – realizacja tych roszczeń majątkowych środowisk żydowskich według ambasadora Szewacha Weissa zamyka się kwotą 60 – 65 miliardów dolarów. Otóż, ktoś kto by dysponował na terenie Polski majątkiem takiej wartości, będzie miał władzę polityczną. To będzie przyszła szlachta, elita, która będzie rządziła, realizując już bez przeszkód scenariusz rozbiorowy. Z drugiej strony Niemcy dążą do skorygowania nam granic i odebrania 1/3 terytorium. Jeśli uda się wcielić w życie roszczenia środowisk żydowskich i marzenia Niemiec, to na okrojonym terytorium Polski pozostanie Judeopolonia. To temu celowi służy informowanie światowej opinii publicznej, że Polacy to są z urodzenia antysemici, którzy mordowali w czasie wojny Żydów razem z Niemcami a i dziś nie można ich zostawić „samopas”.
Z tego co Pan mówi wynika, że mniej lub bardziej zakamuflowane stalinięta siedzą w polskim rządzie, bowiem nie tylko nie reaguje on na ten proceder ale co więcej – sam w nim uczestniczy… Gorzej. Moim zdaniem, rząd pana premiera Tuska jest tylko atrapą. Dysponuje tylko zewnętrznymi znamionami władzy ale nie władzą. Żeby to zrozumieć, to trzeba się cofnąć w czasie do roku 1980, kiedy pod naporem buntu skierowanego przeciwko partii, zaczęła się ona rozpadać, wytwarzając próżnię, którą natychmiast wypełniły tajne służby wojskowe i cywilne. To one przygotowały i przeprowadziły stan wojenny i wszystko to, co wydarzyło się po nim. Na skutek zewnętrznych zawirowań, jakie nastąpiły w połowie lat osiemdziesiątych absolutnym hegemonem na polskiej scenie politycznej został wywiad wojskowy. O ile SB została poddana jakieś weryfikacji, o tyle tajne służby wojskowe nie, a to one przygotowały, przeprowadzały i nadzorowały transformację ustrojową. Nadzorują ją do tej pory. Selekcja kadr nastąpiła już w drugiej polowie lat 80. Trochę wiemy o tym dzięki materiałom IPN zawierającym m.in. protokoły rozmów Jacka Kuronia z płk. Lesiakiem. Jacek Kuroń za pośrednictwem Lesiaka złożył władzom, czyli wywiadowi wojskowemu pewną propozycję – jeżeli władze pomogą dyskretnie w eliminacji ekstremy w podziemiu, to my w zamian udzielimy władzy gwarancji zachowania pozycji społecznej i tego, co ukradnie przez spółki nomenklaturowe, które rozpoczęły przecież działalność w 1985 roku. To stało się później podstawą Okrągłego Stołu. Oczywiście wymagało też podjęcia pewnych kroków zabezpieczających przed dostaniem się do władzy osób niepowołanych i kiedy została podjęta próba ujawnienia agentury w strukturach państwowych, to proszę zwrócić uwagę, kto energicznie przeciwko niej wystąpił -obydwie strony Okrągłego Stołu – lewica laicka i rozwiedka wojskowa oraz wszystkie ugrupowania, które z niej wypączkowały.
Kto więc tak naprawdę dziś rządzi? Bezpieczniackie watahy. Natomiast rząd jest po to, żeby proceder ten zasłaniał. Premier Tusk jest tego świadom. On nic nie może zrobić dlatego, że żadnej władzy nie ma. Znakomicie było to widać przy aferze stoczniowej i „odwołaniu” ministra Grada. Moim zdaniem „ktoś” wytłumaczył wtedy Tuskowi, że minister Grad premierowi nie podlega i nie premier będzie decydował, jak długo pozostanie on w rządzie. To samo dotyczy wielu innych spraw – Tusk po prostu wie, że nie może działać samodzielnie. Dlatego nieprawdą jest twierdzenie PiS, że Platforma Obywatelska nie ma żadnego programu- ma program – jest nim odwdzięczenie się tym wyższym strukturom władzy, które ją nadzorują i kontrolują. W dodatku te bezpieczniackie watahy w znacznej części przeszły już na stronę wywiadów innych państw.
Czyli stalinięta to też tylko marionetki w rękach służb? Na razie tworzą Salon, ale w przyszłości w moim przekonaniu mają utworzyć coś, co ja nazywam „administracją tubylczą”. Zostanie ona wprowadzona, kiedy scenariusz rozbiorowy zostanie zrealizowany. Tę administrację tubylczą stworzy wraz z nimi nowa lewica budowana przez Sierakowskiego czy Palikota. Zwłaszcza lewica Sierakowskiego to trzecie pokolenie „fejginiąt”, których najbardziej sztandarowym przedstawicielem jest syn Wandy Nowickiej. To trzecie pokolenie wręcz uważa, że jest predysponowane do rządzenia „moherami” i innymi podkategoriami Polaków. Obawiam się, że jesteśmy w tej chwili na kolejnym już etapie selekcji narodowej. Właśnie teraz wcielana jest w życie sentencja ukuta przez Ojca Narodów – „kadry decydują o wszystkim”. Dziś trwa przygotowanie kadr.
To by oznaczało, że nie jesteśmy wolnym krajem… W tej chwili niepodległość i suwerenność Polski jest fikcją. Nasz kraj przypomina wypchanego orła – niby ma wszystko co ma prawdziwy orzeł – dziób, pióra, skrzydła, pazury i ogon, tylko w środku jest wypchany trocinami. Jest martwy i nie lata. Niezależnie od tego, jak to jest dla nas bolesne – taka jest prawda.
Nieznany film ze Smoleńska. Nowe fakty Zalew dziwnych informacji zmazanych ze śledztwem smoleńskim w ostatnich dniach jest imponujący. Gdyby prokuratura i media w Polsce działały z taką determinacją w pracach śledczych od kwietnia 2010 jak obecnie są aktywne w mediach i innych przekaziorach – być może i samo śledztwo posunęłoby się do przodu. Oczywiście pod warunkiem, że informacje miałyby charakter rzetelnej relacji, a nie serii przecieków mających na celu dezawuowanie ofiar oraz gloryfikowanie roli tych, którzy wg opinii publicznej przyłożyli się znacząco przynajmniej do obniżenia szans polskich organów ścigania na prowadzeni e samodzielnego dochodzenia jak i do skandalicznych zaniedbań w zabezpieczaniu samej wizyty. Minął już czas oskarżania pilotów przez dziennikarzy z gazet, wobec których właściciele nie wyciągali konsekwencji mimo użycia przez nich niepotwierdzonych nigdzie zarzutów (jak lądują debeściaki, kw..rzy się jak nie wylądujemy” itp.) Zaczął się czas wyrzucania tych, których informacje potwierdza prokurator generalny wprost a w sposób nieco zakamuflowany-także rzecznik NPW. Okazuje się nawet, ze Gmyz mógł ostrzej o tym trotylu napisać, bo już wiemy od samej prokuratury, że analogiczne ślady wykryto na bliźniaczym TU154 M 102, którego chciano w trybie pilnym sprzedać w 2010 roku. Powodem takiej decyzji mogła być ujawniona ostatnio informacja o stwierdzeniu jesienią 2010 śladów trotylu na fotelach i w salonce, o czym poinformował BOR pod wodzą awansowanego po katastrofie szefa Janickiego. Po co był wiec ten gwałt i szum z Gryzem? To bieganie kumpla Hajdarowicza do kumpla Grasia. Prokuratura generalnego do premiera.To wielkie larum o podburzanie opinii społecznej przez Rzepę i Gmyza skoro sama prokuratura i BOR same z siebie dwukrotnie poinformowały nas o śladach materiałów wybuchowych w drugiej Tutce. Newsweek ujawnia zeznania gen. Janickiego, z których wynika, że śp. Prezydent stanowił zagrożenie dla BORu (trzeba mieć wyjątkowe predyspozycje aby takie bezczelne sugestie wobec niemogącego się bronić śp. Prezydenta sugerować). Newsweek oskarża także pilotów, z Jaka 40, głównie koncentrując się na zeznaniu kolejnej ofiary czyli śp. chor. Musia.Gazeta Lisa nagle rozpisuje się o rzekomej sympatii pomiędzy śp. ministrem Handzlikiem a Tomaszem Turowskim. Ciekawe z jakiego powodu uraczono nas tą informacją, skoro rola Turowskiego obecnie nie była przedmiotem specjalnych dociekań.Co oczywiście nie oznacza, że zajmujący się dochodzeniem prawdy o Smoleńsku o agencie Turowskim zapomną. Za to PAP odmawia zamieszczenia ważnego oświadczenia pani generałowej Kwiatkowskiej, które w sposób bardzo adekwatny do okoliczności oddaje sytuację rodzin ofiar i znaczenie zaniedbań organów państwa po Katastrofie.Taka to demokracja. Koślawa, kulawa, kłamliwa i w dodatku bezczelna. A być może przestępcza. Tyle tytułem przydługiego wstępu. Teraz do rzeczy. W ostatnich dniach pojawiły się niezwykle cenne informacje ze Smoleńska. Ujawniony został fakt zamknięcia polskich śledczych w hangarze na lotnisku w Smoleńsku, pozbawienie ich komórek (nośniki pamięć i możliwość robienia zdjęć), zastraszanie ich przez „dyplomatów” z polskiej Ambasady w Moskwie, brak wsparcia (przy próbie prowadzenia jakichkolwiek samodzielnych czynności przez śledczych z Żandarmerii, KBWL i ABW) ze strony służb dyplomatycznych na miejscu oraz znajdujących się w Smoleńsku szefów NPW. O fakcie konieczności oddania Rosjanom (przy bezczynności dyplomatów) odnalezionego telefonu śp. Prezydenta Kaczyńskiego! O tych skandalicznych okolicznościach zostały podobno powiadomione pisemnie dowództwa służb i kancelaria Tuska. Ciekawe jaki jest los pism? Czy znajdują się w aktach ze śledztwa? Czy były znane kontrolerom NIK? Kolejna sensacja to informacja o wysokim prawdopodobieństwie posiadania przez AW zdjęć satelitarnych ze Smoleńska. I wreszcie informacja o tym, że o zamianach ciał 6 ofiar AW wiedziała dzień po katastrofie, kiedy dotarł do niej szyfrogram w tej sprawie! „Zaszyfrowaną wiadomość wysłał dyplomata pracujący w polskiej ambasadzie w Moskwie, który jednocześnie zatrudniony był również w Agencji Wywiadu. Mężczyzna o imieniu zaczynającym się na literę P raportował, że sześć trumien zalutowano bez identyfikacji znajdujących się w nich ciał. Wszystko odbył się bez udziału żadnego z polskich przedstawicieli. Polski oficer zyskał tę informacje od Rosjanina, kierownika zespołu osób pracujących wówczas w moskiewskiej kostnicy do której trafiły ofiary katastrofy.
Szyfrogram otrzymał najwyższy priorytet ważności i niezwłocznie, odpowiednimi kanałami został przesłany do kraju. Według procedur dokument o takiej ważności powinien trafić na biurko szefa Agencji. Co się stało z szyfrogramem? Czy trafił do Kancelarii Premiera? A może kierownictwo AW z jakiegoś powodu zataiło tę informację, bądź uznało ją za mało ważną? Wypowiedzi najwyższych przedstawicieli polskiego państwa po katastrofie świadczą o tym, że albo kłamali na temat zamiany ciał, albo byli zupełnie nieświadomi istnienia informacji na ten temat. „. Zatem jeśli wiedzieli a potem usiłowano wina obarczyć rodziny ofiar to jest skandal na niewyobrażalna skalę. Na tym samym blogu możemy obejrzeć nieznany film ze Smoleńska. Polecam go wszystkim którzy analizowali poprzednie filmy..Proszę przyjrzeć się mężczyźnie, który filmuje miejsce katastrofy. Czy autor bloga nie myli się, że ów siwy mężczyzna filmuje małą kamerą raczej z twardym dyskiem niż na taśmy? I kto to może być??? Robi się coraz goręcej….
Małgorzata puternicka/1Maud
Ciekawy film z siewiernego - post scriptum Czytając wpisy zamieszczane na wielu portalach blogowych a także komentarze na mojej stronie, dochodzę do wniosku, że muszę coś wyjaśnić. Sprawa dotyczy publikacji na moim blogu filmu z lotniska Siewiernyj pod Smoleńskiem. A więc...
- Po pierwsze – dla tych , którzy czytają mało uważnie. Nigdy i nigdzie nie napisałem, że ten film jest publikowany po raz pierwszy. 10 kwietnia 2010 roku byłem w Smoleńsku. Materiał dostałem od Rosjanina – pracownika salonu samochodowego KIA, który znajduje się nieopodal miejsca katastrofy. Pracownik ten zgrał go z komputera znajdującego się w salonie na USB a ja przerzuciłem go do laptopa.
- Po drugie: Oprócz tego filmu dostałem także kilka innych. Równie ciekawych. Wszystkie filmy miały oznaczenia
(tytuły) składające się z ciągu cyfr. Zazwyczaj komórki automatycznie nadają numery kolejnym nagrywanym filmom Ten, o którym piszę, nosił tytuł video 02 i zapisany był cyrylicą. Wygląda więc na to, że ktoś, ze znanych sobie powodów zmienił tytuł tego pliku. Od tego czasu oglądałem nagranie parę razy analizując jego treść. Kilka dni temu, w całości a więc w formie w jakiej przywiozłem go z Rosji, wrzuciłem na stronę. Za nim to zrobiłem musiałem przekonwertować go do odczytywanego przez mój komputer formatu (dla dociekliwych – mam dwa komputery, ale tylko jeden podpięty jest do sieci i ten właśnie nie czytał formatu). Do tego celu użyłem darmowego programu, który znalazłem w internecie. Na film naniosłem adres bloga i zamieściłem na stronie. Nie dokonywałem żadnej ingerencji w ujęcia filmu, w ich długość, jakość, nie skracałem ani nie wydłużałem materiału. Jeśli ktoś informuje, że w sieci jest inna, dłuższa wersja filmu, to tym gorzej dla całej sprawy. Po co komuś kilka wersji tego nagrania? Ja dostałem taką, jaką opublikowałem.
- Po trzecie: Nie znam pana Wiśniewskiego, nigdy go nie spotkałem, nie zapamiętałem jego twarzy z TV i szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to. Uważam, że z punktu widzenia samego śledztwa nie ważne kim jest osoba filmująca , ważne co zeznała (prawdę), co zarejestrowała jego kamera i gdzie jest ten materiał dziś. Mnie przy okazji tego filmu zastanawiały zupełnie inne kwestie, ale o tym kiedy indziej . Jeśli jednak, idąc za niektórymi głosami, uznać że właśnie Wiśniewski jest dla całej sprawy ważny, to sugeruję aby przyjrzeć się sprawie z jeszcze innego ujęcia. To jednak wymaga spojrzenia wstecz i opisania kilku zdarzeń sprzed lat. Efekty będą o tyle interesujące, co wymagające rozszerzenia myślenia o wiele innych aspektów. Te zaś wymagają analizy wydarzeń uwzględniającej rolę kilku innych osób.
Na razie tyle… Przemek Wojciechowski
TRZY PYTANIA do gen. Polko. "Komunikat prokuratury jest podgrzewaniem atmosfery. To nie służy bezpieczeństwu państwa" wPolityce.pl: ABW i prokuratura informują, że prowadzą śledztwo ws. "osoby planującej zamach na konstytucyjne organy RP". Oświadczenie głosi, że zatrzymano mężczyznę, którzy przygotowywał zamach na konstytucyjne organy RP. Jak Pan ocenia tę sprawę? Gen. Roman Polko: Przekazano jakąś informację, czy nastąpił wyciek medialny. Komunikat jednak niczego nie wyjaśnia, on raczej podgrzewa atmosferę, budzi niepokój, pozostawia pole do spekulacji. Podobne sygnały do służb docierają często. Jednak sprawdzenie, czy ktoś rzeczywiście przygotowuje zamach, czy jest niebezpieczny, jaka jest de facto skala zagrożenia jest trzymane w ukryciu. Te wiadomości są analizowane i zbierane w ramach pracy operacyjnej. Informacje takie są ujawniane dopiero, gdy wszystkie okoliczności są już znane, gdy można wyciągnąć wnioski, gdy można wdrożyć odpowiednie procedury na wszystkich szczeblach państwa. Dziwi mnie obecny przekaz.
Dlaczego? Dalej nie wiemy, czy mamy do czynienia z jedną osobą, czy grupą. Jedna osoba jest zatrzymana, ale nie wiadomo, czy ona była jedyną osobą zamieszaną w ten proceder. Druga sprawa, czym innym jest zamach na prezydenta, na jedną osobę, a czym innym na rząd czy Sejm. Kolejny znak zapytania - na ile realne było zagrożenie. Jest wiele pytań i mnóstwo pola do spekulacji. Ważna jest funkcja edukacyjna w tej sprawie. Musimy mieć w tyle głowy, że zamach może mieć miejsce również w Polsce. Musimy patrzeć na to, z kim współpracujemy, szczególnie, gdy mamy dostęp do materiałów wybuchowych. Sygnały o zagrożeniu trzeba przekazywać. Jednak komunikat prokuratury jest podgrzewaniem atmosfery. To nie służy bezpieczeństwu państwa. To raczej podbijanie bębenka zainteresowania mediów.
Możemy mieć do czynienia z medialną prowokacją? Nie podejrzewam tu żadnej gry, czy próby zaciemniania w tej sprawie. Jednak rzeczywiście efekt został osiągnięty. Wszystkie media zajmują się potencjalnym zamachem. Warto zauważyć, że czasem takie działania są wynikiem interesów służb specjalnych. One uzasadniając swoją rację bytu często podkręcają takie informacje. One być może chcą ugrać coś dla siebie. Mam nadzieję, że tak nie jest. Liczę na to, że cała sprawa zostanie wyjaśniona. Obecne działania wydają się szkodliwe. Zatrzymuje się jakiegoś frustrata, ale nie jest to powód do tak wielkiego podkręcania atmosfery, organizowania konferencji w Warszawie itd. Wystarczyłby rzetelny komunikat wyjaśniający sprawę od początku do końca. Rozmawiał KL
Skok PO na państwową kasę. Premier chce zastawić resztki polskiego majątku 700-800 mld zł – tyle wydat ków na inwestycje w najbliższych siedmiu latach (do 2020 roku) zapowiedział w swoim drugim exposé Donald Tusk. Pieniądze na ten cel mają pochodzić ze specjalnie utworzonej spółki Inwestycje Polskie, do której trafią znajdujące się w rękach skarbu państwa akcje firm. „Operatorem” tego przedsięwzięcia ma być państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego (BGK). – Jak szliśmy na debatę do premiera Kaczyńskiego, dostaliśmy list od ministra finansów Jacka Rostowskiego z wyliczeniem, że program PiS zakłada wydatki na poziomie 54 mld zł i to będzie katastrofa. Premier Tusk obiecał wydać „700-800” mld zł w ciągu ośmiu-dziesięciu lat. I to będzie cud gospodarczy – ironicznie komentuje dr hab. Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha.
Budżet bez dna Tusk mówił dużo o konkretnych wydatkach. Obiecał m.in. 100 mld zł na „inwestycje związane z bezpieczeństwem”, 60 mld zł na bezpieczeństwo energetyczne Polski, 43 mld zł na budowę dróg i autostrad, 30 mld zł na modernizację kolei, zaś 40 mld zł „ma się znaleźć” (to nie żart – to cytat z exposé premiera) na kapitał dla BGK, aby mogła zacząć działać spółka Inwestycje Polskie. Zarys konstrukcji tej spółki budzi najgorsze skojarzenia z historii gospodarczej III RP. Wątpliwości jest tym więcej, że wypowiedź Tuska jest niejasna, aby nie rzec: bełkotliwa. Deklaruje on, że rząd przygotuje „narzędzie bankowe i wymagające także dodatkowych instrumentów w postaci specjalnej spółki pod program zatytułowany Inwestycje Polskie. Operatorem będzie BGK. 40 miliardów złotych do 2015 roku znajdzie się jako kapitał dla BGK po to, aby (…) uzyskać możliwości inwestycyjne na poziomie 40 miliardów złotych. Będzie to możliwe bez naruszania bezpieczeństwa finansowego państwa, a więc bez obciążania tą kwotą deficytu lub długu publicznego. Będzie to możliwe poprzez aktywne użycie kapitału dzisiaj zamrożonego – mówimy tu głównie o udziałach państwowych w spółkach skarbu państwa”. Można czepiać się słownictwa, z którego wynika, że premier nie zna prawa handlowego. – Operatorem czego ma być BGK? Narzędzia bankowego? Czy spółki? A jak spółki, to jak? Zostanie akcjonariuszem? Czy jakoś zmienią kodeks handlowy i wprowadzą do niego obok zarządu jeszcze „operatora”? – ironizuje Robert Gwiazdowski. A można również domyślić się, o co premierowi chodziło. W tłumaczeniu na język polski Tusk zapowiedział stworzenie specjalnego funduszu kredytowo-gwarancyjnego zarządzanego przez państwo, którego majątek będą stanowiły akcje spółek skarbu państwa. Zapewne tych najcenniejszych, których do tej pory rząd nie mógł sprzedać z uwagi na opór w szeregach opozycji, a także własnych. Mówimy tu m.in. o PZU, KGHM Polska Miedź, PKN Orlen, Grupie Lotos, ENEI, PGE itp. O sposobie i celowości kredytów przyznawanych przez Inwestycje Polskie będą decydowali urzędnicy. Powstanie tej spółki przewidywane jest na rok 2015, a więc wtedy, gdy odbędą się podwójnie ważne wybory: parlamentarne i prezydenckie. Uruchomienie ogromnego strumienia pieniądza w roku wyborczym musi budzić niepokój o prawdziwe cele takiego działania.
Ale to już było Kilka tygodni temu wydano sensacyjną powieść Witolda Gadowskiego „Wieża komunistów”. To fabularna fikcja wpisana w polską rzeczywistość, opisująca starania dziennikarza, który chce ujawnić prawdę o Funduszu Budowy Gospodarki i płaci za to ogromną cenę. Czytając powieść Gadowskiego, czytelnik z łatwością dekoduje, że autor opisuje mechanizmy działania osławionego Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – w założeniu tworu powołanego przez państwo do sekretnego wykupu peerelowskiego długu zagranicznego, który na rynku kosztował znacznie mniej niż oficjalne zobowiązania Polski. Skutek wszyscy znamy. Ukradziono ogromne kwoty pieniędzy. Przy okazji jednego FOZZ stał się „funduszem budowy gospodarki”. Pieniądze publiczne trafiły do prywatnych koncernów medialnych i instytucji finansowych związanych z dawną komunistyczną nomenklaturą. Podobnie stało się z kolejnym pomysłem, w którym państwo postanowiło podzielić się z obywatelami majątkiem. W 1995 roku uruchomiono Program Powszechnej Prywatyzacji (PPP). Jego szczytnym celem było rozdzielenie majątku narodowego wśród Polaków (uwłaszczenie), a przy okazji wprowadzenie komercyjnych zasad do zarządzania państwowymi firmami. PPP łączy akcjonariat obywatelski z szansą naprawy przedsiębiorstw w postaci narodowych funduszy inwestycyjnych” – przekonywał w 1995 roku Janusz Lewandowski, obecnie polski komisarz ds. budżetu w rządzie Unii Europejskiej. Zadziwiające, że ów pomysł poparła także niechętna prywatyzacji – przynajmniej w teorii – lewica. „Program Narodowych Funduszy Inwestycyjnych jest programem o charakterze masowym. Dotyczy całej grupy dorosłych obywateli, a z drugiej strony – znaczącej grupy ponad 400 przedsiębiorstw. Jest to około 10 proc. potencjału wytwórczego polskiego sektora publicznego” – twierdził Wiesław Kaczmarek, minister przekształceń własnościowych w rządzie SLD-PSL. Ponad dekadę później obaj krytykowali ten pomysł. Lewandowski bezczelnie zwalał winę na posłów, który ten projekt przygotowali, i ekspertów Banku Światowego, którzy go doradzali. Gdy sześć lat temu pytałem go, dlaczego nie przeprowadzono wówczas zwyczajnej licytacji przedsiębiorstw państwowych na aukcjach, odparł, nadzwyczaj szczerze, że było to „z politycznego punktu widzenia nie do zaakceptowania”.
Politycy kolegom, koledzy politykom Cel PPP najlepiej ilustruje słynna peerelowska definicja szampana: był to napój, który klasa robotnicza piła ustami swoich przedstawicieli. Jedna dziesiąta majątku państwa została przekazana za darmo do firm wybranych przez polityków pod szczytnym hasłem „uwłaszczenia społeczeństwa”. Zarządzających tymi firmami wybrali również politycy. Wynagrodzenie zarządów Narodowych Funduszy Inwestycyjnych w żaden sposób nie zostało powiązane z wynikami ich pracy. Jedyną siłą, która mogła ich kontrolować, byli akcjonariusze, a tych byli miliony. Takim akcjonariuszem zostawał bowiem każdy dorosły Polak (w chwili uchwalenia ustawy). Był to perfekcyjnie zrealizowany skok na państwowy majątek. Wyjęto go z pod kontroli państwa i przekazano w ręce kolegów i znajomych polityków. Jak bardzo było to działanie świadome, świadczy fakt, że art. 24 ustawy o NFI przewidywał obowiązek uzależnienia wynagrodzenia zarządzających funduszami od ich wyników. Mimo ustawowego obowiązku ani Wiesław Kaczmarek (minister skarbu w rządzie SLD-PSL), ani Emil Wąsacz (minister skarbu w rządzie AW„S”-UW) tego nie zrobili. Prawo łamano świadomie. Chociaż NIK alarmowała już 5 lipca 1996 roku (za rządów SLD), to przy podpisywaniu kolejnych umów z funduszami w 1999 roku (rządy AW„S”), nadal ignorowano ustawę.„Dotychczasowa działalność wskazuje na scenariusz mający na celu maksymalizację zysków firm zarządzających, a nie maksymalizację wartości majątku funduszy” – napisali kontrolerzy NIK w raporcie opublikowanym w 2001 roku. Nikt nie poniósł żadnych konsekwencji oczywistego łamania prawa. Nie bez znaczenia było to, że robili to zarówno postkomuniści, jak i AW„S”. Wśród zarządzających, którzy dorobili się na NFI, byli zarówno koledzy Wiesława Kaczmarka, jak i Janusza Lewandowskiego.
