651

Daleko od demokracji i kapitalizmu

Dziennik Ustaw to kilkanaście tysięcy stron rocznie, tysiące życiowych ograniczeń i komplikacji. Na każdego można znaleźć haka, a już zwłaszcza na przedsiębiorcę – pisze filozof i publicysta

Oficjalnie mieszkamy w państwie demokratycznym, które gwarantuje prawa i wolności ludzkie, troszcząc się o potrzeby obywateli. Z kolei ustrój gospodarczy uchodzi za kapitalistyczny. Jak to jednak w życiu bywa, opakowanie niezbyt odpowiada zawartości. Faktycznie żyjemy w ustroju biurokratycznym, w którym władza dba o siebie, powiększając kontrolę nad obywatelem i jego pieniędzmi. On zaś nie bardzo może liczyć na ochronę i sprawiedliwość.

Władza robi niewiele

Słowo demokracja oznacza rządy obywateli. Skoro jednak w obecnym systemie o obsadzie list wyborczych różnych szczebli decydują liderzy partyjni, to oni faktycznie rządzą. Mamy bowiem wybór głównie między ludźmi Kaczora a ludźmi Donalda (z kimkolwiek byśmy sympatyzowali), ewentualnie kolesiami z jakiejś formy lewicy bądź od ludowców.

Partie polityczne wpisały do konstytucji zasadę proporcjonalności wyborów, która ten stan utrwala, wykluczając wybieranie posłów na zasadzie większościowej, w jednomandatowych okręgach wyborczych, czyli głosowanie na osoby – w takim systemie nie mogłyby bowiem wtykać wyborcom protegowanych szefa. Zafundowały też sobie utrzymanie z budżetu. Nic dziwnego, że udział w wyborach nie jest za liczny, nie należy za to obywateli strofować.

Resztką rzeczywistej demokracji są wybory prezydentów miast i wójtów, w których przebijają się jeszcze jacyś bezpartyjni (choć takim radni z list partyjnych oraz władze centralne potrafią nieźle bruździć). W wyborach jednomandatowych do Senatu pojawiła się szansa, że tendencja ta się wzmocni, ale przyzwyczajeni do systemu partyjnego obywatele zamiast na cechy kandydata patrzyli niestety na szyld partyjny.

Przeważają zatem wśród kandydatów „mierni, ale wierni", czerpiący z polityki profity, no i skorumpowani. Na stanowiska trafiają ludzie mało kompetentni; lepsi się w tym towarzystwie szarpią. Władza, choć ciągle coś zmienia, robi faktycznie niewiele i jest niezdolna do działań długofalowych, czego mniejszym przykładem jest ospałe budowanie autostrad czy wałów przeciwpowodziowych, a poważniejszym słabość armii i wymiaru sprawiedliwości – gdzie państwa potrzeba, tam go nie ma.

Ktoś jednak rządzić musi, decyzje trzeba podejmować. Więc kto? Nowa linia, czyli potulna bierność Polski wobec UE, oznacza, że tam zapadać będzie coraz więcej rozstrzygnięć. I nie będą one zbyt korzystne, bo z głównych krajów Europy tylko Francja może mieć jakiś interes we wzmacnianiu nas (dlatego chce tworzyć w Polsce energetykę atomową, nie tylko dla biznesu). Na obecne USA nie ma co liczyć.

Nie należy też wykluczać wpływu obcych agentów, bo jakoś nie słychać, żeby nasze tajne służby takich chwytały. Czym się te służby zajmują? Wykrycie krajowej korupcji politycznej może prowadzić, jak wiadomo z przykładu szefa CBA, do utraty stanowiska. Czy ograniczają się więc one do drobniejszych przestępców? Czy osłaniają ekipę rządzącą przed wpadkami i szukają haków na opozycję (niezbyt skutecznie)? Robią kasę? Przez swoich ludzi sterują polityką i mediami?

Wobec indolencji polityków nie byłoby to takie dziwne, ale czy te służby są od nich sprawniejsze? I czy te służby przejawiają odpowiedzialność za państwo, jaką bądź co bądź widać w rosyjskiej KGB?

Jeszcze trochę swobód

Dziennik Ustaw liczy kilkanaście tysięcy stron rocznie. Oznacza to tysiące ograniczeń i komplikacji w życiu codziennym. I to, że każdy w jakimś momencie narusza prawo. Narusza je np. ten, kto pożyczył trochę pieniędzy od rodziny i nie zgłosił w urzędzie skarbowym. Na każdego można znaleźć haka, a już zwłaszcza na przedsiębiorcę.

Te prawa są nieraz sprzeczne ze zwyczajnym poczuciem sprawiedliwości, ale urzędy, policja i sądy mają obowiązek je egzekwować. Szczególnie niepokojąca jest zła opinia Polaków o sądownictwie, jako niesprawnym, nieprzychylnym i skorumpowanym oraz nieodpowiadającym za swoje błędy. Może jest ona przesadna, ale prawie każdy zna przykłady.

Pismo sądowe wysłano na adres od trzech lat nieaktualny – i uznano za doręczone, ze skutkami finansowymi. Samochód złamał dziewczynie lewą nogę na pasach; sąd uznał, że wtargnęła na jezdnię, przyjmując, iż nadjechał on z prawej (uwierzył fałszywym świadkom). Firma skłócona z lokalną sitwą przegrywa w miejscowym sądzie wszystkie sprawy (a w apelacjach wygrywa). Sądy posuwają się do ignorowania dowodów (dziwne orzeczenia w sprawach lustracyjnych albo w sprawie „Gościa Niedzielnego"). W odróżnieniu od wyroków na kryminalistów rosną grzywny i mandaty nakładane przez urzędników na obywateli.

Równolegle jednak sądownictwo wydaje się mieć coraz więcej władzy. Sąd może po swojemu wybrnąć z niejasnych przepisów. Trybunał Konstytucyjny może zawetować każdą ustawę z dowolnym uzasadnieniem. Prokuratura może wszcząć śledztwo w sprawie nadużyć polityka lub nie. Niezależność tych instytucji, choćby nominalna, jest pozytywnym punktem naszego ustroju państwowego, ale niepokój budzi sytuacja, w której muszą one kompensować rażące słabości ustaw i władzy wykonawczej.

Dalej, niezbyt dawne afery dowodzą, że odpowiednie służby mogą znaleźć pretekst do nagrania rozmów prywatnych, a potem wykorzystać je poza sprawą. Firmy telekomunikacyjne miały mieć nakazane, by gromadziły na ich użytek mnóstwo wrażliwych danych o użytkownikach, co otwiera pole do nadużyć i szantaży. Politycy z pomocą prokuratury mogą dotrzeć do krytykujących ich internautów, a kontrola Internetu ma się nasilić. Dziennikarze są karani z paragrafu wprowadzonego w czasach komunizmu dla zwalczania opozycji. Krytyka bywa karana sądownie.

Nie zważając na sprzeciwy, PO przepchało ustawę, która zakazuje dawania niegrzecznemu dziecku klapsa, a nawet ostrzejszej nagany, dzięki czemu będzie można ścigać i zohydzić w mediach każdego niewygodnego rodzica, a także odebrać mu dzieci. Zająć się tym ma wielostopniowy aparat administracyjny o dużych uprawnieniach. Biurokratyczne i ideologiczne państwo chciałoby podporządkować sobie rodzinę. Pewnie coś jeszcze wymyśli. W projekcie czeka też ochrona dewiacji seksualnych przed krytyką, natomiast nie widać, by prawo skutecznie chroniło polityków opozycyjnych względnie religię.

Niezależność IPN osłabła na rzecz podporządkowania partii rządzącej. Media z publicznych stają się już nawet nie państwowe, lecz partyjne. Nowa ustawa ogranicza autonomię uczelni wyższych i osłabia ich trzon, profesurę.

Krok po kroku, taktyką salami, państwo wchodzi coraz dalej w życie obywateli. Miarą bezradności jest rosnąca co roku liczba skarg do rzecznika praw obywatelskich. Czy obecna rzeczniczka, politycznie bliska PO, będzie tak niezależna jak jej poprzednik, który zginął w Smoleńsku? Na razie bierze na warsztat problemy pomniejsze.

Oczywiście, trochę swobód jeszcze nam zostało. Ale w końcu na wszystkich przyjdzie pora. Przypuszczam, że Kościół katolicki, jako największa instytucja niezależna od państwa, będzie wzięty pod but jako ostatni, choć ten proces już się zaczyna.

W tej chwili zmierzamy do tego, że konstytucyjnie niezależne organy państwa staną się przedłużeniem jednej partii, która jak dotąd sukcesami w reformowaniu kraju się nie popisała. Pierwsze próbki to wspomniane już ustawy o IPN i o kontrolowaniu rodzin, skwapliwie podpisane przez wówczas jeszcze p.o. prezydenta. Zdobycie prezydentury pozwala na samowolę legislacyjną, gdyż lewica złe ustawy chętnie poprze. Rzecz jednak nie w takich czy innych cechach danej partii. Każda z nich obdarzona nadmierną władzą może się wyrodzić. Jest to problem ustrojowy.

Ograniczyć urzędników

Tego też u nas nie ma. Zacznę od tego, że słowo „kapitalizm" jest często rozumiane opacznie i propagandowo, jako rządy pieniądza. Według definicji encyklopedycznej składa się nań jednak oparcie na własności prywatnej oraz wolny rynek. Od tego wzoru obecna Polska jest dość odległa i tak samo gros świata. W rezultacie winę za kryzys składa się na kapitalizm, gdy faktycznie problemem jest jego brak.

Co do własności prywatnej, to w Polsce nie nastąpiła reprywatyzacja, duży majątek zrabowany po wojnie przez komunistów pozostaje w rękach urzędników albo został podejrzanie sprywatyzowany. W niezależnym rankingu pod względem ochrony materialnej własności obywateli Polskę sklasyfikowano na 98. miejscu w świecie! Wysokie podatki utrudniają naturalne narastanie własności prywatnej, skazując większość obywateli na czekanie do pierwszego.

Jest jednak grupa ludzi, która robiła i robi dobre interesy na kontaktach ze sferą budżetową, która tym samym służy do przelewania pieniędzy szaraków do kieszeni funkcjonariuszy i wybranych biznesmenów. Jest to zamaskowana kradzież, a nie kapitalizm.

Dalej, do istoty własności należy dysponowanie nią swobodnie. Podważają to mnogie ograniczenia wolności gospodarczej, od setek typów koncesji po uciążliwe prawo budowlane. Zamiast wolnego rynku mamy mnóstwo ograniczeń, tak krajowych jak europejskich, nieraz absurdalnych. Dostosowanie się do nich drogo kosztuje.

Otwarcie firmy wymaga serii uciążliwych procedur, a na przedsiębiorcę czyha 40 instytucji kontrolnych. Ich połączenia pod zarządem wojewódzkim da lokalnym sitwom nową broń.

Na razie ułatwienia dla gospodarowania albo są pozorne, albo idą w kierunku zwiększenia praw pracodawców kosztem pracowników. Tymczasem potrzebne jest wzmocnienie jednych i drugich, a ograniczenie władzy urzędników.

Czasy saskie bez wolności

Czasami porównuje się Polskę obecną do saskiej: korupcja, demagogia, awanturnictwo, brak decyzji, słaba armia, obce wpływy, przegrywający patrioci, suwerenność w obcych rękach. Reakcją na uczciwość bywa zdziwienie i pogarda. Jest jednak znamienna różnica. Polska dawała wtedy sporo wolności. Nie było gorsetu przepisów ani wysokich podatków.

Dziś za fasadą wolności chowa się armia urzędników, służby specjalne i inne organy państwa, wprawdzie nieudolnego, ale rozwiniętego i uzbrojonego we wszystko, co potrzebne, by fizycznie i mentalnie zniewolić obywateli. Gwarancje wolności nie mają charakteru obiektywnego, gdyż zależą od dobrej woli władzy.

Nowoczesne państwo jest samo w sobie niebezpieczne. Póki rządzący są uczciwi, albo chociażby słabi, problemu nie widać. Takie państwo może jednak wpaść w ręce zbrodniarzy, którzy się nim posłużą – jak to było w przypadku Niemiec hitlerowskich i Rosji sowieckiej.

Ale i obecna sytuacja nie jest dobra. Państwo stało się żerowiskiem grup interesów. Najpierw własnych funkcjonariuszy, których nie jest w stanie pozwalniać ani zdyscyplinować. Potem partii politycznych i ich wspólników z szemranych biznesów. Potem ideologów, którzy rękami państwa chcą forsować swoje upodobania, czy to seksualne, czy ekologiczne, czy jeszcze jakieś. Media zwykle tego nie ujawniają, bo albo są państwowe, albo zdominowane przez ideologię lewicowo-liberalną, albo zwyczajnie kupione.

Na pewno jednak państwo nie służy większości – przeciwnie, zabiera obywatelom coraz więcej wolności i pieniędzy, krok po kroku idąc ku kontroli typu totalnego, posłodzonej świadczeniami (kiepskiej zresztą jakości, jeśli popatrzeć na nasze szkoły czy służbę zdrowia). Bez tych świadczeń nie można się obyć, gdyż uprzednio władza zabiera pracującemu legalnie na pensji jakieś dwie trzecie tego, co wypracował (rolnikom, zasiłkobiorcom i emerytom mniej, średnio każdemu około połowy). A ubóstwo oznacza też brak wolności.

Totalitaryzm potocznie kojarzy się z władzą opartą na przemocy. Słowo to oznacza jednak językowo władzę całkowitą. Może więc istnieć totalitaryzm mało widoczny, działający na zasadzie tysięcy cienkich nici, jakimi związano Guliwera, oraz pod maską. Ale i taki wobec broniących wolności stanie się w końcu brutalny, nie wolno się łudzić. Albo pójdziemy ku państwu nadzoru biurokratycznego, politycznego i propagandowego, albo ku wolnościowemu.

Mniej państwa!

Pamiętam z lat 70. i 80., że nadużycia władzy opisać w prasie podziemnej było łatwo, ale trudniej zaproponować program działania. W końcu się okazało, że najlepsze było właśnie ujawnianie zła i pokazywanie innych możliwości, bo nawet ludzie rządzący Sowietami i Polską stwierdzili, że kapitalizm jest dla nich lepszy, a religia przewyższa marksistowską propagandę.

Wspólnym mianownikiem wymienionych negatywnych zjawisk jest rozrost instytucji państwa. Potrzebne są więc dogłębne zmiany ustrojowe, od konstytucji począwszy: ale nie wyrywkowe, lecz dogłębne i przemyślane – choćby śladem projektów, opublikowanych bez większego niestety echa przez Janusza Kochanowskiego jako rzecznika praw obywatelskich. Zatem żądajmy od kolejnych ekip, by było mniej państwa: tak w życiu prywatnym, jak w publicznym i gospodarczym!

Michał Wojciechowski

Faszyzm w sercu syjonizmu Nieustanne wysiłki syjonistów zmierzające do ukrycie faszystowskiego jądra syjonizmu były udana, ale dowody na to, iż syjonizm jest faszystowski istnieją i nie da się ich wymazać. Po pierwsze, są dowody na kolaborację syjonistów z Włochami Mussoliniego i Niemcami Hitlera, dwoma głównymi reżimami faszystowskimi w pierwszej połowie XX wieku (tak jak i z imperialna Japonią – przez fanatycznych syjonistów). Po drugie istnieje zaprawdę dowód, obecna rzeczywistość – syjonistyczna polityka apartheidu w Izraelu oraz jego zbrodnie wojenne i przeciw ludzkości. Po trzecie, istnieje dowód na to, że reżim apartheidu w Izraelu jest tak naprawdę reżimem faszystowskim w przebraniu pozorowanej „demokracji”. Na czele syjonistycznego faszyzmu stali fanatyczni syjoniści. Włodzimierz Żabotyński, założyciel fanatycznego syjonizmu, był także założycielem Irgun (Etzel), pierwszej syjonistycznej grupy terrorystycznej w Palestynie. Obok niego był Abraham Stern, założyciel drugiej syjonistycznej organizacji terrorystycznej, Stern Gang (Lehi), która oddzieliła się od Irgun. Zarówno Stern, jak i Żabotyński studiowali w latach 20. we Włoszech i podziwiali Mussoliniego i jego włoski faszyzm. Przyjaźń pomiędzy faszystowskim dyktatorem Włoch a liderami fanatycznego syjonizmu miała namacalne rezultaty po obu stronach. Tak, więc np. w 1934 roku Mussolini rozkazał swym faszystowskim zbirom, Czarnym Koszulom, aby zapewnili 134 młodym zwolennikom Żabotyńskiego (Betar) szkolenie wojskowe we Włoszech. Jednakże fanatycy nie byli jedynymi syjonistami podziwiającymi Mussoliniego. W rzeczywistości, rozwinęło się cos w rodzaju rywalizacji pomiędzy fanatykami a „głównym prądem” syjonizmu o względy Mussoliniego. Pierwszym syjonistycznym przywódcą, który śpieszył do Rzymu na spotkanie z Mussolinim był Chaim Weizman, lider „głównego prądu” syjonizmu, (który miał zostać pierwszym prezydentem Izraela). Spotkanie miało miejsce w 1925 roku, a po nim nastąpiły trzy kolejne przed 1935 rokiem. W dodatku, dwóch innych przywódców „głównego prądu” syjonizmu spotkało się w Rzymie z Mussolinim. Spotkania owe miały miejsce w czasie, gdy Mussolini był potępiony i odizolowany od świata w wyniku inwazji swej faszystowskiej armii i okrucieństw popełnionych w Afryce. Tak wiec był bardzo szczęśliwy mogąc spotkać się z czołowymi przywódcami syjonizmu. Żydowski autor Lenni Brenner opisuje w swej dobrze udokumentowanej książce pt. „Syjonizm w erze dyktatur” (Londyn 1983) jedno z takich spotkań. Opisuje, jak syjonistyczny przywódca popiera faszyzm Mussoliniego. Po tym spotkaniu „wyrazy lojalności”, mówi autor, „i uczucia dla faszyzmu wylały się z żydowskich ośrodków we Włoszech” popierając Mussoliniego. Wg tej książki, Alfonso Pacifici, późniejszy lider syjonistów we Włoszech, stwierdził w wywiadzie udzielonym w 1932 roku, że syjonizm przekształcił się w ideologię pokrewną faszyzmowi Mussoliniego „na długo przed tym, gdy stało się to zasadą we włoskiej polityce”. Jako kolejny przykład entuzjazmu syjonistów do faszyzmu Mussoliniego można podać, Aba Achimeir’a, głównego poplecznika Żabotyńskiego w Palestynie w latach 30, uważał on Mussoliniego za „największego geniusza politycznego stulecia” (patrz: „Historia syjonizmu” W.Laquer’a, NY 1976, s.362). Ze swej strony Mussolini zadeklarował się syjonistą i namawiał syjonistycznych liderów do wypełniania swych planów w Palestynie, mówiąc im, iż „aby syjonizm mógł odnieść sukces, potrzeba żydowskiego państwa, z żydowską flaga i z żydowskim językiem. Osoba, która to rozumie jest wasz faszysta Żabotyński”. Mussolini posłał do Palestyny specjalnego wysłannika, aby mocniej scementować tam powiązania z syjonistyczną hierarchią. „Do roku 1935”, pisze w swej książce Lenni Brenner, „Żabotyński stał się dla Mussoliniego kimś w rodzaju pełnomocnika od spraw obrony”. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy liderzy syjonizmu rywalizowali ze sobą o przychylność Mussoliniego, włoski dyktator miał wielkiego wielbiciela w Niemczech: Adolfa Hitlera, przyszłego dyktatora faszystowskich Niemiec. Hitler wyraził swój podziw włoskiemu ambasadorowi w Niemczech, w marcu 1933 roju, mówiąc: „Wasza Ekscelencja wie, jak wielki podziw żywię dla Mussoliniego, którego uważam za duchowego przywódcę mojego „ruchu”, jak również uważam, iż gdyby nie udało mu się zdobyć władzy we Włoszech, narodowy socjalizm w Niemczech nie miałby najmniejszej szansy”. Jak dziś wiadomo Hitler i Mussolini połączyli siły, by pomóc gen. Franco w Hiszpanii i wysłali tam swe wojskowe maszyny, by zniszczyć republikę i hiszpańską rewolucję w 1936 roku. Równie dobrze wiadomo dziś, że faszystowska interwencja w Hiszpanii była preludium do II wojny światowej. Skłania nas to do zbadania syjonistycznej kolaboracji z faszystowskim reżimem Niemiec Hitlera. Tutaj także entuzjazm syjonistów dla Hitlera przeniknął wszystkie syjonistyczne frakcje. Wszyscy mieli nadzieje na wielkie korzyści dla syjonizmu po dojściu Hitlera do władzy w Niemczech. Od fanatyków, takich jak poplecznik Żabotyńskiego w Palestynie, Aba Achimeira i „narodowego poety” syjonizmu, Chaima Nachnana Bialika, aż do najłagodniejszego syjonisty (uważanego za miłośnika pokoju), Normana Bentwicha, wszyscy bardzo się ucieszyli na wieść, iż Hitler został kanclerzem Niemiec w 1933 roku. Bialik, nadal czczony w Izraelu, oświadczył po usłyszeniu nowiny: „Ja również, jak Hitler, wierzę w moc idei Krwi”. Norman Bentwich złożył następujące oświadczenie: „Widziany oczyma opatrzności, Hitler był jak Cyrus, boski instrument, by sprowadzić (zachodnich Żydów)z powrotem do ich ziemi, gdyż oni mogą wnieść wkład z porządku i metody”. („Spełnienie w Ziemi Obiecanej”, Londyn 1938, s.106). Ten entuzjazm syjonistów dla Hitlera znalazł swe odbicie w regularnej kolumnie Aby Achimeira, „Pamiętnik faszyzmu”, w Hazit Ha’am, późniejszym rzeczniku fanatycznego syjonizmu w Palestynie. Nawet mundury Bataru, młodzieżowej organizacji Żabotyńskiego, były brązowe (imitacja Brunatnych Koszul Hitlera). Oto, jak sytuacja została opisana w 1934 roku przez Williama Zukermana w jego artykule „Groźba żydowskiego faszyzmu”: „Jakkolwiek dziwne może się to wydawać, Żydowska Partia Faszystowska nie tylko istnieje, ale nawet przekroczyła już punkt zabiegania o uznanie. Partia ma zorganizowanych członków w liczbie 50 000; kontroluje szeroka prasę; wywiera silny wpływ na syjonistyczna politykę w Palestynie i poza jej granicami; dominuje w żydowskiej opinii publicznej w Polsce i chwieje żydowskimi sentymentami na całym świecie”. Fanatyczni syjoniści byli tymi, z których wyłonił się pierwszy syjonistyczny kolaborant hitlerowskiego reżimu faszystowskiego. Był to Georg Kareski, późniejszy lider zwolenników Żabotyńskiego w Niemczech. W swej książce pt. „Żelazna ściana” (Londyn 1984), Lenni Brenner poświęcił temu pierwszemu kolaborantowi rozdział 12 zatytułowany: „Georg Kareski, syjonista Hitlera, zdrajca nad zdrajcą”. Rozdział ten szczegółowo przedstawia ewolucję Kareskiego z poplecznika Żabotyńskiego w Niemczech 1933 roku, do pełnego chęci kolaboranta hitlerowskiego gestapo. Kareski zaczął się cieszyć złą sławą nawet wśród żydowskich uchodźców, którzy uciekali do Palestyny. Gdy dowiedzieli się, że w 1937 roku wyemigrował on do Palestyny próbowali wygnać go z kraju, lecz na próżno, gdyż miał on pełne poparcie popleczników Żabotyńskiego w Palestynie. Było jeszcze wielu syjonistycznych kolaborantów Hitlera, a największym z nich był Rudolf Kastner, przywódca syjonistycznej organizacji na Węgrzech w czasie II wojny światowej. Kastner miał pełne poparcie hierarchii „głównego prądu” syjonizmu. Nie powinno to nikogo dziwić, gdyż czołowi przywódcy „głównego prądu” syjonizmu podpisali umowę z reżimem hitlerowskim tak wcześniej, jak w roku 1933, pakt Ha’avara, który był umową handlową. Działał on aż do rozpoczęcia II wojny światowej, wymagając pełnej współpracy pomiędzy reżimem nazistowskim a przywódcami syjonistycznymi. Tak np. pomarańcze z syjonistycznej kolonii w Palestynie były ładowane na niemieckie statki handlowe z powiewającymi na nich flagami nazistowskich Niemiec, przyozdobionymi swastykami (importowano 200 000 skrzynek pomarańczy).

Jakby w celu współzawodnictwa o względy reżimu hitlerowskiego, Gang Sterna, syjonistyczna organizacja terrorystyczna wysłała z Palestyny wysłannika, by ten spotkał się z hitlerowskim dyplomata w Bejrucie. Było to w lipcu 1941 roku, w trakcie II wojny światowej, a wysłannik ten zaoferował reżimowi hitlerowskiemu pakt wojskowy przeciwko aliantom. Szczegóły tej syjonistycznej misji zostały podane do wiadomości publicznej w 1994 roku przez Gideona Rephaela, wcześniejszego Dyrektora Generalnego Izraelskiego Biura Zagranicznego. Motto reżimu faszystowskiego we Włoszech brzmiało tak: ”Wierz, bądź posłuszny, walcz”. Historia syjonistycznego państwa Izrael pokazuje, że tu panowało to samo hasło. Co więcej, dwóch izraelskich profesorów – z których żaden nie był przeciwny syjonizmowi – prof. Y. Leibovitch i prof. Israel Shahak uważali, że społeczeństwo Izraela szybko przemieszcza się w kierunku nazizmu. Czy dotychczasowe dowody nie wystarczają, by stwierdzić, że faszyzm tkwi w sercu syjonizmu? Jeśli tak, to następujące dowody powinny rozwiać takie wątpliwości. Drugi artykuł z tej serii, „Rasizm w sercu syjonizmu i ‘lewicowi’ syjoniści” udowadnia, iż syjonizm jest rasistowski w swym wnętrzu, i że reżim rządzący społeczeństwem izraelskim jest syjonistycznym reżimem apartheidu. Czy jakikolwiek reżim apartheidu może być reżimem demokratycznym? Nie, oczywiście, że nie. Tak jak było to w południowej Afryce, taki reżim może być jedynie reżimem faszystowskim. W Izraelu jest około miliona Palestyńczyków będących oficjalnymi obywatelami państwa syjonistycznego, lecz w rzeczywistości są obywatelami trzeciej kategorii (obywatele drugiej kategorii to Żydzi Orientalni). Co więcej, nawet obywatele „pierwszej klasy” maja bardzo mało do powiedzenia w sprawie rządzenia krajem (poza członkami rządzącej klasy syjonistycznej, rzecz jasna). Czwarty artykuł w rozdziale „Więcej o syjonistycznej bezczelności” z mojej wcześniejszej serii wyjaśnia te sprawę w następujący sposób: „Tak, w Izraelu jest parlament. Jest to syjonistyczna instytucja, do której wybierani są tylko syjonistyczni politycy… system prawny w Izraelu jest podobno wzorowany na brytyjskim prawie zwyczajowym, któremu daleko jest do bycia idealną gwarancja wolności czy demokracji, lecz w syjonistycznej rzeczywistości Izraela nawet ta niewielka gwarancja „rządów prawa” jest całkowicie przekreślona przez różne „przepisy awaryjne” lub przez tajne rządy syjonistycznego Gestapo. Zbadajmy wpierw aspekt prawny. Jeden z najbardziej tyranicznych fragmentów ustawodawstwa na całym świecie jest używany przez syjonistycznych przywódców, jako część systemu prawnego Izraela od momentu jego powstania w 1948 roku. Jest to cieszący się złą sławą kodeks Przepisów Obronnych (awaryjnych) z 1945 roku. Pierwotnie został on uchwalony przez władze Mandatu Brytyjskiego, aby zatuszować terrorystyczna kampanię syjonistów przeciwko Brytyjczykom; terror ten miał na celu zniesienie panowania brytyjskiego i wprowadzenie na jego miejsce panowania syjonistycznego w całej Palestynie. W owym czasie hierarchia syjonistyczna silnie przeciwstawiała się tym Przepisom Awaryjnym i jeden z jej czołowych przedstawicieli, syjonista-prawnik, który później został Ministrem Sprawiedliwości w Izraelu, powiedział: ‘Przepisy Obronne w Palestynie nie maja swego odpowiednika w żadnym cywilizowanym kraju. Nawet w nazistowskich Niemczech nie było takich praw… Musimy oznajmić w oczach całego świata: Przepisy obronne (brytyjskiego) rządu Palestyny są zagrożeniem dla fundamentalnych praw’ (patrz hebrajski magazyn Hapraklit, luty 1946) „Jednym z argumentów, jaki syjonistyczni przywódcy maja na wyjaśnienie powodów kontynuacji tego tyranicznego ustawodawstwa jest to, że rząd państwa Izrael nie używa go przeciwko obywatelom Izraela. Jest to zarówno niewłaściwe, jak i niezgodne z prawdą. Jest to kłamstwem, gdyż np. cenzura rządowa w Izraelu oparta jest na owych Przepisach Awaryjnych dając rządowi codzienną kontrolę, kontrole polityczna nad prasa w Izraelu. Argument ten jest i tak fałszywy, gdyż sam fakt istnienia ustawy świadczy o tym, iż wszystkie istoty ludzkie są cały czas zagrożone. Syjonistyczni przywódcy z pewnością użyliby tego faszystowskiego ustawodawstwa, gdyby poczuli, że ich rządy są kwestionowane. Zrobili z niego szeroki użytek przeciwko Palestyńczykom w 1967 roku na zaatakowanych ziemiach Palestyny. Tam syjonistyczny przywódcy nie używali przebrania, a raczej brutalnego i arbitralnego terroru reżimu faszystowskiego. Tam, na Ziemiach Okupowanych istnieje terrorystyczna dyktatura syjonistycznych przywódców Izraela. Tam widać syjonistyczny faszyzm w akcji. Tam dominująca role odgrywa syjonistyczne Gestapo – jego wszystkie trzy odłamy: Shi Bet, Shabok, Mossad – zarówno na terenie państwa syjonistycznego, jak i poza jego granicami. Potajemny i ultra tajny charakter syjonistycznego Gestapo pozwala mu na popełnianie okrucieństw i zbrodni przeciwko ludzkości bez ponoszenia odpowiedzialności, i ma ono pełne poparcie CIA. Połączyło ono role podobną do pełnionej pierwotnie przez Gestapo w hitlerowskich Niemczech z rolą międzynarodowego syndykatu przestępczości zorganizowanej. Wcześniejszy reżim apartheidu w południowej Afryce miał podobną tajna organizację, która była jego głównym filarem. Po ujawnieniu kompromitujących faktów o zbrodniach przeciw ludzkości przez syjonistyczny reżim apartheidu w Izraelu, moja rodzina i ja sam staliśmy się celem dla syjonistycznego Gestapo do wymierzenia „kary”. Stało się to tutaj, w Australii, z pomocą ASIO, australijskiej tajnej policji. Jednakże nawet przed przyjazdem tu z Izraela (w następstwie i z powodu inwazji syjonistów na ziemie arabskie w 1967 roku), miałem na karku syjonistyczne Gestapo. Nie byłem wówczas przeciwnikiem syjonizmu, lecz byłem szeregowym aktywistą pokojowym, gwałtownie przeciwstawiającym się militarnym zapędom i wyścigowi zbrojeń prowadzonym przez przywódców Izraela. Moim największym „grzechem” w oczach szefów syjonistycznego Gestapo było to, że podałem do publicznej wiadomości informacje o zamierzeniach stworzenia broni nuklearnej i wyścigu zbrojeń rozpoczętym przez syjonistycznych przywódców. Celem tego nowego i bardzo niebezpiecznego wyścigu było zdobycie władzy nad całym Bliskim Wschodem. Al. Ha’mishmar, rzecznik „lewicowego” syjonizmu, opublikował mój artykuł potępiający tajne dążenia rządu do produkcji broni nuklearnej. Moja wiedza oparta była na spotkaniu z prof. Martinem Buberem, który razem z kilkoma innymi naukowcami przeciwstawiał się celowi Dimona Nuclear. Mój artykuł z pewnością rozwścieczył szefów syjonistycznego Gestapo gdyż zaczęli mnie nękać. Tak, więc nagle dostałem wezwanie do wojska, by odsłużyć swą doroczną służbę rezerwową pilnując materiałów wybuchowych i bunkrów z amunicją w sercu pustyni Negev – praca dawana zwykle wojskowym, jako kara. W każdym razie, jako prawnik powinienem był zostać wyznaczony do pracy w biurze niedaleko od domu, jak wszyscy izraelscy prawnicy, a odmówiono mi tego w czasie, gdy moja ówczesna żona bliska była urodzenia naszego syna. Benjamin Merhav

Ludzie GRU ścigają Macierewicza Zemsta za raport z weryfikacji WSI. Tak najkrócej można określić motywy działania prokuratury, która chce uchylenia immunitetu posła PiS-u Antoniego Macierewicza. W najbliższych dniach zadecyduje o tym prokurator generalny Andrzej Seremet. Antoni Macierewicz, wiceminister obrony narodowej w rządzie PiS-u, twórca Służby Kontrwywiadu Wojskowego, szef Komisji Weryfikacyjnej WSI i twórca raportu z weryfikacji tej służby jest ścigany za sprawą doniesień byłych żołnierzy Wojskowych Służb Informacyjnych oraz osób, które w raporcie są wymienione, jako tajni współpracownicy WSI. Raport powstał wyłącznie na podstawie wysłuchań świadków przez komisję oraz dokumentów – m.in. akt sądowych i dokumentacji służb specjalnych.

