631

Exposé i duch Keynesa Nie ma wątpliwości, że, wbrew twierdzeniom p. Donalda Tuska, to właśnie oszczędności, wynikające z powstrzymania się od konsumpcji, napędzają za pośrednictwem rynków finansowych inwestycje, a te dzięki „pracy w gospodarce” powodują wzrost dobrobytu. Analizując niedawne exposé prezesa Rady Ministrów, Donalda Tuska, trzeba dojść do przekonania, że duch Johna M. Keynesa wykazuje ostatnio niezwykłą aktywność i z uporczywą złośliwością podmienia politykom teksty wystąpień. Na szczególną uwagę zasługuje fragment wystąpienia premiera:

Wydaje się także, o tym jeszcze parę słów powiem przy kolejnym punkcie, że podniesienie o dwa punkty procentowe składki po stronie pracodawców dzisiaj, przynamniej na czas kryzysu — ja nie wiem, co zrobią moi następcy, ale dlatego mówimy o tej kadencji, o czterech latach, że na ten czas podniesienie tej składki, wydaje się, że w sposób niewielki spowoduje domknięcie strumienia pieniędzy, który mógłby znaleźć się na rynku. Mówiąc prościej: premier zapowiedział podniesienie podatku od pracy, technicznie księgowanego w państwowym budżecie, jako składka rentowa, a jako płatnika wskazał przedsiębiorców — pracodawców. Do polityki obniżania jednych obciążeń podatkowych i cichego zwiększania innych obciążeń „dla dobra obywateli” zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale w tym przypadku uzasadnienie, które odczytał premier — zapewne nieświadomy keynesowskiej pułapki — jest szczególne:

Ponieważ dzisiaj tak to oceniamy i statystyki tutaj są dość jednoznaczne — dzisiaj firmy i przedsiębiorstwa nie są skłonne, przynajmniej ze względu na to kryzysowe zagrożenie, wydawać pieniądze. I dlatego jest duże prawdopodobieństwo, że istotna część środków, która wpłynie do budżetu państwa z tytułu podwyższenia składki o dwa punkty procentowe, to są pieniądze, które w innym przypadku leżałyby raczej na lokatach, niż pracowały w gospodarce. Mówimy o tym czasie kryzysowym. Jeśli właśnie to chciał powiedzieć premier, lepiej zabrać przedsiębiorcom oszczędności i redystrybuować je za pomocą systemu świadczeń socjalnych i państwowego rozdawnictwa w taki sposób, aby zostały wydane od razu na konsumpcję, ponieważ wówczas będą „pracowały w gospodarce”. Akumulacja oszczędności nie jest jednak marnotrawstwem — czy którykolwiek z polskich przedsiębiorców pozwoliłby sobie na rozrzutność w „czasie kryzysowym”? Przedsiębiorstwa nie znają przyszłych kursów walutowych, popytu zagranicznych i krajowych kontrahentów czy przyszłego poziomu opodatkowania. Dlatego tworzenie poduszki kapitałowej jest zabezpieczeniem na niepewne czasy, ekonomiczną oczywistością.

Stare idee w nowych szatach Poglądy o bezproduktywnych oszczędnościach czy o zgubnym wpływie oszczędzania są starsze niż Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza Keynesa — pojawiały się u Thomasa Malthusa, u marksistów czy w książce Business without a BuyerWilliama T. Fostera i Waddilla Catchingsa z 1927 r. Według tych ostatnich autorów wyrzeczenia oszczędzających mogą się skończyć rozczarowaniem, ponieważ system gospodarczy nie jest w stanie produktywnie zagospodarować nowych oszczędności. Foster i Catchings przyjęli statyczną wizję gospodarki, w której zwiększone inwestycje przyczynią się, co prawda do wzrostu ilości dóbr konsumpcyjnych, lecz nie zwiększą zagregowanego popytu konsumentów. Rynek zostanie zalany towarami, których nie można sprzedać za cenę wyższą niż koszty produkcji, a gospodarka wpadnie w recesję. Friedrich A. von Hayek obalił pozorny paradoks oszczędności oraz wyjaśnił proces kapitalistyczny, wysuwając argumenty przeciw teorii Fostera i Catchingsa w 1929 r. w artykule Gibt es einen „Widersinn des Sparens”?, później wydrukowanym, jako The „Paradox” of Saving, i do dziś trudno o trafniejszą argumentację. Hayek twierdził, że:

jest logiczną sprzecznością uważać, że wzrost konsumpcji przejawia się jako wzrost inwestycji, ponieważ inwestycje mogą rosnąć jedynie dzięki wzrostowi oszczędności[1].

Można się tu posłużyć najprostszym przykładem szkoły austriackiej: jeśli Robinson Crusoe poświęca cały swój dzień na łowienie ryb, które później od razu zjada, musi się powstrzymać przez kilka dni od konsumpcji całego swojego połowu i zgromadzić zapasy, aby potem móc przeznaczyć określony czas wyłącznie na budowę sieci. W rezultacie dzięki sieci, czyli prymitywnemu kapitałowi, będzie mógł łowić więcej ryb w krótszym czasie, niż robił to wcześniej. W realnej gospodarce dobrowolne oszczędności stają się inwestycjami za pośrednictwem rynków finansowych. Jeśli oszczędności pieniężne są zgromadzone na lokatach, nie oznacza to tezauryzacji, czyli chomikowania pieniędzy, lecz większą dostępność kredytu i nacisk na obniżenie stopy procentowej (abstrahując od bieżącej polityki monetarnej i fiskalnej), co jest sygnałem do inwestowania. Hayek argumentuje, że większa produktywność gospodarcza i wzrost dobrobytu muszą oznaczać najpierw względnie zmniejszoną konsumpcję. Odwołując się do teorii austriackiej, Hayek wyjaśnia pojęcie kapitału, jako różnorodnego zbioru dóbr (od kopalń po jednostki badawcze czy transport) oraz złożonego, wieloetapowego procesu produkcji. Rolą przedsiębiorców jest łączenie kapitału oraz pracy w najbardziej wydajny sposób, na podstawie pieniężnej kalkulacji ekonomicznej, która sprowadza kapitał do wspólnego mianownika. Zysk mają najbardziej skuteczni przedsiębiorcy — to najcenniejsza informacja od konsumentów, mówiąca o właściwym zaspokajaniu ich potrzeb. Kryzys jest o tyle szczególnym, wspaniałym dla przyszłego rozwoju momentem, że właśnie wówczas niezyskowne inwestycje są likwidowane, a uwolniony kapitał trafia do przedsięwzięć uznanych przez konsumentów za najbardziej pożyteczne. Inwestycje implikują zmianę całej struktury produkcji — powstają nowe etapy produkcji, a procesy stają się bardziej kapitałochłonne, dzięki czemu ta sama liczba pracowników może wyprodukować więcej dóbr w krótszym czasie. Nowa ulepszona produkcja daje więcej lepszych jakościowo dóbr i usług, lecz popyt pieniężny na te dobra i usługi wcale nie musi się zwiększać (zbędna jest polityka rozdawania pieniędzy) — wytwarzanie dóbr i usług staje się znacznie efektywniejsze, a nowe ceny, dostosowując się do bieżącego popytu, szybko spadają. Pozwala to na wzrost realnych płac i wzrost realnych dochodów właścicieli środków produkcji, co natychmiast przekłada się na wzrost dobrobytu. Warto zauważyć, że zmiany struktury produkcji i przechodzenie to bardziej efektywnych sposobów wytwarzania nie są poprawnie ujmowane w statystykach rządowych, które przesadnie skoncentrowane są na sektorze dóbr i usług konsumpcyjnych.

Rząd vs. Obywatele Nie może być żadnych wątpliwości, że to właśnie oszczędności, wynikające z powstrzymania się od konsumpcji, napędzają za pośrednictwem rynków finansowych inwestycje, a te dzięki „pracy w gospodarce” powodują wzrost dobrobytu. Dlaczego więc politycy, niczym doktor Frankenstein, próbują wskrzeszać od dawna martwe ekonomiczne fantasmagorie? Keynesowskie zabobony służą politycznym interesom i otrzymują milczące społeczne przyzwolenie. Odpowiedzialność polityczna w demokracji redystrybucyjno-populistycznej rzadko wykracza poza okres kadencji, więc wydaje się, że premier w exposé mógłby całkiem skutecznie zrzucić winę za eksplozję długu publicznego na poprzedni rząd, a za cztery lata po raz kolejny wygrać wybory. Działalność polityka opiera się też na założeniu, że wyborcy nie są wystarczająco wykształceni i rozgarnięci, aby pojąć sens i skutki wdrażanych właśnie pomysłów dotyczących polityki gospodarczej. Jak pisał von Mises w Ludzkim działaniu: „Zrozumienie to nie przywilej naukowców, to interes każdego z nas”. Czy zatem dzięki powszechnej edukacji ekonomicznej, jaką zajmuje się m.in. Instytut Misesa, którykolwiek polityk odważy się za kilka lat na podobne słowa, nie narażając się na utratę popularności? Miejmy nadzieję, że keynesistowskie pomysły odejdą w końcu do lamusa.

[1] Za: Jesus Huerta de Soto, Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne, Instytut Misesa, Warszawa 2009, s. 259.Instytut Misesa

Violetta Villas, jedna z największych gwiazd wokalnych w Polsce, zmarła w wieku 73 lat Piosenkarka zmarła w poniedziałek wieczorem w Lewinie Kłodzkim. Villas wykonywała zarówno muzykę rozrywkową, kolędy i pieśni religijne, jak i kompozycje klasyczne, arie operowe i operetkowe. Do jej największych przebojów należą m.in. "Do ciebie, mamo", "Nie ma miłości bez zazdrości", "Przyjdzie na to czas", "Szczęście" czy "Oczi cziornyje". Jej głos charakteryzowany był jako sopran koloraturowy o rozszerzonej skali, obejmującej cztery oktawy. Violetta Villas, a właściwie Czesława Cieślak, urodziła się 10 czerwca 1938 r. w Liege w Belgii. Tam też spędziła swoje dzieciństwo. W 1948 roku przyjechała z rodzicami do Polski i zamieszkała w Lewinie Kłodzkim, gdzie rozpoczęła naukę muzyki, którą kontynuowała we Wrocławiu i Szczecinie. Skala głosu Villas i uzdolnienia wokalne zapowiadały Villas karierę operową, z której ostatecznie zrezygnowała, przyjmując propozycje występów estradowych i pierwszych nagrań radiowych z zespołami Bogusława Klimczuka i Edwarda Czernego. Pytana o to, kto odkrył jej talent i zaproponował zmianę nazwiska, Villas opowiadała w telewizyjnym programie "Uwaga" w TVN, że był to Władysław Szpilman.

"Poprosił mnie do siebie do biura i powiedział: +dziecko, nie przyzwyczajaj ludzi do Cieślak, bo nikt za granicą nie wypowie twojego nazwiska. Będą kaleczyć. Wybierz sobie pseudonim+. Wybrałam +Violetta+, bo tak naprawdę mam na imię, bo się urodziłam w Belgii. Dodałam +las+, ponieważ kochałam las i mieszkałam koło lasu" - mówiła Villas. Wygrana piosenki "Dla ciebie, miły" w plebiscycie "Expressu Wieczornego" zapewniła Villas udział w festiwalu w Sopocie w 1961 r. Na festiwalu tym wystąpiła także w roku następnym. Villas śpiewała też na międzynarodowych koncertach radiowych w Szwajcarii i RFN. W 1965 roku na III Festivalu International des Varietes et Music-Halls w Rennes (Francja) zdobyła Grand Prix. Występowała z koncertami w ZSRR, Czechosłowacji, Bułgarii i Rumunii. W 1966 roku na osobistą prośbę szefa paryskiej Olympii, Brunona Coquatrixa, znalazła się w gronie artystów polskiego programu rewiowego Grand Music-Hall de Varsovie. Tam usłyszał ją producent, twórca spektakli rewiowych Frederick Apcar, na zaproszenie, którego wyjechała do Las Vegas. Od grudnia 1966 roku, przez trzy sezony, Villas była gwiazdą Casino de Paris, gdzie swym czterooktawowym głosem śpiewała piosenki, arie operetkowe i operowe w dziewięciu językach. Piosenka i estrada ułatwiły jej kontakt z filmem. W USA partnerowała m.in. Glennowi Fordowi, Lee Marvinowi i Bobowi Hope'owi. Występowała w recitalach tv, na scenie Teatru Syrena w Warszawie oraz na wielu estradach w kraju i za granicą, także w ośrodkach polonijnych Australii i kilkakrotnie w USA. Villas można było zobaczyć również w epizodycznych rolach w polskich produkcjach, np. "Klubie profesora Tutki" Andrzeja Kondratiuka i "Dzięciole" Jerzego Gruzy. Artystka słynęła ze swego charakterystycznego wizerunku; wykreowała styl hollywoodzkiej gwiazdy lat 60, któremu pozostała wierna. Na scenie nosiła efektowane, balowe suknie; jej znakiem rozpoznawczym były długie, kręcone blond włosy, o które - jak podkreślała w wywiadach - intensywnie dbała. Znana ze swojej dobroczynności dla zwierząt piosenkarka założyła w Lewinie Kłodzkim, obok swego domu, schronisko, w którym zgromadziła ponad 300 kotów, 150 psów i kilkanaście kóz. W tym roku ukazała się książka "Villas. Nic przecież nie mam do ukrycia" Izy Michalewicz i Jerzego Danilewicza. "Napisaliśmy o Violetcie dramat w dwudziestu aktach, rozbierając na części pierwsze całe jej życie. Okazała sie postacią niezwykle plastyczną, barwną i pełną sprzeczności. Człowiekiem, który obdarzony wielkim, niepospolitym talentem, nie był w stanie dźwignąć własnej kariery" - mówiła PAP Iza Michalewicz, współautorka książki. MiKo/PAP

Co nazywamy Tradycją? – ks. Jan Jenkins, FSSPX Tradycją nazywamy wszystkie prawdy razem wzięte, które Apostołowie otrzymali bądź z ust samego Chrystusa, bądź też z natchnienia Ducha Świętego, a które podawane jakby z rąk do rąk i przechowywane w Kościele katolickim dzięki nieprzerwanemu następstwu, doszły aż do nas. Słowo Tradycja pochodzi od łacińskiego „traditio”, czyli „przekazywanie”, od połączenia dwóch słów: „trans” i „dare”, – co znaczy „przekazywać”, „podawać”. Podstawowym znaczeniem jest tu przekazywanie czegoś z pokolenia na pokolenie, przekazywanie czegoś otrzymanego z przeszłości, jak np. zwyczaju czy nauki. W znaczeniu aktywnym może również oznaczać akt przekazywania innym, oddawania im tego, co samemu się otrzymało. W tym bardzo ogólnym sensie wszystko, co człowiek posiada, jest w jakiś sposób powiązane z tradycją. Wszyscy przychodzimy na ten świat nadzy i bezbronni. Od pierwszej chwili naszego życia potrzebujemy pomocy innych, potrzebujemy, by udzielili nam oni z tego, co sami posiadają. Otrzymujemy od nich przede wszystkim to, co jest nam najbardziej niezbędne do przetrwania: pokarm i ochronę. Jednak istoty ludzkie potrzebują więcej niż tylko pożywienie i bezpieczeństwo: kierują się w swoim działaniu rozumem. Tak, więc aby formacja osoby dorosłej była pełna, musi obejmować również naukę i kształcenie charakteru. Te ostatnie nie biorą się same z siebie, pochodzą od innych – to oni muszą przekazać nam to, co sami posiadają. Rodzimy się, bowiem – mówiąc bez ogródek – nie wiedząc nawet, jak dojść do łazienki. Taka jest, bowiem natura ludzka, sam fakt przekazywania z pokolenia na pokolenie osiągnięć każdej epoki jest jednym z zasadniczych elementów kultury – czymś, co odróżnia człowieka od zwierząt. Tak, więc każda część ludzkiej natury jest w pewien sposób powiązana z jakąś „tradycją” w szerokim znaczeniu tego słowa. Na przykład w dziedzinie nauk ścisłych uczymy się najpierw tego, co wielcy uczeni odkryli w przeszłości – nonsensem byłoby oczekiwać, że możemy zostać fizykami czy matematykami nie nauczywszy się najpierw najbardziej elementarnych prawd odkrytych przed nami przez wybitnych badaczy. Najwybitniejszymi jednostkami w każdej epoce byli to zawsze ci, którzy w sposób najbardziej dogłębny przyswoili sobie wiedzę zdobytą przed nimi po to, aby móc przekazać później potomnym swój własny wkład. Jak powiedział Isaac Newton, prawdopodobniej najwybitniejszy fizyk wszechczasów:, „Jeśli widziałem dalej niż inni, było tak, dlatego, że stałem na ramionach gigantów”. W istocie wszelki postęp w nauce pozostaje w proporcji do wierności rzeczywistości, a więc w wielkim stopniu zależny jest od tego, co inni odkryli i zbadali przed nami. Wielkie kroki w dziedzinie nauk naturalnych nie zostały poczynione pod wpływem serii „rewolucyjnych pomysłów”, polegały raczej na uproszczeniu i kodyfikacji tego, co było już znane i odkryte. Ludzie mogą pisać o „rewolucji kopernikańskiej” czy używać równie nonsensownych określeń, ale sloganami takimi posługują się jedynie ci, którzy piszą książki historyczne, nie zajmując się pracą naukową w ścisłym znaczeniu tego słowa. Udoskonalenie wiedzy nie dokonuje się przez „obalanie starych idei”, wynika raczej z tego, że ktoś analizuje wnikliwie fakty już znane i odkrywa, „dlaczego rzeczy są takimi, jakimi są”. Każde żywe drzewo musi posiadać korzenie rozległe i głębokie w proporcji do wysokości, jaką osiąga – podobnie jest również z ludzką wiedzą. Jest tym pełniejsza i doskonała, im bardziej osadzona jest w prawdach poznanych w przeszłości. Najważniejszą cechą prawdy jest to, że jest ona wieczna. Już, więc na przykładzie samej ludzkiej natury dostrzegamy wagę tradycji – w bardzo szerokim znaczeniu tego słowa. Kiedy jednak używamy słowa „Tradycja” w znaczeniu, w jakim używa go Katechizm, dotyczy to czegoś znacznie jeszcze bardziej ważnego. Ponieważ wszechmocna, nieskończenie doskonała i wszechwiedząca Istota, (czyli Bóg) interweniowała w historii, wydarzenia z przeszłości nabierają aspektu całkowicie transcendentnego. Bóg przemawiał i działał w historii. Akt stworzenia jest aktem historycznym, podobnie jak Objawienie, które przekazał On Mojżeszowi. Sam Bóg przyszedł i zamieszkał między nami – w Osobie naszego Pana i Zbawiciela Jezusa Chrystusa. Tak więc to wszystko, co ludzie słyszeli, powiedzieli i uczynili w przeszłości w odniesieniu do tych wydarzeń, posiada wieczne konsekwencje – gdyż to, co przekazywane jest przez Boga, jest niezmienne, ponieważ jest z konieczności doskonałe, tak jak On sam jest doskonały. Wszystkie rzeczy, które Bóg uczynił, Jego dzieła przedsięwzięte dla zbawienia rodzaju ludzkiego, nazywamy – jak o tym za chwilę będziemy mówić – depozytem wiary, albo skarbem wiary. Wszystkie te dzieła Boga skupiają się zawsze na jednym akcie – na Jego Ofierze za nas na Krzyżu – dzięki Wcieleniu i Uwielbieniu Jego Jednorodzonego Syna. Nasz Pan Jezus Chrystus jest zwieńczeniem i udoskonaleniem wszystkiego, co Bóg dla nas uczynił – w Nim mamy pełnię Objawienia, wszelkiej łaski i prawdy. Tak, więc, kiedy używamy słowa „Tradycja” w bardzo ścisłym sensie, w sensie, w jakim czyni to Katechizm, mamy na myśli wszystko to, co zostało przekazane przez Zbawiciela Apostołom. Często dla opisania różnicy między Tradycją od Pismem św., mówimy, że Tradycja jest „ustna”, podczas gdy Pismo św. „spisane”. Musimy jednak pamiętać, że Katechizm mówi: „wszystkie prawdy razem wzięte”, tak, że nawet Pismo św., zwłaszcza w tym, co dotyczy jego interpretacji i autentyczności, jest również częścią Tradycji. Weźmy na przykład samą Biblię – skąd wiemy, które księgi powstały pod wpływem Bożego natchnienia, a które nie? Dlaczego w naszej Biblii nie ma np. Ewangelii wg św. Jakuba (jak się ją potocznie nazywa)? Jest wiele pism wczesnochrześcijańskich, które są całkowicie ortodoksyjne i napisane zostały przez bardzo świętych ludzi – dlaczego nie zostały one włączone do kanonu Pisma św.? W Liście św. Pawła do Kolosan znajdujemy zalecenie samego Apostoła: „A gdy ten list u was będzie odczytany, postarajcie się, aby był odczytany i w Kościele Laodycenów” (Kol 4,16). Świadczy to wyraźnie o tym, że św. Paweł znał wartość swego własnego listu. Jednak pisze on dalej: „a ten ,który jest do Laodycenów, żebyście wy odczytali”. Ale w Biblii nie znajdujemy listu do Laodycenów – a dlaczego? Z pewnością był on warty przeczytania, skoro zalecał to sam św. Paweł. Nie był on jednak natchniony, więc nie stanowi części Pisma św.. Fakt ten znamy dzięki Tradycji, a nie Biblii. Widzimy, więc, że samo Pismo św. zawiera się w pewnym sensie w Tradycji. Co jednak najciekawsze, Zbawiciel, przemawiając do nas i nauczając, zawsze wspomina o tym, że naukę tę otrzymał od swego Ojca. Na kolejnych stronicach Ewangelii nieodmiennie odnajdujemy Jego słowa, że został posłany przez Ojca, że nauka, którą głosi nie jest Jego własna: „A sam od siebie nie przyszedłem” (J 7,28). „Jak Ojciec Mój Mnie posłał, tak i Ja was posyłam” (J 21). Sam Zbawiciel, atakowany za to, czego naucza, zawsze odwołuje się do faktu, że otrzymał swą naukę od Ojca. A ponieważ, jako Druga Osoba Trójcy Świętej, otrzymuje On od Ojca również swą naturę, także to, czego naucza, jest prawdziwie Tradycją. Właśnie to, co Zbawiciel otrzymał od Ojca, nazywamy Tradycją w ścisłym znaczeniu tego słowa. Jest to słowo życia, nauka konieczna do zbawienia naszych dusz, bez której nie możemy osiągnąć życia wiecznego. Stąd właśnie znaczenie Tradycji – wynika ono z faktu, że pochodzi ona od samego Boga. Można powiedzieć, że sam Zbawiciel jest Wcieleniem tego, co Ojciec pragnie nam przekazać [tradere]. Kościół zawsze odwołuje się do Tradycji, stąd porzucenie jej oznacza de facto porzucenie nauki, przekazanej nam przez Chrystusa Pana. Św. Paweł poucza Tymoteusza, młodego biskupa Efezu: „O Tymoteuszu, strzeż powierzonego skarbu, unikaj światowej nowości słów i sprzeciwów rzekomej wiedzy; niektórzy wyznając ją, odpadli od wiary” (1Tym 6,21). Św. Paweł mówi: „Depositum custodi” „Strzeż depozytu”. Czym jest ów depozyt? Najlepiej objaśni nam to św. Wincenty z Lerynu, który około roku 434 pisał:

Nic innego, jeno to, co ci poruczono, a nie to, co sam wynalazłeś; to coś otrzymał, a nie to, coś wymyślił; rzecz nie genialności, ale nauki; nie własnego widzimisię, lecz społecznego podania; rzecz do ciebie dosnutą, a nie od ciebie wychodzącą, której nie twórcą masz być, lecz stróżem; nie założycielem, lecz zwolennikiem (…) Commonitorium 22 Cóż, więc faktycznie obejmuje Tradycja? W pewnym sensie cały Katechizm, – z którego to powodu tu jesteśmy, by dowiedzieć się, co Bóg przekazał poprzez naszego Pana Jezusa Chrystusa. Co to jednak oznacza w praktyce? Czy może być fałszywa tradycja? Co miał nam myśli Chrystus Pan, kiedy ganił „ustawy faryzeuszy”, kiedy mówił:, „Czemu i wy przestępujecie przykazania Boże dla ustawy waszej?” (Mt 15,3)? Czy wszystko, co przekazują nam nasi duchowi przełożeni jest elementem tradycji? Ludzka natura jest taka, że niestety częstokroć nie jesteśmy w stanie uczynić tego, co pragniemy, a ludzie mogą być niewierni temu, co otrzymali. To, co otrzymujemy od naszych przełożonych duchowych, ze względu na element ludzki Kościoła, może być skażone niewiernością i błędem. Możemy mieć nawet do czynienia ze złą wolą, jak w przypadku faryzeuszy, którzy zmieniali Objawienie Boże, naginając je do swej własnej nauki, swej własnej „tradycji”, która była wedle słów Zbawiciela całkowicie sprzeczna z przykazaniami Bożymi. W jaki sposób możemy odróżnić owe fałszywe tradycje od tych, które przekazał nam Bóg? Pan Jezus obiecał nam, ze „Niebo i ziemia przeminą, ale moje słowa nie przeminą” (Mt 24,35). Katechizm mówi o prawdach, „które podawane jakby z rąk do rąk i przechowywane w Kościele katolickim dzięki nieprzerwanemu następstwu, doszły aż do nas”. Jeśli chcemy poznać, co jest Tradycją, musimy jedynie sprawdzić, czego Kościół zawsze się trzymał, jako nauki pochodzącej od Zbawiciela. Ustanowił On władzę w Kościele właśnie w tym celu: by zapewnić, że Jego nauka będzie nam przekazywana. Następcom Apostołów dał to samo polecenie: „nauczajcie wszystkie narody, czegokolwiek wam przekazałem”. To Kościół, – jako urząd nauczycielski – chroni i interpretuje depozyt wiary. Otrzymujemy Tradycję właśnie poprzez urząd nauczycielski Kościoła. Tak, więc Tradycja obejmuje więcej, niż tylko to, co Zbawiciel powiedział i co zdziałał – obejmuje również te definicje i zwyczaje, które Kościół promulgował, aby zabezpieczyć przekazywanie owych prawd aż do naszych czasów. Weźmy na przykład liturgię, która jest jednym z największych skarbów Tradycji właśnie, dlatego, że jest modlitwą Kościoła. Pan Jezus nakazał Apostołom w Wielki Czwartek: „to czyńcie na Moją pamiątkę”. Z nakazu tego wynika, że Apostołowie zobowiązani zostali do pouczenia wiernych, co uczynił w tym momencie Zbawiciel. Tak, więc Kościół ozdabia Spuściznę pozostawioną przez Chrystusa Pana ceremoniami i zwyczajami, które wyrażają i oznaczają to, co nam On przekazał. To właśnie Najświętsza Ofiara Mszy, będąca czymś więcej, niż tylko powierzchownym naśladowaniem zdarzeń towarzyszących Ostatniej Wieczerzy, – ale wieczną Ofiarą Boga, który stał się człowiekiem. Dlatego wszystkie ozdoby, którymi Kościół otoczył ofiarę Mszy, posiadają wartość – rozmaite obrzędy i modlitwy, śpiewy, kadzenia, świece etc. są wszystkie powiązane z Bożym Objawieniem w tym sensie, że przekazują nam znaczenie tego, co czyni Chrystus Pan. Na przykład nasza postawa podczas Mszy może się wydawać sama w sobie nieistotna, w rzeczywistości jednak wyraża ona na zewnątrz prawdy, w które wierzymy w naszym sercu. Porzucenie tych zewnętrznych zwyczajów, pomimo, że mogą one być same w sobie rzeczami małej wagi, jest pośrednim atakiem na źródło, z którego pochodzą, czyli na samą wiarę. Weźmy na przykład przyklękanie w kościele, albo klękanie do Komunii. Wielu modernistów mówi dziś, że zwyczaj ten przyszedł z Niemiec, a więc powinniśmy go zarzucić. Kompletny absurd – to tak, jakby Amerykanin odrzucał prawa Newtona, ponieważ ten był Anglikiem. Właściwe pytanie powinno brzmieć:, Dlaczego Niemcy w tym czasie przyklękali? Czy nie przyklękali, aby zademonstrować swój szacunek i zależność wobec Boga? Czy postawa ta nie oznacza tego samego i dziś, również w Polsce? Skoro Bóg jest na naszych ołtarzach, powinniśmy okazać Mu szacunek, podporządkowanie i cześć – a więc wyrażamy na zewnątrz to, w co wierzymy w naszych sercach. Nieważne, kto i kiedy wprowadził taki czy inny zwyczaj, ważne jest, dlaczego i w jakim celu. Jeśli zwyczaj ten owocuje wzrostem naszej miłości i pobożności oraz jest wyrazem wiary, oczywiste jest, że musimy się go trzymać. Jeśli natomiast sprzeciwia się wierze czy też nie wyraża jej dokładnie, musimy zmienić go i dostosować do prawd wiary. Tak, więc zasadniczą kwestią jest nie: czy klękanie pochodzi z Niemiec czy nie, ale: czy moderniści naprawdę wierzą, że Zbawiciel jest fizycznie i rzeczywiście obecny na ołtarzu. A ich zewnętrzna postawa pokazuje wyraźnie, że w to nie wierzą. Pod pretekstem odwoływania się do argumentu historycznego, wyrażają oni w istocie w sposób zewnętrzny swą własną wiarę: wiarę w to, że współczesny człowiek w jakiś sposób „dorósł” i nie musi już oddawać czci Bogu, że Bóg jest mu równy i że można z Nim prowadzić „dialog”. W tym samym ustępie, w którym Pan Jezus mówi, że Jego słowa nigdy nie przeminą, mówi też „Wszelako Syn Człowieczy, gdy przyjdzie, sądzisz, że znajdzie wiarę na ziemi?” (Łk 18,8). Sugeruje w ten sposób, że hierarchia, którą ustanawia, może być w pewnych szczególnych przypadkach niewierna swym zadaniom, choć nigdy w całości. Część Kościoła może okazać niewierność, nie narusza to jednak obietnicy Chrystusa. I rzeczywiście działo się tak w historii Kościoła. Na przykład w czwartym wieku znaczna większość biskupów odpadła od wiary – jednak Kościół przetrwał do naszych czasów. Nas interesuje przede wszystkim zagadnienie:, co my mamy czynić w takich okolicznościach? Otóż musimy czynić jedynie to, co czynili ci, którzy wówczas pozostali wierni. Przytoczę tu dłuższy fragment Commonitorium św. Wincentego z Lerynu, piszącego te słowa wkrótce po kryzysie ariańskim:

Otóż często usilnie i z ogromnym przejęciem wywiadywałem się u wielu świętością i wiedzą jaśniejących mężów, jakim to sposobem, posługując się jakąś pewną, a przytem ogólną i prawidłową metodą, odróżnić mógłbym prawdę wiary katolickiej od błędów przewrotnych herezji. Na to zawsze, od wszystkich prawie taką otrzymywałem odpowiedź, że czy to ja czy to, kto inny zechce wyłowić oszustwa pojawiające się na widowni heretyków, nie wpaść w ich sidła i zdrowo, niewzruszenie wytrwać w zdrowej wierze, ten musi dwojakim sposobem wiarę swoją z pomocą Bożą ubezpieczyć: po pierwsze powagą prawa Bożego, po drugie podaniem Kościoła katolickiego. I dalej pisze:

W samym zaś znowu Kościele trzymać się trzeba usilnie tego, w co wszędzie, w co zawsze, w co wszyscy wierzyli. To tylko, bowiem jest prawdziwie i właściwie katolickie, jak to już wskazuje samo znaczenie tego wyrazu, odnoszące się we wszystkim do znamienia powszechności. A stanie się to dopiero wtedy, gdy podążymy za powszechnością, starożytnością i jednomyślnością. Podążymy zaś za powszechnością, jeżeli za prawdziwą uznamy tylko tę wiarę, którą cały Kościół na ziemi wyznaje; za starożytnością, jeżeli ani na krok nie odstąpimy od tego pojmowania, które wyraźnie podzielali święci przodkowie i ojcowie nasi; za jednomyślnością zaś wtedy, jeżeli w obrębie tej starożytności za swoje uznamy określenia i poglądy wszystkich lub prawie wszystkich kapłanów i nauczycieli. W tym miejscu św. Wincenty wypowiada słowa, mające z pewnością zastosowanie do naszej obecnej sytuacji:

Więc cóż ma uczynić chrześcijanin-katolik, jeśli jakaś cząstka Kościoła oderwie się od wspólności powszechnej wiary? Nic innego, jeno przełoży zdrowie całego ciała nad członek zakaźny i zepsuty. A jak ma postąpić, jeśliby jakaś nowa zaraza już nie cząstkę tylko, lecz cały naraz Kościół usiłowała zakazić? Wtedy całym sercem przylgnąć winien do starożytności: tej już chyba żadna nowość nie zdoła podstępnie podejść. Cóż zaś, jeśliby w obrębie dawności wyłowiono błąd dwóch czy trzech ludzi albo jednego miasta albo nawet jakiejś dzielnicy? Wtedy przede wszystkim starać się będzie nad zuchwalstwo czy nieświadomość kilku osób przełożyć powzięte w dawnych czasach postanowienia soboru powszechnego, jeśli takie istnieją. A jeśliby wypłynęła sprawa taka, co, do której nic podobnego się nie znajdzie? Wtedy będzie się starał zebrać poglądy przodków i radzić się ich w tej mierze, rozumie się poglądy tych tylko przodków, którzy choć żyli w różnych miejscach i czasach, wytrwali jednak w społeczności i wierze jednego Kościoła powszechnego i okazali się przez to miarodajnymi nauczycielami; a to, co ci wszyscy jak jeden mąż – nie ten lub ów tylko – w jednym i tym samym duchu, otwarcie, często, wytrwale przyjmowali, pisali i uczyli – to niech uważa za niewątpliwy drogowskaz wiary. (Commonitorium II, III) Tak, więc, Drodzy Wierni, czyńmy po prostu to, co czynili nasi przodkowie – ni mniej ni więcej. Modernistyczne duchowieństwo, które chciałoby wprowadzić Komunię na rękę, narzucić przyjmowanie Komunii na stojąco, modlitwy z heretykami i obce nauki faryzeuszów, sytuuje siebie samo poza doktryną Kościoła – nie wolno nam ich słuchać, a tym bardziej naśladować. Każda epoka ma swoich szaleńców. Niedawno ktoś przysłał mi artykuł usiłujący udowodnić, że świat jest płaski i że wszystkie historyczne podróże Kolumba oraz satelity, które wysłaliśmy, by krążyły wokół Ziemi, są jedynie elementami wielkiego spisku, mającego odwrócić uwagę ludzi od faktu, że Ziemia jest płaska, i to pomimo tego, że starożytni Grecy wieki temu udowodnili, że ma ona kształt kuli, a nawet wyliczyli jej rozmiary. Moderniści są bardzo podobni do takich ludzi – chcą, byśmy uwierzyli, że Kościół, który nauczał nas przez dwa tysiące lat, że Chrystus Pan jest Bogiem, był w jakiś sposób spiskiem Apostołów, czy też – jak mówią, – że „Chrystus wiary” przysłonił „Chrystusa historycznego”. Chcą, byśmy uwierzyli, że Komunia na rękę była praktykowana przez stulecia i że to zły kler pozbawiał przez długi czas wiernych tego, co było ich prawem. Ludziom tym brak jest po prostu miłości do prawdy. Niestety zajmują oni równocześnie stanowiska dające im władzę oraz wpływy, i cały Kościół cierpiał będzie tak długo, jak długo te wpływy zachowają. Jednak nawet, jeśli nie możemy ich przekonać, co jest niestety często niemożliwe, możemy przynajmniej czerpać ulgę z myśli, że również oni przeminą, również oni będą tylko przypisem w historii tych czasów, które nie przynoszą Kościołowi, cywilizacji czy ludzkiej wiedzy niczego o trwałej wartości, mrocznych czasów ślepej pychy i buntu. Ten, kto usiłuje obalić przeszłość, kopie swój własny grób, podobnie jak ten, kto usiłuje zniszczyć tradycję, rujnuje swą własną przyszłość. Jednak słowa Chrystusa Pana nie przeminą, a nauka, którą nam przekazał, da nam pełnię łaski i prawdy, pozwalające nam osiągnąć radość nieprzemijającą. Trwajmy, więc przy naszych tradycjach, Drodzy Wierni, trwajmy w tej Tradycji, którą przekazali nam sam Chrystus i Jego Mistyczne Ciało dla naszego zbawienia, wspomagajmy w ten sposób Kościół, który tak bardzo potrzebuje dobrego przykładu. Amen ks. Jan Jenkins, FSSPX

Kret w PiS Dziś dr. Barbara Fedyszak-Radziejowska powtórzyła to, co Grzegorz Braun mówi od dawna (także w wywiadziedla „idź POD PRĄD” z lutego, 2011 „Kto kontroluje biografię Schetyny?„). Pisałem też o tym przed wyborami prezydenckimi 2010.