Skok na kasę „Sprzedaż państwowego majątku musi być przeprowadzona szybko, w przeciwnym razie rozmaite grupy interesów będą miały dość czasu, by się zmobilizować i przeciągać ludzi władzy na swoją stronę” – zauważył Roger Douglas, były minister finansów Nowej Zelandii, autor udanej liberalnej terapii szokowej, jaką przeprowadzono w jego kraju pod koniec lat 80. (co ciekawe, Douglas był członkiem partii socjalistycznej). W Polsce prywatyzacja państwowego majątku trwa już trzecią dekadę. Obecnie w kluczowych spółkach skarbu państwa osiągnięto pat. Ekipa Platformy i PSL obsiadła spółki skarbu państwa i blokuje jakąkolwiek próbę rynkowej prywatyzacji. Menadżerowie tych spółek są gotowi do prywatyzacji, tylko takiej, która pozwoli im zachować wpływy i stanowiska. Ostatnim przykładem była głośna przed wakacjami obrona Zakładów Azotowych Tarnów przez skarb państwa, aby nie kupiła go grupa Acron, należąca do rosyjskożydowskiego biznesmena Wiaczesława (Mosze) Kantora. Chociaż ministerstwo skarbu państwa od lat poszukiwało nabywcy na Zakłady Azoty Tarnów, to gdy Acron ogłosił wezwanie, politycy PO nazwali je „próbą wrogiego przejęcia”. Najgłośniej krzyczał były minister skarbu Aleksander Grad, do niedawna poseł z Tarnowa. „Przypadkiem” prezesem Zakładów Azotowych Tarnów (oczywiście po wygranym konkursie) jest jego były doradca, z którym współpracował kilkanaście lat i który do pracy w tej spółce przeszedł wprost z jego gabinetu politycznego.
W tej grze chodzi o ogromne pieniądze. Etaty w spółkach skarbu państwa, które zapewniają wynagrodzenie znacznie większe niż na rynku, a także o możliwość robienia interesów z państwowymi firmami. I to dużymi. Przejęcie władzy przez PO w 2007 roku zbiegło się z rezygnacją z dochodzenia przez Zakłady Azotowe w Tarnowie 1,6 mln zł od brata przyszłego ministra skarbu Aleksandra Grada…
Prywatyzacja po cichu Dziś nie da się sprzedać majątku państwowego w tak złodziejski sposób, w jaki robiono w to w latach 90. i na początku obecnego stulecia. Przypomnijmy, że kontrolę nad PZU chciano w 2001 roku oddać za… 6,5 mld zł. Utworzenie Inwestycji Polskich – funduszu, do którego zostaną skierowane akcje największych firm polskich – otwiera drogę do ich prywatyzacji zgodnie z polityczną wolą władzy. Inwestycje Polskie, udzielając kredytów i poręczeń, będą musiały to robić pod zastaw konkretnych pakietów akcji. W wypadku nietrafionych inwestycji akcje firm (np. PKN Orlen, KGHM) będą przejmowane przez banki, które będą decydowały o tym, komu dalej je odsprzedać. W ten sposób politycy PO nie będą musieli tłumaczyć się z dziwnych prywatyzacji. Co więcej, żaden inwestor spoza ich układu nie będzie w stanie pomieszać im szyków, windując cenę. Jak ten system działa w praktyce, pokazuje utrata kontroli przez skarb państwa nad Bankiem Gospodarki Żywnościowej. W 2004 roku politycy z otoczenia ówczesnego premiera Marka Belki (aktualnie szefa Narodowego Banku Polskiego) rozpoczęli operację, której skutkiem było dwa lata później przekazanie kontroli nad bankiem ze skarbu państwa do mniejszościowego udziałowca. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że skarb państwa za oddanie kontroli nie dostał ani grosza. Zarząd BGŻ wyemitował akcje zamienne na obligacje, które objął inwestor mniejszościowy. Wyszło taniej niż wykupywanie skarbu państwa.
Druga transformacja Utworzenie Inwestycji Polskich może mieć jeszcze jeden cel – wyjęcie z pod kontroli państwa kluczowych aktywów w gospodarce na wypadek przegranych przez Platformę wyborów. Formalnie dziś BGK podlega państwu, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby również BGK do 2015 roku „uniezależnić od politycznych nacisków” (pod taką formułą byłaby prowadzona taka akcja). Dysponując faktyczną kontrolą nad państwowymi firmami i wygenerowanym przez nie strumieniem pieniądza, PO będzie bardzo trudno przegrać wyraźnie wybory. A na wypadek niekorzystnego scenariusza nowa władza będzie bezsilna wobec opozycji zarządzającej majątkiem liczonym w setkach miliardów złotych. Prawdziwe intencje władzy należy czytać między wierszami. O ile na budowę i remont budynków policji premier chce wydać tylko 1 mld zł, to na wojsko aż 100 mld złotych. – Zdumiewa dysproporcja między nakładami na „zielonych” i „niebieskich” – komentuje Robert Gwiazdowski. – Ta jawna niesprawiedliwość społeczna ma pewnie jakieś przyczyny. Zobaczymy, jakie będzie miała konsekwencje – podsumowuje. Jan Pinski
Jaka władza taki zamach Gdy słyszę , że nasze dzielne służby uratowały naród przed polskim Berivikiem ,co rankiem 20 listopada ujawnia prokurator Kosmaty z Krakowa, nie mam wątpliwości, ze mam do czynienia z kiepską dokrętką komedii Juliusza Machulskiego. No i wykrakali. Słupki sondażowe po „aferze trotylowej” przekonały władze, że nic jej tak dobrze nie robi na trwanie jak słowa „trotyl” i „zamach” Nasze pracujące w pocie czoła, służby, namierzyły pelengatorem szaleńca, który chciał się zamachnąć na konstytucyjne organy państwa jeszcze bardziej niż Staruch, Antykomor i Matka Kurka, razem wzięci i zgromadziwszy tonę(!)materiałów wybuchowych, w tym , nie bójmy się tego słowa, trotylu, przygotował akt terrorystyczny.Ludziom mojego pokolenia wróciły przywołane z zakamarków pamięci obrazki serwowane przez „Dziennik Telewizyjny”. Kamera najedżdżała na arsenał środków , którymi ekstremiści z podziemnej „Solidarności” usiłowali obalić ustrój siłą, godząc tym samym w sojusze.To było 30 lat temu. Teraz mamy: trotyl, zamach i prezydenta, którego pointa po ostrzelaniu przez rosyjskich snajperów kolumny ze ś.p. Lechem Kaczyńskism w Gruzji „Jaki prezydent taki zamach”, wyznaczyła nowe standardy kultury politycznej. Gdy słyszę , że nasze dzielne służby uratowały naród przed polskim Berivikiem ,co rankiem 20 listopada ujawnia prokurator Kosmaty z Krakowa, nie mam wątpliwości, że mam do czynienia z kiepską dokrętką komedii Juliusza Machulskiego. Jedyne , co się w naszym życiu politycznym udało skutecznie wysadzić, to Waldemara Pawlaka przez Janusza Piechocińskiego i to w dodatku, nie wiadomo na jak długo. Za to klasyk „Jaki prezydent , taki zamach” nabrał nowego, komediowego znaczenia, co nie znaczy, że władza nie będzie dążyła do delegalizacji opozycji, ale wtedy zabijemy ich śmiechem.
Irena Szafrańska
TRZY PYTANIA do dra hab. Sławomira Cenckiewicza: "Wałęsa wielokrotnie mówił, że Krzysztofa zniszczy, względy moralne nie są w stanie go pohamować" Sprawa Krzysztofa Wyszkowskiego pokazuje, że prawda historyczna rozjeżdża się z prawdą prawniczą, że sąd może orzec coś, co stoi w rażącej sprzeczności z ustalonymi przez historyków faktami - mówi historyk dr hab. Sławomir Cenckiewicz.
wPolityce.pl: Telewizja TVN wyemitowała ogłoszenie, w którym Krzysztof Wyszkowski miał, wykonując wyrok sądu przeprosić Lecha Wałęsę za pomówienie go o agenturalna przeszłość. Wiemy, że stało się to bez wiedzy Krzysztofa Wyszkowskiego. Jak pan to odebrał? Dr hab. Sławomir Cenckiewicz: Pierwsza myśl dotyczyła tego, jak zareaguje na to Krzysztof, który jest w szpitalu. Zadzwoniłem do jego małżonki, Małgosi i ustaliliśmy, że pojedziemy razem, żeby mu to jakoś powiedzieć. Pojechaliśmy do niego do szpitala, powiedziałem mu to, ale Krzysztof przyjął to spokojnie, więc byłem tez sam uspokojony, że nie wywołało to u niego zbyt silnych emocji, które mogłyby wywołać pogorszenie stanu jego zdrowia. No, a później podyktował mi to oświadczenie, które przesłaliśmy do mediów. CZYTAJ TUTAJ. Oczywiście teraz zasadniczą kwestią jest wysokość tej kwoty, którą będzie chciał wyegzekwować od Krzysztofa komornik. Bo teraz ta kwota, za którą zostały ogłoszone te przeprosiny, musi zostać ściągnięta przez komornika. Nastąpi zajęcie kont bankowych i ewentualnie ruchomości i nieruchomości na poczet zabezpieczenia tej należności za przeprosiny, za które Wałęsa w imieniu Krzysztofa zapłacił.
A jak pan ocenia takie przeprosiny, które nie są przeprosinami, bo przepraszający nic o nich nie wie? Co można powiedzieć o Wałęsie, człowieku, który sam się przeprasza na podstawie wyroku, o którym Wyszkowski mówi, że jest wydany wbrew historycznej prawdzie? W orzecznictwie i procedurach sądowych to nie jest żadna nowość. Można uzyskać od sądu, jako osoba pokrzywdzona zgodę na wykonanie wyroku w imieniu tego, który skrzywdził. Z tej możliwości skorzystali Lech Wałęsa i jego prawny pełnomocnik czyli mecenas Ewelina Wolańska. Dla mnie, jak dla historyka jest to szczególnie bolesne, bo napisałem o Lechu Wałęsie dwie książki, wiele artykułów. Każdy poważny człowiek wie, że istnieją dowody na to, że Lech Wałęsa był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie "Bolek". A ta sprawa Krzysztofa pokazuje, że prawda historyczna rozjeżdża się z prawdą prawniczą, że sąd może orzec coś, co stoi w rażącej sprzeczności z ustalonymi przez historyków faktami. Tak jest w tej kwestii. To jest szczególnie smutne dla kogoś, kto ten temat przebadał i sporo na ten temat napisał.
Zastanawia moment wykonania tego wyroku. Krzysztof Wyszkowski jest teraz w szpitalu, emisja tych przeprosin właśnie teraz nie jest chyba przypadkowa? Fakt, że Krzysztof choruje i, że jest w szpitalu jest faktem publicznie znanym od dłuższego czasu. Sytuacja, w której Wałęsa ten wyrok wykonuje jest zrozumiała, bo on wielokrotnie mówił, że Krzysztofa zniszczy. A jeśli ktoś mówi, że kogoś zniszczy to znaczy, że względy moralne nie są w stanie go w jakikolwiek sposób pohamować tych działaniach. Dziwi mnie tylko to, że media, czyli w tym przypadku telewizja TVN się na to zgodziła, bo przecież powinna zdawać sobie sprawę, że Krzysztof jest w takiej, a nie innej sytuacji i to może szczególnie źle wpłynąć na jego kondycję. Rozmawiał Marcin Wikło
Osoby szkolone przez "zamachowca" to agenci ABW. Sprawa nabiera rumieńców. A pamiętacie agenta Tomka i Sawicką? To było podżeganie O operacji specjalnej ws. terrorysty z Krakowa donosi TVP.info. Portal pyta czy agenci ABW „dali się zwerbować”? Wobec Brunona K., który planował zamachy terrorystyczne na Sejm, ABW zastosowała operację specjalną – dowiedział się portal tvp.info. Wiele wskazuje na to, że funkcjonariusze pod przykryciem „dali się zwerbować” przez terrorystę jako jego potencjalni wspólnicy w ataku na władze RP. Z nieoficjalnych informacji, które uzyskaliśmy w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wynika, że po otrzymaniu informacji w 2011 r.o tym, że Brunon K. organizuje szkolenia z wytwarzania materiałów wybuchowych i dywersji, wobec mężczyzny wszczęto operację specjalną. Był inwigilowany przez ABW. Zdaniem naszych informatorów, funkcjonariusze ABW pod przykryciem nawiązali z nim kontakt. Prawdopodobnie to właśnie im K. miał wyznaczać konkretne role w przygotowaniu do zamachu na Sejm, w czasie gdy będą w nim także przedstawiciele rządu oraz prezydent. Przez cały czas agenci zbierali dowody przeciwko K. oraz sprawdzali czy nie ma innych pomocników. Chcieli także ustalić skąd mężczyzna bierze materiały wojskowe, w tym heksogen i pentryt. Rozpracowywali jednocześnie środowisko handlarzy bronią. Oficjalnie ABW nie komentuje tych informacji. Szczegóły operacji specjalnej owiane są tajemnicą. Nie wiadomo ilu funkcjonariuszy ABW w niej uczestniczyło. – To było bardzo poważne zagrożenie. Nasi ludzie pracowali nad tą sprawą wielotorowo. Przez cały czas podejrzany był pod ścisłą obserwacją i byliśmy gotowi do reakcji w razie, gdyby postanowił przyspieszyć swoje zamiary – mówi jeden z funkcjonariuszy ABW. Prokuratura i ABW ujawniły, że Brunon K. próbował zorganizować grupę zbrojną, werbował osoby, które miały mu pomóc w zrealizowaniu zakładanego planu działań, wyznaczał tym osobom poszczególne zadania, rozpracował okolice budynku Sejmu, który miał być celem zamachu. Mężczyzna gromadził także materiały i urządzenia służące do prowadzenia detonacji, gromadził literaturę fachową, oraz testował swoje ładunki. Bomba podlona przed Sejmem miała zawierać 4 tony materiału wybuchowego. Oznaczałoby to zniszczenie tego gmachu, a także okolicznych budynków. A pamiętacie państwo agenta Tomka i posłankę Sawicką? Wówczas salon krzyczał, że to było podżeganie do popełnienia przestępstwa. Agenci nie podżegali? I co to za grupa zbrojna złożona z 4 osób, z czego dwie należały do ABW... DLOS/TVP.INFO
Co przykrywa zamach Zamach na sejmowy cyrk. Wkręcanie zbuntowanej młodzieży. Medialna przykrywka.
Zamach na sejmowy cyrk
Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zatrzymała Brunona K. naukowca z Krakowa podejrzanego o przygotowanie terrorystycznego zamachu na Sejm RP. Informacje o przygotowaniu zamachu trafiły do organów ścigania pod koniec 2011 r. Do zatrzymania doszło 9 listopada 2012 r. Upublicznienie informacji nastąpiło w dniu 20 listopada 2012 r. Dlaczego tak późno? Czy tylko dobro śledztwa? Sprawa zamachu to drugi przejaw zaostrzenia sytuacji politycznej w Polsce. Pierwszym jest sprawa trotylu ze Smoleńska i wpadka Jarosława Kaczyńskiego wyprowadzonego wraz z doradcami w pole („Gry wojenne”). Z dzisiejszej perspektywy trotyl wygląda na przygotowanie gruntu pod poważniejszą bombę. Afera trotylowa w teatralny sposób zdramatyzowała „walkę” rządu i oficjalnej opozycji. Rozpaliła namiętności od szczytów do dołów sympatyków PiSu. Napięcie trotylowe zostało rozładowane ośmieszeniem zwolenników teorii zamachu. Eksperyment procesowy wykazał ślady materiałów wysokoenergetycznych na drugim Tu 154 M, który bynajmniej nie wyleciał w powietrze. Rozładowanie przygotowało emocjonalny grunt (uspokojenie, nic się nie stało) do dzisiejszego newsa. Dzięki temu następuje wyrazistsze wyklarowanie sytuacji politycznej. Z jednej strony zagrożone zamachem władze państwa, z drugiej wściekła grożąca odwetem opozycja. Z jednej strony trzymane w ryzach emocje (Donald Tusk wiedział o zamachu ponoć od kilkunastu dni, a nie powiedział). Z drugiej strony palnięcie gafy przez Jarosława Kaczyńskiego o „niesłychanej zbrodni” w kilka godzin po informacji „Rzeczpospolitej” o trotylu. Biel i czerń. Dobro i zło. Pokój i wojna domowa. Odpowiedzialność i szaleństwo. Klarowna dychotomia.
Wkręcanie zbuntowanej młodzieży W sprawę zamachu stara wiara zaczęła chyba wkręcać przedstawicieli młodego zbuntowanego pokolenia („Nieuchronność wybuchu społecznego w Polsce”). Do zatrzymań, przeszukań i przesłuchań doszło na dwa dni przed Marszem Niepodległości 2012 r. Tymczasem w dniu 8 listopada 2012 r. ABW dokonywała zabezpieczenia telefonów i komputerów organizatorów Marszu z Lublina. Zgodnie z informacjami Telewizji Polskiej, współorganizatorami zamachu byli agenci ABW. Kontekst zamachu może zostać użyty do obarczania młodzieżowych środowisk narodowych Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego odpowiedzialnością za faszyzację życia politycznego. W dniu 19 listopada 2012 r. Gazeta Wyborcza publikuje artykuł o zapleczu organizatorów Marszu Niepodległości. Jeden milioner z Urugwaju oskarżany o antysemityzm. Drugi zadłużony na miliony ścigany przez komornika oficer Ludowego Wojska Polskiego z Australii, który nie potrafił wyjaśnić swoich związków ze służbami specjalnymi. Oficer ten stoi na czele rady nadzorczej wydawcy tytułu, którego redaktor naczelny (z wykształcenia prawnik) w przeddzień Marszu Niepodległości podburzał do „odbijania aresztowanych”. Gazeta Wyborcza już grzmi: "motywy zamachu nacjonalistyczne, ksenofobiczne i antysemickie". Informuje o ocenie zamachowca, że "aktualna sytuacja społeczna i gospodarcza w naszym kraju zmierza w złą stronę z uwagi na fakt, że w zasadzie wszystkie stanowiska rządowe, władcze i władzę sprawują osoby, które on określał mianem +obce+. Nie są to w jego opinii prawdziwi Polacy".
Medialna przykrywka Przez kilka dni kwestia zamachu będzie przykrywała w mediach inne tematy. Co dzieje się tak interesującego, że sprawę zamachu odpalono akurat teraz? Podejrzenia o nieprzypadkowość są uprawdopodobnione rejteradą Waldemara Pawlaka ze stanowiska wicepremiera. Mam trzy typy. Po pierwsze negocjacje w sprawie unijnego budżetu mogą przynieść wielkie rozczarowanie zwłaszcza dla rolników.
Po drugie napływa coraz więcej danych świadczących o załamaniu gospodarczym w Polsce. Spadają realne wynagrodzenia, spada produkcja przemysłowa, budownictwo jest pogrążone w głębokim kryzysie, istotnie poniżej prognozowanych kształtują się dochody budżetu państwa zwłaszcza z tytułu VAT (podstawa VATu jest niezłym estymatorem PKB).
Po trzecie na Bliskim Wschodzie Izrael rozpętuje awanturę wojenną (Strefa Gazy, Iran). Tymczasem nasze nowiutkie F-16 biorą udział w manewrach w Izraelu. Jednocześnie Donald Tusk konsekwentnie realizuje zapowiadany program wielkich zbrojeń („Kiedy Polska będzie miała granicę z Chinami”). W dniu 19 listopada 2011 r. rozpoczęto w Radomiu budowę nowej fabryki broni. Tomasz Urbaś
MINI-PUTA Są wśród nas. To znaczy nie wszędzie. Wśród Czytelników Gazety Wyborczej ich nie ma. Nie ma ich też wśród oglądaczy TVN. Nie ma ich wśród spadkobierców NKWD i GRU, oraz ich następczyni w Polsce – WSW, przemalowanej na WSI. Wyrośli na ciemnej, polskiej nienawiści zilustrowanej tak pieknie w filmie ‘Pokłosie’. I kontynuują rzeź. ‘Polski Breivik’ był na Marszu Niepodległości, niewykluczone, że był na marszu w obronie Telewizji ‘Trwam’; jest wszak słuchaczem Radia Maryja. To taki polski Czeczen, który ma usprawiedliwić rozpoczęcie ‘Drugiej Wojny Czeczeńskiej’. Na peerelowską miarę, a więc na miarę ‘Misia’. To jest terroryzm na miarę naszych możliwości i ambicji. Jak w dowcipie: ‘Dwóch obywateli raczy się winem ‘Łyk Donaldinio’ na ławce przed rzęsiście oświetlonym za unijne pieniądze (70% wkładu własnego) ‘Orlikiem’. Zza horyzontu wyłania się paralotniarz kreśląc stochastyczne zygzaki (napędzany ‘Czarem Bronka’). Skonfudowany nagłym podmuchem załamuje trajektorię i dokonuje czołowego rozpoznania budynku starostwa, tuż przy ‘Orliku’ (po remoncie, 70% wkładu własnego). Słychać odgłos tłuczonych szyb, motolotnia osuwa się po ścianie i wpada w rabatki. Cisza. Motolotniarz wyjmuje sobie z czoła trzy kolce pochodzące z róży pnącej. ‘Pacz, urwła, Kaziu’ pan Czesław pociąga łyk Donalda ‘jaki kraj, tacy terroryści’. Polska pod rządami Donalda i ABW to taka Rosja w perspektywie ‘Misia’. Stosuje się twórczo rozwiązania ‘Wielkiego Brata’, ale w ‘misiowej’ perspektywie. Rosjanie to ludzie poważni, więc żeby uwierzyli w terroryzm potrzebne było kilka bloków mieszkalnych wysadzonych heksogenem; Polacy to ludzie seriali, więc na ich potrzeby wystarczy opowieść o tym, jak to mieszkaniec Krakowa (z natury morderczo konserwatywny) planował zamachnąć się na Donalda z Bronkiem, i w tym celu konstruował bombę zapewne złożoną z pozostałości trotylu, których w przyrodzie skolko ugodno. Donaldu, którego istotne cześci pozostałości jestestwa tkwią w zaciskających się obcęgach byłego kolegi ze Wschodu grunt usuwa się pod nogami. ‘Przebiegły (wszak pochodzący z ‘czerni’) Waldemar wymiksował się z towarzystwa, które wydaje się mieć już tylko penitencjarną przyszłość. Spektakl odegrany brawurowo z kolegą Piechocińskim, zgrabnie rozpisany na role, wpisał się złotymi zgłoskami w historię kabaretowej, polskiej demokracji. Uzupełnienie wyrwy nie będzie łatwe; nie ma zbyt wielu chętnych do dołączenia do ‘Gangu Olsena’. Konieczne były więc rozwiązania specjalne. Medialne, bo kto ma wykonać realne? Przecież nie generał Janicki? Banda łobuzów, która załapała się na policyjne etaty ‘kominiarzy’, nadaje się na rozróbę pod prowincjonalną dyskoteką (skąd się zresztą rekrutują); miastowych ich ‘polot’ nie rusza. Służby wypełnili po deskę misiowaci durnie, którzy czerpią poczucie władzy z faktu posiadania słuchweczki za uchem, ‘dwa tysiące pińcet na rękę’ i ‘miru Dżejmsa Bąka’ w zakupionym za szwajcarskiego franka nowym mieszkaniu na Kabatach dla ‘młodych, kształconych’ – metro dochodzi. ‘Mini-Puta’ kończy się jak było do przewidzenia. Ze skomleniem i w towarzyszeniu aury domu uciech, w którym wybuchł pożar. Oszczędzając panom ze słuchaweczką zachodu i troski skąd wziąc na kolejną ratę na spłatę M4, dziś w cenie kawalerki w Londynie po przeliczeniu, doradzam: ‘łapcie Pawlaka – to on podpalił’. TYN ZAMACH MIAŁ WSTRZĄSNĄĆ POLSKĄ! ONY BYŁ GOTÓW NAWET ZGINĄĆ? ROZWIĄZAĆ BONDARYKA! ROLEX
W sprawie domniemanego zamachu nie dajmy się wciągnąć w Matrix tajnych służb Kto jest bohaterem zadymy wokół domniemanego zamachu? Niezawodna Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, której istnienie, mimo 4,5 tysiąca etatów, wydawało się fatamorganą. A tu się okazuje, że ABW istnieje, śledzi i czuwa, no i zapewnia 100-proc. prewencję. A jej szef, który niespecjalnie się wykazał w sprawie Amber Gold i różnych działań kontrwywiadowczych, nagle okazuje się świetny i potrzebny. Tym bardziej jego ukochane dziecko, czyli Centrum Antyterrorystyczne, mające dotychczas sukcesy czysto wirtualne, będzie teraz bohaterem sezonu. Czy to realny świat, czy może jesteśmy w Matriksie stworzonym przez tajne służby? Istotą tajnych służb jest prowadzenie różnych operacji, które mogą wkręcać i prowokować ludzi niebezpiecznych dla państwa i obywateli, żeby ujawnili się przed szkodą. I nikt za prowadzenie takich operacji nie może mieć do służb pretensji. Tym razem może także tak być, choć na pierwszy rzut oka ta akurat sprawa wygląda „za dobrze” i „za fajnie” jak na wcześniejsze dokonania ABW. Ale może to tylko błędne wrażenie. Mimo wszystko warto sprawdzić, kto scenariusz zamachu tak naprawdę napisał i rozpisał na role. Warto sprawdzić, skąd pochodziły pieniądze na zakup różnych materiałów, bo raczej nie z pensji adiunkta. I warto, żeby jednoznacznie potwierdzono, że nie był to fundusz operacyjny jakichś służb czy współpracujących z nimi podmiotów. Powinno się też sprawdzić, skąd pochodziły materiały wybuchowe i broń i kto je właściwie załatwiał jako pośrednik. Bez odpowiedzi na te i inne pytania nie będziemy wiedzieli, czy jesteśmy w Matriksie służb, czy w realnej rzeczywistości. Ze służbami już bowiem tak bywa, że lepiej dmuchać na zimne i to wielokrotnie niż brać wszystko na wiarę. Służby w różnych krajach świata wielokrotnie dowiodły, że najlepiej się czują w mistyfikacjach i dezinformacji niż w prewencji. Bo one też mają swoje potrzeby i interesy, i często znacznie lepiej im wychodzi obrona tych interesów niż służenie państwu. A prawo nie jest dla służb żadnym ograniczeniem, co też wielokrotnie już ćwiczono w różnych państwach. Na klasyczne pytanie - Qui bono? na razie nie ma dobrej odpowiedzi. I dopóki tej dobrej odpowiedzi nie będzie nie warto dać się bezkrytycznie wciągnąć w Martix służb. Stanisław Janecki
Obserwator ABW i prokuratura wykorzystały konferencję w sprawie próby zamachu do apelu o nieograniczenie uprawnień służbom specjalnych. Zabrania agencji uprawnień śledczych chciał Donald Tusk, bo Bondaryk związany ze Schetyną i Komorowskim to teraz jego największy wróg i rozkręcenia afery Amber Gold z udziałem syna, też premier Bondarykowi nie wybaczy. No i już wiadomo po co była gra operacyjna pt zamach. ABW rzeczywiście nie powinno mieć żadnych uprawnień skoro operacyjnie jest do niczego, zamachowiec znawca nawozów z uczelni rolniczej, działający w grupie stworzonej z podstawionych agentów ABW a dowodami są materiały dostępne w sieci od 7 lat. Najśmieszniejsza jest TVN24, której kazano propagandowo ogarnąć imprezę, chłopaki aż się dławią tak szybko strzelają kolejnymi nowinami, a wszystko w rytm taniej muzyki z fonoteki udającej soundtrack Gladiatora. Fajny dzień. Nasze państwo potrzebuje prokuratora i psychiatry.