Ściganie wrogów ZSRS W raporcie z weryfikacji WSI autorstwa Antoniego Macierewicza znalazły się m.in. informacje dotyczące rozpracowywania dziennikarzy, którzy narazili się wojskowym służbom specjalnym. Na początku lat 90. na celowniku WSI znalazł się historyk, sowietolog dr Józef Szaniawski, pełnomocnik płk. Ryszarda Kuklińskiego, ostatniego polskiego żołnierza skazanego w PRL-u na karę śmierci za współpracę z CIA. Wyrok został wydany zaocznie, po ucieczce Kuklińskiego na Zachód. W 1990 r. zamieniono mu karę śmierci na 25 lat więzienia. W 1995 r. wyrok został uchylony, a dwa lata później umorzony. Przez ten okres płk. Kuklińskiego w Polsce reprezentował dr Józef Szaniawski, który również publikował swoje artykuły m.in. na temat sowieckiej agentury w wojsku polskim. W latach 80. dr Szaniawski został aresztowany przez WSW i oskarżony o rzekomą współpracę z CIA – Wiedziałem, że po 1990 r. nadal interesują się mną wojskowe służby specjalne, w których poza nazwą nic się nie zmieniło. W swoich publikacjach wskazywałem na to, pisząc m.in. o agenturze GRU (sowieckiego wywiadu wojskowego – red.) w Wojsku Polskim i wojskowych służbach specjalnych – mówi nam dr Szaniawski.

Rozpracowanie Szaniawskiego Na początku lat 90 opublikował on w „Expressie Wieczornym” i „Nowym Świecie” wiele artykułów, w których znalazły się m.in. nazwiska szkolonych przez GRU żołnierzy polskich wojskowych służb specjalnych. Dr Szaniawski pisał krytycznie o WSI, wskazując na całkowitą podległość tej służby wobec Rosji. WSI wszczęła wobec niego rozpracowanie operacyjne, które umożliwiło pełną inwigilację historyka. Chociaż dr Szaniawski nie podpisywał się własnym nazwiskiem, w WSI poprzez analizę konstrukcji tekstu zidentyfikowano autora. „Analiza treści informacji i styl ich redagowania wskazuje niejako na to, że niejako propagandowym konsultantem tekstów jest Jerzy (WSI mylnie wymieniało imię – chodziło o Józefa – przyp. red.) Szaniawski, a źródłem informacji są osoby lub osoba uplasowana w WSI, była do niedawna w WSI, która zna z autopsji dane wewnętrzne o WSI i przekazuje je bezpośrednio lub pośrednio autorom bądź redakcji” – czytamy w notatce służbowej z sierpnia 1992 r. płk. WSI Janusza Bogusza, w której szczegółowo opisano sposób rozpracowania dr. Szaniawskiego, jego środowiska i dziennikarzy zajmujących się problematyką wojskową.

Operacyjni współpracownicy terrorysty Żołnierze WSI, którzy domagają się ścigania posła Antoniego Macierewicza, w przeważającej większości byli szkoleni przez GRU. Klasycznym przykładem jest gen. Marek Dukaczewski, jeden z ostatnich szefów WSI, podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a ostatnio kandydat partii Palikota na eksperta sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Postępowanie prokuratorskie dotyczące twórcy kontrwywiadu wojskowego nabrało przyspieszenia po umorzeniu w lipcu 2010 r. przez wojskową prokuraturę trwającego od lat 90 tajnego śledztwa dotyczącego nielegalnego handlu bronią przez WSI. Ówczesny minister obrony narodowej, Bogdan Klich, nie odwołał się od tej decyzji, dlatego się uprawomocniła. W śledztwie dotyczącym nielegalnego handlu bronią zarzuty usłyszeli Konstanty Malejczyk i Kazimierz Głowacki, szefowie WSI, obaj szkoleni w Moskwie. Ustalenia te potwierdziła speckomisja. Za proceder nielegalnego handlu bronią ukarany został tylko terrorysta Monzer Al-Kassar. Przed trzema laty Hiszpania wydała go w drodze ekstradycji do Stanów Zjednoczonych, gdzie został skazany na 30 lat więzienia. W akcie oskarżenia omówiono m.in., jak razem z WSI sprzedawał polską broń do krajów objętych embargiem ONZ. Sprawa nielegalnego handlu bronią została opisana w raporcie z weryfikacji WSI. Po umorzeniu sprawy handlu bronią prowadzący śledztwo w sprawie Antoniego Macierewicza prok. Krzysztof Kuciński (delegowany m.in. do tej sprawy do warszawskiej Prokuratury Apelacyjnej z Płocka) uznał, że należy zwolnić członków Komisji Weryfikacyjnej z tajemnicy państwowej. Wnioski o zwolnienie podpisał prezydent Bronisław Komorowski, który w 2005 r., jako jedyny poseł PO sprzeciwił się rozwiązaniu WSI, a później był zagorzałym krytykiem raportu.

Pod kontrolą Moskwy Wojskowe Służby Informacyjne były jedyną służbą specjalną w III RP, która nie przeszła żadnej weryfikacji. Poprzednikiem WSI był Główny Zarząd Informacji Wojskowej (GZI), której żołnierze wsławili się okrucieństwem w zwalczaniu podziemia niepodległościowego. Formacja ta była całkowicie nadzorowana przez Sowietów, a większość jej żołnierzy była wręcz agentami GRU. W Informacji Wojskowej służyli Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak, którzy później nadzorowali następczynię Informacji Wojskowej, czyli Wojskową Służbę Wewnętrzną (WSW). Żołnierze, którzy służyli w GZI, przeszli do „nowej” formacji, nie ponosząc żadnych konsekwencji za zbrodnie na polskich patriotach i w dalszym ciągu byli kontrolowani przez sowiecki wywiad wojskowy, czyli GRU. Tuż przed obradami Okrągłego Stołu, gdy było wiadomo, że musi nastąpić przynajmniej pozorna zmiana władzy, rozpoczęło się niszczenie akt WSW, której ostatnim szefem był. gen. Edmund Buła. W raporcie z weryfikacji WSI przywołano akta sprawy „Gwiazda”, z których jednoznacznie wynika, że przed planowanym zniszczeniem akt WSI gen. Buła polecił je sfilmować, a następnie przekazał je sowieckiemu wywiadowi wojskowemu GRU. W zmikrofilmowanych materiałach znalazły się m.in. dane agentury WSW oraz kompromitujące informacje dotyczące polityków. W 1991 r. utworzono Wojskowe Służby Informacyjne, do których przeszli żołnierze WSW oraz II Zarządu Sztabu Generalnego – faktycznie była to ta sama formacja, która istniała w PRL-u, tyle, że pod zmienioną nazwą. WSI zostały rozwiązane decyzją Sejmu w 2005 r. Dorota Kania

Lepiej późno niż wcale W końcu kwietnia 1992 r. po zawieszeniu przez premiera Jana Olszewskiego w obowiązkach ministra obrony Jana Parysa objąłem kierownictwo resortu. Dokonałem wówczas przeglądu spraw wymagających podjęcia pilnych działań. Jedną z nich był status i organizacja wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. W połowie maja 1992 r. powołany przeze mnie zespół przedstawił ocenę struktury organizacyjnej i funkcjonowania WSI. Wynikało z niej, że połączenie tajnych służb wojskowych w jednej instytucji miało na celu pozbawienie ministra obrony (od 1992 r. polityka cywila) dostępu do informacji. Jak się okazało zamiar ten został zrealizowany pod nadzorem wiceministra Bronisława Komorowskiego, któremu min. ON gen. Florian Siwicki podporządkował wojskowe służby tajne. Zgodnie z sugestią przedstawioną przez mój zespół analityczny postanowiłem dokonać podziału WSI na odrębne służby wywiadu i kontrwywiadu. Ponadto przygotowaliśmy mechanizm lustracyjny w celu zbadania kadr służb wojskowych. O zamiarach wobec WSI poinformowałem premiera i uzyskałem jego akceptację. W nocy z 4 na 5 czerwca 1992 r. rząd Olszewskiego został odwołany, a ja zostałem usunięty z MON przez nominowanego na premiera Waldemara Pawlaka. Odchodząc ze stanowiska poinformowałem następcę Janusza Onyszkiewicza o podjętych pracach, w tym o zagrożeniu, jakie dla wykonywania obowiązków ministra obrony mogą stanowić WSI. Onyszkiewicz zignorował moje ostrzeżenie i wydał rozkaz zakazujący wpuszczania mnie na teren ministerstwa oraz wszystkich jednostek podległych ministrowi obrony na terenie kraju.

Spotkanie likwidatora WSI Macierewicza z obrońcą WSI Komorowskim Przed kilkoma dniami jeden z moich dawnych współpracowników przyniósł kopię jawnego dokumentu wprowadzającego do zespołu materiałów z 1992 r. dot. WSI. Sądzę, że warto go przypomnieć, jako dowód, że już w 1992 r. istniała świadomość zagrożeń, które w konsekwencji doprowadziły do likwidacji WSI.

Zmiana struktury organizacyjnej MON w odniesieniu do WSI Do sprawnego kierowania resortem minister Obrony Narodowej powinien mieć zapewniony stały dopływ rzetelnej informacji o stanie oraz działalności podległych mu instytucji w wojsk. Ogólnie przyjmuje się, że aby informację uznać za wiarygodną – musi ona pochodzić, z co najmniej dwóch niezależnych źródeł. Za prawdziwą – co najmniej z trzech źródeł. Do lat 1990-91 w strukturze organizacyjnej MON źródłami tymi były:

Pion dowódczy, tzw. „droga służbowa”;

Organa Wojskowej Służby Wewnętrznej;

Aparat partyjny PZPR;

Organa Głównej Kontroli Wojskowej;

Inspekcja Sił Zbrojnych;

Kontrole kompleksowe i problemowe – organizowane na polecenie ministra.

Obszary zainteresowań i działalności w/w organów w znacznym stopniu pokrywały się. Tak, więc minister dysponował – niezależnie od „drogi służbowej” – czteroma, pięcioma źródłami informacji. Natomiast do zbierania, opracowywania i udostępniania wszelkich danych o siłach zbrojnych i potencjale wojennym państw obcych w strukturze Sztabu Generalnego WP był powołany Zarząd II Wywiadowczy. Informacje Zarządu II SG WP – niezależnie od części „politycznej” – służyły głównie, jako podstawa do opracowania planu operacyjnego użycia sił zbrojnych PRL na wypadek wojny oraz do opracowania głównych założeń (koncepcji) szkolenia sztabów i wojsk (sztuka operacyjna i taktyka). Dokonana w latach 1990-91 zmiany organizacyjno-kompetencyjne w Instytucja Centralnych MON (IC MON), w tym zwłaszcza:

·Połączenie WSW z Zarządem II SG WP, a następnie utworzenie WSI;

·Reorganizacja Głównego Zarządu Politycznego (GZP), w tym likwidacja aparatu partyjnego PZPR;

·Podporządkowanie Inspekcji SZ Głównemu Inspektorowi Szkolenia (ewenement – „do kontroli samego siebie”); doprowadziły do znacznego zmniejszenia ilości źródeł informacji podległych bezpośrednio ministrowi Obrony Narodowej. Szczególnie szkodliwym było połączenie wywiadu i kontrwywiadu wojskowego ponieważ:

Została praktycznie zniesiona kontrola ministra nad działalnością służb wywiadowczych;

Pozbawiono Sztab Generalny WP źródeł danych do planowania operacyjnego (tym samym „rozmyto” odpowiedzialność za jego jakość);

Stworzono sytuację, gdzie kontrwywiad w praktyce został podporządkowany wywiadowi (ewenement na skalę światową) – co zapewnia szefowi WSI swobodę dysponowania informacją, tym samym możliwość manipulowania nimi. Przytoczone wyżej działanie (z wyjątkiem likwidacji aparatu partyjno-politycznego PZPR) należy uznać za celowe w aspekcie przygotowania resortu Obrony Narodowej do funkcjonowania pod kierownictwem osoby cywilnej, tj. „z przeciwnego obozu”. Analiza ostatniej wersji struktury organizacyjnej MON i Sztabu Generalnego WP wskazuje, że nie tylko utrzymano stan poprzedni, ale dokonano dalszej redukcji źródeł informacji podlegających bezpośrednio ministrowi, tj.:

·Połączenie Inspekcji Sił Zbrojnych i Głównej Kontroli Wojskowej;

·Wprowadzenie „pośrednika” (dyrektora generalnego MON) w sprawach personalnych i finansowych.

W przypadku przyjęcia tej wersji – minister Obrony Narodowej zostaje praktycznie pozbawiony możliwości sprawdzania (weryfikacji) przedkładanych mu informacji, zwłaszcza danych opracowywany przez Wojskowe Służby Informacyjne. Spełnienie tych funkcji przez UOP i NIK należy uznać za iluzoryczne. Przy tworzeniu struktury organizacyjnej MON i Sztabu Generalnego WP wydaje się celowym przyjęcie następujących założeń:

·Wywiad wojskowy ma dostarczać danych o siłach zbrojnych potencjalnych przeciwników niezbędnych do opracowania planów mobilizacyjnych i operacyjnego rozwinięcia oraz użycia Sił Zbrojnych RP na wypadek wojny. W związku z tym wywiad powinien podlegać temu, kto odpowiada za przygotowanie SZ RP do wojny, czyli szefowi SG WP;

·Kontrwywiad wojskowy ma dostarczać danych o sferach zainteresowań, metodach działania oraz uniemożliwiać penetrację obcych służb w organach podległych resortowi Obrony Narodowej, a także wykrywać ewentualne powiązania z tymi służbami żołnierzy i pracowników wojska (w tym, także oficerów własnego wywiadu). Dlatego kontrwywiad powinien być podporządkowany wyłącznie ministrowi ON. W świetle powyższego w resorcie ON dalsze utrzymywanie jednego organu zajmującego się wywiadem i kontrwywiadem należy uznać za nieuzasadnione merytorycznie(różne: zakres zadań, cel działalności, obszary zainteresowań) oraz jako niebezpieczne w demokratycznym państwie– możliwość manipulowania informacją przez jedną osobę, szefa WSI. Ponadto nieuzasadnionym żadnymi względami merytorycznymi wydaje się podporządkowanie Żandarmerii Wojskowej – szefowi Inspektoratu Szkolenia (z-cy szafa SG WP). Organ ten, (ponieważ swoim zakresem obejmuje także IC MON) powinien także podlegać bezpośrednio ministrowi Obrony Narodowej. R. Szeremietiew

"Do sformalizowania podległości brakuje tylko odpowiednich wpisów w Konstytucji o wieczystej przyjaźni z Rosją i Berlinem? Zazwyczaj młyny Boże mielą powoli. Beatyfikacja Ojca Św. Jana Pawła II - w wymiarze religijno-duchowym najważniejsze wydarzenie mijającego roku dla chrześcijan na świecie, a dla nas także w wymiarze patriotycznym – jest tu pozytywnym zaskoczeniem. Zakończony 1 maja Mszą św. z udziałem ponad miliona pielgrzymów proces beatyfikacyjny trwał zaledwie niecałe sześć lat, po tym jak został wszczęty przez Ojca św. Benedykta XVI 13 maja 2005 r., z pominięciem pięcioletniego okresu oczekiwania od śmierci kandydata, podobnie jak to było w przypadku Matki Teresy z Kalkuty i siostry Łucji dos Santos. Być może, więc ziści się postulat „Santo subito!” skandowany, wzorem pierwszych chrześcijan, podczas watykańskich uroczystości pogrzebowych „papieża z dalekiego kraju”. Jan Paweł II, ów Piotr naszych czasów, otworzył „spiżową bramę”, za którą schowany był Watykan. Stał się Papieżem-Pielgrzymem, na nowo ewangelizującym narody świata. Czy jednak my potrafimy wsłuchiwać się w jego wskazania? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że – wbrew naukom Ojca Św., których łatwo było nam słuchać w czasach zniewolenia komunistycznego, ale już nie po 1989 r. - staliśmy się narodem rozbitym i podbitym, narodem, w którym konsumpcjonizm, zgoda na uderzającą w rodzinę lewicową ideologię Unii Europejskiej, promocja homoseksualizmu i miękkich narkotyków, wygrywa z wiarą i wartościami, o które upominali się w encyklikach Jan Paweł II i jego następca – Benedykt XVI. Zakończenie procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II to jeden z nielicznych plusów dla Polski w 2011 roku. Drugim była dwudziesta rocznica powstania Radia Maryja, w zasadzie jedynego dziś wolnego głosu w mediach, głosu ewangelizującego, ale zarazem uświadamiającego słuchaczom tego radia i widzom telewizji Trwam wagę spraw polskich, budującego patriotyzm i przywracającego sens działaniu „pro publico bono”. Salon z ulicy Czerskiej i okolic, kreujący dziś rzeczywistość polityczno - medialną, tego nie lubi, salon zwalcza wszystko, co pozwala budować świadomość obywatelską, więc podstawia toruńskim mediom nogę w procesie tzw. cyfryzacji, próbując wyeliminować je z rynku medialnego. To, że uroczystości zostały pominięte zupełnym milczeniem przez media tzw. głównego nurtu, to normalka. Zaskakujące jednak było milczenie na temat okrągłego jubileuszu toruńskiej rozgłośni w niektórych mediach tzw. prawicowych. Odnotowania wydarzenia, ciekawego choćby z punktu widzenia socjologicznego, próżno było szukać np. na portalu niezalezna.pl, wchodzącym w skład grupy medialnej tygodnika „Gazeta Polska”. Beatyfikacja Papieża-Polaka i dwudziesta rocznica powstania Radia Maryja to jedyne wydarzenia „in plus” AD 2011. Ale już kierunek, w jakim podąża nasze państwo po ostatnich wyborach parlamentarnych, kraj katolicki, w którym stawiane są żądania usunięcia krzyża z przestrzeni publicznej, to dobry temat do przemyśleń przy okazji Tegorocznego remanentu. Czy żyjemy w państwie sprawiedliwym? Czy nie jest wciąż czasami tak, że osoby, które walczyły o niepodległość Polski funkcjonują gdzieś na marginesie, a prześladowcy w wyniku haniebnego odwrócenia proporcji są niezmiennie beneficjentami tzw. transformacji? Dobre to pytanie w kończącym się roku 30 rocznicy wprowadzenia stanu wojennego. 12 grudnia, w dniu corocznej pikiety organizowanej pod domem generała Wojciecha Jaruzelskiego, autor stanu wojennego był, jak określiłam to w tekście opublikowanym przez portal wpolityce.pl „generałem rządowej troski”. Domu na ul. Ikara strzegły kordony funkcjonariuszy policji, były psy, konnica. Salon z Czerskiej i okolic dba o spokój swojego „człowieka honoru”. Brakowało jedynie mrozu, śniegu, koksowników i transporterów opancerzonych. Byłoby identycznie jak w 1981 r. Za prezydentury Lecha Kaczyńskiego i rządów PiS, nie do pomyślenia było, by Jaruzelski - autor stanu wojennego, odpowiedzialny za śmierć (według dotychczasowych ustaleń) ponad 100 osób - zapraszany był na polityczne salony. Za prezydentury Komorowskiego Jaruzelski zostaje zaproszony na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, jako prezydencki doradca ds. Rosji. Generał zresztą to nie tylko „człowiek honoru”, ale także wyrocznia Lecha Wałęsy, o którym film rozpoczął w grudniu kręcić Andrzej Wajda. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, ale wiele się nie spodziewajmy, tym bardziej, że mistrz kamery stwierdził, że Wałęsę przedstawi tak jak widzą go w świecie. Nie będzie, więc nic o agenturalności, co sprawi, że film będzie tak samo prawdziwy, jak nie przymierzając „Lotna”, w której polscy kawalerzyści walili szablami w pancerze niemieckich czołgów we wrześniu 1939 r.Bez dwóch zdań - z agenturalnością to Wałęsa ma jednak kłopot. Kilka lat temu próbował uzyskać od Wojciecha Jaruzelskiego, współpracownika Informacji Wojskowej, w programie na żywo Barbary Czajkowskiej w telewizyjnej dwójce, odpowiednie świadectwo moralności. Bez rezultatu. No i temat odbija się czkawką. W tych dniach w mainstreamowych mediach w kwestii „Bolka” przeprowadzono jedną z kolejnych manipulacji - powołując się na najnowsze ustalenia IPN ogłoszono, że SB fałszowała papiery na Wałęsę. Wyszło jak w audycji Radia Erewań. Owszem fałszowała, ale tylko tę część z lat 80., by utrudnić przyznanie specjaliście od „plusów dodatnich i ujemnych” pokojowej Nagrody Nobla, o czym zresztą pisali już Piotr Gontarczyk i Sławomir Cenckiewicz w książce „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Nie jest to więc to żadna sensacja, a na nieszczęście dla „Wodza” (by użyć sformułowania Jarosława Kurskiego) okres najważniejszy i najczarniejszy - lata 70 - pozostaje bez zmian. Jak Wałęsa był „Bolkiem” tak jest nim nadal. I Wajda ma problem, co z tym fantem zrobić. Choć – rzecz jasna - zawsze może zrobić tak jak w ”Katyniu”, w którym pokazał polskich oficerów mordowali pijani funkcjonariusze NKWD, a Stalin i Beria rzekomo o niczym nie wiedzieli. Taka to salonowa prawda czasu, prawda ekranu, zgodna z historyczną wykładnią Kremla. Nic dziwnego, że gorąco przyjęta za wschodnią granicą i nagrodzona rosyjskim odznaczeniem dla reżysera. Polska roku 2011 to kolejny etap walki z poglądami. Nie tylko internautów, ale i polityków. Teraz przyszła kolej m.in. na Antoniego Macierewicza, któremu ma zostać odebrany immunitet za raport z likwidacji WSI. Ale w sumie to nic nowego. Rząd Jarosława Kaczyńskiego był dla triady PO-PSL-SLD postacią ze złego snu. Śmiał utrącić to, co temu „układowi” najdroższe – postsowiecki charakter wojskowych służb specjalnych. Sam generał Wojciech Jaruzelski na początku 1990 r. raportował Gorbaczowowi: Sto procent naszych generałów i pułkowników to ci, którzy kończyli radzieckie akademie wojskowe. To zabezpiecza nam rezerwę doświadczonych ludzi na lata naprzód. Rzecz jasna chodziło także o ludzi służb. Nieprzypadkowo też – w ramach ustaleń sojuszniczych - generał Edmund Buła, ostatni szef Wojskowej Służby Wewnętrznej, przekazał GRU kartotekę operacyjną WSW, skopiowaną na mikrofilmy przed jej zniszczeniem. Jak brzmi na tym tle klangor salonu po wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o niemiecko - rosyjskim kondominium w Polsce. Mimo że lider opozycji użył skrótu myślowego, i nie chodziło mu o kondominium w sensie prawa międzynarodowego, ale o jedynie pewną tendencję polskiej polityki zagranicznej, salon wył z wściekłości. Chyba tylko na zasadzie uderz w stół, a nożyce się odezwą. Kompromitujące papiery w końcu ma nie tylko Moskwa, ale także i Berlin. No i tak to się toczy jak toczy. Od hołdu smoleńskiego z 10 kwietnia 2010 r. Bronisława Komorowskiego i Donalda Tuska do hołdu pruskiego z grudnia 2011 r., w wykonaniu ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Jak tu, więc nie uważać, że tragedia smoleńska była cezurą pomiędzy odradzającym się suwerennym państwem polskim a obecnym neopeerelem, by użyć formy najelegantszej, gdzie do sformalizowania podległości brakuje tylko odpowiednich wpisów w Konstytucji o wieczystej przyjaźni z Rosją i Berlinem? Już od 10 kwietnia 2010 r. tzw. śledztwo smoleńskie rozgrywane jest pod dyktando rosyjskie, szczególnie po tym jak rząd w Warszawie odstąpił od prowadzenia własnego postępowania. Raport komisji Millera, z lipca 2011 r., nie był niczym innym jak powieleniem tez z wcześniejszego dokumentu MAK, z silniejszym jeszcze wyeksponowaniem „winy polskiej”, co zresztą z góry, na początku roku, zapowiadał prezydent Bronisław Komorowski. Nigdy się prawdopodobnie nie dowiecie czy oni przeżyli tę katastrofę i ile minut lub godzin żyli po tej katastrofie i czy w związku z tym była im udzielana jakakolwiek pomoc - mówiła 22 grudnia Małgorzata Wassermann, córka śp. Zbigniewa Wassermanna, podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu ds. zbadania katastrofy smoleńskiej. Odnosząc się do dokumentacji dotyczącej sekcji zwłok stwierdziła, że Rosjanie od początku do końca poświadczali nieprawdę, za niepełną uznała także polską opinię dotyczącą przyczyn śmierci jej ojca, gdyż zabrakło w niej np. badań świadczących o „wykluczeniu osób trzecich” w spowodowaniu katastrofy. Przypominam sobie program Dariusza Baliszewskiego z lutego 2008 r., poświęcony katastrofie gibraltarskiej. Wypowiadał się w nim m.in. Antoni Chudzyński, były sekretarz ministra Tadeusza Romera, major brytyjskiego kontrwywiadu MI 6, według którego „nigdy nie było żadnej katastrofy gibraltarskiej”, zaś, którego w samolocie, który został wyłowiony z wód Gibraltaru w ogóle nie było ciała generała Sikorskiego Naczelny Wódz i premier Rządu Polskiego na Uchodźstwie miał zostać zamordowany wcześniej w Pałacu Gubernatora. Co ma wspólnego Gibraltar ze Smoleńskiem, można się spytać? Otóż, w przypadku Gibraltaru i Smoleńska mamy to samo: wiemy, że doszło do tragedii, ale wiemy też na pewno, że nie było tak jak się nam to przedstawia. Większość książek i artykułów o Smoleńsku wpisuje się bardziej lub mniej w rosyjską narrację, m.in. traktując całkowicie „na wiarę”, bez żadnych dowodów, lotnisko Siewiernyj, jako miejsce wypadku. Czy nie może być równie dobrze tak jak uważa prof. Jacek Trznadel, inicjator akcji zbierania podpisów pod wnioskiem o umiędzynarodowienie śledztwa smoleńskiego? W przemilczanym zresztą w większości wolnej ponoć blogosfery -tekście „Może gdzie indziej, ale na pewno”, pyta:

A jeśli masakra nastąpiła nie na Siewiernym? I stawia tezę, że na Siewiernym mieliśmy do czynienia wyłącznie ze starannie przygotowaną inscenizacją. Skoro nie mamy żadnych dowodów potwierdzających serwowany nam przez propagandę przebieg wydarzeń z 10 kwietnia ubiegłego roku, np. nie mamy kokpitu, który jest odciskiem linii papilarnych każdego samolotu. Skoro nie mamy jednoznacznych dowodów, że na miejscu katastrofy były ciała ofiar, nie wytłumaczono nam jak to się stało, że samolot uderzający w podmokły grunt stracił cały przedział pasażerski wraz z charakterystycznymi fotelami, to nie możemy też zakładać, że prof. Trznadel idzie błędnym tropem. Sowietów zna jak mało to, wie, na czym polegały metody ich działania, a zatem zna i ich współczesną mutację. Kłania się, krótko mówiąc, mechanizm maskirowki opisywany przez Suworowa w „Specnazie”, a z drugiej w warstwie dotyczącej dezinformacji przez Golicyna w „Nowych kłamstwach w miejsce starych”. 23 grudnia minęło sześć lat od zaprzysiężenia Lecha Kaczyńskiego na prezydenta RP. Prezydenta odnowionej Polski, odcinającej pępowinę uzależnienia od Moskwy. Wybijanie się na niepodległość, gwałtownie przecięte 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem powinno być naszym drogowskazem. Naród, który zapomina o swej przeszłości, staje się narodem bez przyszłości. Pamiętajmy o tych słowach. A znakiem naszej tożsamości, naszej przeszłości jest krzyż. I to właśnie krzyż, w tym i krzyż smoleński pod Pałacem Prezydenckim, usunięty z Krakowskiego Przedmieścia na rozkaz prezydenta Bronisława Komorowskiego, stał się symbolem walki z naszą pamięcią. Julia M. Jaskólska

Ruch Janusza Palikota czeka ten sam los, co Partię Przyjaciół Piwa. "Teraz będzie już tylko tracił wyborców" SLD R.I.P. ... Planowałem napisać parę słów o stosunkach RJP – SLD – gdy zobaczyłem w TVN24 dyskusję WCzc. Ryszada Kalisza (SLD, Warszawa) z WCzc. Rozenkiem (RJP, Katowice). I przebiegała dokładnie tak, jak mogłem przewidywać, planując ten tekst. Zacznijmy od RJP. Zrobił furorę w wyborach – i teraz będzie już tylko tracił wyborców. Będzie - ponieważ zajął się głównie problemami rozmaitych homosiów, (którzy są ludziom obojętni), lesbijek, (które ludzi śmieszą), (tfu!) „gejów”, (którzy ludzi wściekają) i transgenderowców, (którymi ludzie się brzydzą). Ludzie liczyli, że to był pic, hit wyborczy – a WCzc.Janusz Palikot (RJP, Biłgoraj) zajmie się naprawianiem gospodarki.

