POSZUKIWANIA W WIERZE |
---|
(c) Copyright by Jacek Salij OP |
---|
SŁOWO WSTĘPNE |
Nie jest tak, żeby katolik umiał odpowiedzieć sobie na wszystkie pytania religijne, które mu się nasuwają, i na wszystkie zarzuty przeciwko wierze, które do niego dochodzą. Nie da się jednak być wierzącym na serio, jeśli komuś nie zależy na ciągłym pogłębianiu swej wiedzy religijnej i jeśli ktoś w ogóle nie szuka odpowiedzi na przynajmniej najbardziej gorące pytania i zarzuty, które przed nim stają. Już ćwierć wieku -- dokładnie od roku 1973 -- odpowiadam w miesięczniku W drodze na nadchodzące od czytelników pytania, dotyczące wiary, Kościoła, Pisma Świętego, sensu życia, poszczególnych zagadnień etycznych itp. Opublikowane tam listy wydałem następnie w czterech książkach (oprócz książki niniejszej są to: Szukającym drogi, Pytania nieobojętne oraz Nadzieja poddawana próbom). Ponieważ odnośna rubryka Sądzę, że nie da się obiektywnie ustalić stopnia ważności poszczególnych pytań. Pytanie, które komuś wyda się nieważne lub czysto akademickie, dla kogoś innego może mieć znaczenie kluczowe w odkrywaniu logiki wiary, a nierozwiązanie może stać się przeszkodą nie do pokonania w drodze do Boga. Odpowiadając od wielu lat na pytania, dotyczące wiary i moralności, nauczyłem się podejmować z całą powagą również te pytania, które na pierwszy rzut oka mogą wydać się błahe lub tylko luźno związane z wiarą. Być może ta lub inna moja odpowiedź wyda się zupełnie niezadowalająca, a na pewno żaden z tych listów nie zawiera odpowiedzi wyczerpującej. Z drugiej jednak strony ufam, że w książce tej (jak i w trzech pozostałych) można znaleźć nie tylko próbę odpowiedzi na niektóre pytania, jakie każdy z nas rzeczywiście sobie stawia. Mam nadzieję, że przedstawia ona pewien styl myślenia religijnego, który pogłębia umiejętność radzenia sobie z rozmaitymi problemami religijnymi i moralnymi, jakie mogą się w naszym horyzoncie pojawić. Było bowiem moim zamiarem podejmować poszczególne pytania w sposób twórczy i samodzielny, a zarazem w jak największej łączności z naszymi ojcami w wierze. Jest to styl myślenia religijnego i moralnego typowo katolicki. Do czytelnika należy osąd, w jakim stopniu zamysł ten udało mi się zrealizować. Przede wszystkim jednak nie zapomnijmy o tym, że pogłębianie swojej wiedzy religijnej jest wprawdzie czymś bardzo ważnym, ale to tylko środek do celu. Celem wiary jest Jezus Chrystus. Być chrześcijaninem znaczy szukać bliskości z Chrystusem, który żyje, otwierać się na Jego światło i moc. Być chrześcijaninem-katolikiem znaczy szukać Chrystusa w Kościele, który, jak zakochana małżonka, wprowadza nas w głębię nauki swojego Oblubieńca i Mistrza, umożliwia nam dotarcie do Jego potężnej miłości, a nawet bezpośrednie uczestnictwo w Jego Najświętszej ofierze i karmienie się Jego Ciałem. Żyjący Chrystus jako towarzysz i Pan mojego codziennego życia jest ostateczną odpowiedzią na różne pytania religijne, jakie przed nami stają. Dlatego nie bójmy się pytań, dotyczących naszej wiary. Różne religijne trudności, a nawet wątpliwości, zawierają bowiem w sobie obietnicę większego zbliżenia do Chrystusa. Jacek Salij OP
|
---|
WIERZĘ W BOGA |
Wyjdźmy od stwierdzenia św. Tomasza z Akwinu, że czym innym jest uznawać prawdziwość zdania: "Bóg istnieje", czymś zaś zupełnie innym jest wierzyć w Boga. Spójrzmy na to rozróżnienie w perspektywie relacji między mną a tobą. Jeśli jesteś moim współmałżonkiem, ojcem lub matką, dzieckiem lub przyjacielem, uczniem lub przełożonym, twoje istnienie jest przecież dla mnie czymś oczywistym. Ale zarazem ja w ciebie mogę wierzyć lub nie wierzyć, tak samo jak ty we mnie, zaś moja wiara w ciebie może oznaczać dwie różne rzeczy. Jeśli się stało z tobą coś złego, na przykład popadłeś w alkoholizm albo rozregulowałeś się moralnie, moja wiara w ciebie oznacza, że nie uważam cię za człowieka zupełnie straconego; nawet wbrew ludzkiej nadziei, będę się mobilizował i poświęcał, aby ci pomóc wyjść na prostą drogę. Moja wiara w ciebie może też przybrać inną postać. Uważam cię za człowieka szczególnie mądrego, dobrego, silnego, doświadczonego itp., i to daje mi iskierkę nadziei w sytuacji, która mnie przerasta. Załóżmy, że to ja jestem alkoholikiem i liczne moje próby wyrwania się z tego nałogu spełzły na niczym. Ale oto widzę (początkowo z niedowierzaniem), że ty uwierzyłeś w moje uzdrowienie, nie żałujesz sił, aby mi dopomóc, i czynisz to bardzo mądrze. Powoli zaczynam w ciebie wierzyć, chwytam się podanej mi przez ciebie ręki, i to, co jeszcze niedawno było niemożliwe, coraz bardziej staje się rzeczywistością: niewolę alkoholową mam już za sobą. Rzecz jasna, na twoją wiarę we mnie mogę również zareagować inaczej. Mogę mieć gdzieś twoje wysiłki, nawet jeśli są mądre i przepełnione prawdziwą życzliwością, i wcale w ciebie nie uwierzyć. Wówczas moja sytuacja jest nadal beznadziejna, tak jak była. Uzbrojeni w powyższe intuicje, przyznamy zapewne rację św. Tomaszowi, który twierdził, że można bez żadnych zastrzeżeń uznawać istnienie Boga, a zarazem być człowiekiem niewierzącym. Można przecież uznawać istnienie Boga tylko dlatego, że rozum tego się domaga, albo w przerażeniu przed perspektywą ostatecznego bezsensu. Wiara w Boga zaczyna się dopiero wówczas, kiedy w Bogu Żywym znajduję źródło światła i mocy, kiedy spotykam Go w różnych okolicznościach mojego życia jako Kogoś Kochającego. Wierzę naprawdę w Boga, jeśli całą, na jaką mnie stać, głębią mojego jestestwa wiem, że On zasługuje na to, abym ja oraz każdy z moich bliźnich zawierzył Mu całego siebie. Tylko dlatego mogę wierzyć w Boga, że najpierw Bóg uwierzył we mnie. W Piśmie Świętym oraz w nauczaniu Kościoła ta wiara Boga w człowieka nazywana jest łaską bądź miłosierdziem. Ale uwaga: nasze wyobrażenia na temat łaski Bożej niekiedy są bardzo dalekie od prawdy. Bierze się to stąd, że zbyt rzadko nasze wyobrażenia o Bogu porównujemy z tym, co On sam nam objawił w Jezusie Chrystusie. Łaska Boża powinna nam kojarzyć się przede wszystkim z dobrym pasterzem, który szuka zagubionej owcy; z kochającym ojcem, który cierpi z powodu swego marnotrawnego syna i nie może się doczekać jego powrotu; z lekarzem i samarytaninem, który z miłością pochyla się nad człowiekiem trędowatym lub poranionym, i doprowadza go do zdrowia. Moja wiara w Boga jest możliwa dlatego, że Bóg pierwszy uwierzył we mnie, mimo że jestem wobec Niego większym niewdzięcznikiem, niż to sobie uświadamiam. To właśnie wyraża tradycyjna formuła, że wiara w Boga jest łaską. Mianowicie łaską jest to, że mogę w Bogu szukać ratunku i że odnajduję w Nim kochającego Ojca; że mogę Mu zawierzyć siebie samego i ocalić swoją duszę, choćbym nawet się znalazł w sytuacji przekraczającej moją ludzką wytrzymałość. Tym bardziej łaską jest to, że właśnie w Bogu mogę szukać ochrony przed sobą samym, On bowiem ma moc wyzwolić mnie nawet z mojej grzeszności. Z powyższego wynika, że miarą mojej wiary w Boga nie jest stan mojej świadomości, ale to, co zwykło się nazywać stanem mojej duszy. Choćby mówienie: "Panie, Panie!" napełniało mnie niewysłowioną słodyczą, choćbym mocą mojej wiary wyrzucał złe duchy, przenosił góry i czynił inne cuda, marna jest ona, jeśli nie przemienia mnie samego. Ale z drugiej strony: Choćby ogarnęły mnie takie ciemności, że nie odczuwam już nawet tego, że Bóg istnieje, nic mi to nie zaszkodzi, a może wręcz przyśpieszy moje duchowe dojrzewanie, jeśli tylko oburącz trzymam się prawa miłości, również wówczas, kiedy jest to niezgodne ze zdrowym rozsądkiem lub ponad moje siły. Nie wytrwałbym bowiem w takich sytuacjach w postawie prawdziwej miłości, gdybym obiektywnie nie był blisko Boga i gdyby On mnie nie umacniał. Tutaj wtrąćmy radę dla człowieka niewierzącego, który nie wie jeszcze nawet tego, czy Bóg istnieje, chciałby jednak w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o Boga uniknąć zarówno nieuzasadnionej pewności, jak nieuzasadnionego agnostycyzmu. Otóż podstawową sprawą, kiedy pytamy o istnienie lub nieistnienie jakiegoś bytu, jest wybór odpowiedniej metody poszukiwania odpowiedzi. Kiedy zaczęto liczyć się z istnieniem bakterii, uświadomiono sobie, że problemu tego nie da się rozstrzygnąć bez skonstruowania odpowiednio doskonałego mikroskopu. Kiedy nie wiedziano, czy w układzie słonecznym istnieje Neptun, a po jego odkryciu, czy istnieje jeszcze Pluton, było rzeczą jasną, że potrzebne są coraz większe teleskopy. Jaką metodę należy zastosować, kiedy ktoś nie wie jeszcze, czy istnieje Bóg? Otóż nie wystarczy zauważyć -- o czym wie każde dziecko -- że jest On niewidzialny. My nie tylko nie możemy Go zobaczyć, ale w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zająć wobec Niego pozycji z zewnątrz. "W Nim bowiem żyjemy, poruszamy się i jesteśmy" (Dz 17,28). On -- jak zauważa św. Augustyn -- jest bliższy mi niż ja sam sobie. Jeśli zatem Bóg istnieje (mówię teraz do człowieka niewierzącego), to wszelkie moje poszukiwanie Go dokonuje się bezpośrednio w Jego obecności. Co z tego wynika? To przede wszystkim, że jałowe będzie moje szukanie Boga, jeśli interesuje mnie głównie pytanie o pierwszą przyczynę wszechrzeczy. Choćbym bowiem uzyskał absolutną pewność, że Bóg istnieje -- przypomnijmy spostrzeżenie św. Tomasza -- wciąż jeszcze byłbym człowiekiem niewierzącym. Jak do poszukiwań astronomicznych niezbędne są teleskopy, tak -- jeśli ja naprawdę chcę szukać Boga Prawdziwego -- muszę to czynić nie tylko intelektem, ale całą moją życiową postawą, poniekąd całym sobą, przede wszystkim poprzez oczyszczanie się ze zła oraz kształtowanie w sobie postawy miłości. Jeśli zaś właśnie w ten sposób Go szukam, to niewątpliwie czynię to już w przestrzeni Jego łaski, nawet jeśli nie jestem jeszcze pewien Jego istnienia. Pan Jezus mówił o tym bardzo prosto: "Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą" (Mt 5,8). Z prawdy tej wynika, że nawet kiedy już Boga znalazłem i pokochałem Go całym sercem, nie wolno mi przestać Go szukać. Ostatecznie bowiem znajdę Go dopiero wówczas, kiedy zobaczę Go twarzą w twarz na życie wieczne. Na koniec wspomnę o czymś, co dla nas w Bogu jest szczególnie fascynujące. Mianowicie Bóg dla każdego z nas jest Kimś Absolutnie Najbliższym. On kocha mnie bardziej niż ktokolwiek z moich najbliższych, na moim dobru zależy Mu daleko więcej niż mnie samemu. "Choćby mnie opuścili ojciec mój i matka, to jednak Pan mnie przygarnie" (Ps 27,10; por. Iz 49,15; Syr 4,10). To chyba oczywiste: przecież to Bóg uzdalnia nas do wzajemnej miłości, przecież z Niego to płynie, że dla różnych ludzi jestem kimś drogim, a również ja czuję się głęboko związany z moimi najbliższymi. To On również uzdalnia mnie do tego, że zależy mi na moim dobru. Z kolei to mój grzech jest przyczyną tego, że potrafię skrzywdzić nawet ludzi sobie najbliższych, a własnego dobra szukam w sposób absurdalny, mianowicie niszcząc siebie i innych. Im więcej to wszystko sobie uświadamiam, tym więcej będzie mnie radowało przykazanie, że Boga muszę kochać z całej duszy, z całego serca, ze wszystkich sił i ze wszystkich myśli. Odkrywa ono najistotniejszą prawdę zarówno o Bogu, jak o nas samych oraz o rzeczywistości, w której Bóg nas umieścił. Logikę tego przykazania najwyraźniej można zobaczyć w świetle tego wydarzenia, które miało miejsce dwa tysiące lat temu: że Jednorodzony Syn Boży, będący jedno ze swym Przedwiecznym Ojcem, dla nas stał się jednym z nas i dał się ukrzyżować. Czy trzeba bardziej przekonującego dowodu, że Ten, który chce, abyśmy Go kochali z całej duszy i ze wszystkich sił, szuka bezinteresownie naszego dobra?
|
---|
W JAKIM SENSIE BÓG JEST KIMŚ OSOBOWYM? |
---|
"Mam zbyt wzniosłe pojęcie o Bogu, żeby uznać, że jest On osobą. Wyobrażać Go sobie jako osobę to czynić Go kimś na obraz i podobieństwo człowieka. A przecież nie powinno się przypisywać Bogu naszych ludzkich ograniczeń. Można dopuścić osobowe wyobrażenia Boga u ludzi prostych oraz u początkujących na drodze wiary. Ale ludzie religijnie zaawansowani winni z takimi wyobrażeniami zerwać". Kiedy człowiekowi, który głosi te poglądy, zwróciłam uwagę na to, że takiego Boga nie sposób kochać ani się do Niego modlić, odpowiedział, że naiwnością jest sądzić, iż Bóg słyszy i rozróżnia każdą z milionów i miliardów modlitw, jakie ludzie codziennie do Niego zanoszą. |
---|
Przypominają mi się wspaniałe teksty biblijne, w których syn Syracha wydobywa naiwność wyobrażeń, jakoby -- skoro jest nas na świecie tak wielu -- Bóg nie był w stanie zajmować się każdym z nas poszczególnie: Kilka rozdziałów dalej syn Syracha ostrzega przed naiwnym przypuszczeniem, jakoby Bogu mogło nie starczyć uwagi na zauważenie wszystkich czynów każdego z nas: Owszem, autorzy natchnieni bardzo lękają się tego, że nasze modlitwy mogą do Boga nie dotrzeć, toteż w Biblii często słychać błaganie: "niech dojdzie do Ciebie moje wołanie!" Ale jeśli niekiedy tak się zdarza, że nasze modlitwy do Boga nie dochodzą, dzieje się tak nie dlatego, jakoby Z listu Pani trudno wywnioskować, co rządzi myśleniem owego człowieka o Bogu: intuicja, że nie powinno się przypisywać Bogu naszych ludzkich ograniczeń, czy też decyzja, aby z naszych pojęć na temat Boga wyrzucić to wszystko, na co trudno się zgodzić naszej wyobraźni. Oba te paradygmaty są w jego myśleniu obecne, a przecież wykluczają się one wzajemnie. Myślenie Pani znajomego o Bogu może się rozwinąć w kierunku bardzo pożądanym albo zupełnie fałszywym -- w zależności od tego, która z tych dwóch fundamentalnych intuicji weźmie w nim górę. Ale ocieram się już chyba o granice przyzwoitości, wypowiadając się na temat sytuacji duchowej osoby trzeciej. Wprawdzie starałem się mówić w taki sposób, żeby dotyczyło to raczej pewnego modelu postawy niż konkretnej osoby, niemniej od tej chwili będę się zastanawiał nad tajemnicą Boga osobowego, nie nawiązując już do poglądów Pani znajomego. Otóż nasze pojęcia o tym, co to znaczy być osobą, kształtują się w nieustannym odniesieniu do tego, że my sami jesteśmy osobami. Jednakże osoba ludzka jest bytem skończonym. Być osobą -- w przypadku człowieka -- oznacza zawsze również być bytem oddzielonym od całego wszechświata, w tym również od innych bytów osobowych: ja jestem jedynie cząstką wszechbytu. Sądzić zaś, że Bóg jest kimś osobowym jako cząstka wszechbytu, choćby najdoskonalsza, to tyle samo co przenosić Boga Prawdziwego w sferę mitologü, co wyobrażać Go sobie jako jakąś istotę pozaświatową. Te właśnie intuicje -- jakżeż słuszne! -- prowadzą niektórych ludzi do wyobrażeń panteistycznych oraz do odrzucenia Boga Osobowego. Jakżeż niesłusznie! Ludzie ci podjęli oczyszczanie swoich pojęć o Bogu, ale ich wyobraźnia jakby przestraszyła się i nie pozwala im tego procesu doprowadzić do końca. W rezultacie wyobrażają sobie Boga jako duchową plazmę, wszędzie obecną i bezosobową, która leży u podstaw wszystkiego, co istnieje, i która wyznacza człowiekowi kierunek duchowej drogi. Nie zauważają, że zdegradowali w ten sposób Boga Prawdziwego do poziomu zasady kosmologicznej, człowiek zaś traci wówczas podstawy do wiary, iż pojawił się na tej ziemi z Jego miłości. Co więcej -- jeśli Bóg nie jest osobowy, to nasze bycie osobami jest kaprysem natury, który zaistniał -- nie wiadomo po co -- w wyniku koniecznego toczenia się bezosobowych praw bytu i równie bezsensownie zaniknie. Nie da się jednocześnie odrzucać prawdy o Bogu osobowym i nie przyjmować płynących stąd konsekwencji. Jeśli zaś nie ma Boga osobowego, to wszelkie oazy sensu, jakim udało się wyrosnąć z bezosobowej nieskończoności, prędzej czy później zostaną pochłonięte przez ostateczny bezsens. Z tego właśnie powodu gwałtownie przeklinał zwolenników takiej filozofii Boga Zygmunt Krasiński -- tym gwałtowniej, że przez jakiś czas sam podzielał ich teorie: "Oni chcą, by materia i duch jedno były; by zewnątrz świata, by za naturą nic już nie było, by organizm świata był Bogiem żyjącym na ciągłej przemianie, na ustawicznym umieraniu cząstek swoich. Przeklęci, przeklęci -- oni mnie pozbawili na czas długi uczucia piękności. A jeżeli to prawdą, żeśmy błaznami dni kilku, a potem prochem, gazem, infuzoriami idącymi się zrosnąć w jakie inne błazeństwo organiczne? A jeśli prawdą, że świat tylko nieśmiertelny, a wszystka cząstka jego śmiertelna, bez wiecznej indywidualności? Jeśli Bóg to otchłań tylko przemian bez końca, to wieczność śmierci i urodzin, to łańcuch nieskończony o pryskających ogniwach, to ocean, w którym każda fala wspina się, by kształt dostać, i opada natychmiast bez kształtu?" (List 31 do Konstantego Gaszyńskiego z 9 lutego 1836) "Tak, panteizm jest to rozpacz wyrozumowana, panteizm zatruł mi wiele wiar i dlatego, proszę Ciebie, nie ufaj jemu; czekaj lepiej w niepewności zgonu, niż żebyś miał uwierzyć w tak okropną i suchą pewność" (List 35 z 12 czerwca 1836). Mentalność współczesna jest jednak podejrzliwa. Czy Krasiński -- pytamy natychmiast -- nie myśli tu życzeniowo? Zgoda, że jeśli Bóg jest bezosobowy, to nie ma miejsca na nieśmiertelność ani na żaden sens ostateczny. Zgoda, że w człowieku -- a przynajmniej w niektórych ludziach -- jest pragnienie nieśmiertelności. Ale z tego nie wynika jeszcze, że Bóg naprawdę jest osobowy, zaś człowiek zachowa na zawsze swą odrębność i niepowtarzalność. Przypatrzmy się jednak nie temu, co byśmy chcieli, ale temu, co jest. Otóż wielu z nas nosi w sobie intuicję życia nieautentycznego, powierzchownego, oraz życia autentycznego, głęboko wkorzenionego w rzeczywistość. Intuicję tę mają często również ci spośród nas, którzy sami żyją niestety powierzchownie. I tak dziwnie się składa, iż powierzchowne życie zawsze polega na tym, że człowiek żyje, "jak to mu samo leci" a jego postępki stanowią wypadkową unoszących go chętek i namiętności. Człowiek powierzchowny nie jest zresztą przeciwnikiem dobra. Niekiedy ogarnia go życzliwość do całej wręcz ludzkości, trudno mu tylko kochać konkretnego człowieka. Dlaczego jest właśnie tak? Dlaczego tak się dzieje, iż nasze życie zyskuje na autentyczności poprzez postawę rozumną, poprzez to, że jestem panem samego siebie, poprzez miłość okazywaną konkretnym ludziom? Spójrzmy uważnie na ten potrójny prymat w naszym życiu: na prymat rozumu nad materią, prymat wolności nad koniecznością, prymat tego, co konkretne, nad tym, co powszechne. Czyż nie świadczy to o naszym pochodzeniu od Kogoś Osobowego? Gdyby ostatecznym fundamentem rzeczywistości była jakaś transcendencja bezosobowa, rzeczywistość przedstawiałaby się zupełnie inaczej -- nasza rozumność, wolność i miłość w ostatecznym wymiarze byłyby czymś złudnym. Wydaje się, że odsłoniliśmy w ten sposób główną przyczynę naszych zarówno mitologicznych, jak panteistycznych wyobrażeń o Bogu. Po prostu im mniej autentyzmu w naszej rozumności, wolności i miłości, tym trudniej jest nam wierzyć autentycznie w Boga Prawdziwego. Krótko mówiąc: pytanie, czy Bóg jest kimś osobowym, powinno się zgłębiać nie tylko teoretycznie, ale przede wszystkim przez całe swoje bycie osobą w wymiarze intelektualnym, moralnym i religijnym. Kim jednak jest Bóg Prawdziwy, skoro nie jest On najdoskonalszą cząstką wszechbytu ani jakąś istotą pozaświatową, ale też nie jest bezosobową duchową plazmą, przenikającą i podtrzymującą wszystko, co istnieje? Jako chrześcijanie, odpowiedzi na takie pytania szukamy przede wszystkim w Piśmie Świętym. "W Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy" (Dz 17,38) -- a więc nie jest On istotą pozaświatową. Zarazem jednak, jak modli się Salomon w dniu konsekracji Świątyni, "niebo i niebiosa najwyższe nie mogą Cię objąć" (1 Krl 8,27) -- a więc Wszechobecny jest zarazem transcendentny wobec wszystkiego, co stworzył. Bóg jest oddzielony od stworzenia przepaścią swojej nieskończoności: "O głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi!" (Rz 11,33) A przecież jest On bliższy stworzeniu niż ono samo sobie: "Jeszcze nie mam słowa na języku, a Ty, Panie, już znasz je w całości. Ty ogarniasz mnie zewsząd i kładziesz na mnie swą rękę" (Ps 139,4n). Co więcej, "sama ciemność nie jest ciemna dla Ciebie!" (Ps 139,12) O tej transcendentnej wszechobecności Boga oraz o Jego immanentnej odrębności od stworzeń trafnie pisał Krasiński: "my, choć wolni, jednak nie zewnątrz Niego, ale w Nim samym żyjem. On wszystko oblewa, On wszystkim, a zarazem sobą! On nie żadną cząstką, jak każden z nas -- cokolwiek się stanie, to w Nim się staje, On już wyżej, On już dalej, On głębiej od tego!" (List 344 do Delfiny Potockiej z 22 maja 1844) Przede wszystkim jednak Bóg kocha. "Miłujesz wszystkie stworzenia i żadnym się nie brzydzisz. Bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił" (Mdr 11,24). Tę swoją miłość Bóg posunął dosłownie do szaleństwa: "Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" (J 3,16). Ta prawda o Bogu stanowi dla nas nieustanne wezwanie: "Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością. W tym objawiła się miłość Boga ku nam, że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat, abyśmy życie mieli dzięki Niemu. W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy. Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować" (1 J 4,7-11). Zatem nie ma co do tego wątpliwości: Nie można być chrześcijaninem, nie wierząc w Boga osobowego. |
---|
CZY W RÓŻNYCH RELIGIACH WYZNAWANY JEST TEN SAM BÓG? |
"Mam zbyt wzniosłe pojęcie o Bogu, żeby uznać, że jest On osobą. Wyobrażać Go sobie jako osobę to czynić Go kimś na obraz i podobieństwo człowieka. A przecież nie powinno się przypisywać Bogu naszych ludzkich ograniczeń. Można dopuścić osobowe wyobrażenia Boga u ludzi prostych oraz u początkujących na drodze wiary. Ale ludzie religijnie zaawansowani winni z takimi wyobrażeniami zerwać". Kiedy człowiekowi, który głosi te poglądy, zwróciłam uwagę na to, że takiego Boga nie sposób kochać ani się do Niego modlić, odpowiedział, że naiwnością jest sądzić, iż Bóg słyszy i rozróżnia każdą z milionów i miliardów modlitw, jakie ludzie codziennie do Niego zanoszą. |
---|
Najpierw zastanówmy się, co kryje się za poglądem, że to mało ważne, jak kto wierzy w Boga. Trudno nie zauważyć, że jest to podana w białych rękawiczkach, skrajnie pesymistyczna teza, jakoby prawda o Bogu była dla nas zupełnie niedostępna. Otóż tezy tej do tego stopnia nie da się pogodzić z wiarą chrześcijańską, że trzeba wybrać: albo jestem wyznawcą tej tezy, albo jestem chrześcijaninem; albo sądzę, że o Bogu niczego pewnego wiedzieć nie można, albo wierzę, że Bóg naprawdę objawił się w Jezusie Chrystusie. Pogląd, że to wszystko jedno, jak kto wierzy w Boga, chyba po raz pierwszy w dziejach został sformułowany osiemnaście wieków temu. Wyrósł on ze zdumienia pogan, iż chrześcijanie gotowi są raczej dać się zabić, niż wziąć udział, choćby tylko formalnie, w kulcie ich bogów. Przecież -- krytykował chrześcijan za tę postawę Celsus, żyjący w II wieku po Chr. bardzo inteligentny i wnikliwy polemista antychrześcijański -- "nie ma żadnej różnicy, czy nazwiemy Boga Zeusem, jak robią Grecy, czy nadamy Mu inne imię, używane przez Egipcjan albo mieszkańców Indii". Wypowiedź Celsusa cytuje Orygenes w swoim niezwykle cennym dziele, które poświęcił w całości polemice z tym filozofem. Jakżeż -- odpowiada Orygenes -- moglibyśmy się zgodzić na utożsamienie Boga prawdziwego z Zeusem, skoro z postacią tego greckiego boga związane są różne uwłaczające Bogu prawdziwemu opowieści mityczne? Bóg prawdziwy jest zupełnie inny niż Zeus i zupełnie inne są Jego obyczaje! "Z imieniem Zeusa kojarzy się od razu syn Kronosa i Rei, mąż Hery, brat Posejdona, ojciec Ateny i Artemidy, uwodziciel własnej córki Persefony. (...) Toż to wielka samowola nadać komuś imię Zeusa, a równocześnie głosić, że nie jest on synem Kronosa i Rei. (...) Tymi argumentami będziemy bronić chrześcijan, którzy wolą ponieść śmierć, niż nazwać Boga imieniem Zeusa albo nadać Mu imię wywodzące się z innego języka. Chrześcijanie nazywają Go albo w sposób nieokreślony Bogiem, albo też do tej nazwy dodają: Stworzyciel wszystkich rzeczy, który stworzył niebo i ziemię i który posłał do ludzi określonych mędrców" (Przeciw Celsusowi 1,25). Jak widzimy, Orygenes wykazuje tu podobną stanowczość, z jaką pogański kult bogów odrzucany był zarówno w Starym Testamencie, jak przez Apostołów. "Wszyscy bogowie pogan to ułuda, a Pan uczynił niebiosa" -- powiada starotestamentalny mędrzec (1 Krn 16,26). Przyłączając się do tej tezy, Apostoł Paweł idzie krok dalej, twierdzi mianowicie, że w kulcie pogańskim ludzie oddają cześć demonom: "Wiemy dobrze, że nie ma na świecie ani żadnych bożków, ani żadnego boga prócz Boga jedynego. A choćby byli na niebie i na ziemi tak zwani bogowie -- jest zresztą mnóstwo takich bogów i panów -- dla nas istnieje tylko jeden Bóg, Ojciec, od którego wszystko pochodzi i dla którego my istniejemy, oraz jeden Pan, Jezus Chrystus, przez którego wszystko się stało i dzięki któremu także my jesteśmy. (...) Czy sam bożek jest czymś? Ależ właśnie to, co ofiarują poganie, demonom składają w ofierze, nie Bogu" (1 Kor 8,4-6; 10,19n). Odrzucając stanowczo wszelkie bałwochwalstwo, Apostoł Paweł głosi zarazem, że poganie zdolni są przecież rozpoznać Boga prawdziwego i oddawać Mu cześć: "To bowiem, co o Bogu można poznać, jawne jest wśród nich, gdyż Bóg im to ujawnił. Albowiem od stworzenia świata niewidzialne Jego przymioty, wiekuista Jego potęga oraz bóstwo, stają się widzialne dla umysłu przez Jego dzieła" (Rz 1,19n). Jeśli mimo to poganie czczą bożków, dzieje się tak wskutek ich grzechów, które odbierają im zdolność orientacji w sprawach ostatecznych: "przez nieprawość nakładają oni prawdzie pęta" (Rz 1,18). W rezultacie, "prawdę Bożą przemienili oni w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć i służyli jemu, zamiast służyć Stwórcy" (Rz 1,25). W Dziejach Apostolskich opisane jest konkretne spotkanie Pawła z poganami, w którym Apostoł odwołuje się do tej właściwej każdemu człowiekowi zdolności poznania Boga. "Oglądając wasze świętości jedną po drugiej -- przemawiał Paweł na Areopagu -- znalazłem też ołtarz z napisem: <Nieznanemu Bogu>. Ja wam głoszę to, co czcicie, nie znając" (Dz 17,23). Następnie Apostoł podkreśla dwie cechy prawdziwego Boga, których brak pogańskim bożkom: jest On Stwórcą i Panem nieba i ziemi oraz w niczym nie jest zależny od nas ani od naszego kultu. Zatem również poganie mogą jakoś poznać prawdziwego Boga. Jednakże, jak napisał pod sam koniec II wieku Tertulian, "poznają Go tylko z daleka, a nie z bliska" (O widowiskach 2). Toteż nigdy nie jest tak, żeby nie potrzebowali już Ewangelii. Przecież dopiero przez Jezusa Chrystusa możemy zbliżyć się do Boga jako do naszego Ojca, który ogarnia nas swoim Duchem Świętym, abyśmy się stali braćmi Jednorodzonego Syna Bożego i Jego dziećmi. Dopiero takie poznanie Boga dokonuje w nas zbawienia to znaczy przemienia nas i oczyszcza z naszych grzechów. To właśnie o tym poznaniu mówił Pan Jezus: "Nikt nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić" (Mt 11,27). Wszystkie te trzy prawdy biblijne ostatni sobór poddał pogłębionej refleksji. Przypomniał nawet o niebezpieczeństwie bałwochwalstwa, chociaż jego sakralne odmiany prawie już zanikły. "Nieraz jednak ludzie, zwiedzeni przez Złego -- tu sobór powtarza całe frazy z Listu do Rzymian -- znikczemnieli w myślach swoich i prawdę Bożą zamienili w kłamstwo, służąc raczej stworzeniu niż Stworzycielowi, albo też, żyjąc i umierając na tym świecie bez Boga, narażeni są na rozpacz ostateczną" (KK 16). Szczególnie zaś widoczna postać współczesnego bałwochwalstwa polega na tym, że "wielu ludzi, przeceniając postęp nauk przyrodniczych i technicznych, skłania się do bałwochwalczej poniekąd czci rzeczy doczesnych, stając się raczej ich sługami niż panami" (DA 7). Gruntownego odnowienia doczekała się na ostatnim soborze nauka objawiona, że prawda Słowa Bożego "oświeca każdego człowieka na ten świat przychodzącego" (J 1,9). "Od pradawnych czasów aż do naszej epoki -- czytamy w Deklaracji o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich -- znajdujemy u różnych narodów jakieś rozpoznanie owej tajemniczej mocy, która obecna jest w biegu spraw świata i wydarzeniach ludzkiego życia; nieraz wręcz uznanie Najwyższego Bóstwa lub nawet Ojca". Sobór przypomina ponadto, że poganami nie są Żydzi: wyznają oni Boga prawdziwego, który objawił się przez Abrahama, Mojżesza i proroków. Nawet o muzułmanach nie da się po prostu powiedzieć, że są poganami, gdyż przechowują oni wiarę Abrahama i w tej wierze "oddają cześć Jedynemu Bogu, żywemu i samoistnemu, miłosiernemu i wszechmocnemu Stwórcy nieba i ziemi" (DRN 3). Wzywając do szacunku wobec różnych religii i wobec wszystkiego, co jest w nich prawdziwe, sobór zarazem stanowczo odcina się od fałszywej tezy, jakoby wszystkie religie były sobie równe. Przestalibyśmy być chrześcijanami, gdybyśmy się wyparli naszej wiary, że dopiero w Jezusie Chrystusie człowiek może otrzymać pełny przystęp do Przedwiecznego Ojca. Toteż nawet we wspomnianym dokumencie o religiach niechrześcijańskich sobór nie próbuje dyskretnie przemilczeć tego, że Kościół z natury swojej czuje się misyjny i chciałby się dzielić wiarą w Chrystusa ze wszystkimi: "Kościół katolicki nie odrzuca nic z tego, co w owych religiach jest prawdziwe i święte. Ze szczerym szacunkiem odnosi się do owych sposobów działania i życia, do owych nakazów i doktryn, które chociaż w wielu wypadkach różnią się od zasad przez niego wyznawanych i głoszonych, nierzadko jednak mają w sobie promień owej Prawdy, która oświeca wszystkich ludzi. Głosi jednak i obowiązany jest głosić bez przerwy Chrystusa, który jest Drogą, Prawdą i Życiem, w którym ludzie znajdują pełnię życia religijnego i w którym Bóg wszystko z sobą pojednał" (DRN 2). Musimy jednak zrozumieć, że wyznawcy innych religii czują się nieraz zagrożeni tą naszą postawą. Niekiedy wprost posądzają nas o to, że deklarowany przez nas szacunek dla innych religii jest podstępem i ma znaczenie czysto taktyczne. Tym więcej powinniśmy się troszczyć o to, żeby nasz szacunek dla prawdy i dobra u innych był rzetelny. A również o to, żeby do wiary w Chrystusa zapraszać rzetelnie, odcinając się od wszelkiej manipulacji, podstępu czy wykorzystywania jakiejkolwiek swojej wyższości. Po prostu duch misyjny przemieniłby się w ducha czysto ziemskiej propagandy, gdybyśmy chcieli przyciągać ludzi do Chrystusa za pomocą środków moralnie wątpliwych. Warto jeszcze wspomnieć o spojrzeniu, które dopiero w naszym pokoleniu zaczyna się rozpowszechniać: że dla niektórych wyznawców religii niechrześcijańskich droga do Chrystusa może iść poprzez coraz większe wgłębianie się w te światła Boże, jakie już teraz w tych religiach się znajdują. Ufam, że spojrzenie to płynie z Ducha Świętego, choć z pewnością łatwo je przemienić w efektowną, lecz zwodniczą formułę która może skutecznie niszczyć w nas ducha misyjnego. W każdym razie bardzo prawdziwe wydaje mi się to, co powiedziała na ten temat Matka Teresa z Kalkuty w swoim wywiadzie z 4 grudnia 1989 roku dla nowojorskiego czasopisma Time (podaję za "Biuletynem Specjalnym" z 16 grudnia): "-- Co Matka sądzi o hinduizmie? Co do modlitw w Asyżu, o które Pan pyta, wystarczy zwrócić uwagę na to, że nie były one zanoszone wspólnie, ale każda z grup religijnych modliła się we własnej wspólnocie i zgodnie z własnymi przekonaniami i tradycjami. Natomiast Jan Paweł II starannie podkreślił w swoim przemówieniu tożsamość religijną swoją własną i swoich współwyznawców. Zresztą niech Pan sam to osądzi: "Pragnę wyrazić -- mówił wtedy papież -- moje uczucia jako brat i przyjaciel, ale także jako ten, który wierzy w Jezusa Chrystusa i w Kościół katolicki, i który jest pierwszym świadkiem wiary w Niego. (...) Wyznaję, że podobnie jak wszyscy chrześcijanie jestem przekonany, iż w Jezusie Chrystusie, Zbawicielu wszystkich, znajduje się prawdziwy pokój, <pokój tym, którzy są daleko i pokój tym, którzy są blisko> (Ef 2,17). (...) To moja wiara sprawiła, że w duchu głębokiej miłości i szacunku zwróciłem się do was, przedstawiciele Kościołów chrześcijańskich, Wspólnot kościelnych i Religii świata. (...) Forma i treść naszych modlitw są bardzo różne i nie ma mowy o tym, by je sprowadzać do wspólnego mianownika. Ale w tym zróżnicowaniu może odkryliśmy na nowo, że -- jeśli chodzi o problem pokoju i jego związek z zaangażowaniem religijnym -- jest jednak coś, co nas łączy. (...) Ja zaś pokornie powtarzam to, o czym jestem przekonany: pokój nosi imię Jezusa Chrystusa". |
---|
TRUDNY DIALOG Z EKSPANSYWNYM HINDUIZMEM I BUDDYZMEM |
Problem religii dalekowschodnich stawał przede mną wielokrotnie podczas mojej służby kapłańskiej. Należę zapewne do pierwszego pokolenia polskich księży, które z problemem tym spotkało się realnie w swojej codziennej pracy duszpasterskiej. Na studiach nie otrzymaliśmy jeszcze żadnego przygotowania w tym kierunku. Moje konkretne spotkania z ludźmi i religiami Dalekiego Wschodu pozwoliły mi zrozumieć, że wzrastająca obecność u nas duchowości hinduskiej i buddyjskiej jest zjawiskiem bardzo zróżnicowanym i niejednoznacznym. Zdecydowanie jednak nie czuję się dostatecznie zorientowany, żeby móc wygłaszać na ten temat jakieś sądy ogólne. Chciałbym jedynie podzielić się paru osobistymi spostrzeżeniami na ten temat. Wszelkie zaś zdania, które będą miały postać sądów ogólnych, proszę traktować jako czysto prywatną opinię. Tylko jeden raz w życiu zdarzyło mi się przygotowywać do chrztu rodowitego Azjatę, wychowanego w religii buddyjskiej. Bardzo zależało mi na tym, żeby chrzest nie był dla niego zmianą religii. "Przez chrzest -- tłumaczyłem mu -- zacznie się twój osobisty i nierozerwalny związek z Chrystusem, który żyje i szuka każdego z nas poszczególnie. Uważam, że z twojego buddyzmu powinieneś zachować jak najwięcej. Odrzuć z niego tylko to, co mogłoby cię oddalać od Chrystusa. Jest rzeczą możliwą, że twój chrzest pomoże ci odkryć buddyzm na nowo, jako coś głębszego, niż dotychczas sądziłeś. Chrystus jednak żywy Chrystus, nie jakaś idea Chrystusa -- niech będzie dla ciebie wszystkim. Z nim będziesz mógł się realnie spotykać poprzez Pismo Święte i sakramenty. Jego będziesz mógł coraz głębiej poznawać poprzez uczestnictwo we wspólnocie Kościoła". To, że Chrystus jest dla mnie wszystkim, kształtuje cały mój stosunek do religii niechrześcijańskich. Moim zdaniem fałszywy jest ten odruch obronny niektórych chrześcijan, który każe pomniejszać wartości duchowe innych religii. Chrystus, Syn Boży, przez którego świat istnieje, z pewnością nie jest wrogiem żadnej autentycznej wartości. Wprawdzie na mojej własnej drodze duchowej nie dane mi było, jak dotychczas, czerpać z religijnego doświadczenia Dalekiego Wschodu, bez trudu jednak wyobrażam sobie takie wejście w te doświadczenia, które będzie całe prześwietlone wiarą w Chrystusa. Dodam na wszelki wypadek, że przez wiarę w Chrystusa rozumiem nie jakieś subiektywne przeświadczenia o swojej bliskości z Chrystusem, ale przybliżanie się do Niego, który żyje i daje się nam w ustanowionym przez siebie Kościele. Jak z perspektywy mojej wiary w Chrystusa jawi mi się obecna popularność duchowości i kultów dalekowschodnich? Widzę w niej zarówno wielką szansę, jak wielkie zagrożenie, przy czym w znacznym stopniu od nas zależy, żeby urzeczywistniało się raczej to pierwsze niż to drugie. Ponieważ zaś chwasty rodzą się same, pożyteczne zaś rośliny nie wyrosną bez naszej pracy, łatwiej -- niestety -- o to, żeby nasze wzajemne kontakty rozwijały się w sposób zły niż w sposób dobry. Zacznijmy od tego, że obie strony zupełnie inaczej oceniają stan faktyczny, a nie ma powodów podejrzewać tu którąś ze stron o brak dobrej woli. A zatem w polskich środowiskach buddyjskich i hinduistycznych dostrzega się przede wszystkim to, że wielu swoim adeptom pozwoliły one po raz pierwszy zetknąć się poważnie z wielkim doświadczeniem duchowym -- pochodzą oni bowiem z rodzin niewierzących lub religijnie obojętnych a niekiedy w ogóle nie są ochrzczeni. Dla niektórych z nich -- podkreślają przedstawiciele tych środowisk -- fascynacja buddyzmem lub hinduizmem była etapem w drodze do chrześcijaństwa. I to jest oczywiście prawda. Z kolei przedstawiciele Kościoła zauważają głównie porzucanie wiary w Chrystusa, jakie się dokonuje pod wpływem wejścia w krąg jakiejś duchowości dalekowschodniej. Niekiedy towarzyszy temu otwarta wrogość wobec duchowych tradycji chrześcijaństwa. Częściej chyba odstępstw od Chrystusa, zamknięciu się na Jego naukę i sakramenty, towarzyszy deklaratywne przyznawanie się do Niego, ze starannym zaznaczeniem jednak, że ani nie jest On Jednorodzonym Synem Bożym, ani Jego misja nie dotyczy całej ludzkości. W środowiskach hinduistycznych i buddyjskich nie ma zapewne dostatecznej świadomości tego, jak głęboko nas chrześcijan postawa taka rani. Dla nas Chrystus jest wszystkim. Kiedy ktoś od Niego odchodzi, musimy oczywiście uszanować tę jego decyzję, ale nie można od nas żądać tego, żebyśmy udawali, iż się tym nie przejmujemy i że to nas nie boli dotkliwie. Nie możemy też udawać, że jest nam miło, kiedy ktoś mówi o Chrystusie rzeczy, które w naszych uszach brzmią jak bluźnierstwo. Nawet jeśli to mówi w dobrej woli. Jeśli ktoś nie wierzy w Chrystusa ani Go nie szuka, wolelibyśmy, żeby uszanował raczej milczeniem Tego, który dla nas jest wszystkim. Zauważmy jednak od razu drugą stronę. Przecież również z naszych katolickich środowisk niejedna wrogość i niejeden brak delikatności emanuje w kierunku dynamicznie rozwijających się grup hinduistycznych i buddyjskich. Wrogość rodzi wrogość, a następnie obie wrogości wzajemnie się wzmacniają. Otóż wrogość nigdy nie jest właściwą postawą wobec żywych ludzi. Wrogość zamyka na racje drugiej strony, a stan żywego napięcia, z którego mogą rodzić się również rzeczy dobre, rozładowuje poprzez wygodne i zaślepione demonizowanie strony przeciwnej. Toteż pierwszą rzeczą, na którą musimy się zdobyć my, katolicy, wobec budzącej naszą troskę i niepokój popularności religii dalekowschodnich, jest wyzbycie się wszelkiej wrogości. Zatrzymywać ludzi przy Chrystusie za pomocą wrogości do kogokolwiek to największy absurd religijny, jaki w ogóle da się pomyśleć. Chrystus jest tylko tam, gdzie jest miłość. Pragmatycznie zaś rzecz biorąc, nasza wrogość będzie zamykała drugą stronę na zobaczenie i uznanie naszych racji. A przecież są to w ogromnej większości ludzie dobrej woli, zaś propagowana przez nich duchowość nie wyklucza radykalnie wiary w Chrystusa. Spróbuję wyliczyć najważniejsze z naszych racji, które -- jestem głęboko o tym przekonany -- już dawno dotarłyby do naszych środowisk buddyjskich i hinduistycznych, gdybyśmy umieli je przedstawiać w duchu życzliwości i z gotowością wsłuchiwania się w ich z kolei racje. O tym, co najważniejsze -- o tym, kim jest dla nas Chrystus oraz jak ciężko przeżywamy każde odejście od Niego -- już powiedziałem. Wielokrotnie słyszałem zapewnienia z tamtej strony, że duchowość hinduska i buddyjska nie odciąga od Chrystusa, jeśli ktoś w Niego wierzy. Ufając tym zapewnieniom, my, katolicy, oczekiwalibyśmy praktycznego zauważenia, że zaangażowanie się w tę duchowość dość często bywa przyczyną porzucenia wiary w Chrystusa. Byłoby uproszczeniem twierdzić, że w wyniku tego zaangażowania ujawnia się jedynie brak wiary, której od dawna już nie było. Tak na pewno się zdarza, ale zdarza się również i tak, że w wyniku fascynacji egzotyczną tradycją duchową odchodzą od Chrystusa ludzie dotychczas gorliwie wierzący. Krótko mówiąc, my, katolicy, oczekiwalibyśmy tego, żeby duchowość hinduska i buddyjska naprawdę, a nie tylko w gołosłownych deklaracjach, nie odciągała od Chrystusa. Oczekiwalibyśmy przynajmniej tego, żeby atmosfera tych wspólnot wolna była od wrogości wobec chrześcijaństwa. Ale też bądźmy konsekwentni i nie przyczyniajmy się do pojawiania się tej wrogości. Nie tylko w deklaracjach, ale naprawdę. Szczególną uwagę -- obustronnie -- powinniśmy zwrócić na to, co mówimy wzajemnie o sobie. Zarazem konieczna jest pewna doza wzajemnej wyrozumiałości. I jednym bowiem, i drugim może się zdarzyć, że mówiąc w dobrej woli o nauce i duchowości drugiej strony dokonamy jakiegoś przeinaczenia. Są jednak rzeczy, które nigdy zdarzać się nie powinny, bo są po prostu nieprawdziwe. Na przykład w publicystyce hinduistycznej i buddyjskiej pojawiają się twierdzenia, jakoby Ewangelie i starożytni chrześcijanie głosili lub dopuszczali wiarę w reinkarnację, albo jakoby Chrystus był adeptem hinduizmu, zaś apostołowie zniekształcili rzekomo czysto hinduski sens Jego nauki. Nie jedyny to, niestety, wypadek głoszenia tez jawnie fałszywych. Kolportuje się na przykład bluźniercze wymysły jako odkryte rzekomo w klasztorach tybetańskich pierwotne teksty Ewangelii. Sam jestem właścicielem dwóch takich kuriozów. Wiem oczywiście, że żaden z moich znajomych, którzy są wyznawcami lub sympatykami religii dalekowschodnich, nie ma z tym nic wspólnego. Zjawiska te współkształtują jednak ogólny obraz, jaki niektórzy katolicy mogą sobie wytworzyć na temat wchodzenia Dalekiego Wschodu w nasze życie duchowe. Obraz ten współkształtuje również działalność niektórych sekt, które zapewne mają niewiele wspólnego z autentycznym hinduizmem czy buddyzmem. Niemniej, kiedy nie tylko słyszy się o różnych rzeczach, ale kiedy i samemu widzi się, że siedemnastolatek po swoim hinduskim nawróceniu skutecznie dezorganizuje życie swojej rodziny, zaś jego mistrz duchowy prośby o przywołanie go do porządku traktuje jedynie jako dowód duchowej tępoty albo że jakiś wyznawca świadomości Kriszny porzuca żonę i dziecko, bo chce się pełniej oddać życiu duchowemu -- wywiera to oczywiście jakiś wpływ na nasz ogólny obraz hinduizmu i buddyzmu. Mówię o tym wszystkim nie po to, żeby wystawiać jakieś rachunki. Tym bardziej nie zamierzam usprawiedliwiać wrogości, jaka się pojawia po stronie katolickiej przeciwko entuzjastom duchowości dalekowschodniej. Wrogość skierowana przeciwko ludziom nigdy nie jest usprawiedliwiona. Próbuję jedynie pokazać, że nasze lęki przed ekspansją duchowości dalekowschodniej mają swoje źródło nie tylko w naszym obskurantyzmie czy nietolerancji. Przedstawiciele otwartych i głębokich nurtów hinduizmu i buddyzmu zdołają być może znaleźć jakiś sposób na to żeby w wymiarze dla nas dostrzegalnym odciąć się od intelektualnego szalbierstwa i duchowego sekciarstwa, które dzieje się niekiedy w imię duchowości Dalekiego Wschodu. A osiągnęlibyśmy wręcz szczyt naszych marzeń, gdyby zechcieli wczuwać się w nasz punkt widzenia. Może wówczas łatwiej byłoby im korygować nas po bratersku w zakresie tych grzechów, które my przeciwko nim popełniamy, a nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Czy z kolei jednak my, katolicy, zechcemy wczuwać się w punkt widzenia żyjących wśród nas buddystów i hinduistów, również tych, którzy porzucili wiarę chrześcijańską? Osobiście wiele się spodziewam po tych środowiskach katolickich, które pragną otwierać się na skarby duchowości dalekowschodniej, trzymając się oburącz Chrystusa, Jednorodzonego Syna Bożego, i w pełnej wierności nauce Kościoła. Mam kilku przyjaciół, którzy realizują taką postawę, i wydaje mi się, że praca duchowa, jaką wykonują, ma znaczenie nie tylko dla nich samych, ale również dla Kościoła.