O WYŻSZOŚCI DŻUMY NAD CHOLERĄ Temat nie byłby wart nawet jednej linijki tekstu, cóż bowiem może nas obchodzić zmiana na stanowisku szefa jednej z postkomunistycznych przybudówek, o której prof. Zybertowicz trafnie zauważył, że „jest zorganizowaną, pasożytniczą grupą interesów”? Okazuje się jednak, że wątek zamiany Pawlaka na Piechocińskiego nie tylko zdominował „nasze” media, wywołał lawinę tekstów i komentarzy, ale przez niektórych „analityków” został okrzyknięty „sensacją” i potraktowany jako zapowiedź zmian na scenie politycznej. Pojawili się prorocy głoszący „kruszenie stabilności koalicji”, znawcy natury ludzkiej, dla których nowy prezes „będzie dla Tuska partnerem wyraźnie trudniejszym” oraz zwolennicy spiskowej teorii dziejów tytułujący komentarz -„Piechociński - wygrana przeciw rządowi”. Nawet lektura tych dyrdymałów nie zmusiłyby mnie do napisania tekstu na tak niewdzięczny temat, gdyby nie fakt, że za żenującym spektaklem głupoty i wodolejstwa skrywają się poglądy, których głosiciele wierzą w istnienie „naturalnych procesów politycznych”, dostrzegają różnice między Piechocińskim i Pawlakiem, a nawet potrafią wyłuskać wśród reżimowych polityków ludzi mniej lub bardziej „krytycznych wobec Tuska”. Tego rodzaju oceny leżą u podstaw wyobrażeń, iż obecny układ przypomina niejednorodną i wielowymiarową machinę, której mechanizm mogą rozsadzić wewnętrzne konflikty i gry interesów. Głoszący takie poglądy wybitni „stratedzy” są święcie przekonani o istnieniu politycznych frakcji i odłamów, potrafią gardłować o sporach i rozbieżnościach, a w łonie grupy rządzącej chętnie nam wskażą na ludzi „lepszych” i „gorszych”, o rozmaitej proweniencji i zasadach. Zwolennikom takich teorii, polecam lekturę strony sejmowej Janusza Piechocińskiego, z której dowiedzą się, że w najważniejszej dla Polaków sprawie - tragedii smoleńskiej polityk ten głosował zawsze w zgodzie z interesem grupy rządzącej i dbał o to, by prawda o śmierci naszych rodaków nie została ujawniona. Janusz Piechociński nie tylko bronił Tuska przed składaniem wyjaśnień w sprawie śledztwa smoleńskiego, ale głosował przeciw rezolucji do władz Federacji Rosyjskiej o przekazanie stronie polskiej prowadzenia postępowania w sprawie katastrofy, opowiedział się za przyjęciem raportu MAK, był przeciwny dyskusji na temat opinii biegłych z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, zawierającej odczyt czarnej skrzynki tupolewa oraz przeciwny odrzuceniu informacji ministra sprawiedliwości na temat podejmowanych działań dotyczących procedur postępowania ze zwłokami ofiar katastrofy na terenie Federacji Rosyjskiej. Zapoznanie się z wynikami innych głosowań ujawni, że Piechociński wspierał fatalną w skutkach nowelę ustawy o IPN, był przeciwny wysłuchaniu przez Sejm informacji na temat prowadzenia przez ABW czynności polegających na inwigilowaniu Lecha Kaczyńskiego, jego małżonki, ministrów w Kancelarii Prezydenta RP oraz dziennikarzy, głosował za odrzuceniem wniosku o wotum nieufności wobec szefa MON Bogdana Klicha oraz popierał prezydencki projekt ustawy o zgromadzeniach. Publicystów i polityków, którzy sugerują, jakoby wymiana działacza ZSL na działacza ZMW urastała do zmiany jakościowej, otwierała przed opozycją świetlane perspektywy lub zbliżała nas do rychłego upadku grupy rządzącej, należałoby zapytać – na czym opierają swoje dywagacje i w czym jeden ma być lepszy od drugiego? Nie można tych opinii pomijać milczeniem, bo powszechność takich poglądów po „naszej” stronie sprawia, że nie tylko fałszowana jest polska rzeczywistość, ale zaciera się fundamentalny podział na My i Oni – bez którego nie sposób zrozumieć posmoleńskich realiów. Ludzie głoszący wyższości Gowina nad Niesiołowskim lub poważnie rozprawiający o różnicach między Pawlakiem i Piechocińskim, wyrządzają nam większą szkodę niż propaganda reżimowych gadzinówek i póki Polacy nie zrozumieją, jak głęboki fałsz kryje się w takich ocenach, póty pozostaną pod władzą miernot i cwaniaków.
20 Listopad 2012 Przychodzi baba do lekarza: - Proszę się rozebrać - mówi spokojnie lekarz. - Ależ panie doktorze… Lekarz bardzo stanowczo: - Proszę się rozebrać! Baba się rozebrała do naga. - Co pani dolega, pyta lekarz? Baba wystraszona: - Przyszłam zapytać, czy w tym roku też będzie pan brał od nas ziemniaki? Doktor, jak to ma w zwyczaju, prosi pacjentkę, żeby się rozebrała, skoro już do niego przyszła. Chce ją przebadać i powiedzieć co jej dolega.. Ona rozebrała się sama, a chodziło jej jedynie o sprawę ziemniaków. Nas rozbiera ….. demokracja! Z cywilizacji łacińskiej budowanej przez ostatnich 2000 lat.(!!!). Ten co wprowadził demokrację, czyli rządy większości- nie zrobił tego przypadkowo Marks twierdził, że żeby wprowadzić wszędzie socjalizm- najpierw trzeba wprowadzić demokrację. Socjalizm przyjdzie sam- wystarczy przegłosować sprawy socjalne, a głosowanie podeprzeć emocjami tłumu, który ze swojej natury domaga się socjalizmu. Masy socjalne chcą socjalnego socjalizmu, żeby sobie pożyć na cudzy rachunek.. Tak jest najwygodniej.. Obowiązkowo na cudzy rachunek i pod przymusem ustawowym, dla tych, którzy muszą na ten socjalizm pracować.. Państwowe zasiłki nie są elementem cywilizacji łacińskiej.. To obcy element w naszej , umierającej już cywilizacji.. W ogóle socjalizm jest obcym ciałem w umierającej cywilizacji.. A do tego demokracja większościowa, przy pomocy której można wszystko przegłosować.. Właśnie się stało: we wspólnocie mieszkaniowej Egedalsvaenge prawie 10-tysięcznego Kokkedal, leżącego 30 kilometrów od centrum Kopenhagi, większość stanowią ”Duńczycy” z drugiego i trzeciego pokolenia imigrantów. Mają tureckie bądź arabskie korzenie. Duńczycy stanowią w tej gminie 44% mieszkańców.. I to oni, jak co roku przed nadchodzącymi świętami Bożego Narodzenia oczekują na ubieranie miejskiej choinki oraz na jarmark z grzanym winem i tradycyjnymi pączkami z nadzieniem jabłkowym. Wygląda na to, że to koniec tradycji związanej z Bożym Narodzeniem..….(????) W demokratycznym zarządzie wspólnoty, większość już stanowią muzułmanie(5:4). I to oni postanowili, że nie wydadzą z kasy wspólnoty czterech tysięcy złotych, czyli 7 tysięcy koron duńskich- bo Dania nie przystąpiła jeszcze do strefy Euro—potrzebnych na ten cel. Muzułmanie uzasadnili tę decyzję zbyt wysokim kosztem dla wspólnoty.(???) No pewnie, że to bardzo wysoki koszt, ale przegłosowanie wydania 60 000 koron na obchody święta Przerwania Postu, kończącego Ramadan- to nie jest wysoki koszt..(???) Chrześcijańska choinka nie może stanąć, ale muzułmańskie święto Przerywanego Postu- jak najbardziej. To święto przeprowadzono z dużym rozmachem.. Ustawiono ścianki wspinaczkowe, dmuchane zamki dla dzieci oraz dźwig z platformą do skoków na bungee.. Mimo, że znalazł się „obywatel” duński, który oferuje z prywatnej kieszeni te 7000 koron.. Chciał nawet dać pieniądze na przyszłe święto Przerwania Postu(???).. Sprawa dotarła do duńskiego i demokratycznego parlamentu, gdzie minister kultury z Radykalnej Lewicy- Ufne Elbaek stwierdził:” Tradycje mogą podlegać dyskusji na wszystkich płaszczyznach duńskiego społeczeństwa. Na szczęście tradycje rozwijają się.. Zarząd miasteczka w pełni demokratycznie i legalnie zadecydował, na co chce wydać swoje pieniądze. Nie muszą wspierać akcji, których nie chcą”..(???) Tak twierdzi homoseksualny minister kultury muzułmańskiej.. Chociaż homoseksualizm w cywilizacji muzułmańskiej nie jest traktowany tolerancyjnie.. Być może panu ministrowi chodzi o zniszczenie resztek cywilizacji chrześcijańskiej. To zobaczy, co muzułmanie zrobią z nim- jak zdobędą pełnię władzy nad Europejczykami…. Tradycyjna Europa łacińska popełnia samobójcze harakiri. I to na oczach muzułmanów, którzy tylko zacierają ręce.. Już nie można wystawić choinki na widok publiczny, a co dopiero będzie dalej.. Być może nie będzie można postawić choinki w swoim własnym domu.. Ale to potem! Demokracja większościowa w tym dopomoże.. Pan minister, powiedział, że” tradycje się rozwijają”(???) Niemożliwe? Jeśli już -to choinki powinny być każdego roku wyższe, krzyże pokaźniejsze, a stajenki jeszcze większe. Rozwija się tradycja i cywilizacja muzułmańska- zwija się- przy pomocy demokracji i praw mniejszości- łacińska. Jeszcze tylko polikwidować kościoły- najlepiej zrównać z ziemią, królewskie pałace pozamieniać na demokratyczne parlamenty, w których dominuje hałas nad zdrowym rozsądkiem.. Nareszcie będzie tak jak trzeba.. Zapanuje zupełny harmider.. Prawa Człowieka- ponad Prawami Bożymi- to jest ten cel! Człowiek ustanowił- człowiek zniszczył.. A Pan Bóg nic nie ma do rzeczy.. Stwórca tego świata nie ma nic do rzeczy.(???). Pana Boga na śmietnik.. I nieprawdą jest, że Pan Bóg celowo nie zsyła drugiego potopu, bo przekonał się o niecelowości pierwszego.. Jest cierpliwy, ale sprawiedliwy.. Jest sędzią sprawiedliwym, którzy za dobre wynagradza, a za złe każe. .I taki potop będzie.. To tylko kwestia czasu.. Aż miarka się do końca przebierze. A jest już bardzo blisko.. Jak chrześcijanie będą musieli wynosić się z Europy.. Chyba, że trafią się Ferdynand i Izabela. Ferdynand Aragoński i Izabella Kastylijska, tworzący Królestwo Hiszpanii w roku 1479.. Zdobyli Grenadę, wyprawili Kolumba przez Atlantyk, odkrywając Nowy Świat. Hiszpania stała się dzięki temu potęgą światową.. A chrześcijaństwo rozlało się po obu kontynentach amerykańskich.. Najgorzej się ma dziś w Europie, pomyśleć – kolebce cywilizacji łacińskiej.. Nienajgorzej się ma w Rosji, Ameryce Południowej i jeszcze Ameryce Północnej, Australii.. Chociaż jest rugowane skąd tylko się da.. W przeciwieństwie do religii muzułmańskiej i mojżeszowej.. Te nie są rugowane- wprost przeciwnie- preferowane. Tak jak inne mniejsze religie- byle nie chrześcijaństwo.. Jeden z miejscowych studentów-, człowiek odważny i bezkompromisowy złożył doniesienie do prokuratury na pięciu muzułmańskich członków zarządu wspólnoty. Powołał się na paragraf 266kk, który zabrania publicznego obrażania ze względu na religię. Ciekawe co na to prokuratura, która – zgodnie z prawem- chroni mniejszości, a w tym akurat przypadku- chrześcijanie są mniejszości.. I będą w coraz większej mniejszości.. Czy wtedy nadal będą obowiązywać prawa mniejszości, czy po to tylko zostały stworzone prawa dla mniejszości, by wykończyć chrześcijaństwo? A ja tylko próbowałem zapytać co dalej z Europą, rozbierając swoje myśli na czynniki pierwsze. Chodzi mi i o sprawy cywilizacji.. Nie tak jak ta przysłowiowa baba u lekarza.. Jej chodziło wyłącznie o ziemniaki.. I dla głupich ziemniaków się rozebrała.. Nie pamiętam- czy „ święto” ziemniaka już było- czy dopiero będzie? To jest też święto pogańskie wymyslone przeciw cywilizacji łacińskiej, przez WJR
Polska nie zaskarżyła decyzji KE o redukcji dopłat dla rolników W tym roku ok. 117 tys. polskich rolników otrzyma niższe dopłaty bezpośrednie z powodu konieczności redukcji krajowych płatności uzupełniających. Polska chciała zaskarżyć decyzję KE w tej sprawie, jednak w rezultacie odstąpiono od tego pomysłu. Chodzi o decyzję Komisji Europejskiej, która nakazuje redukcję dopłat krajowych za 2012 r. o 101 mln euro. Wyższe dopłaty spowodowałyby bowiem, że poziom płatności w Polsce przekroczyłby poziom dopłat w innych krajach unijnej piętnastki. Polski rząd, chcąc podnieść wysokość dopłat do ziemi dla rolników, co roku dopłacał z budżetu krajowego. Takie warunki zostały wynegocjowane przed wstąpieniem Polski do UE w 2004 r. Wtedy dopłaty dla rolników wynosiły 25 proc. poziomu unijnego. Dodatkowe 30 proc. dopłacał budżet krajowy. W sprawie zredukowania dopłat w 2012 r. interweniowała m.in. Krajowa Rada Izb Rolniczych. W odpowiedzi na pismo KRIR, ministerstwo rolnictwa poinformowało, że w resorcie został przygotowany dokument dot. wszczęcia procedury zaskarżenia tej decyzji do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Został on przekazany do ministerstwa spraw zagranicznych, który pełni wiodącą rolę w postępowaniach przed organami sądowymi Unii Europejskiej. Po przeprowadzeniu analizy szef resortu spraw zagranicznych uznał jednak, że zaskarżenie decyzji nie jest zasadne, głównie z uwagi na duże ryzyko niekorzystnego rozstrzygnięcia Trybunału. "W związku z powyższym odstąpiono od zaskarżenia decyzji do ETS" - wyjaśnia ministerstwo rolnictwa w piśmie do KRIR. Zgodnie z decyzją KE, w przypadku gdy całkowita kwota płatności bezpośrednich (unijnych i krajowych), która ma zostać przyznana rolnikowi za dany rok, przekracza 5 tys. euro, kwota krajowych płatności uzupełniających zostaje pomniejszona o kwotę równą 10 proc. nadwyżki łącznej kwoty płatności (unijnych i krajowych) ponad 5 tys. euro. W przypadku dopłat przekraczających 300 tys. euro, płatności zostaną dodatkowo zmniejszone o 4 proc. Redukcję stosuje się tylko do części całkowitej kwoty przekraczającej 300 tys. euro, składającej się z krajowych płatności uzupełniających. Według Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, dotyczy to 240 gospodarstw. W Polsce dopłaty bezpośrednie dostaje ok. 1 mln 350 tys. gospodarstw. PAP
Dziennik Gazeta Prawna: George Soros będzie szukał ropy koło Zielonej Góry Spółka związana z George’em Sorosem - San Leon Energy - uruchomi wkrótce wydobycie ropy koło Zielonej Góry. San Leon Energy, firma prowadząca poszukiwania ropy naftowej i gazu ziemnego m.in. w kilku krajach Europy i Afryki Płn., odkryła ropę naftowa na koncesji Nowa Sól – dowiedział się DGP. Spółka już szykuje się do wydobycia w okolicach miejscowości Lelechów. Jak tłumaczy Witold Weil, szef San Leon na Polskę, w odwiercie Lelechów-1 prowadzone są jeszcze testy przedprodukcyjne. – Potrwają parę tygodni. Jeśli okaże się, że wydobycie jest możliwe, ruszy już na początku przyszłego roku – wyjaśnia. Firma nie zdradza szczegółów dotyczących zasobów złoża ani wielkości przyszłej produkcji. O tym, że pod ziemią w tej okolicy znajdują się złoża ropy, wiadomo od dawna. Na terenie koncesji Nowa Sól wydobycie było prowadzone już w latach 70. XX w. Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo przebadało teren do głębokości 900 m i zaprzestało dalszych prac, uznając głębsze wiercenia za nieopłacalne. San Leon sięga do tego samego złoża, ale kilkaset metrów głębiej. Lelechów-1 to pierwszy z dwóch zaplanowanych otworów poszukiwawczych na tej koncesji. Drugi – Czesław-1 – właśnie skończono wiercić. Teraz pobrany rdzeń z otworu poddany zostanie szczegółowym badaniom. Zdaniem przedstawicieli spółki wyniki powinny być znane w ciągu najbliższych tygodni. Z naszych informacji wynika, że pierwsze dane są bardzo obiecujące. – Wkrótce będziemy mogli przekazać bardzo pozytywne informacje – zdradza nam osoba związana z poszukiwaniami w okolicach Zielonej Góry. Witold Weil nie potwierdza ani nie zaprzecza. – Więcej o otworze Czesław-1 będzie można powiedzieć pod koniec tego lub na początku przyszłego roku – podkreśla. San Leon to międzynarodowa firma z centralą w Londynie, która w Polsce poszukuje nie tylko konwencjonalnych surowców, lecz także gazu i ropy z łupków. Wiercenia w naszym kraju traktuje bardzo poważnie – w ciągu zaledwie roku wyrosła na lidera pod względem liczby koncesji poszukiwawczych (ustępuje jedynie PGNiG). A wszystko dzięki bardzo ekspansywnej polityce. Spółka związana jest z międzynarodowym finansistą George’em Sorosem oraz z BlackRock, jednym z największych funduszy na świecie (ponad 3,5 bln dol. aktywów). W 2011 r. przejęła Realm Energy, który dysponował w Polsce kilkoma koncesjami na poszukiwanie gazu łupkowego, dzięki czemu San Leon zwiększył liczbę swoich licencji do 13. W czerwcu tego roku spółka dokonała kolejnej akwizycji na polskim rynku – za 15 mln dol. kupiła większość udziałów w Hutton Energy. Firma ta to właściciel spółki Strzelecki Energia, do której należy sześć perspektywicznych koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego. Ale apetyt San Leon nie został zaspokojony. W ubiegłym tygodniu spółka poinformowała o przejęciu związanego z Janem Kulczykiem Aurelianu (16 koncesji). – W ciągu najbliższych 12–18 miesięcy przeprowadzony zostanie znaczący program inwestycyjny – zapowiada już Rowan Bainbridge, prezes Aurelianu.San Leon w Polsce współpracuje również na kilku koncesjach z kanadyjskim Talismanem. Na koncie mają pierwsze sukcesy – obie firmy znalazły gaz łupkowy na koncesji Braniewo (woj. warmińsko- mazurskie), w odwiercie Siciny-2 na Dolnym Śląsku oraz pomorskim Szymkowie.
Dziennik Gazeta Prawna
Kilka milionów Polaków wykluczonych z NFZ Około 10 proc. Polaków bezprawnie korzysta z pomocy medycznej w ramach NFZ. Czy będzie ich więcej? Mniej? Od 1 stycznia 2013 roku ma ruszyć elektroniczny system weryfikacji pacjentów. Około 4 mln Polaków powinno być przygotowanych, że po 1 stycznia 2013 roku, kiedy przyjdą do lekarza, może się okazać, że nie figurują w centralnym wykazie ubezpieczonych. Od nowego roku, każdy, kto zgłosi się do placówki NFZ – przychodni, szpitala nie będzie musiał mieć przy sobie żadnego dowodu ubezpieczenia pod warunkiem, że znajdzie się w centralnym rejestrze, do którego każda placówka będzie miała dostęp on line. Ale, będzie pewna grupa Polaków, i to niemała – około 10 proc., - którzy słusznie lub niesłusznie nie znajdą się w centralnym rejestrze NFZ. Urzędnicy NFZ zebrali dane o pacjentach z województw i okazało się, że regiony płacą lekarzom rodzinnym za większą liczbę pacjentów, niż wynika to z liczby zarejestrowanych w systemie – podobno blisko 10 proc. nieubezpieczonych Polaków leczy się w przychodniach i szpitalach w 16 województwach. Najwięcej osób o „niepewnym” statusie jest w województwie opolskim - 13,8 proc. i zachodniopomorskim – 13, 6 proc. Sławomir Neumann, wiceminister zdrowia informuje, że resort opracowuje rozwiązania mające wyjaśnić status pacjentów leczonych „na gapę”. Fundusz ma zatrudnić dodatkowo około 100 osób, które zajmą się wyjaśnianiem statusu niepewnych pacjentów. Gra idzie o duże pieniądze. Za każdego pacjenta, który leczy się w przychodni u lekarza rodzinnego NFZ płaci około 10 zł miesięcznie. Maksymalnie lekarz pierwszego kontaktu może mieć 2750 pacjentów. Jeśli część z nich jest nieubezpieczona, to kierownicy przychodni dostaną mniej pieniędzy. Pacjenci, których statusu nie sprawdzą lekarze i okaże się, że nie ma ich w centralnym wykazie NFZ, będą mogli złożyć oświadczenie. Później muszą wyjaśnić swoją sytuację u pracodawcy, który powinien odprowadzać za nich składki zdrowotne. Chodzi także o te osoby, które pracowały za granicą, dzieci, które mimo że są uprawnione do bezpłatnego leczenia, nie zostały zgłoszone do NFZ ani przez rodziców, ani przez szkołę. Podobnie może być ze studentami, rencistami czy przedsiębiorcami opłacającymi składki z opóźnieniem.
Ważne! Niepracujący członkowie rodziny ubezpieczonego, który zmarł utracą prawo do korzystania z publicznej służby zdrowia po 30 dniach od śmierci ubezpieczonego. Dłuższe prawo do korzystania ze świadczeń NFZ przysługuje uczniom i studentom. Od ukończenia szkoły średniej, studiów. Osoby ubiegające się o przyznanie emerytury lub renty mają prawo korzystać ze świadczeń publicznej służby zdrowia przez cały okres tego postępowania, także ci, którzy pobierają zasiłek chorobowy.
Ważne! Po upływie 30 dni ci, którzy chcą nadal korzystać z publicznej służby zdrowia, a np. nie znaleźli pracy, mogą sami opłacać składkę zdrowotną. Składka na ubezpieczenie zdrowotne wraz z ubezpieczeniem chorobowym wynosi 254, 55 zł (kwiecień-grudzień 2012 r.). Osoby, które chciałyby już teraz sprawdzić swoje ubezpieczenie w NFZ, mają niewielkie szanse. Na stronie www mazowieckiego oddziału NFZ na próżno można szukać numeru telefonu, pod którym można by sprawdzić, czy jesteśmy na liście ubezpieczonych NFZ. Małgorzata Dygas
Branża węglowa jest w coraz gorszej sytuacji W końcu września na przykopalnianych zwałach leżało ponad 7 mln ton niesprzedanego węgla, prawie czterokrotnie więcej niż rok wcześniej. Zysk branży na sprzedaży węgla wobec tego samego okresu 2011 r. zmniejszył się o ponad 1,4 mld zł - podał resort gospodarki. Według opublikowanych we wtorek danych ministerstwa, po dziewięciu miesiącach tego roku wynik spółek węglowych na podstawowej działalności, jaką jest sprzedaż węgla, zbliżył się do 2,4 mld zł, wobec ponad 3,8 mld zł w tym samym czasie ubiegłego roku. Zysk netto nie zmniejszył się jednak aż tak bardzo - z niespełna 1,8 mld zł po dziewięciu miesiącach 2011 r. do 1 mld 673,6 mln zł obecnie (spadek o 121,8 mln zł). "Pogorszenie wyniku finansowego netto górnictwa węgla kamiennego było skutkiem zmniejszenia wyniku ze sprzedaży węgla o 1 mld 420,7 mln zł, pomimo poprawy wyniku na pozostałej działalności operacyjnej o 778,8 mln zł oraz wyniku na działalności finansowej o 190,8 mln zł" - podano w opracowaniu Ministerstwa Gospodarki. Wskaźnik rentowności branży wyniósł 8,2 proc., wobec ponad 10 proc. rok wcześniej. W poniedziałek sytuacja ekonomiczna górnictwa była jednym z tematów odbywającej się w Katowicach drugiej części posiedzenia zespołu trójstronnego ds. bezpieczeństwa socjalnego górników. Pierwsza część spotkania odbyła się trzy tygodnie wcześniej w Warszawie. Jak podał we wtorek Wyższy Urząd Górniczy, który był gospodarzem spotkania, w jego trakcie oceniono, że widoczna obecnie nadpodaż węgla może mieć poważne konsekwencje dla bieżących wyników ekonomicznych spółek węglowych oraz podejmowanych przez nie inwestycji. Aktualne dane dotyczące sytuacji na rynku węgla energetycznego i koksowego w Polsce i Europie przedstawił dyrektor katowickiego oddziału Agencji Rozwoju Przemysłu Henryk Paszcza. Wskazał on, że światowe zmiany rynkowe mają związek m.in. z sytuacją na rynku surowców energetycznych w USA, które stały się światowym eksporterem węgla, wypieranego z amerykańskiego rynku wewnętrznego przez gaz łupkowy. Z danych resortu gospodarki wynika, że w ciągu trzech kwartałów tego roku polskie kopalnie wydobyły blisko 57,7 mln ton węgla, czyli prawie o 1,7 mln ton więcej niż w tym samym czasie przed rokiem. Wydobycie węgla energetycznego zwiększyło się o 2,8 proc., a węgla koksowego o 4,1 proc. Natomiast sprzedaż węgla sięgnęła niemal 52 mln ton i była niższa o ponad 5 mln ton (8,9 proc.) wobec dziewięciu miesięcy 2011 r. Nadwyżka trafiła na przykopalniane zwały, których wielkość przekroczyła 7 mln ton - prawie 5,2 mln ton więcej niż rok wcześniej. Spadek sprzedały nastąpił przede wszystkim w kraju. W eksporcie zanotowano wzrost o ponad pół miliona ton, czyli o ok. 11 proc. Średnia cena zbytu węgla w ciągu trzech kwartałów 2012 r. wyniosła 349,35 zł za tonę, co oznacza wzrost o 2 proc. wobec tego samego okresu ubiegłego roku. Węgiel energetyczny zdrożał średnio o 8,1 proc., a węgiel koksowy potaniał o 13,6 proc. Z powodu spadku sprzedaży węgla przychody górnictwa z tego tytułu zmniejszyły się o 7,1 proc.