RJP czeka ten sam los, co Partię Przyjaciół Piwa. Niestety. Sam myślałem, że p. Palikot trzyma tę partie w garści. Niestety: okazało się prawdą to, przed czym ostrzegałem, gdy proponowano mi, by oszukiwać wyborców głosząc popularne hasła – a potem robiąc swoje: w takim przypadku partie opanowują ci, co te populistyczne hasła traktują poważnie. I to oni robią swoje. Natomiast WCzc.Leszek Miller (SLD, Gdynia) – to poważny człowiek i mógłby zrobić to, co zrobili socjal-demokraci w Portugalii: przerobić SLD na partię prawicową, Jeśli jednak zaczął współprace z p. Januszem Palikotem, to za chwilę i On zostanie uznany za chorągiewkę, którą machają rozmaite dziwolągi... Ten elektorat, niestety, weźmie znów PO. Miejmy nadzieję, że za to utraci ona elektorat prawicowy. JKM

Odtajnione dokumenty CIA, FBI: Izraelscy agenci, amerykańscy Żydzi dokonali w USA kradzieży materiałów aktywnych użytych do izraelskiej broni atomowej Niedawno oddajnione dokumenty FBI, CIA i innych agencji rządowych, poddane badaniom przez instytut Research on Middle Eastern Policy ukazują zastraszające fakty, potwierdzające wcześniejsze przypuszczenia. Z dokumentów wynika, że rząd Izraela, korzystając z obywateli amerykańskich żydowskiego pochodzenia oraz izraelskich agentów, dokonał w latach 1950 i 1960 infiltracji amerykańskich baz przechowujących radioaktywne materiały, wykradając z nich 269 kg wzbogaconych materiałów radioaktywnych, gotowych do użycia w broni atomowej. Kradzież umożliwiła stworzenie przez Izrael swojej pierwszej bomby atomowej. Już w 2001 roku Departament Energii potwierdził kradzież 269 kg materiałów radioaktywnych, przechowywanych w firmie Numec, Inc. w miejscowości Apollo w stanie Pennsylvania, jednak odtajnione dzisiaj dokumenty wskazują, że pod okiem Zalman Shapiro, ówczesnego dyrektora firmy Numec, czterech agentów Mossadu: Rafael Eitan, Avraham Ben-Dor, Ephraim Biegun i Avraham Hermoni, pracujących na najwyższych stanowiskach w firmie, dokonali kradzieży materiałów radioaktywnych. Rafael Eitan, po wypełnieniu swoich zadań w USA, został dyrektorem operacji wywiadowych Mossadu, odpowiedzialnym m.in. za uprowadzenie Adolfa Eichmanna z jego domu w Argentynie. Avraham Ben-Dor, prawa ręka Eitana, został w 1986 roku odsunięty od tajnej komórki Mossadu – Shin Bet, gdy na jaw wyszły fakty morderstwa i torturowania Palestyńczyków, pozostających pod jego nadzorem więziennym. Avraham Hermoni został mianowany dyrektorem programu “Rafael”, konstruowania izraelskiej bomby atomowej. Pomimo ostrzeżeń amerykańskich służb wywiadowych wskazujących na infiltrację firmy Numec przez obcych agentów, ówczesny Kongres i Departament Energii odmówili cofnięcia kontraktu tej firmie. Dalsze dostarczane przez wywiad fakty, m.in. odnalezienie skradzionych materiałów radioaktywnych w izraelskiej bazie nuklearnej w Dimona oraz wskazywanie na infiltrację amerykańskich baz przez agentów izraelskich, żydowskie lobby oraz pro-syjonistyczni członkowie Kongresu i kluczowych agencji rządowych, doprowadzili do zaniechania odpowiednich działań.

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie American Free Press (December 16, 2011) - "Documents Reveal Israel Stole Uranium from U.S. Stockpiles In 1950s and 1960s"

Macierewicz: kluczowy dowód zniszczono i próbuje się go zdezawuować - Mieliśmy do czynienia z działaniem osób trzecich. Samolot rozpadł się w powietrzu, nie uderzając o żadne drzewa, i dopiero później spadł na ziemię - twierdzi Antoni Macierewicz, który w rozmowie z "Uważam Rze" wyjaśnia nieścisłości związane z katastrofą smoleńską. Poseł PiS nie zgadza się z opinią, że główną przyczyną katastrofy było uderzenie w brzozę i wyjaśnia, że do katastrofy doszło "wiele metrów nad brzozą". - Z badań wynika, że samolot zaczął rozpadać się na wysokości 26 m. I jest to zsynchronizowane z dwoma wstrząsami odzwierciedlonymi w trajektorii lotu - twierdzi. Powołując się na pracę swojego zespołu parlamentarnego i opinię ekspertów skupionych wokół profesorów Wiesława Biniendy i Kazimierza Nowaczyka z USA, Macierewicz wskazuje, że przeciwnie do wcześniejszych opinii, piloci i pasażerowie zdawali sobie sprawę z tragedii. - Widzą, czują, są świadomi przebiegu dramatu. Zarówno piloci, jak i pasażerowie. (To trwa - przyp. red.) do pięciu sekund. Tyle czasu widzą, że samolot zaraz się rozpadnie - twierdzi. W rozmowie z "Uważam Rze" zaznacza również, że przebieg wydarzeń "wywołuje bardzo dojmującą, głośną, tragiczną i wstrząsającą swoim dramatyzmem reakcję zarówno pilotów, jak i pasażerów". - Są nagrane głosy zbiorowe i pojedyncze - zaznacza. Tłumacząc ostatnie chwile w prezydenckim samolocie przypomina o dowodzie, który prokuratura "prokuratura próbuje zdezawuować". To nagranie głosowe żony jednego z posłów, który zginął pod Smoleńskiej. - Jest tam głos męża wołającego ją po imieniu: "Asiu, Asiu". W tle słychać głosy przerażonych ludzi oraz trzask rozpadającego się samolotu - ujawnia. Według Macierewicza to nagranie zostało przekazane prokuraturze, jednak ABW stwierdziła, że nagranie zostało skasowane i operator nie może go odzyskać. - Krzyki przerażenia słyszymy dopiero wtedy, gdy samolot traci skrzydło i zaczyna się rozpadać. Dokładnie to samo usłyszała pani Joanna D. w nagraniu pochodzącym od męża. Dlatego ten kluczowy dowód zniszczono, a następnie próbuje się go zdezawuować - twierdzi. Zaznacza też, że trudno jest uwierzyć, że żona może pomylić głos męża i wymyślić opis tak zgodny z zapisem z pokładu samolotu. Poseł PiS, którego zespół ds. zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M wywołał wiele kontrowersji, krytykuje tzw. raport Millera, który jego zdaniem jest "tezą o uderzeniu w brzozę". Przypominając rosyjski raport Anodiny wskazuje też, że żaden z nich "nie przytacza ani jednego dowodu na fakt uderzenia w brzozę". - Dowody zastąpiono propagandą i medialnym praniem mózgów - twierdzi. Pytany przez braci Karnowskich o to, czy katastrofa samolotu mogła być zamachem przyznaje, że nie można wykluczyć takich informacji. - Tego nie możemy dziś rozstrzygnąć, ale na pewno nie wolno nam tego odrzucić. Nawet nasza prokuratura, która 1 kwietnia zawiesiła rozpatrywanie tej hipotezy, dodała ustami prokuratora generalnego pana Andrzeja Seremeta, że jeśli pojawią się nowe fakty, to jej badanie może zostać wznowione. Nowe fakty właśnie się pojawiły. To są zarówno wyniki prac naszego zespołu, jak i taśmy pana Edmunda Klicha - twierdzi.

10 kwietnia 2010 roku o godz. 8.41 pod Smoleńskiem rozbił się samolot Tu-154M, którym polska delegacja udawała się do Katynia na uroczystości związane z 70 rocznicą zamordowania tam polskich oficerów przez radzieckie NKWD.

W katastrofie, do której doszło w pobliżu lotniska Smoleńsk-Północny zginęło 96 osób, w tym prezydent RP Lech Kaczyński i jego małżonka Maria. Wraz z parą prezydencką zginęli także ministrowie, parlamentarzyści, szefowie centralnych urzędów państwowych, dowódcy wszystkich rodzajów sił zbrojnych, a także oficerowie Biura Ochrony Rządu i członkowie załogi Tupolewa. (PG)

Don’t pay for me, Argentina W czasie, gdy Polacy wnoszą swe oszczędności na spłatę długów pięknej i zamożnej Italii, tak aby światowa finansjera, broń Boże, niczego nie straciła, Argentyna od 10 lat pokazuje wierzycielom zamaszysty gest Kozakiewicza. I ma się dobrze. Jest taki stary żydowski szmonces o rezolutnej Rozencwajgowej, która widząc, jak jej mąż rzuca się na łóżku i nie może spać, bo rano musi zwrócić duży dług sąsiadowi, otworzyła w nocy okno i wywoławszy głośno nazwisko pana Cynaderszwanca oznajmiła mu, tak, aby cały sztetl to usłyszał, że jej mąż tych pieniędzy nie ma i jutro mu ich nie odda. „Nu, i teraz to niech on sze martwi, a ty Icek szpij!” zakończyła poprawiając kołdrę. Mija właśnie 10 lat od chwili, kiedy nowo wybrany wówczas prezydent Argentyny Adolfo Rodriguez Saa zrobił dokładnie to samo, chociaż nie aż z takim wdziękiem jak Rozencwajgowa. Nazajutrz po swym zaprzysiężeniu, 24 grudnia 2001 roku ogłosił on całemu światu, że jego kraj zwyczajnie i po prostu zawiesza spłatę długu publicznego wraz z odsetkami na czas nieokreślony. Mówiąc krócej, ogłosił niewypłacalność. Było tego wtedy w sumie 132 miliardy $, w tym 79 mld długów zagranicznych. Zamiast dogadzać światowym bankierom rząd w Buenos Aires wprowadził natychmiast nową walutę i skierował dostępne mu środki na utworzenie miliona miejsc pracy w kraju i na doraźną pomoc kryzysową dla biednych dla opanowania sytuacji społecznej. Wierzycielom prezydent przedstawił propozycję nie do odrzucenia: wykup długów po 35 centów za 1$. W tym czasie nawet najgorsze długi chodziły na światowym rynku po 50-60 centów za dolara. Aj, jakiż, więc podniósł się wtedy rejwach! Ale i Rodriguez Saa i jego następcy pozostali nieugięci. W rezultacie ¾ wierzycieli zgodziło się w końcu na narzucony wykup, a do 2010 roku Argentyna konsekwentnie wykupiła po tej samej cenie 93% swojego zadłużenia zagranicznego. Wprawdzie Rodriguez Saa, musiał ustąpić ze swej prezydentury już po tygodniu urzędowania, ale przełom, i to niesłychany nastąpił, a Argentyna w ciągu roku opanowała kryzys i dziś radzi sobie dużo lepiej od nas stosując ścisły protekcjonizm gospodarczy. W rzeczywistości jest obecnie jednym z najlepiej rozwiniętych państw Ameryki Łacińskiej i należy do pięciu najszybciej rozwijających się krajów świata. W połowie tego roku wzrost PKB szacowano na 11,6%. W ciągu krytycznej dekady, uzyskała niesamowity rozmach: zbudowała dwie elektrownie atomowe, buduje trzecią i planuje dwie dalsze, dynamicznie zagospodarowuje swoją część Antarktydy, uczestniczy we własności satelitów telekomunikacyjnych i ma poważny udział w międzynarodowych programach obserwacji kosmosu. Zapowiadany koniec świata nie nastąpił. Częściowo sekret kryje się na pewno i w tym, że także najwięksi wierzyciele chcieli wtedy przypadek argentyński szybko wyizolować i zatuszować, aby nie dopuścić do powstania większego buntu z udziałem kolejnych pogrążonych w kryzysie państw. Argentyńscy politycy umieli to wykorzystać. Tygodniowy epizod prezydenta Rodrigueza zasługuje na nieco więcej uwagi. Wszedł on na scenę zupełnie nieoczekiwanie, kiedy w atmosferze społecznego wrzenia, kryzysowej histerii i krachu finansowego tuż przed świętami, ludzie wyszli na ulicę i obalili prezydenta „z ulicy” (nazywał się Fernando de la Rua, a to znaczy dosłownie „Ferdynand z ulicy”). Adolfo Rodriguez Saa został wybrany od ręki na prezydenta przez parlament. Jest to konstytucyjnie konieczne, bo kraj nie może ani chwili stać nierządem (w obu Amerykach panuje podobny system polityczny: prezydent jest zarazem premierem rządu). Jest bardzo ciekawe, że Adolfo Rodriguez Saa ze strony matki pochodził z chrześcijańsko-palestyńskiej rodziny z Ramallah, co w kontekście jego starcia z międzynarodową mafią bankierską miało szczególny smaczek, podobnie zresztą jak jego imię nadane mu przez ojca w 1947 roku na cześć pewnego niemieckiego malarza pokojowego, który okazał się zbrodniarzem wojennym. W San Luis, gdzie Adolfo się urodził, był wtedy ważny punkt przerzutu ściganych zbrodniarzy hitlerowskich, także do Paragwaju i Brazylii. Wszystkie te szczegóły natychmiast mu wyciągnięto w mediach w kontekście „niewybaczalnej krzywdy”, jaką wyrządził światowym rynkom, bankom i finansom. W rezultacie był 52 prezydentem Argentyny tylko przez siedem dni, od Wigilii do Sylwestra, ściślej od 23 do 30 grudnia 2001 roku. Zrobił swoje i w samą porę zszedł z celownika oburzonej światowej finansjery. Ale o dziwo nadal żyje i ma się dobrze, a nawet od roku 2005 spokojnie zasiada w argentyńskim senacie, co samo w sobie też jest budujące i napawające szczególnego rodzaju nadzieją. Wydaje się, że sukces manewru polegał na tym, iż Adolfo nie był sam. Jego rola polegała na tym, że wziął na siebie całe odium tej kluczowej decyzji ze świadomością ryzyka i konsekwencji osobistych, ale jego następcy potrafili go potem skutecznie ochronić, utrzymali w mocy jego decyzję, wykorzystali stworzone w ten sposób szanse i nie zmarnowali okazji do usamodzielnienia kraju. Wszyscy następni prezydenci, łącznie z obecną panią Cristiną Fernandez de Kirchner byli i są wybierani dla kontynuacji strategii zainicjowanej w czasie tygodniowej prezydentury Adolfo Rodrigueza Saa. Argentyna z żelazną konsekwencją chroni do dziś protekcyjnie swój rynek i swoje finanse przed windykacjami i zakusami obcych, a osiągnięte wyniki mówią same za siebie. (Przygotowuję zresztą i tu zapowiadam dwa osobne materiały nt. protekcjonizmu gospodarczego w Argentynie i w Brazylii). Wróćmy jednak do kwestii zadłużenia, która się wcale tym jednym brawurowym aktem nie skończyła. Właśnie, dlatego, że gospodarczo Argentyna od dawna już tak sobie dobrze radzi, najbardziej uparta część wierzycieli wciąż domaga się zwrotu długów po wysokiej, a czasem zgoła po nominalnej stawce. W sumie chodzi jeszcze o 6 mld $ plus odsetki. Pozostali oni na placu boju, dlatego, że argentyńskie obligacje nie miały klauzuli kolektywnego wykupu, która by zmuszała wszystkich do zgody na cenę, jeśli przyjmie ją określona progiem większość wierzycieli. Dziś taką klauzule stosuje się już powszechnie na tzw. rynkach wschodzących i stała się ona standardem w Europejskim Mechanizmie Stabilizacyjnym przyjętym dla strefy euro. Uparci wierzyciele Argentyny to niejednorodna i raczej rozproszona zbieranina podmiotów. Najbardziej hałaśliwe są dwa fundusze - EM i NML Capital - z żydowskiej grupy Elliott Management, zajmujące się skupowaniem obligacji i papierów dłużnych na rynku wtórnym. Ponieważ żywią się one głównie finansowymi odpadami po bankrutach, na rynkach światowych mają niemiłą ksywę „funduszy sępich” (ang. vulture funds,hiszp. fondos buitres). Grupa Elliott Management, założona przez Paula Singera w Nowym Jorku w 1977 roku, to właściwie fundusz windykacyjno-spekulacyjny z rozbudowanym działem prawnym i długą historią zawiłych sporów sądowych i zajęć aktywów bankowych na całym świecie. Bez wątpienia trzeba mieć bardzo specjalne predyspozycje psychiczne, żeby się takim biznesem zajmować bez wstrętu. Drugą ważną kategorią wierzycieli jest grupa 60.000 osób prywatnych z Włoch, gdzie argentyńskie obligacje cieszyły się dużą popularnością, jako lokata detaliczna. W tym miejscu trzeba dodać, że jeśli istnieje gdzieś na świecie druga Italia, to jest nią Argentyna. Włochom nie udało się zbudować imperium kolonialnego, choć próbowali, ale do tego potrzebna by im była armia inna niż włoska, która zawsze była pośmiewiskiem całej Europy, bo zawsze i od wszystkich tylko brała lanie i nawet Etiopczycy Menelika rozgromili ich sromotnie włóczniami pod Aduą w 1896 roku. Włosi utworzyli jednak spójne i udane skupiska swej emigracji np. w USA, a zwłaszcza w Argentynie, gdzie ponad połowa ludności tj. 22 z 40 milionów (a w Buenos Aires aż ¾) przyznaje się do włoskiego pochodzenia, książka telefoniczna BA przypomina Neapol, w tamtejszym języku hiszpańskim jest mnóstwo włoskich wtrętów i zapożyczeń, a kuchnia – gdyby nie rozpusta wołowiny – to właściwie powtórka z takich dań jak pasta, pizza, faina, polenta,itp. M.in. z powodu takiej bliskości kulturowej sprzedaż argentyńskich walorów była we Włoszech większa niż gdzie indziej. Dziesięć lat temu Argentyna ogłosiła niewypłacalność. Sama ustaliła cenę (35% wartości) i tempo wykupu swoich długów i dotąd konsekwentnie już wykupiła 93% z pierwotnej sumy zadłużenia. U najbardziej upartych wierzycieli pozostały jeszcze roszczenia na sumę 6 mld $ i trwają manewry obu stron, aby postawić na swoim. Szczególnie naciskają dwa tzw. fundusze sępie Elliotta. Ponieważ obligacje argentyńskie emitowano przeważnie w Nowym Jorku, a nie wg prawa argentyńskiego, co wtedy miało ułatwić ich sprzedaż inwestorom, a dla emitentów obniżyć odsetki, uparci wierzyciele mogą składać pozwy w USA. Argentyna grała nawet jakiś czas na zwłokę próbując dowodzić, że z pozwem przeciw niej mogą wystąpić tylko agenci, którzy dla niej obligacje emitowali, a nie ci, którzy je potem od nich kupili. Mimo, że była w tym pewna racja formalna, z biegiem lat sądy amerykańskie wydały setki orzeczeń na korzyść różnych kategorii wierzycieli, w tym zasądzając od rządu w Buenos Aires 3 mld $ na rzecz sępów z NML i EM. Mając taki werdykt sądowy w ręce można starać się wyrwać zasądzoną kasę dłużnemu państwu, ale w praktyce nie jest to wcale takie łatwe. W odróżnieniu od przedsiębiorstw suwerenne państwo nie może ogłosić upadłości, a więc wierzyciele (i komornicy) nie mają ani przewidzianych ram prawnych dla swoich działań ani jasnej procedury bankructwa, która im windykację ułatwia. Pojawia się, zatem problem jak od razu przekonać sąd, aby z zasądzonym długiem powiązał w orzeczeniu odpowiednie aktywa lub zgoła konkretnie zezwolił na ich zajęcie. Wiele z nich jest z góry chronionych przez prawo międzynarodowe, np. ambasady i ich majątek. Z kolei wszelkie aktywa o przeznaczeniu komercyjnym już z definicji podlegają zajęciu, przynajmniej wg prawa amerykańskiego. No, ale tu otwiera się pole do popisu dla argentyńskich firm, banków i służb specjalnych, aby taki majątek i transakcje, łącznie z informacjami na ich temat ukryć i uchronić przed windykatorami. Amerykański sędzia Thomas Griesa, który przewodniczył w Nowym Jorku bodaj większości rozpraw przeciw Argentynie, określił jej manewry, jako ‘niemoralne’, bo zamieniające amerykańskie wyroki w ‘bezwartościowe świstki papieru’. Nawet i on musiał jednak przyznać, że Argentyna, jako suwerenne państwo, nie jest zwyczajną stroną procesu cywilnego. Orzekając ma on, więc zwyczaj przypominać i uświadamiać powodom, że wprawdzie mają odtąd po swojej stronie prawo i werdykt sądu, ale stają przed trudniejszym zadaniem, bo mogą nie umieć znaleźć sposobu na jego wyegzekwowanie. Zabawa w kotka i myszkę trwa, bo wierzyciele znalazłszy się już „w prawie” i z wyrokiem sądowym w ręku sięgają po coraz wymyślniejsze sposoby dochodzenia swych korzyści. Dla Elliotta, który jako firma agresywnie windykacyjna, już wielokrotnie ocierał się o granicę tego, co w tym zakresie dopuszcza prawo, jest to chleb powszedni, zresztą grubo posmarowany masłem. Firma ta śledzi i ściga głównie aktywa będące własnością banku centralnego Argentyny (Banco Central de la Republica Argentina, BCRA) powołując się na zasadę prawną ‘alter ego’. Według tej zasady BCRA to podmiot właściwy do dochodzenia należności od rządu Argentyny, ponieważ nie ma rozdzielenia między BCRA i rządem, który używa tego banku dla finansowania swoich projektów i spłacania wybranych wierzycieli. Sędzia Griesa zgadza się z tą argumentacją, a prawnicy różnią się teraz w opiniach, co do tego, czy lipcowe orzeczenie nowojorskiego sądu apelacyjnego, o którym za chwilę, podważa tę zasadę czy nie. Jednym z celów, jakie namierzają sępy są fundusze BCRA zdeponowane w innych bankach centralnych. EM i NML osaczyły właśnie takie 105 mln $ w Banku Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku, ale tamtejszy sąd apelacyjny jak na razie zakazał ich zajęcia uznając, że są to fundusze o przeznaczeniu pozakomercyjnym i jako takie są spod windykacji wyłączone. Wygląda na to, że sprawa oprze się o trzecią instancję, czyli Sąd Najwyższy USA, gdzie dużo mogłoby zależeć od tego, czy poprowadzi ją sędzia Sonia Sotomayor (pochodzenia portorykańskiego) czy sędzia Elena Kagan (Żydówka z Nowego Jorku). Sądy amerykańskie szczególnie chętnie posługują się specjalnymi wezwaniami, które pod rygorem sankcji (subpoena) zobowiązują różne podmioty trzecie do dostarczania dowodów w toczonych postepowaniach. Prawnicy sępów uzyskali od sądów i rozesłali takie subpoenas do wszystkich banków i instytucji na świecie, o których wiedzą lub sądzą, że współpracują z Argentyną, aby ujawniły wszystkie szczegóły komercyjnych relacji z rządem w Buenos Aires i należne im z tego tytułu aktywa. Chcą w ten sposób wytropić nie tylko dalsze fundusze możliwe do zajęcia, ale też jakiekolwiek ślady transakcji typu komercyjnego, m.in. po to, aby móc podważyć status depozytów BCRA także w innych przypadkach. Uzyskali też ważne orzeczenie sądu najwyższego w Londynie, który na początku roku 2011 orzekł, że EM i NML mogą dochodzić takich należności występując przed sądami brytyjskimi tak jak w Ameryce. W prasie argentyńskiej pojawiły się głosy o światowym trójkącie żydowsko-amerykańsko-brytyjskim. Fundusze sępie odnoszą także całkiem konkretne sukcesy. Udało się im wyrwać ok. 90 mln $ z nowojorskiego funduszu powierniczego, gdzie zdeponowano część udziałów sprywatyzowanego banku argentyńskiego. Wygarnęli też kilka milionów z konta w amerykańskiej filii innego banku, na które ministerstwo nauki z Buenos Aires przelało zapłatę za teleskopy dla obserwatorium astronomicznego Pierre Auger w Andach. Nie udało się im jednak, przynajmniej na razie, położyć łapy na argentyńskich udziałach w finansowaniu międzynarodowego satelity telekomunikacyjnego, ani na pieniądzach przelewanych, jako zapłata za skroplony gaz ziemny (LNG), choć usilnie tego próbują. W przypadku gazu Argentynie wciąż udaje się płacić slalomem przez różne banki pośrednie, a w przypadku satelity trwa spór, na ile jest to dająca się wydzielić współwłasność Argentyny i na ile jest komercyjna. Najśmielszym jak dotąd podejściem sępów pod spodziewaną zdobycz jest ich sięgnięcie do Banku Rozliczeń Międzynarodowych (Bank for International Settlements, BIS) w Bazylei. Prawnicy Elliota twierdzą, że BIS nadużył swego immunitetu pozwalając, aby w roku 2010 BCRA zdeponował w nim 80-90% swych rezerw zagranicznych obliczanych na 48 mld $. Pieniądze w BIS są chronione prawem międzynarodowym od wierzycielskiego zajęcia, ale normalnie inne banki centralne deponują tam tylko 3-5% swoich rezerw, bo oprocentowanie jest tam i marne i sztywne. BIS odpowiada na to, że ocena 80-90% jest grubo przesadzona (grossly overstated), ale nie ujawnia ile tego jest, choć nie zaprzecza, że BCRA zdeponował w BIS proporcjonalnie więcej niż inne banki centralne. Podobno prawnicy Elliotta z nowojorskiej kancelarii Greenberg Traurig LLP, chcąc przycisnąć BIS do ściany wręczyli wezwanie do ujawnienia dowodów publicznie, z zaskoczenia i w spektakularny sposób, na spotkaniu, na którym Jaime Caruana, dyrektor generalny BIS (Hiszpan z Walencji) przygotowywał się właśnie do wygłoszenia przemówienia. Jeśli wierzyć dziennikarzom dosłownie odjęło mu wtedy mowę.Sąd szwajcarski, przed który fundusze sępie wniosły swoją sprawę, (bo Bazylea leży w Szwajcarii) w pierwszej instancji przychylił się do stanowiska powodów, ale sąd apelacyjny uchylił ten wyrok ze względów proceduralnych. Zaraz potem wkroczył szwajcarski Sąd Najwyższy potwierdzając, że depozyty BIS są w całości objęte immunitetem przed komornikami i prokuraturami, a sądom szwajcarskim nic do tego. Normalnie wypracowanie decyzji w takiej sprawie zajmuje kilka ładnych miesięcy, ale w tym przypadku trwało to tylko dwa tygodnie. Dla jednych jest to dowód, że zarówno ta sprawa, jak przede wszystkim natura zjawiska była już wcześniej rozpoznana, jeszcze przed procesem, dla drugich – że akurat w tej sprawie pojawiły się ważne naciski polityczne. Sam BIS wydał zresztą zaraz potem specjalne oświadczenie, w którym podkreślił, że gromadzenie depozytów z banków centralnych jest istotą jego biznesu, a ich gwarantowana nietykalność umożliwia mu działanie w interesie publicznym. Dodał, że banki centralne mają, co do zasady prawo do ochrony przed zajęciami sądowymi i odrzucił argument, że to stawia je ponad prawem, wskazując, że dochodzące swych wierzytelności strony mogą sięgnąć do arbitrażu, (czego jednak nikt dotąd nie zrobił). Jest jednak dla wszystkich oczywiste, że BIS źle się czuje w roli adresu do odzysku długów, zwłaszcza z Trzeciego Świata, i że jest mu niewygodnie w kleszczach pomiędzy prawną logiką wierzycieli a polityczną logiką suwerennych państw członkowskich, które obsługuje. Tymczasem sępy wcale nie zamierzają ustąpić i chcą tę niewygodę wykorzystać, bowiem sprawdzoną przez nich „strategią wydrzyka” jest bezustanne nękanie depozytariuszy i powierników namierzonych pieniędzy. Elliott właśnie wniósł sprawę przeciw Szwajcarii do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, powołując się na Artykuł 6 Konwencji Praw człowieka, który gwarantuje wszystkim stronom prawo do uczciwego procesu przed sądem. Ponadto, pragnąc narobić Szwajcarom jeszcze większego smrodu w bankowym świecie NML i EM wystąpiły z pozwem przeciwko nieznanym na razie z nazwiska funkcjonariuszom BIS, oskarżając ich o pranie brudnych pieniędzy. Mimo to, akurat sprawa szwajcarska nie rokuje sępom łatwego zwycięstwa, a oskarżenie oficjeli z BIS wygląda na mocno naciągane, skoro Elliott boi się nawet ujawnienia ich nazwisk w mediach, wiedząc, że musiałby potem słono beknąć za zniesławienie.