|
---|
PO CO PANU BOGU NASZE DZIĘKCZYNIENIA? |
Trudno mi zrozumieć potrzebę modlitwy dziękczynnej. Rozumiem obowiązek wdzięczności wobec rodziców czy wobec innych ludzi, którzy nam świadczyli dobro. Oni się dla nas poświęcali, kiedy byliśmy zdani na ich opiekę lub kiedy byliśmy w jakiejś potrzebie. Z kolei my staramy się im pomóc, kiedy oni tego potrzebują. Ale wdzięczność wobec kogoś, kto nie potrzebuje mojej pomocy? Chyba że ten ktoś jest tak małostkowy, że sobie tego życzy, bo lubi, żeby mu dziękowano. Ale Pana Boga nie można podejrzewać o małostkowość. O co więc chodzi w modlitwie dziękczynienia? |
---|
Około roku 1960 odwiedził nasz klasztor w Poznaniu jeden z współpracowników ojca Dominika Pire, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, i opowiadał o prowadzonych przez tego dominikanina wioskach dla uchodźców. Utkwiło mi w pamięci, jak skarżył się na kłopoty z nauczeniem niektórych mieszkańców tych wiosek poszanowania ofiarowanych im mieszkań i przedmiotów. Wchodzi na przykład ten pan do jednego z mieszkań i widzi, że jedno z dzieci siedzi na nowiuteńkim kocu i dwoje innych ciągnie je po podłodze, a dzieje się to na oczach rodziców, którzy tej zabawie jeszcze przyklaskują. Na przykładzie tej sceny wyraźnie widać, że można być niewdzięcznym również wobec kogoś, kto prawdopodobnie nigdy nie będzie potrzebował mojej pomocy. Bo niewdzięcznością jest również marnowanie otrzymanych darów, a także używanie ich niezgodnie z intencją ofiarodawcy. Odnieśmy tę intuicję do dziękczynienia należnego Bogu. Z całą pewnością Pan Bóg nie potrzebuje naszych podziękowań, natomiast prawidłowo ukształtowana postawa dziękczynienia będzie nas chroniła przed marnowaniem oraz nadużywaniem Bożych darów. Weźmy przykład najprostszy z możliwych: dziękujemy Bogu za spożyty posiłek. Ale czy to moje dziękczynienie może być Bogu miłe, jeśli w gruncie rzeczy nie był to posiłek, tylko obżarstwo? Albo jeśli jestem jak ten ewangeliczny bogacz, który z Łazarzem nie umie podzielić się nawet okruchami, spadającymi mu ze stołu? Albo jeśli, pokrzepiony tym posiłkiem, zabiorę się teraz do czegoś złego. Możemy zatem już sformułować dwa pierwsze ustalenia na temat modlitwy dziękczynnej. Po pierwsze, nie powinna ona ograniczać się do słów, bo w takim przypadku będzie tylko pseudomodlitwą, o której czytamy w Księdze Izajasza: "Lud ten sławi Mnie tylko wargami, a jego serce jest z dala ode Mnie" (29,13). Modlitwa dziękczynna jest tym prawdziwsza, im prawdziwiej przyjmujemy dary, za które Bogu dziękujemy. Po wtóre: Wyrażenie, że Pan Bóg pragnie naszej modlitwy dziękczynnej, tylko wówczas jest prawdziwe, jeśli chcemy w ten sposób podkreślić, że On nas kocha i zależy Mu na naszym dobru. Naszymi pochwałami i dziękczynieniami nie uczynimy Go przecież szczęśliwszym ani nie sprawimy, że będzie lepszy, niż jest, bo jest On nieskończenie szczęśliwy i nieskończenie dobry. To nam potrzebna jest nasza modlitwa dziękczynna, z jej pomocą otwieramy się pełniej na bezinteresowną miłość Boga do nas i uczymy się przyjmować dary Boże zgodnie z zamysłem Dawcy. Przejdźmy do spostrzeżenia trzeciego. Pismo Święte na kilka różnych sposobów zwraca uwagę na to, że świadomość, jak bardzo Bóg nas obdarza, powinna nas mobilizować do miłości bliźniego. "Darmoście wzięli, darmo dawajcie" (Mt 10,8). Ojcowie Kościoła odnosili te słowa Chrystusa Pana nie tylko do naszej powinności dzielenia się dobrami duchowymi. Kiedy pamiętam o tym, że również dobra materialne, nawet te, na które ciężko pracowałem, w ostatecznym wymiarze są darem Bożym, łatwiej mi dzielić się nimi z bardziej potrzebującymi ode mnie. Świadomość, że wszystko, czym jestem -- z wyjątkiem grzechu oraz innych ułomności -- zawdzięczam Panu Bogu, chroni mnie ponadto od wynoszenia się nad innych. "Niech nikt w swej pysze nie wynosi się nad drugiego" -- mówi Apostoł Paweł, zaś argumentuje to następująco: "Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał?" (1 Kor 4,6n) Jest pewien dar Boży, którego nie potrzebowalibyśmy, gdybyśmy nie popadli w grzech. Chodzi, rzecz jasna, o dar przebaczenia. Otóż jeśli będziemy pamiętać o tym, że winniśmy nosić w sobie nieustanne dziękczynienie za ten dar, uchroni to nas od potępienia innych, nawet jeśli czyjeś grzechy w swoim zewnętrznym wymiarze są większe od moich. Zapomniał o tym faryzeusz z przypowieści o faryzeuszu i celniku, toteż jego modlitwa dziękczynna obrażała Boga, a jego samego utwierdzała w samozakłamaniu. "Boże, dziękuję Ci -- modlił się bezczelnie -- że nie jestem jak inni ludzie: zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik" (Łk 18,11). Nie mylił się zresztą faryzeusz w swoim osądzie, że celnik jest człowiekiem ciężko chorym duchowo. Nie wiedział tylko, że stan jego własnej duszy jest znacznie groźniejszy: nie dostrzegając, jak wiele miłosierdzia jemu samemu Bóg okazuje, jest on już nie tylko chory, ale wręcz duchowo nieprzytomny. Że wdzięczność za dar przebaczenia zobowiązuje nas nie tylko do naprawienia zła oraz do przemiany swojego postępowania, ale w ogóle do wyrozumiałości dla innych, dobitnie zwrócił nam na to uwagę Pan Jezus w przypowieści o nielitościwym dłużniku. Sługi, któremu umorzono zawrotną sumę dziesięciu tysięcy talentów, nie było stać na to, żeby darować niewypłacalnemu dłużnikowi śmieszne sto denarów. Oto jeszcze jeden wariant pouczenia, że postawa wdzięczności wobec Boga domaga się od nas świadczenia dobra naszym bliźnim. Sądzę, że możemy już pokusić się o bardziej generalne spojrzenie na sens modlitwy dziękczynnej. Mianowicie modlitwa dziękczynna pomaga nam rozpoznać i pokochać Boga jako Tego, który jest miłością. Przypomnijmy sobie ewangeliczne uzdrowienie dziesięciu trędowatych. Ten, który wrócił do Jezusa i upadł przed Nim na twarz, aby podziękować za dar odzyskanego zdrowia, usłyszał słowa: "Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła" (Łk 17,19). Co znaczą te słowa, skoro przecież Jezus oczyścił z trądu również tamtych dziewięciu niewdzięczników? Owszem, ale tylko wdzięczny Samarytanin rozpoznał poprzez uzyskany dar uzdrowienia kochającego Dawcę, dlatego tylko on spośród wszystkich dziesięciu doznał ponadto uzdrowienia duszy. W przypadku tamtych dziewięciu dar Boży zamknął się na samym tylko uzdrowieniu ciała. Jeśli Pan Bóg chce naszego dziękczynienia, to tylko dlatego, że nas kocha. Bo dopiero w postawie dziękczynienia potrafimy rozpoznać sens naszego życia, zrozumieć świat, w którym Bóg nas umieścił, oraz otworzyć się na nasze przeznaczenie ostateczne. Jeśli nie nauczymy się dziękować Bogu za te dary, które umiemy zauważyć już teraz, to jakżeż zrozumiemy kiedykolwiek, że tak naprawdę to cali bez reszty jesteśmy zanurzeni w darach Bożych? Przecież darem Bożym jest wszystko, czym jesteśmy, co nas otacza i czego używamy. Darem Bożym jest samo nasze istnienie oraz nasze przymioty fizyczne i psychiczne, intelektualne i duchowe. Darem Bożym są osoby najbliższe nam i najdalsze, które tworzą nasze ludzkie środowisko. Codziennie otrzymujemy od Boga mnóstwo darów, bardziej lub mniej niezbędnych do życia. A wszystkie te dary są nam dawane dlatego, że ostatecznie Bóg chce dać nam w darze samego siebie oraz pragnie, abyśmy z kolei my oddali się Jemu w darze miłości. Od czasu do czasu słychać w Nowym Testamencie wezwanie do modlitwy dziękczynnej, od którego w człowieku małej wiary aż skóra cierpnie: "W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was" (1 Tes 5,18; por. Ef 5,20). Czyżby należało dziękować Panu Bogu również wówczas, kiedy przychodzi niepowodzenie czy choroba? Czy również wtedy, gdy spotyka nas nieszczęście albo krzywda? Otóż to się rozumie samo przez się, że wolno nam wówczas, a nawet powinniśmy błagać Boga o odsunięcie tego zła. Jednak zarazem starajmy się nie zagubić wówczas postawy dziękczynnej. Bo kiedy Bóg dopuszcza na nas coś złego, to jednocześnie udziela daru, aby to zło nas nie zniszczyło, lecz przeciwnie: żeby przyczyniło się do naszego dobra. Jeśli Bogu nie zaufamy, że On nieustannie nas obdarza i nieustannie winniśmy Mu wdzięczność, łatwo w chwili złej daru Bożego nie zauważyć albo nim wzgardzić, a wówczas zło, jakie na nas spadło, może nas rzeczywiście zniszczyć. Toteż Kościół praktycznie podczas każdej mszy świętej stara się odnowić w nas świadomość, że "zaprawdę godne to i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne, abyśmy zawsze i wszędzie Tobie składali dziękczynienie, Panie, Ojcze miłosierny, wszechmogący wieczny Boże". Szczególnie zauważmy te dwa wyrazy: "zawsze i wszędzie". Być może komuś się wydaje, że ukształtowanie w sobie postawy dziękczynienia to sprawa odpowiedniej formacji duchowej i świadomej pracy nad sobą. Kto tak sądzi, niewiele wie o tym, jak ciężko zostaliśmy zranieni grzechem. Jeden tylko Chrystus mógł przejść przez swoje ludzkie życie w postawie idealnie dziękczynnej. Ale też okazało się wówczas, jak trudno na naszej ziemi, zamieszkanej przez grzeszników, w tej postawie wytrwać zawsze i wszędzie. Siły zła w pewnym momencie tak na Chrystusa Pana natarły, że wytrwanie w całkowitym oddaniu Ojcu kosztowało Go mękę w Ogrójcu i Drogę Krzyżową. Jednak im kto więcej oddany Przedwiecznemu Ojcu, tym prawdziwiej staje się darem dla innych ludzi. Człowiek Chrystus oddał się na Kalwarii swojemu Ojcu całą nieskończonością swojej Boskiej Osoby, toteż stał się nieskończonym darem dla wszystkich ludzi. Przez swoją śmierć na krzyżu stał się źródłem pojednania nas wszystkich z Przedwiecznym Ojcem. I dopiero mocą Chrystusa zaczęło się istotne naprawianie naszej postawy dziękczynnej, tak że staje się ona naszym dojrzewaniem do życia wiecznego. To naprawdę nie przypadek, że uobecnienie Ofiary Chrystusa Pana nazywa się Eucharystią. Eucharystia po grecku znaczy dziękczynienie. My sami z siebie możemy tylko powierzchownie przełamywać różne swoje postawy niewdzięczności wobec Boga i Jego darów. Do przemiany radykalnej, do takiej wdzięczności, w której prawdziwie przyjmujemy samego Boga dającego się nam w darze i z kolei sami oddajemy się Jemu w darze, może nas uzdolnić tylko Chrystus. Zatem do ostatecznego, całoosobowego dziękczynienia zdolni jesteśmy tylko w takim stopniu, w jakim zjednoczymy się z Chrystusem. I właśnie dlatego najważniejszy sakrament wiary chrześcijańskiej -- ten sakrament, w którym najpełniej jednoczymy się z Chrystusem -- nazywa się Eucharystią, czyli Dziękczynieniem. |
---|
"NA MODLITWIE NIE BĄDŹCIE GADATLIWI JAK POGANIE" |
---|
Przeczytałem gdzieś, że różaniec jest jedną z najwyżej ocenianych przez Azjatów form modlitwy chrześcijańskiej. Buddyści i hinduiści podobno wyrażają się o nim z uznaniem jako o technice modlitewnej skutecznie wprowadzającej w stan medytacji. Powiedziałem to znajomemu, który ma duże zainteresowania religijne, i oblał mnie kubłem zimnej wody. Pokazał mi w Ewangelii św. Mateusza, w rozdziale szóstym, następujące słowa: "Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani. Nie bądźcie podobni do nich". Jak pogodzić modlitwę różańcową, w której zanosi się do Boga całą masę pacierzy, z tymi słowami Chrystusa? Bo w końcu to nie takie ważne, co o różańcu powiedzą buddyści i hinduiści, ale naprawdę ważne jest to, co o tej modlitwie myśli Chrystus. |
---|
O różańcu powiem na końcu. Najpierw zastanówmy się nad sensem przytoczonych przez Pana słów Ewangelii. Zacznijmy od tego, o czym na pewno się w nich nie mówi. Otóż na pewno Pan Jezus nie zamierza zniechęcać nas do długiej i wytrwałej modlitwy. Przecież to On sam całe noce spędzał na modlitwie (Łk 6,12; por. 5,16; 9,18;11,1; Mt 14,23; Mk 1,35). Nas zaś wielokrotnie pouczał, że powinniśmy być w modlitwie wytrwali. Jedną z przypowieści, w której znajduje się to pouczenie, Ewangelista rozpoczyna następująco: "Powiedział też im przypowieść o tym, że zawsze powinni się modlić i nie ustawać" (Łk 18,1). W samej zaś przypowieści, podobnie jak w innej przypowieści na ten temat (Łk 11,5-8), Chrystus każe nam wprost naprzykrzać się Panu Bogu naszymi prośbami. W ślad za Nim Apostoł Paweł powiada: "Módlcie się bez ustanku" (1 Tes 5,17). Czym zatem jest to wielomówstwo na modlitwie, które zasłużyło sobie na potępienie Pana Jezusa? Dwa najważniejsze elementy odpowiedzi na to pytanie znajdują się w samym tekście Ewangelii. Pan Jezus powiada: "Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani". Krótko mówiąc, ich modlitwa nie płynie z miłości, nie jest przepojona ufnością do Boga. Cechuje ich mentalność magiczna, jakieś niemądre przeświadczenie, że słowa modlitwy stanowią coś w rodzaju środka płatniczego, za pomocą którego można uzyskać od Pana Boga rzeczy, na których nam zależy. Co więcej, za taką modlitwą stoją fałszywe pojęcia o Bogu, jakieś naiwne wyobrażenia, że trzeba Go poinformować o naszych potrzebach. Tymczasem -- powiada sam Chrystus Pan -- "wie przecież Ojciec wasz, czego wam potrzeba, wpierw nim Go poprosicie". Z tych fałszywych wyobrażeń o Bogu szydził sobie prorok Eliasz, kiedy kapłani Baala usiłowali przymusić swojego bożka do tego, żeby ich wysłuchał: "Wołajcie głośniej, bo to bóg! Więc może zamyślony albo bardzo zajęty, albo udaje się w drogę. Może śpi, więc spróbujcie go obudzić!" (1 Krl 18,27) I rzeczywiście, kapłani Baala "wołali coraz głośniej i kaleczyli się według swojego zwyczaju mieczami oraz oszczepami, aż się pokrwawili. Ale nie było ani głosu, ani odpowiedzi, ani żadnego dowodu uwagi" (1 Krl 18,28n). Bóg prawdziwy jest zupełnie inny. Owszem, nie każda modlitwa dochodzi do Boga. Ale jeśli jakaś modlitwa do Boga nie dochodzi, to nie dlatego, żeby Bóg jej nie słyszał i żeby trzeba było do Boga wołać głośniej albo dłużej. Do Boga nie dochodzi modlitwa, która płynie z brudnego serca, zwłaszcza jeśli człowiek nawet nie tęskni za przemianą. Bóg oczywiście słyszy taką modlitwę, ale się od niej odwraca: "Gdy wyciągnięcie ręce, odwrócę od was me oczy. Choćbyście nawet mnożyli modlitwy, Ja nie wysłucham. Bo ręce wasze pełne są krwi. Obmyjcie się! Czyści bądźcie!" (Iz l,15n) Toteż chrześcijanin często modli się do Boga: "A wołanie moje niech do Ciebie przyjdzie!" (Ps 102,2) Modlitwa ta znaczy: "Panie, racz oczyszczać moje serce, racz mnie napełniać miłością do Ciebie, bo dopiero wówczas moja modlitwa może być przez Ciebie przyjęta". Z tego też względu tak cenna w oczach Boga jest modlitwa wytrwała. Przecież Pan Bóg nie jest tyranem, którego bawi to, że ktoś jest od niego zależny, i który ociąga się z wysłuchaniem prośby, bo lubi być proszony długo. Modlitwa wytrwała potrzebna jest nam, a nie Panu Bogu. Podczas modlitwy człowiek otwiera się coraz więcej na miłość Bożą i otrzymuje zrozumienie Jego woli. W ogóle modlitwa przybliża do Boga -- nie automatycznie, rzecz jasna, ale zgodnie z prawami miłości. Jeśli więc się modlę, ale w gruncie rzeczy jestem na Boga i na Jego świętą wolę zamknięty, trzeba czasu, ażeby modlitwa przebiła się przez moje serce i zaczęła być naprawdę modlitwą. Dlatego powinienem modlić się z wytrwałością, powinienem niejako naprzykrzać się Panu Bogu moją modlitwą. Duszą modlitwy jest miłość. To zdanie chyba najlepiej streszcza naukę Pana Jezusa na temat modlitwy. Ale wobec tego w modlitwie jest kilka rzeczy ważniejszych aniżeli zanoszone w niej słowa. Słowa mojej modlitwy są, ma się rozumieć, czymś bardzo ważnym -- w tym sensie, że nie jest to obojętne, jakie słowa zanoszę do Boga -- ale są w modlitwie co najmniej trzy rzeczy jeszcze ważniejsze. Spróbuję je pokazać, wychodząc od najbardziej popularnego określenia modlitwy, że mianowicie jest to rozmowa człowieka z Bogiem. Otóż warunkiem, bez którego rozmowa nie może nawet zaistnieć, jest nawiązanie łączności z tą drugą osobą, uzyskanie jakiejś jej obecności. I to jest pierwsza rzecz, która w modlitwie jest niewątpliwie ważniejsza niż słowa: być w obecności Boga, być jako ktoś kochający. Niekiedy bliskość kochającego Boga tak człowieka zafrapuje, że nie potrzeba mu żadnych słów: po prostu jestem w Jego obecności i chciałbym tylko, żeby On raczył przeniknąć do końca każdą komórkę mojego ciała i mnie całego. Mimo że nie mówię wówczas do Boga ani jednego słowa, niewątpliwie jest to prawdziwa modlitwa. Jeśli przebywam z Tym, kogo kocham, to chciałoby się jednak z Nim porozmawiać. Otóż nawet w zwyczajnej rozmowie czymś ważniejszym jest słuchać niż mówić, a cóż dopiero w rozmowie z Bogiem! Nawet i nie wypada stanąć w obecności Boga i od razu trajkotać to, co ja mam Mu do powiedzenia. Może jednak i Pan Bóg chciałby mi coś powiedzieć? Dlatego modlitwa potrzebuje wyciszenia się i otwarcia duchowych uszu. Wsłuchiwanie się w głos Boży jest zatem również prawdziwą modlitwą, nawet jeśli ja ze swej strony nic jeszcze do Boga nie mówię. Jest jeszcze trzecia rzecz, która jest w modlitwie ważniejsza niż słowa, jakie zanoszę do Boga. Modlitwa jest to przecież rozmowa z Bogiem w miłości. Otóż rozmowa w miłości nigdy nie polega na przekazywaniu sobie wzajemnie samych tylko słów. Wprawdzie potrzebuje ona słów, ale rozmawiając z osobą, którą kocham, chciałbym przekazywać jej coś znacznie więcej niż słowa, w gruncie rzeczy chciałbym przekazywać samego siebie. Odnosi się to również do modlitwy. Słowa są niezmiernie cennym narzędziem modlitwy, ale powinienem się starać mówić do Boga również swoimi czynami, postawą życiową, a ostatecznie -- samym sobą. Sądzę zatem, że krytykowana przez Pana Jezusa pogańska gadatliwość w modlitwie polega również na niedostrzeganiu tego wszystkiego, co w modlitwie jest głębsze i ważniejsze niż słowa. Przypatrzmy się teraz modlitwie różańcowej. Jest to modlitwa paradoksalna. Zanosi się w niej bardzo wiele słów, ale jej niejako założeniem jest to, żeby nie mówić w niej do Boga ani jednego słowa (w każdym razie, o czym za chwilę, ani jednego słowa tylko od siebie). Święte słowa Modlitwy Pańskiej i Pozdrowienia Anielskiego mają nas wyciszyć i stworzyć atmosferę sprzyjającą temu, żebyśmy mogli głęboko usłyszeć to, co sam Bóg ma nam do powiedzenia. Przy czym podczas tej modlitwy staramy się wsłuchiwać w rzeczy najważniejsze, jakie kiedykolwiek Bóg powiedział ludziom. Chodzi o wsłuchiwanie się w to, co Bóg powiedział już nie tylko do mnie czy do ciebie, ale do całej ludzkości, do wszystkich jej pokoleń. W medytacji różańcowej staramy się wsłuchać w ten Boży Przekaz, który został nam podany już nie tylko w naczyniu ludzkich słów, ale w Słowie Jednorodzonym, przez Jego wcielenie, zbawczą śmierć na krzyżu i zmartwychwstanie. Modlitwa różańcowa na tym bowiem polega, że Zdrowaśki odmierzają czas i stanowią coś w rodzaju melodii duchowej, wyciszającej mój umysł i zmysły, natomiast samym centrum swojej duszy staram się wówczas otwierać na Syna Bożego, mojego Zbawcę, który przemawia do mnie już nie tylko swoją nauką, ale tym wszystkim, czego dokonał dla naszego zbawienia. Celem bowiem medytacji różańcowej jest wchłanianie w siebie tych zbawczych wydarzeń. Jeśli pamiętać o tym, że msza święta jest więcej niż modlitwą (jest ona bowiem rzeczywistym -- mocą Ducha Świętego dokonanym -- uobecnieniem zbawczej Ofiary Chrystusa), to czy chrześcijanin może sobie wyobrazić modlitwę wspanialszą niż różaniec? Wspaniałość różańca na tym się jednak nie kończy. Jest on modlitwą maryjną. Polega to na tym, że modląc się na różańcu, staramy się dokonać rzeczy obiektywnie niemożliwej: próbujemy patrzeć na Tajemnice naszego zbawienia tak, jak widziała je i przeżywała Matka Boża, i na Jej wzór staramy się je przyjmować i nimi nasycać. Dorównanie Jej w miłowaniu Chrystusa przekracza oczywiście nasze możliwości. Ona była przecież całkowicie bezgrzeszna i pełna łaski, my zaś jesteśmy ułomni i jeśli nawet ufamy Bogu, to nie potrafimy zaufać Mu bez reszty. Jednak już to, że staramy się Jej dorównać -- jeśli tylko rzeczywiście się staramy -- ogromnie nas do Chrystusa przybliża. Na końcu powiedzmy o tym, co w modlitwie różańcowej najwspanialsze. Otóż jeśli już otworzyliśmy się na Chrystusa Pana, przemawiającego do nas tą Miłością, którą okazał nam w czasie swego widzialnego przyjścia do nas; jeśli już w otwieraniu się na tę Miłość staramy się jakoś dorównać Jego Matce -- wolno nam dołączyć się do Chrystusa Pana, który się wstawia za nami u Przedwiecznego Ojca. Wstawia się właśnie swoim wcieleniem, ukrzyżowaniem i zmartwychwstaniem, które przenikają nas coraz więcej dzięki medytacji różańcowej. W ten sposób możemy zanosić do Boga Słowo, do jakiego sami z siebie nigdy nie bylibyśmy zdolni, Słowo zawsze skuteczne, mające moc doprowadzić nas do życia wiecznego. Jak więc Pan widzi, te zachwyty, które słychać w kościele na temat różańca, mają głębokie uzasadnienie. Moim zdaniem, jest wręcz niemożliwe, żeby ktoś, kto naprawdę zrozumiał modlitwę różańcową, mógł ją krytykować. Jeśli prawdą jest, że o różańcu wyrażają się pochlebnie wyznawcy religii dalekowschodnich, to zapewne słusznie Pan przypuszcza, że czynią to ze względu na jego walory medytacyjne. Różaniec jest jednak, jak widzieliśmy, czymś znacznie więcej niż mądrą i skuteczną techniką medytacyjną. Jest próbą wchłonięcia w siebie samej istoty Ewangelii. |
---|
KRZYŻ ZNAKIEM ROZPOZNAWCZYM CHRZEŚCIJAN |
Znak krzyża pełny swój sens uzyskuje dopiero dzięki naszemu otwarciu się na tajemnicę krzyża. Swoją zmysłową dotykalnością ułatwia zarazem nam -- istotom cielesnym -- otwieranie się na tę tajemnicę. Ponieważ zaś tajemnica odkupieńczego krzyża Chrystusa stanowi samo centrum wiary chrześcijańskiej, łatwo zrozumieć, dlaczego znak krzyża stał się znakiem rozpoznawczym chrześcijan i chrześcijaństwa. I więcej jeszcze: stał się symbolem chrześcijańskiego życia. Tutaj rodzi się trudność. Nie dotyczy ona tego, że chrześcijanie używają znaku rozpoznawczego. Każda społeczność, wyodrębniająca się od innych, ma prawo do znaków tożsamości, nawet jeśli są to znaki umowne. Krzyż zaś nie jest znakiem umownym, źródłem tego znaku jest rzeczywista szubienica, do której przybito Jednorodzonego Syna Bożego, na której dokonało się odkupienie nas wszystkich. Jest zatem czymś oczywistym, że ci, którzy uwierzyli w Ukrzyżowanego Syna Bożego, mają prawo do tego znaku i że jest on dla nich nie tylko znakiem rozpoznawczym, ale i źródłem niezgłębionych treści duchowych. Trudność jest następująca: na krzyżu zawisło Zbawienie świata, chrześcijanie zaś stanowią jedynie stosunkowo skromną część ludzkości; krzyż Chrystusa jest darem Bożym dla wszystkich ludzi, chrześcijaństwo zaś jest tylko jedną z wielu religii globu ziemskiego. Czy zatem gromadzenie się chrześcijan pod znakiem krzyża nie uruchamia mechanizmów, które utrudniają uwierzenie w Chrystusa? Przecież znak rozpoznawczy stosunkowo łatwo może być użyty przeciwko innym grupom ludzkim. Toteż postawmy sobie pytanie następujące: Jakiego znaku rozpoznawczego chrześcijanom mieć nie wolno? To, że znak krzyża rodzi w niektórych niechrześcijanach odruch odrzucenia, jest poniekąd rzeczą nieuniknioną. My, chrześcijanie, powinniśmy jednak -- po pierwsze -- starannie unikać używania tego znaku przeciwko komukolwiek (za wyjątkiem jednego tylko szatana, przeciwko któremu krzyż jest bronią najzupełniej stosowną). Niestety, w historii bywało różnie. Najbardziej spektakularnym wydarzeniem, w którym podniesiono krzyż przeciwko innym ludziom, były wyprawy krzyżowe -- czy to przeciwko Saracenom, czy to przeciwko albigensom. Po wtóre, powinniśmy starannie badać samych siebie, czy swoim postępowaniem nie zrażamy do krzyża tych, którzy w Chrystusa nie wierzą. W filmie Shoah znak krzyża pojawia się kilkakrotnie jako symbol świata obcego i nieżyczliwego Żydom. Jeśli ktoś sądzi, że chrześcijanie w żaden sposób nie przyczynili się do tego, iż dla wielu Żydów krzyż tak właśnie się kojarzy, niech sobie przypomni wysuwany przeciwko nim zarzut bogobójstwa czy niektóre -- pamiętane jeszcze dziś przez ludzi starszych -- ludowe zwyczaje Wielkiego Tygodnia. A jak musiał się kojarzyć krzyż wielu Indianom, do których wyznawcy Ukrzyżowanego Boga przyszli po to, żeby ich ograbić i zabijać? Jednakże podnoszenie wielkich grzechów historycznych ma również swoje złe strony. Może uśpić wrażliwość na grzechy, jakie my sami popełniamy, grzechy materialnie znacznie mniejsze, którymi jednak równie skutecznie możemy utrudniać bliźnim rozpoznanie w krzyżu znaku zbawienia. Wyobraźmy sobie sytuację wręcz banalną. Oto moje postępowanie obudziło w drugim człowieku uzasadnioną odrazę moralną, a zarazem wie on, że ja jestem chrześcijaninem, może nawet w sposób ostentacyjny. Czy można mu się dziwić, że znak krzyża, do którego ja tak otwarcie się przyznaję, skojarzy mu się raczej negatywnie? Niespełna półtora tysiąca lat temu św. Cezary z Arles tak oto upominał swoich słuchaczy, aby nie nadużywali znaku krzyża: "Cóż pomoże, jeżeli znak krzyża kładziemy na czole i na ustach, a wewnątrz w duszy mamy złożone zbrodnie i grzechy? Kto bowiem źle myśli, ten i źle mówi, źle czyni, jeśli się nie zechce poprawić, a gdy się żegna, grzech jego nie maleje, lecz się powiększa. Wielu bowiem jest takich, co idąc kraść lub cudzołożyć, jeśli się potkną, żegnają się, a jednak od złego uczynku się nie cofają; i nie wiedzą, nieszczęśni, że raczej zamykają w sobie diabły, niż by je wyrzucali" (Kazanie 131). Otóż wyobraźmy sobie -- tego tematu św. Cezary nie porusza -- jak takie zachowanie może wpłynąć na kogoś niewierzącego lub nawet na chrześcijanina, nie utwierdzonego jeszcze w wierze. Ktoś mi mówił o swoim znajomym, który podczas ostatniej wojny utracił wiarę, widząc, jak gorąco ludzie się modlili podczas bombardowania i jak się zachowywali bezpośrednio potem. Niestety, również w sytuacjach znacznie bardziej zwyczajnych można zasłużyć sobie na wymówkę: "Z waszej przyczyny niewierzący bluźnią krzyżowi Chrystusa". Powszechne znaczenie zbawcze krzyża Chrystusa zobowiązuje nas jednak do czegoś znacznie więcej, niż tylko do powstrzymania się od używania znaku krzyża przeciwko innym i do uwagi, żeby swoim postępowaniem nie wystawiać krzyżowi złego świadectwa. Przez Chrystusa i "przez krew Jego krzyża", Bóg "znów pojednał wszystko z sobą" (Kol 1,20). Zatem wiara w Chrystusa zobowiązuje do otwierania oczu na działanie tajemnicy odkupienia wśród wszystkich ludzi, nie tylko wśród chrześcijan. Nie chodzi o to, żeby niechrześcijanom wmawiać, że choć w Chrystusa nie wierzą, to On i tak w nich działa. Chrystus jest naprawdę Odkupicielem wszystkich ludzi, przez swoją śmierć na krzyżu naprawdę "uczynił jednością" wrogie części ludzkości, "bo zburzył rozdzielający je mur -- wrogość" (Ef 2,14). Toteż my, którzyśmy w Niego uwierzyli, winniśmy starać się zauważać i uszanować to Jego działanie poza widzialnymi granicami Kościoła. Czyż nie wolno bowiem nam, wierzącym w Niego, Pana wszechświata, domyślać się, że to właśnie On działa wszędzie tam, gdzie cierpienie i krzywda nie niszczą człowieka, ale przemieniane są w narzędzia dobra, gdzie ludzie jednają się ze swymi nieprzyjaciółmi albo gotowi są płacić bolesne nawet ceny, byleby nie podjąć żadnego uczestnictwa w kłamstwie czy w zadawaniu krzywdy? Aktywna życzliwość -- w imię Chrystusa i Jego krzyża -- wobec wszystkich ludzi i wszystkich religii nie może, rzecz jasna, prowadzić nas do utraty naszej chrześcijańskiej i katolickiej tożsamości. Chrystus ukrzyżowany wciąż dla kogoś jest zgorszeniem, a dla kogoś innego głupstwem, dla nas zaś, wierzących w Niego, jest "mocą i mądrością Bożą" (1 Kor 1,23n). Toteż może się zdarzyć, że ta nasza wiara albo samo tylko realizowanie któregoś z ewangelicznych przykazań wzbudzi czyjąś agresję przeciw nam lub że my sami, w obliczu jakichś czysto ludzkich mniemań na temat Chrystusa lub Ewangelii, poczujemy się wezwani do złożenia Jemu i Jego nauce świadectwa naszej wiary. Chodzi jednak o to, żeby nawet wówczas, kiedy ujawnia się nasza inność w stosunku do niewierzących w Chrystusa, ani nawet wówczas, kiedy być może zostanę przez kogoś odrzucony i potępiony z powodu tej mojej inności, nie utracić aktywnej życzliwości wobec wszystkich ludzi, nieprzyjaciół nie wyłączając. Jest to logiczna konsekwencja naszej wiary, że na krzyżu Chrystus umarł za wszystkich ludzi, nie tylko za swoich wyznawców. Jeśli zatem krzyż Chrystusa jest znakiem rozpoznawczym chrześcijan, to starannie zważajmy na to, aby nie był on znakiem naszego oddzielania się od innych. Przez swoją zbawczą śmierć Chrystus Pan okazał bowiem miłość wszystkim ludziom, a jeśli krzyż Jego ustanawia jakąś granicę, to jest to granica, oddzielająca światło od ciemności, rozłączająca to, co prowadzi do życia, od tego, co zadaje śmierć. Granica ta nie oddziela ludzi od ludzi, oddziela raczej człowieka Bożego od tego wszystkiego, co we mnie bezbożne. Mówił o tym Apostoł Paweł, że dzięki krzyżowi Chrystusa "świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata" (Ga 6,14). Ten uniwersalny wymiar krzyża Chrystusa znakomicie dostrzegł i przedstawił Antoni Słonimski, człowiek, którego trudno przecież posądzić o chrześcijański prozelityzm. W wierszu pt. Dwie ojczyzny pisał: Nie sposób byłoby zresztą zrozumieć wielorakie dążenia chrześcijan, aby pod znakiem krzyża umieścić każde niemal działanie, wręcz każdą chwilę życia, aby znakiem tym znaczyć każdą naszą przestrzeń, drogie osoby i szczególnie ważne przedmioty -- gdyby nie stała za tym wiara, że moc krzyża Chrystusowego ogarnia całą ludzkość i cały wręcz kosmos. W Liście do Kolosan czytamy, że "przez krew Jego krzyża" jedna się z Bogiem i zaznaje pokoju nie tylko "to, co na ziemi", ale również "to, co w niebiosach" (1,20). Stąd w najstarszych pismach patrystycznych często wyrażano ideę, że krzyżem obficie naznaczona jest -- bez naszego świadomego udziału -- naturalna przestrzeń człowieka, zarówno rzeczy stworzone przez Boga, jak przedmioty ukształtowane przez człowieka. "Pomyślcie tylko -- powiada św. Justyn Męczennik ok. 160 roku -- czy cokolwiek z tego, co jest na świecie, bez tego znaku może istnieć samo w sobie, albo w jakąkolwiek całość się składać? Przecież okręt nie zdoła pruć morza, jeśli nie sterczy w nim dumnie ów znak wyniosły, zwany żaglem. Ziemi nie da się orać bez krzyża. Kopacze i rzemieślnicy nie wykonają swej pracy bez narzędzi o tym właśnie kształcie". Co więcej, mówi Justyn, w samym kształcie ludzkiego ciała Stwórca umieścił znak krzyża, i to dwojako: "Ludzka postać niczym innym się nie różni od kształtu zwierząt nierozumnych, jak właśnie tym, że człowiek trzyma się prosto i może ręce rozciągnąć, a na twarzy jego, począwszy od czoła, widnieje nos, który zwierzętom służy do oddychania, u człowieka zaś uwydatnia znak krzyża" (Apologia I,55). Uderza ponadto skłonność Ojców Kościoła do przedstawiania konkretnego krzyża, na którym umarł Chrystus, w wymiarach kosmicznych. I tak na przykład, zdaniem św. Ireneusza (ok. 202), Chrystus Pan, kiedy Mu rozpięto ręce na krzyżu, objął nimi i zgromadził w jedno obie rozproszone części ludzkości (Adversus haereses V,17,4). Z kolei św. Cyryl z Jerozolimy (+ 386) przedstawia Ukrzyżowanego jako Mocarza, który stanął na samym środku ziemi, a swoimi potężnymi rękami uchwycił jej krańce: "Rozciągnął ręce na krzyżu, aby uchwycić nimi krańce ziemi. Golgota bowiem jest środkiem ziemi. (...) Rozciągnął swe ludzkie ręce Ten, który utwierdził niebo swymi rękami duchowymi" (Katecheza 13,28). Bliźniaczo podobną intuicję sformułowała w naszym XX wieku -- być może niezależnie od Ojców Kościoła -- Simone Weil. Krzyż Chrystusa jawi się jej jako kosmiczna dźwignia, mająca moc przemienić sens wszechświata: "Kiedy ciąży nad nami cały wszechświat, nic innego poza samym Bogiem nie może stanowić przeciwwagi -- poza Bogiem prawdziwym, bo fałszywi bogowie, nawet nosząc imię prawdziwego, są tu bezsilni. (...) Dlatego właśnie krzyż jest wagą, na której ciało kruche i lekkie, ale które było ciałem Boga, przeważyło ciężar całego świata. Daj mi punkt oparcia, a uniosę świat. Tym punktem oparcia jest krzyż. Innego być nie może. Musi znajdować się on na przecięciu świata i tego, co nie jest światem. Krzyż jest takim właśnie przecięciem". Wszechogarniająca moc krzyża wypełnia nie tylko kosmos, ale jest wystarczająco potężna, aby ogarnąć skutecznie każdego poszczególnego człowieka. Św. Augustyn, w swoich kazaniach i wykładach biblijnych wiele razy rozwija alegorię krzyża, który powinien wypełniać wnętrze chrześcijanina. Materią alegorii są wymiary krzyżowej szubienicy: "Krzyż jest szeroki w swojej belce poprzecznej, na której rozciągnięto ręce Wiszącego. Belka ta oznacza dobre czyny, które winna cechować właściwa miłości szerokość. Jest długi w swojej belce pionowej, sięgającej aż do ziemi. Do tej belki przymocowano plecy i nogi. Oznacza ona wytrwałość, która urzeczywistnia się przez długi czas aż do końca. Jest wysoki w swym wierzchołku, który góruje ponad belką poprzeczną. Wierzchołek zaś oznacza najwyższy cel, ku któremu winny być zwrócone wszystkie czyny. (...) Głęboki zaś jest krzyż w tej swojej części, którą jest wbity w ziemię. Jest ona wprawdzie ukryta i niewidoczna, ale właśnie z niej wznosi się to, co widoczne i wysokie. Podobnie wszystkie nasze dobra pochodzą z głębi łaski Bożej, której nie da się pojąć ani opisać" (Homilie na Ewangelię Jana 118,5). Podkreślmy, że dla św. Augustyna nie jest to alegoria czysto dowolna. W Kazaniu 53 wykład tej alegorii Biskup Hippony poprzedza następującym stwierdzeniem: "Albowiem nie na próżno wybrał taką śmierć -- Ten, w którego mocy było umrzeć lub nie poddać się śmierci. Jeśli w mocy Jego było umrzeć lub nie umrzeć, dlaczego nie mógł właśnie w ten sposób umrzeć? Nie na próżno wybrał przeto krzyż, na którym ukrzyżuje ciebie na tym świecie". Zatem cała ta kosmiczna -- a zarazem potencjalnie dogłębna w każdym poszczególnym człowieku -- moc krzyża wynika z konkretnej męki, jaką przyjął na siebie Syn Boży. Jest to moc obiektywna, naszą wiarą jej nie kreujemy, ale jedynie ją rozpoznajemy i na nią się otwieramy: "Jeśli znaczymy się krzyżem Pańskim, to nie ze względu na karę, jaka Panu została wymierzona, ale ze względu na powód, dla którego Pan ją poniósł. Albowiem gdyby kara miała taką moc, miałaby ją również podobna kara poniesiona przez łotrów" (Kazanie 285 2). Krótko mówiąc, moc krzyża płynie wyłącznie stąd, że umarł na nim -- umarł rzeczywiście, w prawdziwym ciele i w konkretnym momencie historycznym -- Syn Boży. Krzyż jest więc nie tylko znakiem rozpoznawczym dla chrześcijan, jest centralnym symbolem wiary chrześcijańskiej. Stąd różne gesty, działania i przedmioty, określające ten symbol, wyrażają zarazem niezwykle głębokie treści duchowe, jakie w symbolu tym są zawarte. Logicznie pierwszym działaniem tego typu jest znak krzyża kreślony na czole na samym początku życia chrześcijańskiego, mianowicie podczas udzielania sakramentu chrztu i bierzmowania. Już św. Cyprian (+ 258) znak ten wiąże z biblijną pieczęcią, oznaczającą przynależność do Boga i przeznaczenie do zbawienia (Do Kwiryna 2,22). Otóż ci, których opieczętowano znakiem krzyża, stali się własnością Chrystusa, toteż winni całe swoje życie umieszczać w przestrzeni Jego łaski. "Najpierw -- wyjaśnia św. Cyryl w trzeciej katechezie mistagogicznej -- namaszczono was na czole, abyście wolni byli od wstydu, z którym chodził wszędzie pierwszy grzeszny człowiek, i odsłoniętą twarzą jak w zwierciadle odbijali chwałę Pańską. Następnie na uszach, abyście otrzymali uszy, które słuchają Bożych tajemnic, uszy, o których powiedział Izajasz (50,4): I dał mi Pan ucho do słuchania; oraz Pan Jezus w Ewangelii: Kto ma uszy, niech słucha. Potem na nozdrzach, abyście po przyjęciu boskiej oliwy mówili: Jesteśmy wonnością Chrystusa dla Boga między tymi, którzy idą na zbawienie (2 Kor 2,15). Wreszcie na piersiach -- abyście przyodziani w pancerz sprawiedliwości, stawili śmiało czoła szatańskim zakusom (Ef 6,11.14)". Właśnie ta totalność w oddaniu się Chrystusowi, do jakiej wzywa sakrament chrztu, wyjaśnia fakt, że znak krzyża szybko stał się dla chrześcijan znakiem, mało to nawet powiedzieć, codziennym -- wszedł bowiem we wszystkie zakamarki codziennego życia chrześcijanina. Serię świadectw na ten temat otwiera Tertulian: "Przy każdym kroku lub ruszeniu się z miejsca, przy każdym przyjściu i odejściu, przy wciąganiu obuwia, przy myciu się, przy stole, przy zapalaniu świateł, przy układaniu na spoczynek, przy siadaniu i przy każdej czynności dnia codziennego znaczymy czoło znakiem krzyża" (De corona 3). Z tekstu wolno wnioskować, że w chwili jego napisania w roku 211 -- tak widoczna obecność krzyża w chrześcijańskim życiu codziennym była zwyczajem utrwalonym, o początkach zapewne już wówczas niepamiętnych. Żeby nie mnożyć tu podobnych wypowiedzi, przytoczę jeszcze tylko świadectwo św. Cyryla z Jerozolimy: "Nie wstydźmy się wyznać Ukrzyżowanego! Ufnie uczyńmy znak krzyża palcami na czole i na wszystkim, na chlebie, który spożywamy, na kielichu, który pijemy, przy wejściu i wyjściu, przed snem kładąc się na spoczynek, przy wstawaniu, chodzeniu i spoczynku. Jest on wielką obroną. Nie muszą za niego płacić ubodzy, trudzić się słabi. Od Boga jest dany jako łaska. Krzyż jest znakiem wierzących, postrachem szatanów. W krzyżu triumfuje nad nimi wierny, jeżeli się nim znaczy z ufnością. Na widok krzyża przypominają sobie Ukrzyżowanego. Lękają się Tego, który smokowi starł głowę. Ceń tę pieczęć, a ponieważ jest darmo dana, tym więcej czcij Dobroczyńcę" (Katecheza 13,36). Szczególnie przekonującym dowodem na to, że znak krzyża był bardzo często używany przez starożytnych chrześcijan, są świadectwa Ojców o odruchowym żegnaniu się w sytuacjach zgoła wierze przeciwnych. "Może gdy ich co w cyrku przestraszy -- narzeka św. Augustyn na niekonsekwentnych chrześcijan -- natychmiast się żegnają i stoją tam, mając na czole to, od czego odstąpili" (Objaśnienia Psalmów 50,1). Natomiast historyk Sozomen zapisał plotkę, jaką powtarzali sobie chrześcijanie, że sam Julian Apostata, "przynaglony odruchem dawniejszego nawyku, całkiem zrozumiałym u chrześcijanina zaskoczonego niebezpieczną sytuacją, sam nie wiedząc jak i kiedy, uczynił na sobie znak krzyża świętego" (Historia Kościoła V,2). Na koniec dotknąć przynajmniej wypada wielkiego tematu znaku krzyża, uświęcającego przestrzeń chrześcijańską. Chodzi o krzyż znaczący mieszkania wyznawców Chrystusa, miejsca pracy, o krzyże przydrożne, aż po krzyże nagrobne i cmentarne, wyrażające nadzieję na zmartwychwstanie i świadczące o tej nadziei wobec żywych. Otóż wizerunek Ukrzyżowanego jest nie tylko obrazem Odkupiciela, który przez swoją śmierć otworzył nam drogę do życia wiecznego, jest również obrazem Króla, któremu winniśmy z radością poddawać całe nasze życie i przed którym staniemy -- po zakończeniu naszych dni jako przed Sędzią. Królewskość Ukrzyżowanego podkreśla zarówno korona (na krucyfiksach romańskich była to wręcz korona królewska), jak umieszczane zazwyczaj na krucyfiksach oskarżenie, które doprowadziło do skazania Go na śmierć (INRI -- Jesus Nasarenus Rex Judeorum; Jezus z Nazaretu, Król Żydowski). Sędziowska godność Chrystusa szczególnie wyraźnie podkreślona jest na krucyfiksach wschodnich.1 Kiedy mowa o znaczeniu krzyżów uświęcających przestrzeń, warto może przypomnieć dwie wypowiedzi Jana Pawła II, wygłoszone podczas jego pierwszej polskiej pielgrzymki. Papież zwraca uwagę na to, że materialne przedmioty wiary są znakiem łączności pokoleń w tej samej wierze, i to znakiem poniekąd aktywnym, mającym swój udział w głoszeniu tej wiary. "Bo przecież -- mówił Ojciec Święty na Błoniach Gnieźnieńskich 3 czerwca 1979 -- i mury, i wieże kościelne, i krzyże przydrożne, i obrazy święte na ścianach domów i izb -- wszystko to w jakiś sposób katechizuje. I od tej wielkiej syntetycznej katechezy życia: przeszłości i teraźniejszości -- zależy wiara przyszłych pokoleń". Kilka dni później, w swoim przemówieniu w Nowej Hucie, ten aspekt krzyża podkreślił Papież jeszcze dobitniej: "Tam, gdzie stawia się krzyż, powstaje znak, że dotarła już Dobra Nowina o zbawieniu człowieka przez Miłość. Tam, gdzie stawia się krzyż, powstaje znak, że rozpoczyna się ewangelizacja. Niegdyś ojcowie nasi na różnych miejscach polskiej ziemi stawiali krzyże na znak, że dotarła już do nich Ewangelia, że rozpoczęła się ewangelizacja -- i że trwa nienaruszona". Na zakończenie warto poświęcić chwilę szczególnej uwagi samemu znakowi przeżegnania się. Bez żadnej przesady można powiedzieć, że streszcza się w nim sama istota wiary chrześcijańskiej i aż trudno wyjść ze zdumienia, że w tak prostym i krótkim obrzędzie mogło się zmieścić tak wiele najgłębszych treści. Zatem -- po pierwsze -- gest krzyża, który wykonujemy żegnając się, wyraża naszą wiarę w Syna Bożego, który dla nas stał się człowiekiem, a na krzyżu dokonał naszego odkupienia, zaś Jego zmartwychwstanie jest dla nas obietnicą i gwarancją życia wiecznego. Innymi słowy, gest ten wyraża naszą wiarę, że mocą swojej męczeńskiej śmierci na krzyżu Chrystus Syn Boży uzdrawia nas z wszelkich zniszczeń, jakie spowodowały w nas nasze grzechy, i zwraca nas -- marnotrawne dzieci swojemu Ojcu. "Za wielką cenę zostaliście nabyci, chwalcie więc Boga w waszym ciele" (1 Kor 6,20). Po wtóre, gest krzyża wyraża ponadto naszą wiarę, że zło doznawane -- choroby, nieszczęścia, krzywdy, niezrozumienie u drugich itp. -- nie jest złem ostatecznym i jeśli nie można go uniknąć, należy przemieniać je w krzyż niesiony na wzór Chrystusa (por. Mt 16,24). Mówiąc inaczej, gest ten wyraża wiarę, że nasz Odkupiciel ma moc wypełniać swoją obecnością doznawane przez nas zło i przemieniać je w coś dla nas pozytywnego, w coś, co sprawia w nas dojrzewanie na życie wieczne. Po trzecie, gestowi krzyża towarzyszy wyznanie Trójcy Świętej. Zatem wyznajemy wówczas naszą wiarę, że Bóg jest Miłością oraz że ostatecznym naszym powołaniem jest przebóstwienie, uczestnictwo w synostwie Bożym Syna Jednorodzonego i wiekuiste zjednoczenie -- wraz z Nim i w Jego Duchu z Przedwiecznym Ojcem. Po czwarte, wyznania Najświętszej Trójcy dokonujemy przez powtórzenie formuły, która została nad nami wypowiedziana w momencie chrztu. Znak krzyża przypomina zatem, że przez chrzest zostaliśmy zanurzeni w Ojcu i w Synu, i w Duchu Świętym, oraz uobecnia nam wezwanie i obietnicę, które stąd wynikają. Ponieważ zaś jest to znak właśnie krzyża, w sposób naturalny uprzytamnia nam prawdę, że "my wszyscy, którzy otrzymaliśmy chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć" (Rz 6,3). Po piąte, znak ten kreślimy na swoim ciele. Wyznajemy w ten sposób -- w każdym razie winniśmy wyznawać -- religijny szacunek dla swojego ciała, które Duch Święty chce przemienić w swój przybytek, wprzęgnąć w służbę dobru i doprowadzić do chwalebnego zmartwychwstania. Zwróćmy uwagę na to, że znak krzyża jest szczególnie stosownym środkiem, za pomocą którego mogę okazać swojemu ciału religijny szacunek, mimo że wciąż jeszcze mieszka w nim "stary człowiek", którego należy wraz z Chrystusem ukrzyżować (por. Rz 6,6.12; 8,23). Wreszcie -- po szóste -- znak krzyża jest dla wierzących w Chrystusa skuteczną obroną przeciw szatanowi. "To, co było naszym przeciwnikiem, Bóg usunął z drogi, przygwoździwszy do krzyża. Po rozbrojeniu Zwierzchności i Władz, jawnie wystawił je na widowisko, powiódłszy je dzięki Niemu w triumfie" (Kol 2,14n). Ten apotropiczny sens znaku krzyża bardzo często podkreślali Ojcowie Kościoła, wydobywały go nawet niektóre teksty cytowane wyżej (zwłaszcza św. Cyryla z Jerozolimy). Przywołam tu może jeszcze wypowiedź św. Hipolita Rzymskiego (+ 235) -- nie tylko ze względu na starożytność tego świadectwa. Mianowicie Hipolit bardzo interesująco uzasadnia, skąd się bierze tak wielka moc znaku krzyża przeciwko szatanowi -- znak ten bowiem dokonuje niejako uobecnienia chrztu: "Starajcie się zawsze osłaniać swoje czoło znakiem krzyża. Jest to bowiem znak męki, dany przeciwko szatanowi, jeżeli ktoś czyni go z wiarą, a nie dla dogodzenia ludziom, ale żeby przez znajomość używać go jako pancerza. Wróg bowiem, widząc duchową cnotę wychodzącą z serca -- tak jakby dokonało się jawne obmycie -- drżąc poczyna uciekać, kiedy nie ustępujesz mu, a pobudzasz samego siebie [do Bożej służby]" (Tradycja apostolska 42).