Koszty produkcji węgla wzrosły o 12,1 proc., przy wzroście wielkości produkcji o 3 proc. Koszty wynagrodzeń zwiększyły się o 9,4 proc. Średni jednostkowy koszt produkcji tony węgla wyniósł w ciągu trzech kwartałów 2012 r. 299,76 zł, co oznacza wzrost o 8,8 proc. (24,14 zł na tonie). O blisko 210 mln zł wzrosły w tym roku nakłady na inwestycje w górnictwie. W sumie spółki węglowe i kopalnie do końca września wydały na ten cel ponad 2 mld 381 mln zł. Łączne zobowiązania górnictwa wzrosły z ponad 6,8 mld zł w końcu września 2011 r. do niespełna 8,4 mld zł po wrześniu br. Nastąpiło pogorszenie wskaźników płynności finansowej, choć pod tym względem jest duża rozbieżność w poszczególnych spółkach węglowych - niektóre z nich notują dobre wskaźniki, inne gorsze. W końcu września górnictwo zatrudniało niespełna 13,7 tys. osób, czyli ponad pół tysiąca mniej niż rok wcześniej. Ponad 88,3 tys. pracowników to górnicy zatrudnieni na dole kopalń. W ciągu ostatniego roku ich liczba zmniejszyła się, natomiast przybyło o 7 proc. osób zatrudnionych na powierzchni.PAP
Służby II Komuny wyhodowały w celu prowokacji „terrorystę „Na co służby II Komuny przez cały liczyły. Być może że nawiąże kontakty lub chociażby spotka narodowcami . A co dopiero , gdyby jakiś ślad łączył go z PiS em . Gdyby poszedł na jakieś spotkanie z Kaczyńskim Konferencja prasowa prokuratury to czysty kabaret . Kara maksymalna dla „ terrorysty „to pięć lat. Wszyscy przeszkoleni przez terrorystę członkowie jego zbrojnej organizacji nie kwalifikują się do zamknięcia . Służby od roku go śledzą i ...czekają Na co służby II Komuny przez cały liczyły. Być może że nawiąże kontakty lub chociażby spotka narodowcami . A co dopiero , gdyby jakiś ślad łączył go z PiS em . Gdyby poszedł na jakieś spotkanie z Kaczyńskim , albo chociaż przypadkiem był w pobliżu takiego spotkania. Aresztowano go 9 listopada. Prawdopodobnie już wtedy przygotowywano się do prowokacji w stosunku do 100 tysięcy Polaków , którzy byli uczestnikami Marszu Niepodległości. Całoroczna inwigilacja i chuchanie i dmuchanie na tak dobrze zapowiadającego się prawicowego , nacjonalistycznego ekstremistę nie dały spodziewanych rezultatów , a co najgorsze ani myślał wziąć udział w Marszu Niepodległości. Jestem pewny ,że cały zespół agentów monitorujący „uprawę „ organizacji nacjonalistyczno ksenofobiczno terrorystycznej próbował wpłynąć na niego, aby przynajmniej rozważył wzięcie udziału w tym Marszu, coś komuś o tym wspomniał , lub napomknął . Widocznie nic z tego. Zatrzymano go prawdopodobnie w desperacji w areszcie wydobywczym , licząc , że podpuszczany w przesłuchaniu powie coś o PiS, Marszu , ONR , Młodzieży Wszechpolskiej , Kaczyńskim . Gdyby ten akt desperacji się udał . Wyobraźmy sobie 10 kwietnia . Reżimowe media , reżimowa propaganda szleje . Zamach na Sejm na prezydenta Komorowskiego . Zbrojna organizacja nacjonalistyczna , faszystowska , terrorystyczna miała wykorzystać Marsz do Zamachu . Puszczono by plotkę ,że za tą zbrojnymi terrorystami stoją organizatorzy Marszu Niepodległości. Że miały zginąć tysiące niewinnych osób mających brać udział w Marszu, czym faszyści chcieli wzniecić próbę walk ulicznych. Spacyfikowano by antyrządową, antysytemową manifestację jaką był Marsz , a Tusk z zatroskaną miną mówiłby o uchronieniu dzieci , kobiet przed … terrorystyczną masakrą Dlaczego nie zamknięto rok temu chorego psychicznie maniaka . Gromadził materiały wybuchowe, od lat , dokonywał próbnych eksplozji . W normalnym państwie osobę łamiącą prawo się zamyka . I tyle . No ale nie można byłoby wykorzystać czubka do prowokacji . Pewnie skończyłoby się na konfiskacie i nadzorze policyjnym Proszę zwrócić uwagę na szybką ewolucje reżimu II Komuny , na jej błyskawiczną putynizację . To rosyjską tradycją służb jeszcze carskich było budowanie organizacji i grup terrorystycznych w celu dokonywania prowokacji . Putin pokazał , że jego służby są „godnym” sukcesorem II Komuna jak widzimy przejęła tą „ mongolską „ tradycję z Rosji Ta prowokacja pokazuje ,że reżim II Komuny staje się coraz bardziej agresywny . Co więcej mamy do czynienia z ewolucją służb II Komuny , czy też raczej regresem do poziomu Służby Bezpieczeństwa komunistycznego reżimu PRL u Niespłacalne długi, obawa przed utratą pracy, mobbing - ludzie czują się bezwartościowi i niepotrzebni W kraju rośnie liczba podejmowanych prób samobójczych. Ze zdrowiem Polaków też jest coraz gorzej. Pytanie: jak (tu) żyć? – nabiera coraz bardziej ponurego brzmienia Jak informuje „Rzeczpospolita”, według danych Komendy Głównej Policji w ciągu dziewięciu miesięcy 2012 r. (do września) 3818 osób podjęło próby samobójcze. Aż 2869 z nich zakończyło się śmiercią. Przyczyną tych tragicznych wydarzeń są coraz częściej kwestie związane z bardzo trudną sytuacją bytową. Niespłacone i niespłacalne długi, obawa przed utratą pracy, jej brak, wreszcie mobbing – skutkują plagą prób samobójczych i samobójstw. Ludzie czują się bezwartościowi i niepotrzebni. Jednak to nie wszystko. Pogarszająca się sytuacja społeczno-gospodarcza wpływa na coraz większą liczbę chorób serca. W pokoleniu 30- i 40-latków zawały zdarzają się coraz częściej! Stres, przewlekłe zmęczenie zbierają swoje żniwo. Młodzi ludzie nie wytrzymują presji takiej sytuacji: perspektywy (zdrowego) życia na „zielonej wyspie” nie przedstawiają się zbyt zachęcająco. Prof. Bartosza Łoza ze Szpitala Neuropsychiatrycznego w Tworkach stwierdził w rozmowie z „Rzeczpospolitą”, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat liczba zaburzeń emocji wzrosła 10-krotnie, ponadto zaobserwowano 12-krotny wzrost przyjmowania substancji psychoaktywnych, w tym środków uspokajających, nasennych czy przeciwbólowych. Trudno oprzeć się wrażeniu, że model rozwoju gospodarczego, wdrażany w Polsce, odbywa się „po trupach”. Czy kolejne pokolenia mają łudzić się nadzieją, podobnie jak ich dziadkowie i rodzice w PRL, że „kiedyś będzie wreszcie lepiej”? Byłby to nazbyt szyderczy śmiech historii... Krzysztof Wołodźko
GMO w Polsce - przegłosowano cichaczem 8 listopada Polski prezydent Komorowski jest podwładnym premiera Tuska "... Sejm bezmyślnie, głównie głosami PO i PLS przegłosował tzw. "Ustawę o nasiennictwie". Mimo ostrzeżeń naukowców i zakazu w innych krajach w Polsce dojdzie do całkowitego zniszczenia naturalnego rolnictwa. W Indiach 10,000 rolników popełniło samobójstwo gdyż nie mają plonów - właśnie na skutek stosowania nasion Monsanto. Fragmenty wykładu prof. dr hab. Jana Narkiewicza - Jodko, który miał miejsce podczas konferencji "Współczesny Frankeinstein kontra tysiące lat ewolucji". Konferencja we Wrocławiu została zorganizowana przez Janusza Zagórskiego 17 kwietnia 2011r. ..." To absolutnie poważna sprawa. Koalicja rządząca (PO+PSL) przegłosowała 8 listopada w sejmie ustawę dopuszczającą obrót żywnością GMO w Polsce. Mimo tego, iż zdecydowana większość społeczeństwa uważa tą żywność za szkodliwą dla zdrowia. Mało tego ustawa nie narzuca obowiązku znakowania żywności GMO. Nie będziemy wiedzieć, czy kupowana żywność jest GMO, czy też nie. Wiele krajów Unii Europejskiej (m.in. Francja, Austria, Węgry, Włochy, Luksemburg, Grecja, Niemcy, Bułgaria) oraz Szwajcaria zabroniło, na podstawie odpowiedniego uzasadnienia, upraw roślin genetycznie zmodyfikowanych. Jedno jest pewne, raz dopuszczona uprawa żywności GMO w Polsce, będzie nieodwracalna ze względu na skażenia transgeniczne pomiędzy roślinami GMO, a ekologicznymi. Nie da rady zakazać pszczołom zapylania między sąsiadującymi polami GMO i EKO, w efekcie rolnicy uprawiający żywność EKO, stracą certyfikaty i będą zmuszeni do upraw GMO. Co ciekawe ustawa jakże ważna dla wszystkich Polaków przeszła w sejmie, praktycznie bez specjalnego rozgłosu w mediach. Jeżeli zależy Ci na tym co jesz Ty i Twoje dzieci - udostępnij tą informację dalej.
PS. GMO to projekt eugeników. Przeżyją tylko najsilniejsi ekonomicznie i najinteligentniejsi - ci, którzy rozumieją znaczenie tego co jedzą i jak to działa na organizm człowieka. GMO to w organizmie człowieka bomba zegarowa - śmierć na raka to tylko kwestia czasu ....
Gross trafił pod strzechy Życiorys rotmistrza Witolda Pileckiego to jedno świadectwo patriotyzmu i polskości. Stowarzyszenie Auschwitz Memento chce nakręcić film o „ochotniku do Auschwitz”, twórcy ruchu oporu w tym niemieckim obozie koncentracyjnym i pierwszych na świecie raportów o holokauście. Postać światowego formatu bohatera wciąż nie doczekała się obrazu filmowego, mimo że scenariusz napisany przez życie rotmistrza jest taki, że trudno lepszy i tak niebanalny sobie wymarzyć. Widowisko teatralne „Sceny Faktu” Teatru Telewizji z 2006 roku w reżyserii Ryszarda Bugajskiego, to zdecydowanie za mało. Zamordowany w 1948 roku przez komunistów Pilecki to co przeżył w kazamatach Urzędu Bezpieczeństwa opisał żonie podczas ostatniego widzenia mówiąc: „Oświęcim to była igraszka”. W Polsce ludowej i tej po „okrągłym stole” oficjalnie skazany był na zapomnienie. Dopiero prezydent RP Lech Kaczyński, którego jedną z wielu zasług było wszczęcie akcji odkłamywania historii najnowszej, uhonorował Pileckiego pośmiertnie Orderem Orła Białego. I pewnie dlatego do dziś film o nim nie powstał, podobnie jak obrazy o bohaterach AK i II Konspiracji, ot choćby o „Ponurym”. Polskość jest niemodna i pozostaje retorycznym pytanie, czy dziś powstałyby nakręcone w peerelu: „Zamach”, „Akcja pod Arsenałem”, „Orzeł”, czy „Gdziekolwiek jesteś Panie Prezydencie” z niezapomnianą kreacją Tadeusza Łomnickiego. Po co ludziom przypominać korzenie? Najważniejsza jest skuteczna propagandowa idylla rodem z „Matriksa” braci Wachowskich, skrywająca pod maską demokracji i powszechnej szczęśliwości świadomościowy totalitaryzm. Toteż i z filmem o Pileckim raczej skończy się na zapowiedziach. Według inicjatorów przedsięwzięcia różne instytucje odmówiły wsparcia tego projektu. Rozpoczęto więc społeczną zbiórkę funduszy, której efekt może być bardzo różny… Taki obraz jak „Generał Nil” Ryszarda Bugajskiego, czy przedstawienia „Sceny Faktu” Teatru Telewizji, to tylko wyjątki potwierdzające regułę. Na cenzurowanym znalazł się nawet Kazimierz Pułaski. 20 października br. w wywiadzie dla „Onetu” Mariusz Max Kolonko, publicysta „The Huffington Post”, ujawnił że Państwowy Instytut Sztuki Filmowej, kierowany przez Agnieszkę Odorowicz, odmówił wsparcia finansowego dla koprodukcji o tym wspólnym bohaterze Polski i Ameryki. „Nikt nie wyda ani jednego dolara na film o Pułaskim” – usłyszeli autorzy. Pieniądze, dodam, że z naszych kieszeni, PISF znalazł za to bez problemu na „Pokłosie”, które będzie kształtować negatywny wizerunek naszego kraju. „Skromne” 3.5 miliona złotych w czasie, gdy pierwotnie deklarowany budżet wynosił trochę ponad 5 milionów, a do tego groszem sypnęły jeszcze rosyjska rządowa Fundacja Kina, prywatna „Metrafilms” oraz fundusz Eurimages, administrowany przez Radę Europy. Film, jak głosi jedna z reklam, „najodważniejszy w Polsce”, jest słaby, zwyczajnie nudny i ciężki ze swym nagromadzeniem prymitywnych szablonów i negatywnych wobec Polaków klisz z krajowej i zagranicznej literatury i kinematografii. Przede wszystkim zaś „Pokłosie” jest świadomym fałszowaniem dziejów najnowszych. Pasikowski przyznaje, że zrobił film „ze wstydu”, posiłkując się wydarzeniami z Jedwabnego z lipca 1941 roku, gdyż – uogólniając – jesteśmy karmieni „sienkiewiczowską wizją historii”, a tymczasem Polacy w czasie wojny mieli bardzo brudną kartę. W zasadzie nie zajmowali się niczym innym jak mordowaniem każdego spotkanego Żyda lub – co najmniej - denuncjowaniem go na Gestapo. Prawda, z którą tak dowolnie obchodzi się reżyser, była inna - pogromy były zjawiskiem marginalnym, a ich przyczyną były wcześniejsze działania skomunizowanych Żydów po wkroczeniu Armii Czerwonej na tereny polskie 17 września 1939 roku i wydawanie „polskich sąsiadów” w ręce NKWD. Ale o tym nie wolno mówić. A trzeba mówić, i to wcale nie po to, by cokolwiek usprawiedliwiać, ale by zrozumieć. Tomasz Lis w „Newsweeku”, pisząc rzecz jasna z entuzjazmem o „Pokłosiu”, zauważa, że jest to „Gross wędrujący pod strzechy”. Ma rację. Pasikowski bezbłędnie wpisuje się w narrację „Sąsiadów”. Jego film jest nieprawdziwy, tak samo jak zakłamane jest dzieło amerykańskiego historyka, o czym w wywiadzie dla „Uważam Rze” mówił niedawno prof. Richard Lucas, autor książki „Zapomniany Holocaust” poświęconej tragedii ludności polskiej w czasie II wojny światowej. Jak stwierdził, gdyby napisał książkę taką jak „Sąsiedzi”, „opartą na tak nieprawdopodobnie słabej bazie źródłowej, książkę niepodpartą żadną kwerendą i bazującą głównie na spekulacjach”, to zostałby natychmiast wyrzucony z cechu historyków. „Pokłosie” jest prawdziwe inaczej i wpisuje się w ponurą tradycję , by użyć nazewnictwa prof. Normana Finkelsteina, „Przedsiębiorstwa Holocaust” parającego się czerpaniem korzyści materialnych z Zagłady oraz zakłamywaniem historii. Dla kasy, panie, dla kasy… Nadal więc mamy „polskie obozy śmierci”, o których mówił kilka miesięcy temu prezydent USA, Barack Obama, podczas uroczystości pośmiertnego odznaczenia Jana Karskiego Medalem Wolności. Podobnie ma się rzecz z antysemityzmem, mimo że okupowana przez Niemców Polska była jedynym krajem, w którym pomoc Żydom karano śmiercią a nasi rodacy mają najwięcej Drzewek Pamięci w Instytucie Yad Vashem, upamiętniających Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata - ludzi ratujących Żydów podczas II wojny światowej. Polska to nie Francja czasu wojny. Tu za Żydów oddawano życie, w Vichy robiono na nich obławy jak w Vel d’Hiv z 1942 roku i pakowano do bydlęcych wagonów posyłając na śmierć w obozach koncentracyjnych. Ale kto w Europie dziś mówi o francuskim autentycznym antysemityzmie? Więcej, w jednym z seriali dokumentalnych wskazuje się na Francję niemalże jako na głównego sprawcę zniszczenia hitlerowskich Niemiec. A jednocześnie przy omawianiu szturmu na Monte Cassino nic nie mówi się o Armii Andersa. Co to ma wspólnego z Pasikowskim i jego powrotem reżyserskim? Ależ to proste - negatywny i zafałszowany obraz Polski będzie dominował na świecie, dopóki podobne produkcje będą subsydiowane przez państwo. A poza tym wszystko gra. Całe szkoły już wędrują do kina na „lekcję historii” Pasikowskiego, „salon” robi klakę „najodważniejszemu filmowi”, kasa leci, a my grzecznie płacimy podatki. Cóż, taka nasza uroda, społeczeństwa bardzo tolerancyjnego, że reżyser nie obawia się mówić publicznie, że jego płytki film o zabijaniu „jest o nas”, „jest naszym rachunkiem sumienia”. Ciekawe o jakiej odwadze Pasikowskiego mówią Andrzej Wajda, czy Roman Polański, który „długo czekał na ten film” i zdaniem którego „trzeba było być bardzo odważnym, żeby go zrobić”? Jaki „salon”, taka „odwaga”? Czy Pasikowski pokazuje w „Pokłosiu” choć jednego Polaka z czasów okupacji ratującego ludność żydowską z rąk niemieckich? To byłoby niepoprawne politycznie, więc przez twórcę „Psów” jesteśmy pokazani jako ludzie zacofani, bo na początku XXI wieku nie mający telefonów, samochodów, czarnosecinni z twarzami wykrzywionymi nienawiścią, żądzą zemsty i antysemityzmem, którzy dorobili się majątków na śmierci zamordowanych przez siebie w wojnę Żydów. Zaś Józef Kalina, „jedyny sprawiedliwy”, który ratuje macewy, zostaje przez wiejską tłuszczę ukrzyżowany na drzwiach. Tak prymitywnie i w sposób tak przerysowany Pasikowski pokazuje na co to stać polską hołotę, tę zaślepioną nienawiścią dzicz. Faktycznie, w latach 80. w Brańsku historyk i działacz społeczny Zbigniew Romaniuk zaczął zbierać poniszczone macewy, czyścił je, odczytywał napisy oraz dokumentował cmentarze żydowskie w Brańsku, Drohiczynie i Mielniku. To on ma być pierwowzorem postaci Józefa Kaliny. Ale czy – tak jak to jest w przekazie Pasikowskiego – człowiek ten ratując od zapomnienia dziedzictwo kultury żydowskiej, niezaprzeczalnego składnika naszej kultury narodowej, stał się ofiarą antysemickich sąsiadów, którzy wpierw namalowali mu antyżydowskie napisy w obejściu, zabili siekierą psa i spalili zbiory? Bynajmniej. Zbigniew Romaniuk, dzięki działalności którego uchroniono przed dewastacją również miejscowe cmentarze, prawosławny i rzymskokatolicki, w Brańsku cieszy się uznaniem i szacunkiem, mieszkańcy wybrali go do władz miasta. Piotr Jakucki
Spisek prochowy po polsku Podejrzanym o przygotowywanie zamachu na najważniejsze organy władzy państwa jest 45-letni doktor Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie z Katedry Chemii i Fizyki, pomysłodawca i organizator grupy o charakterze zbrojnym. Wg. informacji ABW nie działał sam. Udzielał się na forach internetowych, pisał o materiałach wybuchowych, o produkcji, sile rażenia. Sam tworzył i konstruował materiały wybuchowe, które detonował na próbę. Zgromadził 4 tony materiałów wybuchowych, które miały posłużyć do wysadzenia w powietrze budynku Sejmu. Był specjalistą w tej dziedzinie. Zwerbował co najmniej 4 osoby. Te osoby nie zostały jeszcze przesłuchane. Prokurator Krasoń z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie powiedział: - 5 listopada Prokuratura Apelacyjna w Krakowie wszczęła śledztwo dotyczące przygotowań przeprowadzenia do zamachu przy użyciu materiałów wybuchowych na organy władzy w państwie – mówi prokurator Krasoń. - 9 listopada dokonano zatrzymania podejrzanego, kilku przeszukań na terenie Polski raz przesłuchań wielu świadków. W wyniku przeprowadzonych przeszukań odnaleziono materiały wybuchowe w tym heksogen, pentryt, proch oraz zapalniki połączone z telefonem komórkowym, zapalniki radiowe i inne. Zdołano także odnaleźć 1100 sztuk amunicji i nielegalną broń. Znaleziono elementy ubioru specjalistycznego maskującego w tym hełmy kewlarowe, kamizelki kuloodporne. Znaleziono polskie i zagraniczne tablice rejestracyjne do samochodów, instrukcje pirotechniczne i inne. 7 listopada Prokuratura Apelacyjna w Krakowie wydała postanowienie o postanowieniu zarzutów o czynieniu przygotowań do usunięcia przemocą konstytucyjnych organów państwa. Celem ataku był m.in. budynek Sejmu. Podejrzany, jak wyjaśnił Krasoń, próbował organizować grupę zbrojną, wyznaczał zadania jej członkom i przyznał się do tego przed sądem. Przyznał się także do prowadzenia szkoleń i próbnych detonacji. Mówił także, że nie chciał tego robić, że został nakłoniony. Kierował się – jak sam powiedział podczas przesłuchania - wartościami narodowościowymi, nacjonalistycznym, ksenofobicznymi i antysemickimi. - Podejrzany jest mężczyzną w wieku 45 lat – mówi Jan Bilkiewicz. - Prowadził badania z zakresu materiałów wybuchowych i miał dostęp do laboratoriów. Ustaliliśmy, że produkował materiały wybuchowe i dzielił się wiedzą na temat produkcji takich materiałów. Zamach miał zostać przeprowadzony – wg zeznań podejrzanego – podczas obrad Sejmu na temat budżetu, czyli w czasie, kiedy w budynku Sejmu znajdować się miały wszystkie najważniejsze osoby w państwie, w tym premier i prezydent. Podejrzany nie jest członkiem żadnej partii ani organizacji. Jest pomysłodawcą całej akcji. Nie był jeszcze badany psychiatrycznie. Broń gromadził kupując ją na giełdzie w Kole i w Belgii. Nie miał pozwolenia na broń. Krasoń mówił również, że podejrzany gromadził urządzenia i inne elementy potrzebne do przeprowadzenia detonacji, obserwował budynek sejmu, rozpracowywał okolice sejmu, przeprowadzał próbne detonacje. Podczas konferencji prokuratorzy pokazali film, na którym widać detonację. Zdaniem prokuratorów, były to kontrolowane detonacje znalezionych w toku śledztwa kilku ton materiałów wybuchowych. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wpadła na trop podejrzanego pod koniec ubiegłego roku. Rozpoznanie trwało od końca ubiegłego roku. Najważniejsze osoby w państwie zostały powiadomione „wtedy kiedy można było przekazać tę informację”. Rzecznik ABW nie podał daty. Wniosek o areszt został skierowany do Sądu Rejonowego w Krakowie 10 listopada, a 11 listopada Sąd wydał postanowienie o aresztowaniu na 3 miesiące. Artur Wrona szef Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie powiedział: - Chciałbym podkreślić duże zaangażowanie i profesjonalizm funkcjonariuszy ABW. W tej sprawie nie było żadnych przecieków, dopiero dziś pojawiła się pierwsza informacja. Była pełna dyskrecja wobec wszystkich czynności. Nie przypominam sobie takiej sytuacji, że źródła informacji mediów nie dowiedziały się tak długo o śledztwie. Prokuratorzy i funkcjonariusze ABW wykazali się wysokim profesjonalizmem, byli do dyspozycji przez całą dobę.
Zarzuty stawiane niedoszłemu zamachowcowi dotyczą wyłącznie planowania zamachu, dlatego grozi mu 5 lat pozbawienia wolności. Zatrzymany przyznał podczas zeznań składanych w prokuraturze, że zamach miał być skierowany przeciwko prezydentowi i premierowi, ponieważ ich nienawidzi. Przy okazji miał również „pozbyć się” parlamentarzystów. Oficjalny komunikat Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie:
Prokuratura Apelacyjna w Krakowie Wydział V do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji nadzoruje śledztwo przeciwko osobie podejrzanej o przestępstwo z art. 128§2 kk i art. 163§1 pkt. 3 kk w zw. z art. 168 kk w zw. z art. 11 §2 kk. Postępowanie przygotowawcze wszczęte zostało w dniu 5 listopada 2012 roku i powierzone w całości do prowadzenia Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Delegatura w Krakowie. Wszczęcie śledztwa poprzedzone zostało uzyskaniem przez funkcjonariuszy ABW informacji o osobie planującej przeprowadzenie zamachu przy wykorzystaniu materiałów wybuchowych. Przeprowadzone czynności operacyjno – rozpoznawcze wykazały, że ataku miał dokonać 45 letni mieszkaniec Krakowa, pracownik jednej z wyższych uczelni. Ustalono również, że może on szukać powiązań z innymi osobami. Zebrane informacje potwierdziły, iż mężczyzna przygotowywał się do przeprowadzenia zamachu na Sejm RP oraz Prezydenta RP, Prezesa Rady Ministrów, ministrów oraz posłów. Dla realizacji zamierzonego celu gromadził materiały i substancje wybuchowe, urządzenia do detonacji, specjalistyczną literaturę oraz poszukiwał innych osób do pomocy. Ponadto ustalono, że dokonywał próbnych detonacji.Zgromadzony materiał dowodowy Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego przekazała Prokuraturze Apelacyjnej w Krakowie. Po jego analizie zostało wszczęte śledztwo w sprawie czynienia, w okresie od co najmniej 16 lipca 2012 r. do 5 listopada 2012r. w Krakowie i innych miejscowościach na terenie Polski, przygotowań w celu usunięcia przemocą konstytucyjnych organów Rzeczypospolitej Polskiej poprzez podjęcie działalności zmierzającej bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu i dążenie do sprowadzenia zdarzenia zagrażającego życiu lub zdrowiu wielu osób oraz mieniu w wielkich rozmiarach, mającego przybrać postać eksplozji materiałów wybuchowych w szczególności podejmowania w celu popełnienia czynu zabronionego czynności mających stworzyć warunki do przedsięwzięcia czynu zmierzającego bezpośrednio do jego dokonania poprzez wchodzenie w porozumienie z innymi osobami, organizowanie grupy zbrojnej, werbowanie osób do zrealizowania sporządzonego planu działania, wyznaczanie zadań poszczególnym werbowanym osobom, rozpracowanie okolic obiektu planowanego ataku, zakupu instrukcji pirotechnicznych oraz literatury z tym związanej prowadzenie szkolenia pirotechnicznego, gromadzenie broni i amunicji, uzyskiwanie i przysposabianie komponentów niezbędnych do wyprodukowania materiałów wybuchowych, przygotowanie materiałów wybuchowych, przeprowadzanie próbnych detonacji tj. o przestępstwo z art. 128 § 2 kk i art. 163 § 1 pkt. 3 kk w zw. z art. 168 kk w zw. z art. 11 § 2 kk. W toku prowadzonego śledztwa funkcjonariusze ABW przystąpili do ustalania miejsc, gdzie może być zgromadzona broń i materiały wybuchowe. W ramach prowadzonych czynności zebrano materiał dowodowy który potwierdził wstępne ustalenia. Na jego podstawie wydane zostało postanowienie o zatrzymaniu 45 – letniego mężczyzny oraz przeszukaniu wytypowanych miejsc i pomieszczeń, w których mogłyby znajdować się materiały wybuchowe oraz broń. W wyniku podjętych działań doszło do zatrzymania podejrzanego oraz przeszukania kilkudziesięciu miejsc na terenie kraju. W toku przeszukania odnaleziono i zabezpieczono m.in. : - materiały wybuchowe, - m.in.: heksogen, pentryt, trotyl, proch, dinitrotoulen nadchloran amonu – materiały mające być wykorzystane w planowanym ataku, - urządzenia i przedmioty mogące być wykorzystane do konstrukcji ładunków wybuchowych (zapalniki własnej produkcji, w tym z telefonem komórkowym, zapalniki radiowe, piloty do zdalnego inicjowania wybuchu, lonty, przewody z główkami zapalczymi, detonatory, elektryczne zapalniki samodziałowe, heksogenowe detonatory pośrednie), - kilkanaście sztuk nielegalnie posiadanej broni palnej, ponad 1100 sztuk amunicji,
- kamizelki kuloodporne wraz z dodatkowymi wkładami ceramicznymi, - hełmy kevlarowe, snajperskie stroje maskujące, - tablice rejestracyjne polskie(sfałszowane) oraz niemieckie, - instrukcje saperskie, minerskie, publikacje o tematyce pirotechnicznej.