Druga główna kategoria wierzycieli, czyli armia 60.000 Włochów, na których przypada łącznie 1,3 miliarda $ długu w kwocie nominalnej, prowadzi atak z innej flanki. Latem br. Międzynarodowe Centrum Rozstrzygania Sporów Inwestycyjnych (ICSID) przyjęło do rozpatrzenia pozew tej grupy przeciwko Argentynie, po raz pierwszy w swej historii od takiej grupy klientów. Nie wydaje się jednak, aby decyzja tej instytucji, która jest agendą Banku Światowego, miała zrobić jakieś wrażenie na Argentynie. Jest ona, bowiem jedynym spośród państw grupy G20, które nie uznaje decyzji ICSID, odrzuca orzeczenia obcych jurysdykcji z międzynarodowym arbitrażem włącznie i wymaga, aby każda sprawa przeszła w całości przez jej własny sąd. W praktyce oznacza to również, że sama swoich skarg też przed żadne obce sądy nie wnosi. Przykładem odrzucenia werdyktu Banku Światowego przez Argentynę jest sprawa Azurix, amerykańskiej firmy wodociągowej z Houston w Teksasie, na rzecz, której ICSID zasądził 165 mln $ w roku 2006 z tytułu 30-letniej umowy na dostawy wody dla trzech regionów wokół Buenos Aires. Azurix wygrał ten kontrakt latem 1999 roku, ale już w październiku 2001 wycofał się zanim woda zaczęła płynąć, twierdząc, że miejscowe władze nie dotrzymują warunków kontraktu. Argentyna twierdzi, że zerwanie umowy miało raczej związek ze słynnym na cały świat skandalem (rok 2000) i bankructwem (rok 2001) Enronu, której Azurix był częścią, i że firmie po prostu zabrakło środków na kontynuację inwestycji. Ponieważ wodociągów ani wody nie ma, Argentyna płacić nie chce. Azurix szaleje, bo rzeczywiście już wstępnie zainwestował. Sprawa ugrzęzła w papierach i to – jak twierdzą prawnicy - co najmniej na kolejne 5 lat. Podobnie wyglądają sprawy zaległych długów upartych wierzycieli. Ostatnie posiedzenie sądu w Nowym Jorku 28 września 2011 pokazało, że obie strony okopały się na zajętych pozycjach w zasadzie nie dając sobie żadnych szans na kompromis, tym bardziej, że wybory prezydenckie 23 października znów wygrała w Argentynie nieugięta pani Cristina Fernandez de Kirchner. Powtórzono stare argumenty z ostatnich dziesięciu lat, przywołując zwłaszcza zasadę pari passu. Jest to klauzula, która stanowi, że żadna z kategorii wierzycieli nie może dostać lepszych warunków niż pozostałe. W interpretacji argentyńskiej oznacza to, że skoro 93% starych długów już wykupiono po 35 centów za dolara, to pozostałe 7% nie może pójść po wyższej cenie, bo ci, co wcześniej zgodzili się na ich wykup poczuliby się oszukani. W interpretacji amerykańskiej oznacza to jednak, że długi wierzycieli, którzy dotąd czekali będą spłacane w nowej formule wraz z długami zaciągniętymi później, już po opanowaniu kryzysu, i wobec tego wszystkim wierzycielom spłacanym obecnie należy się jednakowe 100% ceny. Jak widać, spór taki może trwać w nieskończoność? Oczywiście Argentyna zachęca do wykupu swych obligacji z kolejnych i już raczej tylko wewnętrznych emisji, a nawet proponuje, że nimi spłaci swe stare długi. Jednakże, ponieważ są one bardzo nisko oprocentowane, zdenominowane w argentyńskich peso, mają odległe terminy zapadalności i są obarczone ryzykiem kolejnej niewypłacalności gdyby Argentynie mocniej dokręcono śrubę, żaden wierzyciel jakoś się do nich nie kwapi. Po latach oczekiwania i przepychanek wszyscy chcą dopaść gotówki. Postawą Argentyny najbardziej poirytowane są Stany Zjednoczone, przez które w praktyce przetacza się lwia część roszczeń i sporów. Właściwie można mówić o wojnie prawnej między obu krajami. We wrześniu 2011 Waszyngton tytułem rewanżu głosował przeciwko udzieleniu 230 milionowej ($) pożyczki dla Argentyny z Między-Amerykańskiego Banku Rozwoju (Inter-American Development Bank, IADB), jednej z trzech wielostronnych instytucji międzynarodowych, z których Argentyna może jeszcze brać kredyty po rozwiązaniu swego porozumienia z Międzynarodowym Funduszem Walutowym w 2005 roku. Amerykanie zapowiadają, że to samo zrobią w Banku Światowym, co nikogo nie dziwi, jako że akurat ta instytucja jest uważana za szczególnie Ameryce posłuszną. Wielkie rozdrażnienie USA wywołuje też postawa Argentyny wobec Klubu Paryskiego, czyli grupy 19 rządów wierzycielskich, którym Argentyna jest winna łącznie 6,7 mld $ z kolejnych transz kredytowych. 2 września 2008 roku pani prezydent Cristina Fernandez de Kirchner obiecała solennie, że jej kraj spłaci ten dług w całości, ale w kraju napotkała tak silną opozycję wobec tego planu, że obecnie wysocy urzędnicy jej rządu mówią o spłacie dopiero wtedy, gdy poprawią się międzynarodowe warunki kredytowe. Pikanterii tej sprawie dodaje zresztą fakt, że sam Klub Paryski powstał w 1956 roku dla rozwiązania problemu właśnie ówczesnych długów Argentyny. Oskarżenia amerykańskie idą dużo dalej. Argentynie zarzuca się, że jej liberalne przepisy bankowe zachęcają do prania brudnych pieniędzy przez podejrzanych zagranicznych inwestorów. Część obserwatorów uważa, że poddana międzynarodowym naciskom Argentyna, przed którą zamykają się kolejne drzwi banków i instytucji finansowych oraz możliwości zaciągania legalnych pożyczek, nie ma innego wyjścia i musi sięgać po inne ich źródła, a więc wita u siebie wszelkie depozyty nie wnikając zanadto w ich pochodzenie. Środki zagraniczne dopływają jednak na tyle skąpo, że zmusiło to rząd do przyjęcia zapisu budżetowego o przeznaczeniu rezerw BCRA na wykup obligacji w roku 2012. Zarzutom różnej maści nie ma jednak końca. Znienawidzoną panią prezydent amerykański prokurator oskarżył o przyjmowanie funduszy na kampanie wyborczą od Hugo Chaveza z Wenezueli (ambasador USA musiał to potem publicznie odszczekać w Buenos Aires). Media amerykańskie zarzuciły jej udzielanie azylu terrorystom takim jak Sergio Apablaza, przywódca lewicowej partyzantki z Chile, w sprawie, którego między BA a Santiago toczą się rozmowy o ekstradycji. Ożyły podejrzenia, że Argentyna nadal ma zakusy na brytyjskie Falklandy (Islas Malvinas), po które już wyciągnęła zbrojną rękę w 1982 roku. Trwa nagonka medialna i propagandowa. Oznacza to, że konfliktowi o długi towarzyszy podskórny strukturalny proces polityczny. Wielką, choć mało mierzalną korzyścią Argentyny jest w nim to, że przez lata walk z międzynarodową sitwą lichwiarzy, wykształciła się tam i okrzepła rodzima kadra prawników, finansistów, dziennikarzy i polityków o niezłomnie patriotycznym nastawieniu. Można mieć nadzieję, że jeśli ta linia przetrwa, Argentyna nie zginie. Tymczasem sępy krążą nad łupem niezmordowanie. Stałe nękanie upatrzonych podmiotów i prowokacyjna czujność wobec potencjalnej zdobyczy są wpisane w urodę tego geszeftu i czasami opłaca się naprawdę sowicie. Czyhają głównie na polityczne zakręty i zawirowania władzy. Tu pozwolę sobie dać ciekawy przykład z innego kraju, który dobrze opisuje mechanizm nie tylko odzyskiwania długów. Przed 11 laty Elliott w bardzo głośnej sprawie przeciwko Peru wyszarpał 56 mln $ z kasy wypłat na projekty ochrony przyrody po konwersji peruwiańskiego długu na tzw. obligacje Brady’ego. Pięć lat przedtem, w roku 1996 Elliott wykupił na rynku wtórnym za 1/5 tej sumy stare obligacje rządu w Limie opiewające na łączną sumę nominalną 20,7 mln $, a następnie w dwóch skomplikowanych procesach w Belgii i w USA uzyskał zasądzenie na swoją korzyść także zaległych na nich odsetek. Nowojorski autorytet prawniczy prof. A. F. Loewenfeld przekonał tamtejszy sąd, że skoro Elliott nie był stroną w umowie o konwersji peruwiańskiego długu, to posiadane przezeń papiery dłużne nie muszą być wykupione po uzgodnionej wtedy cenie i Elliottowi należy się cała suma wraz z odsetkami. Następnie sąd w Belgii zarządził zablokowanie dla Elliotta całej sumy z funduszu Euroclear, a nowy prezydent Peru Alejandro Toledo skwapliwie podpisał się pod jej wypłatą. Przebicie dla Elliotta jak 1:5. Był to rok 2000 i Peru było wtedy zajęte zmianą władzy, jakiej dokonała tam światowa finansjera. Prezydent Alberto Fujimori musiał salwować się ucieczką do Japonii, a prezydentem został ubogi indiański pucybut z Chimbote, którego odpowiednio wcześniej ktoś wyłuskał z ulicy, przewiózł na campus do San Francisco, włączył do uniwersyteckiej drużyny piłkarskiej i w oszołamiającym tempie zaopatrzył w dyplomy z ekonomii, prawa, nauk politycznych, zarzadzania kadrami i jeszcze parę innych kwitów łącznie z doktoratem. Chłopak był tym tak oszołomiony, że o mało nie popadł w narkomanię, bo ćpał jak smok, ale wyciągnęła go z niej żona, poznana w Stanford obywatelka Belgii i zaraz potem poślubiona, bowiem – ajajaj, jakiego to trzeba trafu! – znała jego rodzimy, używany w Peru indiański język kiczua. Nazywała się Eliane Karp, bo karp to koszerna ryba, a jej rodzice pochodzili z Polski, choć ona sama ukończyła antropologię na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie i kilka innych wydziałów (ot, choćby ekonomię) na różnych uniwersytetach świata. Kiedy Toledo był już odpowiednio przygotowany, został przewieziony z powrotem do Peru, postawiony na czele opozycji a kiedy nadeszła odpowiednia chwila stanął do pospiesznie zorganizowanych wyborów prezydenckich i oczywiście je wygrał. Małżeństwo z poliglotką skończyło się wraz z kadencją prezydenta-agenta, ale jego owocem jest córka Chantal i pani Karp, która powróciła do Izraela, aby pracować w Banku Leumi nad antropologicznym docieraniem do dalszych klientów na świecie, oświadczyła kiedyś w wywiadzie dla belgijskiej popołudniówki Le Soir, że jest dumna, iż nosi ona nazwisko Toledo, bo jest to nazwa najstarszego miasta żydowskiego w Hiszpanii, tak starego, że nawet jego hebrajska nazwa Toledoth znaczy „tradycja”… Oho, chyba jednak znów poszedłem za daleko w dygresje. Mógłbym jeszcze je długo ciągnąć, ponieważ na każdym zakręcie otwierają się nowe pasjonujące szczegóły, ale może więcej napiszę o tym innym razem, a tu zakończę tylko główny temat, o którym był ten esej: trzymaj się, Argentyno! Bogusław Jeznach

Śmiercionośny wirus Końca Świata Chociaż zapewne wielu czytelników nie opuściła jeszcze miła, świąteczna atmosfera to jednak otaczający nas świat nie pozwala o sobie zapomnieć, na pewno zaś uniemożliwia utrzymanie pogodnych nastrojów. Zaledwie na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia brytyjski Daily Mail poinformował o stworzeniu przez holenderskich naukowców nowej odmiany wirusa H5N1 zwanego wirusem "ptasiej grypy".

Epidemia grypy tzw. "hiszpanki" zabiła w 1918 roku blisko 50 mln ludzi

W roku 2005 wirus ten, po raz pierwszy odkryty w Azji Wschodniej, wywołał prawdziwą panikę w wielu krajach na świecie. Obawiano się, że w przypadku rozszerzenia się epidemii zagrożone jest życie kilkuset milionów ludzi. Tak się na szczęście nie stało, ostatecznie z 573 osób na całym świecie, które zachorowały na "ptasią grypę" zmarło 336. Ognisko epidemii wygasło między innymi, dlatego, że chociaż śmiertelność spowodowana działaniem wirusa była wysoka, to jednak rozprzestrzenianie się choroby było relatywnie trudne. Teraz to się zmieniło, gdyż nowa odmiana wirusa może się rozprzestrzeniać w identyczny sposób, w jaki roznosi się „zwykła" grypy. Oczywiście badania prowadzone są przy zachowaniu jak najostrzejszych procedur bezpieczeństwa uniemożliwiających wydostanie się wirusa na, zewnątrz, ale czy już wcześniej nie okazywało się, że nawet najdokładniej opracowane i przestrzegane procedury po prostu zawodziły? Orwellsky

Kontrola oka Co 3 min zbieracze amerykańskich danych służących kontroli osób mogą ich ilością zapełnić bibliotekę kongresu. W świecie totalnej inwigilacji nie bardzo jest się gdzie schować. Wielka Brytania jest światowym liderem pod względem ilości kamer. Według The Daily Mail w marcu bieżącego roku na terenie Zjednoczonego Królestwa znajdowało się blisko 1 milion 850 tysięcy kamer systemu CCTV (Closed-cirtuit television). Jak wyliczyli dziennikarze jedna kamera przypada na 32 obywateli. Według wcześniejszych wyliczeń liczbę kamer szacowano na cztery miliony, jednak po zmianie metodologii liczenia wynik uległ zmniejszeniu. Wcale to jednak nie napawa optymizmem, gdyż wciąż przeciętny Brytyjczyk w ciągu jednego dnia może zostać „złapany” przez kamery blisko 70 razy. Według szacunków magazynu WIRED w 2009 roku blisko 400 milionów funtów zostało wydanych na instalację podobnych urządzeń w prywatnych mieszkaniach. W jakim celu? Według zapewnień ówczesnych przedstawicieli brytyjskiego rządu miało to zapewnić dzieciom z rodzin aspołecznych stabilizację i bezpieczeństwo. Co ciekawe mieszkańcy Wysp Brytyjskich tak dużą ilość urządzeń śledzących ich poczynania zawdzięczają w dużej mierze sobie samym. Spory odsetek kamer zainstalowali sami właściciele sklepów, restauracji czy galerii handlowych. Podobne rozwiązania z powodzeniem wdrażane są także po drugiej stronie Atlantyku. Klienci odwiedzający tamtejsze kasyna wydają rocznie 6 miliardów dolarów. Tam, gdzie w grę wchodzą naprawdę wielkie pieniądze, nie brakuje takich, którzy ulegną pokusie, by zdobyć je w nieuczciwy sposób. Nic, więc dziwnego, że tamtejsi właściciele jaskiń hazardu robią wszystko, by być pewnym, że każdy, kto spróbuje oszukać, zostanie nakryty. W ten oto sposób kasyna w Las Vegas stały się miejscem, w którym testuje się najbardziej zaawansowane technologie monitoringu i inwigilacji. Weźmy na przykład kasyno Mirage Resort, w którym działa blisko 1000 kamer. Gdyby jedna osoba chciała obejrzeć cały nagrany tam w ciągu jednego dnia materiał, zadanie to zajęłoby mu prawie 3 lata. System ten umożliwia dokładne śledzenie każdego gracza przebywającego w kasynie, jego ruchów, mimiki i metod gry. Dzięki dostępie do ogromnej bazy danych twarz wchodzącego do kasyna jest automatycznie skanowana przez kamery wysokiej jakości. Uzyskane dane są weryfikowane przez systemy biometrycznego rozpoznawania twarzy, które pozwalają porównać uzyskane obrazy z wizerunkami osób niepożądanych. Jeśli system wychwyci podobieństwo zawiadamiana jest ochrona. System rozpoznawania twarzy jest systemem trójwymiarowym, który jest konieczny, gdyż umożliwia identyfikację twarzy widzianej z różnych stron. Każda twarz ma około 80 punktów charakterystycznych, pewnych indywidualnych cech takich jak odległość między oczami, szerokość nosa, głębokość oczodołów, kształt kości policzkowych czy długość linii żuchwy. W całości tworzą one specjalny numeryczny kod nazywany faceprint. To on jest cyfrowym zapisem naszej twarzy w bazie danych. System powiązany jest z milionem kamer internetowych na całym świecie, zaś analiza odbywa się w trójwymiarowej powierzchni miejskiej. W przyszłości system monitorować będzie nie tylko zewnętrzny wizerunek, ale też to, co jest w nas.

Unikalny wzór identyfikacji Póki, co podobne rozwiązania stosowane są przy badaniu tęczówki, jedynego organu wewnętrznego widocznego z zewnątrz. Każdy człowiek posiada jedyny i unikalny wzór tęczówki, zaś jego analiza dostarcza 10 tysięcy razy więcej danych niż odcisk palca. Coraz częstsze zastosowanie badań tęczówki sprawia, że kontrola na lotniskach staje się coraz szczelniejsza. Za przykład niech posłuży międzynarodowe lotnisko w Dubaju w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, gdzie tylko w 2008 dzięki systemowi sprawdzania tęczówki aresztowano blisko 54 tysiące ludzi – pisze serwis Gulfnews.com. Innym, bardzo użytecznym urządzeniem wykorzystywanym na lotniskach jest skaner ciała zwany Z Backscatter X-ray. Wykorzystywane przez nie promienie X przenikająprzez ubranie danej osoby pozwalając dostrzec wszelkie możliwe przedmioty przez nią noszone. Ten typ skanera jest o wiele dokładniejszy, umożliwia wykrywanie ceramicznych noży, narkotyków i ciekłych materiałów wybuchowych niewidocznych dla tradycyjnych skanerów wykorzystujących promienie rentgenowskie czy zwykłych wykrywaczy. Zastosowanie Backscattera wzbudziło jednak falę protestów, gdyż okazało się, że na ekranie wyświetla się postać człowieka rozebranego praktycznie do naga. Co więcej kontrowersje budzi również fakt, że w czasie prześwietlenia ujawnione mogą zostać także inne cechy medyczne kontrolowanego takie jak posiadane protezy czy transseksualność? Obrońcy skanera twierdzą, że pomimo tych niedogodności obserwujący strażnicy nie widzą twarzy badanego, cała kontrola pozostaje, więc anonimowa. Co więcej przeciwnicy podobnych rozwiązań przypominają o szkodliwości promieni X. Wsparcie uzyskali oni wraz z decyzją Komisji Europejskiej zabraniającej w połowie listopada br. korzystania z podobnych skanerów na europejskich lotniskach. Promienie X mogą uszkodzić DNA i spowodować raka i chociaż dawka promieniowania nie będzie zbyt wysoka, UE postanowiła zabronić korzystania z tego typu technologii. Na jak długo?

Monitoring miasta Wydawać by się mogło, że wielkie aglomeracje miejskie mogą zapewnić o wiele większą anonimowość niż niewielkie skupiska. Być może teza ta była prawdziwa jeszcze kilka lat temu, obecnie jednak wielkie miasta stają się obszarami o jeszcze większym nasyceniu najprzeróżniejszymi urządzeniami kontrolującymi. Oprócz wspomnianych wcześniej kamer przemysłowych funkcjonujących między innymi w Londynie, policja coraz częściej wyposażona zostaje w drony, które, dzięki zainstalowanych w nich kamerach są w stanie z dużą prędkością przemieszczać się w miejskiej przestrzeni. Ważący mniej niż kilogram automatyczny mini-śmigłowiec używany przez policję w Liverpoolu jest praktycznie bezgłośny i jest w stanie wznieść się na ponad 500 metrów do góry. Inny model, Predator B wykorzystywany jest przez amerykańską straż graniczną w Arizonie i Północnej Dakocie. Urządzenie to jest w stanie przebywać w powietrzu przez blisko 20 godzin bez uzupełniania zapasów paliwa. Obserwacje mogą być jednak prowadzone nie tylko z powietrza. Zupełnie niewinnie brzmiący projekt firmy Google Street View ma być kolejnym rozwinięciem systemu Google Maps. Do tej pory należące do koncernu samochody podróżowały po ulicach miast filmując budynki z zewnątrz, niedawno jednak serwis Singularity Hubpoinformował, że wkrótce pojawią się także nagrania przedstawiające wnętrza poszczególnych lokalizacji. Już teraz możliwe jest pilotażowe zwiedzenie sklepów i restauracji w Kyoto czy w Paryżu. Nieoznakowane Helikoptery Typ Bell monitorują New York w nocy. W kilka minut przemierzają kilkanaście kilometrów. Aparatura obserwująca działa nad podczerwień. Wszystko, co emituje energię jest rozpoznawalne. Energia zamieniana jest w sygnał elektroniczny a ten w wizyjny. Kamery przybliżają obraz oddalony o 6 km. Osoby namierzane są bez wiedzy monitorowanych osób.

Komórki śledzą każdy nasz ruch przez sieć anten Ten sam Google dzięki projektowi Latitude umożliwia nam śledzenie sygnału z telefonu komórkowego. W teorii wygląda to tak, że dzięki sieci połączeń można łatwo sprawdzić czy nasz znajomy wyszedł już z pracy czy może wciąż przebywa w biurze. W praktyce jednak globalnemu koncernowi dostarczane są dane umożliwiające lokalizację każdego z nas jedynie przy pomocy naszego telefonu. To nie wszystko, także karty magnetyczne, wyszukiwarki internetowe zostawiają elektroniczne ślady, po których można śledzić naszą aktywność w sieci. Podobne do smug zostawianych za samolotami odrzutowymi, nasze ślady są rozpoznawalne. Zarówno rządy jak i ogromne korporacje wrzucają je do systemów danych. Wiedzą, co kupujemy, gdzie się poruszamy, kiedy chorujemy. Orwellsky

Dlaczego złoty tak słabnie?

1. Od paru miesięcy mimo całej retoryki Premiera Tuska, ministra Rostowskiego, a nawet szefa NBP Marka Belki, o tym jak mocne fundamenty ma polska gospodarka, nasza waluta cały czas słabnie. W ostatnich tygodniach złoty jest najsłabszą walutą spośród wszystkich krajów zaliczanych do tzw. rynków wschodzących. Do tej pory złoty osłabiał się nawet mocniej niż węgierski forint nie wspominając już o czeskiej koronie. A to te kraje są przecież silniej uzależnione od eksportu do UE niż polska gospodarka i w związku z tym spowolnienie gospodarcze u głównych odbiorców ich towarów, powinno bardziej szkodzić ich walutom, niż naszej. Tak jednak nie jest, to nasz złoty osłabia się mocniej i to z trzech przyczyn: podwójnej, a na nawet potrójnej rachunkowości dotyczącej deficytu sektora finansów publicznych i długu publicznego, wysokiego deficytu na rachunku obrotów bieżących bilansu płatniczego, a także ostatnio złożonej przez Premiera Tuska propozycji ratowania zadłużonych krajów strefy euro, przy pomocy między innymi naszych rezerw dewizowych.

2. Nasz dług liczony metodą krajową jest o blisko 3% PKB (a więc o blisko 45 mld zł) niższy niż liczony metodą unijną i w związku z tym już na koniec tego roku przekroczy drugi próg ostrożnościowy z ustawy o finansach publicznych wynoszący 55% PKB. Ale jest w tym zakresie jeszcze jedna przypadłość Ministra Rostowskiego, chroniczne zamiatanie pod dywan zobowiązań skarbu państwa (to ten trzeci rodzaj statystyki, w którym tak naprawdę pełną orientację mają urzędnicy resoru finansów). Same tylko zobowiązania Funduszu Ubezpieczeń Społecznych wynoszą około 25 mld zł, zobowiązania w ochronie zdrowia ponad 5 mld zł, wreszcie podpieranie środkami z budżetu unijnego w tym roku w wysokości blisko 12,5 mld zł. A więc tylko w ten sposób deficyt sektora finansów publicznych a w konsekwencji i dług publiczny jest zaniżony, co najmniej o 2,5% PKB. A są jeszcze dokonywane od 3 lat końcówce grudnia transakcje na instrumentach pochodnych dotyczące długu (transakcje swap), które na parę tygodni sztucznie zmniejszają go na koniec roku (np. w grudniu 2010 o 7 mld zł). Jest jeszcze coroczna walka z kursem złotego na koniec grudnia każdego roku, żeby go sztucznie umocnić, chociaż o parę groszy, bo to pozwala obniżyć wielkość długu publicznego o parę miliardów złotych (umocnienie złotego o 1 grosz to zmniejszenie publicznego długu o 2 mld zł).

3. Z kolei deficyt na rachunku obrotów bieżących bilansu płatniczego pokazuje zapotrzebowanie kraju na kapitał zagraniczny i przyjmuje się, że jeżeli jego poziom przekracza 5% PKB, a finansowany przez głównie przez tzw. inwestycje portfelowe, to kurs waluty krajowej jest niezwykle podatny na spekulację. Na koniec 2011 roku w Polsce sam deficyt na rachunku obrotów bieżących sięga 5% PKB, a po powiększeniu go saldo rachunku błędów i opuszczeni (ok.1,5% PKB), wyniesie blisko 6,5% PKB. Taka wysokość ujemnego salda na rachunku obrotów bieżących, przy ogromnych potrzebach pożyczkowych brutto naszego kraju, które w roku 2012 wyniosą około 170 mld zł, będzie wywierała ogromną presję dewaluacyjną na złotego. Jeżeli dołożymy do tego, próbę pomniejszenia naszych rezerw walutowych, poprzez udzielenie pożyczki MFW w wysokości, co najmniej 6 mld euro przy jednoczesnym prawie do korzystania z elastycznej linii tego funduszu w wysokości 30 mld USD, to pogłębia to tylko wrażenie zamieszania przy finansowaniu naszych potrzeb pożyczkowych w przyszłym roku. Wygląda, więc na to, że także w roku 2012 polski złoty, będzie walutą najsłabszą spośród krajów tzw. rynków wschodzących, ze wszystkim negatywnymi konsekwencjami jego oddziaływania na wielkość długu publicznego w relacji do PKB. Coraz częstsze interwencje walutowe dokonywane przez NBP i BGK (w tym roku o wartości przekraczającej już 7 mld euro), wyglądają, więc w tej sytuacji na swoiste dmuchanie pod wiatr. Zbigniew Kuźmiuk

Sukcesy Partii i Rządu Donalda Tuska w 2011 roku Do najważniejszych, osobistych sukcesów szefa rządu w mijającym roku, zaliczyć należy wzrost poklepań pleców premiera, których ilość zwiększyła się w stosunku do 2010 roku o 63%. Jest to największy, roczny wzrost poklepań szefa polskiego rządu po plecach od 1989 roku, czyli od odzyskania przez Polskę niepodległości! Także głos Polski zaczął się wreszcie liczyć na świecie – niczym dzwon na trwogę! Dobitnym tego przykładem jest komunikat NYSE Euronext, czyli giełdy z Wall Street z dnia 22 września 2011 roku: "Jego ekscelencja Bronisław Komorowski, prezydent Rzeczypospolitej Polskiej zadzwonił w dzwon, otwierając sesją giełdową”. Po tym komunikacie, światowe indeksy giełdowe runęły o 6-7 procent, giełda warszawska zanotowała 7.2% spadek, euro osiągnęło cenę 4,52 zł a frank kosztował 3,69 zł. Od dnia otwarcia sesji giełdowej w Nowym Jorku przez „jego ekscelencję Bronisława Komorowskiego” – Świat i Europa weszły w drugą fazę krachu finansowego, co dobitnie wskazuje, na wzrastające znaczenie Polski w świecie. Dodać należy, że Polska, jako jedyny kraj, pozostała po wizycie Jego Ekscelencji na nowojorskiej giełdzie „Zieloną Wyspą” na czerwonym morzu, które pochłania wciąż nowe ofiary. Nic dziwnego, że „Zielona Wyspa” zmuszona jest teraz ratować bogatsze od siebie kraje, które bezskutecznie usiłowały nie dopuścić do pojawienia się Jego Ekscelencji na nowojorskiej giełdzie. Na świecie nie jest tajemnicą, że nie mniejsze zdolności do wywołania krachu giełdowego posiada sam premier III RP Tusk, co udowodnił w trakcie swojego expose w trakcie, którego, indeks warszawskiej giełdy spadł o 5.2%, a akcje państwowej firmy KGHM runęły o aż 14%. Ten fakt odbił się szerokim echem w całej Europie i Polska znowu stała się krajem, o którym mówi się z trwogą - dzięki przywódcom partii i rządu III RP! Polska była także w 2011 roku na ustach całej Europy i zachodniego świata, po skazaniu białoruskiego opozycjonisty Alesia Bialackiego - szefa Centrum Praw Człowieka "Wiasna" - na 4,5 roku kolonii karnej o zaostrzonym rygorze wraz z konfiskatą mienia. Białoruski Sąd uznał, że nie zapłacił on podatków od kwot przechowywanych na kontach bankowych w Polsce i na Litwie. Bialacki został skazany m.in. dzięki temu, że Polska, w ramach mechanizmu pomocy prawnej, przekazała białoruskim służbom dane o jego kontach bankowych. Ten wielki sukces polskiej prokuratury oraz ministerstwa spraw zagranicznych, był częścią wdrażanego przez rząd Tuska programu pt. „Świat o nas będzie jeszcze mówić”. Dlatego w grudniu 2011r., inny opozycjonista białoruski Aleś Michalewicz został zatrzymany na lotnisku Okęcie - na podstawie tego samego porozumienia, na mocy, którego ujawniono konta Alesia Bialackiego - co oczywiście odnotowano w całej Europie! Warto dodać, że porozumienie Polski z Białorusią w sprawie współpracy obu bratnich prokuratur, podpisał minister Sikorski z Jego Ekscelencją Aleksandrem Łukaszenką. W rezultacie porozumienia, nie tylko cały świat mówi coraz więcej o Polsce, ale Polska uzyskała dzięki porozumieniu dostęp do najnowszych sposobów zwalczania opozycji. Niestety są pewne minusy porozumienia, gdyż wielu zagranicznych politologów nie potrafi odróżnić obecnej Polski od Białorusi. Zmusza to polskie służby dyplomatyczne do częstego prostowania mylnych informacji, ukazujących się w zagranicznej prasie i w telewizji. I tak, dziennik The Australian podał, że Prezydent Łukaszenka obiecał Polakom cud gospodarczy, gdy w istocie chodziło tu o premiera Tuska. Nawet dzisiaj, niektóre media amerykańskie zastanawiają się, czy reżim Łukaszenki odważy się skazać znanego opozycjonistę Antoniego Macierewicza na 4,5 roku kolonii karnej o zaostrzonym rygorze wraz z konfiskatą mienia – podobnie jak skazał już Alesia Bialackiego – dzięki wzorowej współpracy z Polską. A przecież wiadomo, że Jego Ekscelencja Aleksander Łukaszenka nie ma z tą informacją nic wspólnego! Oprócz sukcesów w zwalczaniu białoruskiej opozycji – rząd Tuska odnotował kolejny sukces w zwalczaniu rodzimej opozycji, co wykazały wybory październikowe. Wygrana Tuska i Platformy była możliwa dzięki trwającym cztery lata śledztwom przeciwko Kaczyńskiemu i Ziobrze. Wprawdzie przewodniczący Czuma nie wykazał w swoim raporcie, by Kaczyński wpływał na działania prokuratury, jednak Czuma został szczęśliwie przegłosowany przez innych członków komisji, wyznaczonych przez Donalda Tuska do udowodnienia, że Kaczyński był jednak przestępcą. Podobnie, prowadzone przez tow. Kalisza postępowanie w sprawie beatyfikacji Barbary Blidy nie wykazało, by Kaczyński wraz Ziobrą zamordowali Barbarę Blidę, lub też męczennicę SLD kazali zamordować. Jednak niesmak do PIS-u i Kaczynskiego w społeczeństwie pozostał. To wszystko, w połączeniu z obiecanymi trzystoma miliardami złotych z Unii Europejskiej, przez trzech nowych tenorów rządzącej partii w osobach: Tusk, Lewandowski i Buzek, złożyło się na kolejny sukces wyborczy starego-nowego rządu Tuska. Ten sukces oznacza także zwycięstwo programu dorżnięcia watah, autorstwa szefa polskiej dyplomacji R. Sikorskiego. Wielkie znaczenie dla zwycięstwa wyborczego miał kolejny sukces dyplomatyczny ministra Sikorskiego, który uzyskał od ministra Ławrowa zapewnienie, że Rosja odda nam kiedyś wrak samolotu TU-154M oraz czarne skrzynki, co spotkało się z entuzjastyczną reakcją rządowych mediów i ekspertów. Także złożony tuż przed wyborami przez R. Sikorskiego oraz byłych ministrów spraw zagranicznych hołd Angeli Merkel ( powszechnie znany, jako Hołd Tuski), został pozytywnie oceniony przez wyborców Tuska. Wyborcy zostali, bowiem przekonani, że w przypadku zwycięstwa PIS-u, rząd Kaczyńskiego rozpęta III wojnę światową, domagając się od Rosji i Niemiec odblokowania portu Świnoujście przez rurę gazową. Dzięki zwycięstwu Tuska, szczęśliwie do wojny nie doszło, gdyż Tusk nie będzie odblokowywać portu w Świnoujściu – w imię walki swojego rządu o Pokój między Narodami. Dzięki ministrowi Sikorskiemu i Klichowi, Polska osiągnęła w 2011 roku także spektakularny sukces militarny, sprowadzając na nasze terytorium makiety „Patriotów”. Sam fakt posiadania przez Polskę w 2011 roku najnowocześniejszych w świecie makiet, przyczynił się do wzrostu znaczenia Polski w świecie. Nie jest, bowiem tajemnicą, że zdolności rażenia makiet „Patriot” nie są mniejsze od zdolności rakiet bojowych, będących na wyposażeniu Wojska Polskiego. Dlatego ten trend będzie kontynuowany w następnych latach, gdyż w ramach oszczędności - wszystkie posiadane przez wojsko rakiety mają być zamienione na makiety: w tym na najnowocześniejsze makiety rakiet hipersonicznych „Falcon”, które zostaną specjalnie wykonane przez USA dla Polski z wysokogatunkowej i wodoodpornej tektury. W ramach dalszego obniżania kosztów utrzymania armii – kadra dowódcza otrzyma w celach szkoleniowych metalowe zestawy pojazdów wojskowych w skali 1: 64, wykonane przez znaną firmę MATCHBOX. Jak wykazały badania - zestawy te są bardzo przydatne do strategicznego planowania pola walki, obniżając koszty polskiej armii o kolejne kilka miliardów euro, które przydadzą się Grekom i Włochom w opanowaniu kryzysu? Nie należy zapominać o sukcesach gospodarczych rządu Tuska w 2011 roku. Modelowemu ministrowi Nowakowi udało się zapewnić na święta Bożego Narodzenia o 10% więcej wagonów oraz opracować Rozkład Jazdy Pociągów! O tym sukcesie pisała już szeroko prasa Jamajki! Wyremontowane wagony do przewozu pasażerów luzem, w istotny sposób zwiększyły zdolności przewozowe PKP oraz PKP Intercity w okresie świątecznym. Nie może, więc dziwić, że premier zaproponował już prezydentowi odznaczenie ministra Nowaka orderem Orła Białego. Na wypadek ewentualnego zdeformowania tej informacji przez zagraniczne środki przekazu, należy z całą mocą podkreślić, że premier Tusk z propozycją odznaczenia modelowego Nowaka orderem - nie zwrócił się do prezydenta Łukaszenki, – lecz do "Jego ekscelencji Bronisława Komorowskiego”! Czyli do znanego w całym świecie sprawcy rozpętania w Nowym Jorku światowego krachu giełdowego! Wobec sukcesów w 2011 roku - Partia i Rząd Donalda Tuska z optymizmem patrzą w przyszłość, co odnotowała już znana w całym świecie Fox Television, czyli Telewizja Lisa. Słowa premiera w Telewizji Lisa, że „w Polsce da się jeszcze żyć w 2012 roku”, wprawdzie spowodowały kolejne spadki na warszawskiej giełdzie, ale nie tak duże, „aby nie dało się już w Polsce żyć”. Ten optymizm, przełoży się zapewne na wzrost zakupów ogni sztucznych przez Polaków przed nadchodzącym Sylwestrem. Dzięki temu umocni się w nadchodzącym 2012 roku wymiana gospodarcza z Chinami, polegająca na sprzedawaniu przez Chiny i kupowaniu przez Polskę. Kapitan Nemo - blog

”Traktat gwarantuje, Trybunał odbiera Europejski Trybunał Sprawiedliwości nakazuje Polsce zwiększenie limitu inwestowania emeryckich składek za granicą przez otwarte fundusze emerytalne. Limit 5-procentowy łamie, zdaniem Trybunału, zasadę swobody przepływu kapitału. Tymczasem według traktatu akcesyjnego OFE mają charakter funduszy publicznych, a więc nie podlegają wspomnianej zasadzie. Pięcioprocentowy limit inwestycji zagranicznych otwartych funduszy emerytalnych łamie unijną zasadę swobody przepływu kapitału - orzekł Europejski Trybunał Sprawiedliwości (ETS) w Luksemburgu. Trybunał podzielił w tej sprawie opinię Komisji Europejskiej, która dwa lata temu skierowała do niego skargę na Polskę. ETS zauważył, że oprócz limitów ilościowych Polska wymaga także od OFE limitów jakościowych w odniesieniu do inwestycji zagranicznych, takich jak wysoki rating zagranicznych akcji i obligacji oraz odmienne niż w kraju rozliczanie kosztów transakcji. Strona polska utrzymywała podczas procesu, że OFE nie są elementem prywatnego sektora ubezpieczeniowego, lecz częścią finansów publicznych, i w związku z tym nie ma do nich zastosowania zasada swobody przepływu kapitału. O publicznym charakterze OFE świadczy m.in. obowiązkowa przynależność ubezpieczonych do II filara. - Nawet gdyby przyjąć, że środki przydzielone OFE mają charakter publiczny, ta okoliczność sama w sobie nie wystarcza do wyłączenia wobec nich zasady swobodnego przepływu kapitału, ponieważ OFE prowadzą działalność gospodarczą - uznał jednak luksemburski Trybunał. Ministerstwo Finansów twierdzi, że Trybunał nie zakwestionował samego faktu limitowania inwestycji zagranicznych OFE, lecz wysokość tego limitu. - Trybunał wskazał na podobieństwo sytuacji OFE do tej, jaka zachodzi w wypadku instytucji pracowniczych programów emerytalnych. Dyrektywa z 2003 r. wprowadza dla programów pracowniczych 30-procentowy limit inwestowania za granicą - powiedziała Małgorzata Brzoza, rzecznik Ministerstwa Finansów. Według niej, Polska powinna przedstawić konkretne dane uzasadniające, dlaczego u nas limit inwestycji zagranicznych OFE wynosi nie 30 proc., lecz tylko 5 procent. Dalsza procedura związana z wykonaniem wyroku ETS przewiduje, że Komisja Europejska ponownie podniesie wobec Polski zarzuty, a Polska się do nich odniesie. Resorty finansów, pracy i spraw zagranicznych mają ustalić w tej sprawie wspólne stanowisko.