„…trzeba doprowadzić do sytuacji, by w jego otoczeniu główną rolę odgrywali „nasi” ludzie. Będą oni dbać zarówno o to, by odciąć Prezydenta od prawdziwych informacji i nastrojów społecznych, jak i kierować jego aktywność w niegroźnym kierunku. Kluczowe decyzje będą podejmowane pod nasze dyktando.” „ALTERNATYWNE PLANY RAZWIEDKI”

Wtedy była jeszcze szansa na wygranie elekcji prezydenckiej. Kreci tę okazję skutecznie zmarnowali, ale nie wszyscy chyba odeszli w puczu Kluzikowej – byłoby to głupotą ze strony ich dysponentów. Jak się niedawno okazało, w PiS nadal tkwił potencjał do zorganizowania kolejnej frondy (i wcale nie podejrzewam Ziobry o agenturalność – ciekawymi spostrzeżeniami dzieli się w tej sprawie min. Anna Fotyga). Najbardziej niebezpieczny kret musi być jednak stale obecny przy Kaczyńskim i cieszyć się jego ogromnym zaufaniem. Warto pamiętać, że SB potrafiła nawet żony podsuwać rozpracowywanym „obiektom”. Chodziło o głębokie zaufanie, zdolność do manipulowania oraz nieustająca kontrola. Jarosław Kaczyński wie, że publicznie formułowane są zarzutu, co do lojalności Lipińskiego, ale z sobie tylko wiadomych powodów, godzi się na jego kluczową rolę w PiS. Może, więc przypuszczenia Brauna i Fedyszak-Radziejowskiej są niesłuszne i Kaczyński ma solidne podstawy, by ufać swemu bliskiemu otoczeniu. Poznamy to po tym, czy Pani doktor znajdzie się w niełasce, podobnie jak Braun, po zaatakowaniu Lipińskiego. Co do jednego możemy być pewni – Jarosław Kaczyński jest wybitnym politykiem, a popełnia wiele błędów i gaf. Z tego wynika, że ma słabych (złych?) BLISKICH współpracowników. Nie mając nawet pewności, który z nich jest kretem, koniecznie powinien poszerzyć grono doradców. Z tym „garniturem” jakoś nie widać wielu spektakularnych sukcesów…

Paweł Chojecki

Armageddon – Z iluminatami łączona jest osoba słynnego magika i okultysty Cagliostra, który miał być przez nich inicjowany w 1783 roku. Później przysłużył się on zakonowi do skompromitowania monarchii francuskiej. Miał, bowiem swój udział w słynnej aferze z naszyjnikiem, kiedy to Maria Antonina, królowa Francji i żona Ludwika XVI, została fałszywie oskarżona o niemoralny związek z kardynałem rzymsko-katolickim. Prawdziwe cele iluminatów ujrzały światło dzienne w 1784 roku. Wtedy to Weishaupt wydał rozkaz wywołania rewolucji we Francji, jednakże kurier o nazwisku Lanze, przewożący przeznaczone dla Robespiera instrukcje, zginął od uderzenia piorunem w drodze z Frankfurtu do Paryża. Instrukcje te odnalazła przy zwłokach bawarska policja. Poddano je analizie, po czym przeprowadzono rewizje w mieszkaniach czołowych iluminatów, włącznie z domem samego Weishaupta. Odkryte dowody jednoznacznie wskazywały, że zakon stanowi poważne zagrożenie dla państwa – znaleziono między innymi plany wojen i rewolucji, które miały być wywołane w celu opanowania świata. Spiskowcy zostali wykryci, a elektor bawarski Karol Teodor wydał 22 czerwca 1784 roku dokument zakazujący działalności wszystkich tajnych związków. Z kolei w edyktach z 2 marca i 15 sierpnia 1785 roku wymienieni zostali wprost iluminaci i masoni. Co więcej, dzięki wydrukowaniu na rozkaz elektora znalezionych pism i dokumentów iluminatów, ich prawdziwe cele i metody działania stały się publicznie znane. Sam Weishaupt został zmuszony do opuszczenia Bawarii. Na rozbicie iluminatów, którzy mieli wielkie wpływy w bogatych sferach europejskich, w tym także wśród największych ze wszystkich bogaczy, międzynarodowych bankierów braci Rothschildów, było już jednak za późno. W celu uniknięcia dalszych prześladowań oficjalnie odrzucono dotychczasową nazwę i przyjęto godło zreformowanej masonerii, jednakże nadal prowadzono dotychczasową działalność. Po śmierci Weishaupta zwierzchnictwo masonerii i innych tajnych związków znalazło się w gestii loży Alta Vendita, którą kierował syn Carla (Kalmanna) Rothschilda – Amschel. Organizacja ta była tajnym stowarzyszeniem i w pierwszej połowie XIX wieku zdawała się sprawować po iluminatach nadzór nad tajnymi związkami. Tak, więc mimo pozornego upadku iluminaci przetrwali i rośli w siłę, oddziałując za pośrednictwem opanowanej przez siebie – iluminowanej – masonerii na takie wydarzenia jak rewolucja francuska 1789 roku, Wiosna Ludów 1848 roku, rewolucja bolszewicka w Rosji 1917 roku czy trzy wojny światowe.Pierwsza miała, jak planowano, obalić rząd carski w Rosji, ustanowić dyktaturę iluminatów i dać im nowe możliwości w zakresie kontroli społeczeństwa. To z kolei miało zapewnić iluminatom solidną bazę – z wielką liczbą ludności i ogromnymi zasobami materialnymi niezbędnymi do napędzania nowej machiny iluminizmu. Druga wojna światowa miała pozwolić nowej Rosji Sowieckiej na zdobycie Europy – lub, co udało się zrealizować w praktyce, przynajmniej jej połowy. Trzecia wojna światowa miała wybuchnąć na Bliskim Wschodzie docelowo pomiędzy muzułmanami a Żydami, wywołując biblijny Armagedon. Przed zakończeniem tego ostatniego konfliktu zmęczone narody miałyby być gotowe do zaakceptowania jakiegokolwiek planu, który zapewniłby możliwie najdłuższy okres pokoju. Oczywiście plan ten w praktyce zjednoczyłby cały świat pod zgubnymi hasłami nowego porządku.

–  Zmierzasz do tego, że systemy polityczne, które zapanowały w Europie, były tendencyjnie planowane w dłuższej perspektywie? – zapytał Marc.

– Oczywiście – odpowiedział Kajetan.

– Wiesz, Kajetan – przerwała jego długą opowieść Monik – przecież dzisiaj nie słyszy się o tych sprawach, o których mówisz…

–  Fakt, że iluminaci już jakiś czas temu zniknęli z życia publicznego, nie oznacza, że uruchomiony przez nich mechanizm władzy i pieniądza nie funkcjonuje nadal. Opracowane przez nich metody podporządkowania świata jednemu ośrodkowi władzy pozostały. Niegdyś działalność ta była prowadzona pod hasłami wolności, równości i braterstwa, zaś obecnie podejmuje się kwestie poszanowania praw człowieka, humanizmu, konieczności zapewnienia pokoju, demokracji i tolerancji. Spadkobiercy idei iluminatów, pozostając w ukryciu, działają za pośrednictwem rozmaitych tajnych stowarzyszeń i ruchów, jak na przykład okultystyczny Skull & Bones, Niezależny Zakon Rycerzy Maltańskich, Zakon Syjonu, Wielka Loża Wschodu, Królewski Zakon Podwiązki, Różokrzyżowcy, Templariusze, Wolnomularze, Pilgrim Society, ruch New Age czy inne. Istnieje hipoteza, że władzę nadrzędną ponad tymi agendami sprawuje tak zwany Komitet 300, będący czymś w rodzaju władzy zwierzchniej oświeconych. Nie jest również wykluczone, że jeszcze wyżej w hierarchii znajdują się kolejne ośrodki, ograniczone do wąskiego kręgu najbardziej wpływowych osób będących faktycznymi architektami nowego porządku świata.

–  Może faktycznie masz rację. To wszystko jest warte przemyślenia. Z pełną świadomością, że są to kontrowersyjne poglądy – powiedział Marc. – Na flagach Stanów Zjednoczonych Ameryki, Związku Sowieckiego i Unii Europejskiej widnieje ten sam symbol – okultystyczna i wolnomularska gwiazda pięcioramienna. Wszystkie te twory mają te same antychrześcijańskie korzenie. Ich powstanie zostało zaplanowane przez jeden ośrodek władzy, który można określić mianem rządu światowego. On też nimi zarządza. Orwellsky

Na przodku postępu Agnieszka Kozłowska-Rajewicz tuż przed ostatnimi wyborami zgłosiła program… “reformy” Kościoła. Miałby on polegać na zniesieniu celibatu księży i dopuszczeniu do kapłaństwa kobiet Organizacje feministyczne i homoseksualne mogą być zadowolone przynajmniej z jednej nominacji ministerialnej w rządzie Donalda Tuska. Pełnomocnikiem rządu ds. równego traktowania została posłanka Platformy Obywatelskiej Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, która może się pochwalić “postępowymi poglądami” w kwestiach aborcji, in vitro, związków partnerskich czy miejsca kobiet w polityce i biznesie, czemu dała nieraz wyraz w trakcie poprzedniej kadencji Sejmu. Do tej pory nowa minister Agnieszka Kozłowska-Rajewicz dała się poznać, jako zwolenniczka legalizacji związków partnerskich czy wprowadzenia parytetów dla kobiet w biznesie i polityce. Opowiada się także za refundacją procedury zapłodnienia pozaustrojowego metodą in vitro, a w poprzednim Sejmie krytykowała i głosowała przeciwko obywatelskiemu projektowi ustawy wprowadzającej całkowity zakaz zabijania poczętych dzieci. I choć czasami z ust przedstawicieli organizacji feministycznych czy homoseksualnych słychać głosy pewnej rezerwy, że pani minister nie ma dużego doświadczenia politycznego, że nie zna dogłębnie problemów, jakimi będzie się zajmować, to jednak wiążą z nią o wiele większe nadzieje niż z jej poprzedniczką Elżbietą Radziszewską. Nowa minister jest doktorem biologii, ale ma za sobą studia na kilku kierunkach i dwóch uniwersytetach. Gdy w 2007 r. została posłem Platformy Obywatelskiej z Poznania, przerwała pracę naukową, poświęcając się polityce, do której zresztą trafiła pod koniec lat 90, zapisując się do Unii Wolności. Szybko jednak postawiła na Donalda Tuska, przystąpiła do tworzącej się Platformy Obywatelskiej i zajęła się w nowej partii kwestiami oświatowymi. W 2006 r. została radną powiatu poznańskiego, a rok później już zawitała na Wiejską. W Sejmie zasiadała w komisjach zdrowia oraz edukacji i młodzieży, zakładała też Parlamentarny Zespół “Rodzina 2030″ (należeli do niej tylko posłowie z Platformy). Działała także w nadzwyczajnej podkomisji ds. ustaw bioetycznych i in vitro, gdzie blisko współpracowała z koleżanką klubową Małgorzatą Kidawą-Błońską, autorką projektu ustawy o in vitro, który był określany, jako “liberalny”.

Kurs na lewo i równość Jeśli umownie przyjmiemy, że Platforma Obywatelska dzieli się na skrzydła konserwatywne i liberalne, to Kozłowskiej-Rajewicz jest zdecydowanie po drodze z tym drugim. W wielkopolskiej PO do obozu konserwatystów zalicza się Rafała Grupińskiego, obecnego szefa klubu parlamentarnego, i – jak mówi nam jeden z działaczy Platformy – nieraz między nim a Agnieszką Kozłowską-Rajewicz dochodziło do sporów ideowych. Chociaż nie były one głośne. Tuż przed ostatnimi wyborami pani poseł zgłosiła program “reformy” Kościoła, który miałby polegać na zniesieniu celibatu księży i dopuszczeniu do kapłaństwa kobiet. – Uważam, że bez celibatu księża lepiej rozumieliby problemy rodzinne, a także mogliby pokazywać, jak przykładnie żyć w rodzinie. Bo życie osoby samotnej jest zupełnie inne. Kobiety z pewnością byłyby równie dobrymi księżmi. Dlaczego nie? Dlaczego homilię mają wygłaszać tylko mężczyźni? Równie dobrze mogłyby to robić również kobiety – wyłożyła swoje stanowisko. I podkreślała, że jest osobą wierzącą, a jej słowa wynikały z troski o Kościół, który “zamiast się zamykać, powinien otworzyć na zmiany następujące w społeczeństwie”. Nowa pełnomocnik zasłużyła sobie na słowa pochwał ze strony feministycznego Kongresu Kobiet. Henryka Bochniarz, jedna z ważniejszych postaci Kongresu, przyznała, że w nowym rządzie cieszą ją szczególnie dwie nominacje: Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz i Joanny Muchy. – Agnieszka Kozłowska-Rajewicz bardzo zaangażowała się w walkę o parytety i podczas kolejnych, wcale przecież niełatwych, etapów pracy nad ustawą wytrwale broniła interesów kobiet – stwierdziła Bochniarz. A Barbara Labuda, lewicowa frontmenka, wystawiła nowej pełnomocnik laurkę, mówiąc: – To niezwykle kompetentna, silna i otwarta na innych posłanka. Tematyka równościowa jest jej bliska. I rzeczywiście, wystarczy cofnąć się do 2009 r., gdy w Sejmie odbywała się debata na temat kwestii równościowych i w jej trakcie poseł Kozłowska-Rajewicz skrytykowała ówczesnego rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego za niedocenianie kwestii nierówności między kobietami i mężczyznami i za to, że odważył się powiedzieć, iż nie lubi feministek i że są to osoby sfrustrowane. I ubolewała, że “świat polityki, świat władzy i świat wielkich karier w Polsce obywa się praktycznie bez kobiet” oraz że w naszym społeczeństwie utrzymuje się tradycyjny, patriarchalny podział na role damskie i męskie. I wzywała rząd, żeby energiczniej zajął się działaniami antydyskryminacyjnymi. Agnieszka Kozłowska-Rajewicz zaangażowała się w poprzednim Sejmie w prace nad ustawą parytetową przygotowaną z inicjatywy Kongresu Kobiet. Ale ponieważ pani poseł uznała, że raczej nikłe są szanse, aby Sejm i Senat potulnie przegłosowały to, co chciały uczestniczki kongresu, Kozłowska-Rajewicz opracowała autorski projekt ustawy wprowadzającej procentową kwotę – 35 proc. – gwarantującą kobietom określoną liczbę miejsc na listach wyborczych. Teraz nowa minister zapowiada, że nie zrezygnuje z parytetów w polityce i biznesie, ale mają być one wprowadzane stopniowo i mają im towarzyszyć duże kampanie społeczne. Czyli szykuje nam się model skandynawski. Pani poseł zaangażowała się także w prace nad ustawą o formach opieki nad dziećmi do lat trzech, czyli nad tzw. ustawą żłobkową. W Sejmie ścierały się wówczas dwie przeciwstawne opcje: część posłów, niestety mniejszość, broniła prawa dziecka do wychowania w rodzinie i postulowała, aby państwo wprowadziło takie regulacje finansowe i prawne, żeby kobiety mogły jak najdłużej pozostać z dziećmi w domu, a większość, w tym i Kozłowska-Rajewicz, uważała, że dzięki ustawie żłobkowej kobiety będą mogły szybciej wrócić do pracy po urodzeniu dziecka.

Związki partnerskie na “tak” Niewątpliwie z nominacji ministerialnej dla Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz zadowolone są organizacje homoseksualne. Pani pełnomocnik ds. równego traktowania daje im, bowiem nadzieję na to, że parlament uchwali ustawę o związkach partnerskich, nad czym od dawna lobbują. Jak dotąd bezskutecznie? Już podczas Kongresu Kobiet poseł Platformy Obywatelskiej mówiła, że jest za związkami partnerskimi, gdyż “każda forma wspólnego życia ludzi powinna być prawnie dopuszczona”. Przekonywała, że legalizacja związków partnerskich leży w interesie państwa. I nie przerażała jej perspektywa, że legalizując takie związki, doprowadzimy do tego, że prawnie zostaną uznane także układy homoseksualne, bo jak przekonywała, że np. we Francji mniej niż 10 proc. związków partnerskich stanowią układy homoseksualne, – czyli skoro jest to zdecydowana mniejszość, to nie ma problemu. Okazuje się też, że na poparcie nowej minister liczy Ruch Palikota, który przygotowuje własny projekt ustawy o związkach partnerskich, zgodny z postulatami środowisk homoseksualnych. Kozłowska-Rajewicz ubolewa, że Polacy są konserwatywni, ale “na szczęście społeczeństwo staje się coraz bardziej otwarte” i również nowy Sejm jest bardziej liberalny pod względem światopoglądowym. I być może uda się w tej kadencji ustawę o związkach partnerskich uchwalić. Co więcej, Agnieszka Kozłowska-Rajewicz nie widzi żadnej sprzeczności w popieraniu tak “postępowych” idei z katolicyzmem. Deklaruje się przecież, jako osoba wierząca, ale zarówno w tej sprawie, jak i w kwestiach poruszanych wcześniej – czyli celibatu i kapłaństwa kobiet – prezentuje poglądy zupełnie odbiegające od nauki Kościoła katolickiego. Zresztą nie tylko w tych.

Aborcja i in vitro Jeśli wsłuchać się w wypowiedzi minister Kozłowskiej-Rajewicz, to powinniśmy być zaniepokojeni także jej podejściem do sprawy aborcji i in vitro. 30 czerwca br., gdy Sejm zdecydował o odrzuceniu obywatelskiego projektu ustawy o zmianie ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży, który zakładał wprowadzenie całkowitego zakazu zabijania nienarodzonych dzieci, Kozłowska-Rajewicz skrytykowała ten projekt. Powiedziała, co prawda, że jest przeciwniczką aborcji, ale i jest przeciwniczką tej ustawy, “ponieważ to jest prawny bubel, to jest propozycja, która jest sprzeczna z prawem medycznym, z ustawą o prawach pacjenta, jest sprzeczna z międzynarodową konwencją bioetyczną”. – Nie zgadzam się także z retoryką, która jest zawarta w uzasadnieniu i która przewija się w wielu wypowiedziach, z szafowaniem słowami o mordowaniu, o mordercach – protestowała. I przekonywała, że przeciwnicy aborcji są także przeciwnikami badań prenatalnych, postępu medycznego. Jednocześnie pełnomocnik ma świadomość, że nawet w obecnym Sejmie nie uda się zmienić prawa aborcyjnego, ale za to minister obiecuje, że będzie się starała, aby obecna ustawa była w końcu wykonywana. Teraz wszak – jak twierdzą feministki i aborcjoniści, a i tak samo myśli Kozłowska-Rajewicz – państwo i jego instytucje podobno przeszkadzają w realizacji ustawy. Ponadto w poprzednim Sejmie wielkopolska posłanka pracowała w nadzwyczajnej podkomisji ds. ustaw bioetycznych i in vitro, współpracując z Małgorzatą Kidawą-Błońską. Dlatego zwalczała projekt posła Bolesława Piechy (PiS), który postulował wprowadzenie zakazu zapłodnienia pozaustrojowego. W Sejmie ten projekt ostro zaatakowała Kozłowska-Rajewicz i zarzucała posłowi PiS, że dąży do zdelegalizowania wszelkich środków antykoncepcyjnych czy też chce dać zbyt duże prawo do stosowania klauzuli sumienia lekarzom, pielęgniarkom i farmaceutom. Najwidoczniej pani poseł uważała, że zmuszanie lekarza czy pielęgniarki do działań sprzecznych z ich wiarą jest jak najbardziej dopuszczalne. Minister Agnieszka Kozłowska-Rajewicz nie przedstawiła jeszcze oficjalnie swojego programu, jednak już z jej wcześniejszych wypowiedzi można być pewnym, że na nasze nieszczęście może to być program bardzo ambitny, którego celem będzie “przeoranie” mentalności polskiego społeczeństwa. Jest się, czego bać. Krzysztof Losz

Co z 300 miliardami obiecanymi przez PO?

Lewandowski: „Brałem udział w tych nieco durnych klipach, ale to była kampania” Jak wiadomo refleksyjny nastrój osłabia koncentracje. A to dla tych, którzy nie mówią, na co dzień prawdy, bywa zgubne. Wszystko wskazuje, że dotknęło to unijnego komisarza do spraw budżetu Janusza Lewandowskiego, polityka Platformy Obywatelskiej, który w piątek 2 grudnia odwiedził Lublin. Spotkał się m.in. z uczniami liceum, który przed laty sam ukończył. I jak donosi „Dziennik Wschodni”, w miłej atmosferze szczerze powiedział o procencie prawdziwości w ostatniej kampanii PO obiecującej 300 miliardów z Unii Europejskiej:

Uczniowie pytali m.in. o przyszłość strefy euro i 300 mld zł unijnych dotacji, obiecywanych w ostatniej kampanii wyborczej PO.

– Brałem udział w tych nieco durnych klipach, ale to była kampania – skomentował Lewandowski. – Nie oznacza to jednak, że obiecanych pieniędzy nie ma. O ile wspólnota się nie rozleci, to możemy zdobyć nawet większe środki. Spotkanie z licealistami zorganizowano w ramach programu „Back to School”, w ramach, którego polscy urzędnicy UE odwiedzają swoje szkoły i zachęcają uczniów m.in. do działania w instytucjach europejskich. Po czymś takim na pewno młodzież będzie się do instytucji europejskich garnęła. Jak widać, można tam pożyć, a gospodarowanie prawdą jest oszczędne. Co mówił w tym spocie, już wtedy budzącym kontrowersje ze względu na zarzut złamania przysięgi neutralności komisarza unijnego Lewandowski? Chodzi o miliardy, nawet o 300 miliardów złotych. Dzięki tym pieniądzom możemy zmniejszyć bezrobocie wśród młodzieży nawet o połowę - obiecywał. Zachęcał też do głosowania na „mocną drużynę PO”, która ma to gwarantować. Oficjalna strona Platformy Obywatelskiej przed wyborami obiecywała:

Stawką tych wyborów jest 300 miliardów złotych

Nie tylko wywalczymy kolejny siedmioletni budżet Unii Europejskiej, ale wywalczymy w nim dla Polski jeszcze więcej niż w tym budżecie. To jest rzecz kluczowa, to rzecz, która zdecyduje o cywilizacyjnych szansach rozwoju do końca dekady zapewnia Radosław Sikorski. Nie ma drużyny, nie ma ekipy, nie ma partii politycznej w Polsce lepiej do tego zadania przygotowanej - dodaje Jacek Protasiewicz. (…) Jak zaznaczył Jacek Protasiewicz, do tego zadania PO przygotowywała się od dawna – To nie jest przypadek, że Janusz Lewandowski w komisji jest tam, gdzie jest i to nie przypadek, że Jerzy Buzek objął prestiżową, jedną z trzech najważniejszych funkcji w UE – powiedział. Jacek Protasiewicz podkreślił jak ważne są te wybory i jak ważny jest w nich udział. Cytując Janusza Lewandowskiego powiedział – złych polityków wybierają również dobrzy ludzie, którzy w dniu wyborów pozostają w domach. (…) Jeśli wybierzecie nas, to dokończymy modernizację Polski i dla tej modernizacji wynegocjujemy z Unii Europejskiej, co najmniej 300 mld złotych – obiecał Sikorski. A co do „durnych klipów”, także z udziałem Janusza Lewandowskiego, to na YouTube zostały zablokowane przez autora. Czyli – PO. Dziennik Wschodni

Ucz się, młodzieży Pan Janusz Lewandowski, działacz PO i z ramienia naszego kraju unijny komisarz od finansów, spotkał się był z młodzieżą lubelskiego liceum, do którego sam kiedyś uczęszczał. Młodzież zaś zapytała go o te 300 miliardów złotych z Unii Europejskiej, które obiecywał nam załatwić w wyborczej reklamówce swej partii. Trzeba tu zauważyć, że zadając takie pytanie, młodzi ludzie wykazali się dobrą pamięcią (że to w III RP rzecz naganna, to osobna sprawa), bo wspomniana reklamówka nie tylko dawno już zniknęła z oficjalnych stron Partii, ale i usuwana jest na jej żądanie z mocy praw autorskich z serwisów internetowych typu YouTube; takie orwellowskie zacieranie śladów po własnych obietnicach uprawia zresztą Partia już od dawna. W każdym razie pan Janusz Lewandowski, najwyraźniej nieświadom obecności na spotkaniu dziennikarzy, wyjaśnił dziatwie dobrotliwie, że wprawdzie, owszem, występował „w tych nieco durnych klipach”, ale przecież „to była kampania”. Co nie znaczy, zastrzegł jednak, że jakichś tam pieniędzy z Unii nie dostaniemy. No, chyba żeby poszło naprawdę źle i żebyśmy nie dostali. W tej atmosferze szczerości i wzajemnego zrozumienia nikt już nie spytał o „zmniejszenie bezrobocia wśród młodzieży nawet o połowę”, zmodernizowanie gospodarki i służby zdrowia oraz inne obiecywane przed wyborami cuda, bo przecież Partia mówiła wyraźnie, że zrobi to, „mając 300 miliardów”. Mówiła też co prawda w oficjalnym programie, że „dla modernizacji wynegocjujemy co najmniej 300 mld złotych”, ale, wiadomo, „to była kampania”. Najwyraźniej nad salą zawisła niewypowiedziana konkluzja, że „nieco durny” był nie tyle wyborczy spot, ile ten, kto uwierzył. I bardzo dobrze. Niech się młodzież uczy, a może i spośród obecnych licealistów któryś wespnie się kiedyś na równie wysoki stołek. Rafał A. Ziemkiewicz

Czas KACZOROLOGÓW Żyją z opowieści o dawnej partii, żyją z ataków na nią. I pouczają – choć sami wszystko przegrywają… Zupełnie niepostrzeżenie na stałe zadomowiła się w Polsce nowa kategoria polityków.

Ich cechy charakterystyczne:

- Minimalne lub zerowe poparcie wyborców

- Przegrane sromotnie ostatnie wybory w CV

- Przewodzenie marginalnym formacjom/pozostawanie poza jakąkolwiek partią

- Miłość do mediów prorządowych, zwłaszcza telewizji (te są niemal wyłącznie prorządowe)

- Dłuższy lub krótszy epizod w PiS, z którego zazwyczaj wyszli, często budując po drodze legendę skrzywdzonych

Politycy ci w normalnym kraju zajęliby się samodzielną walką o wyborców, ewentualnie wycofali się z polityki lub dołączyli do którejś z mających większe poparcie partii. Ale u nas zajmują się czymś innym: obejmują posady kaczorologów. Pełnią funkcje, które na Zachodzie pełnili w poprzednim systemie sowietolodzy, a obecnie politolodzy. Badają, oceniają, komentują. Co? Partię, której niegdyś byli, a często, jak to ujął Andrzej Urbański, „kręcili kuprami zapewniając o wiecznej lojalności”. To jednak, że poszli gdzie indziej można jeszcze – znając politykę i koszty bycia dzisiaj w opozycji – zrozumieć. Ale to, że zamiast jak to w polityce normalnej zająć się czymś sensownym, budują swoją pozycję na sprzedawaniu opowieści o partii opozycyjnej – trudniej.

Po pierwsze, dorośli ludzie opowiadający ciągle o strasznych krzywdach, jakich doznali od Jarosława Kaczyńskiego, brzmią śmiesznie. Zwłaszcza, że często tą rzekomą krzywdą było wyciągniecie z nicości, z dołka, niemal zawsze też dobrze opłacany mandat.

Po drugie, opowieści ich składają się z tych samych zaklęć i haseł, typowych dla każdego zbiorowiska ludzkiego, gdzie z natury rzeczy nie brakuje intryg i zawiści.

Po trzecie, przyzwoici ludzie nie gardłują po odejściu z pracy jak straszna jest firma, w której spędzili dekadę.

Bo nie najlepiej świadczy to o nich.

Po czwarte, bo często mówią o ludziach, którzy tragicznie zginęli w Smoleńsku i nie mogą się już bronić.