Zgromadzony w sprawie materiał dowodowy pozwolił na przedstawienie zatrzymanemu mężczyźnie zarzutu o to , że: w okresie od co najmniej 16 lipca 2012r. do 7 listopada 2012r. w Krakowie i innych miejscowościach na terenie Polski, w celu usunięcia przemocą konstytucyjnych organów Rzeczypospolitej : Sejmu, Prezydenta, Rady Ministrów, czynił przygotowania do podjęcia działalności zmierzającej bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu oraz sprowadzenia zdarzenia, które zagraża życiu, zdrowiu wielu osób oraz mieniu w wielkich rozmiarach, mającego przybrać postać eksplozji materiałów wybuchowych, w szczególności przez podejmowanie w celu popełnienia czynu zabronionego czynności mających stworzyć warunki do przedsięwzięcia czynu zmierzającego bezpośrednio do jego dokonania poprzez wchodzenie w porozumienie z innymi osobami, organizowanie grupy zbrojnej, werbowanie osób do zrealizowania sporządzonego planu działania, wyznaczanie zadań poszczególnym werbowanym osobom, rozpracowanie okolic budynku Sejmu Rzeczypospolitej, jako obiektu planowanego ataku, zakup instrukcji pirotechnicznych oraz literatury z tym związanej, prowadzenie szkolenia pirotechnicznego, gromadzenie broni i amunicji, uzyskiwanie i przysposabianie komponentów niezbędnych do wyprodukowania materiałów wybuchowych, przygotowywanie materiałów wybuchowych, przeprowadzanie próbnych detonacji, tj. o przestępstwo z art. 128 § 2kk i art. 163 § 1 pkt. 3 kk w zw. z art. 168 kk w zw. z art. 11§ 2kk. Przesłuchany w charakterze podejrzanego zatrzymany mężczyzna skorzystał z prawa do domowy składania wyjaśnień, natomiast w trakcie posiedzenia przed Sądem stwierdził, że częściowo przyznaje się do winy i złożył szczątkowe wyjaśnienia. W dniu 11 listopada 2012 roku na wniosek Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie sąd zastosował wobec podejrzanego środek zapobiegawczy w postaci tymczasowego aresztowania na okres 3 miesięcy. Ujawniony w toku śledztwa, materiał dowodowy, w szczególności: wyniki przeprowadzonych przeszukań , oględzin , wstępnych informacji uzyskanych od biegłych i specjalistów biorących udział w poszczególnych czynnościach , zeznań przesłuchanych w sprawie świadków , opinii biegłego jednoznacznie wskazuje, iż mężczyzna dopuścił się zarzucanego mu czynu. W wyniku przeprowadzonych czynności, ujawniono i zabezpieczono materiały i substancje wybuchowe, urządzenia i elementy urządzeń mogących służyć do przeprowadzenia detonacji, skonstruowania ładunków wybuchowych, elementy broni, literaturę związaną z materiałami wybuchowymi, potwierdzono fakt dokonania rozpoznania zabezpieczeń, drogi dojazdu i okolic budynku planowanego ataku. W toku dotychczasowych czynności przeprowadzonych w sprawie ujawniono, iż motywacja podejrzanego związana była z negatywną oceną aktualnej sytuacji społeczno- gospodarczej RP, której zmiana w jego przekonaniu wymagała zastosowania radykalnych środków. W zamiarze podejrzanego efektem zamachu na organy konstytucyjne Państwa miało być uruchomienie procesu zmian.
Nie ustalono aby był on członkiem jakiejś organizacji lub partii politycznej.
http://adamkuz.blogspot.ca/2012/11/spisek-prochowy-po-polsku.html
Nowe fakty ws. zamachu: pominięto speckomisję Członkowie sejmowej komisji ds. służb specjalnych domagają się zwołania posiedzenia komisji w trybie nadzwyczajnym, najszybciej jak to możliwe. Posiedzenie speckomisji zostało zaplanowane na czwartek, jednak jej członkowie z Prawa i Sprawiedliwości domagają się zwołania nadzwyczajnego posiedzenia, na którym szef ABW Krzysztof Bondaryk oraz premier Donald Tusk lub wyznaczona przez niego osoba, będą mogli udzielić informacji na temat działań prokuratury i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Posłowie chcą ustalić, dlaczego komisja nie została poinformowana o działaniach ABW i prokuratury i dowiedziała się o nich dopiero z mediów. Wiceprzewodniczący sejmowej komisji ds. służb specjalnych Marek Opioła podkreślił, że wymaga wyjaśnienia sytuacja, w której prokuratura na tak wczesnym etapie śledztwa, gdy zatrzymana jest jedna osoba, a pozostali członkowie zbrojnej grupy pozostają na wolności, organizuje konferencję prasową. Według posła Opioły prokuratura powinna poinformować opinię publiczną dopiero wówczas, gdy śledztwo przeprowadzone byłoby do końca i złożony byłby akt oskarżenia. Do tej pory także ABW sama w sobie raczej nie informowała o tego typu zdarzeniach, zanim nie zostały zakończone wszystkie sprawy w toku i złożone zostały akty oskarżenia. Wątpliwości członków speckomisji budzi także formuła konferencji, na której ujawniono wiele materiałów ze śledztwa takich jak nagrania wideo z próbnych eksplozji oraz zdjęcia broni i amunicji zebranej przez niedoszłego zamachowca. Posłowie PiS zwracają uwagę, że w przypadku śledztwa smoleńskiego prokuratura od dwóch lat nie pokazuje tylu materiałów ile ujawniono na dzisiejszej konferencji prokuratury i ABW. Posłowie nie wykluczają także, że cała sprawa może być nagłaśniana właśnie w ten sposób, ponieważ służby mogą się w ten sposób bronić przed zapowiadanymi przez rząd próbami ograniczenia swoich kompetencji. Niezalezna
W koalicji coraz ciekawiej po odejściu Pawlaka W koalicji Platforma-PSL, może być w najbliższych tygodniach bardzo ciekawie.
1. Już po kilkunastu godzinach od wyboru widać wyraźnie jak nowy prezes PSL-u Janusz Piechociński, jest nieprzygotowany do objęcia tej funkcji. Przez pierwsze kilkanaście godzin utrzymywał, że namówi poprzedniego prezesa PSL-u Waldemara Pawlaka, na pozostanie w rządzie i wykonywanie obowiązków wicepremiera i ministra gospodarki przez kilka najbliższych miesięcy. A przecież zna Pawlaka od ponad 20 lat i powinien wiedzieć, że jeżeli ten zapowiedział dymisję i to wcale nie pod wpływem emocji związanych z przegraną ale raczej kierując się zdrowym rozsądkiem, to tej decyzji nie zmieni. I tak się stało. Piechociński więc już na początku swojego prezesowania przegrał spektakularnie dwa razy. Zaraz po wyborze na prezesa zarekomendował na stanowisko przewodniczącego Rady Naczelnej, Adama Jarubasa, marszałka województwa świętokrzyskiego ale delegaci na Kongres zaufali Jarosławowi Kalinowskiemu, współpracującemu przez ostatnie 7 lat właśnie z Pawlakiem. Wczoraj wieczorem okazało się, że także Pawlak nie ulegnie prośbom Piechocińskiego i składa rezygnację zarówno z funkcji wicepremiera jak i stanowiska ministra gospodarki. Ba zwrócił Piechocińskiemu uwagę, że jeżeli sięga się po władzę polityczną, to trzeba mieć odwagę, ponosić tego konsekwencje w postaci wejścia do rządu.
2. Piechociński wygrał wybory na prezesa PSL-u dlatego, że obiecywał więcej (tak przynajmniej publicznie twierdzi Pawlak), a to więcej to między innymi zapowiedziana przez niego na Kongresie renegocjacja umowy koalicyjnej.
Już więc na początku swojego prezesowania dostał od Donalda Tuska sygnał jak te renegocjacje mogą wyglądać.
Piechociński na konferencji prasowej mówił, że będzie miał rozmowę wieczorem z premierem Tuskiem, a jednocześnie rzecznik rządu Paweł Graś na Twitterze napisał, że szef rządu spotka się wieczorem z wicepremierem Pawlakiem i odbędzie rozmowę telefoniczną z Piechocińskim. Ten początek kontaktów koalicyjnych nie wygląda więc dla nowego prezesa PSL-u najlepiej i niespecjalnie daje nadzieję głosującym na niego delegatom, że w koalicji nastąpią jakieś zmiany wzmacniające pozycję PSL-u.
3. Wygląda więc na to, że sam Piechociński będzie musiał wejść do rządu i objąć funkcje wicepremiera i ministra gospodarki. Premier Tusk raczej nie będzie skłonny oddać mu resortu transportu, tylko dlatego, że tą problematyką zajmuje się on od lat w Sejmie. Skasuje to ostatecznie możliwość bycia w koalicji rządzącej i w opozycji jednocześnie, co Piechociński do tej pory uprawiał regularnie. Ponieważ często występował w mediach, to przykładów jego opozycyjnych wypowiedzi przez ostatnie 5 lat jest aż nadto. Więcej takich wypowiedzi miał tylko poseł Kłopotek. O renegocjacjach umowy koalicyjnej pomiędzy Platformą i PSL-em, nie może być chyba mowy, skoro nowy prezes tej partii może rozmawiać z premierem Tuskiem na początku swej misji, tylko przez telefon.
4. Wszystko to to jednak tylko przedsmak tego co może się wydarzyć pod koniec obecnego tygodnia. W najbliższy czwartek i piątek obędą się Brukseli negocjacje dotyczące ostatecznego kształtu budżetu UE na lata 2014-2020.
Premier Tusk przyjął strategię „odpuszczenia” środków w ramach Wspólnej Polityki Rolnej i walki tylko o pieniądze z Funduszu Spójności. Wyrazem tego było wymienienie w Sejmie kwoty tylko 100 mld zł (25 mld euro) na ten cel, podczas gdy w projekcie budżetu UE dla Polski w ramach WPR Komisja Europejska przygotowała kwotę 35 mld euro. Jeżeli poważnie przyjmiemy deklaracje kolejnych ministrów rolnictwa z PSL-u, że dążą do wyrównania dopłat bezpośrednich dla rolników, to trzeba się starać o dodatkowe 7 mld euro. Takich pieniędzy na WPR raczej nie będzie i odpowiedzialnością polityczną za to obciążony będzie PSL jeżeli taki budżet zaakceptuje. Wygląda więc na to, że w koalicji Platforma-PSL, może być w najbliższych tygodniach bardzo ciekawie. Kuźmiuk
Brunatny Niedźwiedź ABW podprowadziła jakiegoś frustrata, który pienił się w internecie, tak jak to robią wszystkie służby na świecie. Dzisiejszy medialny show odgrywa swoją rolę, w określonym czasie. Ale kiedy Breivik kupował produkty chemiczne w Polsce, to było cicho. Brunon to imię męskie pochodzenia germanskiego. Wywodzi się od słowa brüno znaczającego "niedźwiedź" lub "brunatny". No i wszystko jest jasne: brunatny = narodowiec = faszysta = antysemita = zamachowiec. ABW podprowadziła frustrata Brunona K. tak jak to robią inne służby. Kilka tygodni temu zatrzymano w Nowym Jorku faceta z Bangladeszu, który wszedł z kontakt z agentami FBI podającymi się za islamskich ekstremistów, dostał materiał i miał go zdetonować. Został oczywiście zatrzymany na tzw. “gorącym uczynku”:
www.bbc.co.uk/news/world-us-canada-19985987
Szkoda tylko że ABW nie pilnowała Andersa Breivika kiedy ten kupował w Polsce - poprzez internet - materiały chemiczne będące składem jego bomby:
monsieurb.nowyekran.pl/post/48846,antykomor-przeslonil-breivika
Dzisiejszy show najlepiej komentują słowa generała Polko w Niezależnej (cytat):
“Wszystkie media zajmują się potencjalnym zamachem. Warto zauważyć, że czasem takie działania są wynikiem interesów służb specjalnych. One uzasadniając swoją rację bytu często podkręcają takie informacje. One być może chcą ugrać coś dla siebie. Mam nadzieję, że tak nie jest. Liczę na to, że cała sprawa zostanie wyjaśniona. Obecne działania wydają się szkodliwe. Zatrzymuje się jakiegoś frustrata, ale nie jest to powód do tak wielkiego podkręcania atmosfery, organizowania konferencji w Warszawie itd. Wystarczyłby rzetelny komunikat wyjaśniający sprawę od początku do końca”. Oraz komentarze znanego blogera Matki Kurki (cytat): “ABW zatrzymuje 9 listopada „zamachowca”, by 11 listopada pozwolić Komorowskiemu defilować przez Warszawę z „elitą” w postaci aktorów, reżyserów, publicystów, Romka Giertycha i Ryśka Kalisza. Taka nieodpowiedzialność?”:
Mówią nam że już był zamach brunatnych narodowców, demokracja jest więc w niebezpieczeństwie, pora na stan wojenny? Balcerac
Kto nie z nami ten z faszystami Dziwnym trafem afera z polskim Brevikiem odpalona zostaje zaraz po tym jak jeden z sukinsynów panujących nam od zawsze podaje się do dymisji , bezrobocie rośnie , a wpływy z podatku VAT do budżetu za miesiąc wrzesień są o 14% niższe niż w zeszłym roku!!! W sumie tak zastanawiam się czy nasi "macherzy od losu" czytują coś poza Volkoffem ? Faszystowski Marsz Niepodległości - gdzie 99% uczestników nie rzuciło się na policję pomimo ,że ta baaardzo się starała Szczuka prowokująca Zawiszę faszystowską mohhhdą - nie dostała w japę . Stuhr Stuhrmujący Cedynie z okrzykiem Dictum na cesarskich ustach, oczekujący ,że dostanie mu się od żydożerców, a dostał na garba od miłośników historii Mama Madzi zaginęła ale to już każdy ma w dupie bo nudne do zarzygania ... No to teraz mamy polskiego Brevika ... i 4 tony materiałów wybuchowych które to"przetrzymywał", werbował, robił rekonesansy, wyznaczał zadania i częściowo już się przyznał - ilość informacji jakie ma prasa powala. Jakby ktoś bardzo chciał odpalić Pąna Pręzydętę to skorzystałby z pomysłu Baader-Meinhof na bombę z tnt i miedzi + fotokomórka , a nie tworzyłby spisek ... Panujący z łaski cara premierowicz pseudo "rudy kukieł" wiedział podobno o sprawie od kilkunastu dni... pewnie dlatego 11.XI nawiał z kraju .... Dziwnym trafem afera z polskim Brevikiem odpalona zostaje zaraz po tym jak jeden z sukinsynów panujących nam od zawsze podaje się do dymisji , bezrobocie rośnie , a wpływy z podatku VAT do budżetu za miesiąc wrzesień są o 14% niższe niż w zeszłym roku!!! . Dług publiczny pomimo hokusów Rostowskiego ośmiela się rosnąć , wszystko drożeje, Unia Europejska pokazała Obozowi Władzy i Rządzy chamskiego faka w sprawie budżetu. I nawet nie ma już za bardzo co opierdolić w ramach prywatyzacji ... Więc teraz Obóz Władzy i Rządzy wraz ze wszystkimi swoimi przystawkami i kolorowo/gejowskimi sympatykami rusza do boju z okrzykiem "Kto nie znami ten z faszystami" Pieprzonyliberal
To my wynaleźliśmy kamizelkę kuloodporną, czyli rzecz o polskich wynalazkach Nikogo zapewne nie muszę uświadamiać do czego służy kamizelka kuloodporna. Ale mało kto wie, że jest to wynalazek dwóch Polaków – Jana Szczepanika i Kazimierza Żeglenia. Otóż kamizelka kuloodporna – to specjalny ubiór, wykonany w formie mniej lub bardziej przypominającej kamizelkę, mający chronić tułów i barki człowieka przed pociskami wystrzelonymi z ręcznej broni palnej, zarówno z krótkolufowej, jak i z długolufowej, a więc takiej jak: rewolwer, pistolet, karabin czy strzelba. Także chroniący przed odłamkami granatów czy innych odłamków, pochodzących od detonacji materiałów wybuchowych. Ubiory takie w różnej konfiguracji są dzisiaj używane przez służby policyjne, wojskowe, służby ochrony osobistej oraz osoby prywatne w sytuacji, gdy może być zagrożone ich zdrowie i życie. Kamizelkę tę wkłada się zwykle pod ubiór wierzchni. Tak czynią osoby będące w służbie chroniącej polityków, politycy i osoby prywatne, a także… przestępcy (niestety). Natomiast w służbie wojskowej jest ona bardziej wytrzymała i nosi się ją jako ubiór wierzchni, – na mundurze polowym. Jak już zaznaczyłem na wstępie, wynalazcami kamizelki kuloodpornej byli dwaj Polacy: Jan Szczepanik (1872-1926) oraz Kazimierz Żegleń (1872-1926). W kamizelce ich pomysłu, energia pocisku była kumulowana (skupiona i pochłaniana) w kolejnych warstwach tkaniny, z której uszyta była kamizelka. Publicznie wykonywane testy wykazały, że tkanina Szczepanika była odporna na kule zdolne przebić nawet grube sosnowe deski i stalową blachę. Także próby przebicia kamizelki sztyletem wykazały pełną jej skuteczność w ochronie ciała człowieka. Pierwsza na świecie kamizelka kuloodporna przeszła testy w roku 1901 na „żywym organiźmie”, kiedy to dyrektor wiedeńskiej pracowni Jana Szczepanika − pan Borzykowski strzelił do służącego Jana z rewolweru kaliber 7 mm z odległości 3 kroków. Skutek był taki, że… Jan co prawda upadł na podłogę rażony siłą pocisku, ale przeżył z… potężnym siniakiem na klatce piersiowej. Badania trwały nadal, a tkaninę wzmocniono cienką blachą wysokostopową, która w tamtych czasach nie była jeszcze produkowana na skalę przemysłową, a tylko dla potrzeb badawczych. Okazało się, że rozpięta na parawanie tkanina, wzmocniona warstwą cienkiej blachy, zatrzymywała nie tylko kule z rewolweru kaliber 8 mm, ale nawet z karabinu Mannlicher, które przestrzeliwały na wylot blachę ze stali konstrukcyjnej zwykłej jakości o grubości 12 milimetrów z odległości 100 m. Wynalazca – Jan Szczepanik stał się znany na całym świecie w roku 1902, kiedy to kareta wyłożona tkaniną kuloodporną jego pomysłu uchroniła przed bombą i wielce prawdopodobną śmiercią… króla Hiszpanii Alfonsa XIII. Jednakże pomysł Szczepanika po wielu latach od tego zdarzenia został zapomniany, ponieważ pojawiły się nowe rodzaje pocisków, przed którymi kamizelka ta nie mogła już chronić, bowiem jedwab miał ograniczoną wytrzymałość, a nie znano wtedy włókna o większej wytrzymałości. Wynalazek polskich naukowców z biegiem lat był i nadal jest poddawany licznym modernizacjom, – adekwatnie do potrzeb wynikających z postępu w dziedzinie wprowadzania broni o coraz groźniejszej sile rażenia. Pierwszymi, którzy na szerszą skalę korzystali z kamizelek kuloodpornych byli – o zgrozo! –… amerykańscy gangsterzy. Podczas II wojny światowej zaczęto stosować kamizelki na szerszą skalę. W latach sześćdziesiątych minionego stulecia, w trakcie wojny wietnamskiej policzono, że bardzo duży procent żołnierzy ginie od odłamków granatów i min, czyli od cząstek o małej energii kinetycznej i słabych właściwościach penetracyjnych. W celu poprawienia bezpieczeństwa amerykańskich żołnierzy wprowadzono specjalne kurtki, wykonane z kilku warstw grubej i wytrzymałej tkaniny, które miały bronić przed odłamkami. W roku 1965 w laboratorium doświadczalnym, pracującym dla koncernu DuPont Stephanie Kwolek otrzymano nowe włókno syntetyczne. Nazwano je kevlar. Materiał ten charakteryzował się bardzo wysoką wytrzymałością mechaniczną i odpornością cieplną. Jego rewelacyjne własności wytrzymałościowe dały zielone światło do wytwarzania lekkich kamizelek, które są w stanie zatrzymać kule większego kalibru. O ile pierwsze kamizelki nie zawierały sztywnych elementów, to we współczesnych zaczęto stosować płytki wykonane z materiałów stalowych, tytanowych, jak również ceramicznych. Wysokostopowa stal pancerna jest wytrzymalsza na przebicie, niźli stop tytanu lub ceramika o tej samej grubości, ale stopy tytanu lub tworzywa ceramiczne są dużo lżejsze od stali. Więc przy tej samej masie, pozwalają stworzyć grubsze pancerze. Niektóre typy kamizelek posiadają specjalne kieszenie, do których można w razie potrzeby wkładać dodatkowe płytki. Kamizelka kuloodporna posiada tak zwane wkłady balistyczne, których zadaniem jest zatrzymanie wnikającego pocisku, jak również pochłonięcie jak największej ilości jego energii kinetycznej lub spowodowanie jej rozproszenia na jak największej powierzchni tak, aby doprowadzić do dekoncentracji siły, tym samym zmniejszyć jej szkodliwe oddziaływanie na ciało chronionego człowieka. Standardowy wkład balistyczny składa się z kilkudziesięciu zszytych warstw, których liczba zawiera się w granicach od 24 do 36. Są to najczęściej tkaniny z włókien aramidowych. Natomiast w części wkładów stosuje się nieco inny rodzaj włókien w warstwach zwróconych na zewnątrz i do ciała chronionego człowieka. I tak, warstwy zewnętrzne włókna charakteryzują się większą wytrzymałością na rozerwanie, a w wewnętrzne większą rozciągliwością i przez to mają lepszą zdolność pochłaniania energii kinetycznej. W niektórych kamizelkach (w zależności od ich przeznaczenia) kilka warstw pokrywa się korundem – podobnie, jak to się robi przy wytwarzaniu papieru ściernego. Rozwiązanie to zwiększa odporność wkładu na działanie broni białej, ale… niestety, pogarsza jego odporność na pociski, bo warstwa ta jest sztywniejsza i przez to pocisk może ją łatwiej przerwać. W najnowszych wkładach zastępuje się kevlar folią z niskociśnieniowego polietylenu o większej liczbie warstw.
Gdybym posiadał dużą ilość takich kamizelek, bez zastanowienia obdarowałbym nimi wszystkie te osoby, które posiadają pewną wiedzę i dociekają znalezienia przyczyn zamordowania 96. osób na pokładzie tupolewa 10 kwietnia 2010 roku. A lista jest długa. Satyr
Brunon K. to Niewiadomski na skalę naszych możliwości! Ty wiesz, co my robimy tym zamachowcem?! My otwieramy oczy niedowiarkom: patrzcie, mówimy, to nasze, przez nas wykonane - i to nie jest nasze ostatnie słowo!
"(...) Trzeba zauważyć, iż trzy władze mogą być dobrze podzielone, o ile chodzi o wolność ustroju, mimo iż nie tak dobrze w stosunku do wolności obywatela. Ponieważ w Rzymie lud miał przeważną część władzy prawodawczej, część władzy wykonawczej i część sądowniczej, była to wielka potęga, którą trzeba było zrównoważyć inną. Senat miał wprawdzie część władzy wykonawczej; miał jakąś gałąź władzy prawodawczej; ale to nie wystarczało, aby przeciwważyć lud. Trzeba było, aby senat miał udział we władzy sędziowskiej; i miał ten udział, kiedy wybierano sędziów spośród senatorów. Kiedy Grakchowie pozbawili senatorów władzy sędziowskiej, senat nie mógł już opierać się ludowi. Naruszyli tedy wolność ustroju państwa na rzecz wolności obywatela, ale ta zginęła wraz z tamtą. (...)"
Fragment "O duch praw" Monteskiusza, przekład T. Boya-Żeleńskiego.