Mamy gwarancje traktatowe - Publiczny charakter OFE Polska ma zagwarantowany traktatowo w momencie akcesji do Unii Europejskiej. Negocjując traktat, Polska do końca podtrzymywała stanowisko, iż OFE są elementem sektora finansów publicznych, zaś Komisja Europejska naszego stanowiska nie zakwestionowała, i tak stanęło w traktacie. Dlatego też traktat nie wyznaczył nam żadnego okresu przejściowego na dostosowanie przepisów o OFE do prawa europejskiego, chociaż zrobił to w odniesieniu do Węgier. To było jedno z większych zwycięstw polskich negocjacji akcesyjnych - wyjaśnia dr Cezary Mech, który uczestniczył w negocjacjach akcesyjnych dotyczących OFE, jako ówczesny prezes Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (UNFE). - Nie wiem, na jakiej podstawie zostaliśmy postawieni przed Trybunałem, skoro publiczny charakter OFE mamy zagwarantowany w traktacie akcesyjnym, przyjętym w referendum - dodaje finansista. Jedyny obowiązek dostosowania przepisów po stronie Polski dotyczył pracowniczych programów emerytalnych prowadzonych przez powszechne towarzystwa emerytalne, które to programy nie są częścią publicznego zabezpieczenia emerytalnego. Polska wywiązała się z tego obowiązku, podnosząc limit inwestycji zagranicznych PTE w ramach programów pracowniczych do 30 procent. Powszechne towarzystwa emerytalne prowadzą działalność gospodarczą, ale PTE to nie to samo, co OFE, które są funduszami publicznymi. Czy rząd indagowany w tej sprawie przez Komisję Europejską, a potem przez Trybunał, nie zapoznał się z zapisami traktatu? A może w tajemnicy przed opinią publiczną wpisano doń coś, o czym nawet negocjatorzy nie byli poinformowani? Może potrzebne będzie nowe referendum? "Nasz Dziennik" tuż przed akcesją zapytał o status OFE w Unii Europejskiej ówczesną minister ds. europejskich Danutę Hźbner. Pani minister była zaskoczona pytaniem i w odpowiedzi streściła jedynie oficjalne polskie stanowisko. W każdym razie rząd będzie teraz musiał sprawę dogłębnie wyjaśnić. Konsekwencje podniesienia limitu inwestycji zagranicznych OFE z 5 proc. do 30 proc. będą bardzo poważne zarówno dla ubezpieczonych, jak i dla Polski.

Rozhuśtają rynek - Ryzyko inwestowania środków OFE wzrośnie, ponieważ dojdzie ryzyko kursowe - tłumaczy Paweł Pelc, były wiceszef urzędu nadzorującego OFE. - Im mocniejszy będzie kurs złotego, tym mniejsze oszczędności emerytów i na odwrót. Zwiększy się zmienność jednostek uczestnictwa w OFE, zaś wysokość świadczeń emerytalnych będzie w jeszcze większym stopniu zależna od momentu przejścia na emeryturę. Wzrosną też koszty inwestowania, ponieważ firmy zarządzające OFE, nie znając dobrze rynku zagranicznego, będą zmuszone korzystać z usług zagranicznych firm zarządzających. Jeśli tego nie zrobią, ryzykują, że będą miały niższe stopy zwrotu z inwestycji. Czy w dobie kryzysu OFE mogą stracić na zagranicznych rynkach pieniądze emerytów? - Bardziej chodzi o ryzyko spadku wartości niż całkowitej utraty oszczędności - twierdzi Pelc. Po pierwsze, firmy zarządzające gwarantują pokrycie z własnej kieszeni niedoboru, choć są to po części gwarancje papierowe, jeśli porównać wielusetmiliardowe aktywa OFE z kapitałem firm zarządzających. Kolejnym gwarantem jest bank-depozytariusz, w którym ulokowane są środki OFE. Na końcu wreszcie są gwarancje państwa dla naszych oszczędności w OFE. - Casus Grecji pokazuje jednak, że gwarancje nie zawsze się materializują - zaznacza nasz rozmówca. Przy operacji redukcji długów Grecji prywatni inwestorzy musieli zadeklarować "dobrowolny udział" w stratach i właśnie z powodu owej wymuszonej przez polityków "dobrowolności" nie mogą teraz dochodzić zwrotu strat od gwarantów długu greckiego, czyli banków inwestycyjnych, które wystawiały greckie CDS-y zabezpieczające inwestorów (nabywców greckich obligacji) na wypadek bankructwa tego kraju. Okazuje się, zatem, że nawet inwestorzy finansowi podczas obecnego kryzysu w strefie euro bywają wystawieni do wiatru, a cóż dopiero szary emeryt z dalekiej Polski. Zwiększenie inwestycji OFE w zagraniczne aktywa zmniejszy ilość środków na polskiej giełdzie, utrudniając naszym przedsiębiorstwom dostęp do kapitału i osłabiając wzrost gospodarczy. Będzie też miało negatywny wpływ na rozwój naszego rynku kapitałowego, bo trzeba pamiętać, że dla wielu podmiotów zagranicznych debiutujących na warszawskim parkiecie magnesem była obecność stabilnego inwestora w postaci OFE, obracającego wielomiliardowymi środkami - Rząd będzie miał problem ze sfinansowaniem swoich potrzeb pożyczkowych ze względu na ograniczenie popytu - podkreśla Paweł Pelc. OFE większą część środków inwestowały, bowiem dotąd w polskie obligacje. Wypływ emeryckich oszczędności na rynki zagraniczne wiąże się z koniecznością zamiany ich na rynku na obce waluty, a potem z ponowną wymianą walut na złote. - Wymiana na rynku znacznych środków spowoduje wzrost zmienności na rynku złotego, kurs przy każdej z tych operacji będzie podlegał silnym wahnięciom, słowem - OFE będą "huśtały" złotym - ostrzega Pelc, zaznaczając, że daje to duże pole dla spekulacji. W efekcie Narodowy Bank Polski, aby utrzymać stabilność polskiej waluty, będzie musiał dysponować znacznie większymi rezerwami walutowymi niż obecnie.” Cezary Mech

Czekając na zmartwychwstanie Stalina Korekta ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, dokonana w następstwie afery hazardowej przynosi rezultaty. Oto niezależne media triumfalnie doniosły, że SB fałszowała dokumenty świadczące o tajnej współpracy Lecha Wałęsy. Oficerowie prowadzący, tzn. ci, którzy fałszowali, nie ukrywają satysfakcji ze zdemaskowania tego fałszerstwa. No, bo że satysfakcji nie ukrywa Salon i autorytety moralne, zawsze wrogie lustracji, zwłaszcza „dzikiej”, to znaczy - odbywającej się bez względu na osoby - to rzecz zrozumiała, podobnie jak i to, że zadowolony jest również sam Lech Wałęsa. Ale żeby z wykrycia fałszerstwa cieszyli się ubecy? W zwyczajnym czasie trudno byłoby zrozumieć takie paradoksy, ale mamy akurat Boże Narodzenie, kiedy to w słynnej kolędzie Franciszka Karpińskiego napotykamy paradoksy jeszcze większe: „Bóg się rodzi, Moc truchleje, Pan Niebiosów - obnażony. Ogień krzepnie, blask ciemnieje, ma granice Nieskończony. Wzgardzony okryty chwałą, śmiertelny Król nad wiekami...” Czyż w tej sytuacji można się dziwić, że ubecy cieszą się ze zdemaskowania własnego fałszerstwa? Dopiero na tym tle możemy zrozumieć deklarację generała Petelickiego, że wstąpił do SB by spełniać dobre uczynki. Ale to jeszcze nic w porównaniu z wcześniejszymi deklaracjami Lecha Wałęsy, że „dwa lub trzy razy” ubekom „coś tam podpisywał”. Nie ma innej możliwości, jak ta, że musiał podpisywać im te falsyfikaty. Trzeba przyznać, że to trochę dziwne, nawet, jeśli czynił to - podobnie jak i wszyscy inni - „bez swojej wiedzy i zgody”. Skoro jednak okres 20-letniej pieriedyszki dobiega końca, to musimy zacząć przyzwyczajać się do wszystkiego; nawet i do tego, że na polecenie władz nawet ptaki przestają śpiewać - jak w Korei Północnej, a i u nas - za Stalina. SM

Znów nam rośnie! Za "komuny" nie podnoszono podatków - bo ich właściwie tak jakby nie było. Płacili je "prywaciarze". Pracującym na "państwowym" niby pobierano podatki - ale nikt się tym nie przejmował. Co za różnica, czy zarabiam o stówę mniej - czy o stówę więcej, ale za to płacę stówę podatku? Firmy były państwowe, więc też wszystko jedno, czy miały zysk, czy płaciły podatek... Dziś jest inaczej - dziś firmy są na ogół prywatne - więc podatek stał się bardzo ważny. Ale nie w każdej dziedzinie. Np. ORLEN jest państwowy. To znaczy: jest spółką - ale w spółce tej udziały mają firmy państwowe. Więc nadal jest wszystko jedno: czy ORLEN da większy zysk - czy też reżym podniesie akcyzę i zabierze swoją forsę w formie podatku. Oczywiście ten podatek płacimy my, a nie ORLEN. Płacimy go na stacji benzynowej. Pompiarz tylko bierze te pieniądze w zęby i zanosi do Izby Skarbowej. Czyli nie jest to szejk, tylko zwykły poborca podatkowy. Podatki doprowadziły do tego, że stacje benzynowe mają obecnie większe dochody ze sprzedaży gazet, napojów, parówek i akcesoriów - niż ze sprzedaży benzyny. Benzyna jest tylko po to, by móc ten sklepik otwierać również w niedziele i święta. Gdy nie ma konkurencji... ONI wmawiają ludziom, że w Polsce jest wolny rynek. Tymczasem nie ma żadnego wolnego rynku! ONI podnosząc podatki, mogą zniszczyć dowolną firmę. Tylko wtedy wszyscy psioczyli na "komunę". Obecnie podnosi się firmie podatek, firma plajtuje - ale winne nie jest państwo, tylko "nieudolny przedsiębiorca", zarabiający za dużo robotnicy... Kościoły były dawniej budowane z dziesięciny: trzeba było oddać księdzu, co dziesiąty snopek. Oczywiście: oszukiwano jak się da, dawano te chudsze snopki... Jak obliczyli historycy, dziesięcina to było w praktyce 5%. Dziś tak samo kombinujemy na podatkach, jak się da. Akcyzy zawartej w butelce wódki można nie zapłacić - a wynosi ona 90%... Mało, kto zdaje sobie sprawę, jak korzystna jest działalność bimbrowników. Jak wydam na pół litra 5 zł, zamiast 20 zł - to zostaje mi 15 zł, które wydam, na co innego. Dam zarobić masarzowi, piekarzowi... Gdyby te pieniądze poszły do Skarbu Państwa, to ONI kupiliby za nie dodatkowy fotoradar, dodatkowy podsłuch, zatrudniliby dodatkową babę sprawdzającą, czy nie molestuję własnych dzieci... Czyli: pieniądze te nie pomogłyby nam - tylko klice Kaczyński-Tusk. Niestety: benzyny nie da się upędzić. Co prawda dwie panie przejechały przez całą Amerykę samochodem z silnikiem Diesla - nalewając do baku używany olej po frytkach - ale nie każdy ma czas i ochotę na dyskusje z frytkarniami. Więc ONI bezczelnie znów podnoszą akcyzę! Część używają na swoje potrzeby. Inną część wydają niby na nas - na przykład fundują nam "bezpłatną oświatę" - co polega na tym, że dzieci nie umieją dobrze czytać i liczyć, ale za to wiedzą, że homoseksualizm to zupełnie normalna i fajna rzecz. A część zawożą do Brukseli - dla Greków albo na "ratowanie klimatu"... Ja mam już tego dosyć! JKM

28 grudnia 2011"Ci ludzie są idiotami" - powiedziała pani Monika Olejnik, „dziennikarka”, o ludziach z Prawa i Sprawiedliwości, którzy protestowali z napisem „Konzentration lager Europa”. Pani Monika jest „dziennikarką” od zawsze, to jest przynajmniej od roku 1982, kiedy - już dokładnie nie pamiętam- zrobiła wywiad z panem generałem Wojciechem Jaruzelskim, szefem Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Już wtedy została dopuszczona do konfidencji politycznej, bo zrobić wywiad z samym generałem w tamtym czasie(????). To była wielka sztuka - jak najbardziej dziennikarska.. Do dzisiaj jestem pełen podziwu dla pani Moniki Olejnik.. Pani Monika studiowała na tym samym, Pomagisterskim Dziennym Studium Dziennikarskim przy Wydziale Nauk Politycznych - co ja, tylko - jak to się mówiło - o rok wyżej. Widywałem ją na korytarzu palącą papierosy podczas przerwy, z długimi, bardzo długimi włosami koloru blond- rzucającymi się w oczy.. Teraz – na wszystkich frontach- toczona jest walka z paleniem papierosów, nie to, co wtedy.. Każdy mógł sobie swobodnie zapalić na korytarzu papierosa.... Potem robiła oszołamiającą karierę w mediach i jest gwiazdą do dziś.. W przeciwieństwie do mnie, który żadnej kariery dziennikarskiej nie zrobiłem i nie zrobię, czego nie żałuję, bo po skończonych studiach powiedziałem sobie, że żadnego słowa propagandy nie napiszę, nikomu służył w kłamstwie nie będę, wolę nie pisać i nie pisałem, zająłem się biznesem, a pisać zacząłem dopiero gdzieś koło roku, 1994 gdy związałem się z panem Januszem Korwin-Mikke.. Studia dziennikarskie ukończyłem w roku 1982. Jedynego artykułu, którego mogę się wstydzić, to artykuł o RPA z roku 1978, może 1979 - dla tygodnika studenckiego „Politechnik”. I to nie dokońca.. Pani Monika związana była duchowo od zawsze - jak tylko od zawsze istnieje - tzw. Salon - jak słusznie nazwał tę grupę ludzi pan Waldemar Łysiak( polecam jego książki!), to znaczy z ludźmi Unii Demokratycznej, Unii Wolności, Demokraci i coś tam i tego typu środowiska, które miały i mają destrukcyjny wpływ na

Polskę i jej mieszkańców.. Głównie tzw. KOR… „Europejczycy”, których medalami obwiesza pan prezydent Bronisław Komorowski- to jest środowisko pani Moniki Olejnik. To jest ten łysiakowski „ salon”, towarzystwo wzajemnej adoracji.. Temu salonowi służy pani Monika Olejnik, a dziennikarz- oczywiście moim zdaniem- powinien służyć prawdzie, a nie komukolwiek.. Inaczej nie jest to dziennikarz... I jakoś sprawa nie ma dalszego biegu, po tym, jak prezydent Lech Kaczyński zwrócił się w Radio Z do pani Moniki słowem” Stokrotka”- i to dwukrotnie.. Należałoby wyjaśnić, dlaczego pan prezydent zwrócił się do pani Moniki słowem „Stokrotka”, a nie po prostu-Monika? Chyba nie chodziło o sieć handlową o nazwie” Stokrotka.”, Że niby pani Monika robiła tam zakupy…?? A było to już po raporcie pana Antoniego Macierewicza dotyczącym ludzi pracujących dla Wojskowych Służb Informacyjnych, twardym jądrze służb PRL-u, i słynnym zasobie zastrzeżonym, który spokojnie spoczywa sobie w archiwach IPN, a my- mieszkańcy landu Polska- nie wiemy, kto w tym zasobie figuruje i kto kręci naszym życiem społeczno- politycznym? Mimo, że wszyscy mieli być ujawnieni.. I dlaczego ujawnieni nie są? Oto jest pytanie! Bo posypałoby się wiele karier - w tym dziennikarskich? Kto stworzył zasób zastrzeżony i w jakim celu? Dla kogo pracują ludzie z zasobu zastrzeżonego? Czy każde ugrupowanie parlamentarne ma swoich z zasobu zastrzeżonego? Nie licząc pana generała Dukaczewskiego, szefa WSI, który teraz będzie reprezentował parlamentarny Klub Palikota? Ludzie, pani Moniko, którzy protestowali z transparentem” Konzentration lager Europa”- moim zdaniem nie są idiotami. Najwyżej są graczami.. Prawo i Sprawiedliwość popierało przyłączenie Polski do Unii Europejskiej, a dzisiaj ludzie z tego środowiska sabotują swoje poglądy.. Oczywiście socjalistyczna Europa na razie nie jest typowym obozem koncentracyjnym budowanym przez III Rzeszę Niemiecką, nie ma bud strażniczych, nie ma psów, nie ma SS-manów, nie ma komór gazowych.. Ale jak będzie wybudowana IV Rzesza Niemiecka - to, kto wie? Na razie jest obóz koncentracyjny przepisów i dyrektyw, które paraliżują życie w Unii Europejskiej tonami, nie kilogramami- a tonami, cenzura politycznej poprawności, biurokracja zżerająca energię Europejczyków, wysokie podatki i socjalizm – hamujący rozwój gospodarczy landów Unii.. Wolno się swobodnie przemieszczać po terenie socjal- Unii.. I wolno sobie popisać na blogu.. Ale sprawy idą w określonym kierunku? Kto naprawdę stanie na drodze temu kierunkowi- marny jego los.. A kierunek jest jasno określony.. Zniewolenie jednostki- i zniewolenie całych narodów, ujarzmienie ich przepisami i uzależnieniem od państwa o nazwie Unia Europejska. Uszczegółowienie kontroli życia ”obywateli” Unii Europejskiej, likwidacja chrześcijaństwa, jako duchowego spoiwa narodów europejskich, likwidacja wolności decydowania o swoich dzieciach, pieniądzach i swoim życiu.. Obowiązkowe karty płatnicze dla wszystkich, zamiast pieniądza.. Ale wolno się w obozie państw socjalistycznych przemieszczać.. Wolno nawet oddalić się poza obóz, ale wszędzie kontrola, kontrola i jeszcze raz kontrola.. Jak wprowadzą czipy i skanery myśli na wyposażenie policji, policji myśli- koniec cywilizacji białego człowieka.. Pozostanie tylko Ministerstwo Prawdy, które będzie ustalać prawdę od góry- od samej góry- pominąwszy ma się rozumieć samego Pana Boga.. Który według socjalistów - masonów europejskich, prawdą nie jest.. ONI są prawdą! Czasami zastanawiam się, czy przyzwolenie na pisanie blogów, swobodne wyrażanie swoich myśli, to tylko tak, na razie- tymczasem.. Żeby wyłapać wszystkich tych, którzy myślą nieprawomyślnie.. Ujawniają swoje myśli, na razie bez pomocy skanerów myśli.. Popełniają myślozbrodnię, a w przyszłości skończą w obozach- w pierwszym rzucie.. ”To towarzystwo trzeba rozgromić ogniem i mieczem”- przypominając słowa pan posła Ludwika Dorna, ale nie w sprawie blogerów skazywanych na obozy reedukacji, a w sprawie byłych agentów Wojskowych Służb Informacyjnych.. Jak ktoś myśli, że to wszystko naprawdę - to się bardzo myli?. Idziemy w kierunku państwa totalitarnego, a totalitaryzm nie znosi odmienności, różnorodności, samodzielności, istnienia poza strukturami państwa. Państwa już dawno nie stoją na straży wolności człowieka, tym bardziej państwo o nazwie Unia Europejska.. Państwa tymczasem zajęte są rabunkiem swoich poddanych zwanych „obywatelami”... Opierają się na rabunku i na przemocy.. Okraszonej propagandą uzasadniającą rabunek.. W czasie Świat Bożego Narodzenia mignął mi w TV fragment westernu.. I co zobaczyłem? W scenerii westernu, na Dzikiem Zachodzie, naprzeciw siebie stają dwaj rewolwerowcy.. To nic nadzwyczajnego- pojedynek był wtedy dopuszczalny.. Ale jednym rewolwerowcem jest mężczyzna-, a drugim rewolwerowcem- kobieta..(????) Parytety już dotarły do westernów- ja dawno nie oglądałem produkcji propagandowej Hollywood.. Bo” największą ze sztuk jest film” – twierdził Lenin. Komuniści z Hollywood wzięli sobie to do serca.. Ale Lenin nic nie wspominał o parytetach.. Kobieta – rewolwerowiec.. Bo, żeby to był film scence- fiction, no dobrze- niech będzie.. Ale to jest film dotyczący przeszłości, w której – na Dzikim Zachodzie- kobiety nie były rewolwerowcami, tak jak Murzyni- szeryfami.. Ale w Nowym Wspaniałym Świecie – będą.. Ministerstwa Prawdy w poszczególnych krajach - już o to zadbają.. Przewrócą cała historię do góry nogami, a przeszłość wycofają z obiegu.. Będziemy patrzeć tylko w przyszłość, tarzając się w konstruowanej teraźniejszości.. Bo kto panuje nad przeszłością, panuje nad teraźniejszością, a kto panuje nad teraźniejszością - panuje nad przyszłością.. I z tego systemu nie wygrzebiemy się długo.. Jak pisał Jerzy S. Lec „Z jednego systemu nie wygrzebiemy się długo; ze słonecznego”. Nie tylko ze słonecznego.. I z socjalistycznego! Chyba, że socjalistom zabraknie pieniędzy, choć obskubią z pieniędzy wszystkich poddanych demokratycznego państwa prawnego.. Jakim jest też Unia Europejska.. I demokracja totalitarna nareszcie zwycięży! WJR

Po bałaganie minister Kopacz, jeszcze większy bałagan Arłukowicza

1. Reformy Minister Kopacz były tak przemyślane i dobrze przygotowane, że po ich wprowadzeniu w życie, trzeba było ją ewakuować do Sejmu i uczynić drugą osobą w państwie, a na ministra powołać człowieka, który wydawał się przynajmniej sprawny organizacyjnie. Minister Arłukowicz przez jakiś czas po odebraniu nominacji w ogóle nie pojawiał się publicznie, żeby tuż przed świętami Bożego Narodzenia, spotkać się z lekarzami i wręcz przymusić ich do zaniechania protestu w sprawie wypisywania recept na leki refundowane. Lekarze już przygotowywali się organizacyjnie do wypisywania recept z pieczątką, że o refundacji leków ma decydować właściwy oddział NFZ, ale dali się przekonać deklaracją (przynajmniej część z nich), że minister w najbliższym czasie powoła zespół, który przygotuje zmiany w niedawno uchwalonej ustawie, która zdejmie z nich obowiązek sprawdzenia czy pacjent opłacił składkę zdrowotną, (czyli czy jest ubezpieczony). Obarczenie lekarzy tym obowiązkiem już w momencie zaproponowania tego rozwiązania przez resort zdrowia, wydawało się absurdalne, (bo lekarze zwyczajnie nie mają takiej możliwości), ale rządząca koalicja przepchnęła ten absurd przez Parlament jeszcze w poprzedniej kadencji. Teraz z tego pomysłu, trzeba wycofać się rakiem, ale nie można się przyznać, że była minister Kopacz popełniła tak kuriozalne błędy, stąd kluczenie i powołanie zespołu, który jak wszystko ucichnie przygotuje poprawki i ten obowiązek z lekarzy zdejmie. A na razie minister Arłukowicz wydał jakiś okólnik, który ponoć będzie bronił lekarzy przed finansową odpowiedzialnością, jeżeli okaże się, że wypisali receptę z refundowanymi lekami pacjentowi, który nie miał opłaconej składki na ubezpieczenie zdrowotne.

2. Jeszcze większym skandalem okazała się opublikowana w Wigilię lista leków refundowanych, która ma obowiązywać od 1 stycznia 2012 roku. Znalazło się na niej 2638 pozycji lekowych, ale zniknęło aż 847 pozycji w tym wiele bardzo znanych leków. Szczególnie ucierpią pacjenci chorzy na cukrzycę, ponieważ znacząco podrożeją tzw. paski testowe, czy najbardziej skuteczne i nowoczesne tzw. insuliny analogowe. Nie ma na liście refundacyjnej leku chroniącego pacjentów po przeszczepach przed zagrożeniem wirusowym, leków dla pacjentów chorych na schizofrenię czy niektórych leków antyrakowych. Z analizy największej firmy specjalizującej się w dostarczaniu informacji do zarządzania polityka lekową - IMS Health, wynika, że wartość sprzedaży 847 leków skreślonych z list refundacyjnych sprzedanych w ciągu 9 miesięcy tego roku wyniosła 1,4 mld zł, a refundacja z budżetu NFZ związana z tymi lekami to kwota 0,93 mld zł (w całym roku 2011 byłaby to, więc kwota około 1,2 mld zł). Co więcej wygląda na to, że skreślenia dotyczyły między innymi tych leków, których kwoty refundacyjne w stosunku rocznym wynosiły kilkadziesiąt milionów złotych, a więc to nie wskazania medyczne, ale prymitywnie przeprowadzone oszczędności powodowały, że używane przez dziesiątki tysięcy pacjentów leki, będą teraz pełnopłatne.

3. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że decyzje administracyjne dotyczące skreśleń leków zostały dostarczone firmom je sprzedającym bądź produkującym najwcześniej w dniu 19 grudnia, a wszystkie one mają możliwość odwołania się od nich w ciągu 14 dni to wygląda na to, że bałagan związany z refundacją będzie trwał jeszcze przynajmniej kilka tygodni. Ponieważ resort zdrowia nie przygotował na czas żadnej akcji informacyjnej, to wygląda na to, że zdezorientowani są nie tylko pacjenci, ale nawet farmaceuci, którzy nie są w stanie dostarczać chorym rzetelnej informacji. Pacjenci (szczególnie chorzy przewlekle), tłoczą się, więc w tych dniach do lekarzy pierwszego kontaktu i proszą o dodatkowe recepty, żeby kupić leki po niższych cenach albo też zrobić zapasy z tych, które od nowego roku już nie będą refundowane. Protestują krajowi konsultanci w dziedzinie diabetologii, transplantologii, psychiatrii, że zmian na liście leków refundowanych dokonywano bez jakichkolwiek konsultacji z ich środowiskami, co powoduje, że przyjęte rozwiązania przyniosą katastrofalne skutki medyczne. Minister zdrowia zniknął, nie wypowiadają się również przedstawiciele NFZ, a schorowani ludzie zostali zostawieni sami sobie. Życzę Państwu dużo zdrowia w Nowym Roku, oj będzie potrzebne. Zbigniew Kuźmiuk

Nielegalny autopilot W jaki sposób tak kosztowne urządzenia, jak FMS i TAWS, znalazły się w polskich samolotach rosyjskich konstrukcji? FMS polskie Ministerstwo Obrony Narodowej nabywało etapami. Kolejno coraz bardziej zaawansowane komponenty kupowano w latach: 1990 (wkrótce po zakupie), 1996 (podczas pierwszego remontu głównego), 1999 i 2000 (podczas napraw okresowych). Natomiast TAWS zamontowano w trakcie innej naprawy okresowej w 2001 roku. Za każdym razem urządzenia były instalowane przez zakłady remontowe samolotów WARZ-400, zlokalizowane na podmoskiewskim lotnisku Wnukowo. Jednak z punktu widzenia przepisów lotniczych zamontowanie jakichkolwiek urządzeń w samolocie to już zmiana jego konstrukcji. Trzeba ją uzgodnić z producentem i kompetentnym urzędem nadzorującym lotnictwo. W tym przypadku chodziłoby o zakłady lotnicze tupolewa, a urzędem zajmującym się zatwierdzaniem dopuszczeń samolotów jest rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK). Oprócz badania katastrof ta instytucja zajmuje się też certyfikacją samolotów, lotnisk, linii lotniczych, załóg itd. Na Tu-154M wydano taki dokument jeszcze w czasach sowieckich, a badania przeprowadziło ministerstwo lotnictwa cywilnego ZSRS - faktyczny poprzednik MAK. To niesłychanie ważne. Ten, kto podpisuje certyfikat - zwany wówczas poświadczeniem - bierze odpowiedzialność za prawidłowe działanie samolotu. Oczywiście dokument z lat 70 dotyczy tylko typowej sowieckiej konstrukcji samolotu. A kilkadziesiąt egzemplarzy takich maszyn eksploatuje jeszcze kilka małych linii lotniczych w państwach byłego Związku Sowieckiego. O rosyjską procedurę certyfikacji "Nasz Dziennik" zapytał Aleksandra Akimienkowa, wieloletniego rosyjskiego pilota doświadczalnego, który przez lata współpracował z MAK, przechodził też szkolenia w zakresie badań doświadczalnych samolotów w USA. Akimienkow sam latał na 93 typach statków powietrznych (biorąc pod uwagę różnice wariantów) bojowych, transportowych i cywilnych.