Po piąte, bo ich dorobek nie uprawnia do radykalnych ocen skuteczności lidera poprzedniej formacji. Ktoś, kto przy wsparciu mediów rządowych nie potrafił zdobyć nędznych pięciu procent w wyborach, powinien ostrożniej formułować proroctwa, kto się kończy, jako lider. Bo najpierw warto by zacząć samemu być… Media to wiedzą, ale kaczorologów potrzebują jak powietrza. W świecie, w którym o działaniach władzy nie można rozmawiać inaczej niż na kolanach, potrzeba jakichś emocji, udawanych sensacji, odkryć. Trzeba gdzieś pozorować drapieżność. A taki jeden czy drugi kaczorolog, opowiadający z Brukseli o krzywdach doznany od Kaczora, wspaniale tę lukę uzupełnia. Kiedy zaś dorzuca jeszcze atak na śp. Lecha Kaczyńskiego, jest bezcenny. Pozwala to przemysłowi pogardy pokonać czas i działać tak, jakby smoleńskiej tragedii, owego efektu wieloletniego zaszczuwania głowy państwa, nie było. I tylko bardziej dociekliwy czytelnik zapyta o mandat krytyków - ich dorobek polityczny poza PiS. Lub o ich wiarygodność - o to czy np. liczne sensacje „podsłuchowe” się sprawdziły? W końcu rządzi PO, może sprawdzić. Albo o ich obecne usytuowanie - o to czy przypadkiem nie starają się o posadę rządową, nie żyją z kontraktów i kontaktów zależnych od Platformy. Ale większość nie zapyta. W ogóle coraz mniej osób pyta dziś o elementarną przyzwoitość. Dlatego w czasie, kiedy waluta euro jest w tarapatach, waluta kaczorologów, a więc donosy na dawnego lidera i dawnych kolegów, trzyma się całkiem nieźle. Stąd każdy weekend przynosi wysyp wyznań polityków z tej kategorii. A kiedy jedni się już zużywają, do gry wchodzą kolejni. Bo to ciągle diabelnie się opłaca. Co mówi nam sporo także o sposobach i mocy dystrybucji zasobów i prestiżu przez obecną ekipę rządzącą. A kaczorolodzy zazwyczaj na końcu, po lamentach o tym jak chcieli naprawiać opozycję, i tak lądują w obozie władzy. Takie czasy. Jedno pocieszające – ich wpływ na wyborców wyraźnie maleje. Z jednej akcji na drugą. Michał Karnowski

MARSZ NA MARSZ !

13 Grudnia ruszamy o 18.00 z Placu Trzech Krzyży pod pomnik Piłsudskiego przy Belwederze. W końcu, kto, jak nie Ziuk, wie najlepiej, co robić w sytuacji zagrożenia? Po drodze będzie okazja pokazać się Premierowi przed jego kancelarią. A sam Premier Tusk mimo bojowych zapowiedzi raczej nie rzuci na nas polskiej Policji. Może, dlatego, że to wciąż polska, a nie granatowa Policja. I zrobimy wszystko, żeby tak zostało… Wyświetl mapę

13 grudnia tego roku stuknie nam równo 30 lat odkąd grupa sowieckich nominatów poprzebieranych w polskie mundury wypowiedziała wojnę wolnym Polakom. I nie ma już dzisiaj cienia wątpliwości, zwłaszcza po ujawnieniu archiwum Mitrochina, że wypowiedziała ją nie z powodu zagrożenia sowiecką inwazją, a tylko dla ratowania swoich namiestnikowskich stołków. Towarzysz Jaruzelski był nawet tak przerażony wolnościowym zrywem Polaków w latach 1980-81, że błagał swoich kremlowskich panów o interwencję. Ciekawe, że Moskwa umyła ręce, władzę sowiecką w Polsce uratowała w Grudniu sama WRONA. Uratowała ją dla siebie i w swoim własnym interesie. Przy wszystkich rzucających się w oczy różnicach dzisiejsza sytuacja jest w jakiś sposób podobna do tej sprzed 30 lat. Znowu mamy u władzy ludzi, dla których, delikatnie mówiąc, suwerenność Polski nie jest najwyższą wartością w polityce. Donald Tusk za młodych był łaskaw wyartykułować sąd, że „polskość to nienormalność”, a jego ulubiony minister, Radosław Sikorski, tydzień temu ogłasza w Belinie gotowość do kompromisu w sprawie suwerenności. Z drugiej strony znowu mamy do czynienia z wzbierającą falą polskiego patriotyzmu. Po Smoleńsku, storpedowaniu negocjacji w sprawie tarczy antyrakietowej, niebywałej umowie gazowej z Rosją i ostatnich serwilistycznych krokach naszej administracji wobec Berlina, coraz więcej ludzi dostrzega konieczność obrony polskiej niepodległości także przed własnym rządem. Zupełnie jak 30 lat temu! W ogóle dziwna sprawa z tą naszą historią najnowszą. Po 1918r Polska Niepodległa trwała 21 lat. We Wrześniu zniszczyli ją do spółki towarzysze sowieccy i niemieccy, którzy dopiero dwa lata później skoczyli sobie, jak to w gangach bywa, do gardeł. Po 1989r. sprawa nie jest aż tak oczywista, ale podobieństwa są zaskakujące. Od wyborów kontraktowych do Smoleńska upłynęło praktycznie tyle samo czasu, co od powrotu Piłsudskiego z Magdeburga do Września. A po Smoleńsku nastąpiły rzeczy, które większości z nas nie śniły się w najczarniejszych snach. W ciągu roku zdemontowano praktycznie całą polską politykę zagraniczną, budowaną przy niemałych problemach przez 20 lat. Wykonano szereg serwilistycznych gestów, jak oddanie Rosjanom śledztwa smoleńskiego, odprawa ambasadorów u ministra Ławrowa, budowa pod Ossowem pomnika sowieckim mordercom, czy ostatnio wezwanie Berlina do wzięcia spraw europejskich w niemieckie ręce. A na dodatek zapowiedziano włączenie Polski do strefy Euro. Tej samej, która właśnie malowniczo idzie sobie na dno i z której powoli wyłania się nowe niemieckie mocarstwo. Oczywiście najprawdopodobniej p.p. Tusk i Sikorski szukają sobie po prostu lepszych posad na niepewne czasy. Minister Sikorski przecież już raz pożegnał się w ciągu jednej nocy z całym swoim antykomunizmem i ostrożnością względem Rosji. Kiedy wydawało mu się, że ma szanse objąć stanowisko sekretarza generalnego NATO. Ciekawe, co teraz wydaje się ulubionemu ministrowi premiera Tuska? Co wobec tego mogą zrobić Polacy, którym nie widzi się rezygnacja z niepodległego państwa? Którzy poważnie traktują zobowiązania nałożone przez tych przodków, którzy za tę suwerenność wylali morze i własnej i wrogiej krwi? Na szczęście jeszcze nie musimy iść do lasu ani nawet zawiązywać konfederacji w Barze. Na razie wyjdźmy po prostu na ulice 13 grudnia i pokażmy układowi rządzącemu, że akurat suwerenność jest taką kwestią, w której żadnych kompromisów być nie może. Wyjdźmy wszyscy – piłsudczycy, narodowcy, kombatanci od Powstania po Solidarność, lud pisowski, obrońcy Wiary i Kościoła. O kształt naszego państwa zdążymy się jeszcze nieraz pokłócić. Ale, u licha, kłóćmy się o to w naprawdę Niepodległej!

Ruszamy o 18.00 z Placu Trzech Krzyży i pójdziemy pod pomnik Piłsudskiego przy Belwederze. W końcu, kto, jak nie Ziuk, wie najlepiej, co robić w sytuacji zagrożenia? Po drodze będzie okazja pokazać się Premierowi przed jego kancelarią. A sam Premier Tusk mimo bojowych zapowiedzi raczej nie rzuci na nas polskiej Policji. Może, dlatego, że to wciąż polska, a nie granatowa Policja. I zrobimy wszystko, żeby tak zostało…

Krzysztof Skalski • warszawskipis.pl

Mafia na styku polityki i biznesu Mafia węglowa to jest celne pojęcie. Jestem o tym przekonany. W dodatku mówimy tutaj o mafii niecofającej się przed niczym, mającej za nic ludzkie życie. Przypomnijmy sobie „Halembę” czy inne kopalnie, gdzie ginęli ludzie – mówi jeden z prokuratorów zwalczających mafię węglową na Śląsku. Byliście ekipą, która próbowała nadrobić zaległości i wziąć się za mafię węglową. Jak bardzo ten rodzaj przestępczości był zakorzeniony na Śląsku? Naprawdę głęboko. To sięgało lat komuny i to bardzo głęboko. Powstawały prawdziwe fortuny. Geneza mafii węglowej to jest styk polityki, biznesu i na początku takiej mniejszej bandyckiej przestępczości. Potem te związki konsekwentnie się zacieśniały. Osłona polityczna i dostęp do majątku państwowego z biegiem czasu przekładało się na potężne pieniądze dla określonych osób. Mafia węglowa to jest celne pojęcie. Jestem o tym przekonany. W dodatku mówimy tutaj o mafii niecofającej się przed niczym, mającej za nic ludzkie życie. Przypomnijmy sobie „Halembę” czy inne kopalnie, gdzie ginęli ludzie. Działo się tak, dlatego, że ktoś zaniedbał kupienie odpowiednich urządzeń albo fałszował dane o stężeniu niebezpiecznych związków, byle tylko wydobywać jak najwięcej węgla. Nie liczono się z bezpieczeństwem ludzi. Wręcz oszczędzano na tym, bo chodziło o pieniądze, o zyski. Skutek był taki, że dochodziło do ludzkich tragedii. Drobnych przestępców zastąpiły potem grube ryby, gangi, zorganizowane grupy przestępcze takie jak grupa „Krakowiaka”. Ale uważam, że mafia węglowa nie mogłaby funkcjonować bez polityków, bez ich osłony. Związana z Barbarą Blidą, śląska „Alexis”, czyli Barbara Kmiecik zeznawała przecież, wprost, że polityk jest takim rodzajem „narzędzia” służącym do otwarcia przed przedsiębiorcą dotąd zamkniętych drzwi. To Blida miała jej gwarantować otwieranie drzwi w Warszawie, „uczyła ją Warszawy”. Tak przyznała sama Kmiecik. Po to była cała przyjaźń, to „obłaskawianie”, płacenie za wakacje w górach czy nad morzem, kupowanie drogich prezentów Czy nie jest tak, że w wojnie z mafią węglową wymiar sprawiedliwości, – jako instytucja – poniósł jednak porażkę? To „zielone światło” dla prokuratury trwało niecałe dwa lata. Przez taki też okres swoje funkcje sprawowali tacy ludzie, jak Janeczek czy Sierak. Mieli czas, by ruszyć tylko mały wycinek tej przestępczości. Sądzę, że udało się tyle, ile mogło się udać. Przynajmniej w jakiejś części zabraliśmy się za mafię węglową. Było kilkanaście rozpoczętych postępowań, które są dalej kontynuowane. Sprawa, o której panowie mówią, została wyłączona z postępowania, w którym zamierzaliśmy postawić zarzuty Barbarze Blidzie. Ostatnio też nieprawomocnie skazany został były poseł AWS, Henryk D. i stało się to na podstawie zeznań Barbary Kmiecik. Sąd uznał jej zeznania za logiczne, konsekwentne i mające pokrycie w rzeczywistości. To zresztą nie pierwsza taka ocena zeznań pani Kmiecik. Sąd ocenił je podobnie, stosując areszt tymczasowy wobec dwóch podejrzanych, członków zarządów spółek węglowych. Proszę pamiętać, że w sprawie, gdzie występowała świętej pamięci pani Blida, zeznania Barbary Kmiecik nie były jedynym dowodem. Były weryfikowane. Zresztą śledztwa w sprawie łapówek mają to do siebie, że wszystko dzieje się w cztery oczy. Naprawdę trudno jest o dowody, dlatego musieliśmy weryfikować każdy najmniejszy możliwy ślad. Rozmowa jest fragmentem pracy Krzysztofa Raka i Rafała Kotomskiego „Węglowa ośmiornica, czyli kto się boi prawdy o III RP”

Niezalezna

Karząca ręka III RP Proces z powództwa Ryszarda Krauzego przeciwko publicystce i dziennikarce śledczej Anicie Gargas toczy się od 2008 roku. Oligarcha żąda teraz astronomicznej kwoty miliona złotych, bo uważa, że został pomówiony.

– Nie dam się zastraszyć wysokimi roszczeniami – mówi dziennikarka w rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie”. Ostatnia rozprawa odbyła się w bezprecedensowych okolicznościach. Ochroniarz biznesmena zablokował drzwi do sali rozpraw, nie dopuszczając publiczności i dziennikarzy. Oto jak całą sprawę na łamach „Codziennej” komentują znani publicyści:

Rafał Ziemkiewicz, publicysta „Uważam Rze” Pozew o milion złotych to absurd. Pokazuje to tylko stopień rozzuchwalenia kolejnymi wyrokami sądów. Jest bardzo wiele wyroków, które są przykładami łamania zasad. Zasad, które pozwalają prasie funkcjonować w cywilizowanych krajach. Niestety wiele kolejnych orzeczeń pokazuje, że każdy, kto należy do establishmentu III RP, może w takiej sytuacji liczyć na życzliwość sędziów. Prawdopodobnie dopiero wyroki zaskarżone do Strasburga będą w stanie nieco uzdrowić sytuację w naszym kraju. Co ciekawe, w Stanach Zjednoczonych sąd mógłby uznać takie żądanie za absurdalne i ukarać tego, kto je wysuwa, grzywną.

Jacek Karnowski, redaktor naczelny portalu wPolityce.pl To bulwersująca sprawa. Zawsze, gdy słyszymy o żądaniu tak wysokich kar, rodzi się podejrzenie, że chodzi nie o ukaranie albo o przeprosiny, lecz o zniszczenie, uniemożliwienie dalszego funkcjonowania. Sądy powinny być bardzo wyczulone na tego typu intencje, zwłaszcza, gdy po drugiej stronie jest osoba potężna – czy to publicznie, czy finansowo! Można również odnieść wrażenie, że w wielu sprawach sądy zachowują się schematycznie – przejmują ukute przez dominujące media stereotypy osób „niepokornych” Choćby procesy Krzysztofa Wyszkowskiego – gdzie ewidentne dowody zostały zignorowane.

Gazeta Polska Codziennie

Podwójna dusza Opolszczyzny Na co dzień żyją jeden obok drugiego. Są na siebie po prostu skazani i trzeba mieć nadzieję, że cyniczne pomysły polityków nie sprawią, by kiedykolwiek narodziła się prawdziwa wrogość. Czy to się nam podoba, czy nie – na polskiej Opolszczyźnie niemiecka mniejszość w tym regionie akcentuje swoją obecność coraz wyraźniej. Sprzyja temu konsekwentna polityka władz niemieckich, które o interesy swojej mniejszości dbają. Prezydent Niemiec Christian Wulff zawarł nawet kontrakt z organizacjami polskich Niemców, którym nie brakuje pieniędzy i wpływów. Na Opolszczyźnie są oni dziś we władzach samorządowych województwa. Choć na początku miejscowa Platforma o tym partnerze zapomniała.

– Kiedy okazało się, że mniejszości niemieckiej nie ma w koalicji rządzącej Urzędem Marszałkowskim, poszła szybka reprymenda z Warszawy. Nie zdziwiłbym się, gdyby u Tuska interweniowała sama kanclerz Merkel – opowiada jeden z polityków opolskiej prawicy.

– To zabieganie o pozycję swojej mniejszości zasadniczo różni niemiecki rząd od polskiego. Nasi politycy nawet nie chcą przyznać, że w Niemczech istnieje polska mniejszość, nie mówiąc już o wsparciu dla starań o jej prawa – przyznaje Krzysztof Rak, publicysta i wykładowca UKSW, autor książki o sytuacji mniejszości polskiej za naszą zachodnią granicą. Zdaniem Raka, wyraźne są też działania władz niemieckich na podzielenie i zatomizowanie środowiska polskich imigrantów. Rząd w Warszawie nie tylko sprzyja niemieckiej mniejszości, ale też przeznacza wielokrotnie więcej pieniędzy np. na naukę języka niemieckiego wśród dzieci.

Święto piwa w Groszowicach Słoneczne, jesienne popołudnie w centrum Opola. Agencja pracy przy ul. Piastowskiej. Przed witryną stoi młody mężczyzna i czyta ogłoszenia wybijające się sporą czcionką. Jest praca dla pań przy starszych ludziach albo operatorów wózka widłowego. W obu przypadkach wymagana jest znajomość języka niemieckiego, bo zatrudnienie oferuje się u naszych zachodnich sąsiadów.

– Co z tego, że mam do Niemców dystans, a nawet ich nie lubię? Skoro dają robotę, trzeba zagryźć zęby i pojechać. Szkoda, że wymagają znajomości języka, ale kto wie, czy nie warto pomyśleć o jakimś kursie... – przyznaje mężczyzna, który od kilku miesięcy szuka pracy w okolicach Opola. Być może już wkrótce zostanie jednym z tych, którzy korzystać będą z autobusów krążących między Opolszczyzną a Monachium, Frankfurtem nad Menem czy Kolonią.

– Na co dzień korzystają z nich setki ludzi. Nie zdarzyło mi się zauważyć, by autobusy przyjeżdżały albo odjeżdżały puste – przyznaje Tomasz Kwiatek, były opolski radny PiS, a dziś wydawca i szef Niezależnej Gazety Obywatelskiej.

Związki z Niemcami są zatem w regionie tak silne jak nigdzie w Polsce. Nie pozwala też zapomnieć o sobie wyjątkowo aktywne i prężnie działające Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Niemców na Śląsku Opolskim. Wystarczy krótki spacer ulicami opolskiej starówki i lektura afiszów na słupie ogłoszeniowym. Zakończyły się właśnie Dni Kultury Niemieckiej, a jedno z opolskich kin zaprasza na przegląd niemieckich filmów. Wstęp bezpłatny. Na Opolszczyźnie mniejszość ma swoje radio, tygodnik i dwujęzyczną wkładkę do dziennika „Nowa Trybuna Opolska”. Organizuje koncerty, wystawy i konferencje naukowe. Promuje artystów. „Płyta z opolską duszą” - przeczytać można na plakacie reklamującym osiągnięcie duetu Józef Kotyś & Daria. Opolska dusza daje o sobie znać w dwóch językach, polskim i niemieckim.

– Staramy się, by ludzie znaleźli w niemieckiej kulturze coś atrakcyjnego – mówi Marcin Gambiec, działacz mniejszości w opolskiej dzielnicy Groszowice. – Pokazujemy nasze zwyczaje, tradycję. Przychodzi sporo ludzi, którzy nie mają niemieckich korzeni, ale podoba im się to, co robimy. Np. nasze święto piwa albo prezentacje potraw z różnych regionów Niemiec. Dla nas ważna jest działalność kulturalna, a nie polityka – przekonuje.

Co zrobić z dziadkiem? Marcin Gambiec jest młodym nauczycielem w jednej ze szkół w centrum Opola, absolwentem germanistyki na wrocławskim uniwersytecie. Musi często odpowiadać na pytania swoich uczniów, kim właściwie się czuje. I deklaruje, że nie ma z tym problemu.

– Oczywiście, że urodziłem się w Polsce, ale co mam zrobić z faktem, że mój dziadek był Niemcem? Trzeba to jakoś połączyć, a co do lojalności wobec państwa polskiego, to ja zdecydowanie ją czuję – mówi.

Według Gambca, opolscy Niemcy w żadnym wypadku nie nawiązują do złej przeszłości swojej historii. – Wiemy, że nasi przodkowie nie zawsze walczyli po właściwej stronie – przyznaje. Jego zdaniem należy jednak patrzeć do przodu i nie odgrzewać starego „polsko-niemieckiego kotleta”. – Na stereotypach tracą nasze oba narody. Przeszłości nie wolno wymazywać, ale myślmy o tym, co będzie jutro – mówi Gambiec i podaje przykład jedynego w Sejmie posła mniejszości niemieckiej, Ryszarda Galli, który z transportem podręczników do nauki języka polskiego pojechał do naszych rodaków na Litwie. Według Gambca, o podobnych przypadkach mówi się zbyt rzadko. Choć jednocześnie młody działacz przyznaje, że z wrogimi zachowaniami ze strony Polaków opolscy Niemcy spotykają się naprawdę rzadko.

Nie było syreny w Chronostau W tej pozornej idylli są jednak fakty, które mogą niepokoić. Jak wypowiedź z 2010 r. Norberta Rascha, szefującego TSKN na Śląsku Opolskim. W liście do marszałka województwa napisał on o powstaniach śląskich, że były „tragedią rodzinną i zbrojnym atakiem na integralność terytorialną suwerennego kraju”. Zdaniem Rascha, nie warto celebrować powstaniowych rocznic, bo to mitologizowanie, które ochoczo wykorzystywała komunistyczna propaganda mówiąca o „odwiecznie polskim Śląsku”. Początkowo opolscy działacze mniejszości, jak poseł Galla, do wypowiedzi tej odnieśli się ze zrozumieniem i uznali ją za „działanie zapobiegawcze w delikatnej materii”, jaką miałaby być historia powstań śląskich. Ostatecznie jednak zwyciężył pragmatyzm i do słów Rascha dziś raczej wracają z niechęcią. – Wolałbym tego nie komentować. Przypomnę tylko, że wielu przedstawicieli naszej mniejszości odcięło się od tej wypowiedzi – odpowiada Marcin Gambiec. A to niejedyna wpadka opolskich Niemców. W Strzelcach Opolskich parę lat temu miejscowy starosta rozpędził się, zdejmując godło Polski ze ściany powiatowej siedziby. Tłumaczył później, że chciał podkreślić, iż należymy do „jednej, wspólnej europejskiej rodziny”. W aurze lokalnego skandalu orzeł w koronie ostatecznie wrócił na swoje miejsce. Ale niesmak pozostał. W miejscowości Sławice, leżącej na terenie gminy Dąbrowa, poprzedni wójt ze zdziwieniem obserwował zapał tamtejszych mieszkańców przy rozbiórce zaniedbanego budynku starej szkoły. Okazało się, że w okresie międzywojennym uczyły się w niej tylko polskie dzieci. W tej samej gminie, w miejscowości Niewodniki, podczas wizyty gości z Niemiec dzieci odśpiewały hymn narodowy z tekstem „Deutschland über alles”, używanym w czasach hitlerowskich. Wywołało to niesmak i pełną konsternację niemieckiej delegacji. Z kolei w położonych 10 km od stolicy regionu Chrząstowicach w osobliwy sposób uczczono ostatnią rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. 1 sierpnia tego roku o godzinie 17, gdy w całej Polsce syreny zawyły dla upamiętnienia godziny „W”, tamtejsze władze gminy (rządzonej przez mniejszość niemiecką) bawiły się w najlepsze na festynie samorządowym wraz z gośćmi zza zachodniej granicy. Syreny nikt nie włączył, a władze z wójtem Heleną Rogacką na czele tłumaczyły, że winien jest strażak z OSP, który o wszystkim po prostu... zapomniał. Opolska „Gazeta Wyborcza” o całe zdarzenie rozpytała mieszkańców Chrząstowic, czyli Chronostau, jak głoszą dwujęzyczne tablice przy wjeździe do tej podopolskiej miejscowości. I opublikowała taką oto wypowiedź jednego z przechodniów: „A czy to Powstanie Warszawskie jest naprawdę dla wszystkich takie ważne?”. W Chronostau z pewnością mniej ważne od tablic niemieckich, które po referendum pojawiły się tu na wszystkich publicznych budynkach. I tak szkoła podstawowa imienia Stanisława Staszica to jednocześnie Stanislaus Staszic Grundschule. – Dobrze i tak, że nie Stanislaus Staschitz. A swoją drogą ciekawe, kiedy pani wójt Chrząstowic zacznie podpisywać się Rogatzki a nie Rogacka, jak dzisiaj – zastanawia się Tomasz Strzałkowski, radny powiatu opolskiego, który w sprawie dwujęzycznych tablic na Opolszczyźnie jak mało, kto ma wiele do powiedzenia.

Tablice niezgody Czy rzeczywiście dwujęzyczne, polsko-niemieckie tablice w gminach na Opolszczyźnie są dla mieszkańców ważne? Wątpliwości ma tutaj właśnie radny Strzałkowski, który kwestionuje próby wprowadzenia takich tablic w gminie Ozimek. Po nieudanych referendach w 2008 i 2009 r. kolejną próbę tamtejsze władze samorządowe podjęły po ubiegłorocznych wyborach. Uchwałę o konsultacjach z mieszkańcami Tomasz Strzałkowski zaskarżył jednak w sądzie. – Trzeba pamiętać o właściwych proporcjach między Polakami a Niemcami w gminie. Nie można narzucać wszystkim woli zdecydowanej mniejszości – uważa. Zdaniem Strzałkowskiego, sprawa tablic nie wzbudza większego zainteresowania zwykłych mieszkańców. – Forsują ją działacze mniejszości. Dla młodych ludzi zawsze ważniejszy będzie bus, którym dojadą do pracy w Niemczech albo w Holandii – przekonuje. Ciekawe są wyniki konsultacji w sprawie wprowadzenia dwujęzycznych napisów w gminie Ozimek z czerwca 2011 r. Sprawa rzeczywiście nie wzbudziła większego zainteresowania mieszkańców, skoro na ponad 17 tys. osób uprawnionych do głosowania wypowiedziało się nieco ponad tysiąc. Czyli niespełna 6,5 proc. Z czego 791 osób było dwujęzycznym tablicom przeciwnych, a tylko 294 opowiedziały się za nimi.

– Tymczasem słychać o dalszych planach wprowadzenia dwujęzyczności, Na przykład niemieckie napisy mają pojawić się na biletach kolejowych przewozów regionalnych i biletach PKS na całej Opolszczyźnie – mówi Tomasz Strzałkowski.

Heidi z babiego lata Czy zatem polsko-niemieckie stosunki na Opolszczyźnie jednak podszyte są wzajemną niechęcią i uprzedzeniami? To wniosek zbyt daleko idący. Bo przykładów na normalne, przyjazne współżycie jest jednak zdecydowanie więcej. – Błędem jest zwłaszcza wpychanie Ślązaków w rolę Niemców. Oni nie tylko walczyli o polskość tych ziem. Prawica powinna o nich walczyć, bo są przywiązani do Kościoła, tradycji i rodziny – nie ma wątpliwości opolski radny Michał Nowak. – Mam bardzo dobre stosunki z sąsiadami – Niemcami, ale jednak postanowiłem przed domem umieścić biało-czerwoną flagę na kilkumetrowym maszcie. Po prostu poczułem, że jest czas na zaakcentowanie swojej polskości. Bo czuję swojego rodzaju zagrożenie, gdy czytam o coraz szerzej wprowadzanych dwujęzycznych napisach. I trochę mi nieswojo, kiedy sąsiedzi, gdy w telewizji jest mecz piłkarski Polska–Niemcy, jeżdżą z niemieckimi flagami na samochodach – opowiada mieszkaniec okolic Opola. Dodaje jednak, że wzajemne akcentowanie narodowego przywiązania nie popsuło jego stosunków z sąsiadami. Tę deklarację z uśmiechem przyjmuje Ryszard Szram, szef opolskiego klubu „Gazety Polskiej”. Jak to się mówi, jest w temacie. W położonej niedaleko Opola miejscowości, gdzie mieszka, są dwa ludowe zespoły. Polski – „Babie lato” i niemiecki – „Heidi”. Żona pana Ryszarda, choć stuprocentowa Polka, grywa w obu, bo zespołom brakuje muzyków. Czy właśnie nie o to w tych polsko-niemieckich przypadkach na Opolszczyźnie Anno Domini 2011 powinno chodzić? Rafał Kotomski

Apel organizatorów corocznych nocnych demonstracji pod domem Wojciecha Jaruzelskiego 13 grudnia 2011 roku upłynie 30 lat od chwili, gdy komuniści, na czele z Wojciechem Jaruzelskim, gwałcąc obowiązujące prawo, wprowadzili stan wojenny. Zdławiono w ten sposób dążenia wolnościowe Narodu Polskiego wyrażone w wielkim zrywie Solidarności. W wyniku działań komunistycznego aparatu terroru zamordowano w stanie wojennym blisko 150 osób, zdelegalizowano NSZZ Solidarność, aresztowano i pozbawiono wolności ponad 10 tysięcy działaczy opozycji, wzmożono działania aparatu bezpieczeństwa i cenzury. Mimo upływu ponad ćwierćwiecza osoby odpowiedzialne za gwałt zadany wówczas Narodowi, nie poniosły żadnej odpowiedzialności, a większość działań przestępczych komunistycznego aparatu bezpieczeństwa nie znalazła finału w sądach wolnej Polski. Dlatego też od prawie 20 lat w nocy z 12 na 13 grudnia spotykamy się pod willą autora stanu wojennego – Wojciecha Jaruzelskiego, aby protestować przeciwko nierozliczonym i nieosądzonym zbrodniom tamtego czasu oraz aby uczcić pamięć wszystkich ofiar stanu wojennego. Również i w tym roku Społeczny Komitet Upamiętnienia Ofiar Stanu Wojennego, zrzeszający zarówno działaczy opozycji niepodległościowej, jak i młode pokolenie, zaprasza do udziału w manifestacji pod willą Wojciecha Jaruzelskiego w Warszawie przy ul. Ikara 5. Spotkajmy się już o godz. 23.30 w nocy z 12 na 13 grudnia. Weźmy ze sobą znicze – dowód pamięci o ofiarach zamordowanych przez komunistów. Bądźmy razem i razem domagajmy się osądzenia zbrodni komunistycznych i uhonorowania ofiar stanu wojennego. Zło i kłamstwo nie mogą być elementem życia publicznego! Dobro i prawda muszą zwyciężyć!

Społeczny Komitet Upamiętnienia Ofiar Stanu Wojennego

Niemcy, Europa, przestroga Helmut Schmidt, liczący 92 lata kanclerz Niemiec, wygłosił na zjeździe SPD testament polityczny na temat UE. Na tym tle Sikorski w Berlinie sprawia ważenie mokrego pudla. Wystąpienie Helmuta Schmidta, kanclerza seniora z ramienia SPD, sędziwego polityka, pamiętającego ojców Europy (zawsze o nim mówiono, że należy do niewłaściwej partii) miało na celu sprowadzenie bujającej w obłokach Angeli Merkel i jej menażerii na ziemię. Schmidt w Berlinie powiedział o Merkel to, co w Warszawie Kaczyński:

Niemcy zmierzają do dominacji w Europie. I dodał to, czego nie powiedział Kaczyński: mianowicie, że poniosą klęskę.

Na tle mądrego przemówienia Schmidta wypracowanie, przeczytane przez gończego z psiarni Tuska w Berlinie wygląda na to, na co zasługuje: na tani panegiryk, kompromitujący Polskę w oczach Niemców. Niemcy zawsze miały za nic swych pochlebców i w tej materii nic się nie zmieniło. Schmid z właściwą wielkiemu politykowi ironią zacytował słowa towarzysza kanclerz Merkel z ław CDU, Volkera Kaudera („w Europie będzie się znowu mówić po niemiecku). Przestrzegł Berlin przed chrapką na mocarstwową rolę i powiedział to, co robi Kaczyński: „my, Niemcy, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nasi sąsiedzi przez kolejne pokolenia nie będą nam ufać“.

Post scriptum: Schmidt ocenia Angelę Merkel podobnie, jak polska opozycja demokratyczna. Zwraca on uwagę na fakt, że Niemcy otrzymały po wojnie pomoc, kiedy były w potrzebie, a teraz muszą okazać ją innym. To tyle w temacie krytykowanych przez Merkel euroobligacji. Schmidt mówił też o „postnarodowym napinaniu mięśni“ przez Berlin. Kto o tym jeszcze mówił, no, kto? Sikorski w Berlinie? Jedna z dzisiejszych gazet przypomina, że wprawdzie Niemcy są płatnikiem netto Europy, ale i w takim samym stopni kasjerem netto i na wspólnocie zarobiły najwięcej. Czy p. Tusk i jego wybitni eksperci coś o tym wiedzą? Chapeau bas, panie kanclerzu! Jan Bogatko

Czy Sikorski w ogóle rozumie.... Nie wiem, czy Sikorski w ogóle rozumie, co to oznacza Stany Zjednoczone Europy. Rozumie natomiast świetnie, że taki język dzisiaj się podoba. To język dominujący w całej Unii Europejskiej – mówi europoseł PiS, profesor Ryszard Legutko. On po prostu nigdy nie miał poglądu na ten temat, ani na żaden inny. Wyłączając oczywiście własną karierę. Stefczyk.info, wPolityce.pl: W Polsce wciąż trwa debata na temat przemówienia Radosława Sikorskiego w Niemczech. Jak Pan ocenia słowa szefa MSZ? Prof. Ryszard Legutko: Wypowiedź Radosława Sikorskiego jest skandaliczna, i to pod wieloma względami. Pomysły tam wyłożone - wielce zaskakujące - nie zostały wcześniej przedstawione w kraju i poddane dyskusji. MSZ nie może zaskakiwać społeczeństwa i polityków, gdy w grę wchodzą sprawy tak poważne. Ale widać rząd kieruje się przekonaniem, że mu wszystko wolno.