1 "Dolna poprzeczka jest odpowiednikiem suppedaneum, na którym spoczywały nogi Chrystusa, przebite dwoma gwoździami. Poprzeczka ta na greckich ikonach jest horyzontalna, natomiast na rosyjskich jest najczęściej pochyła. To pochylenie, przechodzące od prawej strony Chrystusa ku lewej, zawiera pewien sens symboliczny -- oto sąd: usprawiedliwienie dobrego łotra i potępienie złego" (W. Łosski, "Krzyż", Novum 1981 nr 1-2, s. 35).
|
---|
CZY ŻYDZI UKRZYŻOWALI PANA JEZUSA? |
Niniejsze uwagi będą dotyczyły wersetu z Ewangelii Mateusza, w którym rozmaici antysemici usiłowali znaleźć sankcję religijną dla swojej postawy niewątpliwie niezgodnej z wiarą chrześcijańską. Chodzi o werset: "A cały lud zawołał: Krew Jego na nas i na dzieci nasze" (Mt 27,25). Jak wiadomo, ostatni Sobór powszechny Kościoła katolickiego napiętnował nadużywanie słowa Bożego dla uzasadnienia antysemityzmu, odrzucił też dwa szczegółowe zarzuty, mające źródło w przytoczonym wersecie: jakoby Żydzi jako naród obarczeni byli odpowiedzialnością za śmierć Chrystusa oraz jakoby wskutek tego przestali być ludem wybranym, stali się zaś odrzuceni i przeklęci przez Boga. Oto istotny dla naszego tematu fragment soborowej Deklaracji o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich: "A choć władze żydowskie wraz ze swoimi zwolennikami domagały się śmierci Chrystusa, jednakże to, co popełniono podczas Jego męki, nie może być przypisane ani wszystkim bez różnicy Żydom wówczas żyjącym, ani Żydom dzisiejszym. Chociaż Kościół jest nowym Ludem Bożym, nie należy przedstawiać Żydów jako odrzuconych ani jako przeklętych przez Boga, rzekomo na podstawie Pisma Świętego. Niechże więc troszczą się wszyscy o to, aby w katechezie i w głoszeniu słowa Bożego nie nauczali niczego, co nie zgadzałoby się z prawdą ewangeliczną i z duchem Chrystusowym". A nieco wyżej Sobór powiada, że mimo nieprzyjęcia Ewangelii przez większość tego narodu, mimo nawet aktywnej opozycji wobec jej orędzia, "Żydzi nadal ze względu na swoich przodków są bardzo drodzy Bogu, który nigdy nie żałuje darów i powołania" (nr 4). Zamiarem moim jest wykazać pełną zgodność tej nauki Soboru z Pismem Świętym. Spróbuję ponadto wydobyć nieco religijnej głębi, jaka się zawiera w wersecie Mt 27,25. Zauważmy najpierw, że pytanie, czy Żydzi ukrzyżowali Pana Jezusa, stanowi problem ściśle religijny. Gdyby nie był On Synem Bożym, gdyby chodziło tu jedynie o człowieka, którego zamordowano niewinnie, zabójstwo to byłoby oczywiście, tak jak każda zbrodnia, czymś godnym pożałowania i napiętnowania. Ale doprawdy przesadą byłoby poszukiwanie winnych w dwa tysiące lat po dokonaniu zbrodni. Jeśli zaś Chrystus jest Synem Bożym, powstaje następujące pytanie: Jak to możliwe, że wszechmocny Syn Boży, przez którego wszechświat został stworzony, stał się ofiarą ludzkiej nienawiści? Otóż Nowy Testament wielokrotnie wskazuje na to, że umarł On jako Ktoś suwerenny zarówno wobec tej nienawiści, która doprowadziła do Jego ukrzyżowania, jak wobec własnej śmierci. Chrystus, w przeciwieństwie do każdego z nas, nie podlegał konieczności śmierci: umarł nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał oddać za nas swoje życie. "Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich" (J 15,13). To prawda, że Chrystus stał się ofiarą ludzkiej nienawiści, ale to w tym sensie, że suwerennym aktem swej woli zgodził się na to, aby wymierzona przeciwko Niemu zła wola ludzi osiągnęła zamierzony skutek. Chrystus w żaden sposób nie był zdeterminowany logiką wydarzeń (jak to jest z nami, zwykłymi ludźmi), ale w każdym momencie tych wydarzeń w pełni dobrowolnie poddawał się ich logice. W ten sposób z własnej woli stał się Ofiarą za nasze grzechy, a decyzję tę podjął w ścisłej jedności z wolą swojego Ojca: "Ja życie moje oddaję za owce. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca" (J 10,17n). Ewangeliści wielokrotnie podkreślają całkowitą bezsilność ludzkiej nienawiści wobec Chrystusa oraz Jego pełną suwerenność wobec wrogów. "Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się" (Łk 4,29n). "Zamierzali Go pojmać, jednakże nikt nie podniósł na Niego ręki, ponieważ godzina Jego jeszcze nie nadeszła" (J 7,30). "I znowu starali się Go pojmać, ale On uszedł z ich rąk" (J 10,39; por. 7,44; 8,59; 10,31). Krótko mówiąc, śmierć Chrystusa na krzyżu była przede wszystkim dziełem niepojętej, wprost szalonej miłości Boga do ludzi: "Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" (J 3,16). Natomiast Chrystus przez swoją śmierć oddał się całkowicie nie tylko nam, ale również swemu Ojcu. Szczególnie wyraźnie sformułowano to w Liście do Filipian: Ten, który jest "na równi z Bogiem", "uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej" (2,6.8). Warto tu przypomnieć, że dokładnie odwrotnie postępuje szatan, który, chcąc skłócić nas z Bogiem, przed nami oskarża Boga (Rdz 3,5), przed Bogiem zaś oskarża nas (Hi 1,9-11). Chrystusa jednak zamordowali ludzie. I oczywiście to nie Bóg popchnął ludzi do tego, żeby oni tak uczynili. Bóg jedynie dopuścił do tego, żeby ich nienawiść wyraziła się w zbrodniczym czynie. Otóż Nowy Testament wyraźnie sugeruje, że odpowiedzialność za tę zbrodnię ponoszą wszyscy, Żydzi i poganie, cała ludzkość: "Zeszli się bowiem rzeczywiście w tym mieście przeciw świętemu Słudze Twemu, Jezusowi, którego namaściłeś, Herod i Poncjusz Piłat, z poganami i pokoleniami Izraela, aby uczynić to, co ręka Twoja i myśl zamierzyły" (Dz 4,27n). Również werset Mt 27,25 w zamiarze Ewangelisty, ma służyć wyrażeniu prawdy, że winę za śmierć Chrystusa ponosi cała ludzkość. Mianowicie werset ten stanowi połowę fragmentu, którego całość podkreśla tę właśnie powszechność winy. Przy czym zarówno pogański uczestnik zbrodni -- Piłat, jak zgromadzeni przed jego pałacem Żydzi czują się całkowicie niewinni i wyrażają to na zewnątrz. Najpierw Piłat umywa obłudnie ręce, żeby -- wbrew faktom -- zamanifestować, że nie uczestniczy w tej zbrodni. Następnie "cały lud zawołał: Krew Jego na nas i na dzieci nasze" (Mt 27,24n). Okrzyk ten wyraża ugruntowane przekonanie tych ludzi, że Jezusowi śmierć się należy. Ludzie, którzy tak wołali, chcieli zamanifestować w ten sposób, iż nie mają żadnych wątpliwości co do tego, że mają rację, żądając ukrzyżowania. I poganin Piłat, i przedstawiciele ludu żydowskiego stanęli w ten sposób -- to mało ważne, świadomie czy bezwiednie przeciwko słowu Bożemu. Piłat jakby przedrzeźnia gest nakazany przez Prawo Mojżeszowe na okoliczność morderstwa, którego sprawca nie został wykryty: "Wszyscy starsi miasta, które leży najbliżej zamordowanego, umyją ręce nad jałowicą, której kark złamano w rzece, i powiedzą te słowa: <Nasze ręce tej krwi nie wylały, a oczy nasze jej nie widziały. Panie, oczyść z winy lud swój, Izraela, któregoś wybawił, i nie obarczaj krwią niewinną ludu swego Izraela>. I odpuszczona będzie im ta krew" (Pwt 21,6-8). Między Piłatem i owymi starszymi miasta zachodzi jednak ta "drobna" różnica, że morderca jest znany, a jest nim on sam, przy czym jest on aż tak bezczelny, że umywa ręce, zanim jeszcze zbrodnia została dopełniona. Piłat nawet nie usiłuje ukrywać swojego przeświadczenia o niewinności Skazańca, chciałby tylko odzyskać własną niewinność za pomocą magicznego gestu. Również lud zachowuje się bezbożnie. Na tę godzinę ciemności opuścił go lęk, którego pełna jest dusza żydowska i którego świadectwa ciągle spotykamy na kartach Starego Testamentu: lęk przed splamieniem się krwią niewinną. Przecież już Kainowi powiedział Bóg, że "krew brata twego głośno woła ku Mnie z ziemi" (Rdz 4,10). Nie ma narodu, w którym mocniej uświadamiano by sobie, że sam Bóg stoi na straży ludzkiego życia i Jemu samemu naraża się każdy, kto przelewa krew niewinną. Czytamy o tym zarówno w tekście przymierza, które Bóg zawarł z Noem, ojcem wszystkich narodów (Rdz 9,5n), jak w Prawie Mojżeszowym, i to nie tylko w Dekalogu (np. Lb 35,33). Kiedy na przykład braci Józefa spotykają w Egipcie kłopoty, Ruben -- nawiasem mówiąc, właśnie ten spośród braci, który starał się go ocalić -- widzi w tym rachunek za zbrodnię: "Oto teraz żąda się odpowiedzialności za jego krew" (Rdz 42,22). Nie wiedział bowiem jeszcze o tym, że szczęśliwie zbrodnia nie została dopełniona. Świadectw lęku przed wylaniem niewinnej krwi znajdziemy w Starym Testamencie kilkadziesiąt. Tymczasem na dziedzińcu Piłata lud zachowuje się tak, jakby ten lęk był mu zupełnie nieznany. Poczucie słuszności w żądaniu kary śmierci wzmocnione zostało zaklęciem się na własne dzieci. To również było bezbożne. Nie wolno przecież podpowiadać Bogu, żeby postępował wbrew swoim obyczajom. Ludzie stojący przed siedzibą namiestnika nie mogli przecież nie znać słów proroka Ezechiela: "Syn nie ponosi odpowiedzialności za winę swego ojca ani ojciec -- za winę swego syna. Sprawiedliwość sprawiedliwego jemu zostanie przypisana, występek zaś występnego na niego spadnie" (Ez 18,20). Zauważmy na marginesie, że ten, kto -- powołując się na zaklęcie tłumu, stojącego na dziedzińcu Piłata -- obarcza naród żydowski odpowiedzialnością za śmierć Chrystusa, zakłada w ten sposób, że Bóg zmienia swoje obyczaje pod wpływem niegodziwych żądań człowieka. Jest rzeczą niezwykle intrygującą, że informacja o obmyciu rąk przez Piłata oraz okrzyk tłumu zapisane są wyłącznie w Ewangelii Mateusza, a więc w tej Ewangelii, która była przeznaczona szczególnie dla Żydów. Zagadka wyjaśnia się w świetle pierwszych rozdziałów Dziejów Apostolskich, gdzie przedstawia się rozwój chrześcijaństwa wśród Żydów. Otóż okazuje się, że głoszenie winy za śmierć Chrystusa stanowiło żelazny element katechezy apostolskiej dla Żydów. Katecheza opierała się na budowaniu kontrastu między ludzkim grzechem i miłosierdziem Boga, między śmiercionośnym charakterem naszego zła i życiodajnym charakterem zmartwychwstania Chrystusa. W pierwszych pięciu rozdziałach Dziejów Apostolskich motyw ten pojawia się aż pięć razy (Dz 2,23n.36; 3,13-19; 4,10; 5,28-31). Przypatrzmy się tej katechezie: "Mężowie izraelscy, słuchajcie tego, co mówię: Jezusa Nazarejczyka (...) tego Męża, który z woli, postanowienia i przewidzenia Bożego został wydany, przybiliście rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście. Lecz Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci, gdyż niemożliwe było, aby ona panowała nad Nim. (...) Gdy to usłyszeli, przejęli się do głębi serca. <Cóż mamy czynić, bracia?> -- zapytali Piotra i pozostałych Apostołów. <Nawróćcie się -- powiedział do nich Piotr -- i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych, a weźmiecie w darze Ducha Świętego. Bo dla was jest obietnica i dla dzieci waszych, i dla wszystkich, którzy są daleko, a których powoła Pan Bóg nasz>" (Dz 2,22-24.37-39). Tekst ten dzieli przepaść od antysemickich zarzutów, iż Żydzi zabili Chrystusa. Po pierwsze, nie jest to mowa potępiająca "tych innych", których uznało się za gruntownie złych, niezdolnych do nawrócenia i przeklętych; jest to wezwanie, skierowane do grzeszników, aby się nawrócili. Po wtóre, przemawia Piotr, syn ludu żydowskiego, który również po otwarciu bram Kościoła dla pogan pozostał Apostołem Żydów (Ga 2,7n), a przemawia w duchu miłości do swoich rodaków. Po trzecie, grzech zabójstwa Chrystusa streszcza tutaj całą w ogóle ludzką grzeszność, a nie jest traktowany jako plama wyróżniająca jakąś poszczególną grupę ludzi. Po czwarte, oskarżenie o ten grzech stanowi punkt wyjścia dla ogłoszenia Bożego miłosierdzia, którego gwarancją jest zmartwychwstanie; tymczasem antysemicki zarzut, iż Żydzi zabili Chrystusa, formułowany jest jako teza końcowa, służąca do budowania murów wrogości, które Chrystus przyszedł właśnie zburzyć (por. Ef 2,14). Po piąte, Piotr przemawia do pokolenia, za którego dni Chrystus został ukrzyżowany, i nic nie mówi o dziedziczeniu winy, mówi natomiast wyraźnie o dziedziczeniu obietnicy: "Bo dla was jest obietnica i dla dzieci waszych" (Dz 2,39). Dodajmy, że w katechezie apostolskiej, kierowanej do świadków i uczestników zabójstwa Chrystusa, wskazuje się również na okoliczności łagodzące. Dotyczą one nawet przywódców, a więc ludzi szczególnie odpowiedzialnych za doprowadzenie do Jego ukrzyżowania: "Lecz teraz wiem, bracia, że działaliście w nieświadomości, tak samo jak zwierzchnicy wasi" (Dz 3,17). Natomiast zmartwychwstanie Chrystusa oraz Jego wywyższenie przedstawiane są w tej katechezie jako dalszy ciąg historii zbawienia, jakiego dokonuje Bóg dla Izraela: "Bóg naszych ojców wskrzesił Jezusa, którego straciliście, zawiesiwszy na drzewie. Bóg wywyższył Go na prawicę swoją jako Władcę i Zbawiciela, aby dać Izraelowi nawrócenie i odpuszczenie grzechów" (Dz 5,30n). Zobaczmy teraz, jak temat ten został przedstawiony w Ewangelii Łukasza, która została napisana w kręgu Pawła, Apostoła pogan. Nie wspomniano tu o zaklęciu ludu, nie lękającego się wziąć odpowiedzialności za niewinną krew Chrystusa. Łukasz mówi natomiast o współczuciu, jakim otoczyły Skazańca niewiasty jerozolimskie. Prawdopodobnie ma rację św. Beda (Wykład Ewangelii Łukasza, rozdz. 93), który w Szymonie z Cyreny widzi przedstawiciela pogan, niewiasty zaś reprezentowałyby w ten sposób życzliwych Skazańcowi Żydów. Zatem cały fragment Łk 23,26-31 byłby odwrotną stroną fragmentu Mt 27,24-26. Rzecz jasna, pomoc i współczucie, okazane Chrystusowi przez przedstawicieli pogan i Żydów, nie mogły być skuteczne, jako że przychodziły od grzeszników. W gruncie rzeczy to nie Szymon z Cyreny okazywał miłosierdzie Chrystusowi (zresztą do tego przymuszony), ale na odwrót: to Chrystus okazywał wówczas nieskończone miłosierdzie Szymonowi, gdyż właśnie dokonywał jego odkupienia na życie wieczne. Podobnie bardziej na współczucie zasługiwały pocieszycielki niż Skazaniec, którego one pocieszały (Łk 23,27). Męka i śmierć nie mogły bowiem zniszczyć w Chrystusie ani Jego sprawiedliwości, ani Jego jedności z Ojcem, zwykły zaś człowiek -- dopóki nie odnajdzie Chrystusa jako Dawcy życia -- nosi w sobie śmierć wieczną, która rozciąga ostateczną władzę nad sensem jego życia, a także nad jego dziećmi, które podobnie jak on sam podlegają grzechowi. Taki wydaje się -- niezależnie od różnych wyjaśnień historycznych -- najgłębszy sens całej przemowy Chrystusa do kobiet jerozolimskich. W Ewangelii Łukasza -- co jeszcze ważniejsze -- znajduje się modlitwa Ukrzyżowanego za swoich morderców: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią" (23,34). Z perspektywy wiary chrześcijańskiej jest więc rzeczą nadzwyczaj ryzykowną twierdzić, że historyczny grzech zabójstwa Chrystusa wciąż jeszcze nie został odpuszczony, a nawet że podlega dziedziczeniu. Znaczyłoby to bowiem, że modlitwa Chrystusa była właściwie pozorna albo że okazała się nieskuteczna. Chrześcijanin nie może mieć wątpliwości co do tego, że te słowa Chrystusa miały w sobie nieskończenie więcej mocy niż nieszczęsne zaklęcie, jakie wypowiedział tłum na dziedzińcu u Piłata. Zbrodnia zabójstwa Chrystusa ma jeszcze wymiar ponadhistoryczny, dostrzegalny tylko oczami wiary. Mianowicie dane biblijne upoważniają nas do twierdzenia, że zabójcami Chrystusa jesteśmy właściwie my wszyscy, zabijamy Go mianowicie naszymi grzechami. W Liście do Hebrajczyków czytamy o chrześcijanach, którzy "krzyżują w sobie Syna Bożego i wystawiają Go na pośmiewisko" (6,6). Autor Listu do Hebrajczyków powraca do tego tematu kilka rozdziałów dalej, mówiąc dobitniej: "Kto przekracza Prawo Mojżeszowe, ponosi śmierć bez miłosierdzia na podstawie [zeznania] dwóch albo trzech świadków. Pomyślcie, o ileż surowszej kary stanie się winien ten, kto by podeptał Syna Bożego i zbezcześcił krew Przymierza, przez którą został uświęcony, i obelżywie zachował się wobec Ducha łaski" (10,28n). Natomiast w apokaliptycznej wizji Chrystusa powracającego w chwale wina za ukrzyżowanie przypisana została wszystkim narodom: "Oto nadchodzi z obłokami, i ujrzy Go wszelkie oko i wszyscy, którzy Go przebili. I będą Go opłakiwać wszystkie pokolenia ziemi" (Ap 1,7). Zatem legenda Quo vadis, a nade wszystko nabożeństwo Drogi Krzyżowej, w którym tak często mówi się nam o naszej odpowiedzialności za śmierć Chrystusa, nie jest sentymentalnym wymysłem. Korzeń tej intuicji jest autentycznie biblijny.
|
---|
RADOŚĆ WIELKANOCNA DOPIERO SIĘ ZACZYNA |
Zwycięstwo Chrystusa Pana zaczęło się już na krzyżu. On sam zapowiadał swoje ukrzyżowanie jako zwycięstwo. "Teraz odbywa się sąd nad tym światem -- mówił kiedyś o czekającej Go godzinie Kalwarii. -- Teraz władca tego świata zostanie precz wyrzucony. A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie" (J 12,31n). Wyrok ukrzyżowania był czymś znacznie więcej niż skazaniem na okrutną, nieludzką śmierć. Ludziom, którzy skazywali jakiegoś człowieka na ukrzyżowanie, chodziło nie tylko o to, żeby go zabić, ale by przed śmiercią zadać mu jak najwięcej męki. Na krzyżu miała się dokonać ostateczna kompromitacja skazańca oraz jego czynów lub jego idei. Wyrok ukrzyżowania nie kończył sądu nad nieszczęśnikiem, ale go dopiero rozpoczynał. Prawdziwy sąd odbywał się na krzyżu. Pogrążony w nieludzkich mękach, wystawiony na widok publiczny, nieszczęśnik albo przeklinał dzień swoich narodzin i wszystkie swoje idee, albo przepełniony był bezsilną nienawiścią i w ten sposób świadczył o zwycięstwie swoich wrogów. Otóż Chrystus Pan umierał zupełnie inaczej, On był zwycięzcą nawet na krzyżu. Mimo strasznych cierpień jest dokładnie taki, jakim był zawsze, a swoim zachowaniem daje świadectwo, że nawet na krzyżu możliwa jest miłość. Sposób Jego umierania nie tylko nie skompromitował Jego nauki, ale ją potężnie uwierzytelnił. Któż by się dziwił skazańcowi, jeśliby w torturze ukrzyżowania zapomniał o własnej matce? Chrystus Pan czyni miłość nawet na krzyżu i nie tylko swojej Matce. Kiedy litościwe kobiety z Jerozolimy płakały nad Jego utrapieniem, On myśli przede wszystkim o ich dobru i powiada im: Raczej nad swoim życiem się zastanówcie oraz nad duszami waszych bliskich! Łotrowi nie tylko przebaczył grzechy, ale pomógł mu przyjąć okropne męki ukrzyżowania z godnością i w nadziei życia wiecznego. Nawet na własnych morderców potrafił spojrzeć nie tylko w perspektywie straszliwej krzywdy, jaką mu wyrządzili. Umiał zauważyć, że ci nieszczęśnicy nie wiedzą, co czynią, i modlił się za nich, aby Ojciec Przedwieczny okazał im miłosierdzie. Krótko mówiąc, szatan chciał dokonać sądu nad Chrystusem. Chciał wykazać, że Jego nauka o miłości jest idealistyczną mrzonką, która musi się załamać pod naporem tak zwanej rzeczywistości. Tymczasem stało się dokładnie odwrotnie: na Kalwarii odbył się sąd zarówno nad tym światem, jak nad władcą tego świata, czyli szatanem. Tym światem Chrystus Pan nazywa ową przestrzeń międzyludzką, którą szatanowi udało się urządzić po swojemu, gdzie miłość i prawda muszą ustępować kłamstwu i przemocy. Otóż ten właśnie świat został osądzony na Kalwarii, ujawniła się wówczas cała jego bezsiła i jałowość. Okazało się bowiem, że cała potęga zła jest bezsilna wobec człowieka, który oburącz trzyma się Ojca Niebieskiego. Cała potęga zła może co najwyżej ciało zabić, duszy jednak zaszkodzić nie może. Nie może zniszczyć w człowieku postawy miłości, jeśli tylko człowiek trwa w Bogu, który jest źródłem wszelkiej miłości. I to zwycięstwo Chrystus Pan odniósł już na krzyżu. Zmartwychwstanie było uroczystym obwieszczeniem tego zwycięstwa. Obwieszczeniem tym radośniejszym, że przecież w obecnej naszej sytuacji grzeszników do pełnego zwycięstwa nad złem żaden człowiek nie jest zdolny. Jezus Chrystus, prawdziwy Człowiek, naprawdę jeden z nas, odniósł nad złem zwycięstwo druzgoczące: na naszej ziemi spełniona została krystaliczna miłość, i to w warunkach tak skrajnie miłości nie sprzyjających. Swoim zmartwychwstaniem dał nam świadectwo, że On -- prawdziwy Człowiek -- jest prawdziwie Synem Bożym i że wobec tego zwycięstwo, które odniósł na Kalwarii, ma wymiar nieskończony: może być ono źródłem mocy zwycięskiej przeciwko złu dla każdego z nas. Naprawdę jest się czym radować! Jeśli Chrystus zmartwychwstał, to nie tylko korzenie zła zostały nieodwołalnie podcięte, ale nasze istnienie nabrało sensu na życie wieczne. Jednak nie dziwmy się temu, że radość Wielkanocy dla wielu z nas jest mniej wyrazista niż radość Bożego Narodzenia. Łatwiej radować się w dzień ślubu niż podczas oczekiwania na narodziny dziecka, choć nikt nie zaprzeczy, że ta druga radość jest głębsza i dojrzalsza. Obietnicą potrafią się radować nawet ci, którzy wcale nie zamierzają podjąć trudu jej przyjęcia. Krótko mówiąc, do radości wielkanocnej jesteśmy zdolni tylko w takim stopniu, w jakim umarł w nas człowiek, który odrzuca Chrystusa; tylko w takim stopniu, w jakim w nas samych zwycięża zmartwychwstały Chrystus. Przypatrzmy się zatem tajemnicy odrzucenia Chrystusa. Zauważmy przede wszystkim, że nie ukrzyżowali Go bandyci czy ludzie bez sumienia, ale zwyczajni ludzie, nastawieni raczej na dobro niż na zło. Sędziemu, który wydał wyrok śmierci, wręcz bardzo zależało na tym, żeby proces skończył się inaczej. Arcykapłanem Kajfaszem nie powodowała osobista nienawiść do Chrystusa, tylko niepokój, ażeby Jego działalność nie sprowadziła na kraj wojsk rzymskich, a wiadomo, co by to oznaczało. To prawda, że żołnierze uczynili sobie ze Skazańca przedmiot zabawy, a tłum natarczywie domagał się ukrzyżowania. Ale czyż musimy naciągać rzeczywistość, ażeby rozpoznać w jednych i drugich ludzi sobie podobnych? Czy naprawdę nigdy nie bawiliśmy się cudzą dezorientacją, nieporadnością, odmiennością? Czy zupełnie obce nam jest poczucie rozrywki, jakiego potrafi człowiekowi dostarczyć cudze nieszczęście? Czy nie zdarza się, że człowiek w zasadzie uczciwy rzuci kamieniem w niewinnego? -- przy czym tak się dziwnie składa, że najczęściej rzuca się w tego, któremu coś się zawdzięcza. Jeżeli zaś ktoś z nas czuje się tak nieskazitelny, że nie rozpozna siebie w żadnym z czynnych uczestników mordu, jaki został dokonany na Chrystusie, to przecież nie wymówi się od duchowego pokrewieństwa z osobami, które były bezsilnie przeciwne ukrzyżowaniu. I żona Piłata, która bezskutecznie prosiła męża o wyrok uniewinniający, i litościwe Żydówki z Jerozolimy, płaczące nad Skazańcem, i Piotr, który zapalczywie wyciągnął miecz w obronie Chrystusa, ale stracił cały swój rezon w momencie, kiedy lepiej zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje -- wszyscy oni stanowią integralną cząstkę świata, który ukrzyżował Chrystusa. Jedna tylko Matka Najświętsza stanęła prawdziwie po Jego stronie -- i jest Ona pierwszą przedstawicielką ludzkości wolnej, poślubionej Bogu na życie wieczne. W świetle powyższego spróbujmy jeszcze raz porównać radość Bożego Narodzenia z radością, którą niesie z sobą święto Zmartwychwstania. Jedna i druga dostępna jest tylko dla tych, którzy zdają sobie sprawę z tego, jak całkowicie jesteśmy zanurzeni w świecie, podlegającym śmierci. Naszego zamknięcia w tym świecie nie da się nawet porównać z przywiązaniem chłopa pańszczyźnianego do swojej wioski: my nie mamy absolutnie żadnych możliwości wyrwania się z naszego zamknięcia w śmierci. Otóż Boże Narodzenie to orędzie realnej nadziei w sytuacji absolutnie rozpaczliwej. Okazuje się, że tylko dla naszych ludzkich sił sytuacja jest absolutnie bez wyjścia. U Boga nie ma nic niemożliwego. A Bóg nas kocha i to aż tak nieprawdopodobnie, jak o tym świadczy żłóbek betlejemski. Radość Wielkanocy to radość, że ta nieprawdopodobna nadzieja już się urzeczywistnia. Już nie całkowicie należymy do świata, który odrzucił Chrystusa! Już jesteśmy ochrzczeni i nosimy w sobie zalążek nieśmiertelności! Już wzrasta w nas człowiek nowy, któremu przeznaczone jest życie wieczne! Już teraz możemy porzucić ten przeklęty zdrowy rozsądek, który każe nam szukać przestrzeni dla dobra poprzez paktowanie ze złem! Już teraz zmartwychwstały Chrystus uwalnia nasze pragnienie dobra od jego bezsiły, która w ludzkiej perspektywie była przecież nieuleczalna! Toteż nieprzypadkowo Chrystus zmartwychwstał właśnie w niedzielę. Niedziela jest pierwszym, a zarazem ósmym dniem tygodnia. To, że światłość zmartwychwstania rozświetliła poranek pierwszego dnia tygodnia, unaocznia nam, iż swoim powstaniem z martwych Chrystus Pan zapoczątkował nową epokę w ludzkiej historii, epokę, która nigdy nie przeminie, bo jest wobec historii transcendentna. Przez otwór w grobie zmartwychwstałego Chrystusa pada na naszą ziemię, i nigdy już padać nie przestanie, światło przyszłego wieku. Ogarnia nas ono zwłaszcza wówczas, kiedy gromadzimy się na sprawowaniu Eucharystii. Tajemnica Eucharystii jest najbardziej królewską drogą, wprowadzającą nas coraz więcej w blask tego Dnia Ósmego, który nie zna zachodu.