- Wszystko, co się dzieje z jego konfiguracją w trakcie eksploatacji, podlega zatwierdzeniu. Jest to tzw. uzupełnienie konstrukcji typowej. Przy czym istnieją dwa warianty postępowania. W przypadku zmian drugorzędnych wystarczy wymiana dokumentów technicznych i zgoda wszystkich wymienionych w przepisach instytucji. Na podstawie podpisów upoważnionych osób wprowadza się zmiany do konstrukcji samolotu - tłumaczy Akimienkow. Jak się okazuje, tę ścieżkę kilkakrotnie wykorzystywano w przypadku naszego samolotu. W tym trybie zatwierdzano np. zmiany układu foteli i wyposażenia salonu. Ale jest też drugi wariant. - Wszystko, co dotyczy sterowania samolotem, jest zmianą "główną" i obowiązkowo podlega specjalnym badaniom. Powinno to wyglądać tak: zainteresowana instytucja, w tym przypadku wasze ministerstwo obrony, musi wystąpić do producenta, czyli zakładów Tupolewa, o wniesienie zmian konstrukcyjnych. Zakłady proszą MAK o wyznaczenie programu lotów doświadczalnych. Przygotowuje się więc i zatwierdza taki program. Potem wykonuje się loty. Uczestniczą w tym dwaj piloci producenta i dwaj piloci MAK, najczęściej wynajęci z Instytutu Lotnictwa Cywilnego (GosNII GA) na Szeremietiewie - mówi rosyjski lotnik. Takie badania przeprowadza się albo w Samarze, we współpracujących z koncernem Tupolewa zakładach remontowych Awiakor, albo w specjalnym ośrodku lotów doświadczalnych w Żukowskim pod Moskwą. - To jest na tyle prosty system, że może w tym przypadku wystarczyłoby zaledwie kilka takich lotów, na pewno nie więcej niż dziesięć. Ale należało je przeprowadzić - dodaje Akimienkow. Dopełnieniem formalności jest podpisanie protokołów i wydanie certyfikatu na nową wersję. Teraz następuje kolejny krok, czyli uzupełnienie instrukcji. Reporter "Naszego Dziennika" pokazuje Akimienkowowi wykaz dokumentów polskiego tupolewa. Są wśród nich instrukcje obsługi FMS i TAWS. - Nie wystarczy położyć amerykańską instrukcję na półce obok instrukcji rosyjskiej. Implementacja musi mieć charakter formalny, prawny. W lotnictwie na wszystko musi być dokument. Przecież, gdy coś się wydarzy, to prokurator zapyta o twardą podstawę, i nie można mu powiedzieć: mamy tu taką kartkę i tak latamy. A na jakiej podstawie latacie według tej kartki? - pyta Akimienkow.

Zaginione umowy O to pytamy w Dowództwie Sił Powietrznych i Inspektoracie Uzbrojenia MON. Okazuje się, że ani wojskowi, ani resort obrony nie mają nawet umów, które wówczas podpisywano. "Wszystkie czynności wykonywane były pod nadzorem Biura Konstrukcyjnego Tupolewa w Zakładzie Remontowym WARZ-400 Moskwa-Wnukowo. Odpowiedzialność zawsze ponosi wykonawca umowy" - odpowiedziała rzecznik Inspektoratu Uzbrojenia. Trudno uwierzyć, że dokumenty jakoś się zagubiły. Przecież podpisane kontrakty to także wydatki z budżetu, który podlega kontroli. Czyżby Polska nie posiadała wymaganej przez międzynarodowe normy dokumentacji procesu certyfikacji? Rosyjski koncern lotniczy i WARZ-400, powołując się na tajemnicę handlową, milczą. Nie ma jednak żadnych śladów po lotach doświadczalnych. - Bez tego MAK nie miał prawa wydać zgody na wprowadzenie tych systemów do oprzyrządowania samolotu, tym bardziej prezydenckiego - wskazuje Akimienkow. Dopiero po oficjalnym dołączeniu dokumentów amerykańskich można na ich podstawie szkolić załogi, egzaminować, a potem latać. FMS i TAWS - te dwa angielskie skróty zna każdy, kto śledzi doniesienia o badaniu katastrofy smoleńskiej. Dzięki nim maszyna, której konstrukcja ma już ponad 40 lat, miała przynajmniej w zakresie sterowania i nawigacji zbliżyć się do poziomu techniki XXI wieku. FMS, czyli Flight Management System, to komputer pokładowy połączony z odbiornikiem GPS. Po wpisaniu przez załogę współrzędnych punktów na trasie samolotu i innych punktów orientacyjnych przekazuje te informacje do pilota automatycznego i innych systemów samolotu, tak, że duża część nawigacji odbywa się zupełnie automatycznie, a załodze pozostaje tylko obserwacja poprawności wykonywanych manewrów. Dzięki temu ma ona więcej czasu na pozostałe procedury. W samolotach 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego FMS był instalowany w taki sposób, że wyzwalano w nim wyłącznie jeden kanał, tzw. podłużny, czyli odpowiadający za nawigację w poziomie. Natomiast nie wykorzystywano FMS do nawigacji pionowej, to znaczy sterowania wysokością. TAWS (Terrain awareness and warning system) to oddzielny system mający ostrzegać przed zderzeniem z ziemią. Jest to tak naprawdę zapisana w pamięci cyfrowa trójwymiarowa mapa całego świata. Komputer systemu TAWS oblicza, czy aktualny kurs samolotu nie grozi kolizją, i ostrzega, jeśli istnieje takie zagrożenie. Producentem obu urządzeń jest duża amerykańska firma - Universal Avionics Systems Corporations. Po 10 kwietnia 2010 r. została ona zaangażowana przez rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy do pomocy w odczycie danych ze swoich urządzeń. Jak się potem okazało, nie zostały one w pełni wykorzystane ani przez MAK, ani przez komisję ministra Jerzego Millera.

Każdy chciał "spróbować" tupolewa z FMS Władimir Gierasimow, były zastępca dyrektora GosNII GA, pamięta, że instalacja supernowoczesnych urządzeń w Tu-154M rozpalała wyobraźnię rosyjskich pilotów. Wielu chciało "spróbować", jak się czymś takim lata. Ale, ku ich zdumieniu, zamówienie z MAK nie przyszło. Samoloty wróciły do Polski bez lotów doświadczalnych. Próbowali nawet dowiedzieć się jakichś szczegółów w zakładach Tupolewa i w kilku innych ośrodkach. - U nas w Rosji mamy ciągle za dużo tajemnic, ale w tej sprawie wyjątkowo szczelnie wszyscy zamknęli usta - wspomina Gierasimow. Jaka mogła być przyczyna pominięcia obowiązkowej procedury? Są, co najmniej dwa powody. Jeden jest związany z dość niezrozumiałym sposobem dokonania zakupu amerykańskiego sprzętu. Otóż polskie MON nie kupiło FMS i TAWS w Stanach Zjednoczonych, tylko w Czechach, w tamtejszych liniach lotniczych ˙CSA. Do tego w transakcji brał udział Bumar, będący wtedy Przedsiębiorstwem Handlu Zagranicznego, mającym zajmować się... eksportem polskiego uzbrojenia. Jak się dowiedzieliśmy, przyczyną kłopotów w prawidłowym przeprowadzeniu wszystkich procedur z fabryką Tupolewa była właśnie obecność pośredników. Przez to Rosjanie nie mieli dostępu do oryginalnej amerykańskiej dokumentacji, a bez niej MAK nie chciał wydać swoich dokumentów. Podpisano jakieś protokoły przekazania samolotu w zmienionej wersji, ale - jak mówi Akimienkow - na nich można dolecieć co najwyżej na lotnisko doświadczalne. Jest też druga przyczyna. W samej Rosji. Okazuje się, że istnieje rosyjski odpowiednik FMS. Ma nieco mniejsze możliwości. Ale piloci go chwalą. Otóż według regulacji obowiązujących w Rosji, nie można go używać podczas lądowania (wpisując współrzędne progu pasa i zakrętów na drodze schodzenia), a jedynie na trasie, czyli na dużych wysokościach przelotowych. - Latałem na An-140 w rejonach polarnych. I tam używałem przy lądowaniu podobnych systemów jak FMS zainstalowany w polskim tupolewie. W identycznej konfiguracji, to znaczy, że za położenie poziome (podłużne) odpowiadał komputer i satelita, a za wysokość ja. I można tak było lądować, wyłączając odpowiednio kanały autopilota. To było bardzo wygodne i bezpieczne. Tylko nie mogłem się w żaden sposób dobić do tego, żeby kierownictwo pozwoliło robić to legalnie - wspomina Akimienkow. Wyjaśnia, że nawigacja satelitarna jest szczególnie użyteczna w warunkach Dalekiego Wschodu i Północy, gdzie lotniska są słabo wyposażone, a droga powietrzna stanowi jedyną więź zasypanych śniegiem miejscowości ze światem. Powtarza się jednak problem podobny jak z polskim tupolewem. - Nie ma odpowiedniej części instrukcji samolotu: jak używać systemu satelitarnego przy podchodzeniu do lądowania. A nie ma, gdyż nie ma na temat żadnych rekomendacji. A to z kolei, dlatego, że nie przeprowadzono programu lotów doświadczalnych - dodaje emerytowany pilot. Jego zdaniem, przyczyną zastoju w tej dziedzinie są bariery biurokratyczne i "zacofana mentalność" ludzi kierujących w Rosji lotnictwem. - Dawniej uważano środki nawigacyjne oparte na sygnałach satelitarnych za drugorzędne. Podstawą były radiolatarnie, radiolokatory, żyrokompasy itd. Teraz się to zmieniło, a prawo za tym nie poszło. Wszystko ugrzęzło w biurokracji. Tymczasem lądowanie za pomocą systemu satelitarnego, szczególnie dla naszych lotnisk Dalekiej Północy, gdzie nikt już nigdy nie zbuduje systemów lądowania precyzyjnego, to byłoby jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki - niesłychana pomoc i ratunek w wielu ciężkich warunkach - komentuje pilot. Czy brak programu lotów doświadczalnych dla systemów FMS i TAWS miał jakieś znaczenie dla przyczyn katastrofy 10 kwietnia 2010 roku? W tej kwestii skazani jesteśmy na przypuszczenia. Polscy piloci, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", wskazują, że FMS i tak nie sterował wysokością samolotu, a to z tym miała problem nasza maszyna, kurs natomiast był dość poprawny. Rosyjscy piloci jednak inaczej na to patrzą. - Może gdyby nie było na pokładzie włączonego autopilota działającego w oparciu o system satelitarny, to mogłoby nie dojść do katastrofy - mówi jeden z nich. Dlaczego? - Mówię to z doświadczenia. Oni latali przede wszystkim na lotniska z nowoczesnymi, bardzo sprawnymi, precyzyjnymi systemami nawigacyjnymi. Na pewno nie mieli też dużo szkoleń z lądowania w warunkach, gdy są tylko dwie radiolatarnie i radiolokator. I nie było im to potrzebne. Bo gdzie latał prezydent - z Warszawy do Brukseli czy Paryża i z powrotem - tłumaczy. Rosjanie przypuszczają, że gdyby nie było FMS, załoga, widząc trudne warunki atmosferyczne i mając kłopoty z utrzymaniem nawet kursu, znacznie wcześniej podjęłaby decyzję o odejściu na drugi krąg. - Nie chcieliby w tych warunkach polegać tylko na tych dwóch patykach [antenach radiolatarni] - podsumowuje doświadczony rosyjski pilot. Trudno oczywiście teraz ocenić, czy tak by się stało. W każdym razie wszyscy rosyjscy piloci, z którymi rozmawialiśmy, zwracali uwagę, że niedopełnienie procedur certyfikacyjnych dodatkowo w pewien sposób utrudniało pracę załodze. - Pilot nie był niczemu winien. Nikt go nie wtajemniczał w kwestie certyfikacji. Miał rosyjską instrukcję do samolotu, miał angielską instrukcję do FMS, czytał je i latał tak, jak potrafił najlepiej. Tylko że musieli obciążać się dodatkowo zadaniem wyboru odpowiedniego sposobu lądowania. A tak być nie powinno. Decydować musi zasada, a nie inicjatywa - konkluduje Akimienkow.

Piotr Falkowski

Co z tą brzozą, co z tym śledztwem? List otwarty do Prokuratora Generalnego RP Andrzeja Seremeta Szanowny Panie Prokuratorze Generalny, Podobnie jak wielu Polaków, jestem żywo zainteresowany wynikami śledztwa prokuratury w sprawie katastrofy smoleńskiej. Spodziewam się, że to profesjonalne śledztwo z właściwą starannoscią i wnikliwością wyjaśni wszystkie okoliczności katastrofy i sprawdzi wszelkie możliwe hipotezy wydarzeń, któtre doprowadziły do największej po II wojnie swiatowej narodowej tragedii Polaków, w tym śmierci urzędującego Prezydenta RP. Podobnie jak wielu ludzi w Polsce i poza jej granicami, jestem też zaniepokojony powolnością śledztwa i brakiem w ostatnim czasie informacji o jego postępach. Jednocześnie jestem poruszony przekazywanymi opinii publicznej ustaleniami poselskiego zespołu pod kierownictwem posła A. Macierewicza, w tym zwłaszcza wynikami zasiegniętch przez ten zespół ekspertyz polskich naukowców pracujących w USA, prof. Biniendy i dr Nowaczyka, sugerujące inne okoliczności i możliwe przyczyny katastrofy niż oficjalnie ustalone w raportach komisji rządowych - rosyjskiej pod kierownictwem premiera Putina i polskiej pod kierownictwem ministra Jerzego Millera. Pragnę w związku z tym skierować do Pana Prokuratora następujące pytania:

1) Jaki jest stan zaawansowania sledztwa smolenskiego i kiedy można się spodziewać jego zakończenia?

2) Czy w toku śledztwa zostały przeprowadzone, bądź też zostaną przeprowadzone badania i ekspertyzy, zmierzające do sprawdzenia prawdziwości tez raportów komisji rządowych rosyjskiej oraz polskiej, że samolot utracił część skrzydła na skutek uderzenia w brzozę; czy były lub beda przeprowadzone w tym zakresie odpowiednie badania fizyczne i techniczne, z udziałem kompetentnych ekspertów z zakresu nauk fizycznych i wytrzymałości materiałów?

3) Czy prokuratura wykorzysta w sledztwie dostarczone jej ekspertyzy profesora Biniendy i dr Nowaczyka, sugerujące, że samolot nie miał kontaktu z brzozą, lecz rozpadł sie na wysokości około 26 metrów nad ziemią?; czy prokuratura zasięgnie opinii naukowych zmierzających do potwierdzenia bądź podważenia opinii Biniendy i Nowaczyka?

4) Czy prokuratura bdała wrak samolotu i dokonywała jego rekonstrukcji, w celu analizy okolicznosci i przyczyn jego destrukcji?

5) Czy prokuratura wyjaśniła bądź zamierza wyjaśnić przyczyny i okoliczności niszczenia i dewastowania przez funkcjonariuszy służb rosyjskich dowodu rzeczowego, jakim jest wrak samolotu?

6) Czy prokuratura wyjasniła, kto i dlaczego zniszczył dowód w postaci nagranej na telefon komórkowy pani Joanny D. wypowiedzi jej męża z pokładu samolotu, pochodzacej najprawdopodobniej z chwili katastrofy?

7) Czy prokuratura otrzymała jakieś informacje o okolicznościach katastrofy od obywatelki Rosji za pośrednictwem polskiej Straży Granicznej; czy prawda jest, że mimo prośby o dyskretne wykorzystanie tej informacji, prokuratura wystąpiła o oficjalne przesłuchanie autorki informacji przez stronę rosyjską?

Będę wdzieczny i zobowiązany za w miarę szybką odpowiedź. Okoliczności i wyniki tego śledztwa żywo intersują nie tylko mnie, ale także wielu ludzi, z którymi się spotykam w ramach sprawowania mandatu poselskiego i którzy pragną merytorycznych i wiarygodnych informacji o przebiegu tego najważniejszego śledztwa we współczesnych dziejach Rzeczypospolitej. Janusz Wojciechowski

Piłeś nie idź! Od piątku, w ciągu czterech dni na polskich drogach zginęły 44 osoby, a 408 zostało rannych w 301 wypadkach poinformował PAP nadkom. Piotr Bieniak z wydziału prasowego Komendy Głównej Policji. Są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, okropne kłamstwa i statystyki - Benjamin Disraeli

Smutną wiadomość, zakłócającą świąteczną atmosferę, podały dzisiaj publikatory. Oprócz tych zabitych i rannych, do dnia dzisiejszego, w okresie Świąt zostało zatrzymanych 990 kierowców, którzy prowadzili pojazdy w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Pierwszy wniosek wskazuje na wielką lekkomyślność. Rodzi się pytanie, dlaczego zaryzykowali zdrowiem lub życiem swoim, a często i osób drugich i dodatkowo narazili się na odpowiedzialność karną. Wpadły mi w ręce różne dane statystyczne związane z tym zagadnieniem. Między innymi następujące dane:

Impaired Driving In the United States, NHTSA 2006 (Liczba kilometrów przejechanych po pijanemu),

Traffic Safety Factors 2006 NHTSA, DOT HS 801 801, marzec 2008 (Liczba pijanych kierowców ginących w wypadkach),

Pedestrian Roadway Fatalites NHTSA, DOT HS 809 456, kwiecień 2003 r. (Liczba pijanych pieszych ginących w wypadkach) i inne.

Pierwszy rzut oka na dane statystyczne, aczkolwiek dotyczące USA, ale pozwalające się przenieść z pewnym przybliżeniem, na grunt polski wskazują, że we wszystkich wypadkach śmiertelnych na drogach, w około 30% bierze udział, co najmniej jeden kierowca w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Tak, więc 70% wypadków powodują trzeźwi i oprócz tego z pozostałych 30% wypadków wiele jest z ich winy. Może niektórzy piją, żeby statystycznie zwiększyć szansę przeżycia? Oczywiście sprawdzają się słowa Benjamina Disraeli, że są trzy rodzaje kłamstw. W tym przypadku mamy do czynienia ze statystyką, czyli największym kłamstwem. Zaprezentowane dane nie uwzględniają ilości osób jeżdżących po pijanemu i ilości osób jeżdżących na trzeźwo. W kwestii odpowiedzialności z tytułu prowadzenia pojazdu w stanie wskazującym na spożycie alkoholu wytłumaczeniem jest znikoma wykrywalność tego wykroczenia bądź przestępstwa. Ze statystyk wynika, że na każde przejechane 225 km przez amerykańskiego kierowcę przypada jeden przejechany kilometr przejechany w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Jedno zatrzymanie przez Policję wypada w USA statystycznie, co 43 000 km. Przenosząc to na grunt Polski, można stwierdzić, że człowiek jest zatrzymywany średnio co trzy lata (Średnio samochód w Polsce przejeżdża rocznie około 15 000 km). Zakładając amerykańskie dane dotyczące przejeżdżania na każde 225 km jednego km po spożyciu alkoholu, można zaryzykować twierdzenie, ze przeciętny Polak przejeżdża, co roku 66 km po spożyciu alkoholu. Z powyższego widać, ze ryzyko wykrycia faktu jazdy po spożyciu alkoholu jest niewielkie. Zbliża się Sylwester. Później karnawał. Będzie wiele okazji do spotkań z przyjaciółmi, które wielokrotnie będą zakrapiane alkoholem. Po zakończeniu takiego spotkania rodzi się dylemat: Wracać do domu samochodem czy też przejść się pieszo? (Oczywiście są i inne rozwiązania). W niektórych towarzystwach funkcjonuje takie hasło „Przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom prowadzić po pijanemu”. Zastanówmy się czy są to prawdziwi przyjaciele? Bezspornie największą wartością w życiu człowieka jest jego życie, kwestia wolności, która mogłaby być zagrożona na skutek jazdy po pijanemu stanowi wartość niższego rzędu. Statystyczny Amerykanin przebywa pieszo, dziennie trasę 800 m, oczywiście nie licząc dystansów pokonywanych pieszo w pracy i w domu. Odpowiada to liczbie 292 km rocznie. Kierowca statystycznie przejeżdża 15 000 km rocznie, czyli 51 razy większy dystans przebywa kierowca niż pieszy. W USA ginie w wypadkach związanych ze spożyciem alkoholu rocznie 13000 osób, z czego 1000 to piesi. Tak, więc 12 krotnie więcej ginie kierowców niż pieszych. Pojawia się proporcja: przejechanie 51 razy większego dystansu powoduje tylko 12 krotnie większą śmiertelność, czyli co najmniej 4-krotnie mniejsze zagrożeniem dla życia jest powrót z imprezki zakrapianej alkoholem samochodem niż przebycie tego samego dystansu pieszo. Oczywiście nakłada się ryzyko związane z naruszeniem prawa, ale jak wcześniej zwróciłem uwagę jest ono nieznaczne i jednocześnie zagraża wartości stojącej znacznie niżej w hierarchii wartości niż życie. Znamy stanowisko Trybunału Konstytucyjnego wyrażone podczas rozprawy dotyczącej konstytucyjności obowiązku zapinania pasów bezpieczeństwa (wpis z 15 grudnia „Cena życia”). Dla przypomnienia, brzmi ono następująco:, „jeżeli decyzje jednostek naruszają prawa lub interesy innych osób albo są nieprzemyślane”. Przebywanie drogi pieszo w stanie wskazującym na spożycie alkoholu jest bezspornie decyzją jednostki nieprzemyślaną i dlatego państwo powinno w tym zakresie z całą bezwzględnością wkroczyć tworząc prawo zakazujące przemieszczania pieszego jednostek w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Przyjaciele udzielający takich rad powinni być z całą surowością karani. Oczywiście proszę ten wpis przyjąć z przymrużeniem oka. Najlepiej alkoholu nie pić. Z jednej strony szkodzi zdrowiu, z drugiej portfelowi. Jednakże, ponieważ jest on dla ludzi, więc trzeba zachowywać umiar i rozsądek. Do domu można wrócić mając za kierowcę osobę w alkoholu niegustującą. I tak trzymajcie w karnawale. Habich

Profesor Wojciechowski. Dług Publiczny To Kradzież!!! Ilekroć banda złodziei uchwyci w pewnym stopniu władzę, potrafią oni zagrabić całe państwa, nie obawiając się wcale represji prawa, ponieważ czują się silniejsi od prawa. Są to jednostki o skłonnościach oligarchicznych, spragnione tyranii i panowania „Ilekroć banda złodziei uchwyci w pewnym stopniu władzę, potrafią oni zagrabić całe państwa, nie obawiając się wcale represji prawa, ponieważ czują się silniejsi od prawa. Są to jednostki o skłonnościach oligarchicznych, spragnione tyranii i panowania, a dokonując potwornych kradzieży, osłaniają je dostojną nazwą majestatu legalnej władzy i rządu, które są w istocie dziełem rabunku”ten cytat żydowskiego filozofa Filona z Aleksandrii użyty przez Wojciechowskiego w jego tekście pod tytułem „ Dług publiczny to kradzież„ jest najlepszym, najkrótszym i najbardziej trafnym opisem większości rządów poskomunistycznej III RP ze szczególnym uwzględnieniem epoki tuskizmu. Najprościej to ujmując rządzi nami prymitywna, zdemoralizowana kleptokracja. Polecam tekst Wojciechowskiego, eksperta Centrum Adama Smitha gdyż do tej pory tak twardym językiem w stosunku do rządu i stojącej za nią oligarchii wykazywał się jedynie niszowy Korwin-Mikke i jego partyjki polityczne. Tekst Wojciechowskiego ten jest ważny, gdyż pozwala rozpocząć rzeczową, twardą debatę publiczną o pozbawionych etyki, wręcz kryminalnych aspektach działania rządu i oligarchii. Wojciechowski opisuje Polskę, jako łup zdemoralizowanych politycznych grup przestępczych, które dokonują potwornych kradzieży, które dokonują ordynarnych oszustw takich jak chociażby gigantyczne oszustwo nazywane systemem emerytalnym. Szczególnie chciałbym podkreślić zdefiniowanie przez Wojciechowskiego systemu emerytalnego III RP, jako przestępczej piramidy finansowej. Wojciechowski tak pisze „Cechy oszukańczej piramidy finansowej ma system emerytalny, w którym składkami ściągniętymi dziś spłaca się stare zobowiązania, a płacącym obiecuje, że kiedyś przyszły rząd coś im da.” Wojciechowski, z czym się całkowicie zgadzam stoi na gruncie delegalizacji praktyk i systemów państwowych mających cechy przestępstw kryminalnych. Oszustw, kradzieży, złodziejskich piramid finansowych. Wojciechowski, co też warto podkreślić uważa, że jednym z beneficjentów przestępczej działalności rządu jest biurokracja, która niczym rak wysysa siły ze społeczeństwa. Pod spodem najistotniejsze według mnie fragmenty z artykułu Wojciechowskiego. Polecam gorąco przeczytanie całego tekstu, do którego podałem link. Polecam również przeczytanie innego uzupełniającego tekstu Wojciechowskiego pod tytułem „Daleko do kapitalizmu i demokracji. Pełzający totalitaryzm „Wojciechowski „Za obecny dług zapłacą obywatele. Powiększanie długu publicznego staje się więc zamaskowaną formą kradzieży „....”Oznacza to, że zaciąganie pożyczek przez rządzących narusza przykazanie "nie kradnij!" i właściwie powinno być ścigane przez prawo. „.....”Cytat: "Ilekroć banda złodziei uchwyci w pewnym stopniu władzę, potrafią oni zagrabić całe państwa, nie obawiając się wcale represji prawa, ponieważ czują się silniejsi od prawa. Są to jednostki o skłonnościach oligarchicznych, spragnione tyranii i panowania, a dokonując potwornych kradzieży, osłaniają je dostojną nazwą majestatu legalnej władzy i rządu, które są w istocie dziełem rabunku" „....„Ale zadłużanie państwa ma też wymiar moralny. Może nawet przede wszystkim moralny, gdyż jest nieuczciwe wobec obywateli i przyszłych pokoleń. Spłata nie jest przecież tak naprawdę problemem "ich", władzy, lecz naszym, jako podatników „.....”Zadłużanie państwa nie jest widziane jako kradzież czy ogólniej przestępstwo …..choć pozostaje nieodpowiedzialne i szkodliwe „....”Oficjalnie są to pożyczki na inwestycje itp. Jednakże, gdyby administracja wszystkich szczebli nie urosła przez 20 lat trzy- czy czterokrotnie, nie byłoby wcale dziury w budżecie i potrzeby pożyczania! „...” Tradycyjna prawna definicja kradzieży brzmi: "Potajemne zabranie rzeczy cudzej z chęci zysku". W przypadku długu publicznego wszystko się zgadza!Potajemne: rząd zaciąga długi, nie informując ogółu, o co tu chodzi, czym naprawdę jest deficyt budżetowy i pokrycie go przez emisję obligacji itd. Jeśli pojawi się informacja o kwocie zadłużenia, nie towarzyszą jej dane o kosztach oprocentowania. Tym bardziej nie dostaniemy kwitu z informacją, ile spadnie na nas samych i naszych potomków”......”Następnie kradzieżą jest wywoływanie inflacji przez emisję pustego pieniądza i lewych papierów wartościowych, praktyka powszechna. „...”Cechy oszukańczej piramidy finansowej ma system emerytalny, w którym składkami ściągniętymi dziś spłaca się stare zobowiązania, a płacącym obiecuje, że kiedyś przyszły rząd coś im da. Tylko że ten przyszły rząd nie bardzo będzie miał z kogo ściągać. Rodzice chcieliby mieć więcej dzieci, ale przy obecnym systemie podatkowym ich nie stać. A młodzi podatnicy emigrują. „.....( źródło ) Polecam również przeczytanie innego uzupełniającego tekstu Wojciechowskiego pod tytułem „Daleko do kapitalizmu i demokracji ,. Pełzający totalitaryzm „ „Albo pójdziemy kupaństwu nadzoru biurokratycznego, politycznego i propagandowego, albo kuwolnościowemu. „...”Na pewno jednak państwo nie służy większości – przeciwnie,zabiera obywatelom coraz więcej wolności i pieniędzy, krok po kroku idąc kukontroli typu totalnego „...( więcej ) Marek Mojsiewicz

Zdrada w Tea Party Kalifornijska część Tea Party ciepło wyraża się o Michalinie Bachmann, która startuje w wyścigu o republikańską nominację na kandydata w wyborach prezydenckich 2012. Oficjalnie jednak grupa Tea Party Express nie poparła jeszcze żadnego kandydata oczekując na wyniki rywalizacji pomiędzy konserwatywnymi kandydatami. Bachmann słabo wypada w sondażach w Iowa. Wyprzedza ją Newt Gringrich, kandydat reprezentujący stary establishment Partii Republikańskiej. Wolnościowiec Ron Paul często albo ląduje lekko poniżej Gringricha lub wyprzedza go, ale pamiętajmy, że to tylko sondaże. Po raz kolejny konserwatyści stają się kulą u nogi ruchu wolnościowego. Co prawda herbaciarze gorąco opowiadają się za polityką cięć i oszczędności oraz rozwoju opartego na wolnym rynku to jednak nie są w stanie pogodzić się z wolnościowymi postulatami o zakończeniu dwóch najbardziej kosztownych wojen: wojny z terroryzmem oraz wojny z narkotykami? Polityka zagraniczna oparta o libertariańską wizję nieinterweniowania w wewnętrzne interesy obcych państw, zmniejszenie ilości baz amerykańskich na świecie, okazuje się nie do zaakceptowania dla herbaciarzy. Bachmann razem z Gringrichem ostro opowiadają się za ewentualnym militarnym rozwiązaniem konfliktu z Iranem, oboje również odnoszą się z niechęcią do muzułmanów oraz gejów. Te dwie ostatnie kwestie media mainstreamowe sympatyzujące z Demokratami podnoszą dość często przedstawiając Bachmann i Gringricha, jako nietolerancyjnych. Z tak przyprawioną twarzą nie da się wygrać wyborów. Tymczasem wolnościowiec Ron Paul na każdym kroku podkreśla jak ważne jest nie szufladkowanie żadnych grup. Libertarianizm, bowiem traktuje każdego człowieka indywidualnie, a nie kolektywnie. My libertarianie nie dzielimy ludzi na gejów, hetero, muzułmanów, białych, lub czarnych. Dla nas, bowiem płeć, orientacja seksualna, wyznanie lub kolor skóry nie mają znaczenia. Tym samym w naszej wizji państwa osoby powołujące się na swoją orientacje lub kolor skóry nie będą otrzymywać żadnych przywilejów ani specjalnych praw, a tym bardziej jakichkolwiek dotacji z budżetu. Nie oznacza to jednak, że zamierzamy uprzykrzać życie komukolwiek. Wręcz przeciwnie. Uważamy na przykład, że państwo powinno przestać zajmować się małżeństwami. Nie należy, bowiem do obowiązków państwa decydowanie, jaka para może zawrzeć związek małżeński, a jaka nie. Zatem opowiadamy się za likwidacją ślubów cywilnych. Małżeństwo można zawierać w odpowiednich kościołach i to jest kwestia tych poszczególnych religii, w jaki sposób zdefiniują one małżeństwo. Osoby niewierzące lub niezgadzające się z definicją małżeństwa zawsze mogą powołać własne organizacje, które będą wydawać swoje własne papierki, jeśli komuś aż tak bardzo na papierku zależy. Żaden z tych papierków ani wydany przez kościoły lub inne organizacje nie będzie mieć dla państwa żadnego znaczenia. Przypominam, że dzieci rodziły się długo przed powstaniem jakiegokolwiek państwa. Rodzina nie musi znajdować się pod specjalnym protektoratem państwa gdyż powoduje to więcej złego niż dobrego. Przykład? Państwo polskie według konstytucji dba o rodzinę jednak przez ostatnie lata mamy spadek narodzin i coraz większą liczbę rozwodów. Pozostawienie tych kwestii w rękach państwa, a co gorsza walka o "tradycyjne wartości" z lewicą, która chce wprowadzić antywartości używając do tego aparatu państwowego to prosta droga na manowce. Właśnie, dlatego takie osoby jak Bachmann i Gringrich nie mają szans w starciu z Obamą. W Polsce natomiast ruch wolnościowy również psują konserwatyści często zgromadzeni wokół pewnego pana, który od 20 lat startuje w każdych wyborach nigdy nie przekraczając magicznych 2%. Tak rozumiany konserwatyzm za bardzo przypomina socjalizm i musi zostać odrzucony, aby ruch wolnościowy stanowił realne zagrożenie i przeciwwagę dla lewicowej wizji świata. To jeden z powodów, dla których przestałem od niedawna uważać siebie za tzw. kolibra (konserwatywnego-liberała), a podpisuję się, jako libertarianin. Zauważyłem po prostu, szczególnie w Polsce, jak bardzo ultrakonserwatyzm ciągnie ruch wolnościowy do dołu szkodząc tym samym również konserwatystom. Moraine