Czy formułowane przy tej okazji obawy o polską suwerenność są uzasadnione? W przemówieniu były elementy, które muszą niepokoić. Niepokoi również forma, jakiej użył minister. Wystosował apel do rządu innego kraju, by ten przejął przewodnictwo w Europie. Co to w ogóle ma znaczyć? Kto go upoważnił do takiego apelu? Sądzę, że i Niemcy byli tym zaskoczeni. To nie jest normalny zwyczaj w prowadzeniu polityki. Wiele osób zaznacza, że Sikorski zabrał głos w sprawie, która nas nie do końca dotyczy. Sytuacja Polski jest dość specyficzna. My nie należymy do strefy euro, która przeżywa obecnie największy kryzys. Tę sytuację polski rząd powinien wykorzystywać na naszą korzyść. Tymczasem staliśmy się krajem, który w sposób zupełnie niepotrzebny wychodzi z inicjatywami w sprawach, które nas nie dotyczą, i w których nie będziemy mieli żadnej roli do odegrania. A wszystko to z potrzeby lizusostwa. Rząd uwielbia się podlizywać wielkim tego świata, by od czasu do czasu dostać łaskawie rękę do pocałowania.

Minister powiedział to, co chcieli słyszeć Niemcy? Każdy kraj lubi słyszeć od obcych, że jest najważniejszy i że wszystko od niego zależy. Minister Sikorski jest dobry w mówieniu takich komplementów, ponieważ nie ma żadnych poglądów. Kiedyś mówił, że Gazociąg Północny to drugi pakt Ribbentrop-Mołtow. Potem jednak przyznał, że rura jest OK. Wystarczyło, by zmienił obóz polityczny. On wcale nie zmienił poglądów na temat bałtyckiej rury. On po prostu nigdy nie miał poglądu na ten temat, ani na żaden inny. Wyłączając oczywiście własną karierę.

Federalizacji UE, o którą apelował, też nie popiera? Nie wiem, czy on w ogóle rozumie, co to oznacza Stany Zjednoczone Europy. Rozumie natomiast świetnie, że taki język dzisiaj się podoba. To język dominujący w całej Unii Europejskiej. Widać to było doskonale, gdy Donald Tusk przyjechał do Parlamentu Europejskiego na inaugurację polskiej prezydencji. Wtedy mówił, że musi być więcej Europy w Europie. Brzmiało to dość głupio, ale i tak wszyscy oszaleli z radości. Sikorski poszedł jeszcze dalej. Uznał, że cała Europa ma być w Europie. Brzmi jeszcze głupiej, ale nie szkodzi. Gdy Unia pójdzie w tym kierunku to Polska będzie miała w niej jeszcze mniej do powiedzenia niż teraz. A teraz już praktycznie jest na marginesie.

Mówi to tylko, żeby się podobać? Wszystko, co robią Sikorski i Tusk w polityce zagranicznej polega na tym, by się podobać. Oni myślą w kategoriach najbliższych sondaży, medialnego wizerunku, obecności na międzynarodowych spotkaniach. Nikt z nich nie rozważa rzeczy w kategoriach kraju i w perspektywie długofalowej. Ta kwestia w ogóle nie istnieje, ani w ich umysłach, ani w polskiej debacie publicznej. Uważamy, że płyniemy w głównym nurcie. Grunt, by się nikomu nie narazić i jakoś to będzie. Przegrywamy wprawdzie wszystkie konkretne boje o polskie sprawy, ale Polacy są wielkoduszni i wszystko wybaczą.

To przykra konkluzja Podsumowując słowa Sikorskiego należałoby stwierdzić, że jego propozycja pod względem koncepcyjnym jest niemądra, pod względem politycznym szkodliwa, a pod względem ludzkim żałosna. Powtórzę raz jeszcze: Sikorski i Tusk nie dokonali w polityce zagranicznej niczego, z czego nasz kraj czerpałby zyski. Jednak wiele środowisk broniło słów Sikorskiego, mówiąc, że jego propozycja jest dziś potrzebna i słuszna Komentarze po słowach Sikorskiego ogromnie mnie zasmuciły. Sporo było uwag krytycznych, ale jednak pojawiło się wiele głosów aprobatywnych, a nawet entuzjastycznych. To zasmucające. W kraju, gdzie panują racjonalne reguły polityczne, podobna sytuacja musiałaby się skończyć dymisją. U nas o niczym takim mowy nie ma. Wniosek PiS w tej sprawie jest skazany na porażkę. Myśmy się odzwyczaili przez dziesięciolecia od suwerennego myślenia. To, dlatego takie wydarzenia traktujemy, jako coś normalnego. Boimy samodzielności politycznej i przestaliśmy już rozumieć, czym jest suwerenność i jaką stanowi wartość. Wmawia się nam, a my potulnie tego słuchamy, że w naszych czasach suwerenność nie ma znaczenia. Przecież to absurd. Minister ze swoim apelem zwracał się do Niemiec, jako do kraju decyzyjnego w Europie, czyli kraju podejmującego samodzielnie kluczowe decyzje. To znaczy, że decyzyjność jednak się liczy w polityce. Powinniśmy się skupić, zatem na rozwoju swoich możliwości Powinno nam zależeć na tym, by jakąś rolę odgrywać i dysponować własnymi atutami przetargowymi. Klakierstwo i lizusostwo to nie są w polityce żadne atuty. Polakom zabełtano w głowach wmawiając im, że bycie dworakiem u mocnego władcy, to szczyt naszych możliwości. Wszystkie wyższe aspiracje, bardziej ambitne cele pozostają poza świadomością Polaków. Mówienie o takich aspiracjach i celach wywołuje zniecierpliwienie, strach, a później gniew. Polacy mają dzisiaj duszę kibica, a nie gracza. To bardzo przygnębiające.

Czy minister Sikorski swoją wypowiedzią nie pokazuje, że obecny rząd ma problem z Polską? Minister Sikorski i cała Platforma dobrze wpisują się w tę polską postawę kibicowania wielkim. Znamiennym były na przykład wydarzenia z ostatniej kampanii wyborczej po publikacji książki Jarosława Kaczyńskiego. Wybuchł wtedy skandal z powodu dwóch zdań dotyczących Angeli Merkel. Jednak za skandal nie uznano listu byłych ministrów spraw zagranicznych do szefa sąsiedniego państwa, solidaryzujący się z nią i atakujący szefa partii opozycyjnej we własnym kraju. To było coś niewyobrażalnego. Trudno mi sobie wyobrazić, by w jakimkolwiek normalnie funkcjonującym kraju opinia publiczna mogła tolerować takie zachowanie. Musiała nastąpić jakaś straszna destrukcja w polskiej wrażliwości, żeby dawać przyzwolenie, a nawet pochwalać coś takiego. Na szczęście są także inni Polacy, ale tacy ciągle pozostają w mniejszości. Po słowach Sikorskiego część osób wskazywało, że jego wypowiedź należałoby poprzedzić konsultacjami w Polsce na ten temat. Jednak w kraju na próżno szukać merytorycznych debat o sytuacji UE. Nie ma i nie było w Polsce szerokiej dyskusji o kryzysie euro, ani nie było prób wypracowania naszego stanowiska w tej sprawie. Są tylko medialne sztuczki członków rządu. A przecież takie stanowisko jest potrzebne. Opinia publiczna jest nieprzygotowana na żadne zasadnicze decyzje. Dlatego apel o to, by wszystkim zajęli się Niemcy, a my będziemy ich popierać do wielu trafia, ponieważ niewielu rozumie, na czym polegają problemy w UE. Jeden z dziennikarzy napisał nawet, że Niemcy powinni przewodzić Unii, ponieważ mają świetną technologię. I rzeczywiście duża część społeczeństwa tak myśli. Skoro u Niemców wszystko działa i gospodarka jest sprawna, to niech i nami rządzą. Jeszcze kilka lat temu do głowy by mi nie przyszło, że podobne głosy będą w moim kraju reprezentowały większość społeczeństwa. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Czy euro przetrwa do Bożego Narodzenia? Niemcy opuszczą strefę euro? Czy euro przetrwa do Bożego Narodzenia? – zastanawia się Peter Martino na łamach gazety „The Hudson New York”. Twierdzi, że jest to mało prawdopodobne. Inwestorzy już przygotowują się do częściowego lub całkowitego załamania strefy euro. W Niemczech coraz więcej mówi się o podjęciu próby ucieczki, a nie próby ratowania wspólnej waluty. W zeszłym tygodniu Andrew Bailey, dyrektor brytyjskiego Urzędu Usług Finansowych i były szef Banku Anglii powiedział na konferencji bankowej w Londynie, że brytyjskie banki muszą być przygotowane na niekontrolowany rozpad strefy euro. „The Wall Street Journal” donosi, że banki przeprowadzają stres-testy swoich systemów, aby upewnić się, czy są one w stanie poradzić sobie z załamaniem euro. Prawnicy japońskiego banku Nomura zalecają inwestorom, by sprawdzili, co jest zapisane drobnym drukiem na ich obligacjach denominowanych w euro, aby ustalić, co się stanie z nimi w momencie upadku euro. Badania Barclays Capital pokazują, że prawie 56 proc. inwestorów spodziewa się, że w najbliższym czasie, co najmniej jeden kraj strefę euro opuści.„Nawet Niemcy - pisze Martino - najsilniejsza i największa gospodarka w Europie, nie jest odporna na kryzys zadłużenia. W zeszłym tygodniu Niemcy zdołały pozyskać tylko 3,9 miliardów euro z planowanych 6 mld na aukcji obligacji 10-letnich”. Zszokowane władze niemieckie niespodziewany brak zainteresowania inwestorów tłumaczyły „niezwykle nerwową atmosferą na rynkach”. Ekonomiści sugerowali, że słaby popyt na obligacje spowodowany był niskim oprocentowaniem oferowanym przez rząd niemiecki. Inni jednak nie mieli wątpliwości i twierdzili, że inwestorzy po prostu nie mają już zaufania do wszystkich obligacji państw strefy euro – nawet tych niemieckich. Wielu specjalistów uważa, że w miarę pogłębiania się kryzysu zadłużeniowego w Europie, nawet Niemcy w sposób nieunikniony po prostu upadną. Jeszcze inna grupa ekonomistów ostrzega, że inwestorzy nie mają już wystarczająco dużo kapitału, który można by zainwestować. W ciągu ostatniego roku, straty na giełdach były katastrofalne, wyparowały ogromne sumy pieniędzy.„Jak dotąd, wszystkie rozwiązania proponowane przez polityków w Europie, mające powstrzymać upadek euro, tylko pogłębiły kryzys” – zauważa Martino. „Rządy w Grecji i we Włoszech zostały zastąpione przez niepochodzących z powszechnych wyborów technokratycznych aparatczyków” – dodaje. Cięcia wydatków, które są nałożone na kraje takie jak Grecja i Portugalia są deflacyjne. Wzrost gospodarczy w krajach silniejszej, północnej strefy euro zatrzymał się. Niemiecki eksport do słabszych krajów strefy euro na południu upadł: kurczy się PKB w słabszych krajach, maleje też popyt.„Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest to, że Grecja będzie musiała wycofać się ze strefy euro” – zauważa Martino. Dodaje jednak, że taka reakcja i tak jest już spóźniona. Wyjście Grecji, Portugalii i Cypru ze strefy euro nie wystarczy, by przywrócić zaufanie do wspólnej waluty europejskiej. Dlatego też pojawiają się sugestie, że być może Niemcy powinni opuścić strefę w celu ratowania swojego państwa. Dirk Meyer, profesor ekonomii z Uniwersytetu Helmuta Schmidta w Hamburgu, obliczył, że opuszczenie strefy euro będzie kosztować kraj ponad 200 mld euro lub ok. 10 proc. PKB. Ratowanie wspólnej waluty będzie kosztować Berlin 60 miliardów euro rocznie. W sumie koszt ratowania wspólnej waluty – jak wyliczył Instytut Ifo z Monachium, w ostatecznym rozrachunku okaże się dużo wyższy i może wynieść aż 560 mld euro. Dlatego właśnie wielu Niemców zaczyna wprost mówić, że znacznie korzystniejsze jest opuszczenie strefy euro niż próby ratowania jej. Martin zauważa, że skutki rozpadu strefy odbiją się finansowym echem na całym świecie. Niemcy są piątą, co do wielkości gospodarką po USA, Chinach, Japonii i Indiach, a gospodarka Unii Europejskiej, jako całość jest największa na świecie. Kryzys euro już wpływa na Europę Wschodnią, banki strefy euro i inwestorzy wycofują pieniądze z tego regionu. Europejski Bank Centralny szacuje, że w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy sektor prywatny strefy euro wycofał 335 mld euro z Europy Wschodniej - to aż o 300 mld euro więcej niż w poprzednich dwunastu miesiącach. Hudson New York, AS.

Quo vadis Polsko?

1. Rządząca Polską Platforma, a dokładnie jej najważniejsi przedstawiciele Komorowski, Tusk, Sikorski w ostatnich dniach wręcz prześcigają w wypowiedziach o konieczności pogłębienia integracji europejskiej, jako panaceum na kryzys w Unii Europejskiej. Jedyną alternatywą braku pogłębienia integracji jest ponoć rozpad strefy euro, a w konsekwencji także UE, który nastąpi szybko, jeżeli na szczycie 8-9 grudnia w Brukseli nie nastąpi porozumienie najważniejszych unijnych graczy. Polska także chce być wśród nich, więc po paru miesiącach nic nie robienia w ramach Prezydencji UE, rzutem na taśmę zgłaszamy propozycję, aby to Niemcy już bez żadnych ograniczeń dominowali w Unii, godzimy na federalizację, chcemy identycznych rozwiązań emerytalnych jak w Niemczech i wołamy o przyjęcie jak najszybciej wspólnej polityki fiskalnej. To wszystko miałoby być zrealizowane przy pomocy nowego traktatu z udziałem głównych instytucji europejskich, ale jeżeli miałoby trwać za długo, to niech to będą nawet porozumienia międzyrządowe, byleby tylko przyjęte zostały szybko. Atmosferę podgrzewają usłużni ekonomiści i wszelkiej maści komentatorzy, którzy w zaprzyjaźnionych mediach wieszczą katastrofę gospodarczą w Europie po rozpadzie strefy euro jakby gospodarki europejskie nie funkcjonowały przed 1 stycznia 1999 roku (wtedy wprowadzono bezgotówkowe rozliczenia w tej walucie).

2. Szczególnie rzucające się w oczy jest domaganie się przez obecnych przywódców naszego kraju, natychmiastowego wprowadzenia wspólnej polityki fiskalnej w strefie euro, a tak naprawdę w całej UE. Już prosta konsekwencja tego faktu w postaci ujednolicenia podatków w szczególności podatku dochodowego od osób prawnych, godząca w podstawę naszej konkurencyjności, powinna niejednego zwolennika tego rozwiązania, zastanawiać, ale jak widać i słychać, nie zastanawia. Nie oburza krajowych demokratów także to, że przyjęcie wspólnej polityki fiskalnej to debatowanie nad naszym budżetem najpierw w Brukseli a docelowo w Berlinie, a dopiero później w w polskim Parlamencie i to raczej nad kwestiami drugorzędnymi.

3. Najgorsze jest jednak to, że decydenci zdają się nie rozumieć, jakie skutki będzie oznaczało przyjęcie wspólnej polityki fiskalnej dla naszego przyszłego rozwoju Rachunkowość budżetowa i ta unijna i ta nasza zawiera rozwiązanie, które jest szczególnie niekorzystne dla krajów na dorobku takich jak Polska z zapóźnioną infrastrukturą techniczną, ochrony środowiska, telekomunikacji, informatyczną, wreszcie edukacyjną i naukową. Otóż w budżecie wydatki tak zwane bieżące jak i te rozwojowe kwalifikuje się jednakowo, jako wydatki powodujące deficyt, gdy brakuje dochodów budżetowych na ich pokrycie Inaczej jest w przedsiębiorstwach, jeżeli pojawia się dobry pomysł inwestycyjny, są pracownicy i jest zidentyfikowany popyt na przyszłe dobra i usługi, które będą dzięki tej inwestycji wytwarzane, przedsiębiorstwo bierze kredyt i nikt go nie rozlicza z wielkości kredytu tylko z przyszłych wyników finansowych pochodzących z tej inwestycji. Przy naszym poziomie rozwoju gospodarczego, aby w budżecie pojawiły się wydatki o charakterze rozwojowym niepowodujące deficytu, musimy albo prawienie mieć wydatków na cele społeczne albo też podwyższać podatki. Głębokie cięcia wydatków socjalnych przy takim poziomie biedy w Polsce, nie są możliwe. Podwyżki podatków i składek będą będą zarzynały naszą gospodarkę. Pozostaje tylko pożyczanie na cele rozwojowe albo zapaść infrastrukturalna w każdej dziedzinie życia. Wspólna polityka fiskalna to uniemożliwi. Nawet takie obecne łamańce jak stworzenie Krajowego Funduszu Drogowego, który pożycza na budowę dróg emitując obligacje nie będzie możliwe. KFD nie zaliczamy do sektora finansów publicznych, więc wynoszącego już 30 mld zł jego długu, nie zaliczamy ani do deficytu sektora finansów publicznych, ani długu publicznego. Quo vadis Polsko? Zbigniew Kuźmiuk

Mity o UE.Po wystąpieniu twitterowego herosa naszej dyplomacji od razu odezwała się masa basujących mu usłużnie euroentuzjastów z hasłami wytrychami w stylu jedyne lekarstwo to więcej Europy. Jak nam dobrze w tej Europie, bo tylko dzięki UE możemy podróżować bez ograniczeń, uczyć się na zagranicznych uczelniach, a euro wprowadzimy tak szybko jak tylko się da. Deszcz pieniędzy spada na nas z UE. Podobne cuda wianki słyszałem przed akcesją do UE, a potem w czasie debat nad Traktatem Lizbońskim, który miał uczynić z Europy sprawny organizm a USA miały wreszcie jeden telefon, pod który mogą dzwonić jakby coś się stało. Tymczasem ....Tymczasem UE to skostniały biurokratyczny twór, który jak w socjalizmie bohatersko walczy z trudnościami, które sam stworzył.

1. Przeregulowanie prawne wszystkich dziedzin życia w UE sięga absurdu. Słynne krzywizny ogórków, bananów, instrukcje obsługi drabiny to tylko najgłośniejsze przykłady. Przy czym te regulacje w niczym nie pomagają. Przykłady daje życie. Podobno jak nam się wmawia UE ma najlepszy system kontrolowania, jakości żywności. Każdy właśnie ogórek na przykład ma być śledzony od chwili zerwania z krzaka do chwili spożycia go. Jak ten wspaniały system „działa” mogliśmy się przekonać wiosną tego roku, gdy wybuchła panika związana z zatruciami żywnościowymi. I wszystko było jak w Radiu Erewań. Zaczęło się, że to ogórki z Hiszpanii. Na końcu okazało się, że to prawdopodobnie kiełki z Niemiec. Prawdopodobnie. Bo tematowi stopniowo ukręcano łeb. I do dziś nie wiemy, czym się w końcu potruło i od tych zatruć zmarło kilkadziesiąt osób. Jak się okazuje więc ten najwspanialszy pod słońcem europejski system kontroli żywności jest o kant pewnej części ciała potłuc.

2. Euro. Ileż to było mlaskania z zachwytem nad wprowadzeniem tej waluty. Ileż pienia nad tym jak to dobrze Słowacy mają, bo jako pierwsi wprowadzili ją z tzw. Nowej Unii. I jak się okazuje to wspaniałe euro przed niczym nie chroni – Grecja, Hiszpania, Włochy, Portugalia. Do tego KE przymykała oczy na fałszowanie danych gospodarczych przez np. Grecję, bo przecież propagandowo ładnie wyglądało, że więcej krajów przystąpiło do strefy euro. Efekty mamy dziś.

3. UE jako wielkie mocarstwo. Pamięta ktoś jeszcze plany pięcioletnie? Tak za socjalizmu coś takiego było. W UE dla niepoznaki te plany nazywa się strategiami. Ot weźmy np. taką Strategię Lizbońską (nie mylić z Traktatem). Rok 2000. „Celem planu, przyjętego na okres 10 lat, było uczynienie Europy najbardziej dynamicznym i konkurencyjnym regionem gospodarczym na świecie, rozwijającym się szybciej niż Stany Zjednoczone.” Zostawię już na boku krótkowzroczność „mędrców” z Brukseli bo już wtedy należało porównywać się też do Chin i Indii a nie tylko USA. Czym się skończyła ta wiekopomna strategia – nazwijmy to po imieniu plan 10-letni? Resztę macie tu: http://pl.wikipedia.org/wiki/Strategia_lizbo%C5%84ska#Za.C5.82o.C5.BCenia

4. Deszcz pieniędzy z UE. Owszem nawet sporo kapie. I to kapanie ma wiele wad w tym zadłużanie się na siłę samorządów i państwa bo do tego deszczu trzeba swoje dołożyć. A, że kasy nie ma to pochodzi ona z kredytów i obligacji zwykle wieloletnich. Jak się podliczy ile w końcu tzw. wkład własny kosztował to często okazuje się, że nie na przykład 50% kosztów inwestycji, ale dużo więcej. Nie mówiąc już o sensowności brania i wydawania tych pieniędzy, które często idą w tzw. błoto. Nie jest ważna celowość czegoś. Ważne jest, że jest kasa do wzięcia. Pojawiła się cała kasta żyjąca z tego. Euroentuzjastom polecam artykuł w „Polityce” o tym. Chyba, kogo, jak kogo, ale „Polityki” nie można oskarżyć o to, że jest eurosceptyczna?

http://www.polityka.pl/rynek/gospodarka/1521424,1,jak-sie-marnuje-dotacje-z-ue.read

5.Większa integracja? Jeden telefon do Europy? Traktat Lizboński miał lekarstwem na wszystko. Tak nam wmawiano. I jakoś znowu nie wyszło. Są marionetkowi i operetkowi Rompuy i Ashton a dzwonić trzeba i tak do Berlina i Paryża. Chociaż tutaj wiadomo, kto tym interesem rządzi i kto podejmuje naprawdę decyzje. Tylko, że jakoś jak pompowano TL, jako wiekopomny akt nikt nie powiedział, że decyzje i tak będą zapadać gdzie indziej.

6. Wolność podróżowania, której niby by nie było gdyby nie UE? Jakoś pamiętam, że w roku 1992 pojechałem sobie spokojnie ze znajomymi samochodem na tzw. Zachód. Jedyna różnica pas dla tych z UE i dla tych nie z UE na granicy. Dla wprowadzenia swobody podróżowania naprawdę nie trzeba dwóch siedzib parlamentu UE i tysięcy urzędników w Brukseli. Wystarczą porozumienia między zainteresowanymi taką swobodą państwami i już nie ma oddzielnych pasów. A jak wskazują niedawne przypadki z granicy duńskiej słynna Strefa Schengen i tak może być w każdej chwili zamknięta. Jednym słowem slogan o wolności podróżowania dzięki wejściu do UE to zwyczajne kłamstwo.

7. Swoboda studiowania i nauki, której niby by nie było gdyby nie UE? Nauka zawsze kosztuje i jakoś nie pamiętam żeby przed akcesją do UE istniał jakiś zakaz nauki w krajach UE osób z krajów do niej nienależących. Kto miał kasę mógł się uczyć wszędzie. Ba nawet dla osób spoza UE też były stypendia i programy pomagające w nauce. Istniały programy wymiany studenckiej, itp. Dziś studia, czy nauka za granicą też kosztują. Nic się nie zmieniło. Powtórzę. Jednym słowem slogan o tym, że możemy się uczyć gdzie chcemy dzięki wejściu do UE to zwyczajne kłamstwo. Teraz dzięki twitterowemu herosowi znowu nam się wmawia, że jedynie większa integracja, ba nawet może oddanie części suwerenności jest lekarstwem na wszystko. Jak pokazują to powyższe przykłady to g......o prawda. UE to gnijący, bezwładny twór niemający przed sobą wielkiej przyszłości. Kolejne integracje, zacieśniania, itp. to tylko przedłużanie agonii UE. Owszem jeszcze pewnie z kilkadziesiąt nawet lat tak się da. Ogłosi się nową integrację, nową strategię, znowu ogłosi się kłamstwa o tym jak to tylko dzięki akcesji możemy sobie podróżować swobodnie i uczyć się gdzie chcemy. Ciemny lud to kupi. A w końcu to wszystko pierdyknie tak, że ..... Chyba, że ktoś to wszystko postawi wreszcie z głowy na nogi. Frank Drebin

Kręcina stracił stołek w PZPN, ale nie pensję Szok i nie dowierzanie to pierwsze reakcje środowiska piłkarskiego, bo okazuje się, że „Zdzisiu” stracił stanowisko sekretarza w PZPN, ale do końca 2012 będzie pobierał pensję. To takie śmieszne, bagatela 38 tys. zł i w dodatku brutto jak mówi Lato.

Ktoś zapyta, o, co chodzi? Właśnie chodzi o to, że najlepszy „kumpel” prezesa piłkarskiego związku miał podpisany z PZPN kontrakt menedżerski na 4 lata. Oczywiście pikanterii sprawie dodaje fakt, że człowiekiem odpowiedzialnym za wdrożenie kontraktu Kręciny w życie jest odpowiedzialny Lato i Bugdoł członek zarządu PZPN. Czyli to taki prezent o „Grzesia” na mikołaja dla „Zdzisia”, by ten nie musiał się przemęczać, a kasa około pół milina i tak mu wpłynie w trakcie 2012 roku na konto?

Jak to możliwe? A no prosta sztuczka. „Grzesiu” podpisał kontrakt Kręcinie, A ten mu w zamian parafował kontrakt na 50 tys. zł brutto miesięcznie. W tej sytuacji jak twierdzą moi informatorzy Prezes Lato niczego się nie boi, bo wie, że z „głodu” nie umrze nawet jak go wywalą na zbity pysk z PZPN-u. Przecież do końca kontraktu i tak mu pensja będzie wpływała na konto. A więc afera „taśmowa” w tym skorumpowanym związku to był tylko wierzchołek góry lodowej!

Co dalej? Prokurator jak najszybciej powinien postawić zarzuty obu Panom. Minister sportu wystąpić do Sądu Rodzinnego o wprowadzenie kuratora do związku. A prezesem powinien zostać ktoś czysty. Przecież tych trupów w szafie PZPN ukrytych jest jeszcze więcej. Oburza mnie jak były minister Drzewiecki człowiek „nieskazitelny” mówi, że obecna afera to tak naprawdę wywołana jest przez osoby, które nie są "rycerzami" (sic!), bo od lat siedzą w PZPN. Tylko, co on zrobił, by to środowisko wyczyścić? Nic, w dodatku przez swoją nieudolność kurator pod wpływem szantażu UEFA o odebraniu Polsce Euro 2012 musiał wycofać się chyłkiem z PZPN. Lato musi odejść!

Fiatowiec

Mit „Solidarności” Wpis nie będzie mojego autorstwa, gdyż jest on treścią listu, jaki otrzymałem od swojego Przyjaciela, którego poznałem w sieci, a z którym wymieniam oprócz korespondencji – bardziej prywatnej – także poglądy

na tematy związane z Polską. Mam gorącą nadzieję, że nie poczyta on mi tego za złe. Na tutejszych łamach pragnę mu serdecznie podziękować za ten list, co czynię niniejszym i pozdrowić Go serdecznie.

Oto treść listu:

„Dziś chciałbym porozmawiać o „Solidarności”. Dlaczego? Sam nie wiem….Temat już od jakiegoś czasu jest dla mnie „żywy”, a do tego zbliża się rocznica 13 grudnia… O „Solidarności”, raczej – co może się wydać Tobie szokującym – o „micie Solidarności”. Nie, nie, to nie przewidzenie, tak właśnie napisałem. Dlaczego uważam „Solidarność ” za mit?