|
---|
KOMU POTRZEBNY JEST KOŚCIÓŁ? |
Jestem z natury człowiekiem bardzo religijnym, a w niedzielę naprawdę nie można już w kościele niekiedy wytrzymać. Tandetne i niemrawe śpiewy, kazania nie na poziomie, wzajemna obcość uczestników -- wszystko to od chodzenia do kościoła odstręcza. Unikam więc bywania w kościele, zacząłem swój kontakt z Bogiem organizować sobie sam. Nawet mi to nieźle wychodzi. Przy moim religijnym usposobieniu łatwo czuję Boga w każdym promieniu słońca, w każdym śpiewie ptaszka i w każdej kropli deszczu. Ogarniają mnie jednak nieokreślone wyrzuty sumienia. Czy ja nie grzeszę jakąś pychą? Proszę mi coś doradzić. |
---|
Wierzę głęboko, że każda sytuacja, w jakiej znalazł się człowiek, zawiera w sobie jakieś Boże wezwanie i stanowi dla człowieka jakąś szansę. Otóż wydaje mi się, że obecna Pańska sytuacja religijna stanowi wielkie wezwanie do postawienia sobie na nowo pytania o to, kim jest dla mnie Jezus Chrystus. Ufam, że skoro tylko Pan to pytanie podejmie, potrzeba głębszego włączenia się w Kościół stanie się dla Pana czymś oczywistym. Odważę się -- ryzykując, rzecz jasna, pomyłkę -- powiedzieć Panu, czym dzisiaj jest dla Pana Kościół oraz coniedzielna msza. Otóż Kościół traktuje Pan w tej chwili jako instytucję usługową od spraw duchowych. Ponieważ "standard usług" w miejscowej parafii znacznie odbiega od Pańskich oczekiwań, postanowił Pan swoje potrzeby duchowe zaspokajać we własnym zakresie. Podobnie jak ktoś rezygnuje z tanich i szybkich obiadów w miejscowym barze i woli gotować sobie sam, bo ma już dość tych nieapetycznych obiadów, które człowiek stara się przełknąć tylko dlatego, żeby nie umrzeć z głodu. Sądzę, że przy Pana obecnym nastawieniu oraz przy tak wyrazistym religijnym temperamencie zrezygnowałby Pan z coniedzielnej mszy, nawet gdyby usunięte zostały wszystkie powody do narzekań na "poziom usług" w najbliższej świątyni. Z pewnością cieszyłby się Pan z tego, że wspólnota parafialna jest wspaniale rozśpiewana, a poszczególni jej członkowie powiązani gęsto relacjami wzajemnego braterstwa i życzliwości, że księża są bez zarzutu, nie tylko dają przykład pobożności i głoszą proste i mądre kazania, ale potrafią też zauważyć poszczególnego człowieka, który potrzebuje ich pomocy. Cieszyłby się Pan z tego, ale coniedzielną mszę mimo to by Pan zapewne porzucił. Bo wydaje mi się, że coniedzielna msza jest dla Pana przede wszystkim formą masowego zaspokajania potrzeby religijnej. Pan zaś nie chce swoich spraw duchowych "załatwiać" w sposób przeciętny. Podejrzewam, że nawet ubrania nie kupuje Pan sobie w domu towarowym, ale szyje je Pan na indywidualne zamówienie u krawca. Jeszcze raz się zastrzegam, że w tej diagnozie Pańskiej postawy religijnej mogę się mylić. Bardzo zresztą życzyłbym sobie tego, żebym nie miał racji, bo przecież diagnoza ta implicite zawiera stwierdzenie, że wciąż jeszcze nie dotarł Pan do samego rdzenia Dobrej Nowiny. Pańska religijność -- ale mogę się przecież mylić! -- polega przede wszystkim na poszukiwaniu Boga oraz na odkrywaniu duchowych wymiarów w sobie i w świecie. Jezus Chrystus, w którego zapewne przecież Pan wierzy, jest dla Pana przede wszystkim wspaniałym Mistrzem, pokazującym nam drogę, na której można się spotkać z Bogiem. A przecież Jezus Chrystus jest Kimś nieskończenie więcej. Jest Bogiem prawdziwym, Jednorodzonym Synem Przedwiecznego Ojca. W Nim Bóg pierwszy przystąpił do poszukiwania swoich zagubionych owieczek. A uczynił to w sposób prawdziwie Boski: aż do stania się jednym z nas, aż do oddania za nas swojego życia i aż do realnego oddania się nam w sakramencie Eucharystii. Gdyby Jezus Chrystus był jedynie genialnym mistrzem duchowym, kimś na podobieństwo Buddy, wówczas niedzielne nabożeństwo byłoby dla nas pożyteczną podporą w naszym życiu religijnym. Korzystalibyśmy z niej dla duchowego umocnienia, ale porzucalibyśmy tę podporę zawsze, ilekroć doszlibyśmy do przekonania, że własnym sposobem potrafimy modlić się bardziej intensywnie i z większą dla siebie satysfakcją. Po prostu szukalibyśmy spotkania z Bogiem i Jego pomocy w taki sposób, jaki uznalibyśmy za najlepszy. Jezus Chrystus jednak jest nie tylko Nauczycielem, On jest Synem Bożym, który sam "przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło" (Łk 19,10). Jeśli w Niego wierzę, powinienem uznać Jego prawo do inicjatywy w naszych z Nim kontaktach. On przecież lepiej od nas wie, czym i jak nas obdarzać na naszej drodze do życia wiecznego. Toteż jest coś wspaniałego w tym, że On chce wyznaczać nam okoliczności, w których pragnie spotkać się z nami szczególnie. Bo właśnie przez te konkretne spotkania On nas szuka i zbawia! Nasz realny kontakt z Nim zaczął się przez chrzest. Nie był to tylko obrzęd symboliczny, włączający nas do grona Jego wyznawców. Przez sakrament chrztu Chrystus rzeczywiście uczynił nas dziećmi Bożymi, uczestnikami swojego Boskiego Synostwa, rzeczywiście też zanurzył nas w swojej śmierci i zmartwychwstaniu -- aby uzdolnić nas w ten sposób do coraz głębszego i aż do końca umierania grzechowi oraz do życia wiecznego. Ale tylko dlatego chrzest ma tak wielką moc, że to Chrystus go ustanowił. To z Jego woli chrzest jest skutecznym znakiem naszych narodzin dla Boga. Podobnie nie zrozumiemy sensu mszy świętej, dopóki nie zobaczymy w niej dzieła Chrystusa, dopóki nie uwierzymy, że jest ona szczególnie świętym miejscem, ustanowionym przez Niego na nasze z Nim spotkania. Nie jest ona wprawdzie miejscem jedynym, w którym można się spotkać z Chrystusem. Z Chrystusem Zbawcą spotykamy się realnie, ilekroć w wierze słuchamy Jego nauki, ilekroć w Jego imię okazujemy pomoc potrzebującym, ilekroć szukamy Jego miłosierdzia w sakramencie pokuty. Msza święta jest jednak absolutnie najszczególniejszym miejscem spotkania z Chrystusem. Dlaczego? Bo msza święta najszczególniej wiąże się z tajemnicą Jego męki na krzyżu, przez którą dokonuje się nasze pojednanie z Bogiem. Ukrzyżowanie było przecież czymś nieskończenie więcej niż męczeństwem niewinnie zabitego proroka. Na Kalwarii stała się rzecz niemożliwa: z naszej zatrutej grzechem ziemi Jeden z nas okazał się zdolny przejść całkowicie i bez reszty w ramiona Przedwiecznego Kochającego Ojca. Ponieważ zaś Umęczony na krzyżu jest zarazem Synem Bożym, miłość, jaką był On wówczas napełniony, ma moc ogarnąć nas wszystkich -- bo miłość Syna Bożego jest przecież obiektywnie nieskończona. Oto dlaczego Chrystus mógł o sobie powiedzieć: "A Ja, gdy zostanę wywyższony nad ziemię, wszystkich przyciągnę do siebie" (J 12,32). We mszy świętej uobecnia się -- w tym oto momencie i dla tych oto ludzi -- miłość, którą Chrystus Pan wypełnił na krzyżu. Uobecnia się po to, żeby nas umacniać w tym, co dobre, chronić przed zniechęceniem i niewiernością, przemieniać coraz bardziej na podobieństwo Chrystusa. A dzieje się tak, bo sam Chrystus ustanowił taką właśnie pamiątkę swojej Męki. "To czyńcie na moją pamiątkę" -- powiedział podczas Ostatniej Wieczerzy. "Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym" (J 6,54) -- wyjaśniał sens największego Daru, jaki miał nam zostawić po swoim zmartwychwstaniu. Stąd też na mszy świętej gromadzimy się szczególnie w niedzielę, w dzień upamiętniający Jego zmartwychwstanie. Ufam, że jeśli Pan to wszystko na nowo odkryje, to przekona się Pan ponownie do coniedzielnej mszy świętej i nie zrażą już Pana różne braki podczas jej sprawowania. Zarazem w nowym świetle zobaczy Pan tajemnicę Kościoła. Przekona się Pan, że Kościół jest nie tylko mądrą i czcigodną instytucją, która przechowuje i ożywia najlepsze religijne doświadczenia poprzednich pokoleń chrześcijan oraz organizuje życie duchowe w jego wymiarze społecznym. Zresztą Kościół jest czymś więcej nawet niż założoną przez Chrystusa instytucją, której Boski Założyciel powierzył nieomylnie swoją prawdę, obiecał swoją obecność i którą wyposażył w środki zbawienia z mszą świętą na czele. Pomyślmy: Gdyby sens Kościoła w tym się wyczerpywał, to Kościół byłby potrzebny tylko na tej ziemi i przestałby istnieć w dniu Sądu Ostatecznego. A przecież słowo Boże wyraźnie poucza, że jesteśmy dopiero -- jako Kościół -- w trakcie budowy: "W Nim [w Chrystusie] zespalana cała budowla rośnie na świętą w Panu świątynię, w Nim i wy także wznosicie się we wspólnym budowaniu, by stanowić mieszkanie Boga przez Ducha" (Ef 2,21n). Bo wprawdzie już teraz jesteśmy Kościołem, ale w pełni będziemy Kościołem dopiero w życiu wiecznym. Dopiero w życiu wiecznym będziemy przepełnieni obecnością Bożą bez reszty, będziemy bez reszty "stanowić mieszkanie Boga przez Ducha". Zatem chodzi nie tylko o to, żeby korzystać z duchowych usług Kościoła, usług nieomylnie skutecznych, bo zapewniających realny dostęp do mocy i obecności Chrystusa Pana. Każdy wierzący w Chrystusa winien dążyć do pełnego włączenia się w Kościół, do tego, by stać się jego nierozerwalną cząstką. Kościół jest bowiem tą Ukochaną, którą Chrystus wymarzył sobie na całą wieczność. Jeśli więc tęsknię za tym, aby Chrystus Pan był moim Ukochanym na życie wieczne, rozumie się samo przez się, że pragnę współtworzyć Ukochaną Chrystusa, pragnę być na zawsze cząstką Kościoła. I właśnie w tej perspektywie warto zobaczyć mszę świętą. Jest ona najszczególniejszym darem Bożym, dzięki któremu Kościołem stajemy się coraz więcej. Sądzę, że skoro tylko w ten sposób zacznie Pan przeżywać mszę świętą, trudności, które dzisiaj od udziału w niej Pana powstrzymują, przestaną się liczyć. A może nawet uda się Panu przyczynić jakoś do poprawy atmosfery, w jakiej odprawiana jest msza święta w waszej parafii. Nie wykluczałbym też takiej ewentualności, że odczuje Pan potrzebę udziału we mszy świętej częściej niż raz na tydzień.
|
---|
CZY POJĘCIE OFIARY JEST JESZCZE ZROZUMIAŁE? |
W Kościele ciągle słyszy się słowo "ofiara": że przez ofiarę złożoną na krzyżu Chrystus dokonał naszego odkupienia, że krew Chrystusa zmyła nasze grzechy, że msza święta uobecnia ofiarę krzyża itd. Ale proszę zauważyć, że w czasach, kiedy był pisany Nowy Testament, ludzie dobrze rozumieli, czym jest ofiara. W religii żydowskiej i we wszystkich chyba ówczesnych religiach codziennie zabijano na ołtarzach ofiarne zwierzęta. Kiedy apostołowie głosili, że Chrystus na krzyżu złożył ofiarę doskonałą, nie dającą się nawet porównać z ofiarami ze zwierząt, na ludziach czyniło to ogromne wrażenie. Nauka ta nawiązywała bowiem do czegoś, co było bardzo żywe w ich kulturze i zwyczajach. Dziś natomiast nawet wyraz "ofiara" znikł z mowy potocznej, pozostał tylko w języku kościelnym. Kiedy się słyszy z ambony, że Chrystus złożył na krzyżu ofiarę z samego siebie, aby przebłagać obrażonego Ojca, człowieka współczesnego ogarniają wątpliwości, czy tej największej tajemnicy naszej wiary nie opisuje się w zniekształcających ją kategoriach mitologicznych. Przepraszam, jeśli ostatnie zdanie Księdza uraziło. A pytanie moje jest następujące: Czy pojęcie ofiary jest jeszcze dla współczesnego człowieka zrozumiałe? |
---|
Mnie się wydaje, że jest dokładnie odwrotnie: że jesteśmy w lepszej sytuacji niż chrześcijanie starożytni i mamy szansę głębiej od nich zrozumieć sens ofiary Chrystusa Pana na krzyżu. Właśnie dlatego, że w naszym rozumieniu jesteśmy znacznie mniej niż oni zależni od wyobrażeń związanych z ofiarami zwierzęcymi. Po prostu od epoki początków naszej wiary upłynęło dość czasu, żeby nasza mentalność się przynajmniej trochę schrystianizowała. Miarą schrystianizowania naszej mentalności jest właśnie mowa potoczna, do której się Pan odwołuje. Proszę zauważyć, jak często używamy w niej takich wyrazów, jak ofiarność, poświęcenie, oddanie, bezinteresowność, wielkoduszność, wyrzeczenie. Starożytna greka i łacina nie mają odpowiedników dla tych wyrazów, jeśli oczywiście nie liczyć odpowiedników pozornych, wyrażających treści raczej odbiegające od znaczenia współczesnego. Osobiście bardzo byłbym ciekaw, w jaki sposób języki Dalekiego Wschodu rejestrują istnienie postaw, nazywanych tymi słowami. Wydaje się, że w Europie na ukształtowanie pojęć, jakie się kryją za wspomnianymi wyrazami, wpłynęła istotnie wiara chrześcijańska, a zwłaszcza wpatrywanie się w ten aspekt ofiary Chrystusa, że oddał On życie za nas. Naszą refleksję nad tajemnicą ofiary Chrystusa Pana zacznijmy zatem od tego aspektu. Przypatrzmy się następującej wypowiedzi Pana Jezusa: Za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie" (J 17,19). Jest to dosłownie rewolucja w pojmowaniu ofiary. Oto okazuje się, że ofiara ze zwierząt czy z płodów rolnych, czy z innych wartości materialnych jest ofiarą jedynie w sensie symbolicznym, prawdziwą bowiem ofiarę składa się z samego siebie. Żeby jednak moje oddawanie, poświęcanie samego siebie było naprawdę ofiarą, powinno w trojaki sposób upodabniać się do ofiary Chrystusa Pana. Po pierwsze, moje trudy czy znoszone prześladowania dopiero wówczas zasługują na nazwanie ich ofiarą, kiedy służą dobru innych. Dopóki służą one tylko mojemu dobru albo kiedy w gruncie rzeczy nie służą niczemu, można je nazwać rozmaicie, ale na pewno nie jest to ofiara. Chrystus Pan oddał bowiem swoje życie -- całe, bez reszty -- za nas, dla naszego dobra, żeby nas pojednać z Bogiem. Po wtóre, tylko w takim stopniu nasze trudy dla innych są rzeczywiście ofiarą, w jakim stopniu podejmujemy je dobrowolnie. Idealnie dobrowolna była jedynie ofiara Chrystusa: "Nikt Mi życia nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać" (J 10,18). Nawet na krzyżu Chrystus Pan nie przestał być w pełni suwerennym panem swojego losu. Dobrowolnie zezwolił na to, żeby skierowana przeciwko Niemu nienawiść zgniotła Go na śmierć i w każdym momencie swej męki był władny uwolnić się z trybów niszczącego Go mechanizmu. My, zwykli ludzie, nie mamy takiej władzy nad różnymi mechanizmami, które mogą nas w siebie wplątać. Dobrowolność nasza może się jednak wyrazić co najmniej w dwojaki sposób: w dobrowolnym podjęciu takiej postawy, która sprowadzić na nas może trudy, a nawet prześladowania, i -- ponadto -- w wewnętrznej zgodzie na owe trudy czy prześladowania, również wówczas, kiedy przestały już one podlegać naszemu wolnemu wyborowi. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o żaden kult cierpienia, ale o zgodę na cierpienie, jeśli jest ono konsekwencją postawy, którą uważamy za słuszną. Wreszcie po trzecie: Autentyczna ofiara może człowieka kosztować wiele, niekiedy nawet życie, ale nie może go zniszczyć duchowo. Wręcz przeciwnie, postawa ofiary buduje człowieka, choć nie po to się ją przecież podejmuje. Chrystus Pan przez krzyż wszedł do zmartwychwstania i stał się w ten sposób Żywą Obietnicą dla wszystkich, którzy nie wahają się żyć według zasad miłości, również wówczas, kiedy to trudne lub niebezpieczne. Język polski zaciemnia nieco sens przytoczonej wypowiedzi Pana Jezusa: "Za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie". W greckim oryginale oba razy użyto tego samego czasownika hagiadzo -- nawiasem mówiąc, jest to ten sam czasownik, który występuje w pierwszej prośbie Modlitwy Pańskiej: "Święć się imię Twoje!" Zatem sens pierwszej części tego zdania jest mniej więcej taki: "Składając za nich w ofierze samego siebie, Ja objawiam swoją świętość". Kiedy zaś ja, zwykły i grzeszny człowiek, staram się prowadzić życie ofiary, można powiedzieć: "Ja uświęcam się, ilekroć składam w ofierze samego siebie dla dobra innych". W języku polskim słowa "poświęcenie" i "uświęcenie" zanadto oddaliły się od siebie w znaczeniach. Nie jest w naszym języku czymś oczywistym, że poświęcenie człowieka uświęca. Główny kierunek Pańskiego problemu jest jednak chyba inny. Co to znaczy -- pyta Pan -- że Chrystus ofiarą z samego siebie przebłagał obrażonego Ojca? Dlaczego ofiara ta ma tak wielką moc, że skutecznie leczy nas z grzechu? Żeby móc przypatrzeć się nieco temu aspektowi ofiary Chrystusa, trzeba przedtem zastanowić się nad pojęciem "obrazy Boga". W moim odczuciu jest to pojęcie mylące. Człowiek obraża się na drugiego człowieka wówczas, kiedy ten go poniży, zniesławi, skrzywdzi. Samo zaś obrażenie się polega na tym, że się odsuwam od tego, do kogo czuję żal z powodu wyrządzonej mi krzywdy, i nie chciałbym mieć z nim nic wspólnego. Jednak obrazić się mogę tylko na kogoś, od kogo czuję się już jakoś oddalony. Chyba że związany z nim byłem tylko egocentrycznie. Jest rzeczą nie do pomyślenia, żebym obraził się na krzywdziciela, którego dobro leży mi na sercu. Krzywda wyrządzona mi przez kogoś, kogo naprawdę kocham, zadaje mi ból szczególny, ale nie będę wówczas dążył do tego, żeby człowiek, który jest mi szczególnie bliski, przemienił się dla mnie w człowieka obcego. Kiedy obraża mnie przyjaciel lub rodzony syn, cierpię znacznie boleśniej, niż gdyby to uczynił człowiek obcy, ale zarazem ja nie jestem w stanie obrazić się na niego, nie potrafię zacząć go uważać za człowieka obcego. Tym bardziej Bóg nie potrafi obrazić się na człowieka -- nawet wówczas, kiedy człowiek obraża Go bardzo ciężko. Obrażam zaś Boga, ilekroć odrzucam Jego miłość, używam Jego darów wbrew intencjom Ofiarodawcy, nie chcę budować siebie ani świata zgodnie z Jego zamysłem miłości, ale czynię to, przedrzeźniając Jego zamysł wobec mnie i wobec innych ludzi, i rzeczy. Nawet wówczas Bóg się na nas nie obraża, ale zadajemy Mu przecież jakąś ranę w ten sposób. Bóg Wszechmocny, którego podmiotowość jest absolutna i który wobec tego jest ponad wszelkimi doznaniami (bo żadne stworzenie, nawet najpotężniejsze, nie jest w stanie potraktować Go przedmiotowo), oto staje się słaby i niejako cierpiący wskutek tego, że kocha. Być może jest jakaś racja w domysłach, że męka Chrystusa Pana na krzyżu objawiła między innymi wielkość bólu, jaki zadajemy naszymi grzechami Kochającemu Bogu. Pisze o tym bólu Boga Jan Paweł II w encyklice o Duchu Świętym, komentując słowa J 16,8, że Duch Święty będzie przekonywał świat o grzechu: "Czyż więc <przekonywać o grzechu> -- nie musi równocześnie znaczyć: objawiać cierpienie? Objawiać ból, niepojęty i niewyrażalny, jaki z powodu grzechu w jego antropomorficznej wizji Księga święta zda się dostrzegać w <głębokościach Bożych>, w samym niejako sercu nieogarnionej Trójcy? Kościół, czerpiąc natchnienie z Objawienia, wierzy i wyznaje, że grzech jest obrazą Boga. Co odpowiada tej <obrazie> w niezgłębionym życiu Ojca, Syna i Ducha Świętego, temu odrzuceniu Ducha, który jest Miłością oraz Darem? Pojęcie Boga, jako Bytu absolutnie doskonałego, wyłącza z pewnością wszelki ból pochodzący z braku czy zranienia; jednakże w <głębokościach Bożych> jest miłość ojcowska, która w języku biblijnym wobec grzechu człowieka posuwa się aż do słów <żal mi, żem stworzył człowieka>. <Kiedy... Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi... żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się... Pan rzekł: ...żal mi, że ich stworzyłem>. Najczęściej jednak Pismo Święte mówi nam o Ojcu, który współczuje człowiekowi, dzieląc jakby jego ból. Ostatecznie ów niezgłębiony i niewypowiedziany <ból> Ojca zrodzi nade wszystko całą przedziwną ekonomię miłości odkupieńczej w Jezusie Chrystusie, ażeby -- poprzez mysterium pietatis -- Miłość mogła się okazać potężniejsza od grzechu w dziejach człowieka. Ażeby zwyciężył <Dar>!" (nr 39) Jak nieporadna -- a przecież głęboko prawdziwa -- okazuje się w świetle tych intuicji formuła, że Chrystus swoją ofiarą na krzyżu przebłagał obrażonego Ojca! Zastanówmy się, co robi kochający syn, kiedy jego rodzony brat stał się przez swoje postępowanie zgryzotą rodziców. Robi dwie rzeczy: stara się doprowadzić brata do opamiętania, rodziców zaś stara się kochać w dwójnasób, za siebie i za swojego zbłąkanego brata. Świadomość krzywdy, która spotyka rodziców ze strony własnego syna, pobudza go do pokonywania trudów, które muszą się pojawiać przy realizacji tak ambitnego programu. Spójrzmy teraz na ukrzyżowanego Chrystusa. Przez swoją mękę uczynił On właśnie obie te rzeczy, z tym jednak, że uczynił to w sposób prawdziwie boski, przekraczający wszelką miarę ludzką. Najpierw jednak uczynił rzecz trzecią: będąc Jednorodzonym Synem Przedwiecznego Ojca, Bogiem Prawdziwym, oddzielonym od nas tą przepaścią ontyczną, która dzieli Boga od stworzenia, z miłości do nas -- istot nie tylko stworzonych, ale w dodatku upadłych, grzesznych -- stał się jednym z nas, stał się naszym Bratem. Przyjął na siebie wszystko, co ludzkie, z wyjątkiem grzechu, nie wahał się nawet wejść w nasze zatrute grzechem i krzywdą ludzkie układy. Zapłacił za to prześladowaniem, a w końcu niewinną i okrutną śmiercią. W ten sposób za jednym razem wypełnił braterską posługę na rzecz naszego opamiętania i prawdziwie po synowsku załagodził nie dający się wypowiedzieć ból Ojca z powodu naszych grzechów. Przypatrzmy się kolejno tym dwom skutkom ofiary Chrystusa na krzyżu. Jego Ofiara polegała na tym, że, nie zważając na koszty, postanowił przejść przez naszą ziemię, zamieszkaną przez grzeszników i uwikłaną w nie dającą się rozplątać siatkę nieludzkich struktur, jako prawdziwy Człowiek, przepełniony bez reszty miłością do Przedwiecznego Ojca i do ludzi. Jego przykład otworzył w naszej wyobraźni zablokowaną dotychczas możliwość: oto z całej potęgi zła, jaka zapanowała nad naszą ziemią, naprawdę nie wynika żadna konieczność, żeby ktokolwiek, kto nie chce wchodzić w układy ze złem, paktować z nim musiał. W krzyżu Chrystusa okazała się ostateczna słabość zła: potrafi ono krzywdzić, niszczyć, zabijać, ale możliwe jest postawienie tamy, żeby nie czyniło już niczego więcej. Mówiąc inaczej: złu można zabronić dostępu do duszy człowieka, czyli można odnieść nad nim zwycięstwo ostateczne. To prawda, grzeszny człowiek nie jest zdolny do takiego zwycięstwa sam z siebie, albowiem zło zdobyło już w naszych duszach swoje przyczółki. Jednakże absolutna wierność dobru, jaką Chrystus wypełnił na krzyżu, ma wartość nieskończoną -- była bowiem wiernością Człowieka, który jest prawdziwym Bogiem. Każda wierność dobru, realizowana przez zwyczajnego człowieka, chociaż jest ułomna, pomaga innym w zwyciężaniu zła. Wierność dobru, która się zrealizowała w męce Syna Bożego, ma moc przemienić każdego grzesznika, który nie zamknie się na jej uzdrawiające promieniowanie. Jeśli powiadamy więc, że krew Chrystusa zmywa nasze grzechy, że Chrystus Pan złożył na krzyżu ofiarę za nas -- to w tym przede wszystkim sensie, że nie tylko pokazał On nam drogę wyzwolenia ze zła, ale że w dzieje zmagania się dobra ze złem wniósł wkład nieskończony. Odtąd każdy, kto prawdziwie (a nie tylko w swoich deklaracjach) trzyma się Chrystusa, z całą pewnością dostąpi zbawienia oraz stanie się dzieckiem i przyjacielem Bożym. Jednak śmierć Chrystusa na krzyżu to również ofiara złożona Przedwiecznemu Ojcu. Oto z tej samej ziemi, na której zadano tyle bólu Kochającemu Ojcu, wzniósł się do tegoż Ojca czyn miłości nieskończonej, przewyższający cały ogrom zła, jaki przytłoczył naszą ziemię. Rodzice, zranieni postawą niegodziwego dziecka, doznają jakiejś pociechy, kiedy drugie ich dziecko stara się niejako zdwoić swoją miłość do rodziców. Przez krzyż Chrystusa stało się coś nieskończenie więcej: czyn miłości, jaki wzniósł Ukrzyżowany do swojego Ojca, jest nie tylko większy niż suma całej niegodziwości wszystkich ludzi, ale ma moc leczyć nas z naszej niegodziwości. Męka Chrystusa ma moc przywracać nas Bogu, zatem łagodzi -- a w ostatecznym wymiarze usuwa "ból" Boga z powodu naszego zbłąkania. I nie jest oczywiście tak, żeby Przedwiecznemu Ojcu była potrzebna śmierć Umiłowanego Syna albo żeby znajdował On upodobanie w Jego męce, w tym, że została przelana Jego krew. Ojciec Przedwieczny znajduje upodobanie nie w męce Umiłowanego Syna, ale w nieskończonej miłości, jaką Ten zachował dla Niego nawet na krzyżu. Męka zaś Jego, krew i śmierć są świadectwem i znakiem tej miłości. Można powiedzieć tak: Syna Bożego zabiliśmy naszymi grzechami. Tym jednak, co się istotnie dokonało na krzyżu, jest nieskończona miłość, z jaką Chrystus przeszedł przez swoją mękę. To właśnie miłość sprawiła, że męka Chrystusa stała się ofiarą, mającą moc przemienić nas w przyjaciół Bożych, i że zyskała wartość ofiary ponadczasowej, równoważącej ponadobficie ból Przedwiecznego Ojca z powodu naszych grzechów. Więcej: ta Ofiara usuwa ból Przedwiecznego Ojca, bo dzięki niej my naprawdę do Niego wracamy.
|
||||||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
STAROŻYTNI CHRZEŚCIJANIE NA TEMAT REINKARNACJI |
Czy to prawda, że wiara w reinkarnację została odrzucona przez Kościół dopiero na synodzie w Konstantynopolu w roku 543, a w starożytnym Kościele była ona wyznawana powszechnie? Wiele już razy spotkałem się z tym twierdzeniem. |
---|
Problem reinkarnacji poruszałem na łamach miesięcznika W drodze aż dwukrotnie, mianowicie w numerze ze stycznia 1978 oraz z listopada 1984 (przedruk pierwszego listu w książce Szukającym drogi, drugiego w Pytaniach nieobojętnych). Dałem tam podstawowe wyjaśnienia, dlaczego doktryna ta jest gruntownie obca wierze chrześcijańskiej oraz wykazałem, jak nieuzasadnione są twierdzenia niektórych głosicieli reinkarnacji, jakoby ślady tej doktryny znajdowały się nawet w Nowym Testamencie. Zanim przystąpię do pytania, które z kolei Pan mi teraz stawia, chciałbym zadeklarować, że nie ma we mnie żadnego zapału polemicznego wobec wiary w reinkarnację wyznawanej przez niechrześcijan. Sądzę nawet, że w wierze tej znalazło wyraz wiele głębokich i prawdziwych intuicji na temat duchowej sytuacji człowieka. I tak na przykład w wierze tej dostrzegam wyraz przeświadczenia, iż egzystencja człowieka przekracza granice śmierci, zaś nasze czyny, dobre i złe, idą za nami i ogarniają nas znacznie głębiej, niż to możemy zaobserwować. W wierze w reinkarnację niektórzy ludzie znajdują wyjaśnienie różnorodności ludzkich losów oraz szansę przezwyciężenia tego zła, które się wokół nich namotało, nawet jeśli się to stało z ich własnej winy. Ja jednak jestem chrześcijaninem. Tajemnice mojej ludzkiej egzystencji staram się zrozumieć w świetle tego Słońca, któremu na imię Chrystus. Otóż w świetle słonecznym okazuje się zazwyczaj, jak cząstkowe, a niekiedy po prostu mylące było to, co widziało się w świetle kaganków. Owszem, w nocy światło kaganka było czymś bezcennym i wiele nam pomagało w zrozumieniu rzeczywistości i swojego w niej miejsca. Z chwilą jednak, kiedy uwierzyliśmy w Chrystusa Syna Bożego, noc dla nas przeminęła, a przybliżył się dzień. Otóż od Chrystusa dowiedzieliśmy się, że każdy człowiek jest niepowtarzalną osobą, a moja cielesność nie jest tylko jakąś zewnętrzną powłoką mojej duszy, ale stanowi integralną, przeznaczoną do życia wiecznego część mojego człowieczeństwa; od Chrystusa dowiedziałem się, że zmartwychwstanę. A tego wszystkiego nie da się pogodzić z doktryną reinkarnacji. Chrześcijanie uświadomili to sobie bardzo wcześnie. W społeczeństwie starożytnym przeświadczenie o wędrówce dusz było bowiem niezmiernie popularne. Stał za nim autorytet tak wielkich filozofów, jak Pitagoras i Platon, do których dołączył później Plotyn. Reinkarnację wyznawano ponadto w rozpowszechnionych na początku ery chrześcijańskiej doktrynach gnostyckich oraz w religiach misteryjnych. Toteż w pismach starochrześcijańskich znajduje się wiele świadectw odcinania się od tej wiary. Ich przegląd rozpocznijmy od bardzo starożytnej, bo napisanej pod koniec wieku II wypowiedzi Tertuliana. Autor ten ostro przeciwstawia doktrynę reinkarnacji wierze w zmartwychwstanie. Rozbudowuje przede wszystkim argument psychologiczny, wskazując na irracjonalność uprzedzeń do wiary w zmartwychwstanie, jakie żywią ludzie, którzy bez trudu wierzą w dziwaczne i niewiarygodne -- zdaniem Tertuliana -- wyobrażenia reinkarnacjonistów. Tertulian widzi ponadto z całą jasnością, że wiara w zmartwychwstanie broni prawdy o niepowtarzalności osoby ludzkiej. Przypatrzmy się samemu tekstowi: "Gdyby jakiś filozof twierdził po myśli Pitagorasa, że człowiek powstaje z muła, a wąż z kobiety, i gdyby wszystkie argumenty siłą wymowy do tego twierdzenia nakręcił, to czyżby nie obudził na nie zgody i wiary nie narzucił? Niejeden pozwoliłby nawet wmówić sobie, że musi się od potraw mięsnych wstrzymać, żeby przypadkiem w pieczeni wołowej nie zjeść jakiegoś swego pradziada. Ale kiedy chrześcijanin zapewnia, że z człowieka powstanie człowiek -- i więcej: z Gajusa znowu Gajus -- to zaraz nie tylko ze zgromadzenia, ale do tego kamieniami tłum go wypędzi. (...) Gdybyśmy chcieli pożartować, w jakie kto zwierzę miałby się przemienić, można by w wolnych chwilach odnaleźć u autorów wiele wypowiedzi na ten temat. Poprzestańmy jednak na obronie naszego twierdzenia, że daleko godniej jest wierzyć, że z człowieka znowu człowiek powstanie. Ponieważ zaś podstawą powrotu jest postanowiony przez Boga sąd, to wystąpić musi koniecznie ta sama osoba, która była przedtem, żeby otrzymać od Boga wyrok za zasługi dobre lub złe" (Apologetyk 48). W podobnym duchu rozprawia się Tertulian z doktryną reinkarnacji w swoim nie spolszczonym jeszcze dziele O duszy (31-35). Ten sam pogląd, ale w duchu znacznie mniej polemicznym, wyraża współczesny Tertulianowi Minucjusz Feliks. Mianowicie próbuje on przekonać współczesnych sobie pogan, że doktryna reinkarnacji powstała z niejasnego i wypaczonego przeczucia, iż zmartwychwstaniemy: "Co się tyczy zmartwychwstania, to sławniejsi z filozofów -- najpierw Pitagoras, a przede wszystkim Platon -- wypowiedzieli się niejasno i połowicznie. Uczą bowiem, że po rozwiązaniu więzów cielesnych dusze same w dalszym ciągu wiecznie istnieją i w inne, coraz to nowe ciała raz po raz przechodzą. Celem wykoślawienia prawdy dodają i to jeszcze, że dusze ludzkie wracają do bydląt, ptaków i dzikich zwierząt. Jest to twierdzenie godne nie poważnego filozofa, ale pozwalającego sobie na grube żarty autora mitów" (Octavius 34,6n). Bezpośrednią polemikę z doktryną reinkarnacji przeprowadził w tym samym czasie, pod koniec II wieku, biskup Lyonu, św. Ireneusz, umęczony w roku 202 za wyznawanie wiary chrześcijańskiej. W księdze drugiej swojego olbrzymiego dzieła Adversus haereses -- wciąż niestety nie przełożonego na język polski -- poświęcił naszemu tematowi obszerny rozdział 33. Jest to jeden z czterech rozdziałów, w których Ireneusz rozprawia się z gnostycyzmem Szymona Maga i Karpokratesa. Przeciwko wierze w reinkarnację św. Ireneusz formułuje m.in. następujący argument: "Ich pogląd o przenoszeniu się z ciała w ciało obalamy argumentem, że dusze nie pamiętają nic z tego, co było przedtem. (...) Przecież dusza pamięta to, co podczas snu ujrzała w króciutkim momencie w samej tylko wyobraźni. (...) O ileż bardziej powinna by pamiętać te rzeczy, wśród których jakoby przebywała przez długie lata i przez cały ciąg poprzedniego życia. Toteż Platon, ów starożytny Ateńczyk, który jako pierwszy wprowadził ten pogląd, nie mogąc tego wytłumaczyć, wymyślił napój zapomnienia, sądząc, że ucieknie w ten sposób od tej trudności. Nie przeprowadzając żadnego dowodu, twierdzi apodyktycznie, iż dusze wchodzące w obecne życie, zanim jeszcze wejdą w ciała, piją napój zapomnienia, podany przez demona czuwającego nad tym wejściem. I nawet się Platon nie spostrzegł, że popada w większą jeszcze trudność. Skoro bowiem napój zapomnienia może po wypiciu zmazać pamięć wszystkich wydarzeń, to skąd ty o tym wiesz, Platonie? Przecież teraz dusza twoja jest w ciele, a zanim w nie weszła, została napojona przez demona lekarstwem zapomnienia". Głównym jednak powodem, dla którego św. Ireneusz odrzuca reinkarnację, jest przeświadczenie, że ciało nie jest czymś zewnętrznym wobec osoby ludzkiej, ale ją współtworzy: "Podobnie jak każdy z nas otrzymuje utworzone przez Boga ciało, tak samo każdy ma swoją własną duszę. Bóg nie jest przecież tak ubogi ani nie cierpi niedostatku, żeby nie był w stanie każdemu ciału dać własną duszę". Wywód kończy się wyznaniem wiary w zmartwychwstanie każdego człowieka, w całej jego duchowo-cielesnej tożsamości. Nad wyraz interesujące świadectwo odrzucenia doktryny reinkarnacji złożył, o całe pokolenie starszy od św. Ireneusza, Tertuliana i Minucjusza Feliksa, św. Justyn, późniejszy męczennik za wiarę (+ 167). Mianowicie na początku Dialogu z Żydem Tryfonem opowiada dzieje swojego nawrócenia. Był filozofem, wyznawcą platonizmu, przeświadczonym m.in. o prawdziwości reinkarnacji. Momentem przełomowym w jego życiu była rozmowa ze starcem, wyznawcą Chrystusa. Otóż Justyn z całą pokorą relacjonuje, jak starzec ów odsłaniał, punkt po punkcie, całą niedorzeczność jego przeświadczeń o reinkarnacji. Radzę Panu dotrzeć do tego tekstu, jest on bowiem zbyt długi, żeby go tutaj przytoczyć 1. Dzisiaj jakby zmalała nieco, nawet wśród gorliwych chrześcijan, świadomość konsekwencji, jakie z wiary w zmartwychwstanie wynikają dla naszego rozumienia samych siebie. Stąd zdarza się niekiedy, że idea reinkarnacji potrafi dziś kusić nawet niektórych chrześcijan. Pierwsi chrześcijanie -- tak w każdym razie można wnioskować z ich pism -- jaśniej niż my rozumieli sens wiary w zmartwychwstanie i chroniło ich to przed uleganiem obcym Ewangelii wyobrażeniom na temat pośmiertnego losu człowieka. Oto co pisze Atengoras z Aten, jeszcze jeden pisarz chrześcijański z II wieku, w swojej rozprawie pt. O zmartwychwstaniu umarłych (15): "Cała w ogóle natura ludzka zbudowana jest z nieśmiertelnej duszy i z ciała, które zostało zespolone z duszą w akcie stworzenia. Bóg nie udzielił oddzielnie tego stworzenia, egzystencji i całego życia naturze samej duszy, i oddzielnie naturze ciała, lecz przyznał te dary ludziom zbudowanym z obu elementów, aby te same elementy, z których ludzie powstają i dzięki którym żyją, po zakończeniu życia doszły do jakiegoś jednego i wspólnego celu. (...) Tym, kto otrzymał umysł i rozum jest cały człowiek, a nie sama tylko dusza. A zatem człowiek zbudowany z obu elementów musi trwać zawsze, nie może jednak przetrwać, jeśli nie zmartwychwstanie". Rzecz jasna, że przy takim rozumieniu człowieka nie ma miejsca na pomysły z reinkarnacją. Nawet Orygenes, wielki teolog z pierwszej połowy III wieku, którego błędną naukę na temat preegzystencji dusz potępił synod w Konstantynopolu w roku 543, zwalczał doktrynę reinkarnacji. W swoim fundamentalnym dziele apologetycznym pt. Przeciw Celsusowi (III,75) powiada, zostawiwszy na boku troskę o wytworność języka: "leczymy tych, którzy cierpią na głupią wiarę w reinkarnację"; a w innym miejscu (VIII,30): "nie wierzymy w wędrówkę dusz ani w to, że dusze wchodzą w ciała nierozumnych zwierząt" (por. IV,l7 i 83; V,49; VII,32). Starał się też Orygenes wyznawać w całej rozciągłości biblijną wiarę w zmartwychwstanie ciał: "Bezpodstawnie przypisuje nam Celsus twierdzenie, że nie posiadamy nic lepszego i cenniejszego niż ciało. Wyraźnie przecież mówimy, że dusza, zwłaszcza dusza rozumna, jest cenniejsza od wszelkiego ciała, albowiem właśnie dusza, a nie ciało, posiada pieczęć odciśniętą na obraz Stworzyciela. (...) Skoro Celsus nam zarzuca, że tęsknimy do ciała, to niechaj się dowie, (...) że tęsknimy do wszystkiego, co Bóg obiecał sprawiedliwym: pożądamy zatem i spodziewamy się zmartwychwstania sprawiedliwych" (VIII,49). Faktem jest, że Orygenes nauczał o preegzystencji dusz. Za pomocą tej doktryny usiłował wytłumaczyć różnice w możliwościach duchowych i moralnych, jakie istnieją między ludźmi. Sądził, że broni w ten sposób prawdy o sprawiedliwości Boga, nie zauważył zaś, że niszczy tę prawdę o człowieku, jaka wynika z wiary w zmartwychwstanie. Ta opinia Orygenesa autorytatywnie odrzucona została, jak wspomnieliśmy, w roku 543 na synodzie w Konstantynopolu 2. Nigdy jednak nie stanowiła ona poważniejszej pokusy dla Kościoła. Zdecydowanych krytyków tej opinii znajdziemy nawet wśród najbardziej żarliwych zwolenników teologii Orygenesa.3 Warto może jeszcze wspomnieć, iż Porfiriusz (232-304), ostatni chyba wybitny filozof pogański czasów starożytnych, wprowadził znamienną poprawkę do doktryny o reinkarnacji: twierdził, że dusze po śmierci wracają tylko w ciała ludzkie, nigdy w zwierzęce. Ojcowie Kościoła z satysfakcją odnotowują tę zmianę, nie zmienia to jednak ich negatywnego stosunku do całej doktryny. Św. Augustyn (354-430) na przykład tak oto ocenia naukę Porfiriusza: "Według pism Platona dusze ludzkie po śmierci wracają do ciał, i to nawet do ciał zwierzęcych. (...) Porfiriuszowi jednakże słusznie się to nie podobało. Był przekonany, że dusze ludzkie powracają wyłącznie do ciał ludzkich, naturalnie nie do tych, które opuściły, lecz do innych, nowych. Wstydził się zapewne uwierzyć w tamto pierwsze, nie mogąc się pogodzić z myślą, że matka obrócona może w mulicę, miałaby wozić swego syna; nie wstydził się zaś uwierzyć w to drugie, nie biorąc pod uwagę, że matka, obrócona w młodą dziewczynę, mogłaby poślubić syna" (Państwo Boże X,30). I powiada św. Augustyn: "O ileż piękniej wierzyć w to, że dusze raz tylko przychodzą do własnych ciał, niż w to, że tylekroć wracają do ciał różnych!" Skoro już jesteśmy przy św. Augustynie, przypomnę jeszcze, co sądził on o platońskiej teorii reminiscencji, którą próbują dziś odgrzewać niektórzy współcześni zwolennicy reinkarnacji: "Platon, ten sławny filozof, usiłuje przekonać nas, że dusze żyły już tutaj na ziemi, zanim jeszcze złączyły się z ciałem. Stąd, jego zdaniem, pochodzi, że poznanie jest raczej przypominaniem sobie rzeczy już znanych, niż poznawaniem nowych rzeczy. Opowiada na przykład, że jakiś chłopiec, któremu stawiano pytania z zakresu geometrii, odpowiadał jak wielce doświadczony mistrz. (...) Nie należy chyba wierzyć temu, że Pitagoras z Samos pamiętał pewne rzeczy tego rodzaju, poznawszy je przedtem z doświadczenia w czasie jednego z pobytów na ziemi w innym ciele; albo temu, co inni opowiadają, że im się to przydarzyło. Są to kłamliwe wspomnienia, podobne do tego, czego najczęściej doświadczamy w marzeniach sennych, gdyż wydaje się nam, że przypominamy sobie coś, cośmy uczynili albo powiedzieli, chociaż tego aniśmy czynili, ani mówili. Zdarza się, że takie sny nawiedzają ludzi nawet na jawie, do czego przyczyniają się złe i kłamliwe duchy, którym zależy na budzeniu takich fałszywych mniemań o wędrówce dusz, ażeby ludzi w błąd wprowadzać" (O Trójcy Świętej XII,15,24). Tego rodzaju świadectw można by cytować jeszcze wiele i wiele. Sądzę jednak, że przytoczone tu teksty wystarczą, żeby wyrobił Pan sobie pogląd na temat wartości argumentów używanych przez ludzi, którzy próbują propagować doktrynę reinkarnacji wśród chrześcijan. Niestety, są to argumenty całkowicie kłamliwe. Nie chodzi tu bynajmniej o przeoczenie jakiegoś patrystycznego tekstu ani o błąd lub odmienność w interpretowaniu tej czy innej wypowiedzi Ojców Kościoła. Mamy tu do czynienia z jawną i niewątpliwą insynuacją, jakoby Kościół starożytny wierzył dokładnie odwrotnie, niż wierzył naprawdę. Smutne to, bardzo to smutne.