Przenieśmy się 5 lat wstecz. Uchodząca za chadecko-liberalną Platforma Obywatelska wygrywa wybory. Jednym z głównych punktów programowych jest odbicie z rąk kaczystowskich wywrotowców uciśnionego aparatu sprawiedliwości. Jednym z środków do osiągnięcia tego celu ma być "odpolitycznienie" prokuratury, min. przez rozdzielenie stanowisk ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Jak się później okaże, był to zalążek do budowy swoistego państwa w państwie (copyright by Piotr Zaremba). Umorzenie postępowania w sprawie mafii pruszkowskiej, kompromitacja w kulisach afery Amber Gold, żałosna gra między pionem wojskowym a cywilnym wielokrotnie wspominana przez Andrzeja Stankiewicza, czy podchody z Katarzyną W. na łamach tabloidów - z litości nie wymienię innych wiekopomnych osiągnięć aparatu sprawiedliwości. Wydawałoby się, że wpadki te mają się imak co do podjętych na samym początku kadencji działań. Ale to właśnie polska ułomna mutacja systemu hamulców i równowagi doprowadziła do chaosu. Przede wszystkim z powodu bezmyślnego i pozbawionego sensu przeszczepiania idei zupełnie nie przystających do naszych realiów. Powód jest banalnie prosty: civil law (system prawa kontynentalnego) wręcz kardynalnie odwołuje się do prawa rzymskiego, w przeciwieństwie do budowanego na bazie oświeceniowych idei common law (anglosaski system precedensu). Oczywiście występują formy mieszane np. w państwach południowo-afrykańskich, ale polskie prawodawstwo należy do "grupy kontynentalnej". Czas jednak pokazał, że nie ma w Tuskolandzie rzeczy niemożliwych, nawet jeśli cenę za takie eksperymenty miałoby ponieść całe społeczeństwo. Prokuratorzy w ciągu dosłownie 3 tygodni dwukrotnie podgrzali do maksimum temperaturę życia politycznego. O ile w przypadku październikowej konferencji dotyczącej publikacji Rzepy mieliśmy do czynienia z doskonale zorganizowanym spektaklem, tak wczorajsza prezentacja, kompletnie zaprzeczała podstawowym zasadom działań służb specjalnych. Ponad dwa tygodnie po zatrzymaniu ABW odtrąbiła sukces, pokazując filmy nagrane przez podejrzanego jedenaście lat temu i zdjęcia bomb, których detonatory włączają się po podłączeniu do kontaktu. Oczywiście - analogicznie jak w przypadku każdej innej afery - parówkowe media podchwycają tylko te fragmenty wypowiedzi prokuratorów, które pasują do przekazu dnia. Wszelkie racjonalne pytania, czy nawet drwiny z tak niespójnej prezentacji spotykają się z ostracyzmem. Nadredaktor Super Wiktor znów mógł wcielić się w rolę Michała Archanioła z tryptyku Hansa Memlinga, by rozdzielić sprawiedliwych od potępieńców (ergo postępowców od ciemnogrodu). Konotacje Brunona K. z Breivikiem w oczywisty sposób należy odczytywać jako efekt anty-państwowych zapędów kaczystowskich podżegaczy. Popularne ostatnio słowo "nacjonalizm" śledczy wykorzystali do budowy portretu psychologicznego niedoszłego zamachowca. Ręce opadają, gdy urzędnicy o tak wysokiej dozie zaufania społecznego (celowo?) mylą to pojęcie z szowinizmem. Instytucje państwowe w iście szelmowski sposób włączyły się do trwającej nagonki na środowiska niepodległościowe. Do tej pory Polacy tylko raz splamili się zbrodnią "królobójstwa". 16 grudnia minie 90 lat od zabójstwa prezydenta Gabriela Narutowicza przez Eligiusza Niewiadomskiego, działacza endecji. Marks parafrazując Hegla mówił, że historia lubi się powtarzać, ale jako farsa. Polscy prokuratorzy po raz kolejny - niestety - pokazali nam jak wygląda to w praktyce, pozbawiając się - w oczach wielu - resztek wiarygodności. Przytoczony na samym początku Monteskiusz doskonale pokazał, jak kończy władza bez właściwej legitymizacji.
*na zdjęciu kurtyna Opery Lwowskiej, autorstwa Henryka Siemiradzkiego. Warto zwrócić uwagę na wizerunek Temidy bez przepaski Tadix
ZAMACH ! Czyli... Z Attentatorem Masz Atrakcje CH.... ! SENSACJA - wreszcie tak pożądana „Szansa na sukces” rządu Donalda Tuska. A wszystkiemu winien... Pawlak ? Od 5 listopada krakowska prokuratura apelacyjna nadzoruje śledztwo w sprawie planowanego zamachu terrorystycznego na konstytucyjne organy RP: prezydęta, płemieła, ministry i ministrów, marszałkę oraz posłów Sejmu RP. W międzyczasie Pawlak odszedł z rządu (czyżby coś wiedział?), a 9 listopada ABW ujęła niebezpiecznego osobnika planującego zamach. Jest on mieszkańcem Krakowa, w lokalu, w którym mieszka znaleziono troty... upssss – materiały zawierające cząstki wysokoenergetyczne oraz ponad 110 szt. amuni.... upsss – przedmioty zawierające cząstki wysokoenergetyczne. W związku z tym ABW i inne jednostki, w tym policja i policja drogowa przeprowadziły zakrojone na szeroką skalę poszukiwania wspólników terrorysty, kontrolując mieszkania organizatorów Marszu Niepodległości oraz środki lokomocji, którymi udawali się do Warszawy na marsz uczestnicy z różnych zakątków Polski w wyniku czego jest podejrzenie, że niedoszły terrorysta dysponował 4 t cząstek wysokoenergetycznych. Agencja „Jedna Pani Drugiej Pani” (JPDP) donosi, że uważa iż odejście W.Pawlaka i zamach są ze sobą powiązane - Pawlak w zemście za wysadzenie go z koryta postanowił wysadzić wyżej wymienionych i osobiście zająć ich miejsca. III RP z ksywki „Sami Swoi” miała zmienić nazwę na „Sam Swój”. Agencja JPDP donosi również, że widzi ciekawe zbieżności między zamachem smoleńskim i powyższym niedoszłym zamachem – gdy rząd Donalda Tuska bardzo potrzebował sukcesu, prestiż jego na jakiś czas uratował łódzki zamachowiec Cyba. Jakiś czas później znów było mocne zapotrzebowanie na sukces więc ratował sytuację bohaterski kpt. Wrona. Obecnie rząd Tuska znów cierpi na brak sukcesu i broni go aktualnie również Wrona, ale tym razem nie pilot choć zawód ma też na „p” bo prokurator krakowskiej prokuratury apelacyjnej. Z tego niewątpliwie wykluje się jakiś WRON ! Tym bardziej, że 13 grudnia się zbliża, a nowela ustawy o zgromadzeniach jest zbyt łagodna dla wysokoenergetycznych Polaków...
Agencja JPDP nie odrzuca również hipotezy, że cała intryga z rzekomym zamachem na pierwsze osoby w państwie została uknuta w kancelarii premiera bo bierze (JPDP) pod uwagę fakt, że politycy będąc osobami zawistliwymi, cierpią na przerost ambicji i im wyższa jest ich pozycja w hierarchii, tym zawiść i parcie na ego większe. Najlepszym przykładem tego zjawiska jest np. premier Donald Tusk. Za mało mu Cyby, za mało kpt.Wrony, potrzebna jest jakaś mega czyli HURTOWA ściema, dlatego np. ślady cząstek wysokoenergetycznych zostały odkryte nie tylko na Tu-154M nr boczny 101 ale i na jego bliźniaku Tu-154M nr boczny 102. Prawdopodobnie trwają utajnione przez płk Szeląga badania najnowszego nabytku – Dreamlinera, na którym również takie ślady zostaną stwierdzone i Maciej Lasek, przewodniczący PKBWL przedstawi wniosek nie do obalenia (poparty przez prof.Artymowicza), a mianowicie - że do budowy samolotów na całym świecie używa się trotylu i nitrogli.... pardon ! – materiłów zawierających cząstki wysokoenergetyczne. W związku z powyższą wybucho.... pardon – wysokoenergetyczną sytuacją prezydęt RP, płemieł RP, ministry i ministrzy, marszałka oraz Sejm nadają sobie status Osób Najbardziej Zagrożonych (ONZ) i przygotowują dekret o ZZZ (Zupełnym Zakazie Zgromadzeń), który zostanie ogłoszony w najbliższych dniach. Jednocześnie wprowadzi się kontrole i podsłuch każdego domostwa w RP by Polakom żyło się lepiej, godniej i... bezpieczniej.
!!! UWAGA – KONKURS !!! W związku z rosnącym zapotrzebowaniem na wyczerpujące się pomysły ściem, wrzut itd., KPRM ogłasza konkurs na takowe. Konkurs jest anonimowy dlatego propozycje należy wysyłać w kopercie zawierającej pomysł oraz drugą kopertę, zapieczętowaną z nazwiskiem lub pseudonimem autora, która zostanie otwarta po ogłoszeniu wyników. Koperty należy wysyłać na adres rzecznika P. Grasia lub szefa KPRM – T.Arabskiego.
Konkurs przewiduje nagrody :
I nagroda – wywiad w ABW i wczasy w SPA (Super Pudło Aresztanckie), bonus – seryjny samobójca
II nagroda – wywiad w CBŚ i wczasy j/w
III nagroda – liz stokrotki w programie „kropka nad i”
PS. Jest jedno wyjście z sytuacji dla rodzimych ONZ – eksternistyczna emerytura.
PS2. Co szykuje rząd D.Tuska Polsce i Polakom, że posuwa się do tak drastycznego sposobu ściągnięcia uwagi ogółu fingując rzekomy zamach??? Contessa
Francuzi mogą spać spokojnie Resort skarbu zaprzecza wprawdzie, jakoby procedura przetargowa w postępowaniu dotyczącym wyboru generalnego wykonawcy projektu elektrowni atomowej w Polsce została wykluczona, jednakże z podejmowanych przez rząd działań widać wyraźnie, że decyzja w tej sprawie już zapadła i to na korzyść francuskiego kontrahenta.
- Nie wiadomo jeszcze, w jaki spośród dopuszczalnych prawem w zakresie zamówień publicznych (w tym europejskim) sposób zostanie wyłoniony jej [elektrowni atomowej – przyp. red.] wykonawca. Jeżeli ostatecznie przyjęte rozwiązania będą wymagały ich notyfikacji lub uzgodnienia z Komisją Europejską, taki proces zostanie przeprowadzony – poinformowała „Naszą Polskę” rzecznik Ministerstwa Skarbu Państwa Magdalena Kobos. - Zastosowanie najbardziej efektywnego trybu procedowania nie może mieć wpływu na transparentność procesu. Postępowanie już na obecnym etapie (wstępnych rozmów z potencjalnymi kontrahentami) jest prowadzone w procedurze otwartej, dokonanej zgodnie z obiektywnymi zasadami i kryteriami dostępnymi dla zainteresowanych wykonawców – przekonywała. W zapewnienia te trudno jednakże uwierzyć, jeżeli prześledzimy kolejne etapy polsko-francuskiej współpracy w dziedzinie atomistyki, zmierzającej wprost do decyzji o wyborze francuskiego partnera. 21 kwietnia 2011 roku podpisana została umowa o współpracy między francuskim koncernem energetycznym AREVA oraz polską firmą Polimex-Mostostal dotycząca budowy pierwszej w Polsce elektrowni atomowej oraz rozwoju łańcucha dostaw w tym zakresie. Wsparta została 4 października 2012 r. trójstronnym porozumieniem (AREVA, EDF, Energoprojekt-Warszawa) o współpracy przy programie budowy siłowni jądrowej. Zgodnie z przyjętymi założeniami, kooperacja firm skoncentruje się głównie na dostarczeniu i wymianie doświadczeń, a także wiedzy z zakresu inżynierii i budownictwa. Ma ona również na celu zaangażowanie polskich dostawców oraz promowanie ich wysokich kwalifikacji, w celu tworzenia polskiego łańcucha dostawców na rzecz budowy pierwszej w Polsce elektrowni jądrowej. W międzyczasie 9 lipca 2012 r. Państwowa Agencja Atomistyki zawarła ze swoim francuskim odpowiednikiem ASN umowę w zakresie współpracy polegającej na wymianie informacji o eksploatacji elektrowni, zarządzaniu paliwem i odpadami radioaktywnymi. Polsce przekazywane jest również francuskie know-how. O wyborze francuskich technologii atomowych mówiło się już w 2008 r. przy okazji podpisania pakietu klimatyczno-energetycznego. Wtedy jednak zarówno prezydent Lech Kaczyński, jak i Donald Tusk zaprzeczali, aby były prowadzone jakiekolwiek rozmowy z Francuzami w tej sprawie. Teraz również stan negocjacji jest starannie ukrywany. Już na podstawie wyżej wymienionych decyzji widać wyraźnie, że rząd polski nie zamierza przeprowadzać procedury przetargowej, co może skutkować karami, jakie nałoży na nas zapewne Unia Europejska. Potencjalne kary to jednak nie jedyny problem. Okazuje się bowiem, że tzw. stress-testy przeprowadzone przez Unię Europejską po katastrofie w Fukushimie wykazały braki w bezpieczeństwie wszystkich elektrowni atomowych we Francji. Technologia zatem, którą chcą nam zafundować rządzący za ciężkie pieniądze z naszych podatków, jest delikatnie mówiąc niebezpieczna. Proces nowelizacji polskich przepisów, niezbędnej do rozpoczęcia realizacji Programu Polskiej Energetyki Jądrowej, niedawno się zakończył. W życie weszły ostatnie rozporządzenia. Teraz pozostało jedynie wskazanie lokalizacji przyszłej elektrowni. Warto w tym momencie zauważyć, że na Litwie, gdzie społeczeństwo opowiedziało się w referendum przeciwko budowie siłowni jądrowej, władze zrezygnowały z tego pomysłu. Tymczasem polskie władze nie dały nawet swoim obywatelom możliwości wypowiedzenia się w tej sprawie, nie mówiąc już o całkowitym ignorowaniu ich protestów, o czym nie raz informowaliśmy naszych Czytelników. Anna Wiejak
Ujawniamy: ABW zaprezentowała gadżety, które można dostać na... Allegro! Kolejny spektakularny sukces Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego może okać się kolejną kompromitacją tej instytucji. Jak ustalił portal Fronda.pl, większość przedmiotów, jakie zaprezentowano podczas dzisiejszej konferencji prasowej to rzeczy, które może posiadać każdy szary Kowalski, a granat mający być koronnym dowodem przeciwko niedoszłemu zamachowcowi jest dostępny w sprzedaży na... Allegro.
- W wyniku przeszukań odnaleziono materiały wybuchowe takie jak: heksogen, pentryt, trotyl, proch – powiedział dziś Mariusz Krasoń z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie. Równie złowieszcze były kolejne doniesienia medialne nt. zatrzymania 45-letniego Brunona K. „Oprócz materiałów wybuchowych i zapalników, mężczyna zgromadził także kilkanaście sztuk nielegalnej broni palnej i ponad 1100 sztuk amunicji różnego kalibru, a także elementy specjalistycznego ubioru - kamizelki kuloodporne z wkładami ceramicznymi, hełmy kewlarowe i snajperskie stroje maskujące” - czytamy na portalu tvn24.pl. Media obiegła również informacja, że ABW zabezpieczyła spreparowane polskie i zagraniczne tablice rejestracyjne, instrukcje saperskie i minerskie oraz publikacje na temat pirotechniki. Prokuratura Apelacyjna w Krakowie poinformowała również, że mężczyzna szkolił kolejnych adeptów. Zapewne na wyjaśnienie sprawy potrzeba czasu. Pytanie tylko, dlaczego prokuratura mówiąc o broni zgromadzonej przez Brunona K. prezentuje przedmioty, które każdy przeciętny Nowak czy Kowalski może kupić na portalu aukcyjnym Allegro. Jak twierdzi nasz informator, jeden z przedmiotów, to granat F1. Co ciekawe, dokładnie taki sam granat znaleziono w mieszkaniu Artura Ł., pierwszego „polskiego Breivika”. - Taki sam był w moim domu, jako pamiątka z wojska mojego ojca. Taka replika kosztuje 30 zł na allegro
http://allegro.pl/granat-f1-metalowy-i2801099679.html
- przyp. red.) - mówi Tomasz Łętowski, brat niedoszłego „zamachowca”. Granat, to nie jedyny przedmiot, jakim ABW do spółki z prokuraturą straszą opinię publiczną. Jako dowód przeciwko Brunonowi K. wskazano również... kulki łożyskowe (http://www.tvn24.pl/zdjecia/arsenal-zgromadzony-przez-zamachowca,27235.html#p5 – przyp. red.). - Rzeczywiście można nimi wzmocnić siłę wybuchu bomby, tak aby ranić jak największą liczbę osób, ale to jest coś, co każdy może posiadać bez żadnych zezwoleń. Mój ojciec ma sporo narzędzi w domu i takie kulki na 100% też ma – mówi Łętowski, który – co ciekawe – z wykształcenia jest analitykiem ds. bezpieczeństwa i zagrożeń terrorystycznych.
Oprócz specjalistycznych książek, które może nabyć również dziecko, zaprezentowano również hełmy (http://www.tvn24.pl/zdjecia/arsenal-zgromadzony-przez-zamachowca,27235.html#p8
oraz kamizelki kuloodporne
http://www.tvn24.pl/zdjecia/arsenal-zgromadzony-przez-zamachowca,27235.html#p10
Wspomniane przedmioty również są dostępne na rynku bez żadnych ograniczeń. Można przekonać się o tym korzystająć z niezawodnego Allegro. I tak, kamizelki możemy nabyć np. tutaj:
http://allegro.pl/kamizelka-kuloodporna-rozmiar-l-i2772972835.html
czy pod adresem
http://allegro.pl/kamizelka-kuloodporna-taktyczna-polska-olv-lubawa-i2782094976.html
Jeśli chodzi o hełmy, to ich kupno również nie stanowi problemu:
http://allegro.pl/helm-model-kewlar-pokrowiec-woodland-i2804392550.html
Takie działania nie są zaskoczeniem dla brata Artur Ł. Gdy zatrzymywano pierwszego "polskiego Breivika", funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego również zabezpieczyli mnóstwo przedmiotów, które zaliczono na poczet niedoszłego zamachowca, trąbiąc o sukcesie polskich służb. - Amunicja? No cóż. Mój ojciec jeździł z sąsiadem (zawoził go razem z bronią i amunicją) na polowania. W naszym mieszkaniu zabezpieczono ponad 60 naboi należących do sąsiada z naszego piętra. Po prostu kiedyś prawdopodobnie zostały w samochodzie po polowaniu i ojciec zabrał to w jakiejś torbie do domu i zapomniał o tym zupełnie. Facet, którego teraz zatrzymali był fanem militariów. To jest pewne – mówi portalowi Fronda.pl Tomasz Łętowski. ABW zaprezentowała również baterie, trochę kabli, starą komórkę
http://www.tvn24.pl/zdjecia/arsenal-zgromadzony-przez-zamachowca,27235.html#p10
- przyp. red.). - Nie jestem ekspertem od bomb, ale większość z tych rzeczy można znaleźć w co drugim polskim domu – mówi z przekąsem Łętowski. Powyższe fakty stawiają w wątpliwość spektakularną akcję ABW.
- Trzeba dowodów w postaci np. gotowych bomb, a nie rzeczy, które można użyć do zamachu, jak komórka. Taki telefon czy trochę przewodów może posiadać każdy obywatel. Np. ja mam w domu sporo wiertarek, narzędzi, elementów które można wykorzystać w budowie bomby. Każdy Polak takie rzeczy posiada. Brunon K. miał zdetonować 4 tony materiałów wybuchowych, a przecież do tego potrzeba sporego samochodu, może nawet ciężarówki. Pytanie, gdzie składować takie ilości materiałów wybuchowych bez wykrycia przez kogokolwiek? Niech funkcjonariusze pokażą te materiały wybuchowe, bo tego jeszcze nie zrobili – mówi nasz informator. Wygląda na to, że przedstawiciele Agencji - na razie - nie mają ochoty rozwiać naszych wątpliwości. Konferencje Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wzmagają tylko poczucie zagrożenia. Często wśród kawiarnianego gwaru i oparów alkoholu można usłyszeć, że jakiś zmartwiony obywatel ma ochotę „wysadzić w powietrze Sejm”. Czy to oznacza, że na każdym rogu ulicy czai się kolejny Breivik? W końcu w każdym domu agenci ABW mogą zabezpieczyć telefon komórkowy, trochę kabli i innych – mogących budzić „podejrzenia” - przedmiotów. W końcu władza musi być czujna wobec wroga narodu...
Aleksander Majewski
21 Listopad 2012 Gunpowder Plot - taka nazwa przeszła do historii, która wydarzyła się w nocy z czwartego na piątego listopada 1605 roku w Anglii. W roku 2005- bardzo hucznie i uroczyście- obchodzono uroczystość 400 lecia tego wydarzenia. Zresztą każdego roku to wydarzenie jest obchodzone. W spisku chodziło o wysadzenia w powietrze parlamentu angielskiego, razem z królem Anglii i Szkocji- Jakubem I, zebraną szlachtą, biskupami oraz członkami Izby Gmin. W momencie jego otwarcia.. Spiskowcy uważali, że parlament jest wymierzony przeciw Panu Bogu i będzie uchwalał ustawy przeciw niemu To było ponad 400 lat temu.. Wtedy o parlamentach w Europie nie było mowy, obowiązywało prawo naturalne i prawo zwyczajowe wyrastające ze zwyczaju.. Władza opierała się na autorytecie królewskim, na prawie królewskim, poddany króla cieszył się wielką wolnością, w przeciwieństwie do dzisiejszego domu niewoli, jakim jest Europa socjalistyczna i biurokratyczna.. Jak pisał Paweł Jasienica w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku:”: Dla mieszkańca przedrewolucyjnej Francji współczesny świat jawiłby się jako jeden wielki dom niewoli.” A dzisiaj? Te tony przepisów przygniatających mieszkańca Europy.. I krępujących jego życie.. Już coraz trudniej się spod nich wygrzebać.. Wydawałoby się, że już wszystko jest wyregulowane i opodatkowane.. Ale nie! Demokracja parlamentarna w drodze parlamentarnej większości daje wielkie możliwości zniewalania człowieka. Wystarczy przegłosować odpowiednią ustawę.. Nie tylko w parlamencie centralnie- można przegłosować lokalnie w gminach- w radach gminnych. Pełno jest rad gminnych w całej Europie demokratycznej, gdzie można mieszkańców zniewalać zarówno gminnie, jak też parlamentarnie ..Niedawno zakazano demokratycznie hodowli kur w Rewalu, a w Danii- niedaleko Kopenhagi- stawiania choinki Bożonarodzeniowej na placu tamtejszej wspólnoty- przegłosowali muzułmanie.. Demokracja jest zbiorową tyranią- ot co! Nie ma nic wspólnego z państwem prawa.. W państwie prawa , prawo jest stałe i niezmienialne- chyba, że raz na 600 lat, jak niektóre prawa w Wielkiej kiedyś Brytanii.. A nie prawie codziennie- jak w demokracji parlamentarnej opartej o poszukiwanie większości do tego przestępczego procederu.. Bo jak inaczej nazwać poniewieranie milionami ludzi w Świątyni Rozumu, przez niewielką garstkę- i to za pieniądze tych, którzy są poniewierani. ?Od nowego Roku Pańskiego znowu nowe podatki i nowe regulacje „prawne”, wynikłe z demokracji większościowej , opartej o fałsz. W woli większości prawie nigdy nie ma prawdy- za to są hektolitry kłamstwa. Nigdy w historii tak wielu, nie zawdzięcza tak niewiele, tak niewielkiej garstce.. No właśnie.. Już w roku 1605- Guy Fawkes wiedział co nas czeka. Postanowił złu zaradzić od razu. Dwa lata trwały przygotowania do zgromadzenia 36 beczek z prochem, żeby parlament wysadzić w powietrze. Spisek prochowy został wykryty przez ówczesną Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego , tak jak dzisiaj w Polsce. Co prawda przygotowania do wysadzenia parlamentu odbywały się w roku 1603 naprawdę- a to co od wczoraj serwuje państwowa telewizja i państwowe radio- wygląda na prowokację bezpieczniacką. Brunon K., cztery tony trotylu, pistolety, amunicja. Jakieś zdjęcia z ukrytej kamery, na szarym zamazanym tle, żeby było jeszcze groźniej. Żeby nastraszyć jeszcze bardziej… Jednym słowem- Brevick. Czarny humor jak za czasów poprzedniej komuny. I wszyscy mówią za niego.. Dlaczego Brunon K. nie może nam sam powiedzieć o co mu chodziło? Tylko prokuratorzy- jego nieprzyjaciele- mówią za niego..? Puścić wypowiedzi Brunona K. zaraz po dzienniku telewizyjnym, niech się dowiemy o co tam naprawdę chodziło.. Czy tylko o czcze gadanie- czy naprawdę o wysadzenie w powietrze parlamentu, prezydenta, premiera i wszystkich posłów zgromadzenia parlamentarnego… Przecież niejeden człowiek w Polsce w nerwach powie:” Niech ten parlament i tych posłów szlag trafi”. Ale to tylko słowa.. Daleko do czynu.. Ale można te słowa zawsze zakwalifikować jako nawoływanie do przestępstwa.. Jak się chce psa zbić- to demokratyczny kij prawny się zawsze znajdzie. Od czego są te sterty przepisów? Tym bardziej ,że niezadowolenie ludzi będzie systematycznie narastać wobec tyranii parlamentu i państwa, które traktują swoich poddanych jak niewolników. Spartakus też się w końcu zbuntował.. Wszystkich powywieszali wzdłuż Via Apia.. Trudno, żeby ciemiężony człowiek w końcu nie wybuchł.. Ileż można wytrzymać podatków i wzrostu cen.?. Chociażby o wskaźnik inflacji, czyli podatek inflacyjny, nakładany na nas przez banki i bank centralny- poprzez dodruk pieniądza.. Bez żadnej ustawy. Nawet to lepiej dla rządzących.. Nie muszą niczego uchwalać większościowo i się handryczyć słownie.. Samo się robi.. Przychodzi taki czas, że lud nie wytrzymuje.. I się buntuje. Bo każdej akcji- towarzyszy reakcja. Cztery tony trotylu.. Jak to przewieść, tym bardziej, że wokół Brunona K. było kilku agentów ABW. TIR- za duży, zwykła ciężarówka 1,5 tony- za mała. Osobowym nie w ząb.. Zresztą jak wjechać ciężarówką tirowską pod Sejm. Tam są zakazy. A dobry kierowca szanuje zakazy.. Gdzie trzech spiskowców- musi być czterech agentów! Ale w kryzysie należy wystrzegać się agentów- jak pouczał towarzysz Józef Piłsudski.. On o tych sprawach wiedział najlepiej. Sam przecież był agentem.. Ale Brunon K. o tym nie wiedział, bo nie wiedział, że otaczali go agenci.? A oni czekali.. Zobaczcie Państwo jacy sprytni.. Prawie jak agent Tomek Karczmarek. I wszystko ujawnili teraz- trzymali nas długo napięciu, bo prawie rok.. Ale pani marszałek Sejmu, Ewa Kopacz – jako druga osoba w państwie- nic o tym nie wiedziała.(???) Dziwne?. Może jest tylko od prowadzenia obrad. A nie od wiedzy, co się w państwie dzieje.. Jako druga osoba w państwie demokratycznym i prawnym.. No i od brania sowitego wynagrodzenia.. Na skrzydłach Tupolewa nie było żadnego trotylu, choć do tej pory nie wiadomo, czy był- bo przez jakiś czas był medialnie, a potem nie był, albo trochę było , jeszcze z czasów II Wojny Światowej, bo pod Smoleńskiem toczyły się ciężkie walki, pomiędzy Niemcami i Rosjanami, i jeszcze pył nie opadł, tak jak podczas oblężenia Smoleńska przez wojska koronne- też jeszcze pył nie opadł.. Za to Brunon K miał trotylu aż nadto- bo 4 tony.. Gdzie on to wszystko trzymał? Może w zakamarkach uczelni w której wykładał? A może w magazynach ABW? A może u siebie w bloku na siódmym piętrze? Wszystkiego dowiemy się w odpowiednim czasie.. W każdym razie nic złego się nie stało, dzięki zapobiegliwości ABW, demokracja i spokój zostały uratowane, i parlament nadal będzie uchwalał nowe podatki i nowe przepisy- może by na początek uchwalił zakaz hodowli kur w całym demokratycznym kraju? W roku 1971 bracia Kowalczykowie wysadzili w powietrze aulę Politechniki Opolskiej, w zemście za masakrę robotników w Gdańsku w roku 1970, przez ludową władzę. .Miała tam się odbyć akademia z okazji Dnia Milicjanta- święta SB i MO.. Ryszard Kowalczyk był wtedy doktorem fizyki.. A jego brat- Jerzy- pracownikiem technicznym Politechniki Opolskiej. Od władzy ludowej dostali wyroki.. W roku 1991 pan Ryszard Kowalczyk uzyskał od prezydenta Lecha Wałęsy- zatarcie skazania. W roku 2003 Komisja Krajowa wystąpiła z inicjatywą nadania honorowego obywatelstwa Ryszardowi Kowalczykowi- sprawa nie przeszła. Ale w roku 2010, z inicjatywy Anny Walentynowicz i pana Andrzeja Gwiazdy, panowie Kowalczykowie zostali uhonorowani tablicą honorową na Placu Solidarności w Gdańsku. Za wysadzenie w powietrze auli w PRL-u.. To wolno wysadzać aule w powietrze? Z tego wynika , że wolno.. Jak wolno aulę- to wolno wszystko wysadzać w powietrze. Także parlament.. Jak się komu uda- to otrzyma w przyszłości tablicę pamiątkową.. Ale czy wypada popierać terroryzm? Za grubymi nićmi jest szyte to wszystko.. Propaganda, propaganda i jeszcze raz propaganda.. I jeszcze jak pisze Gazeta Wyborcza w Krakowie- pan Brunon K. podczas wykładów wspominał o Januszu Korwin- Mikke.. I o Nowej Prawicy? Czyżby chodziło o delegalizację całej prawicy w Polsce? I jest to pierwszy krok na drodze do delagalizaji? Miło byłoby, żeby cały ten okrągły Stół- rządzący Polską od 22 lat- nie dostał żadnego głosu.. Oprócz swoich własnych i swoich rodzin.. To by dopiero była zagrożenie dla demokracji i postępujący” faszyzm? Natychmiast pozamykaliby nas wszystkich w berezach obywatelskich.WJR
Teraz obie strony mają swój zamach! Pierwszą moją myślą, gdy usłyszałam o planach pirotechnika z Krakowa było: teraz obie strony mają swój zamach! I to, że, co miało (mogło?) zdarzyć się w przyszłości, okaże się bardziej realistyczne, niż to, co - hipotetycznie - wydarzyło się naprawdę! Bo tu, ze względu na brak pomocy prawnej ze strony Rosjan, nie ma (i zapewne nie będzie) twardych dowodów - pisze w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Taką, trochę nie na miejscu, myśl zaraz wyparła kolejna, bardziej ogólna. W świecie współczesnym przegrywają kraje, w których równocześnie słabnie i państwo i społeczeństwo. Takie Niemcy (czy Chiny), które świadomie pracują na rzecz swojej siły stosują dyrektywę "strukturalnej kompensacji". Gdy uzależniają się (np. na skutek europeizacji czy globalizacji) w jednej dziedzinie, próbują zrekompensować to w innej. W Chinach to tradycja, w Niemczech - polityka. A w Polsce dziś słabnie i państwo i - społeczeństwo. I to mimo że badania opinii pokazują, że ludzie - wreszcie - zaczęli dostrzegać znaczenie efektywnego państwa dla własnych losów. Nieprzejrzystość działania naszej demokracji niszczy godność państwa. Widać to w momencie, gdy np. nie wiadomo kto i jak przeorientował frakcję Sawickiego w PSL, co zdecydowało o klęsce Pawlaka - czy już poprzez uruchomienie taśm Serafina i nieuchronną dymisję Sawickiego, czy - dopiero, gdy Pawlak przyczynił się do manewru "wypuszczania pary" z premiera Tuska? Widoczne, ręczne sterowanie mediami, a równocześnie nieudolność administracji rządowej, jej nieskuteczność w próbach koordynowania struktur stworzonych pod wpływem Unii - powodują, iż państwo jawi się jako twór nieprzyjazny, groźny i śmieszny. Bo często na pograniczu między rytuałem a farsą. Twór rozdęty i słaby. A taki pogląd nie sprzyja racjonalizacji postaw społecznych. Dziś też - irracjonalne państwo spycha społeczeństwo w anachroniczny dyskurs. Dyskusje o interesie narodowym prowadzone na ulicy, przy użyciu retoryki sprzed kilkudziesięciu lat - są bezradne wobec nowych wyzwań. Polska wytraca energię, złe instytucje to przyspieszają. W Warszawie toczy się spór o pomnik Narodowych Sił Zbrojnych. To była tragiczna organizacja - patriotyczna, ale działająca w radykalnie skomplikowanej sytuacji (walka zbrojna i z Niemcami i z Sowietami, zmienne taktyczne sojusze - co uniemożliwia jednoznaczne, heroiczne przejście do historii). Pozostawanie w pułapce kategorii myślowych z przeszłości sprawia, że mało jest pracy nad znalezieniem sposobu wyrażenia dzisiejszych wyzwań. I dzisiejszej strategii realizowania narodowych interesów. Ta irracjonalność i zatarta granica między polityką a manipulacją jest wygodna dla wrogów Polski. Bo Polsce szkodzi. Jadwiga Staniszkis
Brunon K. w Londynie Tylko czekać jak aresztowany Brunon K. zacznie jeździć po Europie. Będą go pokazywać służbom innych państw europejskich, a może i nawet tamtejszym ludom tubylczym. Odnoszę wrażenie, graniczące z pewnością, że oni, tam w Europie Zachodniej, wiedzą doskonale, że tutaj, nad Wisłą, trwa taka nasza pospolita ruchawka, która co i rusz, ma swoje kolejne odsłony. Przyglądają się, a najbardziej zainteresowani pociągają za sznurki.