Postaram się rozwinąć tę myśl poniżej. Otóż, na wstępie muszę przyznać, że w czasach powstawania „S”, tej „pierwszej”, byłem w wieku mocno, hm,”młodzieńczym”, bo i pod stołem mogłem przejść wyprostowany, a i swoje ulubione gryzaczki miałem;) Nie znam więc sprawy „z autopsji”, z doświadczenia dorosłego człowieka, jednak, takie mam wrażenie, że wiedza, jaką zdobyłem przez kilkanaście ostatnich lat, wraz z współczesnym zachowaniem się wielu „autorytetów” „S”, pozwala mi na sformułowanie własnych wniosków. Otóż według mnie „S” była jedną wielką prowokacją tajnych służb PRL, które zostało zlecone do wykonania przez jakieś „liberalniejsze” skrzydło PZPR, widzące bankrutujący system centralnie planowanej gospodarki Polski Ludowej. Jestem zdania, że w 1980 r. pojawili się jacyś nowi „puławianie”, których wpływy były silniejsze niż następców reżimowego, twardego ideologicznie kursu „gierkowskich’ „neonatolińczyków”. Grupa ta (będę nazywał ją, dla uproszczenia „neopuławianami – szukając analogii, tak jak w przypadku „natolińczyków”, do tych „właściwych” z 1956 r.) widząc bankrutującą gospodarkę PRL, kolejki za wszystkim i braki aprowizacyjne z jednej strony, z drugiej zaś widząc zaangażowanie militarne ZSRR w Afganistanie, postanowiła dokonać nie tylko przejęcia władzy w strukturach PZPR, ale również nieco zliberalizować system – ot, jakąś „małą” przebudowę, celem chociażby częściowego zniwelowania braków towarowych. Oczywiście o wystąpieniu z Układu Warszawskiego czy RWPG nie mogło być i nie było nawet mowy, chodziło o „zmianę pokoleniowo – systemową”, ot, taką małą powtórkę z 1968 r. – młodym, czerwonym wieprzkom zamarzyło się korytko, pilnie strzeżone dotąd przez stare, pomne doświadczeń marca ’68 knury. Neopuławianie potrzebowali, zatem masowego poparcia, jakiś chwytliwych haseł, dzięki którym mogliby zmobilizować społeczeństwo do realizacji swojego skoku na władzę i sam ten skok legitymizować. Doszli do wniosku, iż nie mogą tego dokonać w oparciu o pozbawione społecznego zaufania, skompromitowane struktury PZPR; postanowili stworzyć jakiś nowy, masowy ruch społeczny, w części złożony z członków PZPR i zupełnie przez nią, (choć niewidocznie) kierowany, celem, jak już wskazałem, wyniesienia ich samych do władzy i osłabienia problemów zaopatrzeniowych Kraju, a do tego – z domieszką żądań wolności politycznych w ograniczonym zakresie (dobre do tego były postulaty wolnych związków zawodowych). W tym celu zdali się na bezpiekę, gdzie wcześniej musieli uzyskać wpływy na obsadę kluczowych stanowisk nie tylko w SB, ale i służbach wywiadu i kontrwywiadu wojskowego PRL. Następnie, polecono tym połączonym służbom i bazując na ich doświadczeniu w rozbijaniu środowisk niepodległościowych, stworzyć w pełni kierowaną przez bezpiekę (przez jej agentów), podporządkowaną „neopuławianom” z PZPR, masową społeczną „lawinę”, „ruch”, który miał dawać maksymalne złudzenie „spontanicznego”. W tym celu posłużono się postaciami, które wszak sympatyzowały lub wręcz aktywnie działały w strukturach PZPR, jednak nie zrobiły tam kariery i przybrały szatki „wielkich opozycjonistów”, tudzież”kontestatorów” systemu (np. Kuroń, Michnik, Geremek). Ci ludzie (będący w istocie „koncesjonowanymi bojownikami”) mieli zapewnić – z jednej strony – złudne przekonanie o „anty systemowym” charakterze ruchu, z drugiej zaś – zapewnić, jako stojąca na jego czele „elita” ścisłego kierownictwa, niczym niezakłócony kontakt z ośrodkami decyzyjnymi PZPR i PRLowskich spec służb. Co więcej, w całą tą bezprecedensową w dziejach ludzkości sztuczkę socjotechniczną, przeprowadzaną bez stosowania masowego terroru i represji (a wręcz przy ciągłym „dozowaniu” wrażeń spontaniczności) zaangażowano polski Kościół katolicki, kierując się wpływami zyskanymi w wyniku werbunku przez SB księży (pozyskanych drogą przekupstwa/szantażu znacznie wcześnie). Oczywiście, KK – a raczej jego zwerbowana część, również miał realizować w tej grze cele spec służb i „zliberalizowanej” partyjnej nomenklatury. No i tak zaczął się „Polaków flirt z wolnością” lat 1980-1981. Widząc „zachłyśnięcie się wolnością”, kolportaż ulotek, zamierającą lub wręcz bezsilną cenzurę, ogarniające Kraj strajki (głównie na tle socjalnym) „neopuławianie” zacierali ręce. Wiedzieli jednak, że potrzebny jest jakiś spektakularny sukces, jakaś forma publicznego „ugadania się” władzy z przedstawicielami strajkujących robotników, reprezentowanych przez „jednego z nich”, przez „robotnika z krwi i kości”. A do tej roli marksistowscy „uczeni” pokroju Geremka czy obciążonego „dziedzictwem” brata Michnika, „nie bardzo” się nadawali. Trzeba, więc było wynaleźć jakiegoś łatwego do sterowania, zupełnie pozbawionego moralnych hamulców, prymitywnego karierowicza, który jako ten „robotnik”, ta robotnicza „krew z krwi i kość z kości” stanąłby na czele ruchu, jako jego charyzmatyczny, niekwestionowany lider, niemal dyktator, którego władza nad ruchem i autorytet nie podlegają zakwestionowaniu (zawsze łatwiej kontrolować jednego człowieka niż kilku). No i wtedy specsłużby przyszły z”z pomocą”. Wybór padł na byłego TW „Bolek”, którego dossier, jako żywo predestynował jego właściciela do odegrania tej roli. I zaczęło się bazowanie na stereotypach, tak bardzo hołubionych w społecznej świadomości ówczesnego polskiego społeczeństwa (jestem przekonany, że wybór kandydata odbył się po drobiazgowym i długotrwałym, specjalistycznym przeanalizowaniu cech charakteru „kandydata” oraz społecznych oczekiwań przez najwybitniejszych psychologów i oficerów wywiadu- z uwzględnieniem stereotypów funkcjonujących w społecznej, polskiej świadomości). No i zdecydowano się na stworzenie mitu: „prosty robotnik”, „stoczniowiec”, „ojciec rodziny”, młoda, „zajmująca się domem (wyzuta wszak z intelektualnych aspiracji) i dziećmi (nie wiem, ile ich wtedy było – ale uwzględniano możliwości rozrodcze obojga) żona”, a do tego „katolik”(swoją drogą, Moherowy, nie widzisz, jak wiele pretensjonalności, jak wiele tego sztucznego, jarmarcznego katolicyzmu w plakietce z Matką Boską w klapie Bolka? Osobiście uważam, że pomysłodawca wpięcia mu tej plakietki to istny geniusz politycznego marketingu, którego inwencja w tej dziedzinie została niechybnie nagrodzona wysokim awansem w hierarchii spec-służb, np. do stopnia podpułkownika lub pułkownika, jeśli pomysłodawca miał stopień majora lub nawet kapitana). I tak narodził się mit przywódcy. Tyle mitu. A faktycznie: pazerny na władzę, amoralny, prymitywny narcyz (szukający swoich protoplastów wśród rzymskich cezarów), były kapral LWP gotowy trzaskać obcasami i składać meldunki zupakom, wulgarny prostak bezkompromisowo przepychający się łokciami, półanalfabeta, który nie przeczytał żadnej książki, mający problemy z poprawnym budowaniem zdań złożonych w języku polskim. Krótko mówiąc – idealny kandydat na „przywódcę” masowego społecznego ruchu, w pełni kontrolowanego, tak jak i jego „przywódca” przez partyjnych kacyków, mających przewagę w KC PZPR i podległe im specsłużby. Co było później – wszyscy wiemy. Skok „przez płot” na motorówce, lądowanie na rękach tłumu, spychanie w cień Anny Solidarność, Państwa Gwiazdów, i innych rzeczywistych, niesterowanych z bezpieczniackiego fotela, pomniejszych liderów, wyrażających faktyczny sprzeciw wobec komunistycznej dyktatury. W ten sposób, zwłaszcza po zawarciu sławetnych Porozumień sierpniowych z 1980 r., rosła legenda „S” i jej lidera (zauważ proszę Moherowy, jak wspaniała to nazwa dla ruchu społecznego! „Solidarność”, jakież uniwersalne, jak łatwe do identyfikacji i utożsamiania się z nim, zarówno przez osoby wierzące jak i zdeklarowanych ateistów, zawierające w sobie uniwersum pozytywnych emocji, właściwych istocie człowieczeństwa – czyż to nie przypadek? Według mnie – nie, to słowo „klucz”, „wytrych” obmyślony przez tęgie głowy wywiadu wojskowego/cywilnego PRL, którego autorowi/autorom nie pożałowano awansów i przywilejów, za wybitne osiągnięcie dla nazwy – kryptonimu najbardziej spektakularnej operacji specsłużb w dziejach ludzkości). Zauważ proszę Moherowy, że pomimo podpisania tzw. porozumień sierpniowych, tak naprawdę nie stało się nic. Co bowiem one zmieniły? Czy w sklepach przybyło towaru? Nie wiem, choć osobiście uważam, że jeśli w ogóle, to chyba w tych za „żółtymi firankami”, zarezerwowanymi dla wyższej partyjnej i bezpieczniackiej nomenklatury… A statystyczny Kowalski czy Kowalska żebrali o mleko w proszku dla dzieci, zamieniając kartki na wódkę na te, które dotyczyły mleka w proszku właśnie… Ale w pewnym momencie coś musiało się „rypnąć”. Masowość ruchu musiała zaskoczyć samych jego pomysłodawców. Tego już nie dało się kontrolować przez dotychczasową liczbę agentów, prowokatorów i pospolitych donosicieli. Co więcej, okazało się, że ciągle silne wpływy posiadają jeszcze Anna Solidarność, Państwo Gwiazdowie, a zyskują te wpływy również ci „zwykli ludzie”: bardziej „oczytani” Robotnicy, „drobni” Intelektualiści (nauczyciele, niezwerbowani przez esbecję wykładowcy uniwersyteccy, prawnicy, lekarze) – słowem Bolek i jego dyżurna grupa „intelektualistów” (Geremek, Kuroń, Michnik etc.) nie siedzą wcale tak mocno w siodle, jakby mogło się im wydawać. Co więcej, Ludzie po otrzeźwieniu z początkowej euforii, zaczęli dostrzegać – dzięki broszurom kolportowanym wśród dotąd nieświadomych tego robotników i intelektualistów, „czarne” i „białe” plamy w życiorysach tej „intelektualnej awangardy”: przynależność do PZPR w czasach stalinizmu, aktywną działalność w stalinowskim harcerstwie i organizacjach młodzieżowych, pokrewieństwo czy powinowactwo z funkcjonariuszami aparatu represji (również tego stalinowskiego?… Do tego „pojawili się” „nowi księża” – na nich nie można było wpływać obietnicami materialnych beneficjów czy szantażem (upublicznienia na parafii i w kuriach: zdjęć in flagranti z gosposiami/dziwkami, dowodów na posiadanie nieślubnego dziecka, skrywany homoseksualizm, pedofilię, zakup samochodu za środki przeznaczone na remont organów czy odmalowanie kościoła itp.). Wobec nich wszystkich bezpieczniaccy szpicle i prowokatorzy byli bezradni. W sklepach jak nie było towaru – tak nie było nadal. A jakby i tego było mało, sami „neopuławianie” zaczęli słabnąć. Na Kremlu dogorywał Breżniew, ale stało się jasnym, że jego polityczni spadkobiercy będą kontynuować linię „twardego kursu” (vide Andropow i Czernienko, który rządził, jako gensek do bodajże 1985 r. ) „Nje lzja!” – tak być może usłyszała delegacja „neopuławian”, która udała się do Moskwy. I wtedy stało się jasnym, że moskiewscy towarzysze postawią na wypróbowanego w służbie na ich rzecz sowieciarza w generalskim mundurze LWP. I ułatwili mu spektakularny polityczny awans, którego zwieńczeniem było wprowadzenie stanu wojennego i ukonstytuowanie się WRON, a po „neopuławianach” zniknął ślad. Niewykluczone, że po prostu odegrali swoją rolę i stali się niepotrzebni, a pojawić się mieli dopiero za kilka lat, bo w 1989 r., ale już w zupełnie zmienionych rolach. Czy „S” była mitem? Tak, według mnie była mitem. Kontrolowanym przez specsłużby ruchem społecznym, który gdy tylko zaczął się wymykać spod kontroli, został bezwzględnie spacyfikowany przez czerwoną soldateskę. Była „S” ruchem, który pochłonął miliony ludzkich nadziei, stając się przyczyną całego morza rozczarowań, przechodzącego często w krańcowe i ostateczne zniechęcenie polityką. Dała też przekonanie, że wszelka zmiana na lepsze tak naprawdę nie jest możliwa, a „system” jest wszechpotężny. Była wreszcie ruchem, który rozbudziwszy tak wiele nadziei, stał się źródłem współczesnych rozgoryczeń, biedy i bezrobocia milionów jego członków, ich dzieci i wnuków, dając milionowe (liczone w dolarach USA) fortuny różnym „bolkom”, gwarantując immunitet nietykalności oraz (w najgorszym razie) sowite emerytury, (o których np. większość członków „S” może tylko pomarzyć) starym ubeckim, esbeckim i w ogóle komuszym katom, kapusiom, dezinformacjom i szpiclom; innym spośród nomenklatury, zwłaszcza tym młodszym, zapewnił hojny udział w tzw. „prywatyzacji”, – czyli rozdrapaniu i zawłaszczeniu majątku narodowego Polski, zapoczątkowanego przy „kanciastym stole” i Magdalence. Co więcej, to właśnie na legendzie, micie „S”, wywindowały się do władzy indywidua, dla których „polskość to nienormalność” a sama Polska to „brzydka panna bez posagu”, wtłaczające w głowy polskiego „bydła” winę za holokaust, Jedwabne i Bóg jeden jeszcze raczy wiedzieć, co jeszcze, czyniąc z nich odmóżdżonych, pozbawionych uczucia patriotyzmu konsumentów ruskich paliw i tanią siłą roboczą dla Zachodu lub towar dla tamtejszych burdeli. Tak to właśnie postrzegam, a że mój sposób postrzegania rzeczywistości jest tak gorzki…Cóż, nawet najgorsza prawda jest lepsza od najpiękniejszego kłamstwa. I chyba tego należałoby się trzymać.” Uznałem, że z uwagi na sytuację w naszym kraju, warto zastanowić się nad powyższymi refleksjami. Moherowy

KRRiT chce abyśmy płacili abonament za domowy komputer! W chorych głowach zrodził się iście diabelski pomysł. Okazuje się, bowiem, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji przygotowała nowe rozwiązania dotyczące abonamentu radiowo-telewizyjnego. Zapowiedział to w radiowej Trójce jej szef Jan Dworak. Przewodniczący KRRiT, czyli tego niewydolnego organu Jan Dworak powiedział dziś w radiowej Trójce, że są dwa projekty nowelizacji ustawy medialnej. Nowe zasady płacenia abonamentu będą się opierać na założeniu, że każdy, kto ma w mieszkaniu energię elektryczną, ma radio, telewizor lub komputer. Jeśli ktoś nie ma żadnego z tych urządzeń, to może wystąpić o zwolnienie z abonamentu. Pierwszy projekt zmian uwarunkowań prawnych obejmuje te zmiany, które powinny zostać wprowadzone jak najszybciej, a drugi zasadnicze zmiany, wymagające konsultacji społecznych. Pierwszy projekt ma być gotowy w ciągu kilku tygodni. Uwzględnia on między innymi wyroki Trybunału Konstytucyjnego, dotyczące opłat koncesyjnych i cyfryzacji, ma też uszczelnić obecny system zbierania abonamentu. Oczywiście tak zapowiedział w radiowej Trójce Dworak, ale jak będzie to dopiero pokaże życie. Szef KRRiT przypomniał, że w 2010 roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, iż abonament powinien być ściągany. Rada zaproponowała między innymi, aby budżet państwa płacił abonament za osoby, które są zwolnione z jego płacenia (np. emeryci – przyp. red.). Jego słowa potwierdzają fakt, że ma to być łupienie obywateli – „Choć zdaję sobie sprawę, że możliwości budżetu mogą być ograniczone w tym zakresie” – dodał Dworak. Wesoły „Pan Janek” powiedział, że nowe zasady płacenia abonamentu będą się opierać na założeniu, że każdy, kto ma w mieszkaniu energię elektryczną, ma radio, telewizor lub komputer. Przewodniczący Krajowej Rady poinformował słuchaczy, że w tym roku uda się zebrać z abonamentu 470 milionów złotych, czyli więcej, niż przypuszczano na początku roku. Wyraził też nadzieję, że w przyszłym roku uda się zebrać jeszcze większą kwotę, co pozwoli mediom publicznym na właściwe wypełnianie misji. Rak oczywiście tej musji zgodnej z linią partyjną obecnej koalicji? A komentarz do tej informacji najbardziej trafny i dosadny zawarty jest w słowach pewnej Agnieszki – „Znowu kogoś p... ten pan kombinuje nawet, żeby abonament płacili wszyscy posiadaczy komórek”. Naprawdę wkurzona internautka pyta, – „DLACZEGO KRRiT UWAŻA, ŻE KAŻDY CHCE OGLĄDAĆ I OGLĄDA TELEWIZJĘ?????”. Jednocześnie podkreśla to, co wielu Polaków robi od dawna – „Ja nie oglądam. I nie chcę oglądać. Także w Internecie. Bo szanowny panie, to, że mam Internet jeszcze nie oznacza, że oglądam wasze beznadziejne programy TVP” – podkreśla zirytowana kobieta. Oczywiście nie pozostaje mi nic innego jak zgodzić się z jej słowami i doradzić Panu Dworakowi, a weź Pan sobie kilogram dynamitu i idź się rozerwć! Fiatowiec

Gorzkie owoce uzależnienia Niemcy w chwili upadku wspólnego przedsiębiorstwa o nazwie „Euro” objawiły się Europie w nowej roli – syndyka masy upadłościowej i wierzyciela w jednej osobie. Dla pozostałych wspólników jest to sytuacja wysoce niekomfortowa. Dopiero, co przy jednym stole podejmowali decyzje biznesowe, teraz okazuje się, że jeden na tym zarabiał, a reszta traciła. Jaka rola w tym kręgu przypadnie premierowi na najbliższym szczycie Unii? Sekretarza, któremu syndyk kazał odczytać polecenie? Policjanta, który pogania dłużników? Czy – co gorsza – poręczyciela, który weźmie na siebie część spłaty? Jeszcze dokładnie nie wiemy, na czym polega „autorska propozycja” premiera Tuska, którą powiezie na szczyt do Brukseli. Szef rządu nie raczył dotąd przedstawić jej posłom ani opinii publicznej, co samo przez się wiele mówi. Ze strzępów informacji wynika, że Tusk, śladem Sikorskiego, będzie wspierał stanowisko Berlina w kwestii zmian w traktacie UE, choć położy też akcent na wzmocnienie Komisji Europejskiej i Europejskiego Banku Centralnego. Na więcej Niemcy się nie godzą, a Tusk nie zamierza być adwokatem dłużników.

Tymczasem dzisiaj utrzymanie zrębów suwerenności Polski wymaga zachowania równowagi wewnątrz Unii. Niemcy powinny przyjąć współodpowiedzialność za długi eurostrefy w postaci emisji wspólnych euroobligacji lub zgodzić się na wyjście niektórych krajów z obszaru wspólnej waluty. Inaczej kryzysu euro nie da się pokonać. Wzmocnienie roli Komisji Europejskiej i skup obligacji dłużników przez Europejski Bank Centralny, na który zdaje się liczyć Tusk, to za mało jak na ten etap. To nie lekarstwo na kryzys euro, lecz kroplówka podtrzymująca gasnące życie. Wspieranie przez Polskę wariantu ścisłej dyscypliny i kontroli budżetowej doprowadzi do ugruntowania w Europie neokolonialnej dominacji Berlina. Przejęcie przez Niemcy zarządu nad budżetami narodowymi w celu ściągania długów skończy się wielką recesją w Europie i zamieszkami na obszarze wspólnej waluty. Wszelkie próby poparcia, a wręcz wciągania Polski w ten układ, muszą spotkać się ze stanowczym sprzeciwem. Dla dobra narodów europejskich, których samostanowienie jest dzisiaj poważnie zagrożone, dla dobra Europy, aby pozostała sobą, a także dla zachowania układu sił na świecie, który w razie stworzenia Wielkich Niemiec od Portugalii po Grecję może zostać poważnie zachwiany. Spójrzmy wstecz, aby zobaczyć, w jakim kierunku Niemcy popychają koło historii. Pamiętamy, jak przed referendum dotyczącym wejścia do Unii prominenci polskiej polityki Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Jarosław Kalinowski, Janusz Lewandowski, Danuta Hźbner i inni przekonywali, że nie ma mowy o utracie suwerenności. Przeciwnie – będziemy odtąd decydować nie tylko o sobie, ale i o losach Europy, a nasza pozycja w Unii będzie prawie tak silna jak głównych graczy. „Traktat z Nicei daje nam silną pozycję w Radzie, będziemy mieli tyle głosów co Włochy i Hiszpania, tylko o dwa głosy mniej niż Niemcy” – powtarzała w kółko ówczesna minister ds. europejskich Hźbner. Zapominała tylko dodać, że gdy już będziemy w Unii, dostaniemy do podpisania inny dokument: traktat konstytucyjny Europy, który tę naszą pozycję w Radzie zdecydowanie osłabi. Zawarte w nim nowe zasady głosowania tzw. podwójną większością dają przewagę krajom silnym i ludnym, jak Niemcy i Francja, a Polskę pozbawiają szans skutecznego sprzeciwu. Mimo fali krytyki w Europie jesienią 2004 r. traktat konstytucyjny został przyjęty i podpisany przez głowy państw i szefów rządów. Byłby wszedł w życie, gdyby nie Francuzi i Holendrzy, którzy uznali go za zbyt mało laicki i odrzucili w referendach. Francja to nie Irlandia, której można nakazać powtarzanie referendów do skutku. Decyzji Francuzów nikt nie odważył się podważyć, zresztą byłoby niezręcznie z uwagi na motywy, którymi się kierowali. Nad konstytucją Europy zapadła cisza. Tym razem nam się udało. Jednak praca nad federalizacją Europy nie została zarzucona – zmieniły się tylko metody. Zamiast toczyć boje konstytucyjne o wspólny fundament światopoglądowy, Niemcy skoncentrowały się na tym elemencie upadłej konstytucji, który przesądzał o władzy nad kontynentem, tj. na nowych zasadach głosowania. Tej kluczowej sprawy nie odpuścili, lecz przenieśli do nowego traktatu i przedłożyli państwom do podpisania. Traktat z Lizbony przyjęto 4 lata temu, nomen omen 13 grudnia, dokładnie w rocznicę stanu wojennego. Operacja powiodła się Niemcom dzięki wsparciu Francji, ale dziś coraz wyraźniej widać, że francuski motor siada. Na scenie pozostaną wyłącznie nasi zachodni sąsiedzi. Wprawdzie liczenie głosów po nowemu rozpocznie się od 2014 r., ale już teraz pozostałe kraje Unii, wiedząc o rychłej utracie przez Polskę pozycji, przestały się z nami liczyć i wchodzić z Polską w sojusze. Przykład? Niemal nazajutrz po podpisaniu przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego traktatu z Lizbony Szwecja zrezygnowała z blokowania Nord Stream na dnie Bałtyku. Jeśli uległość wobec potężnego sąsiada już dziś przynosi tak gorzkie owoce, to, co będzie wtedy, gdy pchniemy siebie i państwa Unii w orbitę głębszego uzależnienia od Berlina?

Małgorzata Goss

Wybory w Rosji - wygrana i porażka Kremla Partia Jedna Rosja najprawdopodobniej otrzyma ponad połowę mandatów w nowej Dumie Państwowej, izbie niższej parlamentu Federacji Rosyjskiej - poinformowała Centralna Komisja Wyborcza FR. To zwycięstwo, ale znacznie mniejsze, niż spodziewał się Kreml.Na czele zwycięskiej partii stoi premier Władimir Putin, a jej listę wyborczą w niedzielnych wyborach otwierał prezydent Dmitrij Miedwiediew. CKW podała, że po przeliczeniu protokołów z 96 proc. komisji wyborczych prowadzi Jedna Rosja z 49,54 proc. głosów, co przekłada się na 238 mandatów w 450-miejscowej Dumie. Według tych danych, Komunistyczna Partia Federacji Rosyjskiej (KPRF) zdobyła 19,16 proc. głosów, Sprawiedliwa Rosja - 13,22 proc., a szowinistyczna Liberalno-Demokratyczna Partia Rosji - 11,66 proc. głosów. Przekłada się to na 92 mandaty dla KPRF, 64 - dla Sprawiedliwej Rosji i 56 - dla LDPR. Frekwencja wyborcza wyniosła 60,2 proc. W poprzedniej Dumie Jedna Rosja posiadała większość konstytucyjną, kontrolując aż 315 mandatów. Partia Putina i Miedwiediewa prawdopodobnie straci, więc 77 miejsc w izbie. Marek Nowicki

Polska jest najważniejsza?

Ciężar dźwigania flagi polskiej. Władza miła jest i cudna, Prawda, polityczna dziatwo?Tylko, że lwem zostać trudno, A osłem – niezmiernie łatwo. Adam Biernacki

Czy Polska to my? Oczywiście. Obywatele państwa stanowią jego integralna część. Jednakże w skład państwa wchodzą jeszcze inne jego części. Na przykład władza. Zachodzi uzasadniona obawa, że gdy słyszymy, że Polska jest najważniejsza, to nie koniecznie chodzi o ciebie i o twoją rodzinę. Może chodzić o kogoś innego i kogoś innego rodzinę. Może również chodzić o to, żeby podkreślić, że najważniejsza jest władza. Skąd my to znamy. W głębokim socjalizmie Polacy manifestowali swoje niezadowolenie. W sklepach był tylko ocet oprócz niego tylko puste półki. Ojcowie nie mieli, czym karmić swoich rodzin. Niezadowolenie wywoływało falę strajków. W takiej scenerii rzecznik prasowy rządu stwierdził, że „władza się zawsze wyżywi” Władza to też część Polski. Tak, więc i wtedy aktualne było hasło „najważniejsza jest Polska”. Dobro państwa nie jest naszym celem. Jest tylko środkiem do niego. Państwo jest tylko narzędziem do podwyższanie standardu życia obywateli. Polska nie jest najważniejsza. Najważniejszy dla każdego z nas jest szeroko rozumiany nasz byt i byt naszej rodziny. Czy podczas naprawy uszkodzonego samochodu powiemy, że najważniejszy jest śrubokręt? Czy możecie sobie wyobrazić tłum składający się z właścicieli uszkodzonych samochodów i reperujących ich mechaników, głośno skandujących: najważniejszy jest śrubokręt? Najważniejszym naszym celem jest nasz dobry byt.Dobry byt obywateli państwa. Jak go się realizuje. Przede wszystkim przez pracę i jeszcze raz pracę. To właśnie praca prawidłowo umocowana w procesie wytwórczości dóbr jest podstawowym składnikiem dobrego bytu. To w wyniku pracy rodzą się owoce pracy, które wymieniane z producentami innych owoców pozwalają zaspakajać nasze potrzeby ujawniające się na wszystkich obszarach naszego życia. Praca rodzi bogactwo. Oczywiście nie można utożsamiać bogactwa z dobrym bytem. Bogactwo jest tylko pomocniczym składnikiem dobrego bytu. Liczy się jeszcze szeregi innych aspektów życia człowieka. Istotną kwestią jest stopień wolności. Czy można sobie wyobrazić, że dobry byt ma Michaił Borysowicz Chodorkowski. Cóż z tego, że jego majątek jest obłędnie wielki? Jaką ma korzyść ze swojego majątku spędzając czas przymusowo we współczesnym gułagu? A zdrowie? Czy o dobrym bycie może mówić człowiek trapiony przez choroby? Czy permanentne bóle zębów, „łamanie kości” przez reumatyzm, czy wiecznie otwierające się rany można pogodzić z „dobrym bytem”? A samotność? Czy kraj, w którym stosunki miedzy ludzkie są bardzo nieprzyjazne pozwala na „dobry byt”? A klimat? Zauważamy, że wielokrotnie bardziej uśmiechnięci są niedokarmieni mieszkańcy Afryki niż nasi krajanie! Takich czynników „dobrego bytu” można by wskazac wiele.

Jednakże bogactwo, aczkolwiek nie jest jedynym, ale bezspornie jest najważniejszym czynnikiem wpływającym, na jakość bytu człowieka. Szereg innych składników dobrego bytu osiąga się w pełni bądź w jakieś części za pieniądze. Bogactwo otwiera do nich drzwi. Utożsamiamy sobie dobry byt z życiem w ciepłym kraju. Pieniądze nas tam przeniosą. Utożsamiamy sobie dobry byt ze zdrowiem. Pieniądze pomogą nam jak najdłużej utrzymać zdrowie, a w przypadku jego utraty dają możliwość pomniejszenia skutków. Przykłady takie można mnożyć. Z zasady pieniądz, jeżeli jest właściwie użyty, to staje się lekarstwem prawie na wszelkie bolączki. Społeczeństwo dzieli się na wytwórców owoców pracy oraz na konsumentów tych owoców. Oczywiście ci pierwsi też konsumują. Jednakże u nich przewyższa wytwórczość nad konsumpcją. Tak, więc są dostawcami netto owoców pracy. Inni zaś, nawet, jeżeli te owoce wytwarzają, to robią to w niewielkiej ilości. Na pewno w ilości mniejszej niż ich konsumpcja. Szereg osób ma wrażenie, że wykonuje niezwykle ciężka pracę. Uważają oni, że należy im się sowite za to wynagrodzenie. Wyobraźmy sobie przedsiębiorstwo wędkarskie. Zatrudnieni wędkarze codziennie rano chodzą nad Wisłę i łowią na wędki ryby. Od świtu do zmroku, w dni powszednie i święta, bez względu na pogodę, siedzą nad rzeką i łowią. Oczywiście wyniki tych połowów znamy. W Wiśle jest niewiele ryb. Jeszcze mniej daje się im złapać. Ale oni łowią. Co miesiąc dostają wynagrodzenie. W ich mniemaniu jej ono zbyt niskie w porównaniu do ich wkładu i uciążliwości pracy. Mało, kto w tak złych warunkach pracuje. A wynagrodzenie zbliżone jest do płacy minimalnej. W ich odczuciu doznają krzywdy. Subiektywnie mają rację!

Jednakże, gdy porównamy wartość złowionych przez nich ryb do osiąganej płacy, to zauważymy, że ich wynagrodzenie znacząco przekracza wartość efektów pracy. Zamieniając, z sąsiadem z przeciwka, złowione przez siebie ryby na chleby – dostaliby nie więcej niż bochenek chleba dziennie. Za uzyskane wynagrodzenie mogą kupić wiele bochenków chleba. Cudowne rozmnożenie owoców pracy?

W Ewangelii funkcjonuje tzw. „Pierwszy znak chleba” (Ewangelia wg Św.Mateusza 14,13-21)

„Gdy Jezus to usłyszał, odpłynął stamtąd łodzią na miejsce pustynne. Tłumy dowiedziały się o tym i poszły za Nim. Kiedy wysiadł z łodzi, zobaczył wielką rzeszę ludzi. Ulitował się nad nimi i uzdrowił chorych. Wieczorem podeszli do Niego uczniowie i rzekli: „Miejsce to jest odludne i jest już późno. Odeślij ludzi do wsi, aby kupili sobie żywności”, Lecz Jezus odpowiedział: „Nie muszą odchodzić. Wy dajcie im jeść!”. A oni na to: „Mamy tylko pięć chlebów i dwie ryby”. Wtedy On im polecił: „Przynieście Mi je tutaj!”. I rozkazał ludziom usiąść na trawie. Wziął pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo i odmówił modlitwę uwielbienia. Potem łamał chleby i dawał uczniom, a oni ludziom. Wszyscy jedli do syta, a zebranymi resztkami napełniono dwanaście koszy. Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci.”