1 Św. Justyn, Apologia -- Dialog z Żydem Tryfonem, Poznań 1926, tłum. A. Lisiecki, s. 104-107. |
---|
CZY ZMARLI BEZ SAKRAMENTÓW BĘDĄ ZBAWIENI? |
Zaniepokoiła mnie następująca wypowiedź św. Augustyna, na którą gdzieś natrafiłam: "Za tych, którzy zeszli z tego świata bez wiary, która działa przez miłość, i bez jej sakramentów, na próżno spełnia się pobożne praktyki. Przecież kiedy oni tutaj przebywali, nie nosili w sobie zadatku na życie wieczne, nie przyjmując lub na próżno przyjmując łaskę Bożą, i w ten sposób nie miłosierdzie sobie skarbili, ale gniew". Ale przecież z drugiej strony: Co możemy powiedzieć o ostatnich przeżyciach ludzi, których znaliśmy jako obojętnych lub niewierzących i którzy umarli bez sakramentów? Przecież nie wolno nam o nikim powiedzieć na pewno, że jest potępiony, nawet o Judaszu, który przecież żałował, choć ogarnęła go rozpacz, grzech przeciwko Duchowi Świętemu. I dlatego modlimy się za naszych bliskich, którzy odeszli bez sakramentów, ufając, że w ostatniej chwili życia odnaleźli drogę do Boga. Przecież w czwartym kanonie jest modlitwa za zmarłych, "których wiarę jedynie Ty znałeś". Chodzi tu chyba o tę wiarę, o której mówi św. Augustyn, że działa przez miłość. Bardzo proszę o skomentowanie tej wypowiedzi, bo może ona wywołać w niektórych ludziach wiele goryczy i bólu, że na próżno modlą się o zbawienie swoich bliskich, którzy od Boga w swoim życiu odeszli. |
---|
Ostatnie zdanie z Pani listu przypomniało mi jedną stronicę z Dzienniczka Siostry Faustyny. Umarła zakonnica w jej klasztorze, Faustyna modli się zatem gorąco o miłosierdzie Boże dla niej. I oto zjawia się jej ta zakonnica, cała w płomieniach, i powiada jej, żeby przestała się modlić, bo i tak modlitwy te są daremne. Wówczas Faustyna tym goręcej zaczęła się za nią modlić. Po jakimś czasie znów zjawia jej się ta zakonnica z serdecznym podziękowaniem, że dzięki jej modlitwom dostąpiła już łaski wiekuistego oglądania Bożego Oblicza. Mało ważne jest pytanie, czy były to wizje autentyczne. Na pewno oddają istotę twierdzeń autentycznie religijnych, które budzą trwogę. Warto sobie zapamiętać następującą zasadę: Jeśli jakiekolwiek twierdzenie wygłoszone w Piśmie Świętym lub przez uznanych w Kościele nauczycieli wiary budzi rozpacz, zniechęcenie czy gorycz, należy z góry wiedzieć, że zrozumieliśmy je niewłaściwie. Celem tych twierdzeń jest bowiem spowodowanie w nas jakiegoś pozytywnego wstrząsu lub pobudzenie do nadzwyczajnego czynu. Kiedy Pan Bóg zakazywał Mojżeszowi modlić się za niewierny lud (Wj 32,9-14; Pwt 9,13-19), ten bardzo dobrze zrozumiał Boże intencje i modlił się tym więcej. Czyżby Pan Bóg drażnił się z Mojżeszem, skoro w końcu jednak go wysłuchał? Nie powinienem nawet stawiać tak niestosownego pytania. Pan Bóg po prostu pobudzał w ten sposób swego ukochanego sługę do modlitwy nadzwyczajnej, bo zwykła modlitwa, nawet gorąca, nie przeważyłaby już tak wielkiego odstępstwa. Prosi mnie Pani o skomentowanie wypowiedzi św. Augustyna na temat niezbędności sakramentów wiary dla osiągnięcia zbawienia. Otóż w wypowiedzi tej słyszę bezpośrednie echo nauki Pana Jezusa, że "kto uwierzy i ochrzci się, będzie zbawiony, a kto nie uwierzy, będzie potępiony" (Mk 16,16). Równie kategorycznie mówił Pan Jezus na temat konieczności Eucharystii do zbawienia: "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Jeśli nie będziecie spożywali ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie" (J 6,53). Wielokrotnie też uwrażliwiał On nas na bezwzględne znaczenie naszego przygotowania na dzień Jego przyjścia (np. Mt 24,42--44; 25,13; Łk 12,35-40; 21,34-36). Są to nauki Syna Bożego i należy je przyjąć z całą dosłownością -- wykluczając jednak te interpretacje, które, jak powiedzieliśmy wyżej, mogłyby paraliżować nas beznadzieją czy jałowym przygnębieniem. Zatem z nauk tych wynika, że przyjęcie chrztu, spożywanie Eucharystii i stan pojednania z Bogiem w godzinie śmierci jest czymś fundamentalnie ważnym. I nie wolno za pomocą przemyślnych argumentów rozmiękczać prostego znaczenia tych nauk. Czyżby zatem wynikało stąd, że każdy, kto umarł bez chrztu, będzie potępiony? Albo że nie będzie zbawiony ten, kto w wyniku niespodziewanej śmierci lub nawet wskutek niewątpliwego zaniedbania zeszedł z tego świata bez spowiedzi i Komunii świętej? Albo że nie ma żadnej nadziei na zbawienie kogoś, kto jeszcze w ostatnim dniu swego życia zdążył kogoś skrzywdzić lub pogrążony był w mało chwalebnych uczuciach i troskach? Wnioski takie zadawałyby gwałt dwom ważnym regułom religijnego czytania słowa Bożego. Po pierwsze, że słowo Boże skierowane jest do żywych, a nie do umarłych. Po wtóre, jego celem jest zbliżenie nas do Boga, a nie sparaliżowanie naszej w Nim ufności i nadziei; pobudzenie nas do czynu duchowego, a nie zaspokojenie naszej ciekawości co do pośmiertnego losu innych ludzi. Zatem jakie naprawdę wnioski wynikają z przytoczonych słów Pana Jezusa? Po pierwsze: Jeśli jestem nieochrzczony, a tak się stało, że Ewangelia stanęła na mojej drodze życiowej jako propozycja bardzo poważna, powinienem przyjąć do wiadomości i wziąć pod uwagę to, że ta właśnie Ewangelia przywiązuje niewyobrażalnie wielkie znaczenie do przyjęcia wiary i chrztu. Jeśli zaś jestem chrześcijaninem, powinno mi w ogóle zależeć na korzystaniu z sakramentów wiary, a szczególnie winienem błagać Boga o to, żeby nie pozwolił mi bez sakramentów zejść z tego świata. A już absolutnie nie dopuść, Panie, do tego, żeby Twoje przyjście zastało mnie nie przygotowanym! Po wtóre: Wobec najwyższego tonu, po jaki sięga Pan Jezus, kiedy mówi o ważności sakramentów wiary oraz naszego przygotowania na Jego przyjście, należy starannie badać nasze powinności pod tym względem w stosunku do naszych bliźnich. Może ktoś z moich bliskich lub znajomych tylko dlatego nie przystąpił jeszcze do sakramentów, że jest to mi tak obojętne, iż nigdy się nawet nie pomodliłem o jego pojednanie z Bogiem? A może jak jakiś poganin uważam, że śmierć jest złem ostatecznym dla człowieka i należy jak najstaranniej ukrywać przed ciężko chorym jej niebezpieczeństwo, nawet za cenę pozbawienia go ostatnich sakramentów? Po trzecie: Jeśli mój bliski lub znajomy zeszedł z tego świata w okolicznościach, które każą mi niepokoić się o jego los wieczny, niech to przymusza mnie do tym większej modlitwy, nawet do walki z Bogiem o jego duszę. Zwłaszcza jeśli poczuwam się do winy za to, że okoliczności jego śmierci były właśnie takie. "Czy po to, Panie, ja nieszczęsna się narodziłam -- modliła się kiedyś św. Katarzyna ze Sieny, pełna lęku, że z jej powodu pewna jej znajoma utraci zbawienie wieczne -- aby przeze mnie dusze, które stworzyłeś na swój obraz, szły w ogień wieczny? Czy chcesz dopuścić do tego, żebym się stała powodem wiecznego potępienia mojej siostry, dla której powinnam być narzędziem wiekuistego zbawienia? Twoje miłosierdzie jest nieskończone, nie czyń więc tak strasznego sądu! Twoja wiekuista dobroć nie dopuści przecież do czegoś tak złego! Bodaj bym się nie narodziła, niż żeby przeze mnie miały iść na potępienie dusze, odkupione krwią Twoją! O, ja nieszczęsna! Czy na tym polegają owoce zbawienia, które miałeś sprawiać, posługując się mną, że moja siostra przeze mnie zginie na wieki? Nie przestanę szukać Twego wiecznego miłosierdzia i nie przestanę dobijać się do Twojej nieskończonej dobroci, aż zła, które spowodowałam, nie przemienisz w dobro i nie uwolnisz mojej siostry od śmierci wiecznej". Ufajmy, że takich modlitw Bóg nie może nie wysłuchać. Ale popełnilibyśmy wielki błąd, gdybyśmy ze względu na nieskończone miłosierdzie Boże chcieli bagatelizować słowo Pana Jezusa, nakazujące nam czuwać nieustannie, tak aby przyjście Jego zastało nas przygotowanymi.
|
---|
NIEPOKOJE O LOS POTĘPIONYCH |
Wiele mi wyjaśnił artykuł na temat potępienia wiecznego, jaki znalazłem w książce Ojca pt. "Szukającym drogi". Ale niepokoją mnie jeszcze dwa pytania. Wyobraźmy sobie, że mąż wszedł do życia wiecznego, a żona, którą bardzo kochał, zasłużyła sobie na potępienie. To samo mogło się stać z matką i synem, z bratem i siostrą, z dwoma bardzo bliskimi sobie przyjaciółmi. Przecież sytuacja, kiedy ktoś mi bardzo bliski jest skrajnie nieszczęśliwy, uniemożliwia prawdziwe szczęście! Drugi mój problem powinien się zacząć od słów: "Czy to prawda, że...". Nie wykluczam bowiem tego, że powstał on z insynuacji ludzi nieżyczliwych Kościołowi. Chodzi o to, że podobno niektórzy teologowie twierdzili, jakoby męki potępieńców były dodatkowym źródłem radości dla zbawionych. Trudno mi uwierzyć, żeby tak przewrotna i okrutna myśl mogła się pojawić w czyjejś głowie, a tym bardziej w głowie chrześcijanina i teologa. |
---|
List Pana daje mi okazję do pokazania różnicy między dwoma rodzajami pytań religijnych. Są bowiem pytania, które znikają, kiedy się poda zadowalające wyjaśnienie. Ale są również takie pytania, które powinniśmy w sobie pozostawić, nawet jeśli intelektualnie wyjaśniliśmy je sobie zupełnie wystarczająco. Pierwsze pytania dotyczą nieporozumień, jakie się przyplątały do naszego rozumienia wiary; zbitek pojęciowych i niejasności, które warto uporządkować i rozświetlić; wyobrażeń i zwyczajów, które nie służą już wierze, a które zachowujemy jedynie siłą bezwładu. Pytania te można rozwiązać bez wchodzenia w sam miąższ wiary, a zarazem podejmować je trzeba, bo -- nie rozwiązane -- mogą wiarę utrudniać lub ją zaśmiecać. Takim pytaniem wydaje mi się drugi z Pańskich problemów. Zarzut, jakoby w chrześcijańskiej eschatologii pojawiała się idea radości z męki potępionych -- zarzut po raz pierwszy sformułowany chyba przez Fryderyka Nietzschego -- opiera się na nieżyczliwym odczytaniu pewnej intuicji, moim zdaniem całkiem sensownej. Mianowicie zastanawiając się nad karą potępienia, niektórzy teologowie twierdzili, że polega ona między innymi na odebraniu wszelkich możliwości czynienia zła, mimo że szatan i jego naśladowcy nadal bardzo chcieliby je czynić. Ostateczną bezsiłę tych wszystkich, co porzuciwszy Tego, który jest Miłością, wciąż mają ochotę czynić zło i zadawać krzywdę, wyraża biblijny symbol zgrzytania zębami. Św. Tomasz, kiedy podejmuje ten temat -- nawiasem mówiąc, jest to w jego eschatologii temat naprawdę marginalny i dziesięciorzędny -- przedstawia go w trzech następujących twierdzeniach: Bezsiła potępionych, ogarniętych żądzą czynienia zła i nie mogących swojej żądzy zaspokoić, będzie dla nich źródłem męki; zbawieni w żadnym razie nie będą się cieszyli z ich męki; będą się natomiast cieszyć z tego, że zapanowała doskonała sprawiedliwość i że niczyja zła wola nie może już nikomu zaszkodzić. Spojrzenie powyższe ma swoje źródło w nauce Pisma Świętego o sądzie Bożym. Mianowicie Biblia często przedstawia sąd Boży jako potężne i ostateczne wejście Boga w ludzkie sprawy. Dobro i sprawiedliwość otrzymają wówczas wszystkie należne im prawa, zło i nienawiść raz na zawsze utracą możliwość panoszenia się i zadawania krzywdy. Proszę sobie przeczytać dla przykładu Psalm 97 albo Psalm 9 czy 76. Tego rodzaju teksty pomagają nam uprzytomnić sobie, jak płytkie i jednostronne są nasze popularne wyobrażenia o sądzie Bożym, jeżeli widzimy go w aspekcie zewnętrznej rekompensaty za uczynione dobro i zło. Czy radość z powodu tego, że złoczyńca utracił swoje możliwości czynienia zła, uwłacza człowiekowi szlachetnemu? Człowiek szlachetny będzie raczej zważał na to, żeby do tej radości nie dołączyło się nic ciemnego, żeby nie było w niej żadnej domieszki nienawiści czy ducha zemsty. Z ulgą jednak przyjmie wiadomość, że policja ujęła wreszcie groźnego wampira, który zamordował już kilkanaście kobiet w okolicy. Z ulgą przyjmujemy nawet wykrycie grupy przestępczej, która specjalizowała się w okradaniu mieszkań. Można przestępcy współczuć, że uległ tak głębokiej demoralizacji, można się zastanawiać nad społeczną współwiną, można -- nawet wbrew nadziei -- uwierzyć w możliwość jego nawrócenia. Nie sposób jednak nie cieszyć się z tego, że jego przestępstwom został położony kres. Z naszej obecnej perspektywy tajemnicę szczególną stanowi nieodwracalne trwanie szatana oraz tych, którzy do niego należą, w złej woli. Jak to możliwe, że ta zła wola nie wygaśnie w nich nawet wówczas, kiedy nie będzie już miała żadnych możliwości działania? Dlaczego szatan i potępieni nigdy nie odstąpią od swojej żądzy zadawania krzywdy, mimo że niemożliwość jej zrealizowania będzie dla nich źródłem dotkliwej męki? Różni ludzie podejmowali te pytania i znajdowali jakieś odpowiedzi, ale przyznam się, że mnie osobiście mało to interesuje. Wolę całe swoje zainteresowanie eschatologiczne skierować na dążenie do Boga, który jeden może obdarzyć nas życiem i sensem na wieki. Trochę w tym duchu pisał Antoni Gorecki: Tyle na temat drugiego z Pańskich pytań. Pytanie pierwsze wydaje mi się bez porównania ważniejsze. Ono wchodzi w samą prawdę wiary. I jeśli potrafimy ustosunkować się do niego właściwie, może ono istotnie naszą wiarę wzbogacić. Zarazem tak jakoś jest, że odpowiedzi na tego rodzaju pytania znacznie przekraczają to, czego człowiek oczekiwał -- mimo że w zakresie tego, czego oczekiwaliśmy, pozostawiają jakiś niedosyt. Niedosyt ten przezwycięża się jednak raczej czynem wiary niż dalszym dociekaniem. Ostatecznym przedmiotem naszej wiary jest bowiem Bóg żywy, a nie wzniosłe intelektualne konstrukcje. Czy matka może być szczęśliwa w niebie, jeśli jej rodzony syn znalazł się wśród potępionych? Moim zdaniem, jest to dramatyczna forma innego pytania: Czy można być szczęśliwym w niebie, jeśli jest się świadomym tego, że choćby tylko ktoś jeden pogrążony jest w nieszczęściu wiecznego potępienia? Otóż pierwszą odpowiedź na to pytanie winniśmy dawać swoim życiem: Powinniśmy robić naprawdę wszystko, co w naszej mocy, żeby chronić naszych bliźnich, a zwłaszcza naszych najbliższych, przed groźbą potępienia wiecznego, żeby pomagać im wejść na drogę prowadzącą do życia. "Chrystus daje Kościołowi, swej nieskalanej Oblubienicy -- pisał papież Pius XII w swojej encyklice o Kościele (nr 43) -- nie tylko uczestnictwo w dziele uświęcenia, lecz nadto chce, iżby to dzieło powstawało poniekąd z jej również współpracy. Zaiste, straszliwa to jest tajemnica, i trzeba się bez końca nad nią zastanawiać: oto zbawienie wielu ludzi zawisło od modlitw i dobrowolnych umartwień członków mistycznego Ciała Jezusa Chrystusa, podejmowanych przez nich w tej intencji, oraz od wspomagającej się wzajemnie współpracy pasterzy i wiernych, a zwłaszcza ojców i matek w rodzinach, i oni Boskiemu Zbawcy naszemu służyć nią powinni". Tradycja katolicka dostarcza niezliczonych przykładów takiej właśnie postawy. Gdyby św. Monika zastanawiała się nad tym, czy mogłaby być szczęśliwa w niebie, podczas gdy jej syn Augustyn byłby w piekle -- to zapewne ona nie byłaby święta, zaś Augustyn rzeczywiście skończyłby jak najgorzej. Niewiele lepiej byłoby, gdyby pocieszała się w sposób pusty i jałowy, że przecież miłosierdzie Boże jest nieskończone i Bóg z pewnością zlituje się w końcu nad jej synem. Na szczęście Monika liczyła się na serio z tym, że jej syn może się zmarnować na wieki, i podjęła żarliwą i długotrwałą modlitwę za niego. Z pewnością w jej modlitwie pojawiały się również słowa dramatyczne: "Nie wyobrażam sobie, Panie Boże, żebym mogła być szczęśliwa w niebie bez mojego syna Augustyna". Taka jednak modlitwa z pewnością Panu Bogu się podobała. Tej postawy ratowania ludzi, co do których można się lękać, że są zagrożeni potępieniem wiecznym, znajdziemy bardzo dużo w pismach i żywotach świętych. "Czuję to w sobie z pewnością niewątpliwą -- pisała św. Teresa od Jezusa -- że dla wybawienia choćby jednej duszy od takich strasznych mąk tysiąc razy chętnie ofiarowałabym się na śmierć". "Chciałabym zupełnego zniszczenia piekła -- modliła się żarliwie do Pana Jezusa św. Katarzyna ze Sieny -- albo przynajmniej żeby żadna dusza tam się więcej nie dostała. A najbardziej bym się cieszyła, gdybyś położył mnie na paszczę piekła, żeby ją zamknąć i żeby nikt więcej tam się nie dostał. Bo w ten sposób wszyscy moi bliźni byliby zbawieni". Można by tu przytoczyć mnóstwo świadectw, jak różni chrześcijanie starali się o nawrócenie i o miłosierdzie Boże dla konkretnych swoich bliskich, ale także dla nieznajomych lub nawet dla nieprzyjaciół, których zbawienie wydawało im się zagrożone. To duchowe zaangażowanie na rzecz zbawienia drugiego człowieka jest szczególnie głęboką odpowiedzią na pytanie, jak można być szczęśliwym w niebie, podczas gdy ktoś -- może nawet ktoś mi bardzo bliski -- cierpiałby mękę odrzucenia. Przecież człowiek nie jest wyłącznie biernym przedmiotem zbawienia, człowiek jest osobą, a jako osoba musi Boga wybrać, musi pozwolić łasce Bożej, żeby go przemieniała. "Stworzyłeś nas bez nas, ale nie zbawisz nas bez nas" -- mówił św. Augustyn. Zauważmy ponadto, że samo postawienie takiego pytania świadczy o naszym zdecydowanie niewłaściwym stosunku do Boga. Wciąż Go podejrzewamy o to, że kocha nas mniej niż nasi bliscy, wciąż wydaje się nam, że my kochamy naszych bliskich więcej niż sam Bóg. A przecież w Jezusie Chrystusie powinno to się stać dla nas oczywistością, że Bóg jest dla mnie -- dla każdego z nas -- Kimś Absolutnie Najbliższym, nieskończenie bliższym niż rodzona matka i ojciec, niż ukochany mąż czy żona, niż rodzone dziecko. My zaś wciąż traktujemy Boga nieufnie, podejrzewamy Go o bezduszność i niedostatek miłosierdzia, uważamy Go za kogoś obcego. W rzeczywistości zaś to nie Bóg jest nam obcy -- On jest nieodmiennie naszym Najbliższym -- to my, wskutek naszych egoizmów i niedojrzałości, wciąż jeszcze zachowujemy się wobec Boga jako ludzie obcy, tyle że uznający Jego władzę nad nami. A czasem nawet i to nie. Bogu bardzo zależy na tym, żebyśmy się wzajemnie miłowali i żeby miłość nasza wzajemna rosła. Ale choćby moja miłość do ojca i matki, do rodzonego dziecka czy do kogokolwiek była jeszcze głębsza i bardziej intensywna, niż jest, i tak Pan Bóg kocha tę osobę niewyobrażalnie więcej niż ja. "Czyż może matka zapomnieć o swym niemowlęciu -- ta, która kocha, syna swego łona? Ale nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie" (Iz 49,15). Bóg do tego stopnia nas, każdego z nas, kocha, że dał nam swojego Syna. I nie ma większej miłości niż ta, która została nam, każdemu z nas poszczególnie, okazana na Kalwarii. "Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich" (J 15,13). Zatem pytanie: "Jak może być szczęśliwa matka, która dostąpiła zbawienia wiecznego, jeśli jej syn znalazł się wśród potępionych?" -- przekształca się w pytanie jeszcze trudniejsze: "Co musi przeżywać Bóg, dla którego każdy z nas jest kimś niewyobrażalnie bliskim, kiedy widzi, że nawet rodzice przekazują swoim dzieciom własną duchową pustkę i moralną dezorientację, kiedy widzi wszystkie te krzywdy i demoralizacje, jakie dzieją się na naszej ziemi, a zwłaszcza kiedy widzi, że ktoś odchodzi od Niego całkowicie i ostatecznie?" Teoretyczne odpowiedzi na to pytanie, jakie pojawiały się w teologii, są dość sensowne, ale zarazem wydają mi się tak zimne i nie dające niczego poza wyjaśnieniem, że wolałbym nie zaśmiecać nimi Pańskiej wyobraźni. Najważniejsza przecież jest odpowiedź praktyczna: Będę robił wszystko, żebym ani ja sam, ani nikt z moich bliskich i znajomych, ani w ogóle nikt nie odszedł od Boga na zawsze. Przecież poza Nim, który jedynie jest Źródłem dobra i szczęścia, znajduje się wyłącznie bezsens i męka. Na pewno stoimy wobec niepojętej tajemnicy. Niektóre kierunki jej wyjaśniania od razu wykluczmy jako kłócące się ze słowem Bożym. Zatem nie wolno nam rozmiękczać ewangelicznej nauki o potępieniu wiecznym, bo zgubimy wówczas wiele prawdy Bożej o człowieku i o naszym wezwaniu ostatecznym (pisałem o tym w artykule, o którym Pan wspomina). Z drugiej strony, obraźliwe dla Pana Boga jest wszelkie takie przedstawianie potępienia wiecznego, które pobudza do podejrzeń, że miłosierdzie Boże nie jest nieskończone. A już całkiem nie wypada wypowiadać się na ten temat z pozycji jakiegoś nad-boga, który udaje kogoś bardziej miłosiernego niż sam Pan Bóg. Tajemnicę potępienia wiecznego zgłębiać należy przede wszystkim jako tajemnicę własnego przewrotnego wyboru. Jest to tajemnica własnego dobrowolnego zamykania się na miłość Bożą, a co za tym idzie -- na każdą inną autentyczną miłość. Człowiek staje się w ten sposób wewnętrznie pusty i niewart miłości. Nie umiem sobie tego nawet wyobrazić, bo dopóki jesteśmy na tej ziemi, nawet najwięksi grzesznicy, nawet ludzie najbardziej przewrotni wciąż jeszcze na szczęście są warci miłości, wciąż jeszcze bramy życia wiecznego stoją przed nimi otworem. Jak Pan widzi, od której strony by nie podejść do prawdy o potępieniu wiecznym, czymś szczególnie ważnym okazuje się jej wymiar praktyczny: Czyńmy wszystko, żeby samemu należeć coraz więcej do Boga i żeby innym, a zwłaszcza najbardziej zagrożonym w drodze do Niego pomagać.
|
---|
SOLIDARNOŚĆ Z NIEWIERZĄCYMI RODZICAMI I PRZYJACIÓŁMI |
Jestem osobą z pogranicza wierzących i niewierzących. Wśród wierzących spotyka się przekonanie, że niewierzący nie mogą być zbawieni. O ile wiem, pogląd taki jest echem tego, co dawniej głoszono w Kościele. Dziś tego się nie głosi, ale chyba wyraźnie, poprzez negację wprost, temu się nie zaprzecza. Sprawa ta jest dla mnie bardzo ważna. Czy bowiem można się modlić i czy należy podtrzymywać swoją wiarę, nie trwając w takiej sytuacji zdecydowanie przy swoich niewierzących rodzicach? Czy można ich opuścić w nieszczęściu, w braku zbawienia? Czy można opuścić, zdradzić Janusza Korczaka i te wszystkie żydowskie dzieci z sierocińca, które prowadził on ulicami Warszawy z Getta na pewną śmierć? I tę małą Halinkę, która szła z nimi razem, odrzuciwszy ratunek? Czy jest w ogóle ważne, które z tych dzieci było wierzące, a które niewierzące, i jakiej było religii? Czy można pogodzić przekonanie, że Bóg jest dobry, jeśli się sądzi, że Bóg mógłby odmówić zbawienia komukolwiek z idących w tym pochodzie? Przecież sama myśl, że Bóg ich nie uratował wówczas przed śmiercią, może wystarczyć, by uciec od wiary! Nie mogę wierzyć i modlić się, gdy myślę, że zdanie: "niewierzący (czy ludzie innej religii) nie mogą być zbawieni" jest prawdziwe. Jeśli tak jest, to nawracając się, opuściłam w nieszczęściu nie tylko rodziców i Żydów w getcie -- ale i wszystkich moich niewierzących bliskich i wszystkich ludzi, którzy idą w pochodzie skazanych, pozbawionych zbawienia. |
---|
Wczytuję się uważnie w Pani list i zdecydowanie przyznaję Pani rację, że nie wolno sobie wyobrażać Boga na wzór jakiegoś monarchy czy polityka, który gromadzi sobie stronników i nikogo poza nimi nie dopuści do awantaży, płynących ze swojego zwycięstwa. Bóg Prawdziwy nie potrzebuje naszego poparcia, a Jego Kościół nie jest bynajmniej organizacją, skupiającą zwolenników, którzy -- mimo że wielu ludzi Boga nie uznaje -- opowiedzieli się po Jego stronie i należy im się za to szczególna nagroda. Bóg Prawdziwy nie dzieli ludzi na swoich i obcych, kocha wszystkich ludzi i każdego bez wyjątku poszczególnego człowieka. "Miłujesz wszystkie stworzenia -- czytamy w Księdze Mądrości (11,24) -- niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, to byś tego nie stwarzał". Toteż On "pragnie, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy" (1 Tm 2,4). Udowodnił nam wystarczająco, jak bardzo tego pragnie: sam Jego Jednorodzony Syn przyszedł do nas, żeby nas ocalić! "Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony" (J 3,17). Jezus Chrystus przyszedł do nas z całym szacunkiem dla naszej ludzkiej godności. Przyszedł nas ocalić od śmierci, ostatecznego bezsensu i nieszczęścia, ale nie ratuje nas w taki sposób, jak ratuje się rzeczy z płonącego domu. Jesteśmy bowiem osobami, nie rzeczami. On chce uratować nawet najgorszą prostytutkę i najbardziej nieuczciwego celnika, ale nikogo nie chce ratować wbrew jego woli. Stąd w Ewangelii tyle wezwań, abyśmy szukali Boga, nawracali się i otwierali na Jego moc. Stąd tyle radości w niebie z każdego grzesznika, który się nawraca (Łk 15,7). Wielka to tajemnica jakby uzależnienia się Boga od człowieka, że -- jak powiada św. Augustyn -- Bóg stworzył nas bez nas, ale nie może zbawić nas bez nas. I to sobie powiedzmy z całą mocą: Jeśli ktoś nie będzie zbawiony, to nie dlatego, że Bóg go potraktował jako obcego i poskąpił mu daru zbawienia, ale dlatego, że on sam nie chciał tego daru przyjąć. Wiedziano o tym już w Starym Testamencie: "Czyż zależy mi na śmierci występnego -- wyrocznia Pana Boga -- a nie raczej na tym, by się nawrócił i żył? (...) Ja nie pragnę śmierci występnego, ale jedynie tego, aby występny zawrócił ze swej drogi i żył. Zawróćcie, zawróćcie ze swych złych dróg!" (Ez 18,23; 33,11) Teraz postawmy pytanie, najbardziej chyba zasadnicze dla uporządkowania postawionego przez Panią problemu: Jeśli Bóg kocha każdego bez wyjątku człowieka, jeśli nie dzieli ludzi na swoich i obcych, to czym wobec tego jest Kościół i jakie jest jego znaczenie w naszej drodze do Boga? Otóż Kościół jest wspaniałym darem Bożym, dzięki któremu nasze spotkanie z Chrystusem Zbawcą może się dokonywać w wymiarze po części widzialnym i niewątpliwie autentycznie. Właśnie Kościołowi została przekazana Ewangelia, czyli Dobra Nowina o zbawieniu, właśnie pasterzom Kościoła obiecał Chrystus: "komu odpuścicie grzechy, są im odpuszczone" (J 20,23); właśnie w Kościele możemy się spotkać z Chrystusem aż tak niewyobrażalnie blisko, jak to się dzieje w Komunii świętej. Krótko mówiąc, Kościół -- wspólnota wierzących w Chrystusa -- cieszy się łaską Jego rzeczywistej, obdarzającej obecności. On jest z nami "po wszystkie dni aż do skończenia świata" (Mt 28,20) i dokonuje w nas dzieła zbawienia poprzez swoje słowo i sakramenty. W Dziejach Apostolskich Kościół wręcz został nazwany wspólnotą "tych, którzy mają dostąpić zbawienia" (2,47). Nic zatem dziwnego, że w miarę jak sami cenimy sobie duchowe dobra, jakie otrzymujemy w Kościele, chcielibyśmy zaprosić do Kościoła możliwie wszystkich ludzi. Tutaj przecież niewątpliwie i coraz więcej może nas ogarniać zbawcza moc i obecność Jezusa Chrystusa! Przecież On umarł za wszystkich ludzi bez wyjątku! Oczywiście, On jest Bogiem Prawdziwym, zatem potrafi ogarniać skutecznie swoją zbawczą miłością wszystkich, których kocha. Kocha zaś wszystkich. Zatem potrafi doprowadzić do zbawienia również tych, którzy o Nim nie słyszeli albo nie zostali do wiary w Niego zaproszeni dostatecznie przekonująco, a nawet tych, którzy -- jeśli tylko czynią to w dobrej woli -- z Nim walczą. Zarazem jednak nie jest tak, żeby przynależność do Kościoła była czymś drugorzędnym. Naprawdę wielka to szansa mieć dostęp do boskiej nauki Chrystusa i do Jego sakramentów! Tę nie dającą się przecenić ważność Kościoła w naszej drodze do zbawienia, a jednocześnie rzeczywistą powszechność zbawczej woli Bożej najkrócej wyraża formuła z Listu do Tymoteusza: Bóg żywy "jest Zbawcą wszystkich ludzi, zwłaszcza wierzących" (1 Tm 4,10). Bylibyśmy bluźniercami, gdybyśmy twierdzili, że On jest Zbawcą "tylko wierzących", ale okazalibyśmy się niewdzięcznikami, gdybyśmy bagatelizowali sobie tak wspaniały dar Boży, jakim jest Kościół, i nie umieli docenić tego, że jako wierzący mamy szczególnie szeroki dostęp do łaski Chrystusa. W rzeczywistości jest dokładnie właśnie tak: Bóg "jest Zbawcą wszystkich, a zwłaszcza wierzących". Rzecz tylko w tym, że my, wierzący, słowa te powinniśmy czytać w duchu wdzięczności i otwarciu się na wezwanie Boże, a nie w poczuciu samozadowolenia i pychy. Słysząc, że Bóg jest Zbawcą "zwłaszcza wierzących", natychmiast powinienem sobie przypomnieć, że "nie każdy, który mi mówi: <Panie, Panie!>, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie" (Mt 7,21). Co więcej, "sługa, który zna wolę swego pana i jej nie wypełnił, otrzyma wielką chłostę. Ten zaś, który nie zna jego woli i uczynił coś godnego kary, otrzyma tylko małą chłostę" (Łk 12,47n). Zatem ten niewątpliwy przywilej, jakim jest moja przynależność do Kościoła, w żadnym razie nie powinien mnie pobudzać do wywyższania się nad innych ani nawet do porównywania się z innymi. Pytajmy raczej z niepokojem o samych siebie: Czy spełniamy wszystko to, co do nas należy? Całą zaś resztę zostawmy Panu Bogu. On z pewnością nikogo nie skrzywdzi. On z pewnością kocha wszystkich ludzi, również niewierzących. Powtarzam: Tylko ci nie dostąpią zbawienia, którzy sami nie chcą go przyjąć. Ufam, że udało mi się jakoś wydobyć dynamikę, która jest zawarta w formule: Bóg "jest Zbawcą wszystkich, zwłaszcza naszych wierzących". Jeśli Zbawcą zwłaszcza wierzących -- to w miarę naszych możliwości przyczyniajmy się do tego, aby bliźnich przybliżać do wiary w Chrystusa. Jeśli zaś Zbawcą wszystkich -- to z całą ufnością powierzajmy Mu los ostateczny naszych bliskich i przyjaciół, znajomych i nieznajomych, którzy w Niego nie wierzą. Skąd się zatem wzięła ta niezgodna z Pismem Świętym interpretacja zasady "poza Kościołem nie ma zbawienia", jakoby Pan Bóg nas dzielił na swoich i obcych, i jakoby wieczny los niewierzących z góry był przesądzony negatywnie? Źródła tego błędu są mniej więcej takie same jak każdej innej herezji; mianowicie pewne sformułowania biblijne odczytano w sposób cząstkowy, niezgodnie z całościowym przesłaniem Pisma Świętego. Weźmy następującą, najbardziej twardą wypowiedź Pana Jezusa: "Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony, a kto nie uwierzy, będzie potępiony" (Mk 16,16). Najprościej i najwygodniej wyciągnąć sobie z drugiej części tego zdania wniosek, że niewierzący nie będą zbawieni. Jednak wypowiedź ta -- która jest przecież słowem Bożym! -- traci wówczas całą moc pozytywną, jaka jest w niej zawarta. Co więcej, staje się -- wskutek fałszywej interpretacji -- nośnikiem błędnych wyobrażeń o Bogu, nie dających się pogodzić z tą prawdą, którą głosił o Bogu Pan Jezus. A przecież słowa: "kto nie uwierzy, będzie potępiony" nie są zimną, obiektywną informacją, ale gorącym, egzystencjalnym wezwaniem. Wezwanie to skierowane jest zwłaszcza do tych ludzi, do których nowina o Jezusie Chrystusie dotarła w sposób skuteczny, ale jakieś względy czysto ludzkie przeszkadzają im wyciągnąć stąd wszystkie konsekwencje, tzn. przyjąć chrzest i podjąć życie wiary. Otóż ludziom tym trzeba zdecydowanie powiedzieć: "Kochany, tutaj naprawdę chodzi o rzecz absolutnie najważniejszą! Nie wolno ci przez swoją małoduszność ryzykować utraty życia wiecznego!" Takiego rozumienia tych słów domaga się nauka św. Pawła, że przecież do niektórych ludzi orędzie o zbawieniu nie dotarło bez żadnej ich winy: "Jakże więc mają wzywać Tego, w którego nie uwierzyli? Jakże mają uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli? Jakże mogą usłyszeć, gdy im nikt nie głosił?" (Rz 10,14) Zarazem jednak ostatni sobór, który -- w Konstytucji dogmatycznej o Kościele (nr 14-16) -- z taką szerokością ducha mówi o rozlewaniu się łaski Chrystusa na całą ludzkość, nie zawahał się powiedzieć następujących twardych słów: "Nie mogą być zbawieni ludzie, którzy wiedzą, że Bóg przez Jezusa Chrystusa założył Kościół katolicki jako konieczny [do zbawienia], a mimo to nie chcą do niego wejść albo nie chcą w nim wytrwać" (nr 14). Kościół bowiem zdradziłby słowo Boże, gdyby próbował z zażenowaniem przemilczeć słowa: "kto nie uwierzy, będzie potępiony". Chodzi jednak o to, żeby odczytać je autentycznie, jako słowo miłości i wezwania. Toteż wśród najbardziej autorytatywnych wypowiedzi Kościoła nie brak stwierdzeń, że Bóg kocha wszystkich ludzi, również niewierzących, że również niewierzących może i chce obdarzać i rzeczywiście obdarza swoją łaską, oraz że również niewierzących chce doprowadzić do zbawienia. "Kto sądzi -- mówił św. Augustyn -- że niemożliwe jest, aby jeden i prawdziwy Bóg był czczony poza Kościołem przez tych, którzy Go nie znają, niech się zastanowi nad tym, co odpowiedzieć nie mnie, ale Apostołowi, który mówił (Dz 17,23): Głoszę wam Tego, którego czcicie nie znając" (O jedynym chrzcie 8). Prawdę, że niewierzący mogą być zbawieni, zestawiano niekiedy z ostrzeżeniem, że nie wystarczy być członkiem Kościoła, aby dostąpić życia wiecznego. Nieoceniony św. Augustyn stwierdzał: "Jak wielu jeszcze tych, którzy nie są z nas, przebywa poniekąd wewnątrz Kościoła! I jak wielu tych, którzy są z nas, pozostaje poniekąd na zewnątrz!" (Objaśnienie Psalmu 106,14) Przytoczę jeszcze trzy wypowiedzi dawnych papieży na ten temat. Otóż w roku 1713 papież Klemens XI odrzucił jako błędne m.in. dwa następujące twierdzenia jansenisty Paschazjusza Quesnela: jakoby Bóg "udzielał swoich łask wyłącznie za pośrednictwem wiary", oraz jakoby "poza Kościołem nie udzielał żadnych łask". Praktycznie Klemens XI przeciwstawiał się w ten sposób twierdzeniom, jakoby Bóg dzielił ludzi na swoich i obcych i jakoby tylko nas, katolików, miał za swoich. Niewątpliwie papież bronił w ten sposób słowa Bożego, które wyraźnie stwierdza, że Bóg "jest Zbawcą wszystkich". Z kolei papież Pius IX, w swoim wystąpieniu z 9 grudnia 1854 roku, mówił: "Za pewne należy uważać, że ci, co są w nieznajomości prawdziwej religii, nieznajomości nie do przezwyciężenia, żadnej nie ponoszą winy z tego powodu w oczach Pana". W stwierdzeniu tym słychać oczywiście echo przytoczonych już przeze mnie słów Listu do Rzymian (10,14). Warto dodać, że Pius IX zabezpieczył się w swoim wystąpieniu przed zacieśniającą interpretacją, jakoby nieprzezwyciężalna nieznajomość wiary mogła się pojawić tylko wśród ludów, do których nie dotarła jeszcze Ewangelia. Subtelnie, ale jednoznacznie wypowiada się za interpretacją szerszą: "Lecz któż -- wobec różnorodnej natury narodów, krajów, umysłów oraz wielu innych okoliczności -- miałby tyle odwagi, by określić granice tej niezawinionej nieznajomości wiary?" Szczególnie miarodajnym świadkiem wiary katolickiej w zakresie poruszonego przez Panią tematu jest papież Pius XII. Z jednej strony głosił on -- zwłaszcza w swojej encyklice o Kościele -- że zasadę "poza Kościołem nie ma zbawienia" należy rozumieć dosłownie, bez rozmiękczających interpretacji, które pozbawiłyby zawartego w niej sensu. Z drugiej strony bardzo zdecydowanie przywołał do porządku teologów amerykańskich, którzy -- wbrew głównemu nurtowi tradycji katolickiej -- ośmielali się głosić, jakoby zbawienie było zarezerwowane wyłącznie dla katolików. Kiedy zaś przywódca owych rygorystów, Leonard Feeney, nie podporządkował się kolejnym napomnieniom, że jego nauki nie da się pogodzić z wiarą katolicką, został ekskomunikowany. Było to w roku 1953, w niespełna cztery lata po głównej interwencji Stolicy Apostolskiej przeciw owym rygorystom. Jaką prawdę dostrzegał Pius XII, jednoznaczny przeciwnik interpretacji rygorystycznej, w zasadzie "poza Kościołem nie ma zbawienia", skoro bronił jej dosłowności? Otóż chodziło mu o to, żeby nie rozładowywać -- ani w kierunku rygoryzmu, ani w kierunku indyferentyzmu -- tego napięcia, jakie zawarte jest w biblijnym przekazie, że Bóg "jest Zbawcą wszystkich, a zwłaszcza wierzących". Dlatego, wbrew rygorystom, Pius XII głosił expressis verbis, że niekatolicy, a nawet niechrześcijanie i niewierzący mogą być obiektywnie zwróceni ku Chrystusowi i należeć do Jego Mistycznego Ciała, nawet o tym nie wiedząc. Z drugiej strony papież ten podkreślał, że nie jest jednak rzeczą obojętną, czy ktoś należy widzialnie do Kościoła: przecież tym, którzy do Kościoła nie należą "brak tylu i tak wielkich pomocy nadprzyrodzonych, z których można korzystać tylko w Kościele katolickim". Ufam serdecznie, że ta samoświadomość Kościoła katolickiego nie kłóci się z Pani przekonaniami. Bardzo jednak chciałbym Pani podpowiedzieć, żeby nie zadowoliła się Pani konstatacją, iż autentyczna wiara nie może mnie oddzielać od moich niewierzących bliskich i przyjaciół. Przecież wolno Pani ufać, że Pani wiara promieniuje (choćby tylko niewidzialnie) jakimiś duchowymi dobrodziejstwami na Pani bliskich, zarówno żyjących, jak zmarłych. Apostoł Paweł mówił o tym wyraźnie: "Uświęca się mąż niewierzący dzięki swej żonie, podobnie jak świętość osiągnie niewierząca żona przez brata", tzn. przez wierzącego męża (1 Kor 7,14). W tym samym Liście do Koryntian znajduje się tajemnicza wzmianka o tym, że niektórzy chrześcijanie, wchodząc do Kościoła, czynili to w żywej łączności ze swoimi bliskimi zmarłymi, którym nie dane było znać Chrystusa (15,29). Nie wykluczałbym również duchowego promieniowania w kierunku odwrotnym. To przecież bardzo prawdopodobne, że swoje dojście do wiary w dużej mierze zawdzięcza Pani swoim niewierzącym rodzicom -- temu, że byli oni tacy właśnie, jacy byli -- wrażliwi na prawdę i sprawiedliwość, szanujący ludzką godność każdego człowieka, itd. Może właśnie oni dokonali w Pani duszy podstawowego przygotowania do wiary, które później pozwoliło Pani poznać Chrystusa jako Kogoś Żywego? Przepraszam, że w ogóle nie podjąłem tak ważnego dla Pani wątku duchowej solidarności z tymi wszystkimi, którzy cierpieli i byli zabijani niewinnie. Ograniczę się tylko do zacytowania Psalmu 9: Niezwykle bogate treściowo hebrajskie słowo Goel zostało tu oddane jako "Mściciel krwi", ale oznacza ono również najbliższego krewnego oraz wybawcę. Otóż trudna to pociecha, ale bardzo prawdziwa: sam Bóg jest Najbliższym Krewnym i Wybawcą wszystkich niewinnie prześladowanych, a zwłaszcza krzywdzonych dzieci i tych wszystkich, którzy nawet w prześladowaniu bardziej pamiętają o innych niż o sobie. |
---|
KOMU TRUDNO WIERZYĆ W ZMARTWYCHWSTANIE CIAŁ? |
Proszę mi wytłumaczyć rzecz następującą. Wielu ludzi spontanicznie i z łatwością wierzy w to, że w chwili śmierci nie cały człowiek umiera, bo w swoich duszach żyć będziemy dalej i nigdy nie umrzemy. Dlaczego Kościołowi taka wiara nie wystarczy, ale domaga się jeszcze tego, w co tak trudno uwierzyć: że również ciała nasze kiedyś zmartwychwstaną? Co jest powodem tej postawy Kościoła? Przecież w ten sposób Kościół utrudnia nam tylko wiarę w życie wieczne! |
---|
Zacznę może od przypomnienia, że czym innym jest wiara, czym innym są wierzenia. Przede wszystkim zupełnie inne są źródła wiary i wierzeń. Wierzenia biorą się stąd, że ktoś czuje, iż jest właśnie tak, a nie inaczej. Na pojawienie się tego odczucia mogą mieć wpływ różne czynniki, na przykład to, że dane wierzenie jest podzielane przez wielu innych ludzi. Ale jeden warunek jest prawdopodobnie konieczny, aby w kimś mogło się pojawić dane wierzenie: nie może ono kłócić się w sposób subiektywnie dostrzegalny z obrazem świata, jaki człowiek sobie ukształtował. Dotyczy to również tych wierzeń, które osobom postronnym wydają się czystym zabobonem lub absurdem. Natomiast źródłem wiary jest rzucenie się w ramiona Jezusa Chrystusa. Toteż wiara kształtuje się nie przez werbalizowanie swoich odczuć i harmonizowanie ich z innymi swoimi poglądami, ale przez wsłuchiwanie się w to, czego nas uczy Jezus i Jego Apostołowie. Jeśli jestem człowiekiem naprawdę wierzącym, to przyjmuję naukę Jezusa nie dlatego, że zgadza się ona z moimi odczuciami, ale dlatego, że jest to Jego nauka. Po prostu ja Jemu wierzę i pragnę Mu zawierzyć samego siebie. Wierzę Mu również wówczas, kiedy jakaś Jego nauka idzie w poprzek moich odczuć. Przykład takiej wiary przedstawia Ewangelia, kiedy opisuje obietnicę Jezusa, że da nam własne Ciało do spożywania. Obietnica ta uraziła wielu słuchaczy. Ktoś, komu zależy przede wszystkim na zdobyciu sobie zwolenników, wprowadziłby w takiej sytuacji korektę do swojej nauki i bardziej by ją dopasował do oczekiwań słuchaczy. Jednak Pan Jezus przyszedł przecież do nas, aby nas obdarzyć zbawieniem. Jakżeż więc mógł cofnąć albo zmniejszyć swoje obietnice i dary -- i to tylko dlatego, że przekraczają one nasze wyobrażenia? Toteż na odejście wielu zrażonych słuchaczy zareagował z największą prostotą. Mianowicie zapytał swoich Dwunastu: "<Może i wy chcecie odejść?> Odpowiedział Mu Szymon Piotr: <Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego!>" (J 6,67n) Otóż obietnica wskrzeszenia ciał jest większym jeszcze wyzwaniem dla naszego zdrowego rozsądku niż prawda sakramentu Eucharystii. Dlatego niektórzy ludzie, nie mogąc w nią uwierzyć, degradują ją do poziomu takich lub innych wierzeń, bardziej zgodnych z ich subiektywnymi odczuciami. Panią na przykład kusi perspektywa wiekuistego trwania samej tylko duszy, ktoś inny skłoni się ku wierzeniom w reinkarnację, jeszcze ktoś inny obietnicę życia wiecznego weźmie za czysty symbol, któremu nie odpowiada żadna pozagrobowa rzeczywistość. W tym liście chciałbym powiedzieć tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, chciałbym Panią przekonać, że to Pan Jezus zostawił nam obietnicę zmartwychwstania ciał. Po wtóre, chciałbym zwrócić uwagę na to, jak bardzo obietnica ta może nas duchowo wzbogacać już w życiu obecnym. Proszę sobie przypomnieć rozmowę Pana Jezusa z saduceuszami, którzy -- w celu ośmieszenia prawdy o przyszłym zmartwychwstaniu -- wymyślili historyjkę o kobiecie, która poślubiła kolejno siedmiu braci i przeżyła nawet tego siódmego. Pan Jezus odpowiedział im na to krótko: "Nie znacie Pisma ani mocy Bożej" (Mt 22,29). Inaczej mówiąc: Jeśli przyszłe zmartwychwstanie jest obietnicą, poświadczoną w Piśmie Świętym i jeśli u Boga naprawdę nie ma nic niemożliwego, to jakżeż możecie podejrzewać Boga o to, że was okłamał albo że wypełnienie obietnicy będzie ponad Jego siły? Ta wzmianka o mocy Bożej zasługuje na uwagę szczególną. Bo radziłbym Pani sprawdzić samą siebie. Niektórzy ludzie, którzy mają spontaniczne odczucie, że -- pozwolę sobie Panią zacytować -- "w swoich duszach żyć będziemy dalej i nigdy nie pomrzemy", zupełnie nie pamiętają o tym, że życie wieczne jest darem Bożym. A przecież gdyby nie Chrystus, nasz los pośmiertny byłby równie żałosny, jak to przedstawia Stary Testament w obrazie szeolu. Niech Pani spróbuje spojrzeć na przyszłe zmartwychwstanie jako na obietnicę Bożą, że w Chrystusie Bóg napełni nas swoim życiem w sposób dla nas niewyobrażalny. Nowy Testament mówi o szczęściu wiecznym jeszcze przed zmartwychwstaniem. Ale proszę zauważyć, że również to przebywanie z Chrystusem zaraz po śmierci przedstawia jako dar Boży. Szczególną uwagę warto tu zwrócić na wypowiedzi Apostoła Pawła w Flp 1,21-24 oraz 2 Kor 5,1-8. Pisałem o tym w liście pt. "Czy dusza umiera?" (por. ss. 108-114) Krótko mówiąc, być może Pani trudności z uwierzeniem w przyszłe zmartwychwstanie biorą się stąd, że nie skojarzyła sobie Pani dostatecznie tej prawdy ze swoją wiarą w Chrystusa i Jego moc zbawczą. A przecież Ewangelie głoszą obietnicę zmartwychwstania w tej właśnie perspektywie. "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam -- to są słowa samego Chrystusa -- że nadchodzi godzina, a nawet już jest, kiedy to umarli usłyszą głos Syna Bożego, a ci, którzy usłyszą, żyć będą" (J 5,25). Zaś do Marty, w cztery dni po śmierci jej brata, Pan Jezus wypowiedział pamiętne słowa: "Ja jestem zmartwychwstanie i życie; kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie" (J 11,25). Spróbuję powiedzieć jeszcze wyraźniej, w czym radziłbym Pani sprawdzić samą siebie: Może po prostu Pani za mało się otwiera na tę moc miłości, jaką Bóg chce nam okazywać już obecnie? (Boże Święty, a któż z nas dostatecznie na moc Twojej miłości się otwiera?) Wczytajmy się w cytowane przed chwilą słowa J 5,25: godzina, w której umarli usłyszą głos Syna Bożego, nadchodzi, ale zarazem już nadeszła. Bo owszem, zmartwychwstanie umarłych dokona się w dniu ostatecznym, ale zarazem już teraz dokonuje się nasze zmartwychwstanie ze śmierci duchowej! Wnioski z tego spostrzeżenia wydają się oczywiste. O ileż łatwiej uwierzyć w przyszłe zmartwychwstanie komuś, kto namacalnie dostrzega w swoim życiu moc Bożą, pomagającą mu podźwignąć się z grzechów! Komuś, kto nie tylko z nauki Kościoła, ale z własnego doświadczenia wie o tym, że ciała nasze są świątyniami Ducha Świętego! Komuś, kogo nie trzeba przekonywać, że Bóg swoją świętą opatrznością ogarnia każdy dzień naszego życia! Z drugiej zaś strony: Trudno się dziwić, że trudno uwierzyć w przyszłe zmartwychwstanie komuś, kto swoim życiem zamyka się na działanie tej mocy, którą Bóg chce nas ogarniać już obecnie. Na koniec zauważmy, że obietnicę wskrzeszenia nas w dniu ostatecznym Pan Jezus wiąże z darem Eucharystii: "Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym" (J 6,54). Nie należy więc wykluczać, że doświadczane przez Panią pokusy przeciwko wierze w zmartwychwstanie ciał są darem Bożym. To dość prawdopodobne, że Bóg chce w ten sposób zwrócić Panią głębiej ku sakramentowi Eucharystii. Może Pani zbyt rzadko przystępuje do tego sakramentu? A jeśli Komunię świętą przyjmuje Pani często, może należałoby przezwyciężać rutynę i jeszcze więcej starać się o to, żeby sakrament ten był dla mnie naprawdę źródłem życia Bożego i darem coraz większej jedności z Chrystusem.