Gibraltar i Smoleńsk. Dwie tragedie, jeden mechanizm? Koniec roku 2011. Jak zawsze czas podsumowań odnoszący się przeważnie do wydarzeń wywołujących dobre lub złe emocje, a co za tym idzie subiektywny. Dla mnie czas się zatrzymał 10 kwietnia 2010 r. Przez pryzmat smoleńskiej tragedii, co najmniej dotąd jak długo nie poznamy przyczyn i okoliczności, w których zginęła polska delegacja, będę oceniać nasze tu i teraz. Tamten sobotni poranek był w końcu – obok straty i bólu- jednym z największych testów dla państwa, wtedy jak nigdy wcześniej mogliśmy powiedzieć: sprawdzam. Po dwudziestu miesiącach od tragedii i tylu samo prawie miesiącach śledztwa, które należy opatrzeć wielkim cudzysłowem, diagnoza jest jednoznaczna: nie przysunęliśmy się do prawdy o tragedii o krok. Owszem, zespół parlamentarny z pomocą naukowców ze Stanów wykluczył zderzenie tupolewa z brzozą, dobre oczywiście i to, jednak w dalszym ciągu nie wiemy, co się stało 10 kwietnia 2010 i z jakich konkretnie przyczyn ludzie nam bliscy – bez względu na to, czy dane nam było się osobiście poznać czy nie, przymiotnik „bliscy” podkreślam z całą mocą – zginęli. Pamiętam jak w programie Dariusza Baliszewskiego z lutego 2008 r., poświęconemu katastrofie gibraltarskiej wypowiadał się m.in. Antoni Chudzyński, były sekretarz ministra Tadeusza Romera, major brytyjskiego kontrwywiadu MI 6, według którego „nigdy nie było żadnej katastrofy gibraltarskiej”. Zdaniem Chudzyńskiego w samolocie, który został wyłowiony z wód Gibraltaru, w ogóle nie było ciała generała Sikorskiego, a Naczelny Wódz i premier Rządu Polskiego na Uchodźstwie miał zostać zamordowany wcześniej w Pałacu Gubernatora. Co ma wspólnego Gibraltar ze Smoleńskiem, można się spytać? Otóż, w przypadku Gibraltaru i Smoleńska mamy to samo: wiemy, że doszło do tragedii, znamy bilans strat, ale wiemy też na pewno, że nie było tak jak się nam to przedstawia. W jednym i drugim przypadku jest całe mnóstwo dziur i niekonsekwencji w oficjalnych wersjach, podobnie zarówno w przypadku Gibraltaru, jak i Smoleńska sprzeczne są relacje świadków. Jedni, jak na przykład Jacek Sasin, widzieli ciała ofiar na Siewiernym, inni, jak dajmy na to operator Sławomir Wiśniewski, nie widzieli szczątków poległych na sugerowanym miejscu zdarzenia. Podobnie było z relacjami dotyczącymi obrażeń, jakie miał odnieść gen. Władysław Sikorski – od jedynie „małej dziurki w oku” po zmasakrowaną twarz „z mózgiem na wierzchu”. W obu przypadkach jest też podawany do publicznej wiadomości zupełnie niejasny i nieprawdopodobny przebieg „katastrof”. Katastrofy takie się po prostu nie zdarzają. „Nigdy się prawdopodobnie nie dowiecie czy oni przeżyli tę katastrofę i ile minut lub godzin żyli po tej katastrofie i czy w związku z tym była im udzielana jakakolwiek pomoc” – mówiła 22 grudnia Małgorzata Wassermann, córka śp. Zbigniewa Wassermanna, podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu ds. zbadania katastrofy smoleńskiej. Odnosząc się do dokumentacji dotyczącej sekcji zwłok stwierdziła, że Rosjanie od początku do końca poświadczali nieprawdę, za niepełną uznała także polską opinię dotyczącą przyczyn śmierci jej ojca, gdyż zabrakło w niej np. badań świadczących o „wykluczeniu osób trzecich” w spowodowaniu katastrofy. Sformułowanie „nigdy się prawdopodobnie nie dowiecie, czy oni przeżyli tę katastrofę” brzmi znamiennie. Małgorzata Wassermann, związana tajemnicą śledztwa, nie może zdradzać szczegółów. W tym jednym jednak zdaniu mówi bardzo wiele. Przeczytajmy je, zatem jeszcze raz uważnie. Czy możemy w tej sytuacji wykluczyć, jako błędny trop profesora Jacka Trznadla, wybitnego sowietologa, który 19 kwietnia 2010 r., jako Przewodniczący Rady Polskiej Fundacji Katyńskiej, zwrócił się w liście do otwartym do premiera Donalda Tuska o umiędzynarodowienie śledztwa mającego wyjaśnić przyczyny tragedii z 10 kwietnia, a następnie z jego inicjatywy zostało zebrane pod tą inicjatywą ponad 300 tysięcy podpisów? Jacek Trznadel w swoim ostatnim tekście, niemal przemilczanym niestety w blogosferze, podaje nie po raz pierwszy w całości w wątpliwość całą tzw. oficjalną narrację nie wykluczając przy tym miejsca, na którym miało dojść do tragedii. „Zaraz po 10 kwietnia, pierwsze moje wrażenia z oglądanych filmowych reportaży z Siewiernego: tu i tam widać duże szczątki samolotu i całkowicie pustą przestrzeń pomiędzy nimi. Żadnych niedużych fragmentów rozbitej maszyny, szczątków, żadnych przedmiotów należących do pasażerów. Jakiegoś porozrzucanego bagażu osobistego. A przede wszystkim żadnych zwłok. Żadnych porozrzucanych ubrań. To budziło ogromne zdziwienie. Zwłoki mogły być już usunięte, ale cała reszta? Wrażenie, że to nie są zdjęcia zaraz po rozbiciu się Tupolewa. Mówiłem sobie: przecież w kabinie było 120 foteli z jakiegoś lekkiego metalu, nic nie widać, ani całych, ani porozbijanych. Ta pustka… Nie wyglądało to zgoła na uchwycenie sytuacji zaraz po wypadku. Potem, w toku nadchodzących reportaży, ciała pasażerów pojawiały się nagle, nie wiadomo, gdzie znalezione, wręcz tajemniczo. Nikt nie zmarł przed chwilą i nie dogorywał. Żadnych zdjęć „rumowiska” wypadku, nawet z oddalenia. Nie wyjmowano ciał z jakiegoś kłębowiska korpusu samolotu. Żadnych ujęć z akcji ratowniczej. Nie wiadomo nawet, jaki obszar zalegały ciała. Nie wiadomo, skąd „postronni” Rosjanie wzięli wiedzę, w formie powtarzającego się zdania „Wsie pogibli”…, Kto zdecydował się to nadać, lub się na to ośmielił. Bo musiało to pochodzić z jakiegoś jednego źródła.” – relacjonuje swoje obserwacje Trznadel w artykule „Może gdzie indziej, ale na pewno”. „A jeśli masakra nastąpiła nie na Siewiernym?” – pyta autor. Na tego rodzaju pytania nie ma miejsca w tak zwanej przestrzeni publicznej. Nie pytają dziennikarze, bo jedzą z ręki wydawcom, nie pytają politycy, bo myślą o kolejnej kadencji i w związku z tym starają się, by wszystkie wypowiedzi zmieścić w do bólu przewidywalnym schemacie. Czy nie możemy jednak pytać my? „Tajność i dezinformacja to najskuteczniejsza broń armii sowieckiej i całego systemu komunistycznego. (…) Rosyjskie określenie kamuflażu – maskirowka – jest podobnie jak słowo razwiedka, niemożliwe do wiernego przetłumaczenia. Maskirowka oznacza wszystko, co wiąże się z zachowaniem tajemnicy i wprowadzeniem nieprzyjaciela w błąd w kwestii planów i zamierzeń najwyższego dowództwa sowieckiego. Maskirowka ma szersze znaczenie niż „podstęp” i „kamuflaż” razem wzięte.” – pisał Wiktor Suworow w „Specnazie”. Anatolij Golicyn w „Nowych kłamstwach w miejsce starych” przedstawił mechanizm sowieckiej deiznformacji. Warto wziąć pod lupę wspomniany tekst Trznadla i przywołane pozycje Suworowa i Golicyna, a następnie skonfrontować to z propagandą na temat wydarzeń 10 kwietnia 2010. Wnioski mogą być zaskakujące. Albo i nie. Piotr Jakucki

Traktat gwarantuje, Trybunał odbiera Europejski Trybunał Sprawiedliwości nakazuje Polsce zwiększenie limitu inwestowania emeryckich składek za granicą przez otwarte fundusze emerytalne. Limit 5-procentowy łamie, zdaniem Trybunału, zasadę swobody przepływu kapitału. Tymczasem według traktatu akcesyjnego OFE mają charakter funduszy publicznych, a więc nie podlegają wspomnianej zasadzie. Pięcioprocentowy limit inwestycji zagranicznych otwartych funduszy emerytalnych łamie unijną zasadę swobody przepływu kapitału - orzekł Europejski Trybunał Sprawiedliwości (ETS) w Luksemburgu. Trybunał podzielił w tej sprawie opinię Komisji Europejskiej, która dwa lata temu skierowała do niego skargę na Polskę. ETS zauważył, że oprócz limitów ilościowych Polska wymaga także od OFE limitów jakościowych w odniesieniu do inwestycji zagranicznych, takich jak wysoki rating zagranicznych akcji i obligacji oraz odmienne niż w kraju rozliczanie kosztów transakcji. Strona polska utrzymywała podczas procesu, że OFE nie są elementem prywatnego sektora ubezpieczeniowego, lecz częścią finansów publicznych, i w związku z tym nie ma do nich zastosowania zasada swobody przepływu kapitału. O publicznym charakterze OFE świadczy m.in. obowiązkowa przynależność ubezpieczonych do II filara. - Nawet gdyby przyjąć, że środki przydzielone OFE mają charakter publiczny, ta okoliczność sama w sobie nie wystarcza do wyłączenia wobec nich zasady swobodnego przepływu kapitału, ponieważ OFE prowadzą działalność gospodarczą - uznał jednak luksemburski Trybunał. Ministerstwo Finansów twierdzi, że Trybunał nie zakwestionował samego faktu limitowania inwestycji zagranicznych OFE, lecz wysokość tego limitu. - Trybunał wskazał na podobieństwo sytuacji OFE do tej, jaka zachodzi w wypadku instytucji pracowniczych programów emerytalnych. Dyrektywa z 2003 r. wprowadza dla programów pracowniczych 30-procentowy limit inwestowania za granicą - powiedziała Małgorzata Brzoza, rzecznik Ministerstwa Finansów. Według niej, Polska powinna przedstawić konkretne dane uzasadniające, dlaczego u nas limit inwestycji zagranicznych OFE wynosi nie 30 proc., lecz tylko 5 procent. Dalsza procedura związana z wykonaniem wyroku ETS przewiduje, że Komisja Europejska ponownie podniesie wobec Polski zarzuty, a Polska się do nich odniesie. Resorty finansów, pracy i spraw zagranicznych mają ustalić w tej sprawie wspólne stanowisko.

Mamy gwarancje traktatowe - Publiczny charakter OFE Polska ma zagwarantowany traktatowo w momencie akcesji do Unii Europejskiej. Negocjując traktat, Polska do końca podtrzymywała stanowisko, iż OFE są elementem sektora finansów publicznych, zaś Komisja Europejska naszego stanowiska nie zakwestionowała, i tak stanęło w traktacie. Dlatego też traktat nie wyznaczył nam żadnego okresu przejściowego na dostosowanie przepisów o OFE do prawa europejskiego, chociaż zrobił to w odniesieniu do Węgier. To było jedno z większych zwycięstw polskich negocjacji akcesyjnych - wyjaśnia dr Cezary Mech, który uczestniczył w negocjacjach akcesyjnych dotyczących OFE, jako ówczesny prezes Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (UNFE). - Nie wiem, na jakiej podstawie zostaliśmy postawieni przed Trybunałem, skoro publiczny charakter OFE mamy zagwarantowany w traktacie akcesyjnym, przyjętym w referendum - dodaje finansista. Jedyny obowiązek dostosowania przepisów po stronie Polski dotyczył pracowniczych programów emerytalnych prowadzonych przez powszechne towarzystwa emerytalne, które to programy nie są częścią publicznego zabezpieczenia emerytalnego. Polska wywiązała się z tego obowiązku, podnosząc limit inwestycji zagranicznych PTE w ramach programów pracowniczych do 30 procent. Powszechne towarzystwa emerytalne prowadzą działalność gospodarczą, ale PTE to nie to samo, co OFE, które są funduszami publicznymi. Czy rząd indagowany w tej sprawie przez Komisję Europejską, a potem przez Trybunał, nie zapoznał się z zapisami traktatu? A może w tajemnicy przed opinią publiczną wpisano doń coś, o czym nawet negocjatorzy nie byli poinformowani? Może potrzebne będzie nowe referendum? "Nasz Dziennik" tuż przed akcesją zapytał o status OFE w Unii Europejskiej ówczesną minister ds. europejskich Danutę Hźbner. Pani minister była zaskoczona pytaniem i w odpowiedzi streściła jedynie oficjalne polskie stanowisko. W każdym razie rząd będzie teraz musiał sprawę dogłębnie wyjaśnić. Konsekwencje podniesienia limitu inwestycji zagranicznych OFE z 5 proc. do 30 proc. będą bardzo poważne zarówno dla ubezpieczonych, jak i dla Polski.

Rozhuśtają rynek - Ryzyko inwestowania środków OFE wzrośnie, ponieważ dojdzie ryzyko kursowe - tłumaczy Paweł Pelc, były wiceszef urzędu nadzorującego OFE. - Im mocniejszy będzie kurs złotego, tym mniejsze oszczędności emerytów i na odwrót. Zwiększy się zmienność jednostek uczestnictwa w OFE, zaś wysokość świadczeń emerytalnych będzie w jeszcze większym stopniu zależna od momentu przejścia na emeryturę. Wzrosną też koszty inwestowania, ponieważ firmy zarządzające OFE, nie znając dobrze rynku zagranicznego, będą zmuszone korzystać z usług zagranicznych firm zarządzających. Jeśli tego nie zrobią, ryzykują, że będą miały niższe stopy zwrotu z inwestycji. Czy w dobie kryzysu OFE mogą stracić na zagranicznych rynkach pieniądze emerytów? - Bardziej chodzi o ryzyko spadku wartości niż całkowitej utraty oszczędności - twierdzi Pelc. Po pierwsze, firmy zarządzające gwarantują pokrycie z własnej kieszeni niedoboru, choć są to po części gwarancje papierowe, jeśli porównać wielusetmiliardowe aktywa OFE z kapitałem firm zarządzających. Kolejnym gwarantem jest bank-depozytariusz, w którym ulokowane są środki OFE. Na końcu wreszcie są gwarancje państwa dla naszych oszczędności w OFE. - Casus Grecji pokazuje jednak, że gwarancje nie zawsze się materializują - zaznacza nasz rozmówca. Przy operacji redukcji długów Grecji prywatni inwestorzy musieli zadeklarować "dobrowolny udział" w stratach i właśnie z powodu owej wymuszonej przez polityków "dobrowolności" nie mogą teraz dochodzić zwrotu strat od gwarantów długu greckiego, czyli banków inwestycyjnych, które wystawiały greckie CDS-y zabezpieczające inwestorów (nabywców greckich obligacji) na wypadek bankructwa tego kraju. Okazuje się, zatem, że nawet inwestorzy finansowi podczas obecnego kryzysu w strefie euro bywają wystawieni do wiatru, a cóż dopiero szary emeryt z dalekiej Polski. Zwiększenie inwestycji OFE w zagraniczne aktywa zmniejszy ilość środków na polskiej giełdzie, utrudniając naszym przedsiębiorstwom dostęp do kapitału i osłabiając wzrost gospodarczy. Będzie też miało negatywny wpływ na rozwój naszego rynku kapitałowego, bo trzeba pamiętać, że dla wielu podmiotów zagranicznych debiutujących na warszawskim parkiecie magnesem była obecność stabilnego inwestora w postaci OFE, obracającego wielomiliardowymi środkami. - Rząd będzie miał problem ze sfinansowaniem swoich potrzeb pożyczkowych ze względu na ograniczenie popytu - podkreśla Paweł Pelc. OFE większą część środków inwestowały, bowiem dotąd w polskie obligacje. Wypływ emeryckich oszczędności na rynki zagraniczne wiąże się z koniecznością zamiany ich na rynku na obce waluty, a potem z ponowną wymianą walut na złote. - Wymiana na rynku znacznych środków spowoduje wzrost zmienności na rynku złotego, kurs przy każdej z tych operacji będzie podlegał silnym wahnięciom, słowem - OFE będą "huśtały" złotym - ostrzega Pelc, zaznaczając, że daje to duże pole dla spekulacji. W efekcie Narodowy Bank Polski, aby utrzymać stabilność polskiej waluty, będzie musiał dysponować znacznie większymi rezerwami walutowymi niż obecnie.”

TRZY NEGATYWNE ZJAWISKA Włochy sprzedały dzisiaj €9 mld sześciomiesięcznych bonów przy rentowności 3,251%dwa razy taniej niż podczas ostatniej aukcji. Trzy nadchodzące lata będą „tłustymi”-mamy mało emerytów i tragicznie mało dzieci, zamiast których fundowaliśmy sobie długi Podczas Świąt banki europejskie w ramach braku zaufania do siebie samych ulokowały w EBC rekordowe środki w wysokości €411,813 mld, a wczoraj jeszcze więcej, bo €452,034 mld na zaledwie 0,25%. Jednocześnie pożyczyły od EBC nie mogąc uzyskać środków z rynku międzybankowego odpowiednio €6,131 mld i €6,225. Po rekordowej trzyletniej pożyczce, jaką uzyskały od EBC w wysokości €489 mld budzić musi to zdziwienie i zaniepokojenie czy środki te będą służyły wsparciu wzrostu gospodarczego czy też jedynie zrolowaniu swoich własnych, które w I kw. 2012 r. zapadają w kwocie €213 mld. Dlatego zarówno dzisiejsza jak i jutrzejsza emisja we Włoszech będą obserwowane z uwagą: „Dec. 28: Italian bond auction

Dec. 29: €5.23 billion of Greek debt falls due. Italian bond auction

Dec. 30: €750 million of Greek debt falls due.”

Moim jednak zdaniem ostatnie działania zarówno EBC jak i UE pogłębiają chorobę największych instytucji finansowych tworząc z nich piramidy finansowe, które są w stanie funkcjonować jedynie, gdy zapewniony jest dopływ gotówki większy niż jej odpływ. Narażając kluczowe organizacje gospodarcze na dewastującą „pokusę nadużycia”. A w ramach snucia okołoświątecznych prognoz krajowych polecam jedną z moich wypowiedzi:

„Jeśli spojrzeć na kwestie gospodarcze, ten rok i nadchodzące trzy następne będą latami „tłustymi”. Jeszcze mało emerytów, którzy chorują i (niestety) tragicznie mało dzieci, zamiast których fundowaliśmy sobie długi. Więc jeśli chodzi o finanse - żyło nam się dobrze, ale na kredyt. Najważniejsze są trzy zjawiska, wszystkie trzy negatywne. Po pierwsze nie zrobiono prawie nic, a właściwie nic, aby Polacy mieli więcej dzieci, a więc nadal pogarsza się struktura demograficzna społeczeństwa. Nie zrobiono też nic, aby powstrzymać emigrację ludzi młodych, zwłaszcza, jeśli chodzi o tworzenie nowych, lepiej płatnych miejsc pracy, co więcej - kontynuowana była zła prywatyzacja, która zaczęła obejmować nawet branże monopolistyczne, jakie z natury rzeczy nie powinny być prywatyzowane. Po drugie - rząd nie zrobił nic, aby zracjonalizować wydatki budżetowe. Po trzecie - nie ma właściwej odpowiedzi na kryzys euro, która separowałaby nas od odpowiedzialności za długi, jakie udzieliły kraje bogate krajom peryferyjnym strefy. Dyskutuje się również absurdalny pomysł przekazania rezerw NBP MFW, zamiast zrezygnować z drogiej linii kredytowej, aby MFW mógł te środki przeznaczyć Włochom i bankom niemiecko-francuskim.” Cezary Mech

Trzeci oręż globalizmu Od zarania dziejów współzawodnictwo poszczególnych grup społecznych, plemion, narodów i ras odbywało się przy pomocy trzech rodzajów oręża: militarnego (fizycznej przemocy), gospodarczego (przejmowania dóbr materialnych), oraz cywilizacyjno-kulturowego (narzucanie idei, religii, obyczajów, zasad i języka). W różnych okresach rozwoju ludzkości różne były proporcje zaangażowania poszczególnych rodzajów „oręża” w tych zmaganiach. Najprymitywniejszą formą była zawsze przemoc fizyczna, czyli oręż militarny. Nie wymagał on nigdy nadmiaru inwencji a dawał zwykle najszybsze rezultaty. Z tego też powodu stanowił on główną metodę agresji międzyludzkiej. W miarę rozwoju cywilizacyjnego ludzkości coraz większego znaczenia nabierał też „oręż ekonomiczny”. Potężnymi stawali się ci władcy i te narody, które były w stanie skupić jak największe terytorium, gdyż ziemia i jej zasoby stanowiły podstawę gospodarki, a więc wykładnik siły materialnej. Wypracowany system zależności lennych, kontrybucji i podatków płaconych suwerenom dywersyfikował stopniowo tą metodę dominacji. Z czasem cywilizacja i kultura zaczęły nabierać znaczenia oręża. W tym obszarze, na podobieństwo ekonomii, w której zgodnie z teorią naszego wielkiego rodaka Mikołaja Kopernika: „gorszy pieniądz wypiera lepszy”, prymitywniejsza kultura wypierała szlachetniejszą. Grecję, kolebkę naszej kultury, podbili rzymscy „barbarzyńcy”. Z czasem sami stworzyli najwspanialszą w dziejach ludzkości cywilizację i kulturę, tylko po to by ulec germańskiej dziczy z północy, która wtrąciła cały kontynent w „noc” średniowiecza. To ostatnie zaś korzystając z niewyczerpanego źródła kultury rzymskiej i chrześcijańskiej, wyprowadziło nasz kontynent na czołowe miejsce w świecie. Nie inaczej mają się sprawy w dobie globalizmu. Znacznym zmianom uległy jednak proporcje w stosowaniu poszczególnych rodzajów oręża. Euroatlantyckie imperium (USA & UE) nie wzdraga się przed użyciem siły militarnej kiedykolwiek uznana zostaje ona za „produktywną”, ale głównym orężem jest dziś niewątpliwie ekonomia, a zwłaszcza finanse. Przy ich pomocy dzisiejsi hegemoni mogą rabować, doprowadzać do nędzy i pełnej zależności całe kontynenty. Niewątpliwą zaletą tej broni jest jej „niezauważalność” dla narodów będących celem agresji. Z tego powodu nie podejmują one żadnych działań obronnych. Jeśli w pewnym momencie sytuacja ekonomiczna ulegnie takiemu pogorszeniu, że dane społeczeństwo nie może już jej dłużej tolerować, jego działania obronne wymierzone są jedynie w miejscowych wykonawców finansowej agresji, do jakich należą rodzimi oligarchowie i własny rząd. Tymczasem rzeczywisty agresor znajdują się daleko poza jego zasięgiem. W ten sposób w ciągu ostatniego dwudziestolecia udało się zamienić Polskę w kolonię a Polaków w ekonomicznych niewolników. Podobny scenariusz realizowany jest obecnie w Grecji, a w kolejce oczekują następne europejskie nacje, które dotychczas postrzegane były przez Polaków, jako „lepsze”. Trudno przecenić reperkusje, jakie ta agresja przyniosła Polsce, a wkrótce przyniesie innym Europejczykom. Deindustrializacja spowodowała ogromne bezrobocie, a w konsekwencji brak jakichkolwiek perspektyw rozwojowych dla młodego pokolenia. Rezultatem jest gigantyczna emigracja oraz spadek przyrostu demograficznego stanowiące w swej istocie „miękkie” ludobójstwo dokonywane na Polakach za pomocą finansowych instrumentów. Czy jednak wszystkie plagi, jakie dotykają obecnie Polaków można tłumaczyć tragiczną sytuacją gospodarczą? Wiele krajów świata znajduje się w jeszcze gorszej. Przykładem jest sąsiadujący z nami Bliski Wschód. Pomimo nędzy, brutalnych dyktatur sprawujących tam władzę, wojen i braku stabilizacji, społeczeństwa tego rejonu charakteryzuje wysoka dynamika demograficzna, oraz silne przywiązanie do kulturowych tradycji i religii. Procentowa emigracja z krajów arabskich do UE jest minimalna i często tymczasowa. Arabki, w przeciwieństwie do Polek nie uganiają się po naszym kontynencie jak szalone w poszukiwanie jakiegokolwiek niedopiętego miejscowego rozporka, w który można by wskoczyć i tym samym zapewnić sobie „lepszą przyszłość”. Ci, którzy wyemigrowali wykazują pełne przywiązanie do swych tradycji i religii, oraz patriotyzm. Niejednokrotnie, gdy nadarza się sposobność powracają do swych ojczyzn i to nawet tak ciężko doświadczonych przez los jak Palestyna czy Irak.

Czemu przypisać taką różnicę w zachowaniu? Odpowiedź na to pytanie daje skala sukcesu trzeciego zaangażowanego przez globalizm oręża, jakim jest kulturkampf. W sformalizowanej postaci znany jest on obecnie pod amerykańskim terminem HTS (Human Terrain System). Armia amerykańska używa go w celu „rozmiękczenia” społeczeństw państw będących ofiarami agresji USA, lub tych, na które ją się aktualnie przygotowuje. Zadania stawiane przed HTS są dwukierunkowe. Z jednej strony ma on dostarczyć wojsku informacji na temat specyfiki kulturowej danego społeczeństwa, z drugiej zaś dostarczyć temuż atrakcyjnych wartości cywilizacyjno-kulturowych Zachodu w ogólności a Stanów w szczególności. Znajomość specyfiki kulturowej danego państwa pozwala Amerykanom unikać „gaf obyczajowych” mogących niepotrzebnie dodatkowo rozdrażniać autochtonów. Pozwala też na opracowywanie efektywnych strategii skierowanych na manipulowanie, skłócanie, czy przekupywanie poszczególnych odłamów okupowanego społeczeństwa. Drugi kierunek działania to szerzenie wśród lokalnej populacji zachodnich wartości kulturowych. Na główny cel tych działań wybierane są zwykle kobiety. Z natury skłonne są one do fascynacji „błyskotkami”, za jakie można uznać zachodnią konsumpcyjną kulturę masową. Ważniejszy jest jednak fakt, że to kobiety odpowiedzialne są głównie zarówno za prokreację, jak i wychowanie młodego pokolenia w rodzinie. Jak ważnym jest stan ich ego świadczy stare żydowskie powiedzenie, że „jeśli mężczyzna upada to upada sam, a gdy kobieta to z nią całe społeczeństwo?. Tak, więc sukces polegający na zdemoralizowaniu kobiet stanowi imperatyw w procesie niszczenia i zniewalania społeczeństw. Jeśli uda się osiągnąć ten cel w przypadku młodych kobiet w jednym tylko pokoleniu, to dalszy proces degrengolady biegnie już niejako automatycznie i samoistnie się katalizuje. Dynamiczny rozwój technologii informatycznej na przełomie stuleci znacznie ułatwił powyższe zadanie. Pomimo to HTS nie może pochwalić się nadmiernymi sukcesami na terenie krajów islamu. Surowe prawa, którym poddane są kobiety w tych społeczeństwach znacznie utrudniają lub wręcz uniemożliwiają penetrację ich świadomości przez zachodnie ideały. Stąd też wynika skwapliwość, z jaką Zachód pragnie „wyswobodzić” kobiety islamu z „ucisku i niewoli” swych ojców, braci, mężów i synów. Nie jest moją intencją ocenianie kanonów kulturowych obcej nam cywilizacji, pragnę jedynie podkreślić, że „troska” Zachodu o tamtejszą kobietę nie ma nic wspólnego z altruizmem. O ile zachodni kulturkamf nie może poszczycić się większymi sukcesami na obszarze islamu, o tyle święci on ogromne tryumfy w krajach byłego bloku sowieckiego. Wyrwane z szarej komunistycznej egzystencji społeczeństwa tego rejonu zgłodniałe są kolorowego luksusu i wolności, które utożsamiają z awansem na „prawdziwego człowieka”. Należy podkreślić, że atak na te kraje odbywa się pod przywództwem Niemiec. Pomimo, że HTS nie jest tam bezpośrednio wykorzystywany, to wszelkie jego osiągnięcia grają zasadniczą rolę. Dostarczana do Polski i innych krajów „papka” pop-culture jest zasadniczo amerykańska, gdyż to właśnie ona od dawna zdominowała cały Zachód z Niemcami włącznie. Czy trzeba przeciwstawiać się tej „naturalnej” globalistycznej tendencji? Być może amerykańska kultura ubogaca naszą polską? Los tak zrządził, że wyrósłszy w polskiej kulturze, całe swe dotychczasowe dorosłe życie spędziłem w stolicy amerykańskiej pop-culture, jakim jest Los Angeles (Hollywood). Miałem okazję dobrze ją poznać zarówno od błyszczącego frontu, jak i od brudnego podwórka. Co więcej, miałem sposobność na dokładne przyjrzenie się rezultatom, jakie przynosi ona społeczeństwu jej twórców. Powstrzymam się od szerszej oceny wspomnianych wyżej aspektów tym bardziej, że z natury swej musi ona być uznana za subiektywną. Ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że potwierdza ona zacytowaną na wstępie zasadę, według której niższa prymitywna kultura wypiera doskonalszą bardziej wyrafinowaną. Być może w takim razie należy poddać się tej „regule dziejowej” i zaakceptować nieuchronny los zmieniający nas Ludzi w bydło? Od pewnego czasu, pragnąc odnowić dawną znajomość języka rosyjskiego, zacząłem oglądać najbardziej masowe i ogólnie dostępne kanały telewizji rosyjskiej: Channel One Russia i RTR. Dygresję tą zamieszczam jedynie w celu ostudzenia „czujności ideologicznej” wielu polskich patriotów, którzy z takim zaangażowaniem zwróceni są na wschód w celu wypatrzenia zbliżającego się zagrożenia rosyjskiego, że nawet nie zauważyli jak Niemcy od zachodu dokumentnie im dupy obrobili. Mam nadzieję, że dzięki temu wyjaśnieniu nie zostanę zakwalifikowany przez nich do grona agentów KGB działających sekretnie na polskim odcinku. Przy tym nie jest moim zamiarem negowanie wrogiego nam charakteru wielkoruskiej władzy, która w ścisłej współpracy z Niemcami niszczy polską państwowość. Na pewno nie leży to w interesie narodu rosyjskiego, który w momencie skonsumowania wspomnianego sojuszu stanie znów oko w oko ze śmiertelnym wrogiem Słowian, germańskim Drang nach Osten. Wydaje się, że stereotypy myślowe zwykłych Rosjan dotyczące zarówno Polski i Polaków, jak Niemców różnią się znacznie od tych prezentowanych przez władze. W oglądanych przeze mnie programach rozrywkowych niejednokrotnie usłyszeć można tzw. „dowcipy etniczne”, także te dotyczące Polaków. Wszystkie, które dotąd słyszałem były w pełni strawne dla Polaka, w przeciwieństwie do obraźliwych nasyconych jadem nienawiści i pogardy „Polish jokes” rodem z krajów anglosaskich czy Niemiec. W charakterze kontrastu zacytuję tu jeden niedawno usłyszany dowcip w jakimś stopniu charakteryzujący stosunek zwykłych Rosjan do Niemców:

Jakie trzy rzeczy musi koniecznie zrobić każdy rosyjski turysta w Europie? Popływać w basenie hotelowym, napić się wody z tego basenu i wrzucić doń Niemca. Należy tyko życzyć sobie by zaczynający się w Rosji ferment usunął ze szczytów władzy rezydujące tam obecnie szumowiny i wprowadził uczciwych Rosjan. Pozostając przy temacie rosyjskiej rozrywki (popularnej i poważnej) należy podkreślić, że jej poziom artystyczny i kulturowy stoi o całe niebo wyżej od amerykańskiego, nie wspominając już o murzyńskim śmieciu serwowanym codziennie polskiej młodzieży przez Polsat czy TVN. Jak więc widać można oprzeć się wspomnianej uprzednio „regule dziejowej?. W trakcie mych telewizyjnych lekcji rosyjskiego nie omijam też fabularnych produkcji, wliczając w to nawet z natury prymitywne opery mydlane. W większości z nich daje się zaobserwować wątek ukierunkowany na promowanie wartości rodzinnych i macierzyństwa. Wiele ukazuje też całe zło aborcji i jej niekończące się konsekwencje. Rosyjscy twórcy filmowi prezentują nawet tak skomplikowany problem, jakim jest gnębiąca, w równej mierze Rosjanki, co Polki, patologia polegająca na nieprzepartej pokusie sprzedawania siebie w zamian za „dobrobyt”. Patologia ta w praktyce wyraża się nieokiełznaną gonitwą za zagranicznymi mężami lub partnerami. Twórcy owi ośmielają się promować tezę, że „nie wszystko złoto, co się świeci”, że nie zawsze ta forma zakamuflowanej prostytucji staje się przepustką do lepszego życia, a nawet, jeśli tak to nie oznacza ono automatycznie szczęścia, a często nawet wręcz przeciwnie. Takie „szkolenie” bardzo przydałoby się zdemoralizowanym do szpiku kości Polkom. A co oferują im w tej dziedzinie „polskie” media? Nigdy niekończący się instruktarz, jak najskuteczniej wpakować się komuś do łóżka. Przy czym najlepiej, jeśli będzie to łóżko należące do cudzoziemca, a już idealnie do murzyna, Araba, czy innego przedstawiciela obcego nam kręgu kulturowego. A wszystko to promowane jest przez media z taką gorliwością, jakby Polki ciągle jeszcze nie dzierżyły w tej konkurencji tytułu mistrzyń świata. Porównując idee przewodnie lansowane w rosyjskich i polskich mediach widać wyraźnie, że o ile te pierwsze służą interesom narodu rosyjskiego, o tyle drugie nakierowane są na spowodowanie jak największych szkód naszemu społeczeństwu. Nie jest to odkrywczy wniosek. Fakt kontroli wszystkich głównych mediów naszego kraju przez wrogą Polsce agenturę jest od dawna tajemnicą poliszynela. Biorąc pod uwagę ten istotny fakt, można zaryzykować tezę, że nawet w przypadku gdyby z nieba rzeczywiście zaczęła spadać unijna manna (jak to Polakom obiecywano) i gdyby nasze wojsko przewyższyło swą potęgą Budeswehrę, to i tak III RP byłaby pariasem Europy, a jej obywatele wstydziliby się zarówno jej jak i samych siebie. Żadna materialna potęga nie skompensuje, bowiem nicości duchowej, tak jak żadna materialna potęga nie jest w stanie pokonać duchowej wielkości. Wydawałoby się, że ta oczywista prawda znana jest dobrze naszym narodowym liderom. Nie, kto inny jak właśnie polscy przywódcy Kościoła Katolickiego propagowali wizję zbawiennego wpływu polskiego chrześcijaństwa na zachodnie neopogaństwo. Wizja ta stanowiła kamień węgielny projektu polegającego na wtłoczeniu naszej Ojczyzny w struktury unijne. W rezultacie tego Polska stała się nie tylko jednym z najbiedniejszych i najbardziej upodlonych państw wspólnoty (także tych postkomunistycznych), ale również przodującym pogańskim barbarzyńcom tejże. Z tego powodu głośno rozlega się dziś chichot historii a właściwie samego szatana. Można zrozumieć to, że uwarunkowania zewnętrzne okazały się silniejsze od Ducha Narodu i całą władzę w III RP zagarnęli wrogowie Polski, ale także (a może przede wszystkim) Chrystusa. Trudniej już zrozumieć postawę polskich katolików, który pozostają bierni w obliczu tej sytuacji. Katastrofalny stan moralny społeczeństwa, który leży u podstaw wszystkich innych kataklizmów, jakie dotknęły naszą Ojczyznę w ostatnich dekadach, nie jest preferowanym tematem do dyskusji. Najlepiej taktownie go omijać, a jeśli się nie da to załatwiać całą sprawę gładkimi okrągłymi truizmami takimi jak to, że należy przestrzegać nakazów dekalogu, nauki społecznej kościoła, moralności itp. Z takimi deklaracjami każdy formalnie się zgadza, nawet ten, kto je całkowicie w praktyce ignoruje. Nic z tych deklaracji nie wynika i do niczego one nie prowadzą. Katoliccy intelektualiści, jeśli już zdecydują się na podjęcie tej tematyki to starają się analizować ją na poziomie naukowo-teologicznym a nie praktycznym. Taka taktyka zapewnia im bezkonfliktowość, ale ze społecznego punktu widzenia jest całkowicie bezproduktywna. Owszem oburzamy się na obecność Palikota w Sejmie, parady homoseksualistów, czy propagandę aborcji, zapominając przy tym, że są to symptomy choroby a nie jej przyczyny. A jak uczy praktyka, leczenie objawowe z góry skazane jest na niepowodzenie. Jakoś nikt nie może zdobyć się na odwagę powiedzenia, wprost, że zasadniczą przyczyną wszelkiego zła trapiącego naszą Ojczyznę jest fakt, że znaczna część społeczeństwa, a w szczególności ta ukształtowana w III RP to wymóżdżeni ignoranci, bezideowi oportuniści, oraz wyzbyte jakichkolwiek hamulców moralnych prostytutki. A na dodatek, że na nich wszystkich ciąży ogromny balast skrzętnie ukrywanego przed sobą i otoczeniem kompleksu niższości, wynikającego z podświadomej negatywnej autooceny swego ego. Gdyby prominentne koła katolickich intelektualistów zdobyły się na odwagę publicznego wyartykułowania powyższej diagnozy, można by opracować program sanacyjny i wyrwać przynajmniej część tych osób z ich upodlenia. Byłoby to z wielkim pożytkiem i dla nich i dla naszej Ojczyzny. Wygodniej jest jednak udawać, że problem takowy nie istnieje, lub jest na tyle marginalny, że nie warty nawet wzmianki. Nawet w obecnej krytycznej sytuacji polscy katolicy posiadają środki (w tym medialne) do podjęcia prób przeciwdziałania zaistniałej sytuacji, choćby metodami stosowanymi przez Rosjan. A tak to pozostała nam tylko modlitwa. Jest to niewątpliwie wygodna postawa, ale trącąca nieco faryzejstwem. Oczywiście nie można negować, że promowanie modlitwy jest najistotniejsze. Wiara i modlitwa czyni cuda. Warto by jednak wyjść trochę naprzeciw tym cudom. Dla zdemoralizowanej do cna polskiej młodzieży, a zwłaszcza kobiet nie będzie ona wystarczająco atrakcyjna do zwrócenia ich uwagi. Natomiast młode ladacznice może ewentualnie przyciągnąć do Dobra ciekawy film, program publicystyczny lub rozrywkowy, który przy okazji przemyci do ich podświadomości wartości zgodne z nauką Chrystusową. W obecnej krytycznej sytuacji nie można zaniedbywać żadnej metody prowadzącej do sanacji moralnej i narodowej naszego społeczeństwa. W przypadku jej braku, na nic zdadzą się wszelkie wysiłki w sferze materialnej. Z góry zdane one będą na niepowodzenie, a Naród na rychłą ostateczną anihilację.

Ignacy Nowopolski Blog

Noworoczna szopka robi krok do przodu, czyli jaki był rok 2012 Wybierzmy się w podróż w czasie. Jest grudzień 2012 roku, w Warszawie zalega dwumetrowa warstwa śniegu, drogowcy i kolejarze po raz kolejny dali się zaskoczyć zimie. Do Zalesia Górnego wraca się z centrum trzy godziny, pociąg z Warszawy do Gdańska jechał trzy dni. Podróżni mają dużo czasu, żeby zastanowić się nad tym, jaki był rok 2012. Wszyscy pamiętamy niesamowite anomalie pogodowe 2012 roku. O ile globalne ocieplenie wciąż jest kwestionowane, to pod koniec roku nikt nie kwestionuje, że pogoda stała się bardzo zmienna, a zmiany gwałtowne. Po bezśnieżnej zimie, ku utrapieniu dzieci, śnieg spadł w kwietniu i maju, a 10-stopniowy mróz, który trwał, co prawda tylko kilka dni, doprowadził do rozpaczy rolników. Latem temperatura w Polsce przekroczyła 45 stopni, w kilku miastach rzeki zamieniły się w błotniste kanały, po raz pierwszy racjonowano wodę i wprowadzono karę za podlewanie ogródków. Wpływowi salonowi dziennikarze winą za wszystko obarczyli PiS, co potwierdziły badania opinii publicznej. Jednak wahania pogody były niewielkie w porównaniu z wahaniami na rynkach finansowych. W styczniu agencje obniżyły ratingi wszystkim krajom strefy euro, Włochy sprzedały tylko połowę obligacji na aukcji, a ich oprocentowanie przekroczyło 8 proc. Kilka dni później duży bank francuski ogłosił bankructwo. Pomimo błyskawicznej akcji ratunkowej podjętej przez rząd Francji pod kasami banku ustawiły się kolejki. Oprocentowanie obligacji rządu przekroczyło 7 proc., bo zaczęto się obawiać, że koszty ratowania francuskiego sektora bankowego, którego aktywa są trzyipółkrotnie większe od francuskiego PKB, przekraczają możliwość rządu Francji. Kilka dni później w całej strefie euro pojawił się efekt domina, banki przestały sobie pożyczać pieniądze. „Financial Times” napisał, że zostało 10 dni, żeby uratować Europę. Zorganizowano szczyt ostatniej szansy, w którym wziął udział prezes EBC. Na szczycie ustalono trzy rzeczy: że kolejny szczyt odbędzie się za miesiąc, że wprowadzenie euro było trwałym i nieodwracalnym procesem oraz że strefa euro zbierze 500 mld euro na ratowanie Włoch, Hiszpanii i Francji, inne kraje świata dorzucą około 1 bln euro. Ogłoszono wielki sukces. Nazajutrz giełdy spadły o 15 procent i rozpętało się piekło. Przez pięć dni z rzędu giełdy spadały po ponad 10 procent dziennie, za jednego dolara płacono 95 eurocentów, a uncja złota w jednym momencie kosztowała 5000 dolarów. Następnego dnia cena spadła do 3000 dolarów, co pokazuje skalę emocji i paniki. Ten spadek nastąpił, po tym jak w epokowym przemówieniu prezes EBC ogłosił, że skala kryzysu uzasadnia rozpoczęcie drukowania pieniędzy na masową skalę. I ruszyły prasy drukarskie. To była prawdziwa euforia, jednego dnia indeksy giełdowe poszły w górę o 25 procent, najwięcej w historii. Wszystkie gazety świata (nawet w Korei Północnej i na Kubie) wydrukowały zdjęcie Super Mario z podpisem „oto ten, który uratował świat przez depresją o galaktycznych rozmiarach” Wtedy okazało się, że ekonomia to dziwna dziedzina wiedzy. Wbrew temu, co prorokowali doradcy rządów, ludzie, zamiast uspokoić się i wrócić z kolejek pod bankami do pracy, zaczęli wypłacać pieniądze jeszcze szybciej i masowo wykupywać towary. Przez chwilę producenci byli zadowoleni, bo gwałtownie wzrosła sprzedaż, można było też znacznie podnieść ceny, ale po chwili okazało się, że to początek bardzo groźnego zjawiska, czyli utraty zaufania ludzi do wartości nabywczej pieniędzy. Miesiąc później ceny akcji znowu spadały, za euro płacono 85 centów, a w Polsce ceny wszystkich głównych walut: euro, dolara i franka, przekroczyły 5 złotych. Wybierzmy się w podróż w czasie. Jest koniec roku 2012. Unijny szczyt ostatniej szansy uznano za sukces, giełdy runęły, a uncja złota kosztuje 5 tys. dolarów W innych częściach świata też nie było lepiej. Po izraelskim ataku na irańskie instalacje nuklearne oba kraje znalazły się w stanie wojny, Iran zamknął cieśninę Ormuz, powodując wzrost cen ropy do 200 dolarów za baryłkę. Ceny benzyny w Polsce przekroczyły 8 złotych za litr. USA skierowały w stronę Zatoki Perskiej lotniskowce, cena ropy skoczyła do 300 dolarów za baryłkę, a cena benzyny w Polsce przekroczyła 9 złotych za litr. W czerwcu wybuchła kolejna epidemia ptasiej grypy i SARS, tym razem kilka ognisk było w Europie. Panika była tak silna, że masowo rezygnowano z przelotów, imprezy masowe świeciły pustkami. Polska przegrała wszystkie trzy mecze fazy grupowej przy prawie pustych stadionach. Oczywiście elity salonowego dziennikarstwa stwierdziły, że SARS zostało wywołane przez język nienawiści uprawiany przez PiS. Potwierdziły to badania opinii publicznej. Na szczęście mamy grudzień 2011 roku i wszystkie opisane wydarzenia są tylko futurystycznym opisem jednego z możliwych scenariuszy, który być może wcale nie jest najbardziej prawdopodobny. Rybiński

Dług publiczny to kradzież Zadłużanie państwa ma także wymiar moralny. Jest, bowiem nieuczciwe wobec obywateli i przyszłych pokoleń – pisze ekspert Centrum im. Adama Smitha Przez jedną kadencję dług publiczny wzrósł o jakieś 300 miliardów złotych, a niektórzy sądzą, że o więcej. Nowy budżet sytuacji nie zmieni, zadłużenie Polski ma dalej wzrastać. Jest to powszechnie postrzegane, jako problem gospodarczy i polityczny. Ale zadłużanie państwa ma też wymiar moralny. Może nawet przede wszystkim moralny, gdyż jest nieuczciwe wobec obywateli i przyszłych pokoleń. Spłata nie jest przecież tak naprawdę problemem "ich", władzy, lecz naszym, jako podatników. To my, każdy pracujący dorosły, będziemy musieli wysupłać dodatkowe 20 tysięcy złotych plus procenty, żeby zapłacić za ubiegłe cztery lata budżetowej lekkomyślności. Rządzący nam na dłuższą metę szkodzą, zadłużenie zahamuje i wzrost gospodarczy, i konsumpcję.

Kto i komu zabiera Zadłużanie państwa nie jest widziane, jako kradzież czy ogólniej przestępstwo, gdyż jest oczywiście legalne, choć pozostaje nieodpowiedzialne i szkodliwe. Ta formalna legalność okazuje się pokusą, gdyż i rząd centralny, i samorządy, i rozmaite instytucje, i fundusze państwowe, w tym ZUS i Fundusz Drogowy, chętnie zaciągają pożyczki na spory procent. Ustawowe ograniczenie możliwości zaciągania długów ma tym samym potężnych przeciwników. Nie dotyczy to samej Polski, czy tym bardziej partii aktualnie rządzących, gdyż sytuacja jest taka sama w znacznej większości świata. W USA noworodek przychodzi na świat z 45 tysiącami dolarów długu. Pożyczanie, tak w życiu publicznym, jak prywatnym, miewa oczywiście sens. Wtedy mianowicie, gdy korzyści, jakie mamy z pożyczki, na przykład zrealizowanie pilnej inwestycji, przewyższają koszty w postaci oprocentowania. Bardzo ryzykowne są natomiast pożyczki konsumpcyjne, które polegają na tym, że wydajemy pieniądze, których jeszcze nie mamy, a za dobra płacimy tym samym więcej, bo do ceny dochodzą odsetki. Zapożyczanie się przez rządy wynika właśnie z nadmiernych wydatków typu konsumpcyjnego, na przykład na pensje urzędnicze i specjalnego typu emerytury. Taka sama jest faktyczna przyczyna wzrostu podatków. Oficjalnie są to pożyczki na inwestycje itp. Jednakże, gdyby administracja wszystkich szczebli nie urosła przez 20 lat trzy- czy czterokrotnie, nie byłoby wcale dziury w budżecie i potrzeby pożyczania! Tymczasem o redukcji administracji i upraszczaniu przepisów tylko się mówi. Weźmy przykład. Zatrudnienie w administracji rośnie szacunkowo o 25 tysięcy osób rocznie. Koszt jednego urzędnika, jego pensji, związanych z nią składek itp., oraz miejsca pracy to jakieś 100 tysięcy rocznie. Oczekiwane wpływy z tytułu niedawnego podniesienia VAT o 1 punkt procentowy szacowano na 5 – 6 miliardów złotych rocznie. A więc ta podwyżka podatków wynikła po prostu ze wzrostu liczebności administracji przez poprzednie dwa lata! Nie licząc szkody, jaka wynika stąd, że tej sumy nie wyda się na rzeczy pożyteczne. Za obecny dług zapłacą obywatele. Powiększanie długu publicznego staje się więc zamaskowaną formą kradzieży. Tracimy my, korzystają aktualni rządzący, zbędni urzędnicy oraz lobby bankowe, spekulanci pożyczający pieniądze rządom. W skrajnym przypadku może od tego zbankrutować cały kraj. Oznacza to, że zaciąganie pożyczek przez rządzących narusza przykazanie "nie kradnij!" i właściwie powinno być ścigane przez prawo.

Definicja prawna Wyciąganie pieniędzy od obywateli można nazwać kradzieżą nie tylko na zasadzie intuicji czy publicystycznej przesady. Tradycyjna prawna definicja kradzieży brzmi: "Potajemne zabranie rzeczy cudzej z chęci zysku". W przypadku długu publicznego wszystko się zgadza! Potajemne: rząd zaciąga długi, nie informując ogółu, o co tu chodzi, czym naprawdę jest deficyt budżetowy i pokrycie go przez emisję obligacji itd. Jeśli pojawi się informacja o kwocie zadłużenia, nie towarzyszą jej dane o kosztach oprocentowania. Tym bardziej nie dostaniemy kwitu z informacją, ile spadnie na nas samych i naszych potomków. Natomiast mydli się ludziom oczy zapowiedziami, ile to hojna władza przeznaczy na różne pożyteczne cele. Zabranie: nikt nas nie pyta o zgodę, będziemy musieli przymusowo spłacać poprzez podatki. A jeśli przyjąć, że dług pozwala sfinansować jakieś wydatki pożyteczne, a obywatele, odnosząc z tego korzyści, pożyczanie zatwierdzą, nadal mamy do czynienia z kradzieżą. Wtedy, bowiem aktualnie żyjący okradają następne, nieświadome jeszcze niczego pokolenia, którym zostawią rachunek za swoje obecne wydatki. Rzeczy cudzej: przecież rząd spłaca długi naszymi pieniędzmi, a nie swoimi. Nigdy dość powtarzania, że władza niczego nie produkuje, lecz wyłącznie zabiera nasze pieniądze i nimi obraca. Obraca nieefektywnie, marnuje, dlatego gospodarczo szkodliwy jest każdy wzrost wydatków państwowych innych niż na bezpieczeństwo. Z chęci zysku: gdyż premier, minister, burmistrz, wójt, dyrektor chcą mieć komfort finansowy teraz, zamaskować kryzys i pustki w kasie, wygrać następne wybory. Dbają o tegoroczny budżet, a nie o sytuację rządu, gminy, obywateli za lat kilka i więcej, a tym bardziej nie o następne pokolenia, które będą musiały obecne długi spłacać. To samo dotyczy posłów i radnych, którzy uchwalają budżety. Nie myślą o naszej sytuacji, lecz o korzyściach i życzeniach swojej grupy.

Nazywać po imieniu W czasach, gdy o sukcesie politycznym decyduje piar, dobre wrażenie w telewizji, a przepisy prawa chronią polityków przed ostrzejszą krytyką, specjalnego znaczenia nabiera nazywanie rzeczy po imieniu. Nazwa kradzieży na określenie wielu poczynań dzisiejszych państw może być poczytana za obraźliwą. Trudno. Skądinąd, jak wiadomo, kwitnie upiększanie rzeczywistości we wszelkich dziedzinach przez zmiany nazw. Na przykład podatki na cele socjalne nazywa się składkami. Zwolennik eurobiurokracji, państwa opiekuńczego i polityczno-poprawnej cenzury wobec inaczej myślących nazywa siebie liberałem. Zabijanie dzieci przed narodzeniem otrzymuje nazwę zabiegu, przerwania ciąży czy sztucznego poronienia, (czyli za łaciną – aborcji). Bojówkarze zamiast za faszystów podają się za antyfaszystów. A zatem: przez wysokie podatki, dług publiczny i inflację rządy biurokratyczne okradają obywateli, a przez propagandę ich oszukują.

Inne formy Kradzieżą w ogólnym, potocznym sensie tego słowa można nazwać i inne formy działalności władzy. Podatki nie są nadużyciem, jeśli służą pożytkowi publicznemu. Ale jeśli są przejadane i marnowane przez pasożytniczą biurokrację (nie mówiąc już o korupcji), zbliżają się do kradzieży. Kradzieżą były konfiskaty majątku przez komunistów. Brak reprywatyzacji zbliża się, zatem do paserstwa. Następnie kradzieżą jest wywoływanie inflacji przez emisję pustego pieniądza i lewych papierów wartościowych, praktyka powszechna. Inflacja powoduje, bowiem utratę wartości pieniędzy, jakie mamy. Analogiczny charakter mają manipulacje stopą procentową: za wysoka (jak obecnie w Polsce) zapewnia nadmierne zyski bankom, za niska oznacza karanie oszczędnych. Cechy oszukańczej piramidy finansowej ma system emerytalny, w którym składkami ściągniętymi dziś spłaca się stare zobowiązania, a płacącym obiecuje, że kiedyś przyszły rząd coś im da. Tylko, że ten przyszły rząd nie bardzo będzie miał, z kogo ściągać. Rodzice chcieliby mieć więcej dzieci, ale przy obecnym systemie podatkowym ich nie stać. A młodzi podatnicy emigrują.

Nic nowego Te wszystkie formy kradzieży mają oczywiście skutki gospodarcze w postaci znikomego wzrostu gospodarczego w całym świecie zachodnim. Warunkiem zdrowej gospodarki jest, bowiem przestrzeganie przykazania "nie kradnij!" – także i przede wszystkim przez rządzących! Wiadomo z historii, że chciwość i rozrzutność władz w sposób nieunikniony towarzyszy instytucji państwa. Jeśli z nią jednak nie walczyć, rządzący nas zrujnują. Cytat: "Ilekroć banda złodziei uchwyci w pewnym stopniu władzę, potrafią oni zagrabić całe państwa, nie obawiając się wcale represji prawa, ponieważ czują się silniejsi od prawa. Są to jednostki o skłonnościach oligarchicznych, spragnione tyranii i panowania, a dokonując potwornych kradzieży, osłaniają je dostojną nazwą majestatu legalnej władzy i rządu, które są w istocie dziełem rabunku". Są to słowa ze starożytnego komentarza do Dekalogu pióra żydowskiego filozofa Filona z Aleksandrii... Zatem nic nowego pod słońcem (tym razem zdanie biblijne z Księgi Koheleta). A Biblia mówi jeszcze, że król buduje kraj sprawiedliwością, a niszczy uciskiem podatkowym (Księga Przysłów 29,4). A obok (13,22): "Mąż dobry zostawia dziedzictwo wnukom". Dziś zostawiamy im długi. Michał Wojciechowski

Podnieśli krzyk i zatkali sobie uszy... W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia czytany był opis linczu dokonanego na św. Szczepanie przez uczestników debaty. Kiedy nie mogli sprostać Szczepanowi w argumentacji, „zawrzały gniewem ich serca”, a kiedy Szczepan zaczął na gorąco relacjonować wizję, jakiej właśnie doznał, „podnieśli krzyk i zatkali sobie uszy” - no a potem go zlinczowali. Okazuje się, że ten sposób reagowania, a nawet - kończenia debat, nadal jest praktykowany w niektórych środowiskach, m.in. w środowisku „Gazety Wyborczej”. Środowisko to ustanawia prawdy, jakie mądrość etapu każe akurat podawać do wierzenia i jeśli ktokolwiek ośmiela się głosić, co innego, to nie tylko zatykają sobie uszy, by przypadkiem nie strefić się intelektualnie ani poznawczo, ale w dodatku podnoszą „wielki krzyk”, który ma przekonać opinię publiczną, że oponent jest łajdakiem i wariatem jednocześnie. Czasami - jeśli oczywiście mądrość etapu pozwala na taką surowość - nawet go linczują. Teraz już tylko medialnie, ale wcześniej, zwłaszcza za życia Ojca Narodów linczowano przy pomocy tak zwanego wymiaru sprawiedliwości. Przypadek posła Antoniego Macierewicza może być zwiastunem powrotu dawnych czasów. W tej sytuacji warto się zastanowić, czy ta metoda dyskutowania nie ma, aby podłoża genetycznego? SM

Retrospekcja Gdy się pisze o tym, co będzie – warto popatrzeć na to, co się pisało np. trzy lata temu – i zobaczyć, jaki to ma związek z rzeczywistością. Więc, powiedzmy: co pisałem trzy lata temu? Zajrzyjmy! (…) W dyskusji o wzroście liczby emerytów na portalu biznes. onet.pl przeczytałem:

„W 2008 r. w Polsce padł emerytalny rekord. Dotąd na emeryturę odchodziło rocznie ok. 100 tys. osób. W minionym roku decyzję o wycofaniu się z życia zawodowego podjęło 250 tys. Polaków, z tego 80 proc. przeszło na tzw. wcześniejszą emeryturę - informuje »Gazeta Wyborcza«. Jak pisze gazeta, eksperci są tym wynikiem przerażeni. - » To coś niespotykanego, dla polskiej gospodarki to katastrofa« - komentuje w rozmowie z GW Jeremi Mordasewicz, członek rady nadzorczej ZUS.” Otóż p. Jeremi znany mi jest, jako znakomity publicysta gospodarczy. Tu jednak wszedł w buty członka RN ZUS – i z tej perspektywy wygląda Mu to na katastrofę. Jednak dla ZUS-u – a nie dla gospodarki! Parę lat temu z Polski wyjechały podobno trzy miliony ludzi - i co? Dziś może dwa miliony wróciły – a może dalsze dwa wyjechały? Kto to wie? I bardzo dobrze – bo po cholerę mamy to wiedzieć? Reżym musiał, owszem, znać liczbę poborowych – ale mamy mieć armię zawodową, więc po co komu informacja o liczbie mieszkańców? Skoro wyjazd 3 milionów nie stał się „katastrofą dla gospodarki”, to przedwczesne emerytury 150- tysięcy 60-latków też jakoś przeżyjemy. Gdyby przeszło na emeryturę pięć milionów ludzi... też byśmy to przeżyli!! Wg mojej oceny przy dzisiejszej „organizacji pracy” wysiłek trzech czwartych mieszkańców Polski jest marnowany – więc wystarczyłoby zracjonalizować wysiłek pozostałych, i też jakoś by to było. Kto wie – czy nie lepiej. Wyobrażacie sobie Państwo ten boom gdyby przestały istnieć wszystkie urzędy skarbowe? Pogłówne można pobierać w biurach meldunkowych, a podatek od nieruchomości: w gminnych wydziałach gruntów i geodezji... I Ziemia, i gospodarka – stanowią układy stabilne. Doprowadzenie do katastrofy jest trudne. Chyba, że – jak JE Robert Mugabe z Zimbabwe – ukończy się 17 fakultetów.” To koniec tekstu sprzed trzech lat. Jak widać: katastrofa nie zaszła, gospodarka Polski (w porównaniu z europejskimi) jakoś się trzyma – natomiast JE Robert Mugabe, człowiek wszechstronnie wykształcony na „postępowych” uczelniach, doprowadziwszy gospodarkę Zimbabwe do stanu, w którym cena pudełka zapałek w ciągu dwóch godzin rosła z 40 miliardów na 45 miliardów – musiał dopuścić do władzy opozycję. Dzisiaj się pokrzykuje, że podniesienie wieku emerytalnego spowoduje, że młodzi ludzie utracą pracę. Np.p. Piotr Kuczyński (Xelion) podrwiwa: „Są jednak inne poglądy. Agnieszka Chłoń-Domińczak, była wiceminister pracy i polityki społecznej, twierdzi, że doświadczenia państw, w których wydłużono wiek emerytalny daje prawo do twierdzenia, że im więcej starszych ludzi pracuje tym więcej młodych znajduje pracę. Obawiam się, że wiem skąd taki wniosek. Badanie musiały być przeprowadzane w okresach ożywienia gospodarczego, kiedy popyt na pracę rośnie w obu grupach. Była to, więc zapewne prosta koincydencja, a nie zasada. Podobny błąd popełnia Władysław Kosiniak-Kamysz, nowy minister pracy i polityki społecznej. Twierdzi on, że ma dowód na to, że dłuższa aktywność starszych osób nie zwiększy bezrobocia. Dowodem tym ma być wzrost zatrudnienia osób starszych po tym jak rząd w 2009 roku wygasił część przywilejów emerytalnych (pomostówki). Powód znowu był prosty – w 2009 roku rozpoczęło się ożywienie gospodarcze, które trwa do tej pory.” P. Kuczyński się myli:, jeśli ktokolwiek podejmuje pracę, to zarabia dodatkowe pieniądze. Zarobiwszy – chce je wydać. Więc trzeba to coś, co on kupi dodatkowo, wytworzyć – a więc potrzebny nowy pracownik. Jeśli trzeba się koniecznie sprzeciwić podnoszeniu wieku emerytalnego, to nie, dlatego, że ktoś straci lub znajdzie prace, – lecz dlatego, że jest to niesprawiedliwość, złamanie UMOWY. A jak raz pozwoli się IM złamać się umowę, to to już wejdzie IM w krew. JKM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
149 Dz U 10 102 651 O gospodarce nieruchomosciamiid
I CSK 651 09 1
651
651
651
dp 651 wykl miazdzyca-bez rycin wl 2013 [tryb zgodnosci](czyli 2014.03.04)
10 102 651
651
650 651
651
651
651
U.g.n., 651

więcej podobnych podstron