Rozmnożenie chleba to jeden z najbardziej znanych cudów opisanych w Ewangelii. Czy zgromadzeni wtedy wokół Jezusa ludzie zdawali sobie sprawę, w jakim wydarzeniu uczestniczą? Czy po prostu jedli to, co im dano, nie zastanawiając się – skąd pochodzi chleb, który jedzą? Można odnieść wrażenie, ze my dzisiaj również nie zastanawiamy się skąd pochodzi chleb. Jeżeli nasz wędkarz przemyślałby tą kwestie, to doszedłby do wniosku, że tak naprawdę, to zjada cudzy chleb. Dalsze przemyślenia mogłyby doprowadzić go do wniosku, że ci, których chleb zjada wcale nie chcieli mu go dać. Dali wbrew swojej woli, bo tak nakazało im prawo. Czy dla człowieka, któremu odbiera się chleb stanowi istotną różnicę czy chleb odbiera mu się w majestacie prawa czy też bezprawnie? Tak naprawdę liczy się wynik. Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku chleb został mu zabrany. Zarówno w jednym jak i drugim przypadku doszło do zabrania mu chleba wbrew jego woli. Jego dzieci nie dostały drugiego śniadania. Chleb został w części oddany osobie jemu całkowicie obcej, zaś w części zjedzony przez ludzi odbierających mu go. Jego chleb jest owocem zalegalizowanej kradzieży! Kwestia czy kradzież jest zalegalizowana czy też nie, nie robi różnicy dla naszych żołądków Ten przepływ owoców pracy z pierwszej grupy do drugiej jest redystrybucją owoców. Nasz byt będzie coraz lepszy, jeżeli coraz większa część drugiej grupy przejdzie do pierwszej. Dopóki druga grupa jest liczniejsza od pierwszej dopóty demokracja stanowi hamulec na naszej drodze do dobrego bytu. Konsumenci owoców pracy nie dopuszczą do zaprzestania zabierania owoców pracy ich wytwórcom. Potrzeby grupy konsumenckiej muszą być zaspokojone. To staje się celem działania parlamentu wybranego przez większość, czyli przez konsumentów owoców pracy. Jeżeli wytwórcy nie wyrabiają z dostarczaniem koniecznej puli owoców pracy konsumentom, to ci są zmuszeni je nabywać za środki finansowe pochodzące z pożyczek. Rośnie dług państwa, czyli nas dług. Kute są kajdany dla przyszłych pokoleń wytwórców owoców pracy. Przyszłe pokolenia będą napiętnowane długiem. Ze stoickim spokojem okradamy nasze dzieci i naszych wnuków, a na głos mówimy: najważniejszym naszym celem jest przyszłość młodych pokoleń. Czynimy ich biednymi już przed urodzeniem, a po urodzeniu otaczamy troską. Myślimy jak je wychowywać, jak je kształcić. W celu zwiększenia ilości młodych obywateli dajemy pozorne przywileje finansowe ich rodzicom. W rzeczywistości jest to farma niewolników przeznaczonych do pracy w celu spłacania długów zaciągniętych przez państwo Niewolnicy tylko w innej postaci. Niewolnicy XXI wieku! Mówimy: najważniejsza jest Polska, a jeżeli komukolwiek uda się kosztem Polski zdobyć pieniądze to już o Polsce nie myśli. A czy w ogóle można myśleć o państwie? Czy ktoś z nas oddał dobrowolnie swoje pieniądze na państwo. Czy któryś z urzędników państwowych przyszedł do swojego szefa z wnioskiem o obniżenie mu płacy mówiąc Polska jest w potrzebie! Ona jest najważniejsza! Ja przeżyję z trochę mniejszą pensją. Polsce pieniądze moje się przydadzą. Kogo znacie, kto zrezygnował z emerytury, widząc problemy polskiego budżetu (poza Korwinem i autorem tego wpisu). Polska ma trudną sytuację finansową, a jej wybitni przedstawiciele będacy parlamentarzystami występują o podwyżki wynagrodzeń. Dają wyraźnie odczuć, że dla nich Polska nie jest najważniejsza. Traktują ją, jako koryto, z którego można się nakarmić. Nam, biednym, zapracowanym mróweczką wciskają w głowy, że Polska jest najważniejsza. Przyjdzie moment, że nikt nie będzie chciał pożyczać pieniędzy Polsce. Wtedy dla konsumentów cudzych owoców pracy może ich zabraknąć. To się nazywa bankructwo państwa! Któregoś dnia mój Brat zadał mi pytanie: czy dobrze bym się czuł widząc umierającego z głodu człowieka pod jakimś parkanem. Każdego dnia w ten sposób umiera tysiące ludzi w Afryce, Azji, Ameryce Południowej. Nie reagujemy. To nie człowiek nas interesuje tylko człowiek, który jest Polakiem. Spojrzałem na kran. Co jakiś czas kapała kropla wody? Zapytałem znajomego projektanta; czy nie można zrobić takiego kranu, który nawet jednej kropli nie przepuści? Odpowiedział – można. Tylko koszt będzie wielokrotnie wyższy niż koszt tych kapiących latami kropli wody. Tego jednego Polaka można uchronić od śmierci głodowej, ale koszt tego będzie taki, że zuboży wiele polskich rodzin. Stworzony system zabezpieczający przed nędzą jest systemem wprowadzania do biedy. Oczywiście każdy ma swoje sumienie. Większość z nas udzieliłaby wsparcia osobie umierającej z głodu.Jednakże, gdy takiej pomocy udziela państwo, to staje się ono drogowskazem na życie. Wskazuje drogę przez życia w oparciu o zasiłki państwowe i samorządowe. Daje gwarancje bezpieczeństwa. Jednakże żeby państwo dało, to wcześniej musi nam zabrać. Zabieranie to też praca. Każda praca kosztuje. Zabieranie też kosztuje i to kosztuje niemało. Wykonujący pracę szlachetną jest gotów obyć się bez zapłaty bądź pogodzić się z niskim wynagrodzeniem. Jego zapłatą jest satysfakcja. Wykonujący pracę polegającą na zabieraniu pieniędzy społeczeństwu musi być sowicie wynagradzany. Kosztuje nie tylko praca – kosztuje również robienie świństw ludziom. Kosztuje to, że taki urzędnik np. fiskusa patrząc podczas porannej toalety na odbicie swojej twarzy w lustrze, widzi przed oczyma swoją twarz na tle wspomnień. Wspomnień o petentach, których poprzedniego dnia pozbawił środków do życia. Wspomnień o dzieciach, których rodziców poprzedniego dnia zubożył. Jeżeli kiedykolwiek słyszymy hasła, ze Polska jest najważniejsze, to nie myślmy o kawałku dwukolorowej tkaniny symbolizującej nasz kraj. Myślmy o ludziach, którzy ciężar tej flagi dźwigają (to chyba słowa Martina Lechowicza). Nie uszczęśliwiajmy ich na siłę. Nie budujmy solidarnego państwa. Zbudujmy państwo rodzinnej solidarności. Do tego potrzeba jednego. Ręce państwa precz od naszej wolności, w tym również od naszych pieniędzy. Habich

CZEGO NIE POWIEDZIAŁ PROFESOR POZNAŃSKI, – czyli jak Żydzi wywołując amerykański kryzys zyskali miliardy…

„Jeszcze Polska nie umarła Póki my żyjemy Ale umrzeć musi My jej pomożemy”

Ilu polskojęzycznych polityków recytuje, co dnia ten wiersz? W tydzień po moim występie w centrum Jana Pawła II przyCawthra Rd Mississagua, odbyło sięspotkanie z profesorem Kazimierzem Poznańskim dotyczące również oceny sytuacji polityczno-ekonomicznej Polski. W swej prelekcji, jak też później w odpowiedziach na zadawane pytania, profesor Poznański potwierdził wszystko, co tydzień wcześniej powiedziałem Polonii o sytuacji w kraju. Podkreślił wyraźnie, że tracąc suwerennośćgospodarcząoddaliśmy suwerenność polityczną i niezawisłość Polskina dziesięciolecia o ile nie stulecia. Na pytanie o szanse ratunku dla Polski, Profesor Poznański stwierdził, że nie widzi go z żadnej strony, ponieważ te sprawy zaszły za daleko, a w zdemoralizowanym społeczeństwie polskim nie widzi żadnej siły zdolnej podjąć trud odzyskania suwerenności gospodarczej. Swąwypowiedź zakończył informacją z podtekstem, że oto Polakom przybył kolejny „malarz”, ponieważ przebywając niedawno w Chinach nauczył się tej sztuki od Chińczyków. – Ja z kolei, który malarstwem zajmuję się 40 lat, a uczyli mnie tej pięknej dziedziny nie Chińczycy, lecz – m.in., Polacyżydowskiego pochodzenia, pozwoliłem sobie nie zgodzić się z opinią Profesora dotyczącą szans na ratunek dlaPolski. Nieprzypadkowo matka Adama Michnika vel Szechter, oraz on sam z ogromnym zapałem fałszują historię Polski. W niej, bowiem mamy odpowiedzi na wszystkie pytania. Trzeba je tylko umieć odczytać. Z podobną do obecnej – sytuacją – upadku Rzeczypospolitej mieliśmy do czynienia 300 lat temu, kiedy po oddaniu (za wiedzą i zgodą Kościoła Katolickiego) rynku finansów w Polsce w ręce żydowskie, doszło do malwersacji na ogromną skalę, zakończonych upadkiem gospodarczym Polski Szlacheckiej. A upadek gospodarki – jak wskazał profesor Poznański kończy się upadkiem politycznym. Tak, więc – czegożaden z historyków do tej pory nie powiedział, czynnikiem uruchamiającymlawinę – zakończoną rozpadem Rzeczypospolitej Szlacheckiej, było załamanie finansów państwa. Po trzystu latach, kiedy dopuściliśmy do podobnej sytuacji, należy sięzastanowić nad naukami płynącymi z przeszłości. Po 1989 r., kiedy„polscy” politycy zaczęli masowo zadłużaćswój kraj w zagranicznych instytucjachfinansowych docierały do mnie niezrozumiałe sygnały. Dla przykładu: słysząc o pożyczkach udzielonych krakowskim przedsiębiorstwom komunalnym przez Bank Światowy dowiaduję się, że na samym końcu każdej pożyczki stał żydowski bank, – który czerpał korzyści z umowy.

W jednym ze swoich tekstów pod tytułem „Globalizm”, opublikowanym przez Israela Shamira (niezależnego dziennikarza Izraelskiego) stwierdziłem, iż wygląda na to, że podobnie jak w ubiegłych wiekach w Polsce – przejmując kontrolę nad finansami, żydowscy gangsterzy ekonomiczni doprowadzili do upadku mojego Kraju, tak samo dziśkontrolując gospodarkę świata – doprowadzą do jego upadku, co potwierdzająkolejne wydarzenia w stylu afery World Com. Dzisiaj mogę tylko podkreślić tąwypowiedź podpierając ją kolejnymi dowodami. Alejest w świecie cała masa ekonomistów, którzy prowadząc analizy gospodarcze doszli do tych samych wniosków. Chociaż ich wyniki są przemilczane przez największe światowe, a więc żydowskie media. W 1913 r., w drodze matactwa politycznego grupa syjonistów w Kongresie Stanów Zjednoczonych doprowadziła doprzejęcia kontroli nad emisją dolara przez prywatny żydowski bank, który dla kamuflażu nazwano „Federal Reserve”.Przez blisko sto lat żydowska mafia drukuje najważniejszą na świecie walutę, decydującą o gospodarce Świata, a co za tym idzie o pokoju, lub wojnie na Świecie. W 2001 r. postbolszewicka Gazeta Wyborcza podawała, że Stany Zjednoczone posiadają nadwyżkębudżetową w wysokości 1400 miliardów dolarów (po angielsku 1400 billion). Po zburzeniuWTC informacja ta została wykreślona z mediów a niedługo później dowiedzieliśmy się o 30-stu miliardowym deficycie budżetowym Stanów Zjednoczonych. Gdzie, więc rozpłynęło się owe 1400 miliardów dolarów? Jeżeli podam Państwu, że na 22,23,24 piętrze północnej wieży WTC były przygotowane dokumenty do sprawy sądowej przeciwko Alanowi Greenspanowi (szefowi Federal Reserve], Morgan and CompanyGoldman Sachs za niesłychane nadużycia finansowena całym świecie (również w Polsce), jasnym staje się, kto najbardziej zyskał na ataku na te budynki. Podobny do amerykańskiego scenariusz działańzastosowała żydowska mafia w Polsce przejmując kontrolę nad emisją i drukiem polskich złotych. Przez swego agenta Izaaka Stolzmana vel Aleksandra Kwaśniewskiego wprowadzili w 1996 r. do podstępnie zredagowanej Konstytucji zapis o niezależności od Rządu, Społeczeństwa i Wymiaru Prawa działańNarodowego Banku Polskiego, który drukuje polskie złote w żydowskich drukarniach w Londynie. Owi geszefciarze cały czas pilnująaby żaden goj nie zbliżył się do kontroli nad polskim złotym, dlatego zaciekle bronią stanowiska PrezesaNBP. Ponieważ roszada zastosowana za czasów rządów AWS-hołoty mająca uwolnić Balecerowicza od odpowiedzialności za doprowadzenie, do co najmniej 60 miliardowego deficytu budżetowego (na stanowisku ministra finansów – wtedy mówiono o 90 mld deficytu) polegała na wyciągnięciu Hanny Gronkiewicz Waltz ze stanowiska prezesaNBP do międzynarodowego żydowskiego banku nazwanego cynicznie „Europejskim Bankiem Odbudowy i Rozwoju i posadzeniu w jej miejsce Balcerowicza. Świat oplątany jest nicią przestępczych powiązańfunkcjonujących poprzecznie do ustrojów politycznych i gospodarczych. Ich trzon stanowią instytucje przestępcze, wśród których Bank Światowy, EBOiR i grupa Sorosa tworzą centrum tej przestępczej struktury. Istnieje między nimiszereg uzależnień,a do pomocy mają narzędzia medialne w postaci właścicieli mediów na całymświacie i agenturalnych fundacji – w rodzaju Fundacji Batorego, za pomocą których manipulują społeczeństwami. Prezydent John Kennedy chciał uporządkować amerykański rynek kapitałowy, odbierając żydowskim bankierom prawo emisji pieniądza, za co zapłacił życiem.Rozstrzelany na oczach tysięcy ludzi. Dziś wiadomo, że strzelało do niego, co najmniej trzech morderców. Zarówno profesor Poznański, jak też niektórzy Polacy naobczyźnie widzą w Chinach ratunek dla Polski, bowiem już dzisiaj niektórzy ekonomiści przewidują, że w wyniku działań globalnych geszefciarzy gospodarka amerykańska ulegnie całkowitemu załamaniu za 20 lat. Podobnie było w Rzeczypospolitej Szlacheckiej, kiedy to importowanym gorszym, ale tańszym towarem zastąpiono miejscową produkcję. Po latach obcowania z tematem żydowskim doszedłem do wniosku, że mimo buńczuczności i aroganckich wypowiedziżydzi są bardzo głupim narodem, skoro od dwóch tysięcy lat kręcą bicz na własną zgubę. Tak jest w przypadku globalistów, żerujących i robiących ogromne fortuny na niskiej wartości pracy najemnej w Chinach. Za kilka lat geszefty te obrócą sięprzeciwko nim samym. Do tego wprowadzone w USA i Kanadzie przez żydowskich polityków rozrzedzenie populacji europejskiej przez masowe przyjmowanie Azjatów stanie się przysłowiowym gwoździem do trumny. Naiwnością jest nadzieja – wyrażana przez niektórych polskich emigrantów, że Chińczycy mogą być naszym sojusznikiem, – bo to wielka Puszka Pandory, która prędzej czy później obróci się przeciw nam samym. Choć wcześniej zniszczy globalistów, czyli żydowskich geszefciarzy. Mądra polityka polega na inspirowaniu waśni międzynaszymi wrogami. Powinniśmy przypatrywać sięi wykorzystywać na swą korzyść nieodległą wojnę ekonomiczną pomiędzy Chinami a żydowskim międzynarodowym geszeftem. Osobiście jednak, pomny doświadczeń historycznychwidzę całkiem inną drogę do ratowania Polski. Wbrew temu, na co liczą niektórzy Polacy, rozwiązania nie znajdzie się na ulicach, ale w konsumpcji całej wiedzy, jaką pozostawiła nam historia. Proszę na chwilę odłożyć wszystkie posiadane informacje dotyczące historii i polityki ostatnich 200 lat i spróbować zrozumiećnastępujący wywód: mniej więcej 200 lat temu, kiedy w wyniku odkryć naukowo-technicznych powstały pierwsze maszyny, grupa Żydów dysponująca kapitałem zainwestowała w ich zakup i rozpoczęła produkcję na skalęprzemysłową. Mając pełen monopol na zatrudnienie dyktowali bardzo ciężkie warunkipracy i głodowe płace. Taka sytuacja rodziła bunt zatrudnionych. Poszedł on generalnie w dwóch kierunkach: społecznym- lewicowym i narodowym. Wywodzący się z chłopstwa ciemiężeni robotnicy, którzy nie posiadali wcześniej żadnejświadomości narodowej, teraz czuli się wyzyskiwani i poniżani przez obcych. Poszukiwania metod oporu doprowadziły do rozwoju silnych ruchów narodowych w większości krajów europejskich. W zagmatwanej politycznie dziewiętnastowiecznej Europie mieliśmy wiele narodów nieposiadających suwerenności – takich jak: Włosi, Węgrzy, Czesi, Polacy, Norwegowie, Finowie. W nich to ruch narodowy był ściśle związany z lewicowym ruchem społecznym. W przypadku Polski była to w pierwszym rzędzie „Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy”, która przeistoczyła sięw PolskąPartięSocjalistyczną.Tak, więc ponad sto lat temu dążenia narodowe mieszały się walką o byt. I Wojna Światowa doprowadziła do ogromnego osłabienia politycznego, gospodarczego i społecznego państweuropejskich. Skutkiem takiej sytuacjibyły kolejne rewolucje burzące dotychczasowy porządek społeczny. Mało, kto dziś chce pamiętać, że głównym beneficjentem żołnierskiej niedoli byli wtedy kapitaliści, którzy nabijali kabzę na zamówieniach wojennych. – Masy żołnierskiedoskonale wiedziały, przeciwko komu występują. Ponieważjednak mieliśmy do czynienia z pierwszym w historii podobnym przewrotem nie było metod i narzędzi do zabezpieczenia właściwego kierunku przemian. W rezultacie, czego, zamiast budować nowoczesne społeczeństwa- po dziesiątkach rzezi, w tymwymordowaniu rosyjskiej inteligencji żydowscy komuniści stworzyli w neofeudalizm ekonomiczny. Jeżeli chodzi o I Wojnę Światową największym sukcesemPolaków był brak istotnego zaangażowania w walkę zaborców. Dzięki temu mieliśmy później siły i kadry do odbudowyniezawisłego Państwa Polskiego. [W czym nieocenione zasługi posiadają przede wszystkim tacy politycy jak Roman Dmowski czy Ignacy Paderewski - St. Terlecki] Jest wielce prawdopodobne, że w niedługim czasie dojdzie do globalnego konfliktu. Żydokomuna, w osobach Kwaśniewskiego, Belki i impodobnych chce nas wciągnąć do walki i uczynić z Polaków mięso armatnie. To element szerszego planu zapanowania nad Światem. Tworzące się na Świecie ruchy antyglobalistyczne, jak żywo przypominają dziewiętnastowieczne ruchy lewicowe. Wtedy i teraz ukierunkowane sąprzeciwko żydowskim oszustwom ekonomicznym-, ponieważ tak naprawdę nigdy nie było kapitalizmu bez złodziejstwa i oszustw. (Przykład tego mieliśmy na spotkaniu z Profesorem Poznańskim, na którym wystąpiłrównież niejaki Adam Wilmann prowadzący wcześniej biuro maklerskie. W swej działalności dopuścił sięwielomilionowych oszustw wobec inwestorów a na spotkaniu chwalił wolny rynek powołując się na Financial Times. Kiedy Poznański stwierdził, że Financial Times to gazetaanalfabetów, których prognozy gospodarcze to bajkopisarstwo, choć bardzo przydatne dla ludzi pokroju Balcerowicza, tenże Wilman nie miał już niczego do powiedzenia). W jakimś sensie rewolucja bolszewicka była pogromem Żydów, ale zorganizowanym i przeprowadzonym przez Żydów. Wspominałem wielokrotnie, że ostatnie tysiąc lat historii Żydostwa dzieli się na okresy od pogromu do pogromu, które oddziela czas oszustw i matactw dokonywanych przez żydowskich gangsterów. Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że mamy przedsobą kolejny wybuch ludzkiego niezadowolenia. Machinacje ekonomiczne globalistów-syjonistów w szybkim tempie zbliżają nas ku temu. Postawa młodzieży kanadyjskiej upewniła mnie w tym przekonaniu. A nasza szansa tkwi w światowym ruchu antyglobalistycznym, w który winniśmy się włączyć intelektualnie. Jeżeli gangsterzy ekonomiczni zostaną zaatakowani w każdym kraju świata, na nic się nie zdają posiadane majątki i władza syjonistycznej agentury. Historia już raz przyniosła nam wielki prezent, kiedy w 1918 roku rewolucje komunistyczne osłabiły kraje zaborcze torując nam drogę do odrodzenia Państwa Polskiego. O taki to cud modlili siędziewiętnastowieczni patrioci. – Dziś nie musimy się modlić, lecz powinniśmy działać!

Pilnowaćnależy jednak, aby tym razem nie doszło (podobnie jak po I wojnie światowej) kolejny raz do przejęcia władzy przez wrogów ludzkości. Znajomi ostrzegają mnie, że w światowym ruchu anty-globalistycznym syjoniści i żydowscy gangsterzy od dawna mają swoje wtyki. Ale czy z tego względu mamy zrezygnować z jedynej szansy ratunku? Wrogowie naszych wrogówpowinni być naszymi sojusznikami. Nie muszą być przyjaciółmi. Tylko skończeni głupcy i najlepiej zakonspirowani wrogowie Polski nie chcą widzieć ratunku dla Polski tkwiącego w światowym ruchuantyglobalistycznym. Wolą dopuścić do wieloletniejniewoli Polski, a być może nawet rozpadu Państwa Polskiego, niż współdziałaćz tymi, których przez własną ociężałość umysłową nie rozumieją.

„Jeszcze Polska nie umarła Póki my żyjemy Ale umrzeć musi My jej pomożemy”

(Słowa Żydówki z Florydy wypowiadane do jej koleżanki przy każdym spotkaniu, jak mantra….)

Żyjąna świecie ludzie podli, których należy omijać i nie wdawać się w dyskusję.

Artur Łoboda – 23 Styczeń 2005 r.

http://aferyprawa.eu/Artykuly/CZEGO-NIE-POWIEDZIAL-PROFESOR-POZNANSKI-czyli-jak-Zydzi-wywolujac-amerykanski-kryzys-zyskali-miliardy

DWA ŚWIATY Przedstawiona przed kilkoma dniami prezentacja sejmowego zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej, była bez wątpienia najważniejszym wydarzeniem ostatnich miesięcy. Informacje ujawnione przez amerykańskich i polskich ekspertów obalają całą konstrukcję kłamstwa smoleńskiego i podważają podstawowe tezy moskiewsko-warszawskiej dezinformacji. Wyniki badań naukowych, przeprowadzonych przez prof. Wiesława Biniendę i dr Kazimierza Nowaczyka przeczą oficjalnej wersji katastrofy, wg, której Tu-154 miał zaczepić o brzozę, w wyniku, czego stracił fragment skrzydła, po czym obrócił się o 180 st. i spadł na ziemię. W przeciwieństwie do ustaleń Rosjan i anonimowych ekspertów tzw. komisji Millera, analiza zespołu parlamentarnego oparta została na obiektywnych danych i przeprowadzona przy użyciu profesjonalnego oprogramowania. Wiemy, zatem, że w ogóle nie doszło do żadnego zderzenia z brzozą, bowiem samolot przeleciał ok. 14 m nad drzewami, a część skrzydła stracił na wysokości 26 m nad ziemią, w momencie, gdy nastąpiły dwa potężne wstrząsy, odnotowane przez skrzynkę parametrów lotu. Kilka sekund później, na wysokości ok. 15 m, samolot utracił zasilanie i przestał działać komputer pokładowy. Maszyna znajdowała się wówczas ok. 60 m przed miejscem pierwszego zderzenia z ziemią. Przewodniczący sejmowego zespołu Antoni Macierewicz podsumował wyniki badań stwierdzeniem: „Trzeba jasno powiedzieć to, czego tak boją się rządzący i duża część establishmentu. Przeprowadzone analizy i badania wskazują z dużą dozą pewności, że do tragedii TU-154M w dniu 10 kwietnia 2010 r. doszło na skutek działania osób trzecich. Ta hipoteza śledcza – zawieszona, jak mówił prokurator Seremet, 1 kwietnia br. – musi być natychmiast podjęta na nowo.” Nie ma oczywiście najmniejszych wątpliwości, że organy tego państwa nie tylko nie podejmą żadnych działań sprzecznych z wolą decydentów i interesami Moskwy, ale całkowicie zignorują twarde dowody przedstawione przez polsko-amerykański zespół naukowców. Kłamstwo – leżące u podstaw warszawsko-moskiewskiego sojuszu, jest, bowiem bezbronne wobec racjonalnej argumentacji, zaś grupa rządząca nie zna innej narracji, prócz zapożyczonej od płk Putina. Już publikacja Białej Księgi zespołu parlamentarnego PiS została przyjęta w zgodzie z tchórzliwą zasadą indoktrynacji, która mówi, że jeśli nie da się kłamać tak, by zachować przynajmniej pozory prawdy - należy szydzić z przeciwnika i milczeć, co do faktów. Przemilczano, zatem 19 niezwykle ważnych wniosków Białej Księgi, ograniczając reakcję do prostackich dywagacji o „fobiach i frustracjach Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza”. Ponieważ taka retoryka zadowala niewybredne potrzeby elektoratu partii rządzącej i wyczerpuje zdolności intelektu dziennikarskich demiurgów – również dziś zastosowano metodę ignorowania i ukrywania prawdy. Warto sobie uświadomić, że obecna władza sięgnie po takie metody nawet wówczas, gdy niezależne gremium ekspertów przedstawi dowody na rosyjski zamach w Smoleńsku lub wskaże wprost na polskich wspólników Putina. Byłyby one skuteczne również w przypadku udowodnienia udziału w zbrodni lub potwierdzenia zarzutu zdrady. Bezgraniczne zaufanie, jakim Polacy darzą ośrodki propagandy, powszechne tchórzostwo i upośledzenie samodzielnego myślenia sprawia, że zza zasłony medialnego bełkotu nie przedrze się żadna, niewygodna dla władzy informacja. Brak reakcji na prezentację sejmowego zespołu parlamentarnego po raz kolejny udowadnia, że tylko budowa własnych mediów i systematyczny, bezpośredni przekaz, mogą przełamać te ograniczenia. Znajdujemy tu również potwierdzenie tezy o istnieniu dwóch, krańcowo odmiennych światów oraz dowód, że tylko uwzględnienie dychotomii My - Oni pozwala zrozumieć realia III RP, uniknąć złudzeń i pokusy budowania fałszywej wspólnoty. W świecie wyznawców obecnej władzy oraz dla ludzi karmionych medialną breją - tragedia smoleńska stanowi zamknięty, historyczny rozdział, opisany kilkoma prostackimi definicjami. Nie wolno do niego wracać - tym bardziej, jeśli powrót oznaczałby wyrwanie ze stanu drętwoty, zmuszał do aktywnej refleksji lub rozstania z orężem nienawiści. Dla milionów Polaków narodowa tragedia skończyła się wraz z medialną żałobą i została zdefiniowana rosyjskimi kłamstwami. Głupota, tchórzostwo bądź na nowo wzniecony zabobon „realizmu geopolitycznego”, skutecznie wznoszą świat, w którym nie ma miejsca na prawdę o śmierci polskiej elity i rewizję dotychczasowych ustaleń. Pora sobie uświadomić, że do tego świata nie przedrze się głos rozumu, rzeczowy argument bądź moralna racja. Stanowi enklawę, do której dostępu strzegą antypolskie i antyludzkie demony – hodowane przez dwudziestolecie III RP. Wyjść z niej jest równie trudno, jak przyjąć werdykt o śmiertelnej chorobie. Jeśli stoimy dziś przed szansą rozwiania smoleńskiej mgły i odkrywamy makabryczną prawdę o pułapce zastawionej na polskiego prezydenta – trzeba także zrozumieć, jakie wyzwania przyniesie ta prawda i czego będzie wymagać. Nie da się jej ukazać korzystając z pośrednictwa ośrodków nienawistnej propagandy ani posługując martwym językiem politycznej poprawności. Głos opozycji i głosy każdego z nas zabrzmią tylko wówczas, jeśli odrzucimy nierzeczywistość świata „onych” i przestaniemy liczyć się z dyktatem medialnych terrorystów. Warunkiem ujawnienia tej prawdy jest zbudowanie własnych mediów i prostego, jednowymiarowego języka przekazu, w którym nie będzie miejsca na relatywistyczny bełkot. Nie da się jej pokazać próbując połączyć dwa nieprzystawalne światy ani ulegając pokusie politycznej schizofrenii. To ich fałsz i ich niby-świat muszą zniknąćAleksander Ścios

Nowoczesny patriotyzm polega na tym, że jest więcej Polski w Europie i więcej Europy w Polsce” (????) - powiedział wczoraj w programie ”Kawa na ławę” pan Leszek Miller, szef Klubu Parlamentarnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Wszystko to być może, a może i więcej, tym bardziej, że pan Leszek Miller już w swoim życiu przećwiczył patriotyzm, nie wiem, czy to był patriotyzm nowoczesny, czy jakiś inny, ale było bardzo dużo Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich w Polsce, a mało Polski w ZSRR. Nie było pełnej równowagi w napływie ZSRR do Polski i Polski do ZSRR. Było więcej ZSRR.. Powiedzmy sobie szczerze… Pan Leszek Miller był prosowieckim patriotą, tak jak obecnie stał się patriotą proeuropejskim.. Kiedyś dla komunistów i socjalistów prawdziwą ojczyzną był ZSRR, a dzisiaj ZSRE- Związek Socjalistycznych Republik Europejskich konstruowany przez komunistów i wszelkiego rodzaju trockistów, ku zgubie narodów tam zamieszkujących.. A ja powiem krótko: patriotyzm to umiłowanie własnej ojczyzny, bez analizy czy w niej jest więcej ZSRR czy ZSRE.. Ma być w niej najwięcej Polski! Naszej tradycji, wolności gospodarczej, poszanowania prostego i jasnego prawa, zamożności ludzi, a nie bizantyjskiej biurokracji, która paraliżuje nasze życie. A nie może być tak, że Polak we własnym kraju, płacący na całe to marnotrawne państwo, czuje się jak Murzyn płacący składki na Ku-Klux-Klan.. A tak jest! Biały Murzyn płacący składki podatkowe na zorganizowane grupy gangsterów organizujących nam życie poprzez demokratyczne partie polityczne obsiadające państwo w każdym segmencie.. W swoich biurokratycznych złotych klatkach i wyjadający ze złotych mis.. Jakoś Komisja Europejska nie interesuje się wielkością złotych klatek, w których przesiaduje biurokracja, ale za to interesuje się klatkami dla kur. Żeby były odpowiedniej wielkości, wygodne, przestronne i jasne.. A że jajka zdrożeją o 30%- jak powiedział minister rolnictwa pan Marek Sawicki, to czerwonych komisarzy nie obchodzi.. Mają mieć wygodę kury.. A człowiek niech płaci za wygodnictwo kur.. Na razie o wygodnictwie kogutów- ani słowa.. Czy to nie jest dyskryminacja kogutów? Dokładnie nie wiadomo, jak wyglądają stosunki seksualne pomiędzy kurami a kogutami.. Nikt nie prowadzi żadnych badań! A szkoda, bo jeśli chodzi o ludzi- Polaków- to takie badania ogłosił pan profesor Zbigniew Izdebski, obok pana Lwa Starowicza - Krajowego Konsultanta ds. Seksualności - największy specjalista od penisów i pochew.. Tylko, dlaczego te sprawy podnosi się do rangi państwowego zainteresowania tymi sprawami? Nie może każdy człowiek, który ma jakiś problem w tym zakresie pójść sobie do lekarza i zrobić badania we własnym zakresie bez propagandy pana profesora Starowicza- Lwa, i pana profesora Izdebskiego - Zbigniewa. Pan profesor Zbigniew Izdebski ogłosił niedawno raport pt.: ”Seksualność Polaków 2011”, w którym to raporcie zawarł informację, że przeciętny polski penis pręży się - uwaga! - na długość 17,26 centymetra (???) A czas przeciętnego stosunku mężczyzny z kobietą zmniejszył się z 18 minut wcześniej do 14 minut obecnie..(???) Czy rząd zamierza coś z tym niepokojącym zjawiskiem zrobić, panie profesorze? I czy doliczył pan do tego wszystkiego grę wstępną, czy tylko na sucho sam stosunek? I jak Pan obliczył średni wzwód penisa z dokładnością do setnych części po przecinku, pardon - po stosunku.. Jak Pan to robił, podczas swoich „badań” i dlaczego nie do tysięcznej części po przecinku - pardon, po stosunku.. I czy badał pan tylko stosunki heteroseksualne, czy również homoseksualne, bo tam długość penisów może być większa od przeciętnej, która Panu wyszła w ostatnich badaniach i wynosi - 17,26 centymetra.. A co z badaniem pochew? Czy w tym czasie się średnio rozszerzyły, czy może średnio skurczyły? Pan profesor Zbigniew Izdebski jest międzynarodowym autorytetem z zakresu pedagogiki seksualnej, a ten swój autorytet umocnił po międzynarodowej konferencji w roku 2001, a mającej tytuł: ”Przemoc seksualna wobec dzieci”. To jest raczej konferencja polityczna lewicy światowej, która sprowadza życie człowieka wyłącznie do seksualności. Ciekawe, czy pan profesor jest powiązany z jakimiś firmami farmaceutycznymi, tak jak pani wicemarszałek Sejmu, pani Wanda Nowicka z lewicowego Ruchu Palikota..? A walcząca z całym zapamiętaniem o uśmiercanie dzieci nienarodzonych.. Jeszcze niedawno pan profesor był przewodniczącym Zarządu Głównego Towarzystwa Rozwoju Rodziny(???). Kojarzy mi się to Towarzystwo z Towarzystwem Krzewienia Kultury Świeckiej.. To ostatnie wymierzone było przeciw chrześcijaństwu, a to jest wymierzone tak naprawdę – w rodzinę.. Trzeba bardzo uważać na mylne nazwy.. Dzisiaj wojnę, nazywa się „misją”, nacjonalizację ”unarodowieniem”, a zdradę własnego kraju- „patriotyzmem”. W świecie pozamienianych pojęć żyjemy. A naprawę państwa trzeba zacząć od naprawy pojęć.. Wojna – to wojna, konfiskata - to konfiskata, a patriotyzm – to umiłowanie własnej ojczyzny.. Badania, które prowadzi pan profesor Zbigniew Izdebki, nie są finansowane z jego własnej kieszeni- ktoś je finansuje i w określonym celu.. Mniejsza o pieniądze- ważny jest cel. Ukierunkowanie ludzi jedynie na seksualność to w konsekwencji rozbijanie rodziny. Nadmierne zainteresowanie, wczesność, ukierunkowanie na jeden element życia człowieka. Bo rodzina jest ostatnią twierdzą, która stoi na drodze do budowy społeczeństw „szczęśliwych” i nowoczesnych - budowy przez Lewicę.. Bez tradycyjnej rodziny.. Samotne matki, samotni ojcowie, domy dziecka, ”rodziny” homoseksualne.. Single! To jest sodomo-gomoryczna przyszłość. Nowy Wspaniały Świat- Na Nowym Świecie już jest! Pan profesor jest stałym współpracownikiem Światowej Organizacji Zdrowia, narzucającej całemu światu wzorce postępowania i propagującej uniwersalne sposoby życia, wymyślone przez międzynarodówkę socjalistyczną. I jest współpracownikiem Międzynarodowej Federacji Planowania Rodziny..(!!!) Planować komuś rodzinę na szczeblu globalnym- to jest dopiero pomysł.!. I wszędzie mają swoje wtyczki.. I wszędzie planują, poprzez prezerwatywy, demoralizację seksualną, aborcję i wkrótce eutanazję.. I ustalają, jakiej ludności, gdzie ma być.. Planowanie centralne liczby ludności.. Czy to nie jest raczej eugenika paranoidalna? Jego badania to część badań międzynarodowego projektu badawczego Światowej Organizacji Zdrowia, ona z a to płaci - w ramach programu ”Evaluation of National Programme of AIDS” Pan profesor ma certyfikat edukatora seksualnego, edukatora w zakresie psychospołecznych aspektów epidemii HIV/AIDS, doradcy rodzinnego oraz seksuologa. To niech sobie - jako seksuolog – założy gabinet i udziela porady tym wszystkim, którzy takiej porady potrzebują.. A nie organizuje seksualność na szczeblu krajowym i międzynarodowym. W określonym celu politycznym.. I jeszcze od roku 2010 został współpracownikiem Naukowego Instytutu Kinse’ya do Badań nad Seksem, Płcią i Reprodukcją.. Używanie słowa ”reprodukcja” wobec człowieka jest już znaczeniowym nadużyciem.. Widać, że „Instytut” traktuje człowieka jak bydlęcie.. Człowiek się rodzi, nie z produkcji, ale z miłości.. Życie jest darem Pana Boga, a nie owocem produkcji maszynerii seksualnej konstruowanej przez pana Izdebskiego i jemu podobnych. Tak jak bydło, które się hoduje, a nie produkuje.. Tym bardziej człowieka.. Nie jest on reprodukowany! WJR

Jane Bürgermeister: „Czwarte Imperium”.