Oczywiście nie w sprawie drutu i baterii R-14. Polska jest dużym krajem i jako taki jest w orbicie zainteresowania wszystkich liczących się służb na świecie. A służby te widzą i wiedzą dużo na temat metod dezinformacji. Konferencja prasowa o niedoszłym zamachowcy z Krakowa jest tego doskonałym przykładem. Niepozorny pracownik wyższej uczelni, reklamujący w sieci swoje eksperymenty wybuchowe od wielu lat, praktycznie z niczym się niekryjący, dochodzi w końcu do wniosku, że wysadzi to wszystko w powietrze, a że ma niezłe pojęcie o tym, jak można to zrobić, wpada (przez małżonkę (?)) w sidła ABW. Nie wiemy tylko, kiedy wpadł na ten szalony i zbrodniczy pomysł. Wszystko zostało przez prokuraturę i ABW tak podane, że budzi jedynie powszechną konsternację albo wręcz rozbawienie, co nie jest chyba normalne, gdy państwu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Coś, co powinno budzić naszą obawę, strach, niepokój, troskę, protest, powagę, niesie za sobą śmiech i lekceważenie, wręcz niewiarę, że to się mogło wydarzyć. A przecież mogło. Dwa mainstreamowe portale, z których jeden zamienia się wieczorem w poradnik seksualny, trąbią od wtorkowego wieczora o wielkim zainteresowaniu sprawą Brunona K. w Europie, co wynika jakoby z wypowiedzi ministra spraw wewnętrznych Jacka Cichockiego, o której za chwilę. No jest to wyjątkowy i szczególny przypadek potencjalnego zamachowca, który tworzy grupę zbrojną składającą się głównie z samych agentów ABW pod przykryciem. Do pracy samych agentów nie można tu mieć zastrzeżeń, bo licho nie śpi. Może podejrzany chciał dokonać jakiegoś strasznego czynu, może zwerbował do niego nieznanych nam osobników, pałających, tak jak on, nienawiścią do całego systemu władzy w Polsce. Europejskie media oczywiście milczą w tej sprawie, a jeśli już wspominają, to na szarym końcu swoich internetowych serwisów, tak jak „Die Welt”. Niemiecka gazeta donosi o kilku polskich nacjonalistach planujących zamach na gmach parlamentu. Czyli wiedzą jednak coś więcej od nas, bo u nas mówi się na razie o jednym nacjonaliście, czyli o Brunonie K. Chyba nie mają na myśli polskich agentów jako nacjonalistów. W innej niemieckiej gazecie „Die Zeit” o udaremnionym zamachu nie ma ani słowa, podobnie w prasie francuskiej. Ogromne zainteresowanie naszym przypadkiem jednak jest - mówi Jacek Cichocki, a konkretnie wychodzi ono od szefów służb innych krajów Unii Europejskiej. Dlatego nasz minister na sesji szefów MSW sześciu największych krajów UE (G-6), oraz przedstawicieli USA w Londynie, poinformuje, jak rozumiem, o wynikach operacji ABW. Kiedy pokaże ministrom spraw wewnętrznych wstrząsające zdjęcia różnych sprzętów, jakie gromadził wykładowca akademicki z Krakowa, padną z wrażenia. Te wszystkie kable, słoiki po kawie rozpuszczalnej, baterie R-14, dziurkacz, hełmy, śrubki, to z pewnością budzi grozę. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że w tym wszystkim nie ma jakiejś logiki, że to działania bez sensu. W Smoleńsku nie było zamachu, a jeśli był nawet, to nic nie możemy, nic nie wiemy – taki jest prawdziwy przekaz płynący z różnych ośrodków władzy od kilku miesięcy, a nie, że zamachu na pewno nie było. Nie, nieprawda, zamachu na pewno nie było – powtarzają w ostatnich dniach różne autorytety i jeden z biskupów. Stoimy u progu faszyzacji – twierdzi lewica. Policjanci w kominiarkach robią za prowokatorów na Marszu Niepodległości, no i co z tego? Jakiś facet w otoczeniu agentów służb miał wjechać w pobliże Sejmu z czterotonowym ładunkiem wybuchowym, ale państwo zdało egzamin i niedoszły zamachowiec siedzi. Trwa od kilku tygodni totalne zamieszanie i manipulowanie opinią publiczną w Polsce w jakimś konkretnym celu. I ten cel nie ma na pewno twarzy Brunona K. Jaki jest ten cel? Nie wiem, na pewno nie jest to cel zgodny z interesem Polski, z nasza racja stanu. Grzechg
Tusk złapał piromana. Czy teraz jeszcze bardziej zbliży się do autorytaryzmu? Jak już się Państwu wiele razy chwaliłem piszę właśnie książkę o „operacji polskiej NKWD” w wyniku której w latach 1937-1938 zamordowano ok. 200 tys. Polaków zamieszkujących ZSRS. Materiały przez które musiałem przebrnąć, by przygotować swoją pracę to między innymi potężna ilość materiałów śledczych. I właśnie te dokumenty stanęły mi przed oczyma gdy poznałem szczegóły przedstawionej przez ABW „próby zamachu”. Polacy zamordowani w ZSRS też większości przypadków „organizowali grupy terrorystyczne”, które co oczywiste „chciały dokonać zamachów na najważniejsze osoby w państwie” by „obalić władzę sowiecką”. W aktach aż roi się od opisów broni, którą ci zamordowani później Polacy rzekomo posiadali. Także oni padali ofiarą rozmaitych prowokatorów, którzy potem zeznawali przeciwko nim, a wcześniej umiejętnie podkręcali ich wypowiedzi by zrobić z nich terrorystów. Co więcej, w wielu przypadkach także ci przedwojenni Polacy byli antysemitami a już zawsze stanowili „aktywny element nacjonalistyczny”. I tylko jedno różni przedstawione przez ABW i prokuraturę oskarżenia od tych przedwojennych – podejrzany nie jest oskarżony o szpiegostwo. Ale cóż, przecież kraje Unii Europejskiej obiecały nam, że nas szpiegować nie będą, więc tego na pewno nie robią, a z kolei Rosja też nas nie szpieguje bo prowadzi wobec nas nową politykę pojednania. Tak więc, pocieszmy się to nie szpieg, tylko zwykły nacjonalistyczno-antysemicki terrorysta. Chciałoby się powtórzyć za klasykiem „taki prezydent i premier jaki zamach”. Zupełnie jednak serio trzeba dostrzec budowaną na podstawie dętych zarzutów wobec jednego piromana atmosferę nienawiści i nagonki na środowiska sprzeciwiające się władzy. Ta śmiesznie wyglądająca próba zamachu od razu stała się podstawą dla wypowiedzi zmierzających do ograniczenia wolności słowa oraz praw obywatelskich pod pozorem „walki z zagrożeniem”. To stara metoda totalitarna. W sposób wręcz podręcznikowy wprowadził ją w życie Józef Stalin po zabójstwie Siergieja Kirowa w grudniu 1934 r. doprowadzając szybko do orgii mordów politycznych. Trzeba się jej stanowczo sprzeciwiać. Przypominając, że tak się składa, że jedyny prawdziwy zamach polityczny w ostatnich latach przeprowadzili nie „narodowcy i antysemici” tylko zwolennik PO. Który zamordował pod wpływem mowy nienawiści Stefana Niesiołowskiego, Donalda Tuska i ich kolegów. Ale Platformy jak dotąd nie zdelegalizowano… Tomasz Sommer
Udaremniony zamach? Sejm, prezydent, premier, członkowie rządu oraz parlamentarzyści mieli być celem zamachu terrorystycznego, do którego przygotowywał się zatrzymany 9 listopada br. przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego mieszkaniec Krakowa. W opinii posłów Prawa i Sprawiedliwości odpalono dziś bombę, która ma być przykrywką tego, co dzieje w PSL a być może tego co będzie się działo na szczycie Unii Europejskiej. Do zatrzymania podejrzanego w sprawie planowanego zamachu terrorystycznego na konstytucyjne organy RP doszło w piątek 9 listopada - poinformowały Krakowska Prokuratura Apelacyjna i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego podczas dzisiejszej konferencji prasowej. Podejrzany został aresztowany pod zarzutem przygotowań do zamachu terrorystycznego z użyciem materiałów wybuchowych na konstytucyjne organy Rzeczypospolitej Polskiej. Jak poinformował prokurator Mariusz Krasoń z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie, zatrzymany mężczyzna to mieszkaniec Krakowa, w średnim wieku, który ma wyższe wykształcenie techniczne i jest pracownikiem jednej z krakowskich uczelni. Od dłuższego czasu podejrzany, wobec którego został zastosowany 3 miesięczny areszt, werbował kolejne osoby celem zorganizowania grupy zbrojnej mającej przeprowadzić zamach. Podejrzany "wchodził w porozumienie z innymi osobami i próbował zorganizować grupę zbrojną". Działania operacyjne były prowadzone przez funkcjonariuszy ABW w Krakowie, Warszawie, Katowicach, Bydgoszczy, Radomiu, Rzeszowie oraz funkcjonariusze z biura badań kryminalistycznych ABW. Jak poinformowała prokuratura śledztwo w sprawie wszczęto 5 listopada, w całej Polsce przeszukano kilkadziesiąt miejsc.
- W wyniku przeprowadzonych przeszukań odnaleziono materiały wybuchowe takie jak: heksogen, pentryt, trotyl, proch czyli materiały które mogą być wykorzystywane przy planowym przez podejrzanego zamachu. Znaleziono także urządzania i przedmioty mogące być wykorzystywane do konstrukcji ładunków wybuchowych (…) zapalniki, w tym także takie które były połączone z telefonem komórkowym, zapalniki radiowe, piloty do zdalnego inicjowania wybuchu, lonty, przewody – wyjaśnił prok. Maiusz Krasoń z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie. W planach zamachowca było zdetonowanie 4 ton ładunków wybuchowych. Jak podkreślił motywacja podejrzanego i przystąpienie do tych działań nie wynikało z jego woli. Nie należy do żadnego ugrupowania i partii politycznej. Szef krakowskiej prokuratury apelacyjnej Artur Wrona powiedział, że śledztwo i postępowanie wymaga szczególnego środków ostrożności i dozowania informacji w mediach, ze względu na toczące się postępowanie. Zdaniem Wrony śledztwo toczy się w dalszym ciągu i jest bardzo dynamiczne. Szef krakowskiej prokuratury podkreślił profesjonalność działań Agencji. - Całość działań była znakomicie koordynowana. Wszystkie działania operacyjne były niezwykle profesjonalne - powiedział Wrona.
- Z informacji przekazanych przez prokuratora, a także oficerów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wynika, że była to z góry zaplanowana kombinacja operacyjna ABW prowadzona przez prawie rok – wyjaśnił w rozmowie z NaszymDziennikiem.pl Bogdan Święczkowski, były szef ABW. Gen. Roman Polko były dowódca „Grom” stwierdził, że należy zadać pytanie dlaczego mimo trwających działań prokuratura zdecydowała się na nagłośnienie sprawy. Podkreślił jednocześnie, że wygląda to jak reklama ABW. -Lekarz który wyleczył pacjenta nie ogłasza tego całemu światu- mówił dodając, że ABW podjęło podstawowe działania, do których służby te są powołane. Jutro w trybie nadzwyczajnym Sejmowa Komisja ds. Służb Specjalnych zajmie się sprawą planowanego zamachu. Posłowie Prawa i Sprawiedliwości poinformowali, że chcą na komisję wezwać Prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska, któremu podlegają służby i szefa ABW. Jak podkreślił wiceprzewodniczący sejmowej komisji ds. służb specjalnych Marek Opioła istnieje wiele wątpliwości co do przeprowadzonej dziś konferencji oraz działań ABW i Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie.
– Odpalono dziś bombę jako przykrywkę tego co dzieje w PSL a być może tego co będzie się działo na szczycie Unii Europejskiej w kontekście budżetu - powiedziała Beata Mazurek z speckomisji, podczas briefingu prasowego.
- W mojej ocenie posłowie komisji powinni być w pierwszej grupie osób informowanych o takich wydarzeniach, na równi z najważniejszymi organami państwa – powiedział Opioła. Marta Milczarska
Jaką rolę odegrali agenci ABW? Z Bogdanem Święczkowskim, byłym szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW), rozmawia Izabela Kozłowska ABW i prokuratura poinformowały, że prowadzą śledztwo w sprawie „osoby planującej zamach na konstytucyjne organy RP”. Jak ocenić informacje podane przez oficerów ABW i prokuratorów? - Z informacji przekazanych przez prokuratora, a także oficerów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wynika, że była to z góry zaplanowana kombinacja operacyjna ABW prowadzona przez prawie rok. Wszystko wskazuje na to, że inne osoby, które znajdowały się w otoczeniu podejrzanego i miały brać udział w tej zbrojnej organizacji, to byli tajni agenci lub oficerowie ABW. Wskazuje to między innymi na to, że zostali przesłuchani, a nie zostali zatrzymani i nie postawiono im zarzutów. W związku z powyższym należy domniemywać, że ten człowiek, pisząc w internecie, wzbudził zainteresowanie Agencji, która w odpowiedni sposób „oplotła” go różnego rodzaju osobami, które mogły – przynajmniej jak on wyjaśniał – inspirować go. Jest to klasyczna kombinacja realizowana przez służby specjalne. Mieliśmy do czynienia z takimi kombinacjami w Stanach Zjednoczonych, gdzie osoba typowana na potencjalnego terrorystę była przedmiotem kombinacji operacyjnej, sprzedawano jej materiały wybuchowe, pozwalano czynić pewne przygotowania do zamachu terrorystycznego po to, by w odpowiednim czasie zatrzymać. Jeżeli tak było, to nie było żadnego realnego zagrożenia zamachem terrorystycznym, ponieważ ta osoba była całkowicie kontrolowana przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego zarówno metodami technicznymi, jak i osobowymi.
Jak ocenia Pan działania ABW w tej sprawie? - Wszystko wskazuje na to, że ta osoba była pod całkowitą kontrolą Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Natomiast bardzo ważnym szczegółem, który należy dokładnie zanalizować, jest fakt pochodzący z wyjaśnień zatrzymanego mężczyzny. Podobno ten pan powiedział, że był inspirowany przez inną osobę do podejmowania takich działań. Jeżeli tą osobą był oficer lub agent ABW i inspirował podejrzanego do tych działań, to byłoby to przekroczenia granic dozwolonych ustawą o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Oczywiście, należy brać pod uwagę, że osoba ta może składać fałszywe wyjaśnienia. Prokuratura musi bardzo dokładnie wyjaśnić, czy i w jaki sposób agenci ABW inspirowali tego człowieka i czy ich zachowanie było unormowane ustawą o ABW. Niestety, w tym zakresie, w realizacji takich akcji, kombinacji operacyjnych ustawa o ABW oraz AW nie ma szczegółowych unormowań prawnych. Wszystko to jest oparte na aktach wewnętrznych szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Czy istniało realne zagrożenie terrorystyczne? - Należy pamiętać o dwóch kwestiach. Po pierwsze, człowiek ten był specjalistą z zakresu materiałów wybuchowych. Jeżeli pokazuje się zdjęcia wybuchów z 2000 roku, to oznacza, że on dokonywał eksplozji w ramach swojej pracy. Po drugie, proszę zauważyć, że ma on postawiony zarzut jedynie przygotowania zamachu i przygotowania sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa detonacji materiałów wybuchowych. To oznacza, że jego działania nigdy nie weszły w fazę tzw. usiłowania, czyli działania bezpośredniego zmierzającego do realizacji zamierzonego celu. Musiał się on koncentrować na działaniach technicznych, organizacyjnych, ewentualnie werbalnych, które się nie przerodziły w jakiekolwiek konkretne zagrożenie. Wówczas mielibyśmy do czynienia z usiłowaniem.
Dlaczego dopiero teraz te informacje zostały przekazane do wiadomości publicznej? Czy można wysunąć stwierdzenie, że jest to pewnego rodzaju medialna manipulacja? - Oczywiście, można snuć różnego rodzaju hipotezy. Niewątpliwie ta informacja ujawniona dzisiaj, mówiąca o tym, że ten człowiek miał poglądy narodowe, nacjonalistyczne, nie jest przypadkowa. Z informacji prokuratury wynika, że konferencja miała być przeprowadzona tydzień wcześniej – 12-13 listopada br. – czyli zaledwie dwa dni po warszawskim Marszu Niepodległości. Gdyby ujawniono informacje, że ten człowiek ma poglądy narodowe czy nacjonalistyczne, jeszcze bardziej mogło to mieć wymiar manipulacyjny i dezinformacyjny. Z informacji prokuratora Artura Wrony wynika, że przesunięcie o tydzień tej konferencji związane było z pojawieniem się nowych, istotnych dowodów i prokuratorzy musieli przeprowadzić czynności procesowe. Nie wiązałbym tego bezpośrednio z problemami w koalicji. Raczej wiązałbym to z Marszem Niepodległości, tzn. wykazaniem, że narodowcy i nacjonaliści to Marsz Niepodległości, czyli ludzie, którzy chcieli wysadzić Sejm. O takie zamiary podejrzewam polityków „partii miłości”, a nie prokuratorów czy funkcjonariuszy.
Informacje miały w złym świetle pokazać organizatorów, uczestników Marszu Niepodległości? - Bardzo prawdopodobne jest, iż chciano pokazać, że ci narodowcy i nacjonaliści, którzy wszczynali burdy na Marszu Niepodległości, to jednocześnie są narodowcy i nacjonaliści, którzy przekroczyli granice i chcą naprawdę „rozpalić” państwo. Jest to zgodne z tym nurtem mainstreamowym, mówiącym o tym, że partie opozycyjne chcą doprowadzić do przewrotu. W związku z powyższym bardzo istotna jest informacja o tym, że podejrzany był inspirowany przez inne osoby.
Być może oprócz kwestii typowo kryminalnych niestety działanie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego nacechowane było pewnymi względami politycznymi. W ostatnich latach mieliśmy do czynienia z jednym zamachem terrorystycznym, dokonanym przez byłego działacza Platformy Obywatelskiej. Dobrze by było pokazać przynajmniej, że przygotowania czynił człowiek opcji przeciwnej: narodowej, nacjonalistycznej. Dziękuję za rozmowę.
Jaka władza taki zamach Gdy słyszę , że nasze dzielne służby uratowały naród przed polskim Berivikiem ,co rankiem 20 listopada ujawnia prokurator Kosmaty z Krakowa, nie mam wątpliwości, ze mam do czynienia z kiepską dokrętką komedii Juliusza Machulskiego. No i wykrakali. Słupki sondażowe po „aferze trotylowej” przekonały władze, że nic jej tak dobrze nie robi na trwanie jak słowa „trotyl” i „zamach” Nasze pracujące w pocie czoła, służby, namierzyły pelengatorem szaleńca, który chciał się zamachnąć na konstytucyjne organy państwa jeszcze bardziej niż Staruch, Antykomor i Matka Kurka, razem wzięci i zgromadziwszy tonę(!)materiałów wybuchowych, w tym , nie bójmy się tego słowa, trotylu, przygotował akt terrorystyczny. Ludziom mojego pokolenia wróciły przywołane z zakamarków pamięci obrazki serwowane przez „Dziennik Telewizyjny”. Kamera najedżdżała na arsenał środków , którymi ekstremiści z podziemnej „Solidarności” usiłowali obalić ustrój siłą, godząc tym samym w sojusze.To było 30 lat temu. Teraz mamy: trotyl, zamach i prezydenta, którego pointa po ostrzelaniu przez rosyjskich snajperów kolumny ze ś.p. Lechem Kaczyńskism w Gruzji „Jaki prezydent taki zamach”, wyznaczyła nowe standardy kultury politycznej. Gdy słyszę , że nasze dzielne służby uratowały naród przed polskim Berivikiem ,co rankiem 20 listopada ujawnia prokurator Kosmaty z Krakowa, nie mam wątpliwości, że mam do czynienia z kiepską dokrętką komedii Juliusza Machulskiego. Jedyne , co się w naszym życiu politycznym udało skutecznie wysadzić, to Waldemara Pawlaka przez Janusza Piechocińskiego i to w dodatku, nie wiadomo na jak długo. Za to klasyk „Jaki prezydent , taki zamach” nabrał nowego, komediowego znaczenia, co nie znaczy, że władza nie będzie dążyła do delegalizacji opozycji, ale wtedy zabijemy ich śmiechem.