|
---|
WPŁYW WIARY NA MORALNOŚĆ |
|
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
MIEJSCE ŚWIĘTYCH OBRAZÓW W NASZEJ DRODZE DO BOGA |
Jako katolik nie umiem pogodzić ze sobą trzech następujących faktów. Faktem pierwszym jest znajdujący się w tekście dekalogu zakaz sporządzania rzeźb i obrazów: "Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią. Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja, Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym" (Wj 20, 4n). Faktem drugim są słowa Chrystusa: "Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni" (Mt 5,17n). A faktem trzecim jest to, że Kościół uznaje święte obrazy i rzeźby, propaguje umieszczanie ich w mieszkaniach, w świątyniach i w różnych miejscach publicznych. W nadziei, że Ksiądz pomoże mi rozwiązać mój problem, pozwolę sobie na jeszcze jedno pytanie: Kto, kiedy i dlaczego wprowadził do Kościoła katolickiego obrazy, rzeźby itp.? Prosiłbym ponadto o wypowiedzenie się, jak Ksiądz ocenia mój osobisty pogląd w tej sprawie. Sądzę mianowicie, że Bóg nie zakazuje otaczać się tym wszystkim, z czym mi jest dobrze. Zabrania natomiast oddawania im, tzn. obrazom i rzeźbom, pokłonu i służenia im. Zabrania wykonywania "złotego cielca", zabrania wykonywania ręką ludzką tego, czemu oddaje się cześć. |
---|
Źródłem wielu nieporozumień i błędów w dziedzinie wiary jest brak dostatecznej troski o to, ażeby problemy szczegółowe stawiać na właściwym fundamencie, mianowicie na dobrym rozpoznaniu problematyki bardziej ogólnej. W przypadku Pańskiego pytania powinniśmy przede wszystkim zastanowić się w ogóle nad aktualnością przepisów Starego Testamentu w epoce Ewangelii. W dwudziestym wieku wiary chrześcijańskiej naprawdę już nie wypada powtarzać błędu przeciwników Apostoła Pawła, którzy domagali się materialnego przestrzegania przepisów Mojżeszowych, sądząc niesłusznie, że Chrystus Pan jedynie oczyścił nakazy starotestamentalne z doktrynerskiego rygoryzmu. Jak wiadomo, wprowadzenie ewangelicznej postawy w stosunku do przepisów mojżeszowych Apostoł Paweł ześrodkował na najistotniejszym obrzędzie starotestamentalnym, obrzędzie obrzezania. "Albowiem w Chrystusie Jezusie obrzezanie ani jego brak nie mają żadnego znaczenia, tylko wiara, która działa przez miłość" (Ga 5,6; por. 1 Kor 7,19). Żeby nie pozostawić niedomówień, Apostoł stwierdza nawet rzecz następującą: "Jeżeli poddacie się obrzezaniu, Chrystus wam się na nic nie przyda" (Ga 5,2). Czyżby więc Apostoł Paweł nie liczył się z nauką samego Pana Jezusa, który przecież wyraźnie mówił, że nie przyszedł znieść Prawa ani Proroków i że ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko wypełni? Czyżby Paweł nie czytał w Starym Testamencie, że to sam Bóg ustanowił obrzezanie, aby obowiązywało na zawsze (Rdz 17,13)? Otóż nie tylko liczył się Apostoł Paweł z nauką Pana Jezusa o nieprzemijalności Starego Testamentu, ale ją właśnie wprowadzał w życie. Pan Jezus nie po to przecież przyszedł do nas, żeby przywrócić Staremu Testamentowi jego pierwotną czystość, ale żeby go wypełnić. Przecież w chwili Jego śmierci zasłona świątyni rozdarła się na dwoje. Mianowicie w świetle Jego śmierci i zmartwychwstania okazało się, że przepisy i obrzędy Starego Testamentu były jakby pąkami, kryjącymi w sobie wspaniałe kwiaty, którymi Bóg postanowił nas obdarzyć w Chrystusie Jezusie. Kiedy kwiat rozkwita, listki, które go osłaniały w pąku, w krótkim czasie odpadają, spełniły już bowiem swoje zadanie. To samo stało się z przepisami i obrzędami Starego Testamentu: w wierze w Chrystusa otrzymaliśmy już realnie to, co one zapowiadały. Toteż odpadły one jak listki rozkwitniętych pąków, gdyż były "tylko cieniami spraw przyszłych, a rzeczywistość należy do Chrystusa" (Kol 2,17). Mówiliśmy o obrzezaniu. Otóż ani jedna jota nie przeminęła ze słowa Bożego, że "przymierze obrzezania będzie przymierzem wiecznym" (Rdz 17,13). Przeminął jedynie nakaz obrzezania cielesnego, przyszedł już bowiem Ten, który ma moc odciąć z nas to wszystko, co nas zniekształca istotnie: "Otrzymaliście obrzezanie nie z ręki ludzkiej, lecz Chrystusowe obrzezanie, polegające na zupełnym wyzuciu się z ciała grzesznego" (Kol 2,11); "Prawdziwym obrzezaniem jest obrzezanie serca, duchowe, a nie według litery" (Rz 2,29; por. Flp 3,3). Podobnie też -- rzecz jasna -- ani jedna jota nie przeminęła ze starotestamentalnego zakazu sporządzania bezbożnych obrazów i rzeźb. Przypatrzmy się najpierw materialnemu wymiarowi tego zakazu, bo dotyczy on zjawisk, które już dawno przeminęły. Mianowicie nie wolno było Izraelitom sporządzić obrazów i rzeźb jakichkolwiek bożków. Ale zakaz ten bronił ponadto lud Boży przed wyobrażaniem sobie Boga Prawdziwego na wzór potęg tego świata. Bo jak wiadomo, ówczesna mentalność często nawiedzana była przez pokusę, żeby wyobrażać sobie Boga pod postacią byka. Obraz byka wydawał się bowiem idealnie wyrażać potęgę Boga Prawdziwego. Na tym właśnie polegał grzech, do jakiego dał się skusić Aaron, kiedy lud niepokoił się przedłużającą się nieobecnością Mojżesza (Wj 32). Na tym też polegała bezbożność kultu, który Bogu Prawdziwemu oddawano w królestwie północnym (1 Krl 12,28-32). "Zamienili swą Chwałę -- płacze Psalmista nad takim degradowaniem Boga do poziomu potęg doczesnych -- na wizerunek cielca jedzącego siano" (Ps 106,20; por. Oz 8,5). Jak Pan widzi, zakaz sporządzania rzeźb i obrazów stał się dziś w obu wymienionych wymiarach bezprzedmiotowy. Nie ma już dzisiaj religii bałwochwalczych, wyznających wielobóstwo. Zresztą właśnie chrześcijaństwo istotnie przyczyniło się do tego, że one wygasły. Nikomu też dzisiaj nie przychodzi do głowy, żeby Bogu Wszechmocnemu oddawać cześć w postaci "byka jedzącego siano" albo w jakimś innym, równie degradującym Go obrazie. Mimo to jednak -- dzięki światłu Ewangelii -- zakaz sporządzania bezbożnych obrazów Boga możemy odkrywać jako zadziwiająco aktualny po dziś dzień. Cóż z tego bowiem, że nie sporządzamy już wizerunków Boga na wzór potęg tego świata, skoro w naszych sercach nosimy różne wyobrażenia o Bogu, które Go poniżają? Czyż nie zdarza się nam, że od Boga oczekujemy przede wszystkim zabezpieczenia naszej pomyślności doczesnej? Albo próbujemy Go uczynić wrogiem i naszych nieprzyjaciół i mścicielem naszych krzywd; oczekujemy od Niego, że wyrówna nam niepowodzenia, będzie usuwał złe skutki naszego lenistwa, uświęcał nasze urazy itp. Naprawdę wciąż nam jeszcze bardzo daleko do tego, żebyśmy mogli sobie z czystym sercem powiedzieć, iż zakaz sporządzania niegodziwych wizerunków Boga wypełniamy co do joty. Stanowczo potępiając tworzenie niegodziwych obrazów, które uwłaczają Bożej świętości, Kościół równie stanowczo broni praw wiernych do posługiwania się obrazami świętymi. To prawda, że na gruncie Starego Testamentu nie było miejsca na święte obrazy. Wprawdzie czytamy w Wj 37,7 o rzeźbach cherubów, które były umieszczone przy arce przymierza, jednakże nie miały one charakteru świętych obrazów, podobnie jak nie mają ich figury aniołów umieszczone na barokowym ołtarzu. W jednym i drugim przypadku rzeźby te spełniały jedynie dwie funkcje: po pierwsze, były ozdobą; po wtóre, pouczały o określonej prawdzie wiary (w tym konkretnym przypadku wyrażały ideę, że Bogu podporządkowana jest cała potęga duchów czystych i że jest On przez nie adorowany). Powtarzam: obrazów świętych w ścisłym tego słowa znaczeniu Stary Testament nie znał. Stary Testament był bowiem tym okresem w historii zbawienia, kiedy Bóg przekazywał ludziom z całą jednoznacznością prawdę o swojej transcendencji wobec wszystkich stworzeń. W swoim poprzednim liście na temat świętych obrazów pt. "Dwie części Dekalogu" -- opublikowanym w książce Szukającym drogi -- zwróciłem uwagę na to, że zakaz sporządzania obrazów nie tylko chronił Izraelitów przed bałwochwalstwem, ale przypominał też o tym, że nieskończony Bóg przekracza nasze możliwości wyrazu, a nawet percepcji. Tę transcendencję Boga wobec wszelkiego obrazu, jaki mogłoby oglądać ludzkie oko, najmocniej chyba wyraża zdanie z Księgi Wyjścia: "Nie będziesz mógł oglądać mojego Oblicza, gdyż żaden człowiek nie może oglądać mojego Oblicza i pozostać przy życiu" (33,20). Bez tak jasnego uświadomienia sobie transcendencji Boga, niczego nie pojęlibyśmy z tajemnicy Wcielenia. Przecież to, żeby Bóg naprawdę, a nie w opowieści mitologicznej, stał się człowiekiem, jest -- po ludzku rzecz biorąc -- czymś niemożliwym i absurdalnym. A jednak naprawdę Bóg stał się człowiekiem! Absolutnie transcendentny wobec wszelkiego stworzenia Syn Boży, którego Oblicza "nie może oglądać żaden człowiek i pozostać przy życiu", naprawdę stał się jednym z nas. To, co po ludzku było niemożliwe, możliwe było dla Boga, który aż tak bardzo nas ukochał. W Jezusie Chrystusie nieskończony Bóg pokazał nam swoje Oblicze. Nowy Testament bardzo jednoznacznie to podkreśla, że Chrystus jest "Obrazem Boga Niewidzialnego" (Kol 1,15), "Odblaskiem chwały i Odbiciem istoty Jego" (Hbr 1,3). Toteż dopiero po przyjściu do nas Boga wcielonego i tylko wśród Jego wyznawców stało się możliwe tworzenie i posługiwanie się świętymi obrazami. Właśnie dlatego, że w Jezusie Chrystusie Bóg nam pokazał swoje prawdziwe Oblicze. Przekonaliśmy się wówczas, że owszem, jest ono śmiercionośne, ale śmiercionośne w sposób błogosławiony: zabija ono we mnie człowieka grzechu, jeśli tylko staram się przed Obliczem Syna Bożego stawać w wierze. Zaś w swojej istocie oglądanie Jego Oblicza jest darem życiodajnym, obdarza nas życiem wiecznym, którym przepełniony jest sam Bóg. Oczywiście, że Oblicze Boże jest w Jezusie Chrystusie osłonięte naszym człowieczeństwem. Nie po to jednak Syn Boży osłonił swoje Boskie Oblicze naszą ludzką naturą, żeby je przed nami zasłonić, ale żebyśmy je potrafili właśnie zobaczyć. Podobnie jak okulary przyciemniamy nie po to, żeby nie widzieć słońca, ale właśnie po to, żeby móc je widzieć. Jeśli zaś komuś się wydaje, że jest to argumentacja naciągana, niech sobie przypomni wypowiedzi samego Pana Jezusa: "Kto Mnie widzi, widzi Tego, który Mnie posłał" (J 12,45); "Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca. Dlaczego więc mówisz: Pokaż nam Ojca?" (J 14,9) Sam Pan widzi, że przyjście Syna Bożego spowodowało sytuację absolutnie nową w stosunku do Starego Testamentu, a zarazem nie przekreśliło ono Starego Testamentu, tylko przyniosło jego wypełnienie. Otóż jeśli Jezus jest Synem Bożym, to Jego przyjście do nas nie było -- rzecz jasna -- tylko trzydziestokilkuletnim epizodem w ludzkich dziejach. Syn Boży przyszedł na naszą ziemię, żeby być z nami przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Pod kątem naszego tematu zdanie to wyraźmy następująco: Ten, który jest "Obrazem Boga Niewidzialnego", "Odblaskiem chwały i Odbiciem istoty Jego", chce być z nami przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Otóż Ten, który dla nas przyjął ludzkie ciało, również swoją dzisiejszą obecność wśród nas lubi naznaczać jakąś formą widzialności. Mówił na przykład, że będzie obecny wszędzie tam, gdzie dwoje lub troje zgromadzi się w Jego imię (Mt 18,20). Domagał się od nas, żebyśmy nie wstydzili się wyznawać Go przed ludźmi (Mt 10,32n). Oczekuje naszego świadectwa (Mt 5,16). Czyni nas swoimi uczniami poprzez obmycie nas materialną wodą chrztu, karmi nas prawdziwie i poi Ciałem i Krwią pod postaciami materialnego pokarmu i napoju. Jego słowo, natchnione przez Ducha Świętego, zapisane jest na widzialnym papierze atramentem lub farbą drukarską. Po prostu taka jest natura wiary chrześcijańskiej, że nieustannie pragnie ona przekraczać granice między tym, co widzialne, a tym, co niewidzialne: to, co niewidzialne, chce wyrażać w sposób widzialny, a tym, co widzialne, pragnie posługiwać się w swojej drodze ku temu, co niewidzialne. Nie może być inaczej, skoro chrześcijaństwo jest wiarą w Boga, który stał się człowiekiem. Pyta Pan, kto wprowadził do Kościoła obrazy i rzeźby. Bardzo jestem Panu wdzięczny za tak sformułowane pytanie, bo pomogło mi ono uświadomić sobie, że nie uczynił tego żaden sobór, synod czy papież. Obrazy pojawiły się w starożytnym Kościele w trakcie organicznego rozwoju świadomości wiary. Po prostu bardzo wcześnie chrześcijanie zaczęli odczuwać potrzebę, żeby swojej wierze w Boga wcielonego dawać wyraz również za pośrednictwem sztuk plastycznych. Proszę sobie wyobrazić, że w katakumbach cmentarza Pryscylli w Rzymie zachował się obraz Matki Bożej oraz obraz Dobrego Pasterza z roku ok. 210. Na rzymskim cmentarzu Domitylli znajduje się obraz Dobrego Pasterza z roku ok. 250 oraz scena Daniela w jaskini Iwów, datowana na lata 253-268. Na odkopanym pod bazyliką św. Piotra cmentarzu watykańskim znajduje się grobowiec pogańskiej rodziny Juliuszów, która na przełomie II i III wieku przyjęła wiarę chrześcijańską i w związku z tym postanowiła zmienić dekoracje grobowca. Otóż na ścianach tego grobowca znajduje się m.in. obraz Jonasza w paszczy potwora oraz obraz Dobrego Pasterza w otoczeniu owiec. Podstawowe wiadomości na temat początków plastyki chrześcijańskiej znajdzie Pan w podręczniku ks. Franciszka Stopniaka pt. U źródeł chrześcijaństwa. Archeologia. Podano tam m.in. informację, że zachowało się ponad trzysta malowanych lub rzeźbionych przedstawień Chrystusa Dobrego Pasterza pochodzących z III wieku, a więc jeszcze z okresu prześladowań chrześcijaństwa (s. 85). "Ikonografia Chrystusa -- wyjaśnia Jan Paweł II w liście apostolskim z 4 grudnia 1987, napisanym z okazji tysiąc dwusetnej rocznicy II Soboru Nicejskiego -- wiąże się z naszą wiarą w rzeczywistość Wcielenia i w jego niewyczerpane znaczenie dla Kościoła i świata. Kościół aprobuje ten rodzaj sztuki, ponieważ jest przeświadczony, że Bóg, który objawił się w Jezusie Chrystusie, rzeczywiście odkupił i uświęcił ciało oraz cały świat dostępny poznaniu zmysłowemu, to znaczy całego człowieka obdarzonego pięcioma zmysłami i że uczynił to dlatego, aby człowiek mógł -- jak poucza Kol 3,10 -- <wciąż się odnawiać według obrazu Tego, który go stworzył>". Wspomina Pan o swoich oporach wobec oddawania czci świętym obrazom. Sądzę, że opory te wyrażają tęsknotę Pańskiej duszy za usłyszeniem tradycyjnej nauki Kościoła na ten temat. Ostatnio przypomniał ją Jan Paweł II, właśnie w cytowanym już liście: "Sobór Nicejski II uroczyście potwierdził tradycyjne rozgraniczenie pomiędzy <prawdziwą adoracją>, która <według naszej wiary odnosi się wyłącznie do boskiej natury>, a <oddawaniem czci>, które dotyczy obrazów, <bowiem ten, kto pada na twarz przed obrazem, pada na twarz przed osobą, którą obraz ten wyobraża>". Otóż powyższą naukę głosił już św. Bazyli, który w roku 375 napisał, że "cześć oddawana obrazom dotyczy Osoby, którą obraz przedstawia" (O Duchu Świętym 18,45). W tym miejscu warto sobie uświadomić, jak bardzo ewangeliczne jest nasze pragnienie, ażeby Panu Jezusowi oddawać cześć również naszym ciałem. Przecież to zrozumiałe, że kiedy w wierze spotykamy Chrystusa, pojawia się w nas podobny odruch jak w mędrcach ze Wschodu, którzy "upadli na twarz i złożyli Mu pokłon" (Mt 2,11). Kiedy zaś przychodzimy do Niego z jakąś prośbą, mamy taką samą potrzebę jak Kananejka, która "upadła przed Nim i prosiła: Panie, dopomóż mi!" (Mt 15,25) I nieraz chcielibyśmy się przyłączyć do ślepego od urodzenia, który pełen wdzięczności wyznał wiarę "i oddał Mu pokłon" (J 9,38). I do apostołów, którzy, rozpoznawszy w Chrystusie Pana wszechświata, "upadli przed Nim mówiąc: Prawdziwie jesteś Synem Bożym!" (Mt 14,33) Kiedy zaś ogarnia nas dziękczynienie za Jego śmierć i zmartwychwstanie, chciałoby się podejść do Niego razem ze świętymi niewiastami, "objąć Go za nogi i oddać Mu pokłon" (Mt 28,9). Otóż obraz Ukrzyżowanego czy inny wizerunek Pana Jezusa ogromnie ułatwia nawiązanie z Nim takiego właśnie, serdecznego, a zarazem adoracyjnego spotkania. Toteż jeśli ktoś dopatruje się w świętych obrazach jakiegoś podobieństwa do bałwochwalczych posągów, po prostu uległ zaślepieniu i nie widzi różnicy między światłem a ciemnością. Jak to wspaniale wyraził prześladowany przez ikonoklastów biskup Konstantynopola, św. German (+ 733): ich nauka "podważa całą Bożą ekonomię według ciała". "Wszak -- zacytujmy po raz ostatni list apostolski Jana Pawła II -- patrząc na ludzkie oblicze Syna Bożego, który jest <Obrazem Boga Niewidzialnego>, można dostrzec Słowo, które stało się ciałem Baranka Bożego, który gładzi grzechy świata. Dlatego sztuka może ukazywać ludzką twarz Chrystusa i kierować tych, którzy ją kontemplują, ku niewysłowionej tajemnicy tego Boga, który stał się człowiekiem dla naszego zbawienia. Papież Hadrian pisał: <Gdy patrzymy na obraz ukazujący ciało, które Syn Boży zechciał przyjąć dla naszego zbawienia, Jego widzialne oblicze przyciąga nas i prowadzi naszą duszę ku niewidzialnemu majestatowi Boga. W ten sposób adorujemy i czcimy samego Odkupiciela, wysławiamy Go w duchu, albowiem napisane jest: Bóg jest duchem. I dlatego my w duchu naszym sławimy Jego bóstwo>". Na zakończenie jeszcze dwie uwagi. Pierwsza będzie dotyczyć religijnego sensu obrazów Matki Bożej oraz innych świętych. Znakomicie problem ten przedstawił w roku 426 św. Cyryl z Aleksandrii: "Jeśli sporządzamy obrazy pobożnych ludzi, to przecież nie w tym celu, żeby ich uwielbiać jako bogów, ale żeby -- patrząc na nich -- pobudzać się do współzawodnictwa z nimi. Natomiast obrazy Chrystusa sporządzamy w tym celu, ażeby duszę naszą pobudzać do miłowania Go" (Objaśnienie Psalmów 113,16). Do drugiej uwagi natchnęło mnie studium Congara na temat kategorii "słuchać" i "widzieć" w Piśmie Świętym. Otóż samą istotą starotestamentalnej postawy wobec Boga było słuchanie Go. Słowo "słuchać" pojawia się w Starym Testamencie około tysiąca stu razy. Ewangelia wprowadza harmonię między obu tymi kategoriami, a nawet na pierwszym miejscu stawia widzenie: "Szczęśliwe oczy wasze, że widzą, i uszy wasze, że słyszą" (Mt 13,16). Dlatego zaś widzenie wysuwa się na pierwsze miejsce, bo ostatecznym naszym przeznaczeniem jest oglądanie Go twarzą w twarz. Zdaniem Congara, to nie jest przypadek, że protestantyzm ma tendencję do odrzucania zarówno sakramentów, jak świętych obrazów, jak samej nawet mszy świętej. Nie jest również przypadkiem, że szczególnie mocno znaczenie świętych obrazów podkreśla się w prawosławiu i w ogóle w duchowości chrześcijan wschodnich. Duchowość protestancka jest bowiem mało wrażliwa na obecność rzeczywistości zmartwychwstania już teraz, zaś chrześcijaństwo wschodnie, przeciwnie: bardzo intensywnie stara się otwierać na zstępowanie życia wiecznego już w nasze życie doczesne. Spróbujmy zauważyć, jak bardzo religijne zrozumienie dla świętych obrazów może uszlachetnić całą naszą wyobraźnię. Mianowicie człowieka, który potrafi z wiarą stanąć przed świętym obrazem, nie trzeba przekonywać, że oczyma cielesnymi potrafimy oglądać również rzeczy duchowe. Wielka szkoda, że współczesna kultura niemal zupełnie zdolność tę zagubiła. Może nie byłoby tego "obrazoburstwa z nadmiaru", którym przepełnione są nasze ulice, kina i telewizja. Twórca tego terminu, Gilbert Durand, "obrazoburstwem z nadmiaru" nazywa cechującą wielu współczesnych ludzi, samych zresztą malarzy i rzeźbiarzy nie wyłączając, niewrażliwość na głębsze wymiary, jakie mogą znajdować się w obrazie. Jednak jest to już problem ogólnokulturowy, który z wiarą wiąże się tylko pośrednio.
|
---|
DLACZEGO CZCIMY MATKĘ BOŻĄ? |
Mam jakieś takie szczęście, że wciąż spotykam jakiegoś zielonoświątkowca, baptystę, adwentystę, itp., którzy mają dosłownie fobię antymaryjną. Ostatnio próbowałem wytłumaczyć jednemu z nich: "Przecież wierzysz, że Jezus jest prawdziwym Bogiem, Synem Bożym, który przyjął nasze człowieczeństwo. Zatem Jego Matka jest jedyną kobietą w całych ludzkich dziejach, do której Bóg Prawdziwy mówił: mamo! mamusiu!" Na to mi ten zielonoświątkowiec: "Nawet na krzyżu nie chciał się do niej tak zwracać, tylko ją nazwał: Niewiasto!" I zaczął zarzucać Kościołowi katolickiemu, że zmienia Ewangelię, bo Ewangelia wyraźnie mówi o braciach i siostrach Jezusa, a Kościół nie chce przyjąć tego do wiadomości, tylko nazywa ją Dziewicą. Zwrócił mi ponadto uwagę na dwa teksty, które -- jego zdaniem -- świadczą o tym, że Jezus dystansował się wobec swojej Matki. Pierwszy z nich to scena, jak to Matka i bracia Jezusa chcieli z Nim rozmawiać, a On odpowiedział, że nie przywiązuje wagi do pokrewieństwa cielesnego: "Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?... Kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką" (Mt 12,48n). Podobnie odpowiedział kobiecie, która zawołała do Niego: "Błogosławione łono, które Cię nosiło, i piersi, któreś ssał!" On jej wówczas odpowiedział: "Wszak błogosławieni są ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je" (Łk 11,28). |
---|
Co do mnie, mam szczęście do spotkań odwrotnych. Raz po raz dochodzą do mnie stwierdzenia różnych braci protestantów, że tak typowy dla protestantyzmu dystans wobec Maryi płynie bardziej z tradycji antykatolickich niż z wnikliwego wczytania się w Pismo Święte, i że nowy duch ekumenizmu będzie sprzyjał temu, że również w pobożności protestanckiej Matka Zbawiciela będzie coraz więcej zauważana i kochana. Prosi mnie Pan o pogłębione przypatrzenie się maryjnemu wątkowi w Ewangeliach. Ponieważ przytoczył Pan całą listę zarzutów, będę musiał się do nich ustosunkować, i utrudni mi to bardziej pozytywny wykład tego tematu. Tym serdeczniej zachęcam Pana do przestudiowania maryjnej encykliki Jana Pawła II pt. Redemptoris Mater. Wielu jej czytelników pyta samych siebie ze zdumieniem: "Jak to się stało, że dotychczas nie dostrzegałem tej głębi religijnej, z jaką Ewangelia mówi o Maryi, i że dopiero ta encyklika pomogła mi zobaczyć, jak wielkie bogactwa maryjne znajdują się w Ewangelii?" Odpowiedź na Pańskie pytanie zacznijmy od maryjnego fragmentu w opisie męki Pana Jezusa. Pański znajomy zauważył w nim tylko tyle, że Ukrzyżowany nie mówi do Maryi: "Matko!", ale: "Niewiasto!" Ale jeśli spojrzymy na ten fragment okiem nieuprzedzonym, zobaczymy w nim przede wszystkim dwie inne rzeczy. Mianowicie Maryja została tam wymieniona -- rzecz jasna, na pierwszym miejscu -- wśród czworga osób, które poszły za Jezusem aż pod krzyż. Nawiasem mówiąc, wszystkie trzy pozostałe osoby są bohaterami wydarzeń wielkanocnych, o Niej jednej w opisach zmartwychwstania Ewangelia nie wspomina. W Piśmie Świętym nic nie jest przypadkowe. Maria Magdalena, Maria Kleofasowa oraz umiłowany uczeń, choć wytrwali pod krzyżem Jezusa, niestety nie wytrwali w wierze: śmierć Mistrza wszyscy oni uznali za koniec Jego dzieła -- wynika to jasno z ich zachowania w wydarzeniach wielkanocnych. Czyż zatem milczenie o Maryi w dniu wielkanocnym nie jest nad wyraz wymowne? Czyż nie świadczy ono o tym, że Ona jedna przeniosła wiarę w Chrystusa przez ciemność Wielkiej Soboty? Wróćmy jednak do słów, które kieruje do Niej ukrzyżowany Syn. "Niewiasto, oto syn twój!" -- powiada do swojej Matki, wskazując na Jana. Trzeba naprawdę ulec -- jak to Pan nazywa -- fobii antymaryjnej, żeby w słowach tych odczytać dystansowanie się Jezusa wobec własnej Matki. Przecież właśnie w tamtym momencie Jezus wprowadza macierzyństwo Maryi w nowy jeszcze wymiar. W Ewangelii każde słowo jest ważne. Otóż Jezus nie powiedział do Jana: "Zaopiekuj się moją Matką", ale powiedział do Niej, żeby Jana przyjęła za syna, Janowi zaś dał Ją za Matkę. Czy Maryja otrzymała wtedy następnego syna, niejako w zamian za Jezusa? Orygenes, podejmując to pytanie w roku ok. 227, powiada, że nadal jest Ona Matką samego tylko Jezusa, Jan będzie Ją miał za Matkę w takim stopniu, w jakim się stanie jedno z Jezusem. To niezwykłe, że już pierwsze objaśnienie słów Ukrzyżowanego do Maryi i Jana, jakie się dochowało do naszych czasów, sugeruje nam, że Maryja jest Matką wszystkich wierzących w Chrystusa! Zresztą posłuchajmy samego Orygenesa: "Jezus nie mówi do Matki: Oto również ten jest Twoim synem!, ale: Oto syn Twój! Jakby chciał powiedzieć: Zobacz w nim Jezusa, któregoś zrodziła! Każdy bowiem, kto staje się doskonały, <już nie sam żyje, ale żyje w nim Chrystus> (Ga 2,20). Jeśli zaś żyje w nim Chrystus, to również do niego odnoszą się słowa wypowiedziane do Maryi: Oto syn Twój! Oto Chrystus!" (Wykład Ewangelii Jana 1,4,23) Jeśli w Ewangelii każde słowo jest ważne, to dlaczego Jezus zwraca się do Niej tak oficjalnie? Dlaczego nazywa Ją "Niewiastą"? Przecież nikt tak się nie zwraca do rodzonej matki! Owszem, ja ani Pan nigdy tak się do swoich matek nie odezwiemy. Ale Jezus jest Synem Bożym i Zbawicielem, na krzyżu wypełniał On swoją zwycięską walkę z szatanem. Tę walkę, którą zapowiedział Bóg szatanowi na samym początku ludzkich dziejów: "Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a Niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a Potomstwo Jej: Ono zmiażdży ci głowę" (Rdz 3,15). Zatem wyraz "Niewiasta" w odniesieniu do Maryi oznacza tę jedyną Matkę, która nie miała i nie będzie miała podobnej sobie, a której Potomek zmiażdżył głowę szatanowi. Zauważmy jeszcze, że w proroctwie z Księgi Rodzaju użyty jest wyraz "Potomstwo": bo wszyscy, których Jezus obdarza tą łaską, żeby byli jedno z Nim, współuczestniczą w tym Jego zwycięstwie nad szatanem, a będąc jedno z Nim, stają się zarazem dziećmi Jego Matki. Warto przypomnieć, że również w Kanie Galilejskiej, a więc na samym początku swojej publicznej działalności, Jezus obdarzył swoją Matkę tym samym tytułem. Bardzo jestem ciekaw, jak objaśniają rolę Maryi na weselu w Kanie ci chrześcijanie, którzy czują lęk przed oddawaniem Jej czci. Przecież z pewnością dostrzegają to, jak wyraźnie w opisie ewangelicznym podkreślona jest skuteczność Jej wstawiennictwa u Syna oraz Jej dobry wpływ na nas, abyśmy zaufali Jezusowi i "robili wszystko, cokolwiek nam powie" (J 2,5). Dodajmy, że Ojcowie Kościoła lubili objaśniać wesele w Kanie jako opis zaślubin Syna Bożego z odkupioną przez Niego ludzkością, a wówczas maryjny wątek zawarty w tamtej perykopie nabiera jeszcze większego znaczenia. Tytuł "Niewiasta" nie jest jedynym ewangelicznym odniesieniem Maryi do Niewiasty z Księgi Rodzaju. Do owej Niewiasty odnosi Maryję również apostrofa Elżbiety: "Błogosławiona jesteś między niewiastami" (Łk 1,42). Otóż w Starym Testamencie słowa te skierowano tylko do dwóch kobiet (Sdz 5,24; Jdt 3,18). Obie one zwyciężyły wodzów nieprzyjacielskich, obie -- rzecz znamienna -- uderzyły ich w głowę: Jael zmiażdżyła głowę wroga ludu Bożego, Sisery (Sdz 4,21), mężna Judyta obcięła głowę Holofernesowi (Jdt 13,8). Obie zapowiadały Tę, która miała istotnie przyczynić się do zmiażdżenia głowy szatana -- tego, który jest wrogiem ludu Bożego w całym tego słowa znaczeniu. Słowa Elżbiety: "Błogosławiona jesteś między niewiastami" wskazują na to w sposób oczywisty. Antymaryjne nastawienie niektórych radykalnych protestantów wynika z odmawiania Jej czynnego udziału w dziele dokonanym przez Jej Syna. Ale jest to założenie ideologiczne, które -- jak widzimy -- nie tylko nie znajduje pokrycia w Ewangelii, ale jest z nią wprost sprzeczne. Może uda się jeszcze Panu kupić wydaną przed kilku laty w Niepokalanowie książeczkę J. H. Newmana pt. Odnajdywanie Matki. Ten najwybitniejszy teolog katolicki ubiegłego stulecia poddaje tam analizie maryjne wypowiedzi najstarszych Ojców Kościoła. Okazuje się, że najczęstszym obrazem, w którym Ojcowie przednicejscy przedstawiali znaczenie Maryi w dziele zbawienia ludzkości, było porównywanie Jej do nowej Ewy, która towarzyszy wytrwale nowemu Adamowi, walczącemu dla nas o życie wieczne -- podobnie jak pierwsza Ewa współpracowała z pierwszym Adamem w jego grzechu. Obraz nowej Ewy doskonale więc streszczał ewangeliczny obraz Niewiasty, która się skutecznie wstawia u swojego Potomka za potrzebującymi oraz pobudza nas do ufności i posłuszeństwa wobec Niego (J 2,3-5), tej Niewiasty, która towarzyszyła Mu w walce, kiedy skruszył On łeb szatanowi. Warto też sobie uświadomić ideologiczne powody, dla których skrajni protestanci próbują minimalizować sens macierzyńskiej posługi Maryi wobec Syna Bożego. Otóż teologicznie rzecz biorąc, u źródeł protestantyzmu leży potężne zafascynowanie się tajemnicą łaski Bożej. Już twórcy Reformacji, Luter i Kalwin, głosili z całą mocą, że albo nasze zbawienie jest całkowitym dziełem łaski, albo też w ogóle nie będziemy zbawieni. Prawdę tę jednak (którą w całej pełni wyznaje również Kościół katolicki) niektórzy protestanci objaśniają w taki sposób, że prowadzi ich to do odrzucenia samej nawet możliwości współpracy człowieka z łaską. Wynika to z lęku, że mówienie o współpracy z łaską mogłoby podważyć prawdę o całkowitej darmowości zbawienia. Jednak nauka Pisma Świętego, za którą idzie Kościół katolicki, jest inna. Rzecz jasna, że całkowitą przyczyną naszego zbawienia jest łaska Boża. Ale łaski udziela nam Ten sam, który nas stworzył; stworzył zaś nas osobami. Zatem potrzeba wolności oraz poczucie odpowiedzialności za siebie i za innych nie jest naszą fanaberią, są to uzdolnienia wszczepione nam przez samego Stwórcę. Również swojej łaski udziela On nam jako osobom zdolnym do przyjęcia jej w sposób wolny oraz zdolnym do podjęcia z nią współpracy. Oczywiście, nie jest tak, że człowiek dąży do Boga i do zbawienia częściowo dzięki łasce, a częściowo o własnych siłach. Jeśli rzeczywiście przybliżamy się do zbawienia, dzieje się to całkowicie dzięki łasce. Nasza bowiem współpraca z łaską zarówno swoje źródło ma w łasce, jak dokonuje się w jej przestrzeni. Otóż chrześcijanin, który tej prawdy Bożej nie widzi, będzie instynktownie odrzucał ewangeliczne przesłanie o miejscu Maryi w dziele naszego zbawienia. Maryję bowiem Ewangelia przedstawia jako "pełną łaski" (Łk 1,28), która okazała się idealną Współpracownicą obdarzającego Ją Boga. Słowa: "Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa" (Łk 1,38), świadczą przecież o tym, że Boże macierzyństwo -- które było dla Niej łaską absolutnie nie zasłużoną -- wybrała w pełnej wolności. Jej wiara, w jakiej stała się Matką Syna Bożego, leży u podstaw ludu Nowego Przymierza, podobnie jak z wiary Abrahama Bóg wyprowadził Sobie lud Przymierza Starego. Ludzie, krytykujący naszą religijną fascynację Osobą Maryi, nie zauważają tego, że ma ona początek w Ewangelii. Przecież to w Ewangelii napisano o Niej: "Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła!" (Łk 1,45) I również w Ewangelii czytamy słowa: "Oto bowiem błogosławić mnie będą wszystkie pokolenia!" (Łk 1,48) Również (nazwijmy rzecz po imieniu) bluźnierstwa przeciwko dziewictwu Matki Najświętszej płyną z potrzeby zaprzeczenia w Niej jakiejkolwiek współpracy z łaską. Chrześcijanie, głoszący te bluźnierstwa, przyznają, że Syn Boży narodził się z Dziewicy, twierdzą natomiast, że później Jego Matka przestała być dziewicą i urodziła gromadkę następnych dzieci. Pozytywny wykład, jakie głębie zawiera w sobie prawda o dziewictwie Matki Bożej, przedstawiłem w książce Szukającym drogi. Tutaj zwrócę tylko uwagę na to, że dziewictwo poświęcone Bogu jest szczególnie intensywnym egzystencjalnie sposobem wyrażenia Bogu swojego pragnienia, ażeby należeć do Niego całkowicie i bez reszty. Właśnie przez swoje dziewictwo Ta, która została obdarzona łaską najpełniej ze wszystkich odkupionych przez Chrystusa, jest szczególnie autentycznym i wiarygodnym wzorem współpracy z łaską. Toteż nic dziwnego, że ludzie, zwalczający samą ideę współpracy z łaską, ulegają niekiedy pokusie zakwestionowania pierwszego i najwspanialszego Wzoru tej współpracy. Podawane przez nich argumenty, jakoby Matka Najświętsza po urodzeniu Jezusa miała jeszcze inne dzieci, oraz całkowitą ich bezzasadność omówiłem w artykule pt. "Ukryte sensy w doktrynie świadków Jehowy" (W drodze 10/1974; przedruk w książce Królestwo Boże w was jest). Tutaj ograniczę się do wykazania, iż jest rzeczą wykluczoną, żeby wzmianka Ewangelii o braciach i siostrach Jezusa mogła dotyczyć Jego rodzeństwa. Przypomnijmy sobie tamten fragment: "Czy Jego braciom nie jest na imię Jakub, Józef, Szymon i Juda? Także Jego siostry czy nie żyją wszystkie u nas?" (Mt 13,55n) Zatem chodzi tu o czterech braci i chyba więcej niż cztery siostry -- wskazuje na to wyraz "wszystkie". Bądźmy jednak minimalistami i zgódźmy się co do tego, że wyraz "wszystkie" wskazuje co najmniej na trzy siostry. Zatem gdyby Jezus miał rodzeństwo, liczyłoby ono co najmniej siedem osób. Młodszych od Niego -- sami przeciwnicy dziewictwa Maryi podkreślają przecież, że Jezus narodził się z Dziewicy. Otóż dwa co najmniej epizody ewangeliczne wykluczają możliwość, żeby Maryja mogła mieć te dzieci. Kiedy Jezus ma dwanaście lat, Maryja wybiera się wraz z Nim i Józefem na pielgrzymkę do Jerozolimy. Byłoby to niemożliwe, gdyby była obarczona gromadką małych dzieci. Przecież właśnie ze względu na obowiązki macierzyńskie Prawo Mojżeszowe nie wymagało od kobiet odbywania pielgrzymki do Jerozolimy. Druga informacja ewangeliczna, która wyklucza posiadanie innych dzieci przez Maryję, to wzmianka, że po śmierci Jezusa Jan "wziął Ją do siebie" (J 19,27). Czy dałoby się to pomyśleć, gdyby wspomniani w Ewangelii bracia i siostry Jezusa byli dziećmi Maryi? Nie ma zatem wątpliwości, że chodzi tu o Jego kuzynów. W Piśmie Świętym mamy trochę przykładów takiego właśnie funkcjonowania wyrazów "brat" i "siostra". Ponieważ otwierał Pan przed chwilą dziewiętnasty rozdział Ewangelii Jana, proszę zerknąć na wiersz 25. Czytamy tam: "siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa". Jak to? Dwie siostry i obie Marie? Owszem, tylko że nie siostry rodzone. Niestety, nie widać innego powodu, który popycha niektórych chrześcijan do bluźnierstw przeciwko Matce Chrystusa, jak tylko zaślepienie. Wręcz klinicznymi przypadkami tego zaślepienia jest antymaryjne interpretowanie obu scen, które Pan przytacza w swoim liście. Teksty, z których wynika, że Bóg chce nas wszystkich obdarzać na podobieństwo swojej Matki, ktoś bierze za dowód odsunięcia się Jezusa od swojej Matki! Ten, który dał przykazanie "Czcij ojca swego i matkę swoją", miałby je zachować tylko formalnie wobec własnej Matki, kiedy z miłości do nas wszystkich stał się człowiekiem! Przypomnijmy cały epizod zapisany w Mt 12,46-50: "Gdy jeszcze przemawiał do tłumów, oto Jego Matka i bracia stanęli na dworze i chcieli z Nim mówić. Ktoś rzekł do Niego: <Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą>. Lecz On odpowiedział temu, który Mu to oznajmił: <Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?> I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: <Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką>". Głównym przesłaniem tego tekstu jest obietnica Jezusa, że Jego bliskim stanie się każdy, kto pełni wolę Jego Ojca. Podobne przesłanie usłyszała kobieta, którą ogarnęła święta zazdrość wobec Tej, co Go urodziła: "ale przecież błogosławieni są ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je" (Łk 11,28). Przesłanie to (w obu swoich wersjach) niewątpliwie rzuca ważne światło na Osobę Maryi. Przecież postawy duchowe, które Jezus tu wysławia i błogosławi, Maryję cechowały najszczególniej! Przecież Ona powiedziała swoje "tak" woli Bożej w najbardziej przełomowym momencie ludzkich dziejów (Łk 1,38), przecież to o Niej powiedziano: "Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła!" (Łk 1,45) Zatem obrazilibyśmy ciężko i Matkę, i Syna, gdybyśmy w ślad za bluźniercami chcieli powtarzać, iż Ona była Mu Matką tylko cieleśnie. Ewangelia nie pozostawia wątpliwości, że również swoim duchem otworzyła się Ona doskonale na tajemnicę macierzyństwa, której Bóg dokonywał w Jej ciele. Zwięźle, powołując się zresztą na Ojców Kościoła, formułuje to Jan Paweł II w swojej encyklice maryjnej (nr 13): "pierwej poczęła duchem niż ciałem -- przez wiarę". Tylko ktoś ogarnięty antymaryjną fobią może dopatrzeć się w obu omawianych teraz epizodach, jakoby Jezus chciał przeciwstawiać swoją Matkę i "prawdziwie wierzących". Skoro zaś już jesteśmy przy słowach Jezusa, stwierdzających, kto jest Jego bliskim, zauważmy, że każdy z nas może stać się nie tylko Jego bratem czy siostrą. Każdy z nas może stać się również Jego poniekąd matką, każdy z nas może uczestniczyć w Bożym macierzyństwie Maryi. Co to znaczy? Głęboko wyjaśnia to święty papież Grzegorz Wielki: "Nic w tym dziwnego, iż ten, kto czyni wolę Ojca, jest nazwany bratem i siostrą Pana -- słowa te dotyczą obu płci powołanych do wiary. Dziwne jest jednak bardzo, iż Pan nazywa kogoś swoją matką. Braćmi raczył On nazwać swoich uczniów: <Idźcie, powiedzcie braciom moim> (Mt 28,10). Bratem Pana może stać się ten, kto przyjmie wiarę. Jak jednak można stać się Jego matką? Ten, kto przez wiarę staje się bratem i siostrą Chrystusa, stanie się Jego matką, kiedy będzie Go głosił innym. Rodzi Pana, kto wlewa Go w serce słuchającego. Staje się Jego matką, jeśli swoim nauczaniem rodzi miłość Pana w sercu bliźniego" (Homilie na Ewangelie 3,2).