Ukazał się pierwszy thriller polityczny Jane Bürgermeister p.t. „Czwarte Imperium”. Jane Burgermeister

Wydawało się, że dziennikarka gdzieś zniknęła, od czasu do czasu padały pytania „gdzie jest Jane?”. Siedziała cicho odpisując niewielu osobom. Odpisywała na moje maile, tak, więc wiadomo było, że nic złego się jej nie stało. Jednak miała i nadal ma fatalną sytuację finansową, austriacki wymiar „sprawiedliwości” blokuje jej dostęp do spadku po niedawno zmarłym w dziwnych okolicznościach ojcu.Na skutek akcji demaskujących planowane wspólne ludobójstwo firm farmaceutycznych, Światowej Organizacji Zdrowia i czynników politycznych w Austrii, UE i ONZ, Jane została wykreślona z grona dziennikarzy, pozbawiono ją środków do życia, nie mogła i nie może nigdzie zdobyć pracy. To właśnie pomoc finansowa ojca pozwalała jej na funkcjonowanie i darmowe publikacje. Po jego tajemniczej śmierci, na Jane nastąpił atak – najpierw informatyk, który opiekował się jej stroną opublikował bez jej zgody artykuły, które można było zinterpretować, jako terroryzm; dziennikarka musiała się natychmiast od niego zdystansować, by nie znaleźć się na ławie oskarżonych o takie działania. Tylko dzięki temu, że nie zlikwidowała swojego blogu na WordPressie

www.birdflu666.wordpress.com

świat dowiedział się o niecnych działaniach, jakie zostały w nią wymierzone. Blog uratował ją też przed zamknięciem w psychiatryku – sądownie próbowano ją zniewolić w sposób, który zazwyczaj stosuje się do mentalnie upośledzonych starych ludzi – tak, eutanazja doskonale funkcjonuje w Austrii. Publikacje na blogu obnażające oszustwa, jakich dopuściła się austriacka sędzia, spowodowały, że Jane jakoś się wybroniła. Pozakładała sprawy cywilne i karne tym sądowym terrorystom, którzy jak można przypuszczać wykonują zlecenia globalnej mafii. Wcześniejsze sprawy sądowe, które dziennikarka pozakładała firmom farmaceutycznym i politykom wplątanym w aferę próby wymordowania milionów ludzi za pomocą skażonych przez firmę Baxter szczepionek, zostały umorzone, najprawdopodobniej bezzasadnie. Przeniesiono nawet na inna pozycję szefa policji, który przyjął skargę Jane i zabrał się ostro do śledztwa. Nieprawdopodobna, lecz najzupełniej prawdziwa historia próby dystrybucji śmiertelnie skażonych przez Baxtera szczepionek, mogłaby być treścią znakomitego thrillera. Bürgermeister postanawia jednak iść inną drogą – chodzi jej o zdobycie środków na przeżycie, ale też o poinformowanie w sposób przystępny, co się dzieje obecnie w Europie. Generalnie chodzi o mało znaną powszechnie formę podboju krajów – finansowego. „Czwarte Imperium” wyjaśnia, w jaki sposób ten podbój działa, jak zniewala się całe narody najpierw je zubażając – za pomocą instrumentów giełdowych, ale i prywatnego systemu generacji pieniądza. Ten system zniewolenia został wytłumaczony na przykładzie Europy, ale dotyczy praktycznie całego świata, poza krajami takimi jak Iran, Pakistan, Białoruś, a wcześniej Libia i Irak. Kraje arabskie w większości były odporne, stąd pewnie tajemnicze „rewolucje”, jakie się w nich dokonują. Można, więc się domyśleć, dlaczego zbrojnie zniszczono Irak, a ostatnio Libię. Nie ulega wątpliwości, że celem tego działania jest stworzenie Nowego Ładu Światowego (NWO) ze światowym rządem, światową armią i światowymi finansami oraz ministerstwami. Zalążki tego światowego terroru już funkcjonują – to właśnie NATO wypełnia rolę światowej armii, a WHO – światowego ministerstwa zdrowia. Kluczowym elementem podboju jest jednak światowe ministerstwo finansów, którym na razie jest Goldman Sachs z podległymi bankami. Niebezpieczeństwo tworzonego globalnego systemu tkwi w tym, że jeśli do niego dojdzie, to będziemy mogli zapomnieć o państwach, narodach, religii, naszej kulturze i zwyczajach. Nowa planowana waluta będzie zakodowana w czipach, a opozycja pozbawiona środków do życia (zerowe konto w banku światowym) wymrze z głodu, albo zostanie zamordowana na ulicy przez globalną policję lub armię.

Lasy, które będą własnością globalnych bankierów, też będą niedostępne – detektory podczerwieni zainstalowane na bezzałogowych samolotach szybko wykryją obecność zbiegów i ich zniszczą jedną bombą. Nie będzie gdzie uciekać. Żywi zostaną tylko bezmyślni oprawcy systemu, ale nie na długo, bowiem jako niepotrzebni, zostaną też zlikwidowani.

Thriller ma na celu obudzenie ludzi w momencie, gdy jeszcze można temu przeciwdziałać. W przystępny sposób wyjaśnia jak działają banki, jakie diabelskie mechanizmy są wprowadzone po to tylko by zubożyć społeczeństwa i doprowadzić do sytuacji, gdy wszyscy będziemy dłużnikami. I nie chodzi tylko o osoby indywidualne – głównie chodzi o państwa, które aby się stać częścią globalnego imperium, muszą najpierw oddać swoją suwerenność. „Czwarte Imperium” jest dostępne na razie tylko po angielsku, będziemy pracować nad wersją polskojęzyczną.Znających angielski, zachęcam do zakupienia tej książki w postaci pdf za cenę 5,99 euro (Europa) lub 5,99 dolarów (USA) – bezpośrednio od Jane. Oto jej e-mail, dane konta bankowego i PayPal:

ORDER BY EMAILING JANE BURGERMEISTER AT: jmburgermeister@gmail.com

PAYPAL ORDER: jmburgermeister@gmail.com

BANK TRANSFER:

Buergermeister, Jane

Kontonmmer/ IBAN AT831100015211533300

BIC / SWIFT code BKAUATWWXXX

UNICREDIT BANK AUSTRIA AG

231, SCHOENBRUNNER STRASSE, WIEN / Österreich

PLEASE MAKE SURE TO SEND A CONFIRMATION EMAIL TO GET YOUR COPY OF “THE FOURTH EMPIRE” SENT DIRECTLY TO YOUR INBOX.

Więcej informacji o książce i jest na blogu Jane Bürgermeister:

“THE FOURTH EMPIRE” : ORDER YOUR COPY TODAY

“THE FOURTH EMPIRE” – DOWNLOAD THE PREVIEW TODAY

Pamiętaj, kupując książkę pomagasz osobie, która uratowała miliony ludzi przed masowymi szczepieniami skażoną przez firmę Baxter śmiertelnym wirusem ptasiej grypy szczepionką na świńską grypę.

http://monitorpolski.wordpress.com

Senat będzie głosował nad ustawą, która zdefiniuje USA, jako “pole bitwy” Senat przygotowuje się do głosowania nad projektem ustawy, która zdefiniuje Stany Zjednoczone, jako “pole bitwy” co pozwoli wojsku aresztować amerykańskich obywateli bez stawiania im zarzutów czy procesu. – pisze na portalu Infowars Paul Joseph Watson.

Zgodnie z ustawą National Defense Authorization Act, nad którą planowane jest głosowanie w przyszły poniedziałek, przepisy „po raz pierwszy mówią językiem prawnym, że nasza ojczyzna jest częścią pola bitwy” - mówi Senator Lindsey Graham, zresztą wspierający projekt ustawy. „Senat zamierza głosować nad tym, czy Kongres da obecnemu i każdemu kolejnemu prezydentowi prawo do zarządzenia aresztowania i uwięzienia cywili na całym świecie, bez procesu albo stawiania zarzutów. Zasięg działania tego prawa jest tak rozległy, że nawet Amerykańscy obywatele mogą być nadzorowani przez wojsko, które może być użyte daleko od pola bitwy, nawet w samych Stanach Zjednoczonych.” – pisze Chris Anders z waszyngtońskiego Biura Legislacyjnego ACLU. Projekt ustawy napisany potajemnie przez Senatora Carla Levina i Johna McCaina, został przepchnięty za zamkniętymi drzwiami na posiedzeniu komisji bez żadnego czytania.

„Chciałbym również podkreślić ,że przepisy te budzą poważne pytania co do tego kim jesteśmy jako społeczeństwo i co nasza konstytucja stara się chronić” – powiedział Senator Mark Udall w zeszłym tygodniu. “Jeden z paragrafów tej ustawy, paragraf 1031, będzie interpretowany, jako pozwolenie dla wojska na bezterminowe zatrzymywanie amerykańskich obywateli w ich własnym kraju. Paragraf 1031 zasadniczo uchyla Posse Comitatus Act z 1878, pozwalając wojsku na pełnienie funkcji organów ścigania na amerykańskiej ziemi. Już samo to powinno zaalarmować moich kolegów po obu stronach nawy, ale są też inne problemy z tymi przepisami, które muszą być rozwiązane.” Oznacza, że Amerykanie mogą być uznani za krajowych terrorystów i zamknięci w wojskowych aresztach bez jakiegokolwiek odwołania. Należy brać serio pod uwagę możliwość powszechnego i swobodnego interpretowania określenia “terrorysta”, gdyż już teraz Departament Bezpieczeństwa Krajowego (Homeland Security) w wielu przypadkach uznaje za takowe zachowania takie jak: kupowanie złota, posiadanie broni, używanie zegarka albo lornetki, dawanie pieniędzy na akcje charytatywne, używanie telefonu albo poczty do wyszukiwania informacji, używanie gotówki i wszelkiego rodzaju przyziemne zachowania, jako potencjalne oznaki wewnętrznego terroryzmu czy zwykłe fotografowanie się na tle mostów. „Amerykańscy obywatele zabierani będą z amerykańskich, kanadyjskich i brytyjskich ulic i będą wysyłani do wojskowych więzień na czas nieokreślony bez postawienia zarzutów o popełnienie przestępstwa. Czy naprawdę ktoś uważa, że to dobry pomysł? I dlaczego teraz?” – pyta Anders. Zgodnie z projektem ustawy National Defense Authorization Act, nie jest konieczne ogłoszenie w USA stanu wojennego, ponieważ Amerykanie będę teraz podlegać takiemu samemu traktowaniu jak podejrzani rebelianci z odległych miejsc, takich jak Afganistan czy Irak.

Oryginalny artykuł:

http://www.infowars.com/senate-moves-to-allow-military-to-intern-americans-without-trial

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) – www.bibula.com – na podstawie PrisonPlanet (2011-12-01)

http://www.bibula.com/?p=47854

Sobiesiak wkracza do stolicy Niezarejestrowana firma związana z bohaterem afery hazardowej Ryszardem Sobiesiakiem chce otworzyć w Warszawie Casino Mirage. A wszystko wskazuje na to, że urzędnicy prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz z PO omijają przepisy, aby to umożliwić - informuje "Gazeta Polska Codziennie". Wniosek o zgodę na lokalizację kasyna w podziemiach warszawskiego hotelu InterContinental złożyła spółka Casino Mirage sp. z o.o. z siedzibą w Bielanach Wrocławskich. Informacji o firmie, jej strukturze kapitałowej i własnościowej nie ma w KRS. Nieznane są jej władze, prokurenci, powiązania finansowe i personalne. – Firmy nie ma jeszcze w KRS, bo nie jest zarejestrowana. Jest nowa i trwa sprawdzanie kapitału – tłumaczył Marcin Ruta, reprezentujący spółkę podczas ostatniej sesji Rady Warszawy. Jednak adres w Bielanach Wrocławskich jest taki sam, jak adres powiązanych z Ryszardem Sobiesiakiem spółek Golden Play i Golden Play Bis. Oficjalnie prowadzi je wrocławski biznesmen Zbigniew Pawliński. W dokumentach KRS dotyczących tych firm występuje zarówno Ryszard Sobiesiak, jak i jego firma Winterpol, znana z kontrowersyjnej budowy wyciągu narciarskiego w Zieleńcu.

Radni PO popierają Pawliński i Sobiesiak znają się od dawna i przyjaźnią. Pawliński był zapalonym hazardzistą i uczył Sobiesiaka reguł panujących w branży. W 1984 r. otworzył we Wrocławiu własny salon gry. – Mają nieformalny podział. Pawliński zajmuje się automatami niskich wygranych, a Rychu salonami – opowiadał dziennikarzom po ujawnieniu afery hazardowej bliski znajomy obu biznesmenów. Zgodnie z prawem koncesję na prowadzenie kasyna wydaje minister finansów. Nie może jednak jej wydać bez pozytywnej opinii rady gminy, w tym wypadku Rady Warszawy. Jednocześnie prawo stanowi, że w Warszawie może działać nie więcej niż siedem kasyn. I właśnie tyle ich w stolicy funkcjonuje. Zatem zgoda radnych na otwarcie kolejnego kasyna byłaby złamaniem przepisów. Mimo to wniosek spółki Casino Mirage został rozpatrzony przez radnych dzielnicy Śródmieście, którzy jako pierwsi go opiniują ze względu na położenie lokalu w centrum stolicy. Chociaż firma nie jest formalnie zarejestrowana, wniosek zyskał ich przychylność. Podobnie jak dwa inne wnioski złożone przez działające już w Warszawie kasyna, które oczekują na przedłużenie koncesji – w hotelu Victoria i hotelu Grand. Większość w radzie warszawskiego Śródmieścia ma PO. Następnie rozpatrzeniem wniosków powinna się zająć Komisja Bezpieczeństwa i Porządku Publicznego Rady m.st. Warszawy. Jednak trafił do niej tylko jeden wniosek, akurat ten złożony przez Casino Mirage. Głosami radnych PO, przy sprzeciwie radnych PiS-u, został zaakceptowany i trafił do ostatecznego rozpatrzenia przez Radę Warszawy.

Znikające dokumenty Wnioski wywołały prawdziwą awanturę wśród radnych. Oba utknęły gdzieś po drodze. – Najprawdopodobniej gdzieś w Radzie Śródmieścia – tłumaczyła podczas sesji rady Joanna Tymińska, dyrektor Biura Działalności Gospodarczej i Zezwoleń Urzędu m.st. Warszawy. Możliwe jednak, że oba zagubione wnioski zostały przetrzymane w gabinecie prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Wicedyrektor gabinetu Jarosław Jóźwiak przyznał, że dotarły one do prezydent Warszawy. – Jako pierwszy otrzymaliśmy ten ze Śródmieścia. Pozostałe później, więc nie miały już szans trafić na tę sesję – wyjaśniał radnym Jarosław Jóźwiak. Jednak przetrzymanie dwóch pozostałych wniosków ma głębszy sens. Ponieważ w Warszawie może istnieć jedynie siedem kasyn, to zgoda radnych na uruchomienie Casino Mirage oznacza, że koncesję będzie musiał stracić jeden z dwóch lokali wnioskujących o przedłużenie zezwolenia na działalność. Zwolnione miejsce zajmie wtedy nowe kasyno bohatera afery hazardowej. – To przypadkowa czy celowa selekcja? Dlaczego preferujemy jednego z wnioskodawców kosztem innych? – pytał radny SLD Tomasz Sybilski.

Ilu Rysiek ma przyjaciół? Także Maciej Wąsik, były wiceszef CBA, a obecnie radny Warszawy, podejrzewa, że działania rządzącej stolicą PO są podejrzane. – Znani z afery hazardowej biznesmeni agresywnie wchodzą na warszawski rynek. A władze stolicy nie tylko akceptują próbę obejścia przepisów i ukrywania się rekinów hazardu za podstawionymi osobami i firmami, ale bez żadnej podstawy akceptują ich wnioski – mówi. W całej sprawie ciekawe jest też to, że już 9 grudnia wygasa koncesja jednego z warszawskich kasyn. Zamiast poczekać, aż wszystkie dokumenty dotrą do radnych, i przeprowadzić głosowanie zgodnie z zasadami, warszawscy urzędnicy w pośpiechu przepychają podejrzany wniosek złożony przez znanych z afery hazardowej biznesmenów. – Sprawy nie odpuścimy, musimy wiedzieć, czy Rysiek nie ma kolejnych dobrych przyjaciół w warszawskim urzędzie – zapowiada Maciej Wąsik. Tomasz Skłodowski

Komorowski i Tusk nie mieli odwagi pojechać na Śląsk

1.Wczoraj Barbórka, tradycyjne święto górników i tym razem ani Premier Tusk, ani Prezydent Komorowski, nie mieli odwagi, aby pojechać do tradycyjnego górniczego zagłębia tzn. na Górny Śląsk. Tusk złożył górnikom życzenia tylko za pośrednictwem internetu. Jego krótkie wystąpienie zostało umieszczone wczoraj na stronie internetowej Kancelarii Premiera. Pierwszy raz od czasu, kiedy rozpoczął rządzenie krajem, górników na Śląsku nie odwiedził. Po coraz bardziej doskwierających także kopalniom, skutkach pakietu energetyczno-klimatycznego podpisanym przez Tuska w grudniu 2008 roku, w którym pisze się o przyszłej gospodarce europejskiej, jako gospodarce niskowęglowej, boi się już pokazywać wśród górników. Ostatnio podczas sejmowego expose mówił jeszcze o koniecznych zmianach w systemie emerytur górniczych, co dodatkowo podgrzało sytuację na Śląsku.

2. Komorowski z kolei udał się do Łęcznej w województwie Lubelskim na spotkanie z górnikami kopalni Bogdanka. Najpierw w marcu 2009 roku wprowadzonej na giełdę, a później ostatecznie sprywatyzowanej z udziałem Otwartych Funduszy Emerytalnych (mają blisko50% akcji spółki) i jej prawie 4 tysięcy pracowników, dla których do podziału przypadło 10% akcji. Pakiet każdego z nich średnio ostatnio wart był około 100 tys. zł pod warunkiem, że akcji nie sprzedali do tej pory Kopalnia Bogdanka ze względu na dogodne położenie złóż węgla (pokłady zalegają niezbyt głęboko), stosunkowo niewysokie zatrudnienie, a także blisko położonego głównego odbiorcę wydobywanego węgla (elektrownia Kozienice), była i jest kopalnią zyskowną (zysk wynosi około 200-300 mln zł rocznie). Komorowski, więc wybrał wizytę u raczej „zadowolonych” górników, tu nie mogła go spotkać żadna nieprzyjemna niespodzianka. Ale mimo miłej atmosfery, dyrektor kopalni zaprotestował przeciwko zapowiedzianemu dodatkowemu opodatkowaniu wydobycia węgla, mówiąc, wprost, że obecnie rządzący Polską nie rozumieją potrzeb górnictwa.

3. Do górników na Śląsk pojechał tylko Prezes PiS Jarosław Kaczyński, złożył kwiaty pod pomnikiem, poświęconym górnikom rannym po wprowadzeniu stanu wojennego w kopalni „Zofiówka” dawnej „Manifest Lipcowy” i spotkał się na obiedzie z wielodzietną rodziną górniczą. Podczas tego spotkania przedstawił tę część programu PiS związaną z górnictwem, a więc zdecydowany sprzeciw wobec paktu energetyczno-klimatycznego w obecnym kształcie, z tak niekorzystnymi zapisami dla zużywania węgla w energetyce. Zaprezentował także stosunek PiS do wydłużenia do 67 lat wieku emerytalnego, zaproponowanego przez Tuska, w tym także sprzeciw wobec zapowiedzianego majstrowania przy emeryturach górniczych. Jest to głównie spowodowane stanem naszej opieki zdrowotnej w tym w szczególności prawie nieobecnej w polskiej medycynie profilaktyki i w konsekwencji znacznie krótszym niż na zachodzie średnim okresie życia człowieka. Mówił także o konieczności wprowadzenia prawdziwej polityki prorodzinnej z autentycznym wsparciem dla rodzin z trójką i większą liczbą dzieci, w tym także o wsparciu dla rodzin wielodzietnych niepłacących podatku PIT a więc niemogących korzystać z ulg na dzieci w podatku dochodowym.

4. Widać, że rządzący w Polsce mimo niedawnego powtórnego wygrania wyborów, boją się pokazywać wśród zwykłych ludzi, zresztą z różnych grup społecznych.Lepiej wychodzi im przekazywanie społeczeństwu niepopularnych decyzji za pośrednictwem zaprzyjaźnionych mediów, bo usłużni dziennikarze nie zadają im drażliwych pytań. Choćby takiego podstawowego dlaczego w kampanii wyborczej nasz kraj był zieloną wyspą,a Polacy byli zapewniani ,że mogą spać spokojnie, a tuż po wyborach zaczęło się straszenie skutkami kryzysu, który wręcz łomocze do naszych drzwi. Wygląda na to, że jeżeli Tusk naprawdę zacznie realizować zapowiedzi ze swojego expose, to z tym pokazywaniem się rządzących wśród zwykłych ludzi, będzie jeszcze trudniej niż do tej pory. Zbigniew Kuźmiuk

Utworzono komitet honorowy marszu 13 grudnia W komitecie honorowym marszu niepodległości i solidarności, planowanego na 13 grudnia, znajdzie się kilkadziesiąt osób - dowiedziała się PAP od polityków PiS. Marsz ma wyruszyć o godz. 18 z Placu Trzech Krzyży i przejść przed pomnik Józefa Piłsudskiego przy Belwederze. W marszu - jak informował już portal Niezalezna.pl - weźmie udział środowisko klubów "Gazety Polskiej". Oficjalnie manifestację w warszawskim ratuszu zgłosiło nie PiS, tylko „Społeczny Komitet Organizacji Marszu Niepodległości i Solidarności”. Poinformował o tym przedstawiciel komitetu, warszawski radny PiS Maciej Wąsik.

- Jestem przedstawicielem organizatorów marszu. Będę występował w relacjach z władzami Warszawy i ewentualnie z policją, jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa i porządku - powiedział Wąsik. Poinformował, że w środę o godz. 12 zostanie oficjalnie ogłoszony komitet honorowy marszu. Marsz ma wesprzeć kilkadziesiąt osób. Z informacji PAP zbliżonych do kierownictwa PiS wynika, że do uczestnictwa w komitecie organizatorzy zaprosili m.in. matkę ks. Jerzego Popiełuszko Mariannę Popiełuszko, legendy „Solidarności” Zbigniewa Romaszewskiego, Jana Olszewskiego, Andrzeja Gwiazdę, ks. Tadeusza Isakowicz-Zaleskiego, ks. Stanisława Małkowskiego, pisarza Marka Nowakowskiego, poetę Jarosława Marka Rymkiewicza, naukowców: prof. Zdzisława Krasnodębskiego, dr. Barbarę Fedyszak-Radziejowską, prof. Jana Żaryna, dziennikarzy: Piotra Semkę i Rafała Ziemkiewicza oraz redaktora naczelnego "Gazety Polskiej" Tomasza Sakiewicza. W rozmowie z portalem Niezalezna.pl Tomasz Sakiewicz apeluje: - Zachęcam wszystkich do udziału w marszu. Na czele komitetu ma stanąć prezes PiS Jarosław Kaczyński. Wąsik wyjaśnił, dlaczego marsz przejdzie właśnie z Placu Trzech Krzyży przed pomnik Piłsudskiego. - Idziemy z Placu Trzech Krzyży spod pomnika Witosa, potem mijamy pomnik Paderewskiego, potem jest pomnik Dmowskiego, w końcu jest pomnik Piłsudskiego. To są ojcowie naszej niepodległości - powiedział Wąsik. Magdalena Łań z warszawskiego Urzędu Miasta powiedziała, że wniosek dotyczący organizacji marszu jest analizowany w stołecznym biurze bezpieczeństwa. Dodała, że informacja o marszu znajdzie się w wykazie zgromadzeń publicznych na stronie internetowej ratusza na trzy dni przed wydarzeniem. Nie chciała podać więcej szczegółów dotyczących marszu. W najbliższych dniach na portalu niezalezna.pl pojawią się szczegóły dotyczące przebiegu marszu. Olga Alehno

Lichocka: odgrzewany news o "krecie" Media prorządowe odkryły wypowiedź dr Barbary FedyszakRadziejowskiej, która napisała w „Arcanach”, że przypuszcza, iż w otoczeniu prezesa PiS może działać kret.

„Jestem przekonana, że nie pozostawiono J. Kaczyńskiego samemu sobie. Sądzę, że miał i nadal ma w swoim otoczeniu dobrze schowanego kreta, do którego ma pełne zaufanie”. Pani socjolog napisała te słowa pół roku temu. Wtedy dziarskich chłopców i dziewcząt z mainstreamowych pism to nie zainteresowało.Miesiąc temu w rozmowie na portalu VoD.gazetapolska.pl spytałam o to. Dr Fedyszak-Radziejowska odparła, że „nie wierzy, by w otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego nie było kogoś, kto ma podzieloną lojalność”, że zwykle w ostatnim tygodniu kampanii dzieje się coś takiego, co zniechęca niezdecydowanych wyborców do głosowania na PiS. Pani socjolog nie podała żadnego nazwiska, co nie przeszkodziło dziarskim wymienić, o kogo to miałoby jej chodzić. Zabawnie było patrzeć, jak ta informacja zelektryzowała wprost najgorliwszych tropicieli – TOK FM, „Gazetę Wyborczą” czy TVN24. Gotowi do rozrabiania sprawy potrzebowali dobrych kilku godzin, by odkryć, że news ma kilka miesięcy. Pożytek z tej sprawy jest jeden – dziarscy musieli zajrzeć i do „Arcanów”, i na strony „Gazety Polskiej”. Na zdrowie! Joanna Lichocka

Siemensa ukarano w USA. Poleciały głowy kilkunastu osób. Czy w Polsce rządzonej przez Tuska sprawdzą RWE? Gdy kilka lat temu okazało się, że znana niemiecka firma Siemens zamieszana jest w przestępstwa łapówkarskie na terenie Stanów Zjednoczonych, tamtejsze instytucje natychmiast wszczęły postępowanie prawne. W jego wyniku Niemcy musieli zapłacić olbrzymią karę – 600 milionów euro na rzecz USA i 395 mln euro na rzecz RFN. Poleciały głowy kilkunastu osób z kadry kierowniczej, m.in. prezesa zarządu Heinricha von Pierera.

http://forsal.pl/artykuly/100831,siemens_zaplaci_miliard_euro_za_afere_korupcyjna.html

Ani razu nie pojawił się w amerykańskich mediach bojaźliwy komentarz, żeby z Siemensem postępować delikatnie, żeby „niepotrzebnie niezadrażniać”, czy też „nie wywoływać demonów przeszłości”. Żaden publicysta nie kpił sobie z „wymachiwania szabelką”. Amerykanie po prostu zachowali się jak gospodarze własnego kraju. Tymczasem w Polsce, gdy niedawno wyszło na jaw, że Gromosław Czempiński może być zamieszany w łapówkarstwo przy kupowaniu przez niemiecką firmę RWE, warszawskiego STOENu, nikt z okolic rządzącej partii nawet się nie zająknął na temat konieczności zbadania ewentualnego udziału Niemców w przestępstwie. Jeśli zarzuty wobec Czempińskiego potwierdzą się, a do RWE nie wejdzie żadna kontrola, to będzie można uznać, że spełnił się sen zastępcy redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej” o byciu kondominium niemieckim:

http://blog.rp.pl/talaga/2011/11/25/kondominium-skoro-nie-mozna-inaczej/

Jedynie kraje kolonialne lub półkolonialne nie zajmują się badaniem potencjalnych ciemnych sprawek firm pochodzących z metropolii. Dlaczego? Aby nie zadrażniać relacji! Sławomir Sieradzki

Prezydent odznacza. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski dla Bożeny Walter i Małgorzaty Żak Dziękuję za odruch serca - tak prezydent Bronisław Komorowski zwrócił się w poniedziałek do odznaczonych przez niego tego dnia szefowych Fundacji TVN i Fundacji Polsat: Bożeny Walter i Małgorzaty Żak. Wśród wyróżnionych znalazła się też 14-letnia Magdalena Czepil. Nastolatka została odznaczona przez prezydenta medalem za ofiarność i odwagę. W sierpniu 2011 roku Czepil uratowała życie 20-latkowi, który zaczął topić się w jeziorze. Pozostałe wyróżnienia zostały przyznane twórcom fundacji odpowiedzialnego biznesu. Bożena Walter (Fundacja TVN "Nie jesteś sam") i Małgorzata Żak (Fundacja Polsat) odznaczone zostały przez Komorowskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Krzyże Kawalerskie Orderu Odrodzenia trafiły do: Joanny Luberadzkiej-Grucy (Fundacja Przyjaciółka), Bertusa Servaasa (Fundacja VIVE - Serce Dzieciom). Złotym Krzyżem Zasługi odznaczona została Jadwiga Czartoryska (Fundacja Orange). Prezydent dziękując odznaczonym, podkreślał, że ważne jest, by polski biznes i instytucje gospodarcze płaciły nie tylko podatki, ale też dawały to, co jest najcenniejsze - "odrobinę serca i zrozumienia dla potrzeb innych".

"Życzę dalszych sukcesów w przekonywaniu, że to, co państwo dziś robicie, wymaga i jest warte dalszego wsparcia i rozwijania" - mówił Komorowski. Zwracając się do Magdy Czepil, prezydent zaznaczył, że została ona wyróżniona za czyn naprawdę niezwykły, wymagający osobistej odwagi, podjęcia ryzyka, które były podyktowane "zwykłym impulsem serca i potrzebą zareagowania na dramat człowieka ginącego". Komorowski dziękował za "ten najbardziej prawidłowy odruch", czyli pomoc innym, nawet, gdy wiąże się to z jakimś osobistym ryzykiem.

"Dziękuję wszystkim za odruch serca, dziękuję wszystkim za dokonania, zachęcam, liczę, proszę, namawiam i z góry się cieszę na dalsze osiągnięcia wszystkich państwa odznaczonych i państwa organizacji, w działaniach na rzecz innych będących w potrzebie" - powiedział prezydent. Magdalena Czepil dziennikarzom mówiła, że chce zostać ratowniczką. Wspominając wydarzenia z lata 2011 roku, powiedziała, że działała spontanicznie. Jak dodała, według przybyłych na miejsce lekarzy, gdyby pomoc przyszła kilkadziesiąt sekund później, 20-latek mógłby utonąć.