Irena Szafrańska
W sprawie domniemanego zamachu nie dajmy się wciągnąć w Matrix tajnych służb Kto jest bohaterem zadymy wokół domniemanego zamachu? Niezawodna Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, której istnienie, mimo 4,5 tysiąca etatów, wydawało się fatamorganą. A tu się okazuje, że ABW istnieje, śledzi i czuwa, no i zapewnia 100-proc. prewencję. A jej szef, który niespecjalnie się wykazał w sprawie Amber Gold i różnych działań kontrwywiadowczych, nagle okazuje się świetny i potrzebny. Tym bardziej jego ukochane dziecko, czyli Centrum Antyterrorystyczne, mające dotychczas sukcesy czysto wirtualne, będzie teraz bohaterem sezonu. Czy to realny świat, czy może jesteśmy w Matriksie stworzonym przez tajne służby? Istotą tajnych służb jest prowadzenie różnych operacji, które mogą wkręcać i prowokować ludzi niebezpiecznych dla państwa i obywateli, żeby ujawnili się przed szkodą. I nikt za prowadzenie takich operacji nie może mieć do służb pretensji. Tym razem może także tak być, choć na pierwszy rzut oka ta akurat sprawa wygląda „za dobrze” i „za fajnie” jak na wcześniejsze dokonania ABW. Ale może to tylko błędne wrażenie. Mimo wszystko warto sprawdzić, kto scenariusz zamachu tak naprawdę napisał i rozpisał na role. Warto sprawdzić, skąd pochodziły pieniądze na zakup różnych materiałów, bo raczej nie z pensji adiunkta. I warto, żeby jednoznacznie potwierdzono, że nie był to fundusz operacyjny jakichś służb czy współpracujących z nimi podmiotów. Powinno się też sprawdzić, skąd pochodziły materiały wybuchowe i broń i kto je właściwie załatwiał jako pośrednik. Bez odpowiedzi na te i inne pytania nie będziemy wiedzieli, czy jesteśmy w Matriksie służb, czy w realnej rzeczywistości. Ze służbami już bowiem tak bywa, że lepiej dmuchać na zimne i to wielokrotnie niż brać wszystko na wiarę. Służby w różnych krajach świata wielokrotnie dowiodły, że najlepiej się czują w mistyfikacjach i dezinformacji niż w prewencji. Bo one też mają swoje potrzeby i interesy, i często znacznie lepiej im wychodzi obrona tych interesów niż służenie państwu. A prawo nie jest dla służb żadnym ograniczeniem, co też wielokrotnie już ćwiczono w różnych państwach. Na klasyczne pytanie - Qui bono? na razie nie ma dobrej odpowiedzi. I dopóki tej dobrej odpowiedzi nie będzie nie warto dać się bezkrytycznie wciągnąć w Martix służb. Stanisław Janecki
Czy prokuratorzy prowadzący dzisiejszą konferencję w sprawie niedoszłego zamachowca z Krakowa nie przekroczyli swoich uprawnień? W jakim trybie prokurator Apelacyjny z Krakowa zgłaszał wnioski o charakterze ustawodawczym? Czy miał upoważnienie od Prokuratora Generalnego? Nie chce w tym miejscu dokonywać głębszych analiz i zastanawiać się nad możliwymi implikacjami politycznymi dzisiejszych wydarzeń. Swoje przemyślenia mam i może innym razem napiszę osobny tekst na ten temat. Zastanawia mnie co innego: rola, w jakiej występował dziś na konferencji Pan Prokurator Artur Wrona, szef Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie. Zamiast ograniczyć się do roli jednego z referentów ujawniających niezbędne dla opinii publicznej informacje na temat śledztwa, Pan Prokurator postanowił wyjść poza rolę jaką byśmy oczekiwali od ponoć apolitycznego i bezstronnego fachowca. Usłyszeliśmy bowiem wnioski kierowane do polityków w sprawie ustawowych uprawnień Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
To niezwykła sytuacja, bo de facto prokurator stał się akwizytorem oczekiwań politycznych ABW. Zastanawiam się w jakim trybie Pan Wrona zabrał głos akurat w tej sprawie? Czy rolą prokuratora, nawet Prokuratora Apelacyjnego jest wdawać się w dyskusję polityczną dotyczącą w dodatku tak wrażliwej materii, jak działalność służb specjalnych? Chciałbym się więc dowiedzieć, kogo reprezentował Pan Prokurator? Czy siebie, czy całą Prokuraturę? Czy przypadkiem Pan Prokurator nie wszedł bezceremonialnie w buty Prokuratora Generalnego? Bo jeżeli ktoś w Prokuraturze ma kompetencje do podejmowania takich inicjatyw, to właśnie Prokurator Generalny, którego status jest w sposób szczególny definiowany ustawowo. Chyba, że Pan Andrzej Seremet upoważnił Pana Artura Wronę do zajęcia takiego właśnie stanowiska, choć przyznam, byłbym bardzo zdziwiony. Oczekuję więc, że Pan Andrzej Seremet zabierze głos w tej sprawie i potwierdzi lub zaprzeczy czy w jakikolwiek sposób upoważnił szefa Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie do formułowania wniosków o charakterze ustawodawczym, i tym samym politycznym, na temat działalności operacyjnej ABW. Jeżeli nie, to czy wyciągnie jakiekolwiek konsekwencje wobec Prokuratora Wrony. Niestety obawiam się, że nie doczekam się od Pana Seremeta żadnego stanowiska w tej sprawie. A najgorsze, że ja już właściwie nic nie oczekuję i od Pana Andrzeja Seremeta i całej instytucji, którą kieruje. Za to zapewne doczekam się kolejnych sensacyjnych tropów i oświadczeń w sprawie rozlewającej się coraz bardziej po Polsce i zagrażającej nam wszystkim fali nacjonalizmu, ksenofobii, nienawiści, kibolstwa i czego tam, kto sobie życzy…
W sprawie domniemanego zamachu nie dajmy się wciągnąć w Matrix tajnych służb Kto jest bohaterem zadymy wokół domniemanego zamachu? Niezawodna Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, której istnienie, mimo 4,5 tysiąca etatów, wydawało się fatamorganą. A tu się okazuje, że ABW istnieje, śledzi i czuwa, no i zapewnia 100-proc. prewencję. A jej szef, który niespecjalnie się wykazał w sprawie Amber Gold i różnych działań kontrwywiadowczych, nagle okazuje się świetny i potrzebny. Tym bardziej jego ukochane dziecko, czyli Centrum Antyterrorystyczne, mające dotychczas sukcesy czysto wirtualne, będzie teraz bohaterem sezonu. Czy to realny świat, czy może jesteśmy w Matriksie stworzonym przez tajne służby? Istotą tajnych służb jest prowadzenie różnych operacji, które mogą wkręcać i prowokować ludzi niebezpiecznych dla państwa i obywateli, żeby ujawnili się przed szkodą. I nikt za prowadzenie takich operacji nie może mieć do służb pretensji. Tym razem może także tak być, choć na pierwszy rzut oka ta akurat sprawa wygląda „za dobrze” i „za fajnie” jak na wcześniejsze dokonania ABW. Ale może to tylko błędne wrażenie. Mimo wszystko warto sprawdzić, kto scenariusz zamachu tak naprawdę napisał i rozpisał na role. Warto sprawdzić, skąd pochodziły pieniądze na zakup różnych materiałów, bo raczej nie z pensji adiunkta. I warto, żeby jednoznacznie potwierdzono, że nie był to fundusz operacyjny jakichś służb czy współpracujących z nimi podmiotów. Powinno się też sprawdzić, skąd pochodziły materiały wybuchowe i broń i kto je właściwie załatwiał jako pośrednik. Bez odpowiedzi na te i inne pytania nie będziemy wiedzieli, czy jesteśmy w Matriksie służb, czy w realnej rzeczywistości. Ze służbami już bowiem tak bywa, że lepiej dmuchać na zimne i to wielokrotnie niż brać wszystko na wiarę. Służby w różnych krajach świata wielokrotnie dowiodły, że najlepiej się czują w mistyfikacjach i dezinformacji niż w prewencji. Bo one też mają swoje potrzeby i interesy, i często znacznie lepiej im wychodzi obrona tych interesów niż służenie państwu. A prawo nie jest dla służb żadnym ograniczeniem, co też wielokrotnie już ćwiczono w różnych państwach. Na klasyczne pytanie - Qui bono? na razie nie ma dobrej odpowiedzi. I dopóki tej dobrej odpowiedzi nie będzie nie warto dać się bezkrytycznie wciągnąć w Martix służb. Stanisław Janecki
Brunon Zamachowiec Czy przyszedł mu ten pomysł sam do głowy, czy też ktoś mu go do niej włożył, a jeśli tak, to czy włożył mu go jakiś kolejny szaleniec, czy też podsunął mu go agent, albo tajny współpracownik. Są jakieś dwie, trzy kolejne osoby zamieszane w sprawę, mogą być dalsze zatrzymania i dlatego prokuratura oraz ABW organizują na ten temat konferencję prasową! Wszystkim, którzy jeszcze z niemałym, jak czytam, napięciem rozgryzają sprawę „czterotonowego zamachu” na Sejm, Prezydenta i Rząd, radzę opuścić Warszawę, jeśli stamtąd snują swoje domysły. Dosłownie. Pozostając nadal w stolicy, w końcu odjedziecie jednym transportem do Tworek. To nie jest żadna złośliwa dygresja, tylko uwaga pełna życzliwości dla niektórych autorów licznych już ekspertyz zamachowych, jakie publikuje dziś cała sieć. Nie wiem, jaki jest przekrój społeczny i polityczny czytelników portalu Onet.pl (ale chyba nie jest zdominowany przez moherową alternatywę), a tam trwa głosowanie, czy po tych strasznych doniesieniach o planowanym zamachu, czujesz się bezpiecznie. 88% odpowiada, że tak, tylko 9 %, że nie (do g.18.00. głosowało 32 tysiące osób). Albo większość czytelników portalu zaufała ABW i prokuraturze, że nie ma już żadnego zagrożenia (ufff..), albo potraktowała całą sprawę z dużą rezerwą. W tym zamęcie, który i tak już zupełnie opadł po kilku godzinach, widać jak na dłoni, że nie chodzi tu o żadne przykrywanie innych niewygodnych tematów, nie chodzi też o walkę z odradzającym się (!) faszyzmem w Polsce, tu nie ma już żadnego istotnego poważnego celu ujawnienia działań Brunona Miesiąca, poza jednym, żeby znowu się czegoś domyślać, w ogóle o czymś mówić, bo kończą się tematy do mówienia. Domyślanie się czegoś, analizowanie, snucie najbardziej nawet nieprawdopodobnych teorii, wskazywanie na trzecich i czwartych, ukrytych inspiratorów takich działań, tym mają się zajmować dziennikarze, blogerzy, a przy okazji i politycy, którzy oczywiście - przy okazji - pieką dla siebie jakieś małe polityczne interesiki, typu koalicja antyfaszystowska. Lud, jak chce, też może sobie popatrzeć, bo żeby się przejął dzisiejszymi widowiskowymi wybuchami Brunona K., to raczej tego nie widać i nie słychać. Taki telewizyjny obrazek z rana. Rzecznik ABW ppłk Maciej Karczyński to inteligentny policjant, sprawdzony na odcinku medialnym od lat. I oto ten sprawdzony człowiek, teraz już naszych tajnych służb, udziela raniutko wywiadu TVP INFO, a na koniec odwraca głowę od reportera, kieruje wzrok wprost do kamery, jak w orędziu do narodu, i z uśmiechem na twarzy, zaprasza widzów na konferencję prasową prokuratury i ABW. Raczej nieświadomie, jak sądzę, daje nam wszystkim do zrozumienia, żeby nie panikować, że nie ma zagrożenia, że to tylko taki sobie jeden Brunon, którego – jak się później okazało – służby już od roku nie tylko kontrolowały ale być może i inspirowały, a w każdym razie umieściły wokół niego swoich agentów. W tym nie ma nawet nic złego, bo tak działają służby na całym świecie. Mówienie jednak, że udaremniono zamach na Sejm, na najwyższe organy państwa, jest póki co grubą przesadą. Można oczywiście domniemywać, że chory pomysł zamachu chodził Brunonowi K. po głowie. Ale nie wiemy, od kiedy chodził. Czy przyszedł mu ten pomysł sam do głowy, czy też ktoś mu go do niej włożył, a jeśli tak, to czy włożył mu go jakiś kolejny szaleniec, czy też podsunął mu go agent, albo tajny współpracownik. Są jakieś dwie, trzy kolejne osoby zamieszane w sprawę, mogą być dalsze zatrzymania i dlatego prokuratura oraz ABW organizują na ten temat konferencję prasową! Ktoś ma chyba nierówno pod sufitem. Jeden z ekspertów słusznie zauważył, że to, co oglądaliśmy po dziesiątej rano, ma znamiona łamania kodeksu postępowania karnego, bo umożliwia zamieszanym w planowanie zamachu matactwo, ucieczkę z kraju, Bóg jeden wie, co jeszcze. Zauważył też, że w cywilizowanych państwach istnieje coś takiego jak cywilna kontrola nad służbami i dlatego, o działaniach ABW i prokuratury w tak poważnej sprawie, powinni być najpierw poinformowani posłowie z Komisji do spraw Służb Specjalnych (KSS), a nie, z całym szacunkiem dla mediów, dziennikarze. Ale przecież nie o to tu chodzi, prawda? ABW może i chce coś przy tej okazji ugrać dla siebie, bo była pod kreską. O samym Brunonie K. też wiemy niewiele, poza tym, że jego opowieści dziwnej treści fruwały po całej sieci od kilu lat, a swoje wybuchowe dokonania prezentował znajomym. Wiara w to, że spece z ABW nie namierzyli jego wynurzeń o materiałach wybuchowych znacznie wcześniej, niż rok temu to czysta naiwność. Rok temu służby podjęły działania, bo zgłosiła się do nich żona Brunona K. Nie wiemy ponadto, czy podejrzany nie miał już jakichś związków ze służbami specjalnymi wcześniej. Że ksenofob, nacjonalista? Takich właśnie potrzebują służby do działań operacyjnych w radykalnych grupach politycznych, i w Polsce i na całym świecie. Może będzie jeszcze jedna, dwie odsłony tej sprawy, tak, żeby wstrząsnąć przestrzenią medialną na kilka godzin, no bo co tu jeszcze można ujawnić ciekawego? Może śledczy szykują informację o tym, kto inspirował głównego podejrzanego i tu ........lista nazwisk przywódców ideowych. Brunon K. mógł stanowić zagrożenie dla państwa, tego oczywiście nie można wykluczyć i dobrze się stało, że jego (?) zamiary udaremniono. Pozostało po tym wszystkim lekkie podniecenie, jeszcze większe zamieszanie, no i różne domysły, kto na tym skorzystał. Nie wiem, i sądzę, że nie ma to większego znaczenia. I na koniec słowa ministra Jarosława Gowina, cytuję z pamięci: „nie mówmy, że państwo było o krok od tragedii, prawdziwa tragedia wydarzyła się 10 kwietnia.” GrzechG
O co chodzi w ustawce z Brunonem K. Funkcjonariusze służb specjalnych, policjanci z CBŚ i prokuratorzy nie mają wątpliwości - akcja ABW i prokuratury apelacyjnej w Krakowie to starannie zaplanowana ustawka. Chodziło o załatwienie kilku mniej lub bardziej jasnych interesów, a sam Brunon K. był w tym wszystkim najmniej istotny.
- Rozumiem, że ludzie Bondaryka walczą o życie i nie twierdzę, że to źle. Ale ich ustawka z prokuratorami z Krakowa to już totalne przegięcie - komentuje były funkcjonariusz ABW, a następnie CBA. - Jakim prawem w demokratycznym państwie prokurator apelacyjny poucza na konferencji prasowej rządzących, by nie ważyli się reformować służby specjalnej? - nie kryje oburzenia. O co chodzi? Prokurator Artur Wrona, szef krakowskiej apelacji, wygłosił tego rodzaju oświadczenie w trakcje konferencji dotyczącej... zatrzymania Brunona K. Gdzie Rzym a gdzie Krym? Nie wiadomo, ale siedzący obok niego funkcjonariusze ABW byli wyraźnie szczęśliwi słysząc te słowa. - Miało być delikatnie, a poszli po bandzie. Przegięli - komentuje oficer jednej z delegatur ABW. Wronie, który jest zaufanym człowiekiem Andrzeja Seremeta, wtórował prowadzący śledztwo w sprawie "terrorysty" Brunona K. prokurator Mariusz Krasoń. Ten sam, który niedawno w skandalicznych okolicznościach umorzył jeden z wątków śledztwa dotyczący korupcji w Sądzie Najwyższym rozpracowywanej przez CBA. Opowiadał o wspaniałej współpracy z ABW i bohaterskiej wręcz postawie funkcjonariuszy, którzy odbierali telefony nawet o północy. Jego szef, Artur Wrona, posunął się nawet do stwierdzenia, że "niedawno prowadziliśmy głośną sprawę z inną służbą specjalną, gdzie materiały operacyjne były przygotowane nieprofesjonalnie, natomiast tutaj współpraca była znakomita". Nasi rozmówcy twierdzą, że te słowa rozwścieczyły Pawła Wojtunika. Obecny szef CBA od czerwca tego roku jest z Andrzejem Seremetem i podległą mu krakowską apelacją w potężnym konflikcie dotyczącym wspomnianego śledztwa w sprawie korupcji w Sądzie Najwyższym. Mimo, że CBA prowadziło operację za czasów Mariusza Kamińskiego, za którym Wojtunik co najmniej nie przepada, to w tej jednej, jedynej sprawie Wojtunik całkowicie popiera działania swojego poprzednika. Co więcej - z naszych informacji wynika, że gdy 18 października tego roku Wojtunik wysłał do Seremeta stanowcze pismo z żądaniem wznowienia śledztwa umorzonego przez Mariusza Krasonia, prokurator generalny zarządził w Krakowie kontrolę. Według naszych rozmówców w Prokuraturze Generalnej powstała już analiza sprawy i jest ona dla Wrony i Krasonia miażdżaca. Mówi się w niej wprost o konieczności wznowienia i przeniesienia śledztwa poza Kraków, gdyż dotychczas było ono prowadzone w sposób niespotykanie tendencyjny. Sęk w tym, że Seremet - były sędzia i aktualny kolega sędziów rozpracowywanych przez CBA - ma zbyt wiele do stracenia, by pozwolić na ujawnienie skandalicznych dowodów zebranych przez ludzi Wojtunika. Potwierdzają to w nieoficjalnych rozmowach jego najbliżsi współpracownicy. Co łączy wszystkie opisane wyżej wątki? Każdy z ich bohaterów załatwił swój prywatny interesik. Bondaryk pokazał Tuskowi, a przede wszystkim opinii publicznej, że ABW w dotychczasowym kształcie jest konieczna. Wrona pokazał Seremetowi, że potrafi współpracować ze służbami, a umorzenie śledztwa korupcyjnego to wina nieprofesjonalnego CBA. Seremet, za którego wiedzą i zgodą konferencję napompowano do monstrualnych rozmiarów, pokazał Wojtunikowi, że ma gdzieś słuszne skądinąd argumenty za wznowieniem śledztwa CBA i w pełni popiera swoich krakowskich podwładnych. Gdzie w tym wszystkim Brunon K.? A czy kogoś to w ogóle obchodzi? Hans Dieter Mundt
ABW broni się ...zamachem Poranek przyniósł sensacyjne informacje, jakoby pewien mieszkaniec Krakowa planował „zamach terrorystyczny na organy konstytucyjne RP” (konkretnie chodziło o Prezydenta oraz Sejm). Śledzenie tych informacji dla kogoś kto posiada choćby cień wiedzy na temat tego jak powinny działać służby specjalne musi budzić co najmniej takie samo rozbawienie jak widok śmiertelnie poważnej twarzy Jarosława Kuźniara, ogłaszającego w poranku TVN te rewelacje. Proszę na chwilę usiąść i wyobrazić sobie następującą sytuację: mamy 5 września 2001 roku. Od rana w amerykańskich telewizjach CBS, NBC, ABC, CNN wałkowana jest informacja o tym jakoby FBI udało się schwytać „kogoś” kto planował „coś” podłożyć „gdzieś” by zabić „kogoś”, po czym o godzinie 10-tej czasu amerykańskiego szef tejże FBI (wtedy Robert Mueller) ogłasza to wszystko ze szczegółami podczas konferencji prasowej. Profesjonalizm? Raczej nie. Do czego zmierzam? Otóż do tego, że żadna profesjonalna służba specjalna na świecie nie działa w taki sposób, jak zaprezentowała to od rana polska ABW. Kardynalne błędy od samego początku (pierwsza informacja już o dwunastej w nocy) po czym festiwal rzucania do mediów coraz większej ilości szczegółów, z których każdy potencjalny terrorysta może odczytywać i składać całą metodologię funkcjonowania tej służby. Za głowy solidarnie łapią się Jerzy Dziewulski, Piotr Niemczyk i Roman Polko, a ABW swoje. Brak profesjonalizmu? Nie – Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego to służba bardzo profesjonalna. Tylko, że swój profesjonalizm skupia raczej na rozgrywkach personalnych i politycznych, aniżeli działaniach operacyjnych.
Amber Gold i tajemnicza reforma W pierwszych dniach afery Amber Gold niezwykle wyraźna była początkowa narracja prowadzona przez specjalistów od PR z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów – odsunąć sprawę jak najdalej od premiera, w żaden sposób nie łączyć jej z nazwiskiem Tusk, państwo działa sprawnie, tylko zawiodły służby, czyli ABW. Wtedy też pojawiły się w mediach pierwsze przecieki, dotyczące planowanych reform tej służby – mowa była między innymi o przekształceniu jej w taki sposób aby nie miała już uprawnień śledczych, zamiast tego „Abwehra” (nazwa stosowana przez samych funkcjonariuszy) miałaby być służbą informacyjną. Szerzej o sprawie pisał w listopadzie portal stefczyk.info, który dotarł do szczegółów tego jak toczą się prace nad reformą. „Powołany przez premiera zespół analizuje następujące problemy: nadzór nad służbami specjalnymi, koordynacja pracy służb, kontrola działań służb, w tym wykonywanych przez nie czynności operacyjno-rozpoznawczych, podział zadań i kompetencji służb, ujednolicenie i modernizacja pragmatyki służbowej” – informowało MSW w odpowiedzi na pytania redakcji. Jednak reformatorski zapał premiera Donalda Tuska wobec ABW znacząco ostygł już dużo wcześniej – krótko po prowokacji wobec sędziego Ryszarda Milewskiego (słynny „telefon z KPRM”) oraz po ujawnieniu nagrań z meczu Lechii Gdańsk na którym premier ze wspomnianym sędzią radośnie przybijają „piątkę”. Ta druga akcja niemal nosiła podpis Krzysztofa Bondaryka (szefa ABW) a ponadto przypominam, że premier Tusk przed ujawnieniem nagrań zaprzeczał jakoby w ogóle nazwisko wspomnianego sędziego znał. Wielu funkcjonariuszy ABW przyznaje, że „Bond” (Krzysztof Bondaryk) od dłuższego czasu zbiera „haki” na polityków PO. Wspomniane „haki” miałyby być polisą ubezpieczeniową na wypadek prób ingerowania polityków w działania i kształt ABW. Podobno Bondaryk posiada kompromitujące informacje dotyczące samego Donalda Tuska, a także Sławomira Nowaka i Tomasza Arabskiego, oraz wielu trójmiejskich samorządowców, powiązanych z Platformą. Taśmy z meczu Lechii były więc tylko swoistym ostrzeżeniem, zaś sprawa „terrorysty z Krakowa” miałaby wywołać opór społeczny przed próbami zmian w ABW. Bo skoro nasze służby działają tak skutecznie, skoro łapią groźnych terrorystów, „polskich Breivików” to z pewnością nie należy nic zmieniać, czyż nie?
Problemy z informacją Wisienką na torcie była dzisiejsza konferencja prasowa, podczas której ze szczegółami informowano o działaniach ABW i o tym co planował rzekomy terrorysta. Każdy kto usłyszał o „czterech tonach” ładunków wybuchowych musiał przynajmniej popukać się w czoło (tłumaczę – cztery tony to więcej niż waga samochodu osobowego – aby więc zdetonować choćby połowę terrorysta musiałby podjechać pod Sejm ciężarówką). Ponadto prezentacja skonfiskowanych sztuk broni, mowa o „1100 sztukach amunicji”… proszę nagrywać, bo taka konferencja to prawdziwy precedens w świecie tajnych służb. Przytoczę jedynie opinię jednego z byłych szefów CIA: „O tym czy służby specjalne działają czy nie, świadczy to, ile planowanych zamachów się nie odbyło”. Mówiąc prościej – im ciszej o pracy danej służby specjalnej, tym lepiej ona działa. Niestety dziś rano nie można tego powiedzieć o ABW. Jak powinien wyglądać prawidłowy proces przepływu informacji pomiędzy służbami? Najprościej mówiąc w Polsce wygląda on następująco: W przypadku zagrożeń terrorystycznych wymierzonych w prezydenta, premiera, szefów resortów itd. Informacje gromadzi wywiad, oraz ABW, a następnie przekazuje je do Biura Ochrony Rządu, które dokonuje analizy zagrożeń i do nich dopasowuje techniki ochrony poszczególnych osób, podczas gdy ABW wspomniane zagrożenia „rozpracowuje” (czyli pracuje nad tych zagrożeń eliminacją, dokonuje zatrzymań etc.). Drugi kanał przepływu informacji jest odwrotny – to BOR gromadzi informacje o osobach kontaktujących się z premierem, prezydentem, ich rodzinami i tak dalej, a następnie przekazuje je do ABW aby ta dokonała stosownych analiz. W tym wypadku chodzi tu o zapobieganie nieświadomym a możliwym kontaktom chronionych i ich rodzin z przedstawicielami świata przestępczego, agentami obcych służb i lobbystami. ABW prowadzi od wielu lat także szkolenia dla rodzin rządzących polityków dotyczących tego jakich kontaktów unikać, uczy tzw. „świadomości środowiskowej” – takie szkolenie przeszedł między innymi syn Leszka Millera gdy ten był premierem. Coraz częściej jednak można dotrzeć do informacji o coraz mniejszym profesjonalizmie służb w tym zakresie. Ujawnione zeznania oficera BOR dot. Gen. Mariana Janickiego i jego, delikatnie mówiąc” lekceważącym stosunku do ochrony śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego sprawiają, że włos się na głowie jeży. Jednak mówi się o tym, że obecna bezpośrednia ochrona premiera Donalda Tuska wcale nie sprawia się lepiej – a podobno gdyby szczegóły braku profesjonalizmu tych oficerów wyszły na jaw, mielibyśmy polską odsłonę słynnej kolumbijskiej afery Secret Service. Z tego względu dzisiejsze rewelacje zamiast uspokajać – niepokoją. Coraz bardziej widzimy jak nieprofesjonalne są nasze służby. I nie wiemy na razie jak wielu prawdziwych, groźnych terrorystów skorzysta na dzisiejszym, medialnym show made in ABW. Arkady Saulski