|
---|
NIEZMIENNOŚĆ EWANGELII I ZMIENNOŚĆ PRAW KOŚCIELNYCH |
Znajdowałem się przez pewien czas pod wpływem adwentystów. Utrzymują oni, że nadal obowiązuje zakaz spożywania mięsa ze zwierząt "nieczystych". Ale z tym sobie jakoś poradziłem, bo w Nowym Testamencie wiele razy mówi się na ten temat coś przeciwnego (Mt 15,11; Dz 10,13-16; Rz 14,14; Kol 2,20-23; 1 Tm 4,4; Tt 1,15; Hbr 9,10). Teraz rozumiem, że zakaz ten został przez Chrystusa zniesiony, podobnie jak wszystkie inne przepisy, dotyczące czystości i nieczystości rytualnej. W świetle wypowiedzi z Hbr 13,9 przekonałem się, że rozróżnianie pokarmów czystych i nieczystych zapowiadało dla nas obowiązek rozróżniania czystych i nieczystych pokarmów dla ducha. Tylko ten pokarm duchowy, który płynie od Chrystusa, jest pokarmem czystym, wszystkie zaś duchowe światła i moce, które sprzeciwiają się Chrystusowi, są pokarmem nieczystym i należy go unikać. A więc z tym problemem sobie poradziłem. Zupełnie jednak nie umiem sobie poradzić z zakazem spożywania krwi, o którym wspominają Dzieje Apostolskie 15,20 i 29. Jest to przecież prawo Nowego Testamentu. Dlaczego więc Kościół nie przypomina o tym zakazie i nie sprzeciwia się na przykład jedzeniu kaszanki? |
---|
Jeszcze parę innych zarządzeń Apostołów, zapisanych w Nowym Testamencie, w dzisiejszym Kościele nie obowiązuje. Na przykład Apostoł Paweł żąda stanowczo, aby kobiety nakrywały głowy podczas modlitwy (1 Kor 11,4-16). Dziś nie przywiązujemy wagi do tej sprawy. Podobnie nie prowadzi dziś Kościół instytucji wdów, na temat której istnieją dość szczegółowe przepisy w 1 Tm 5,3-16. Rzadko się też zdarza, żeby współczesnemu księdzu wolno było zastosować się ściśle do rozporządzenia: "Trwających w grzechu upominaj w obecności wszystkich, żeby także i pozostali przejmowali się lękiem" (1 Tm 5,20). Dlaczego? Bo były to pierwsze w historii Kościoła przepisy prawa kościelnego, w tamtym czasie ogromnie pożyteczne, które jednak wraz ze zmianą warunków, które się ich domagały, przestały obowiązywać. A mówiąc ściślej: przestały obowiązywać w swojej literze, ale tym bardziej trzeba nam wnikać w ducha, z którego one powstały, i według tego ducha postępować w naszych z kolei warunkach. Przypatrzmy się sytuacji, w której Apostołowie wydali wspomniane przez Pana prawo. Bardzo niedawno został ochrzczony pierwszy poganin, Korneliusz (Dz 10). Dla wspólnoty chrześcijańskiej, składającej się dotychczas z samych tylko Żydów, była to decyzja wysoce kontrowersyjna (Dz 11,2), nawet dla Apostoła Piotra jej podjęcie nie było czymś oczywistym, zdecydował się ochrzcić Korneliusza dopiero pod wpływem wyraźnych znaków z nieba (Dz 11,4-18). Wkrótce potem Barnaba i Szaweł wyruszają na pierwszą w historii Kościoła wyprawę misyjną do pogan (Dz 13,2nn). Owoce tej wyprawy były ogromne (Dz 13,48; 14,1). Ponieważ jednak, udzielając chrztu poganom, Apostołowie nie żądali od nich poddania się obrzezaniu ani przyjęcia innych obowiązków religii żydowskiej, w Kościele ówczesnym zaczęło się poważne zamieszanie, które groziło nawet rozłamem. Autor Dziejów Apostolskich opisuje ten kryzys w prostych słowach: "Niektórzy przybysze z Judei nauczali braci: Jeżeli się nie poddacie obrzezaniu według zwyczaju Mojżeszowego, nie możecie być zbawieni. Doszło do niemałych sporów i zatargów między nimi a Pawłem i Barnabą" (Dz l5,ln). Zatem sytuacja była dla młodego Kościoła bardzo poważna. Właśnie ze względu na tę sytuację Apostołowie zebrali się na tzw. Sobór Jerozolimski. Narady odbyły się w atmosferze radości, że Bóg również pogan wzywa do zbawienia. Wszyscy Apostołowie -- nie wyłączając Jakuba, który był przywódcą chrześcijan, pochodzących z Żydów -- opowiedzieli się za tym, aby na pogan przyjmujących chrzest nie nakładać jarzma prawa Mojżeszowego. Ale właśnie Apostoł Jakub, najlepiej chyba rozumiejący mentalność ludzi, którzy wszczęli cały ten spór, zaproponował sposób na jego uciszenie: niech wyznawcy Chrystusa, pochodzący z pogan "powstrzymają się od pokarmów ofiarowanych bożkom, od nierządu, od tego, co uduszone, i od krwi" (Dz 15,20). Propozycja Jakuba została przyjęta i uchwalona przez Sobór (Dz 15,29). O co tutaj chodzi? Dlaczego w związku z tym sporem wydano właśnie takie zarządzenie? Co więcej, w zarządzeniu tym znalazła się wzmianka o nierządzie. Czyżby podczas przygotowywania pogan do chrztu nie uczono ich o przykazaniu "Nie cudzołóż", czyżby nie przekazano im słowa Chrystusa Pana, który żądał znacznie więcej, bo mówił, że "każdy, kto pożądliwie spojrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił cudzołóstwa"? Na pewno ich tego uczono! Co zatem znaczy wzmianka o nierządzie w zarządzeniu Soboru Jerozolimskiego? Otóż propozycja Apostoła Jakuba była niewielkim, ale niezwykle mądrym wyjściem naprzeciw ludziom, którzy przelękli się otwarcia bram Kościoła przed poganami. Jakub zaproponował mianowicie, żeby chrześcijan, nawracających się z pogaństwa, poddać łatwemu do zachowania staremu żydowskiemu prawu, które obowiązywało pogan mieszkających wśród Żydów i nie zamierzających przyjąć religii Mojżeszowej. To niewielkie ustępstwo ze strony chrześcijan pochodzących z pogan miało realne szanse na to, że usatysfakcjonuje tych chrześcijan pochodzenia żydowskiego, którzy domagali się judaizacji nowo nawróconych. Zaproponowane ustępstwo szło bowiem po linii tradycyjnych rozwiązań żydowskich. Mianowicie stare, w swoim rdzeniu wywodzące się z Pięcioksięgu Mojżesza prawo żydowskie miało dla cudzoziemców, osiedlających się wśród Izraelitów, dwie propozycje. Mogli oni stać się "prozelitami sprawiedliwości", tzn. poddać się obrzezaniu i wejść w pełni w lud Boży, wziąć na siebie wszystkie religijne obowiązki i zachowywać wszystkie zwyczaje. Mogli jednak poprzestać na przyjęciu statusu "prozelitów bramy". Religijną możliwość takiego statusu rabini uzasadniali tym, że wprawdzie w czasach Mojżesza Bóg zawarł szczególne przymierze ze swoim ludem, ale przedtem, w czasach Noego, zawarł przymierze z całą ludzkością. Stąd "prozelitów bramy" traktowano jako uczestników przymierza noachickiego i zobowiązywano ich do zachowywania właściwych temu przymierzu przykazań. Otóż pierwsze przykazanie noachickie zobowiązywało do odwrócenia się od bałwochwalstwa. Dawanie takiego przykazania byłoby jednak czymś bezzasadnym w stosunku do nowo nawróconych chrześcijan, samo bowiem przyjęcie chrztu oznaczało porzucenie bałwochwalstwa. Toteż Apostoł Jakub zaproponował, aby nawróconych z pogaństwa zobowiązać do "wstrzymywania się od pokarmów ofiarowanych bożkom". W świetle rabinackich ustaleń, dotyczących przymierza noachickiego, wyjaśnia się również wzmianka o nierządzie w uchwałę Soboru Jerozolimskiego. Mianowicie "prozelitów bramy" obowiązywał zakaz zawierania małżeństw z krewnymi stosownie do przepisów biblijnych i tego właśnie "nierządu" dotyczy zarządzenie Apostołów. Wśród przykazań noachickich znajduje się ponadto zakaz spożywania krwi, zwłaszcza że wzmiankowany jest on wyraźnie w biblijnym opisie przymierza, jakie Bóg zawarł z Noem (Rdz 9,4). Stąd również Sobór Jerozolimski nakazuje nawróconym poganom powstrzymać się "od krwi i od tego, co uduszone". Św. Augustyn, pisząc około roku 397 w polemice z manichejczykami dzieło Contra Faustum, tak oto wyjaśnia cel tego zarządzenia oraz powody, dla których przestało ono obowiązywać: "Apostołowie zarządzili na jakiś czas rzecz, która wydaje mi się łatwa i nieuciążliwa dla tych, którzy ją zachowują, a to ze względu na ów Kamień Węgielny, który buduje na sobie obie części ludzkości (Ef 2,14-22). (...) Obie ściany -- jedna pochodząca z obrzezania, druga z nieobrzezania -- chociaż pogodzone w Kamieniu Węgielnym wyróżniały się przecież pewnymi właściwymi sobie cechami. Kiedy jednak zmieniły się czasy i Kościół do tego stopnia składa się z dawnych pogan, że nie ma w nim Izraelitów według ciała, któryż chrześcijanin będzie unikał jedzenia kwiczoła albo mniejszego ptaka, z którego nie wylano krwi? Albo czyż nie będzie jadł królika tylko dlatego, że zabito go uderzeniem dłonią w kark, bez zadania krwawej rany?" (lib.32 cap.l3; PL 42,504) I powołuje się Augustyn na słowa Pana Jezusa: "Nie to, co wchodzi do ust, czyni człowieka nieczystym, ale co z ust wychodzi" (Mt 15,11). Podobnie rzecz wyjaśnia św. Tomasz z Akwinu w swojej Sumie teologicznej: "Celem tego zakazu było utrwalenie jedności chrześcijan pochodzących z pogan i z Żydów. (...) Toteż zakaz ten obowiązywał w czasie, w którym miało się dokonać pojednanie pogan i Żydów. Jednakże po upływie tego czasu, kiedy ustała przyczyna, ustało również to, co z niej wynikało. Ujawniła się prawda nauki ewangelicznej, w której Pan poucza, że nic, co wchodzi przez usta, nie czyni człowieka nieczystym; zaś w 1 Tm 4,4 czytamy: Wszystko, co stworzył Bóg, jest dobre, i niczego, co jest spożywane z dziękczynieniem, nie należy odrzucać" (1-2 q.103 a.3 ad 1). Zresztą w samym Piśmie Świętym znajdziemy rozstrzygający dowód, że zarządzenie Soboru Jerozolimskiego było jedynie prawem kościelnym, które podlega zmianie. Pierwszy z czterech nakazów tego zarządzenia przewidywał: "Powstrzymajcie się od ofiar składanych bożkom" (Dz 15,29). Otóż Apostoł Paweł, pisząc do wspólnoty w Koryncie, do której nie dotarły napięcia, będące przedmiotem obrad Soboru Jerozolimskiego, rozstrzyga ten problem inaczej: wolno jeść mięso ofiarowane bożkom, które przecież nie istnieją, byleby nie podczas obrzędów bałwochwalczych i byleby nie powodowało to zgorszenia. "Jeżeli zaprosi was ktoś z niewierzących, a wy zgodzicie się przyjść, jedzcie wszystko, co wam podadzą, nie pytając o nic -- dla spokoju sumienia. A gdyby ktoś powiedział: To było złożone na ofiarę -- nie jedzcie przez wzgląd na tego, który was ostrzegł, i z uwagi na sumienie. Mam na myśli sumienie nie twoje, lecz bliźniego" (1 Kor 10,27nn). Krótko mówiąc, w innych warunkach Apostoł Paweł ustanawia inne, bardziej dostosowane do tych warunków prawo kościelne. I to jest naprawdę wielkie w Kościele katolickim, że niezmienne są w nim tylko dary zostawione nam przez Chrystusa dla naszego zbawienia, nie przypisujemy zaś cechy niezmienności niczemu, co nie jest niezmienne ze swojej natury. A zatem Pismo Święte jest dla nas niezmiennie -- dla każdego następnego pokolenia wierzących -- słowem Bożym, niezmiennie też rozumiemy je zgodnie z wiarą wszystkich poprzednich pokoleń Kościoła. Zawsze w Kościele będzie udzielany ten sam chrzest i to samo odpuszczenie grzechów, i ta sama Eucharystia. Aż do końca świata będą nas obowiązywały te same przykazania Boże, a zwłaszcza przykazanie miłości. Jest czymś nie do pomyślenia, żeby pod wpływem zmieniających się okoliczności Kościół odstąpił od moralnej nauki Ewangelii -- żeby na przykład odwołał przykazanie miłości nieprzyjaciół czy zasadę nierozerwalności małżeństwa. Ale też nie do pomyślenia jest, żeby Kościół miał się istotnie zajmować jakimiś przepisami rytualnymi, na przykład przepisami pokarmowymi. Owszem, może się zdarzyć, że na przykład Kościół w Indiach -- zważając na warunki miejscowe -- wprowadzi, dajmy na to, zakaz jedzenia mięsa z krowy czy nawet zakaz jedzenia mięsa w ogóle. Ale wówczas będzie wiadome, że jest to przepis prawa kościelnego, które podlega zmianom, a także dyspensie. Powtarzam, tylko dary, jakimi obdarzył nas Chrystus Pan dla naszego zbawienia, są w Kościele zawsze takie same. Wszystko inne w Kościele podlega dostosowaniu do zmieniających się okoliczności miejsca i czasu. Czuwanie nad tym Chrystus Pan powierzył, rzecz jasna, pasterzom Kościoła.
|
---|
PANOWANIE CZŁOWIEKA NAD PRZYRODĄ |
Ojcu na pewno znany jest ostry dystans niektórych środowisk ekologicznych wobec wiary chrześcijańskiej. Najwięcej krytyki budzi biblijny nakaz dany człowiekowi, żeby czynił sobie ziemię poddaną. Wielokrotnie już spotkałam się z zarzutem, że nakaz ten doprowadził prostą drogą do obecnego spustoszenia przyrody i całego środowiska naturalnego. |
---|
Ja spotkałem się nawet z zarzutem, że właściwy stosunek człowieka do przyrody załamał się wskutek tego, że... "chrześcijaństwo skazało na banicję pogańskich bogów i niezliczone mnóstwo duchów lasów, strumyków i gór". Autor tej tezy jednoznacznie dawał do zrozumienia, że gdyby nie chrześcijańska wiara w Boga, do dziś pozostawalibyśmy w niezmąconej harmonii z przyrodą.1 Zamiast jednak odpierać zarzuty, spróbujmy się pozytywnie zastanowić nad religijną zawartością prawdy, że Bóg powierzył człowiekowi panowanie nad ziemią. Zacznijmy od pytania, jak ma się ta prawda do prawdy niewątpliwie bardziej podstawowej: że pierwszym i wszechogarniającym Panem wszystkich stworzeń widzialnych i niewidzialnych jest Bóg. Kiedy człowiek przekazuje jakąś władzę drugiemu człowiekowi, to albo sam się jej wyzbywa (przynajmniej w zakresie, w jakim ją oddaje temu drugiemu), albo nie mogąc całej władzy wykonywać bezpośrednio, będzie ją sprawował częściowo za pośrednictwem tego drugiego. Otóż żaden z tych dwóch modeli nie odnosi się do władzy nad stworzeniami nierozumnymi, jaką człowiek otrzymał od Stwórcy. Jest po prostu metafizyczną niemożliwością, żeby Bóg przestał być całkowitym i bezpośrednim Panem całego stworzenia. Przecież to On, i tylko On, udziela istnienia wszystkim bytom w całej różnorodności ich natur i w całym bogactwie ich wzajemnych i różnopiętrowych relacji. Człowiek w żaden sposób nie potrafiłby Go zastąpić w tym Jego panowaniu, nie jest bowiem w mocy człowieka udzielić istnienia nawet jednemu ziarnku piasku ani ustanowić choćby jedno prawo natury lub je zmienić. Sam zresztą człowiek nie mógłby istnieć ani żyć, gdyby Stwórca nie podtrzymywał w istnieniu zarówno jego samego, jak całego jego środowiska. Nie da się mówić sensownie o biblijnym powołaniu człowieka do czynienia sobie ziemi poddaną, jeśli się o tym wszystkim nie pamięta. Ten konieczny kontekst, z którego nie wolno nam wyrwać nauki o panowaniu człowieka nad ziemią, streśćmy na razie w trzech twierdzeniach. Po pierwsze: Ziemia, dana nam przez Stwórcę, nadal należy przede wszystkim do Niego. Człowiek jest raczej zarządcą i dzierżawcą ziemi niż jej właścicielem. "Do Pana należy ziemia i to, co ją napełnia, świat cały i jego mieszkańcy" (Ps 24,l; por. 89,12). "Ziemia należy do Mnie; a wy jesteście u Mnie przybyszami i osadnikami" (Kpł 25,23). Otóż Bóg jako pierwszy i ostateczny właściciel ziemi obdarza ją tym przeogromnym pięknem i bogactwem, które przez samo swoje istnienie świadczy o wspaniałości swego Stwórcy (por. np. Dn 3,57-90). I to On jest ostatecznym sprawcą tego, że my, ludzie, możemy czerpać z ziemi tak wiele dobrodziejstw (por. np. Ps 65,10-14). Krótko mówiąc, człowiek może panować nad ziemią wyłącznie poprzez udział w panowaniu Bożym, które jest wszechogarniające. I zawsze kiepsko wypada nasza władza nad ziemią, ilekroć zapominamy o tym, że wszystko w niej opiera się na Bożych darach. Po wtóre: Człowiek tym prawdziwiej panuje nad ziemią, im więcej potrafi naśladować Pana Najwyższego. Zatem nasze panowanie nad ziemią jest autentyczne tylko w takiej mierze, w jakiej potrafimy uwyraźnić piękno i dobroć Bożego stworzenia i w jakiej potrafimy pogłębić jego zdolność do świadczenia nam dobrodziejstw. Przecież -- jak to cudownie wyraża Księga Rodzaju (2,15) -- Bóg "umieścił człowieka w ogrodzie Eden, aby uprawiał go i doglądał"! Wprawdzie ścisłe naśladowanie Pana Najwyższego przekracza nasze możliwości: Jego panowanie polega bowiem wyłącznie na tym, że jest On dawcą i opiekunem swoich stworzeń; one w niczym Go nie wzbogacają ani w żaden sposób nie są Mu potrzebne. Nasza sytuacja jest gruntownie inna, my dóbr tej ziemi potrzebujemy w różnoraki sposób. Niemniej nasza władza nad ziemią będzie tym prawdziwsza, im więcej będzie w nas -- na wzór Pana Najwyższego -- bezinteresowności wobec stworzeń od nas niższych. Blask, jakim napełnione jest stworzenie z racji swojego pochodzenia od Boga, jaśnieje wówczas wyraźniej i bardziej przekonująco. Po trzecie: Jeśli człowiek nie liczy się z zamysłem, który miał wobec niego Stwórca, udzielając mu władzy nad ziemią, wówczas z władcy zmienia się w tyrana. Pierwszym źródłem tej negatywnej zdolności człowieka do niszczenia w Bożych stworzeniach ich naturalnego piękna i dobroci, do przemieniania naszej ziemi w miejsce coraz mniej nadające się do życia, jest oczywiście grzech. Już człowiek biblijny zdawał sobie sprawę z tego, że naszą ziemię możemy splugawić i spustoszyć. "Ja wprowadziłem was do ziemi urodzajnej, byście spożywali jej owoce i jej zasoby -- skarży się Bóg w Księdze Jeremiasza. Weszliście i zbezcześciliście moją ziemię, uczyniliście z mojej posiadłości miejsce pełne odrazy" (2,7). "Klęska za klęską! Spustoszeniu uległa cała ziemia!... Spojrzałem na ziemię -- oto zupełny bezład; na niebo -- nie ma jego światła!... Spojrzałem -- oto ziemia urodzajna stała się pustynią, wszystkie miasta uległy zniszczeniu przed Panem, wobec Jego palącego gniewu" (Jr 4,20.23.26). Teksty te brzmią zupełnie jakby były napisane dopiero dzisiaj i jakby odnosiły się przede wszystkim do zatrucia środowiska naturalnego. A przecież mówią one o czymś głębszym i jakby mniej oczywistym. Mówią mianowicie, że te złowrogie i zupełnie już oczywiste spustoszenia, które pozostawiają po sobie wojny czy lekkomyślność ekologiczna, zawsze są skutkiem grzechu, czyli jakiegoś odejścia od Boga. Grzech ten niekiedy widać jak na dłoni. Każdy widzi na przykład moralną krótkowzroczność dyrektora elektrowni czy fabryki, który wyłącza filtry oczyszczające, bo ich używanie jest bardziej kosztowne niż zapłacenie grzywny za przekroczenie dopuszczalnych norm zanieczyszczenia środowiska. Jednak znacznie częściej pustoszymy potwornie naszą ziemię w wyniku trudnego do uchwycenia grzechu społecznego, który -- jako rezultat wielu grzechów indywidualnych, popełnianych może nawet od całych pokoleń -- skumulował się w naszym stylu życia i pracy, w naszych instytucjach i tradycjach społecznych, a nawet w naszej mentalności i stereotypowych motywacjach. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że główne źródła współczesnego kryzysu ekologicznego to chciwość i marnotrawstwo, nieliczenie się z dobrem innych i wyłącznie użytkowy stosunek do rzeczy, a nawet do zwierząt. Kryzys ten wybuchł dopiero ćwierć wieku temu, ale postawy, które go spowodowały, utrwalaliśmy w sobie niestety od dawna. Mimo woli przypominają się słowa Pana Jezusa: "Nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co nie miałoby stać się znane" (Łk 12,2). Właśnie głębsze wniknięcie w biblijne wezwanie, żeby uczynić sobie ziemię poddaną, pomoże nam wyprostować sumienia w zakresie naszych powinności ekologicznych. Bo wprawdzie za pomocą mądrego prawodawstwa, państwowego i międzynarodowego, można tu zrobić bardzo wiele -- i rzeczywiście wiele się robi -- to jednak prawdziwe uzdrowienie naszych postaw może się dokonać dopiero w naszych sumieniach. Otóż wydaje się, że człowiek może popełnić dwa przeciwstawne błędy w swoim stosunku do środowiska naturalnego, w którym umieścił go Stwórca: może przypisać sobie prerogatywy boskie i poczuć się uprawnionym do realizowania różnych swoich aroganckich pomysłów, nie licząc się z tym, iż rzeczywistości nie da się przecież oszukać; albo też człowiek może zapomnieć o tym, że wśród stworzeń widzialnych tylko on jeden został ukształtowany na obraz i podobieństwo Stwórcy. Główną uwagę poświęcimy pierwszemu z tych błędów, bo to on doprowadził do obecnego ekologicznego dramatu. Jednak również błąd mu przeciwstawny -- próba rezygnacji człowieka z jakiejkolwiek swojej transcendencji wobec innych stworzeń --niczego dobrego nie wróży. Bo przecież to nie Biblia wymyśliła, że człowiek ma rozum i że jest jedynym stworzeniem na tej ziemi, które nosi w sobie nie tylko zdolność, ale wręcz wewnętrzny przymus do przekształcania swojego środowiska. Taki człowiek po prostu jest, autor biblijny to tylko bardzo szczęśliwie nazwał. Toteż hasło "powrotu do natury", przymuszanie się do tego, żeby nie widzieć w sobie niczego więcej jak tylko jednego z współuczestników środowiska naturalnego jest pomysłem utopijnym, jawnie sprzecznym z rzeczywistością. Próby realizowania różnych utopii sprowadziły na ludzkość już tyle nieszczęść, że naprawdę warto również wobec tego pomysłu zachować czujność i nieufność. Jednak znacznie groźniejszy w tej chwili jest błąd przeciwny: my często tak się zachowujemy wobec przyrody i całego naturalnego środowiska, jakbyśmy byli Bogiem, którego postępowanie z natury jest dobre i sprawiedliwe. Przejawia się to w dwojaki sposób: zapominamy o tym, że nie tylko jesteśmy transcendentni wobec naszego środowiska naturalnego, ale również stanowimy jego cząstkę; zapominamy ponadto o tym, że realizacja naszego panowania nad ziemią podlega prawom, które są wcześniejsze od nas i od których zachowania zależy dobro zarówno nasze własne, jak środowiska, w którym Stwórca nas umieścił. Św. Augustyn, analizując grzech pierwszych rodziców, zwrócił uwagę na paradoksalne jego skutki: chcieli być jak bogowie, a utracili wiele nawet ze swojego człowieczeństwa. Bardzo podobnie kończy się grzech arogancji, kiedy człowiek, zamiast czynić sobie ziemię poddaną, poczuje się bogiem tej ziemi. Nie chcąc pamiętać o tym, że stanowi jej cząstkę (przecież został stworzony "z mułu ziemi"!), człowiek w rezultacie nie potrafi przyjąć największych bogactw, jakie z woli Stwórcy ziemia ma nam do zaofiarowania. A przecież ziemię otrzymaliśmy nie tylko po to, żeby dostarczała nam ona jedzenia, ubrania i różnych życiowych udogodnień! Mądrze pisał o tym Jan Paweł II w swoim apostolskim liście do młodych z 31 marca 1985: "Człowiek współczesny, zwłaszcza w obrębie wysoce rozwiniętej cywilizacji technicznej i przemysłowej, stał się na wielką skalę eksploatatorem przyrody, traktując ją często w sposób użytkowy, niszcząc przy tym wiele jej bogactw i uroków, i zanieczyszczając naturalne środowisko swego ziemskiego bytowania. Tymczasem przyroda jest dana człowiekowi również jako przedmiot podziwu i kontemplacji, jako wielkie zwierciadło świata. Odbija się w nim Przymierze Stwórcy ze swoim stworzeniem, którego centrum od początku znajduje się w człowieku, stworzonym wprost na obraz swego Stwórcy". Można by napisać cały artykuł na temat obecności tego wątku w nauczaniu obecnego papieża. Pojawił się on już w jego pierwszej encyklice: "Człowiek zdaje się często nie dostrzegać innych znaczeń swego naturalnego środowiska, jak tylko te, które służą celom doraźnego użycia i zużycia. Tymczasem Stwórca chciał, aby człowiek obcował z przyrodą jako jej rozumny i szlachetny pan i stróż, a nie jako bezwzględny eksploatator" (Redemptor hominis 15). Tu nasuwa się pytanie: Jak do tego doszło, że człowiek, zamiast być panem i stróżem, stał się eksploatatorem i niszczycielem ziemi? Niestety, to chyba jasne: Zapomnieliśmy o tym, że "Pańska jest ziemia i wszystko, co ją napełnia", i zaczęliśmy ją traktować jako dziki chaos, który należy ujarzmić i po swojemu ukształtować. Wystarczy krytycznie przypatrzyć się terminologii, jaką prawie do dziś posługiwano się w bałwochwalczych mowach ku czci odwrócenia biegu rzek, wypraw kosmicznych czy innych spektakularnych dokonań techniki. Otóż idea ujarzmienia chaosu i kształtowania go według swojej woli jest ideą pogańską. Stanowi ona kluczowe pojęcie w pogańskich mitach o powstaniu świata i jako taka jest ona ściśle przeciwstawna chrześcijańskiej prawdzie o stworzeniu. Toteż szczególna to ironia losu, że właśnie chrześcijaństwu przypisują dziś niektórzy główną winę za zwycięstwo tej idei w czasach nowożytnych. Osobiście podzielam pogląd ks. Tadeusza Ślipki, który źródeł tej eksploatatorskiej postawy wobec środowiska naturalnego dopatruje się w myśleniu nominalistycznym, jakie zdominowało nowożytną Europę: "Już od czasów Odrodzenia i Reformacji, w całej zaś pełni od XVIII wieku indywidualizm i liberalizm stanowią jeden z ważnych nurtów antropologii filozoficznej i wywierają olbrzymi wpływ na mentalność społeczeństw Europy i całego cywilizowanego świata. Ich zaś sztandarową zasadą jest teza, która za normatywną podstawę wszelkiej działalności człowieka przyjmuje wolność rozwijania wrodzonych mu popędów. W tych bowiem popędach kierunki te upatrują twórcze siły doskonałości człowieka realizowanej zgodnie z naturalnym porządkiem rzeczy. Jedynym ograniczeniem tej wolności jest wolność innych jednostek. Poza tym przysługuje każdemu człowiekowi prawo do nieskrępowanej realizacji swoich dążności i zamierzeń. Powstały na tym gruncie świat idei filozoficznych przyczynił się w wysokim stopniu do stworzenia duchowej atmosfery, w której rozwinęły się agresywne doktryny ekonomiczne i polityczne nowożytnych systemów społeczno-ekonomicznych, zarówno liberalnych, jak kolektywistycznych. Inspirowane tendencją do nieustannego rozwoju indywidualnego czy zbiorowego, wzmocnione kultem czy wręcz apoteozą nauki i techniki, ożywione wiarą w niezawodność ciągłego postępu szły na podbój świata pod hasłem homo oeconomicus, społeczeństwa dobrobytu, ujarzmienia przyrody za pomocą techniki i poddania jej zorganizowanej woli człowieka. Naturalnym zgoła skutkiem tego rodzaju ideologicznej inspiracji stał się -- między innymi -- paradygmat, który wyższość człowieka nad przyrodą przekształcił w zasadę dominacji człowieka nad przyrodą i jej maksymalnej eksploatacji"2 To właśnie w kręgu tej ideologii cały porządek rzeczywistości doczesnej zaczęto uważać za autonomiczny w takim znaczeniu -- posłużę się sformułowaniem ostatniego soboru -- "jakoby rzeczy stworzone nie zależały od Boga i jakoby człowiekowi wolno ich było używać bez odnoszenia ich do Stwórcy" (KDK 36). Nie zauważyliśmy, że -- wciąż odwołuję się do cytowanej wypowiedzi soboru -- "stworzenie bez Stwórcy wiele traci z swej rzeczywistości" (evanescit) oraz "traci swój blask" (obscuratur). Postawę tę w sposób prawie nieparlamentarny krytykował papież Jan XXIII: "Żaden chyba przejaw głupoty nie wydaje się bardziej znamienny dla naszych czasów, jak dążenie do utworzenia trwałego i dostatniego porządku życia doczesnego, nie opartego na nieodzownym fundamencie, to znaczy pomijającego Majestat Boga. W ten sposób usiłuje się podkreślić dostojeństwo człowieka, wysuszywszy źródło, z którego to dostojeństwo wypływa i jest zasilane" (Mater et magistra 3,4,1). Warto wreszcie zwrócić uwagę na to, że najbardziej autorytatywną wykładnię Bożego nakazu, abyśmy sobie czynili ziemię poddaną, otrzymaliśmy od Pana Jezusa. Powiedział On: "Błogosławieni cisi, albowiem oni ziemię posiądą" (Mt 5,5). A zatem perspektywa wzięcia ziemi w posiadanie nie utraciła w czasach Nowego Przymierza swojej aktualności. Ale od czasów Chrystusa Pana wiemy już z całą pewnością, że ziemię posiądziemy nie poprzez arogancję wobec praw natury i niesprawiedliwość wobec bliźnich, nie poprzez dzikie współzawodnictwo, chciwość i marnotrawstwo. Ziemię posiądą cisi. Ci, którzy starają się uszanować rzeczywistość w całym jej przekraczającym nasze pojmowanie bogactwie. Ci, którzy swój stosunek do bliźnich starają się maksymalnie napełnić miłością, tak ażeby ich miłość przelewała się na całe stworzenie. Może właśnie dlatego Pan Jezus nie powiedział: "Głoście Ewangelię wszystkim ludziom!", ale powiedział: "Głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!" (Mk 16,15)
1 "Weda", magazyn poświęcony kulturze i nauce Indii, 1/1987, s. 51. |
---|
O ZABIJANIU ZWIERZĄT I JEDZENIU MIĘSA |
Człowiek zabija zwierzęta bez żadnych skrupułów, zadaje im też wiele cierpień. Twierdzi, że przyroda dana mu jest przez Boga do używania w sensie takim, jak się używa rzeczy martwych. Takie twierdzenia są dla mnie po prostu nielogiczne. Jeżeli Bóg jest miłością, nie może być obojętny na cierpienia żywych istot. Nie może być Jego wolą bezduszna eksploatacja czujących i cierpiących stworzeń przez człowieka. Mówił przecież, że im kto mniejszy, tym bardziej jest pod opieką, że trzeba będzie zdać sprawę z traktowania małych i słabych, i potrzebujących. Doszłam do wniosku, że nie powinnam już więcej jeść mięsa. Zastanawiam się nad tym, czy przykazanie "Nie zabijaj" nie rozciąga się również na zwierzęta. |
---|
Sądzę, że ważność poruszonego przez Panią tematu zwiększyła się w wyniku przemian cywilizacyjnych, jakie się dokonały na przestrzeni ostatnich kilku pokoleń. Dość sobie uprzytomnić, że nawet wśród ludności wiejskiej ginie dzisiaj poczucie zbratania z przyrodą i coraz bardziej zwycięża nastawienie czysto produkcyjne. Dawny rolnik lubił swoje świnki, które hodował przecież wyłącznie na mięso, i one lubiły jego. Z krową, która często była najważniejszą żywicielką rodziny, czy z koniem, bez którego nie dałoby się prowadzić gospodarstwa, rolnik czuł się zazwyczaj związany bardzo głęboko. Nawet ludy łowieckie czuły się związane ze zwierzętami, na które polowały. Oto opis stosunku do zwierząt u Indian Cree: Ludzi i zwierzęta postrzegają oni "jako odmienne istoty żyjące w harmonii i we wzajemnym szacunku w świecie pełnym duchowych znaczeń. Człowiek zabija zwierzęta nie tylko dlatego, że jest dobrym strzelcem lub zręcznym traperem, ale przede wszystkim dlatego, że zwierzę pozwa1a mu się zabić. Jednakże zwierzę pozwala się zabić tylko wtedy, kiedy traktowane jest z szacunkiem, np. kiedy po zjedzeniu mięsa kości zwierzęcia zostają wrzucone do wody lub ukryte w dziupli drzewa, aby nie mogły się do nich dostać psy. W taki lub inny sposób można sobie zasłużyć na uznanie pana wszelkiej zwierzyny, Wielkiego Łosia czy Wielkiego Królika. Indianie Cree żyją w wielkiej harmonii ze zwierzętami, posługując się <systemem zarządzania>, wynikającym z głębokiej więzi duchowej między człowiekiem a światem zwierzęcym"1 Zapewne nigdy jeszcze związek człowieka z przyrodą nie uległ tak daleko idącemu rozluźnieniu jak w naszych czasach. Zjawisko to ogarnia nawet ludzi mieszkających na wsi. W wielkich tuczarniach czy fermach zwierzęta dzisiaj nie są już hodowane, ale "produkowane". Liczy się niemal wyłącznie to, ażeby jak najmniejszym kosztem osiągnęły jak największą wartość ekonomiczną. Podatność hodowanych zwierząt na ból i stresy oraz różne ich potrzeby są zauważane dopiero wówczas, kiedy to wpływa na rachunek ekonomiczny. Kiedy hoduje się setki zwierząt, jakaś zażyłość pomiędzy hodowcą a jego podopiecznymi stała się prawie niemożliwa, nawet jeśli hodowca jest człowiekiem wrażliwym. Wybudowaliśmy gigantyczne rzeźnie, do których zwierzęta są odwożone, jakby były tylko towarem, a ubój dokonywany w wymiarze masowym niebywale zwiększa ich lęk przed śmiercią oraz grozę samego uboju. Z którego punktu by nie spojrzeć, ten nowy typ naszego stosunku do zwierząt budzi moralny niepokój i woła o uzdrowienie. Przede wszystkim nie wolno nam być obojętnymi na to, co zwierzęta czują i przeżywają. "Człowiek sprawiedliwy uznaje potrzeby swych bydląt -- powiada słowo Boże -- a serce nieprawych okrutne" (Prz 12,10). Zauważmy ponadto, że okrucieństwo nie tylko wobec ludzi, ale również wobec zwierząt nazywamy nieludzkością. Zatem bardzo głęboko nosimy w sobie przeświadczenie, że również niewłaściwy stosunek do zwierząt nas odczłowiecza i że samo nasze człowieczeństwo zobowiązuje nas do życzliwości wobec stworzeń od nas niższych. Zresztą nawet wdzięczność wobec Stwórcy domaga się od nas tego, żebyśmy starali się docenić współobecność zwierząt na naszej ziemi: bez nich samo życie człowieka na ziemi byłoby prawdopodobnie niemożliwe. Toteż trudno wątpić, że czysto eksploatatorskie traktowanie zwierząt oraz nieliczenie się z ich naturą bardzo Stwórcę obraża. Z drugiej jednak strony, etyka chrześcijańska -- jak wiadomo -- nie zabrania zabijania zwierząt ani jedzenia ich mięsa. Stwierdzenie to domaga się jednak natychmiast dwóch dopowiedzeń. Po pierwsze, pozwolenie na jedzenie mięsa otrzymał człowiek dopiero po grzechu pierworodnym (Rdz 9,2n). Jak to pięknie formułuje polska Encyklopedia kościelna sprzed stu lat, "według porządku, pierwotnie danego przez Stwórcę, zarówno świat zwierzęcy, jak i człowiek miał się żywić rzeczami roślinnymi. Zwierzęta miały się żywić trawami, człowiek owocami drzew i krzewów (Rdz 1,29n). Stworzenie miało na celu mnożenie i doskonalenie życia, a nie jego niszczenie. Zabijanie istot żyjących przez inne istoty żyjące celem pożywania z nich mięsa sprzeciwiało się przeznaczeniu stworzenia w jego stanie pierwotnym, i w ogóle nie zgadzało się z pokojem i harmonią, jaka obejmowała i uszczęśliwiała wszystkie istoty przed upadkiem pierwszych ludzi. Dopiero po upadku grzechowym, a zwłaszcza po potopie, człowiek otrzymuje pozwolenie używania także pokarmów mięsnych obok roślinnych" (t. 20, s. 161). Św. Tomasz z Akwinu (+ 1274) -- który, chociaż sam, tak jak wszyscy ówcześni zakonnicy, był wegetarianinem, nigdy jednak wegetarianizmu nie propagował -- tak pisze na ten temat: "Przed potopem ludzie spożywali rośliny oraz inne płody ziemi. Natomiast jedzenie mięsa zostało wprowadzone po potopie, jak o tym czytamy w Rdz 9,3. Otóż było tak dlatego, iż życie proste poprzestaje na pożywieniu z płodów ziemi, jemy zaś mięso z szukania rozkoszy oraz ciekawości życia. Ziemia bowiem sama z siebie rodzi rośliny, albo wystarczy niewielki wysiłek, aby urodziła obfitość płodów. Natomiast zwierzęta wymagają uciążliwej hodowli albo trzeba je upolować" (Suma teologiczna, 1-2 q.102 a.6 ad 2). Dzisiejsi propagatorzy wegetarianizmu zwracają uwagę na to, jak wielkie obszary ziemi przeznaczamy dzisiaj na paszę dla zwierząt rzeźnych, podczas gdy ziemia ta mogłaby rodzić pokarm dla ludzi. Po wtóre, duchowość chrześcijańska zawsze bardzo wysoko ceniła sobie powstrzymywanie się zarówno od jedzenia mięsa, jak od jakiegokolwiek zabijania. Wśród wielkich chrześcijan znajdziemy również takich, którzy zasadę niezabijania starali się realizować w sposób absolutny. Ograniczę się do przykładów, jakie pozostawili po sobie sami tylko święci dominikańscy. Taki św. Marcin de Porres (+ 1639) -- znany jako założyciel pierwszego w świecie schroniska dla bezdomnych zwierząt, jakby mało mu było niezwykłego wręcz zaangażowania w dzieła miłosierdzia wobec ludzi -- otrzymał kiedyś od przeora polecenie rozsypania trutki na szczury. Nie mogąc przekonać przeora, że szczury też chciałyby żyć, zmartwiony idzie do szczurów i powiada im tak: "Kochane szczury, napsociłyście w naszym klasztorze i przeor kazał mi podrzucić wam trutki. Dlatego naprawdę idźcie stąd, poszukajcie sobie takiego miejsca, gdzie nie będziecie nikomu przeszkadzały". Szczury podobno usłuchały Marcina i same opuściły teren klasztoru, a zdumiony przeor zwolnił Marcina z obowiązku wykonania polecenia. I jeszcze jedna taka opowieść, która ludziom nazbyt trzeźwym wyda się obrazą zdrowego rozsądku: W pustelni św. Róży z Limy (+ 1617) "aż huczało od brzęczenia komarów, a jednak żaden z nich nie napastował Róży, lecz oszczędziły ją, jak gdyby się do tego zobowiązały. Kiedy ktoś tam przychodził, natychmiast cały rój rzucał się do ataku. Nieproszone chmary siadały na twarz i ręce, jednego odpędzonego zastępowały cztery następne, a który mógł, ciągnął krew i pozostawiał ślad po ukąszeniu. Dziwiono się, że Róża może spędzać całe dni w samym środku tej egipskiej plagi. Jeszcze więcej zdumiewano się tym, że jej twarz i ręce nie noszą żadnych śladów po ukąszeniu. Dziewica z uśmiechem odpowiadała: <Weszłam w przyjaźń z komarami i umówiłam się z nimi, że nie będziemy się wzajemnie krzywdzić. Postanowiliśmy, że nie tylko będziemy w zgodzie przebywać pod jednym dachem, ale że one w miarę sił będę mnie wspierać w wychwalaniu Boga>. Raz pewna zakonnica, która ją odwiedziła w pustelni, broniąc się przed natarczywością komarów, zabiła jednego. <Co czynisz, siostro -- powiada Róża -- moich gości zabijasz?> <Popatrz -- mówi tamta -- ile mojej krwi wypił ten komar!> Na co Róża: <Przecież nic się nie stało, że odrobinką krwi nakarmiło się to stworzonko! Stwórca tyle razy karmi nas swoją krwią! Ale jeśli na przyszłość zostawisz moje komary w spokoju, przyrzekam ci, że i one będą żyć z tobą w zgodzie>. I stało się tak". Nie wiem, czy są to opisy tylko symboliczne, czy może faktycznie nawet komary potrafią rozpoznać prawdziwą życzliwość człowieka. Wiem natomiast, że mnie oraz wielu innym ludziom nawiązanie tak głębokiego kontaktu ze szkodnikami się nie udaje i muszę uznać prawo człowieka do zabijania wszy, moli czy szczurów. Sądzę tylko, że prawo to wypływa nie z tego, że człowiek jest panem stworzeń niższych od siebie, ale raczej z tego, że w znacznej mierze przestał nim być wskutek grzechu, nie przestając jednak być osobą, której sens życia jest nieporównanie większy niż zwierząt. Dopiero grzech sprowadził na człowieka sytuację, że stworzenia niższe mogą mu zagrażać i szkodzić, do zaspokojenia zaś swojego głodu człowiek -- zwłaszcza w niektórych okolicznościach -- potrzebuje mięsa zwierząt. Nie mogę jednak ukrywać, że w duszy gratuluję człowiekowi, który stara się nie zabijać nawet moli i zdecydował się nie jeść mięsa (jeśli tylko nie manifestuje w ten sposób jakiegoś fałszywego dogmatu ani nie pobudza go to do pychy i do potępiania innych). Osobiście nie jestem wegetarianinem, choć być może nim zostanę. Ale nawet gdybym był skrajnym wegetarianinem, nie umiałbym powiedzieć marnego słowa przeciwko Indianom kanadyjskim, Eskimosom czy Sybirakom, którzy się żywią prawie wyłącznie mięsem. A wobec tego nie umiałbym potępić nikogo za to tylko, że nie jest wegetarianinem. Nie sądzę też, żeby samo przejście na jarską dietę albo czynna działalność w Towarzystwie Przyjaciół Zwierząt czyniła człowieka mniej grzesznym albo bliższym Bogu. Szersze wyjaśnienie tego stanowiska umieściłem w tekście pt. "Stosunek do zwierząt", który znajduje się w mojej książce Szukającym drogi. W środowiskach wegetariańskich twierdzi się niekiedy, że przykazanie "Nie zabijaj" rozciąga się również na zwierzęta. Słychać nawet pretensje pod adresem Kościoła, że nie ogłosi autorytatywnie takiej właśnie interpretacji piątego przykazania. Otóż przykazanie to, w swoim literalnym brzmieniu, nie obejmowało nawet zabijania na wojnie ani wymierzania kary śmierci -- te bowiem akty język hebrajski określa słowami harag i hemit, podczas gdy w piątym przykazaniu użyto słowa rasah, co odpowiada mniej więcej naszemu słowu "zamordować". Przykazanie to wspaniale pogłębił Pan Jezus, ale nie można mieć wątpliwości co do tego, że odnosił je tylko do ludzi: "Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj!; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi" (Mt 5,21n). Owszem, nie umiem sobie wyobrazić (proszę jednak zauważyć, że ja tutaj niczego nie twierdzę, ja tylko nie umiem sobie wyobrazić), żeby Pan Jezus zabił w swoim życiu choćby jedną muszkę. On jednak jest Synem Bożym i w najdosłowniejszym znaczeniu Panem całego stworzenia. My zaś jesteśmy grzesznikami, którzy częściowo utraciliśmy nawet to uczestnictwo w panowaniu nad przyrodą, do jakiego zostaliśmy przez Stwórcę uzdolnieni i powołani. Toteż mogę podziwiać kogoś za to, że stara się nie jeść mięsa, a swoją życzliwością ogarnia nawet pchły, pod warunkiem jednak, że nie uważa się on z tego powodu za lepszego od innych ani nie wmawia innym arbitralnie, jakoby tego wymagało od nas Boże przykazanie. I dopiero pod tymi dwoma warunkami jestem w stanie taką postawę oraz jej propagowanie uznać za pracę na rzecz odzyskiwania naszego panowania nad przyrodą. Jestem bowiem chrześcijaninem i wierzę, że "Królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość i pokój, i radość w Duchu Świętym" (Rz 14,17). Otóż warto zauważyć, że te właśnie słowa Apostoł Paweł napisał nie w związku z rozróżnianiem zwierząt na czyste i nieczyste, co kontynuowali niektórzy chrześcijanie pochodzenia żydowskiego, ale w odpowiedzi na jakieś tendencje wegetariańskie, które się pojawiły we wspólnocie chrześcijan rzymskich. Na ile, wczytując się w czternasty rozdział Listu do Rzymian, możemy zrekonstruować tamtą sytuację, zapewne owi wegetarianie zaczęli potępiać jedzenie mięsa przez pozostałych chrześcijan i z tego powodu Apostoł ich uznał za słabych w wierze. Żeby więc zażegnać niepokój, jaki owi wegetarianie wprowadzili do wspólnoty, św. Paweł wezwał obie strony do wzajemnej tolerancji, jedzących zaś mięso do ustępstw: "Jeden jest zdania, że można jeść wszystko, drugi -- słaby -- jada tylko jarzyny. Ten, kto jada [wszystko], niech nie pogardza tym, który nie jada, a ten, który nie jada, niech nie potępia tego, który jada; bo Bóg go łaskawie przygarnął. Kim jesteś ty, co się odważasz sądzić cudzego sługę? (...) Nie burz dzieła Bożego ze względu na pokarmy! Wprawdzie każda rzecz jest czysta, stałaby się jednak zła, jeśli człowiek, spożywając ją, dawał przez to zgorszenie. Dobrą jest rzeczą nie jeść mięsa i nie pić wina, i nie czynić niczego, co twego brata razi" (Rz 14,2-4.20n). Faktem jest, że w ciągu całego swego istnienia Kościół zachował trwały szacunek dla wegetarianizmu, ale zarazem odrzucał wszelkie próby potępienia lub duchowego dyskryminowania ludzi jedzących mięso. Wobec takich prób Kościół potrafił zająć stanowisko bardzo zdecydowane. "Każdy -- orzeka w roku 340 synod w Gangra -- kto potępia tego, który w pobożności i z wiarą spożywa mięso (...) i uważa go z tego powodu za pozbawionego nadziei na zbawienie, niech będzie wyłączony z Kościoła" (kan. 2). Toteż reguły zakonne, które nakazywały wszystkim zakonnikom całkowite powstrzymywanie się od mięsa, dopuszczały zazwyczaj dwa wyjątki: wolno było jeść mięso w chorobie oraz poza klasztorem. "Ażeby nie być uciążliwym dla gospodarzy" -- wyjaśnia kapituła generalna dominikanów w roku 1249, a za nią kolejne ustawy zakonne aż po pierwszą połowę obecnego stulecia. To prawda, że wegetarianizm chrześcijański uzasadniano często raczej względami ascetycznymi niż ideą szukania przez nas pojednania ze zwierzętami i z całą przyrodą. Komuś skłonnemu do upadków cielesnych -- mówi św. Tomasz w Wykładzie Listu do Rzymian (nr 1088) -- "należy radzić, by spożywał jarzyny, czyli pokarmy chude i mizerne, które nie wzmacniają wad, oraz aby się powstrzymywał od tych pokarmów, które pobudzają grzeszny popęd". Jednak idea pojednania ze stworzeniami, dla których człowiek powinien być panem, obecna była co najmniej w zbiorowej podświadomości. Jeśli na przykład w posty piątkowe dopuszczano jedzenia ryb, jednym z tego powodów mogła być intuicja, że u ryb zdolność do przeżywania bólu jest znacznie mniejsza niż u zwierząt żyjących na ziemi. Podobną intuicją mógł się kierować św. Benedykt (+ 548), kiedy w swojej Regule (39,11) zakazywał mnichom "jedzenia mięsa zwierząt czworonożnych" -- sądząc zapewne (czy słusznie?), że kury i gęsi, znacznie uboższe psychicznie, mniej przeżywają zgrozę zabijania. Natomiast obowiązujący niegdyś wszystkich chrześcijan zakaz spożywania w okresie Wielkiego Postu nie tylko wszelkiego mięsa, ale również jaj i nabiału, już całkiem wyraźnie bywał uzasadniony ideą tęsknoty za utraconą harmonią z przyrodą, jaka panowała w raju: w okresie Wielkiego Postu -- wyjaśnia Synod Trullański z roku 692 -- należy "powstrzymywać się od wszystkiego, co jest zabijane, a także od jaj i nabiału, które stanowią owoc i produkt tego, od czego się powstrzymujemy" (kan. 56). Cała ta tradycja wegetarianizmu chrześcijańskiego niewątpliwie zasługuje na odnowienie i ożywienie we współczesnym Kościele. W ciągu ostatnich czterech -- pięciu pokoleń zaszły bowiem w społeczeństwach chrześcijańskich dwa zjawiska bardzo niepokojące. Po pierwsze, ogólne spożycie mięsa wzrosło wielokrotnie, a stało się to w wyniku zastępowania hodowli zwierząt ich "produkcją" (na negatywne aspekty tej przemiany zwróciłem uwagę na początku tego listu). Po wtóre, praktycznie przestaliśmy pościć, i to nawet w okresie Wielkiego Postu. Może dopiero w naszym pokoleniu dokonuje się jakieś przebudzenie pod tym względem, zwłaszcza za sprawą różnych ruchów charyzmatycznych. Wciąż jednak daleko do tego, żeby przebudzenie to ogarnęło cały Kościół albo przynajmniej całe duchowieństwo. Zarazem jednak trzeba sobie uprzytomnić, że wegetarianizm bywa wyrazem i nośnikiem idei, nie dających się pogodzić z wiarą chrześcijańską. Często na przykład bywał motywowany wiarą w reinkarnację. Tak argumentuje już Owidiusz w słynnym fragmencie piętnastej księgi Przemian, w którym nawołuje do radykalnego zaprzestania uboju zwierząt i spożywania mięsa. Pisarzy chrześcijańskich zachęcało to niekiedy do zgryźliwych uwag, że niejeden poganin "musi się od potraw mięsnych wstrzymać, żeby przypadkiem w pieczeni wołowej nie zjeść jakiegoś swego pradziada" (Tertulian, Apologetyk 48; dzieło napisane pod koniec II wieku). Z kolei św. Augustyn (+ 430) z ironią zapytywał tych, którzy powodowani wiarą w wędrówkę dusz powstrzymują się od jedzenia mięsa, dlaczego nie modlą się za dusze zwierząt, aby nie musiały już błąkać się po następnych ciałach (Przeciw Faustowi 16,6). Św. Augustyn polemizował przede wszystkim z wegetarianizmem manichejczyków, który stanowi odrębny problem, gdyż łączyła się z nim niezwykle skomplikowana gnoza na temat pokarmów. Mianowicie manichejczycy wierzyli, że nasza ziemia jest pomieszaniem elementów dobra i zła, w taki jednak sposób, że te pierwsze są uwięzione w tych drugich. Otóż pierwiastki dobra wydobywają się z ziemi za pośrednictwem roślin. Żeby jednak mogły wznieść się ku niebu, jarzyna czy owoc muszą zostać zjedzone przez pobożnego manichejczyka, w którego ciele owe pierwiastki duchowe się uwalniają i wzlatują ku niebu. Kiedy bowiem zjada je kto inny, zawarte w jarskim jedzeniu pierwiastki dobra wplątują się w jakieś następne uzależnienia od materii, a to z powodu zbrukanej duszy owego człowieka. Inaczej mówiąc, filtr destylujący pierwiastki dobra (czyli ciało jedzącego) jest wówczas zatkany. I jak to zwykle z filtrami bywa, ciała zarówno ludzi, jak zwierząt przepełnione są paskudztwami, jakie się w nich zatrzymały -- w tym przypadku byłyby to paskudztwa wręcz metafizyczne. Otóż jedząc mięso -- mówili manichejczycy -- całe to paskudztwo człowiek wchłania w siebie. I jak się wydaje, nie litość dla zwierząt, ale właśnie lęk przed wchłanianiem w siebie owego metafizycznego paskudztwa, jakie jest rzekomo zawarte w mięsie, był decydującym powodem manichejskiego wegetarianizmu. Z tego też powodu manichejczycy potępiali małżeństwo oraz prokreację, wierzyli bowiem, że tylko poprzez powstrzymanie się od rodzenia dzieci można przerwać wchodzenie dusz w okropną niewolę ciała. Piszę o tym tak szczegółowo (podstawowym źródłem jest tu dla mnie dziełko św. Augustyna pt. Obyczaje manichejczyków), bo inaczej trudno by było zrozumieć, dlaczego starożytny Kościół wypowiadał tak ostre potępienia przeciwko takiemu celibatowi i takim postom od mięsa, jakie są podejmowane "nie dla trudu wstrzemięźliwości, lecz z pogardy dla stworzenia Bożego" (Kanony apostolskie, kan. 51). Synod w Ancyrze z roku 314 ustanawia nawet test antymanichejski dla duchownych, którzy są wegetarianami: "duchowni, którzy powstrzymują się od mięsa, mają je raz spożyć, a potem, jeśli zechcą, mogą się nadal powstrzymywać. A jeśli się do tego nie zastosują, tak że nie zechcą spożywać jarzyn gotowanych z mięsem, niech będą pozbawieni swej godności" (kan. 14). Podobny test zarządził synod w Bradze z roku 561. A wracając do św. Augustyna, sądzę, że miał on prawo ironizować, że dla manichejczyków żołądek jest głównym narzędziem wybawienia świata od zła. Pytał ich też, jak to się dzieje, że gnój ze zwierząt -- czyli paskudztwo, jakiego już nawet "paskudne" ciała zwierząt nie chcą w sobie nosić -- tak dobrze wpływa na wzrost roślin, czyli (jak twierdzą manichejczycy) na wydobywanie się z ziemi pierwiastków dobra. Co jednak jest szczególnie interesujące dla naszego tematu, wielokrotnie zarzucał manichejczykom, że ich wegetarianizm prowadzi do bezduszności wobec bliźnich. Mianowicie dogmaty manichejczyków zakazywały im podawać jedzenie ludziom uznanym za duchowo brudnych, gdyż wplątywałoby to zawarte w tym jedzeniu pierwiastki dobra w dalszą niewolę. Zarzut ten powtarzał Augustyn wielokrotnie, tutaj zacytujmy jego Objaśnienia Psalmów: Manichejczyk "chleba nie poda żebrakowi. Pytasz: dlaczego? Ażeby tego życia, jakie jest w chlebie, a o którym mówią, że jest to życie członków Boga i substancja boska, nie otrzymał żebrak i nie skrępował jej w ciele. A wy, dlaczego jecie? Czy nie macie ciała? Ale my, powiadają, jesteśmy oświeceni przez wiarę i jesteśmy manichejczykami, toteż naszymi modlitwami i śpiewem psalmów -- ponieważ jesteśmy wybrani -- oczyszczamy życie zawarte w owym chlebie i przekazujemy je do skarbców niebieskich. Oto jacy są ci wybrańcy, którzy nie potrzebują zbawienia od Boga, ale sami mają być zbawicielami Boga! (...) Nie podzieli się bułką z żebrakiem, ponieważ w niej będzie płakała cząstka Boga. Zatem żebrak niech umiera z głodu! Fałszywa litość w stosunku do bułki sprawia, żeś prawdziwym zabójcą człowieka!" (140,12) Czy współczesny wegetarianizm i współczesna miłość dla zwierząt wolne są od analogicznych aberracji? Ze strony tzw. zwykłych ludzi często słychać prześmiechy, że komuś "odbiła szajba na punkcie zwierząt", albo ogólne zarzuty, że zbytnie przejmowanie się losem zwierząt zamyka człowieka na potrzeby bliźnich. Sądzę, że za pomocą takich zarzutów próbujemy zagłuszać swoje wyrzuty sumienia. Zarazem jednak nie należy wykluczać tego, że w zarzutach tych może się znajdować ziarno prawdy. Również wielcy przyjaciele zwierząt zwracają na to uwagę. "Z dwojga złego -- pisał Adolf Dygasiński w Nędzarzach życia -- nie wiadomo, co jest gorsze: okrucieństwo względem zwierząt, czy ckliwy sentymentalizm dla jakiegoś żolka. Uczucie oburzenia wywołuje w nas okrucieństwo ludzkie w obcowaniu ze zwierzętami. Ale prawdziwie wstrętnym i naturze przeciwnym jest poświęcanie psom tych uczuć, do których jedni ludzie tylko mają prawo. Nie zapominajmy nigdy o jednej rzeczy, gdy stajemy w obronie zwierząt -- mianowicie też: że człowiek nie może celów swego życia poświęcać dla psów, kotów, itd. On powinien tylko piastować swą ludzką godność w obcowaniu ze zwierzętami". Skoro już cytuję Dygasińskiego, warto przypomnieć, jak trzeźwo widział on nasze obowiązki względem zwierząt oraz nasze skandaliczne okrucieństwo wobec nich, niekiedy nawet bezwiedne: "Dziełem prawdziwie godnym człowieka jest otoczyć się zwierzętami, zaspokajać -- o ile można -- ich potrzeby, poznawać je, lubić, współczuć z nimi, wspierać je swoim wyższym rozumem w sposób właściwy. Prawdziwy monarcha musi być dobrym ojcem, lecz nie przeklinanym tyranem. Chroniąc się przed nami w popłochu, zwierzęta wyrażają nie tylko swój strach przed człowiekiem, ale i wstręt, jaki mają do ludzi. Człowiek jest w mocy zwiększyć sumę szczęścia na świecie; ma on to nawet obowiązek uczynić -- a zwiększa sumę niedoli, ponieważ rządzi jak srogi tyran: więzi, zabija, dręczy. (...) Nie mamy nic przeciwko temu, że człowiek musi tępić różnych szkodników, zakradających się do jego obory i kurnika. Zwracamy tylko uwagę, że istota tak potężna pod każdym względem okazuje się być nierozumną i mało szlachetną względem stworzeń, pozostających w jej niewoli. Za brak rozumu uważamy nieznajomość życia zwierząt i rozszerzanie o nich dziwnych plotek, brakiem zaś szlachetności nazywamy uczucia nienawiści i fanatyzm prześladowania zwierząt, które nic a nic nie są temu winne, że je przyroda zwierzętami uczyniła. Każde zwierzę godne jest tego, aby je poznać; ani jedno zaś nie zasługuje na to, aby je nienawidzić i z nienawiścią prześladować. Interesa czysto ludzkiej moralności wymagają, ażebyśmy pod obu względami wznieśli się wyżej, niż to obecnie ma miejsce".