PAP/Skaj

Wiele można, o ile nie jest się jamnikiem wychowanym pod szafą, i nie żyje się w przekonaniu, że nad nami wisi szklany sufit Nieoceniony Andrzej Talaga w weekendowym "Plusie Minusie" tak oto odpiera zarzuty kierowane pod adresem ministra Radosława Sikorskiego po jego mowie berlińskiej:

Ci, którzy widzieli w wystąpieniu Sikorskiego oddanie jej Niemcom, nie chcieli zauważyć, że w trzech punktach arcyważnych dla całej konstrukcji było ono wymierzone w potencjalne niemieckie rządy w Europie. Dalej Talaga wylicza owe trzy ciosy Sikorskiego:

Pierwszy z nich to propozycja radykalnego wzmocnienia kompetencji i spójności wewnętrznej Komisji Europejskiej oraz jej przewodniczącego, który mógłby być nawet jednocześnie przewodniczącym Rady Europejskiej, czyli prezydentem UE. Drugi to pozostawienie podatków VAT i CIT w gestii władz narodowych. Trzeci - zmiana kompetencji Europejskiego Banku Centralnego na podobne do amerykańskiego Fedu, czyli danie mu możliwości szerokiego interweniowania gospodarczego. Prawda, że mocne ciosy? Zwłaszcza, jeżeli pamiętamy, że obecna struktura Unii, teoretycznie niezwykle silnie wiążąca Niemcy w ramach szerszej konstrukcji, w sytuacji kryzysu właściwie zamarła. Owe rzekome pęta dla Berlina to tylko ozdobnik, niewspółmierny wobec oferty oddania przywództwa we wspólnocie jednemu krajowi. Zresztą sam Talaga zauważa, że w Europie realnym centrum może stać się wyłącznie silne państwo narodowe, a więc Niemcy ("pcha ich do tego logika wydarzeń"). Już nie wiele państw narodowych wspólnie budujących gmach, ale jedno państwo. No właśnie, państwo narodowe. To zastanawiający paradoks: przekonuje się nas, że nasze własne państwo narodowe w globalnym, targanym kryzysem świecie nie ma sensu, więc powinniśmy oddać kolejne kompetencje innym. Problem w tym, że owymi innymi okazuje się już nawet nie unijna biurokracja, ale... sąsiednie państwo narodowe: Niemcy. Dlaczego nasze państwo narodowe ma nie mieć sensu, a niemieckie ma mieć? Przypomina to prywatyzowanie polskich monopoli państwowych poprzez ich sprzedawanie zagranicznym monopolom państwowych.

Powiedzą: bo Niemcy są duże i silne. My też mali nie jesteśmy, a siłę możemy zbudować, i to dość szybko. Mamy połowę ludnościowego potencjału Niemiec, w połączeniu z krajami regionu - już 2/3. To nie jest mało. Nikt nie twierdzi, że droga jest prosta, ale przynajmniej oznacza próbę, staranie o utrzymanie kontroli nad własnym losem. Bo prezentowana przez nasze władze opcja na Niemcy to żaden wybór ani żadna konieczność. To kapitulacja w obliczu pierwszych, wciąż tylko przewidywanych kłopotów gospodarczych. To opcja mająca sens tylko wówczas, gdy uznamy Polaków jedynie za grupę konsumentów, którzy muszą mieć taki a nie inny dochód na głowę, i oddadzą wszystko, absolutnie wszystko, by dochód ów utrzymać. A przecież Polska - w perspektywie pokoleń - to o wiele więcej niż GDP w perspektywie kilku lat. Dodajmy jeszcze: Niemcy nie będą żadnym poważnym gwarantem naszego bezpieczeństwa. Pokazali to budując gazociąg północny, wspólnie z Rosją przeciwko naszym interesom. No i niewykluczone - jak słusznie zauważa prof. Nowak - że Berlin i Moskwa wcale nie uznają, że mamy być w strefie wpływów Berlina. Na marginesie: dziś widać, jak wiele racji mieli ci, którzy nawoływali do kontynuowania bliskich relacji z USA. Skoro Unia znika w obliczu kryzysu strefy euro, to co stanie się, jeżeli pojawią się naprawdę poważne problemy? Spór między zwolennikami mowy berlińskiej i jej krytykami da się sprowadzić do następującego wyboru: czy Polacy mogą sami sobą rządzić tak, by prowadzić kraj ku lepszej przyszłości, ku większemu znaczeniu i dobrobytowi obywateli? Opcja na Niemcy pośrednio mówi, że takiej możliwości nie ma, bo "Niemcy mają najlepszą na świecie technikę". My mówimy: wiele można, o ile nie jest się jamnikiem wychowanym pod szafą, i nie żyje się w przekonaniu, że nad nami wisi szklany sufit. Wiele, nie znaczy wszystko, nie znaczy na pewno, nie znaczy łatwo. Ale i tak lepsze to niż pozycja lekko niedorozwiniętego podopiecznego niemieckiego geniuszu gospodarczo-organizacyjnego. A jeżeli spojrzeć w przeszłość: co powiedzieliby dzisiejsi determiniści w roku 1918, w obliczu biedy, postzaborowej trójrzeczywistości i trwającej walki o granice? Czy pojechaliby do Wiednia i Berlina, by wzywać Austrię i Niemcy do ponownego objęcia przywództwa w regionie? Jacek Karnowski

70 rocznica urodzin Jerzego Kowalczyka, skazanego w PRL-u na karę śmierci za wysadzenie auli WSP w Opolu Jerzy Kowalczyk urodził się 5 grudnia 1941 r. w Rząśniku na Mazowszu w rodzinie o tradycjach patriotycznych. W tym samym roku jego matkę wywieziono na roboty w głąb III Rzeszy, a ojca ścigało gestapo. Jerzy, podobnie jak i jego rodzeństwo, trafił do obcych ludzi. Rodzina odnalazła się dopiero w 1945 r. Jerzy skończył naukę w szkole podstawowej w Rząśniku w 1955 r. i w tym samym roku rozpoczął naukę w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Ostrołęce. Zarówno w „podstawówce”, jak i w szkole zawodowej Jerzy sprawiał kłopoty aktywistom komunistycznym z ZMS, zwłaszcza na lekcjach historii, na które to przynosił przedwojenne podręczniki. W 1957 r. został wydalony ze szkoły i pomagał rodzicom w gospodarstwie rolnym. W 1960 r. dostał powołanie do wojska – do wojsk lotniczych w Zamościu. W 1961 r., po odbyciu służy wojskowej, przeniósł się do Opola, gdzie mieszkał jego brat Ryszard i został zatrudniony, jako technik w katedrze fizyki Wyższej Szkoły Pedagogicznej. W Opolu Jerzy ukończył Technikum Mechaniczne i miał zamiar rozpocząć studia wieczorowe na Wyższej Szkole Inżynierskiej. Jerzy bardzo przeżył masakrę polskich robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. Rozpacz z krzywdy Polaków i bezsilność pchnęły go do czynu zniszczenia auli WSP w Opolu, w której działacze komunistyczni mieli odbierać nagrody za pacyfikację robotników. W nocy z 5 na 6 października 1971 r., w przeddzień akademii z okazji święta milicji, wysadził aulę WSP w powietrze. Wybuch, który nastąpił o godz. 0.40, całkowicie zniszczył aulę, uczelniane archiwum, dużą część zasobów bibliotecznych oraz bufet. Wyleciał w powietrze dach auli i zapadła się podłoga. Eksplozja nie zniszczyła budynku uczelni. Nikt nie odniósł obrażeń. Złapanie sprawców wybuchu było priorytetową sprawą władz komunistycznych. Barci Kowalczyków złapano w lutym 1972 r. używając podstępu. Po siedmiu miesiącach śledztwa bracia przyznali się do podłożenia i zdetonowania ładunków wybuchowych. We wrześniu 1972 r. Sąd Okręgowy w Opolu wydał wyrok: Jerzego skazano na karę śmierci („Sąd uznał, że konieczna jest trwała eliminacja sprawcy ze społeczeństwa”), a Ryszarda na 25 lat więzienia. 18 grudnia 1972 r. Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok wydany przez sąd w Opolu. Na fali protestów, w styczniu 1973 r. Rada Państwa skorzystała z prawa łaski wobec Jerzego Kowalczyka, zmieniając karę śmierci na 25 lat więzienia. Kowalczykowie musieli zapłacić również koszty zniszczonej auli. Bracia zostali osadzeni w najcięższych więzieniach w Polsce. Jerzy więziony był w Strzelcach Opolskich, a Ryszard w Barczewie. Represjom poddana została cała ich najbliższa rodzina. Pod koniec 1985 r. w wyniku zmasowanej presji części narodu polskiego, Jerzego Kowalczyka zwolniono warunkowo. W więzieniu próbowano go zabić, stracił zdrowie, jest inwalidą. Żyje na bagnach niedaleko rodzinnego Rząśnika, pośród dzikiej przyrody opiekując się 13 kotami. Sto lat Panie Jurku!

Źródło: Bogusław Bardon „W obronie braci Jerzego i Ryszarda Kowalczyków z Opola”, Opole 2011

NGO Opole

Piotr Zaremba w odpowiedzi euroentuzjastom: nie mówcie, co wolno, a czego już nie Z Sikorskim trzeba dyskutować – to motto dwugłosu w Plusie Minusie dodatku dla „Rzeczpospolitej. I Andrzej Talaga, i Igor Janke nawołują w nim, aby być wobec wizji szefa polskiego MSZ konstruktywnym. Ich własne opinie różnią się nieco między sobą, ale można odnieść wrażenie, że wytyczają zarazem granice owej „konstruktywnej” dyskusji. Podobny apel pojawił się w wielu innych tekstach o mowie berlińskiej Sikorskiego (w weekendowej Wyborczej wyróżnia się Piotr Buras). Często apelowi towarzyszył pełen politowania komentarz, że oto minister rzucił perły przed wieprze. Że zamiast dyskusji spotkały go oskarżenia o zdradę. Można się zastanawiać, czy PiS dobrze zrobił łącząc sprzeciwy wobec tez Sikorskiego z hasłem: pod Trybunał Stanu! Pozwala to drugiej, rządowej stronie kwalifikować te sprzeciwy, jako ekstremizm i nie odpowiadać na nie. Aczkolwiek warto przypomnieć: problemem jest nie tylko treść propozycji, ale i forma. Przed szczytem unijnym ekipa Tuska z rozmysłem pomija parlament, a swojemu stanowisku nadaje postać apelu do Niemiec. To jest problem konstytucyjny. Można też dyskutować, czy dobrą odpowiedzią jest marsz niepodległości 13 grudnia. W moim przekonaniu zakończy się on burdami i postawi główną partię opozycyjną w niewygodnej wizerunkowo sytuacji. Na partię kojarzącą się z ulicznym niepokojem z pewnością zwraca się uwagę. Ale czy przerzuca się na nią głosy? Wątpię. Nawet, jeśli porusza ona popularny temat. A sądzę, że Polacy zaczną porzucać cielęcą proeuropejskość. Już to wykazują sondaże w sprawie wprowadzenia euro. Tylko, że to są wszystko problemy taktyczne. Nikt ze zwolenników „dyskutowania z Sikorskim” nie potrafi mi wyjaśnić, jak taka dyskusja miałaby wyglądać. A jeśli ja jestem zwolennikiem zamrożenia Unii na dotychczasowych zasadach, a nawet częściowego wycofania się z niektórych eksperymentów, z euro na czele? Jak mam w takim razie dyskutować konstruktywnie? Podsuwa mi kierunek Igor Janke. Kręci nosem na niektóre propozycje Sikorskiego, ale przekonuje, że przecież pomysł na wzmocnienie Komisji Europejskiej nie jest pomysłem proniemieckim. Bo silna biurokracja europejska (to już moja rekonstrukcja rozumowania Jankego) będzie kontrapunktem dla egoizmów narodowych, nawet Berlina i Paryża. Nie wiem, czy będzie. Obecna szeroka Komisja, po trosze reprezentacja państw narodowych, próbowała być, z miernym zresztą skutkiem. Ta nowa, węższa, może się stać z łatwością narzędziem francusko-niemieckiego dyktatu. Ale gdyby nawet nie była, co począć z takimi jak ja, którzy upatrują niebezpieczeństwo i w nagiej przewadze duetu Merkozy i w zbyt rozbudowanej inżynierii społecznej biurokracji, niechby i zdystansowanej od Berlina? Czy mój pogląd nie ma racji bytu, bo jest „skrajny”? Dlatego właśnie ten dwugłos, od którego zacząłem, wydał mi się zbyt jednostronny. Jeszcze dalej w imitowaniu nastawienia „konstruktywnego” poszedł europoseł Marek Migalski. Owszem część propozycji mu się nie podoba – na przykład nawoływanie do federacji, – ale część warto przyjąć życzliwie, choćby rezygnację z kilku stolic Unii na rzecz jednej. Zapewne odrzucenie absurdu, gdzie wielka instytucja peregrynuje z całym swym dobytkiem i aparatem z Brukseli do Strasburga i z powrotem, to idea sensowna. Jest to jednak tylko ornament. Istota wystąpienia Sikorskiego to właśnie owe propozycje federalistyczne, zgłoszone przez polskiego prymusa, aby zrobić przyjemność pani kanclerz. Sam Migalski serię komentarzy o Unii zakończył skądinąd ostatnim, przestrzegającym przed integracją „na siłę”. Ano właśnie. Jeśli pomysły Sikorskiego nie wydają mi się straszliwie groźne, to tylko ze względu na ich wątpliwą wykonalność. W tym chórze każdy śpiewa własną melodię: Polska powiedziała ustami Sikorskiego „tak” nadzorowi nad narodowymi budżetami, ale „nie” ujednolicaniu polityki finansowej. Z kolei Francja mówi „tak” wspólnym podatkom (to dobry bat na konkurentów z Europy wschodniej), ale mówi „nie” kontrolowaniu swojego budżetu. Na razie nie pracuje żadna perfekcyjna maszyna zmierzająca do przeforsowania spójnego projektu. Nie oznacza to jednak, że treść pomysłów Sikorskiego nie jest groźna z punktu widzenia takich poglądów jak moje. Na dokładkę jak na razie nie widzę spójnego pomysłu na samo ratowanie euro. A duet Merkozy musiałby się najpierw czymś wykazać, żeby przekonać innych europejskich przywódców, że warto im zaufać. Może, więc Tusk i Sikorski grają jedynie o cel minimum. Wykazać się i porobić kariery w unijnych instytucjach. A będzie to ciągle Unia podobniejsza do obecnej niż tej wykoncypowanej przez ideologów. Tak czy inaczej rezerwuję sobie prawo nie tylko do „dyskutowania”, ale do bycia przeciw. Mocno przeciw z dziesiątków powodów, które już wykładałem i będę wykładał. To prawo to esencja demokracji.

Piotr Zaremba

Upadek euro polską szansą Od kilku dni obserwujemy reżyserowany przez Niemcy spektakl „euro albo śmierć”. Role drugoplanowe w odgrywającej widowisko trupie Merkel i Sarkoziego dostali oficiele w Polsce. Zaczęło się od Rostowskiego z jego wizją wojny i marzeniami o zielonej karcie. Potem dołączył Sikorski błagający na kolanach w Berlinie o zmiłowanie Niemiec nad drgającą w konwulsjach strefą euro. Kropkę nad "i" stawia Tusk obwieszczając koniec z żartami po dwudziestu latach bezprecedensowego zadłużania Polski, również przez siebie i swoich kumpli. Upadek euro z pewnością wywoła potężny kryzys. Zgodnie z logiką międzynarodowych powiązań bankierów cios dotknie również największe gospodarki Europy Francję, Włochy i przede wszystkim Niemcy. Według ostrożnych szacunków Produkt Krajowy Brutto strefy euro spadnie o kilkanaście procent. Recesja szybko dotrze za ocean. Nie tylko z uwagi na powiązania handlowe. Tajemnicą poliszynela jest wyemitowanie przez banki amerykańskie CDSów ubezpieczających od niewypłacalności państw europejskich. Ich realizacja to cios w banki amerykańskie. Śmierć euro oznacza światową recesję. Globalne obniżenie aktywności gospodarczej zmniejszy popyt na surowce, w tym ropę naftową. Sztucznie napompowane ceny ropy naftowej realnie spadną godząc w gospodarki eksporterów ropy naftowej. Zapaści doświadczy w szczególności Rosja. Przypomnijmy, że zaledwie dekadę temu w 1998 Rosja przechodziła ciężki kryzys gospodarczy z powodu niskich cen ropy. W szczególności Rosja stała się wówczas niewypłacalna. Głęboka światowa recesja na skutek upadku euro polepszy sytuację geostrategiczną Polski poprzez znaczące osłabienie dwóch największych sąsiadów, którzy po raz kolejny w historii knują nad polskimi głowami. W przeddzień upadku euro będące u szczytu powodzenia Niemcy i Rosja pozwalają sobie na propagandowe traktowanie Polski, jako cieśniny między sobą. Wkrótce Niemcy będą przez dziesięciolecia lizać rany gospodarcze. Rosja oprócz problemów wewnętrznych będzie bardziej podatna na presją strategiczną ze strony Chin. W interesie Polski, jako najsilniejszej gospodarki Europy Środkowej jest objęcie przez Polskę przywództwa w regionie. Dzięki doświadczeniom instytucjonalnym Polska jest w stanie zapewnić państwom pomiędzy M. Bałtyckim, a M. Czarnym, Egejskim, Jońskim i Adriatykiem utrzymanie i poszerzenie wspólnego obszaru gospodarczego nawet w przypadku rozpadu Unii Europejskiej. Kraje regionu mogą wspólnie przeciwstawić się szaleństwu międzynarodowej spekulacji i zabójczemu spychaniu narodu za narodem w długi. Reorientacja kierunków eksportu złagodzi gospodarcze skutki kolapsu Unii Europejskiej. Wspólnota Międzymorza to ok. 180 mln konsumentów i potężne rezerwy gospodarcze, które rozkwitną dzięki wspólnym inwestycjom infrastrukturalnym, edukacji i nauce. Wspólnota zmieni geopolitykę Europy równoważąc potencjał i Niemiec i Rosji. Narody Europy Środkowej staną się liczącym partnerem stosunków międzynarodowych dla zdruzgotanej Europy Zachodniej, Rosji oraz dla Chin.

Zamiast błagać Niemcy o przywództwo wstańmy z kolan, zacznijmy przewodzić i zwyciężać. Tomasz Urbaś

Ujeżdżanie konia trojańskiego Dość kontrowersyjny, ale ciekawy artykuł na temat znanego wystąpienia min. Sikorskiego w RFN – admin.

No i mamy uroczy kociokwik. „Zdrajca”, „Komiwojażer Angeli”, „Sikorski przed Trybunał”, „Pokolenie ludzi bez honoru” – grzmią tytuły internetowych postów po wystąpieniu Radka Sikorskiego w niemieckim think tanku, gdzie wygłosił prelekcję nt. „Polska a przyszłość Unii Europejskiej”. Grzeją się klawiatury od natłoku oburzenia, że polski minister spraw zagranicznych złożył hołd lenny germańcowi, poddańczo kreując go na unijnego przodownika. Że żadnej ambicji, że biała flaga, że sromota i Gomora, że jednym słowem hańba tysiąclecia. Jako że samego wystąpienia nie oglądałem, sięgnąłem z zaciekawieniem po jego tekst, a nie fragmenty. Po dojechaniu do ostatniej kropki postanowiłem powszechnego oburzenia w tym temacie nie podzielać. Nie, dlatego, że popieram to, co pan minister powiedział. Mój stosunek do UE od samego początku pozostaje niezmienny, czyli krytyczny. Owszem, jestem za wspólnym rynkiem europejskim, ale nic ponad to. To rzecz jasna stoi w konfuzji do tego, o czym mówił pan minister, kreśląc wizję UE jeszcze bardziej zunifikowanej, będącej de facto superpaństwem, a nieopartą na partnerstwie federacją, jak postuluje pan minister. Ale to nie moje poglądy, ani też poglądy pana ministra są kluczem do zrozumienia tego, co tak naprawdę zrobił Radek Sikorski. Otóż Sikorski w sposób dość zawadiacki złożył na czole Angeli Merkel pocałunek śmierci. No, może nie definitywnej i ostatecznej, ale klinicznej na pewno. To, co tak bardzo oburzyło PiS, czyli słowa skierowane do Niemców – „Nie możecie sobie pozwolić na porażkę przywództwa. Nie możecie dominować, lecz macie przewodzić reformom”, to nic innego, jak ubranie w dyplomatyczny język sformułowania mniej więcej takiego – bierzcie w te swoje germańskie łapy unijny dyszel i ciągnijcie ten trzeszczący wóz, bo inaczej wszyscy spierniczymy się w przepaść. Wiadomo, germaniec jest ostatnim w Europie, który miałby ochotę skończyć na dnie przepaści, więc wóz pociągnie. Szczytem dyplomatycznej obłudy, ale i swoistego uroku, było stwierdzenie Sikorskiego, – „Jeżeli włączycie nas w proces podejmowania decyzji, możecie liczyć na wsparcie ze strony Polski”. Dla mnie prima sort. Myślę, że początkowy rechot niemieckich obserwatorów na temat żaby podkładającej nogę tam, gdzie konie kują, szybko musiał przejść w sztuczny dyplomatyczny uśmiech. Bo co to oznacza? Ano to, że Polska nie biorąc praktycznie odpowiedzialności za nic, zgłosiła roszczenie do miejsca na zydlu obok woźnicy. Dla mnie bomba. Wizja Unii Europejskiej nakreślona przez Sikorskiego, to próba wyznaczenia nowych zasad gry. Zasad nieziszczalnych, ale poprzez kontekst czasu i miejsca zyskujących pełnoprawne miejsce w obszarze unijnego dyskursu. Uszył, więc Sikorski Niemcom niezłe buty, w których marszu paradnego wykonać nie będą w stanie. Wykonał ruch zmuszający oporną dyplomację niemiecką do zdeklarowania się, czy łapią za unijny dyszel czy nie łapią. Ma, więc, o czym myśleć Angela Merkel i Guido Westerwelle, bo każdy ruch to dla nich widmo porażki, którą trudno będzie im się podzielić z innymi. Wywleczenie tego istotnego dla UE pytania z ciszy gabinetów na ociekające gwarem salony polityczno-medialne Europy, to sukces Sikorskiego. Ruchem tym polski minister spraw zagranicznych wyekstrahował niemiecką politykę z dotychczasowej symbiozy niedopowiedzeń, obliczonej na kombinację, jakby tu po cichu przy pomocy Francji zjeść europejskie ciastko i ciągle je mieć. Teraz będzie im trudniej. Padło ze strony polskiej konkretne pytanie o rolę Niemiec w Europie. Pytanie wyjątkowo złośliwe, bo na odległość pachnące manipulacją. Wystarczy czytać między wierszami.

- Niemcy to koń trojański Rosji w Europie – stwierdził w kwietniu 2008 roku Radek Sikorski w prywatnej rozmowie z podsekretarz stanu USA Paulą Dobriansky, o czym doniósł nieoceniony w takich sprawach portal WikiLeaks. – Wydają się mieć układ z Rosją. A w zamian niemieckie koncerny robią interesy w Rosji na setki miliardów euro – dopowiadał. Skąd, więc taka, wydawałoby się, wolta pana ministra na odcinku niemieckim? Żadna wolta, Sikorski sprzedał właśnie Niemcom za niezłą cenę kontrakt terminowy z fatalnym dla nich terminem wykupu. On o tym wie, oni już o tym wiedzą, tylko PiS jeszcze nie wie. Jak widać można spojrzeć na sprawę od takiej właśnie strony. Wystarczy się nie zacietrzewiać. Ja tak postanowiłem zrobić. A teraz kochani PiS-wcy walcie. Śmiało. Maciej Eckardt

Euro albo wielka recesjaKatastrofę dla europejskich gospodarek przyniósłby rozpad strefy euro – wynika z szacunków dokonanych przez bank ING, które cytuje „Puls Biznesu”. W Polsce nastąpiłaby 6,6 proc. recesja, a dolar kosztowałby 5,1 zł. Eksperci tego banku prognozują, że nastąpiłoby załamanie rynków finansowych, a PKB dawnych państw Eurolandu w 2012 r. spadłby o 8,9 proc. Nowe waluty natychmiast po ich wprowadzeniu czekałoby załamanie. Np. niemiecka marka zrównałaby się z dolarem i odrabiała stratę, (czyli wracała do obecnej wyceny euro do dolara) przez 5 lat. W Polsce w 2012 r. wzrost gospodarczy spadłby do -6,6 proc., a WIG20 spadłby przez rok o 45 proc. Złoty straciłby ponad połowę wartości – dolar kosztowałby 5,1 zł, a niemiecka marka 3 zł.Załamanie akcji kredytowej, spadek popytu gospodarczego, wzrost bezrobocia, spadek konsumpcji, spadek inwestycji, wzrost odsetka niespłacanych kredytów – zdaniem cytowanych przez gazetę ekspertów takie problemy czekałyby Polaków w przypadku rozpadu strefy euro. Dlatego uważają oni, że strefa euro przetrwa.

http://biznes.onet.pl

Powyższy bełkot rzucamy czytelnikom na pożarcie. – admin

Premier Władimir Putin wymusza głosy terrorem Do wyborów prezydenckich w Rosji zostały trzy miesiące, a dla Rosjan już teraz jasne jest, że ani poprzedzająca je kampania, ani same wybory nie będą miały nawet pozorów demokratyczności. Ich autorytarny przedsmak widzieliśmy podczas wczorajszych wyborów do Dumy Państwowej, izby niższej parlamentu Rosji. Aleksander Kaczkajew i jego koledzy z uniwersytetu zostali wezwani na spotkanie z rektorem uczelni w Tomsku na południu Rosji właśnie w związku z wyborami. Wytyczne były jednoznaczne: poprzyjcie partię Putina albo narazicie na szwank własną przyszłość.

– Powiedział, że mamy wziąć ze sobą telefony komórkowe i robić zdjęcia kart do głosowania, żeby udowodnić, że oddaliśmy głosy tak, jak kazał – mówi Kaczkajew. – Gdybyśmy odmówili, zostalibyśmy ukarani: rektor zapewnił, że obniżą nam stopnie na egzaminach państwowych, może nam nawet grozić wydalenie z uniwersytetu. Rosyjscy nauczyciele, lekarze i robotnicy, wszyscy mieli do czynienia z takimi naciskami ze strony urzędników państwowych. Nawet duchowni otrzymali wytyczne, jak mają pomóc partii Putina w zdobyciu głosów. Aleksiej Płużnikow, kapłan z Wołgogradu, przyznał, że on i inni przywódcy cerkwi byli wzywani w tej sprawie przed lokalne władze. – Mówili nam: „Podpowiedzcie wiernym, że mają głosować na Jedną Rosję” – relacjonuje Płużnikow. Ale to nie wszystko. Hakerzy wczoraj zaatakowali też strony internetowe i łącza telefoniczne popularnego radia Echo Moskwy, opiniotwórczego dziennika „Kommiersant” i niezależnego stowarzyszenia Gołos rejestrującego naruszenia prawa wyborczego. Gołos od kilku dni jest zresztą poddawany szerokiej bezprecedensowej presji ze strony władz. W sobotę jego szefową Lilię Szybanową zatrzymano na 12 godzin na lotnisku w Moskwie po tym, jak odmówiła pokazania laptopa ochronie. Zaniepokojenie tymi szykanami w zeszłym tygodniu wyraził już Biały Dom. (…) Zaniepokojenie Białego Domu przesądza sprawę. Biały Dom to symbol demokracji, praworządności i niezwykłej wręcz, krystalicznie czystej uczciwości. Każde jego słowo ma wagę, co najmniej papieskiego orzeczenia dokonanego ex cathedra z pozycji nieomylności. Zastanawia nas jedynie brak doniesień o wyrzucaniu niemowląt z inkubatorów oraz gwałcenia kobiet przez specjalnie tresowane psy.

Admin.

Ostrzeżenie przed gangiem euro-oszustów! Do redakcji niezależnych mediów docierają wstrząsające informacje o działalności gangu euro-oszustów, który przed sezonem świątecznym oferuje naiwnym ludziom szczęście, pracę a nawet to, że będzie im się żyło lepiej, jeśli oddadzą im swoje pieniądze, które oszuści pomnożą naiwniakom, zamieniając je w walutę euro. Naiwni, często otrzymujący dzisiaj w przeliczeniu nie więcej niż 300 euro emerytury, bądź zarabiający nie więcej niż 400 euro - nakłaniani są przez sprawiających dobre wrażenie oszustów, występujących codziennie w państwowych mediach - by oddali im swoje portfele, zostawili wszystko i wsiedli na czekający na nich statek BERLIN, który wyruszyć ma w stronę krainy wiecznego euro. Ci, którzy jeszcze się opierają, straszeni są widmem wojny, która się zacznie wtedy, gdy nie wsiądą na pokład motorowca BERLIN. Ta działalność gangu euro-oszustów jest szczególnie widoczna w Polsce, w której miał być cud gospodarczy, a Polska jeszcze w październiku była Zieloną Wyspą na wzburzonym morzu europejskim. Teraz okazuje się, że sytuacja jest tak dramatyczna, że czeka nas wojna i powszechna bieda, jeśli nie pozostawimy wszystkiego i natychmiast nie opuścimy Zielonej Wyspy, wsiadając na statek zmierzający do Euro Landu. Gang euro-oszustów zapewnia, że tylko statek m/s BERLIN jest bezpieczny, gdyż jest mocniejszy niż Titanic i żadna góra lodowa mu nie zaszkodzi. Wynika to z faktu, że został zbudowany według technologii niemieckiej, więc się nie zepsuje, klucząc po coraz bardziej burzliwych morzach i oceanach. Ponadto, jest tak wielki, że pomieści pod pokładem także Polaków, gdyż miejsc w kabinach na pokładzie wystarczy tylko dla euro-entuzjastów z Francji i z Niemiec. Podobnie, dotyczy to szalup ratowniczych oraz zielonych kart, które wydane zostaną tylko najbogatszym. Jednak już samo bycie na motorowcu BERLIN zapewni każdemu bezpieczeństwo, gdyż niemiecki i francuski kapitan dobrze wiedzą jak sterować, aby ominąć greckie, hiszpańskie, portugalskie a także i włoskie rafy. Zgodnie z planem m/s BERLIN, po zebraniu wszystkich naiwnych europejczyków, wypłynie już w kwietniu 2012 roku najkrótszą drogą do Ameryki. Euro-oszuści nie wspominają wprawdzie, że dokładnie 10 kwietnia 1912 roku z portu Southampton wypłynął w pierwszy i ostatni rejs parowiec Titanic, gdyż jest dla nich oczywiste, że rejs m/s Berlin będzie także pierwszy i ostatni w drodze do Euro-Landu. Dlatego euro-oszustom zależy na tym, by już teraz nakłonić jak najwięcej naiwnych, by pozostawili swoje ojczyzny, domostwa, rodziny, tradycję, wiarę i z trudem zdobyte oszczędności, ruszając w nieznany nawet dla kapitanów rejs. Akcja reklamowa rejsu motorowca BERLIN w polskich mediach trwa już drugi tydzień, wspomagana głównie przez dawnych pasażerów parowca KREML, w osobach tow. Kwaśniewski, tow. Miller, czy Oleksy. Propagandziści rejsu do Euro-Landu nie wspominają jednak rejsu parowcem Kreml, w poszukiwaniu rubla transferowego, na którym opierała się gospodarka PRL. Nie wspominają z prostego faktu, że tak jak wtedy, tak i dzisiaj nie będą mieli nic do gadania o kierunku kursu motorowca BERLIN, poza wyznaniami wiary w słuszność podejmowanych decyzji przez kapitanów z Francji i z Berlina. Dla umocnienia tej wiary w społeczeństwie, zapraszani są do akcji reklamowych wszyscy ci, co w BERLIN uwierzyli nawet wówczas, gdy przedtem wierzyli KREMLOWI. Pominąć tu należy Donalda Tuska, który Kremla zawsze się bał, ale Berlinowi zawsze wierzył i to bez jakichkolwiek zastrzeżeń... Nie jest, więc nic dziwnego w wiadomości, która rozpaliła głowy tysięcy wyborców partii Donalda Tuska - którzy od czterech lat oczekiwali na jakiś cud związany z naszym wejściem do Euro-Landu. Jak informuje prasa, w dniu wczorajszym w okolicach marketu LIDL na Bemowie - na chwilę przestał padać deszcz, niebo rozjaśniało, a za chwilę na niebie ukazało się złote Euro! Nie będzie tajemnicą, że właśnie w tym samym czasie zakupy w Lidlu robił Radosław Sikorski ze swoją żoną Ann Applebaum (po polsku: Anna Jabłonka)… Kapitan Nemo


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
631
bakterie mlekowe temat1b id 631 Nieznany (2)
bakterie mlekowe temat1a id 631 Nieznany (2)
631
06.90.631, USTAWA
631
631
631
631
631
631
631 1887 1 PB
631
630 631
631

więcej podobnych podstron