1 K. Valaskis i inni, Propozycje dla przyszłości. Społeczeństwo konserwacyjne, Warszawa 1988, PIW, s. 237.
|
---|
DLACZEGO AKURAT WINO? |
Należę do tych żon, które bardzo dużo już wycierpiały z powodu pijaństwa męża. Przekonałam się, że alkohol to jest doprawdy coś bardzo złego. I tak od dłuższego czasu wciąż chodzi mi po głowie: dlaczego Pan Jezus w Kanie Galilejskiej uczynił z wody wino. Przecież ono na pewno też zawierało alkohol, a przecież to niemożliwe, żeby Pan Jezus uczynił coś złego. Dokonanie przez Niego tego właśnie cudu stawia przede mną pytania, z którymi nie umiem sobie poradzić. |
---|
Zanim podejmę zadany mi przez Panią temat, powiem parę słów na temat, jak mi się wydaje, znacznie ważniejszy, jaki przed Panią stoi. Ludzie, którzy poświęcili się ratowaniu alkoholików, bardzo zwracają uwagę na to, jak istotnie żona może pomóc swemu pijącemu mężowi w powrocie do normalnego życia. Niestety, niektóre żony alkoholików wzmacniają jeszcze w swoich mężach pogardę dla samego siebie i brak wiary w przezwyciężenie tego nałogu -- i w ten sposób, potępiając nałóg i cierpiąc z jego powodu, same przyczyniają się bezwiednie do pogłębiania tego nieszczęścia. Toteż ogromnie namawiałbym Panią do nawiązania kontaktu z ruchem anonimowych alkoholików. W wydanej przez Wydawnictwo "Pax" książce D. Selviga i D. Rileya Nie piję, czy w antologii pt. Sami o sobie, wydanej przez Księgarnię Świętego Wojciecha, znajdzie Pani adresy wspólnot Al-Anon, w których spotykają się ludzie, którzy mają alkoholika w swojej rodzinie i sami nie potrafią mu pomóc. Z pewnością taka wspólnota istnieje również w Pani mieście albo gdzieś w pobliżu. Bardzo radziłbym Pani nawiązać z nią kontakt. Żeby zaś bezpośrednio podjąć Pani pytanie, chciałbym nieco poszerzyć obszar refleksji. Mianowicie starożytni chrześcijanie byli niekiedy niepokojeni przez manichejczyków zarzutem, że wystarczy sobie uświadomić, ile zła wynika z wina, żeby dojść do wniosku, że z pewnością winną latorośl stworzył nie Bóg, ale diabeł. Argument ten był elementem sprytnie pomyślanej taktyki, której celem było udowodnienie tezy, jakoby diabeł był stwórcą całej w ogóle materii, nie wyłączając ciała ludzkiego. Otóż manichejczycy zwracali uwagę na istnienie różnych groźnych lub dokuczliwych dla człowieka stworzeń -- takich jak drapieżne i jadowite zwierzęta, niekorzystne zjawiska klimatyczne, trujące rośliny, różne gryzonie i insekty, które mogą być utrapieniem naszego codziennego życia -- i starali się doprowadzić swoich słuchaczy do zwątpienia, czy wszystko to może pochodzić z ręki dobrego Boga. Po zbombardowaniu słuchacza tego rodzaju przykładami -- wśród których nie zabrakło oczywiście również winnej latorośli -- łatwiej im było zasiać zwątpienie co do tego, czy w ogóle Bóg jest stwórcą świata materialnego. Zmagając się z tą argumentacją, Ojcowie Kościoła sformułowali wiele wspaniałych intuicji na temat obecności Boga w tym świecie widzialnym oraz podatności materii na służbę temu, co duchowe. Bezpośrednio zaś odpowiadając na wspomniane zarzuty poczynili ważne rozróżnienie między naszym dobrem cząstkowym a dobrem powszechnym wszechstworzenia, ale nie tu miejsce, żeby omawiać tę problematykę szczegółowo. Ograniczę się tylko do przykładowego zacytowania odpowiedzi na zarzut związany z naszym tematem. "Niektórzy -- mówił św. Jan Złotousty -- zobaczywszy zachowujących się nieprzyzwoicie pijaków, nie ganią ich, lecz owoc dany przez Boga. Mówią: Niech nie będzie wina! Powiedzmy im raczej: Niech nie będzie pijaństwa! Wino bowiem jest dziełem Boga, pijaństwo dziełem diabła. Nie wino stwarza pijaństwo, lecz niepowściągliwość. Nie oczerniaj tworu Boga, lecz oskarżaj o szaleństwo swego współsługę. (...) Wino zostało nam dane, aby leczyło słabość ciała, nie żeby niszczyło siłę duszy" (Homilia na słowa: "Wina po trosze używaj"). Ostatnie zdanie łatwiej zrozumieć, jeśli wie się o tym, że Jan Złotousty wypowiedział powyższe słowa w ramach wyjaśniania 1 Tm 5,23: "Samej wody już nie pij, używaj natomiast po trosze wina ze względu na żołądek i częste twe słabości". Nawiasem mówiąc, cytowana homilia świadczy o tym, jak głęboko zarzuty manichejskie weszły w ówczesną świadomość chrześcijan. Złotousty kaznodzieja nie podejmuje bynajmniej w tej homilii polemiki z manichejczykami, nie jest też jego celem uodparnianie słuchaczy na manichejskie zarzuty. Zarzuty te zostały przez wielu ówczesnych chrześcijan na tyle zinternalizowane, że stanowiły już ich własny problem religijny. Tak w każdym razie wynika z tekstu homilii. Wydaje mi się, że podobnie jest z problemem postawionym przez Panią. On chyba również nie jest dla Pani problemem pierwotnym. Zapewne jego początkiem było pijackie powoływanie się na samego Pana Jezusa i Jego cud w Kanie Galilejskiej. Przypuszczam, że dopiero kiedy Pani nie umiała sobie poradzić z tym argumentem, problem ten stał się dla Pani własnym problemem. Jest jeszcze drugi tekst Pisma Świętego, bezczelnie przytaczany przez pijaków dla usprawiedliwienia swojego grzechu. Chodzi o wypowiedź Psalmu 104, który wśród różnych darów, jakich Bóg nam udziela, wymienia "wino, co rozwesela serce człowieka". Wielu z tych, którzy powołują się na te słowa, może nawet nigdy w życiu Pisma Świętego w ręku nie miało, a wypowiedź ta jest jedynym zdaniem, jakie potrafią z niego zacytować. Niestety, próby posłużenia się Panem Bogiem, aby był adwokatem mojego grzechu, dowodzą tylko tego, że pijaństwo prowadzi również do utraty przytomności duchowej. Nasze wyjaśnienie rozpocznijmy może od zastanowienia się nad tym, jaki Boży sens zawiera się w słowach, że Bóg daje nam "wino, co rozwesela serce człowieka". Nawet nie da się przytoczyć wszystkich wypowiedzi Pisma Świętego, w których potępia się pijaństwo. Przypomnijmy tylko przykładowo: "Wino i moszcz odbierają rozum" (Oz 4,11); "Nie patrz na wino, jak się czerwieni, jak pięknie błyszczy w kielichu, jak łatwo się je połyka. Bo w końcu kąsa jak żmija, swój jad niby wąż wypuszcza" (Prz 23,31); "Biada tym, którzy wstając wczesnym rankiem, szukają wódki, i zostają do późna w noc, bo wino ich rozgrzewa (...) Biada tym, którzy są bohaterami w piciu wina i dzielni w mieszaniu wódki" (Iz 5,11 i 22); "Wino i kobiety wykolejają mądrych" (Syr 19,2); "Przy piciu wina nie bądź zbyt odważny, albowiem ono zgubiło wielu" (Syr 31,25); Nie upijajcie się winem, bo to jest przyczyną rozwiązłości" (Ef 5,18). Dwie grupy tekstów zasługują na przypomnienie szczególne. Po pierwsze, w Pawłowych katalogach grzechów, które wykluczają człowieka z Królestwa Bożego, niezmiennie wymieniane jest również pijaństwo: "Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy (...) ani pijacy (...) nie posiądą Królestwa Bożego" (1 Kor 6,10; por. Ga 5,21; Ef 5,5). Można zatem się zastanawiać, czy my na serio wierzymy w życie wieczne, jeśli tak niewiele czynimy dla stworzenia atmosfery społecznej, która skutecznie blokowałaby rozwój alkoholizmu. Przecież tu chodzi już nie tylko o to, że alkoholizm wprowadza wielki chaos w życie społeczne i jest źródłem nieszczęścia wielu rodzin; tutaj już chodzi wręcz o życie wieczne wielu spośród nas! Druga grupa tekstów znajduje się w Księdze Jeremiasza oraz w Apokalipsie. Mianowicie wszelkie oddanie grzechowi jest tam porównane do pijaństwa: grzech często pociąga człowieka niby wódka, jego czynienie może być równie atrakcyjne jak przyłączenie się do pijackiej kompanii, ale też jego skutki są równie żałosne: "To powiedział do mnie Pan, Bóg Izraela: (...) Niech piją, zataczają się i szaleją! (...) Pijcie i upijajcie się, wymiotujcie i padajcie, nie mogąc powstać wobec miecza, który poślę między was. Jeżeli zaś się zdarzy, że nie będą chcieli wziąć kubka z twej ręki, by pić, powiesz im: To mówi Pan Zastępów: Musicie wypić!" (Jr 25,15n.27n; por. 51,7). Kielicha grzechu nie da się bowiem oddzielić od kielicha kary Bożej. Według Apokalipsy całe narody mogą w ten sposób upić się grzechem i leżeć nieprzytomnie we własnych wymiotach (Ap 14,8; 17,2). Powyższe teksty rozstrzygają sens wypowiedzi Psalmu 104, że od Boga otrzymaliśmy "wino, co rozwesela serce człowieka". Mianowicie nie można mieć wątpliwości co do tego, że jeśli skutkiem używania alkoholu jest osobiste upodlenie, krzywda najbliższych, demoralizacja młodszych, wówczas dopuszczamy się ciężkiego nadużycia daru Bożego i obrazy Stwórcy. Wino zostało nam dane, aby być znakiem radości życia, a nie narzędziem grzechu, którego kresem jest zawsze rozpacz. I właśnie na znak Bożej radości życia uraczył Pan Jezus winem uczestników wesela w Kanie Galilejskiej. Ojcowie Kościoła jednomyślnie odczytywali w tamtym wydarzeniu głęboki sens mesjański: wesele ubogiej pary z Kany Galilejskiej było zapowiedzią innego wesela, wesela, które jest celem i sensem całych ludzkich dziejów. Mianowicie Syn Boży przyszedł na tę ziemię, aby poślubić Kościół, czyli odkupioną ludzkość. Jest to Oblubieniec niezwykły, On ma moc uwalniać swoją Oblubienicę od grzechów i czynić ją piękną od wewnątrz. Przychodzi On do swojej Oblubienicy jako Dawca pokoju Bożego i radości. Czy mogło więc na tym weselu zabraknąć wina, skoro jest ono znakiem radości? Z tego też powodu wino zostało wybrane przez Chrystusa Pana jako materia eucharystyczna -- mianowicie pod postacią wina uobecnia się podczas mszy świętej Jego Krew. Ojcowie Kościoła lubili wskazywać na różne sytuacje, w których również dzisiaj powtarza się cud przemiany wody w wino. "Pismo Święte naprawdę było wodą, lecz dzięki Jezusowi stało się winem" -- powiada Orygenes, a chodziło mu o to, że Stary Testament, jeśli go czytać w wierze Chrystusa, odsłania sensy dotychczas w nim nie dostrzegane oraz ma moc upajać Duchem Świętym. Podobnie Pan Jezus cudownie przemienia sens życia małżeńskiego: Samo z siebie dobre małżeństwo jest tylko wspólną drogą przez życie, której owocem są dzieci wychowane na porządnych ludzi; ale mocą sakramentu małżeństwa wszystko, co w życiu małżonków dobre i zgodne z wolą Bożą, doznaje cudownej przemiany i dostępuje uczestnictwa w wiekuistym małżeństwie Chrystusa Pana z odkupioną ludzkością, dzieci zaś swoje małżonkowie wychowują już nie tylko na porządnych ludzi, ale przygotowują je do życia wiecznego. Ostatecznie zaś, jak powiada św. Augustyn, "my sami byliśmy wodą, a Chrystus winem nas uczynił" -- bo przecież to tylko Jego mocą nasze życie może stać się zasługiwaniem na życie wieczne. W starożytności Kościół przeżył aż dwie pokusy, żeby zrezygnować z wina podczas odprawiania mszy świętej. Najpierw niektórzy ebionici, zamiast konsekrować chleb i wino, jak to ustanowił Pan Jezus, wprowadzili chleb i wodę, a motywowali to względami ascetycznymi. Druga pokusa przyszła w momencie, kiedy władze prześladowcze nauczyły się rozpoznawać chrześcijan po tym, że rankiem można było poczuć od nich zapach wina (Komunię świętą przyjmowali oni bowiem na czczo). Wówczas niektóre wspólnoty chrześcijańskie -- nazwane później akwarianami -- zaczęły odprawiać poranną Eucharystię na chlebie i wodzie, ograniczając konsekrowanie chleba i wina tylko do Eucharystii odprawianych wieczorem, kiedy to, że się pachniało winem, nie budziło już niczyich podejrzeń. Na innowację tę stanowczo zareagował św. Cyprian. "Zanikłaby wszelka religijna i prawdziwa dyscyplina -- pisał w połowie III wieku -- gdybyśmy przestali wiernie zachowywać to, co nakazuje Duch Święty: gdyby ktoś przy porannych ofiarach lękał się, aby zapachem wina nie zdradzić, że wypił krew Chrystusa. Gdyby przy składaniu Ofiary wierni nauczyli się wstydzić krwi Chrystusa, świadczyłoby o tym, że w czasie prześladowań wycofują się z udziału w Jego męce" (List 63 15). W obszernym Liście 63 św. Cyprian sformułował szereg głębokich argumentów, dlaczego jest rzeczą niezwykle istotną, aby do mszy świętej było używane właśnie wino. Przede wszystkim "ani Apostoł, ani anioł z nieba nie może nic innego głosić lub nauczać, niż to, co sam Chrystus nauczał i co głosili Jego apostołowie" (List 63 11). Panią zapewne najbardziej zainteresują sformułowania św. Cypriana, które sugerują, że działanie kielicha Pańskiego jest dokładnie odwrotne niż kielicha pijackiego. Kielich pijacki paraliżuje umysł i ogłupia człowieka, czyni go niewolnikiem tego świata, odciąga od Boga i pogrąża w smutku. Natomiast "kielich Pański w taki sposób upaja, że czyni nas trzeźwymi i podnosi umysły do duchowej mądrości, a każdy, kto go zakosztuje, odwróci się od świata i skieruje się do poznawania Boga". Ale, rzecz jasna, również zwykłe wino jest darem Bożym, a przeklęte jest jedynie jego nadużywanie, toteż zaraz w następnym zdaniu Cyprian pisze tak: "I podobnie jak zwykłe wino odpręża umysł, rozwesela ducha i uwalnia go od smutku, tak też przez picie Krwi Pańskiej i zbawiennego kielicha zatraca się wspomnienie o dawnym człowieku, zapomina się o poprzednim światowym postępowaniu, a smutne, zbolałe serce, przygniecione przedtem ciężarem dręczących grzechów, raduje się teraz otrzymanym od Boga przebaczeniem". Skoro już tak długo zatrzymujemy się przy Liście 63 św. Cypriana, warto przy okazji przedstawić głęboką symbolikę, jaką dostrzegł on w zwyczaju dolewania do kielicha mszalnego odrobiny wody: "Woda oznacza lud, wino zaś jest krwią Chrystusa. Gdy więc w kielichu miesza się wino z wodą, to lud staje się jednym z Chrystusem i wspólnota wiernych jednoczy się i łączy z Tym, w którego uwierzyła. To zjednoczenie i złączenie wody i wina w kielichu Pana przez zmieszanie tak się dokonuje, że owej mieszaniny już nie można od siebie oddzielić. Dlatego też nic nie zdoła Kościoła, czyli będącego w Kościele ludu, jeśli wiernie i mocno trzyma się tego, w co uwierzył, odłączyć od Chrystusa; będzie się Go stale trzymać i jego miłość będzie nierozerwalna. Nie można więc przy święceniu kielicha Pana ofiarowywać tylko samej wody ani też samego wina. Jeśli bowiem ktoś ofiarowuje samo wino, to krew Chrystusa pozostaje bez nas; jeżeli zaś ofiarowuje się samą tylko wodę, to lud jest bez Chrystusa. Skoro zaś oba się zmiesza i przez to wzajemnie się złączy, dopełnia się duchowa i niebiańska tajemnica". Jak Pani widzi, nie tylko nie ma nic żenującego w tym, że Pan Jezus przemienił wodę w wino oraz że właśnie pod postacią wina daje nam swoją Krew, ale kryją się za tym bardzo bogate treści duchowe. To zaś, że pijacy potrafią nawet w Ewangelii szukać błogosławieństwa dla swojego grzechu, jest zwykłym nadużyciem, które powinno budzić w nas niepokój nie co do treści zawartych w Ewangelii, ale z powodu zaślepienia, które nie waha się powoływać samego Boga na fałszywego świadka, jakoby zło nie było złem. Nie chciałbym swoim listem sprawiać wrażenia, jakoby całkowita abstynencja od napojów alkoholowych była w świetle wiary chrześcijańskiej czymś podejrzanym. Na pewno czymś podejrzanym byłoby przymuszanie do powszechnej abstynencji (eksperyment taki podjęto w Stanach Zjednoczonych w latach dwudziestych naszego wieku). Jednakże ludzie, którzy dobrowolnie postanowili na jakiś czas lub do końca życia powstrzymać się całkowicie od napojów alkoholowych, spełniają w społeczeństwie ważną misję, zwłaszcza w społeczeństwie tak zagrożonym przez alkoholizm jak nasze. Wykład o sensie abstynencji zacznijmy jednak od podstaw. Jak wiadomo, Pan Jezus nie był abstynentem, wyrażał się jednak z wielkim szacunkiem o abstynencji Jana Chrzciciela: "Przyszedł Jan Chrzciciel, nie jadł chleba i nie pił wina, a wy mówicie: Zły duch go opętał. Przyszedł Syn Człowieczy, je i pije, a wy mówicie: Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników" (Łk 7,33n). Pan Jezus jest jednak Synem Bożym i swoim stylem życia wyrażał niepowtarzalny sens swojego przyjścia do nas. Przyszedł bowiem do nas jako Oblubieniec, a na weselu przecież się nie pości. Wyraźnie jednak powiedział, że po odejściu Pana Młodego Jego uczniowie będą pościć (Łk 5,34n). Że dotyczyło to również używania napojów alkoholowych, świadczy o tym choćby wspomniany już przypadek Tymoteusza, którego Apostoł Paweł zachęca do tego, aby w związku z problemami żołądkowymi rozluźnił nieco rygor swojej abstynencji (1 Tm 5,23). Najpełniejsze wytyczne na temat właściwego stosunku do abstynencji znajdują się w czternastym rozdziale Listu do Rzymian: "Królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym" (w. 17). Można się jednak znaleźć w sytuacji, kiedy człowiek poczuje się do abstynencji przymuszony moralnie: "Wprawdzie każda rzecz jest czysta, stałaby się jednak zła, jeśliby człowiek spożywając ją, dawał przez to zgorszenie. Dobrą jest rzeczą nie jeść mięsa i nie pić wina, i nie czynić niczego, co twego brata rani" (Rz 14,20n). W czasach dzisiejszych decyzję o całkowitej abstynencji różni ludzie podejmują najczęściej z dwóch powodów: żeby bardziej skutecznie przyczynić się do zmiany naszej obyczajowości, która niestety bardzo sprzyja rozwojowi pijaństwa, albo też żeby pomóc w ten sposób swemu bliskiemu w jego trudnej drodze wychodzenia z nałogu. I chwała Bogu, coraz więcej jest u nas takich ideowych abstynentów. Oby tylko nie wynosili się nad tych, którzy postanowili na razie nie rezygnować z rozumnego używania alkoholu.
|
---|
DWA WYMIARY DARU UZDROWIENIA |
Zaznaczam, że wierzę w możliwość cudownego uzdrowienia. Wierzą również, że Bóg może uzdrawiać przez ludzi, którymi chce się posłużyć, nawet jeśli nie należą oni do Kościoła. Nie w tym problem. Problemem jest dla mnie, a chyba nie tylko dla mnie, manipulowanie mocą Bożą dla założonych przez siebie celów. Przed rozpoczęciem takiego uzdrowicielskiego spotkania wprowadza się nastrój przez pełną ekspresji modlitwę, gesty, śpiewy, przez zachętę do zamknięcia oczu, pochylenia głowy, do wiary w cud; narasta tajemnicze oddziaływanie. W Warszawie w jednym z kościołów osoba rzekomo obdarzona tym charyzmatem zaczęła od zapewnienia zebranych bardzo licznie chorych i kalek, że nikt nie wyjdzie z kościoła zawiedziony, że każdy otrzyma to, o co prosi. Podobnie przebiega każdorazowo spotkanie w różnych kościołach poznańskich z pewnym mieszkającym w Szwecji Pakistańczykiem 1. Na wszystko mogę się zgodzić, nawet na krzyk i gestykulacje nie znane raczej w naszej kulturze. Problem się dla mnie zaczyna w momencie przeznaczonym na uzdrawianie i wypędzanie złych duchów. Nie do przyjęcia jest dla mnie wmawianie chorym na siłę, że są zdrowi, odbieranie kul i lasek, zmuszanie do chodzenia, a jeśli ktoś odmawia, znaczy to, że jest słabej wiary. Ponieważ mam w domu osobę sparaliżowaną, ośmielam wypowiadać się na temat dawania osobie chorej tych nadziei, które traci potem bardzo boleśnie, a które wzbudzają w dobrej wierze organizatorzy. Narasta w chorym przeżywanie swojego kalectwa jako czegoś złego i dużo nieraz czasu potrzeba, by wrócił do jako takiej równowagi ducha. Ja rozumiem, że Bóg wysłuchuje naszych próśb zawsze, jeśli tylko prosimy Go z wiarą. Ale to nie znaczy, że On chce tak, jak my chcemy. "Moje drogi nie są waszymi drogami". Może przez cierpienie Bóg chce dokonać czegoś znacznie cenniejszego i nam potrzebnego, a my powinniśmy Mu zawierzyć. Jak inaczej mówi do chorych Ojciec Święty, ile ciepła i nadziei tchnie z jego słów: "Jesteście skarbem Kościoła!" Chciałoby się znać opinie duszpasterzy tych kościołów, w których odbywają się tego rodzaju spotkania. Wierni są zdezorientowani rozbieżnością podejścia do tego problemu. |
---|
Bardzo podzielam zarówno Pani wiarę, jak niepokoje. Pamiętam, rzecz jasna, o obietnicy Pana Jezusa, że ci, którzy w Niego uwierzą, "na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie" (Mk 16,18). A przecież czuję się zmuszony zarzucić organizatorom takich uzdrowicielskich seansów, o których Pani pisze, że chociaż działają w dobrej wierze, to jednak niezupełnie w duchu Ewangelii. "Po owocach ich poznacie ich", mówił Zbawiciel. Pani zwraca uwagę na to, że uzdrowicielskim spotkaniom często towarzyszy krzywda wyrządzona tym chorym, w których rozbudzono wielkie nadzieje zakończone bolesnym rozczarowaniem. Co gorsza, w chorym może rozwinąć się poczucie winy, że jest człowiekiem małej wiary i wstrętnym Bogu, skoro nie zasłużył sobie na dar uzdrowienia. Jakże inny jest duch Ewangelii! Jest to duch nie tylko wiary w Bożą wszechmoc, ale również zdania się na Boga i Jego wolę. "Panie, jeś1i chcesz, możesz mnie oczyścić!", powiada na przykład trędowaty (Mt 8,2). Zatem człowiek ten prosi o uzdrowienie w podobnym nastawieniu ducha, w jakim później Chrystus Pan modlił się przed swoją Męką: "Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich! Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty!" (Mt 26,39) Ewangelia jest też jak najdalsza od podpowiadania mi, jakoby moja choroba była skutkiem moich grzechów lub grzechów jakichś innych konkretnych ludzi. O niewidomym od urodzenia Pan Jezus powiedział: "Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego ale stało się tak, aby na nim objawiły się sprawy Boże" (J 9,3). Owszem, w przypadku tego niewidomego sprawy Boże objawiły się właśnie w ten sposób, że mocą Chrystusa otrzymał wzrok. Ale w przypadku kogoś innego, na przykład w przypadku bliskiej Pani osoby sparaliżowanej, Bóg zapewne chce w inny sposób objawić swoją wszechmoc i miłosierdzie. Nie powtarzajmy błędów, które popełnili ludzie, czekający na Mesjasza, którzy usiłowali dyktować Panu Bogu, w jaki sposób ma okazywać swoją wszechmoc. Pan Bóg na pewno nam wszystkim chce okazać swoją potężną dobroć, ale doprawdy wypada zdać się na Niego i z wdzięcznością otworzyć się na ten sposób, w jaki On sam postanowi to dla mnie uczynić. Jednorodzony Syn Boży swoją wszechmoc objawił poprzez pokorne poddanie się wyrokowi ukrzyżowania. Zupełnie inaczej niż wyobrażali sobie ludzie, którzy się spodziewali, że Mesjasz okaże swoją potęgę na sposób ludzki. Zwolennicy uzdrowicielskich nabożeństw mogą w tym miejscu powiedzieć tak: Ale przecież Pan Jezus wyraźnie obiecał, że "na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie"! Co więcej Pan Jezus nikomu nie mówił: "Znoś tę chorobę ze względu na Mnie", natomiast uzdrawiał wszystkich chorych, którzy Go o to z wiarą prosili. Przytoczyłem argumenty, z jakimi się kiedyś rzeczywiście spotkałem, i powiem szczerze, że bardzo mnie niepokoi ten sposób czytania Pisma Świętego. Bo już tak wiele herezji i rozłamów powstało między chrześcijanami z jednostronnego zafascynowania się tym lub innym wątkiem Ewangelii, że najwyższa już pora, żebyśmy przestali czytać Ewangelię oraz zawarte w niej opisy i poszczególne wypowiedzi w sposób cząstkowy, żebyśmy nauczyli się wreszcie czytać je całościowo. Jeśli ktoś powiada, że Pan Jezus uzdrawiał każdego chorego, który Go o to z wiarą prosił, to ja ośmielę się zwrócić mu uwagę na to, że przecież wszystkie bez wyjątku sytuacje, w których Pan Jezus spotykał się z nieboszczykiem, skończyły się wskrzeszeniem zmarłego. Zatem organizatorzy powszechnych uzdrowień mogliby wziąć się wreszcie do wskrzeszania umarłych. Tego domagałaby się logika ich czytania Ewangelii oraz ich śmiałość w publicznym manifestowaniu potęgi, która płynie z wiary. Proszę Pani, ja nie tylko wierzę głęboko w prawdziwość tych wszystkich wskrzeszeń i uzdrowień, jakich dokonał Jezus Chrystus. Wiem, że w imię Chrystusa w każdym pokoleniu dokonują się uzdrowienia nadzwyczajne i po ludzku niemożliwe. Wiele też razy się zdarza, że po przyjęciu sakramentu chorych stan chorego ulega istotnej poprawie. A przede wszystkim sam jestem bardzo częstym świadkiem pokornych cudów, jakie Pan Jezus czyni na co dzień dla swych przyjaciół w czasie ich choroby czy innego utrapienia. Po prostu widzę na własne oczy, jak często moc wiary, która ogarnia duszę człowieka, pozytywnie wpływa również na jego ciało. Także zresztą na trudną sytuację zewnętrzną, jeśli staramy się sprostać jej po Bożemu. Mój krytycyzm wobec publicznego manifestowania uzdrowicielskiej mocy wiary płynie właśnie z wiary, a nie z małoduszności. Mianowicie w postawie tej widzę poważne zagrożenie dla wiary. Gdyby zatem charyzmatycy, czujący się powołani do odnowienia w Kościele daru uzdrowień, potrafili te zagrożenia przezwyciężyć, byłoby to świadectwo, że ich postawa naprawdę jest dziełem Ducha Świętego. Dopóki jednak ich działalność zasługuje na zarzut, iż przeinacza ona istotny sens Dobrej Nowiny, widzę w niej tylko jeden z wielu przejawów dość typowych dla dzisiejszej epoki tendencji irracjonalnych. O najważniejszym zagrożeniu już wspomniałem. Mianowicie daru uzdrowienia nie wolno pojmować w taki sposób, jak gdyby dotyczył on dobra absolutnego, dobra na życie wieczne. Owszem, niedostatek wiary bywa istotną przeszkodą, która zamyka nas na ten dar. Ale ponieważ nie jest to dar konieczny do uzyskania życia wiecznego, może się zdarzyć również tak, że sam Bóg -- który przecież lepiej od nas wie, co jest dla nas lepsze -- postanowi nam tego daru nie udzielać. Dlatego też kiedy prosimy o ten dar, trzeba to czynić nie tylko z całą wiarą, ale również z całym zaufaniem wobec Boga i całkowicie zdając się na Jego świętą wolę. Nie wolno nam przecież tracić z oczu tego faktu fundamentalnego, że chociaż jesteśmy już odkupieni i nosimy w sobie zaczątki życia wiecznego, to spodobało się Bogu -- a z pewnością jest to dla naszego dobra -- pozostawić nas śmiertelnymi. Wciąż jeszcze ciało moje "podlega śmierci ze względu na skutki grzechu" (Rz 8,10), wciąż "oczekujemy odkupienia naszego ciała" (Rz 8,23). Zarazem już teraz "Duch przychodzi z pomocą naszej słabości" (Rz 8,26), ostatecznie zaś Pan Jezus "przekształci nasze ciało poniżone na podobne do swego chwalebnego ciała" (Flp 3,21). Skoro więc Bóg uznał za stosowne pozostawić nas podległymi śmierci, zdejmując jednak ze śmierci swoich dzieci znamię pierwotnego przekleństwa, to podobnie może uczynić również z moją chorobą -- pozostawi chorobę, ale chorego uzdolni do przemienienia jej w wielki czyn duchowy. Wielkim błędem niektórych charyzmatyków, urządzających nabożeństwa uzdrowicielskie, jest stawianie daru uzdrowienia na tej samej płaszczyźnie co daru odpuszczenia grzechów. Powiadają oni jednym tchem, że Chrystus Pan po to właśnie umarł na Krzyżu, aby nas wybawić od grzechów i od wszelkich chorób. Ewangelia mówi o tym zupełnie inaczej. Oto opis uzdrowienia człowieka sparaliżowanego: "Przynieśli Mu paralityka, leżącego na łożu. Jezus, widząc ich wiarę, rzekł do paralityka: Ufaj, synu! Odpuszczają ci się twoje grzechy! Na to pomyśleli sobie niektórzy z uczonych w Piśmie: On bluźni! A Jezus, znając ich myśli, rzekł: Dlaczego złe myśli nurtują w waszych sercach? Cóż bowiem jest łatwiej powiedzieć: Odpuszczają ci się twoje grzechy -- czy też powiedzieć: Wstań i chodź! Otóż żebyście wiedzieli, iż Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów -- rzekł do paralityka: Wstań, weź swoje łoże i idź do domu! On wstał i poszedł do domu" (Mt 9,2-7). Jedno wynika z tego opisu niewątpliwie: że odpuszczenie grzechów jest darem nieporównywalnie ważniejszym niż uwolnienie z choroby i że tego drugiego daru Pan Jezus udzielił dopiero ze względu na konkretne okoliczności, mianowicie ze względu na niedowiarstwo świadków tego wydarzenia. Opis wydarzenia wskazuje na to, że chociaż istnieje realny związek między uzdrowieniem duszy a uzdrowieniem ciała, to nie jest to związek konieczny. To zaś, że ów sparaliżowany nie otrzymał początkowo daru uzdrowienia ciała, nie było bynajmniej spowodowane jakimiś przeszkodami, które by on sam stawiał łasce Bożej. Ten brak koniecznego związku między jednym i drugim uzdrowieniem, między uzdrowieniem duszy i uzdrowieniem ciała, podkreślony jest w Piśmie Świętym jeszcze inaczej. Mianowicie czytamy w Ewangelii również o takich uzdrowieniach ciała, które były raczej wezwaniem do duchowego nawrócenia niż jego owocem i znakiem. Tak było z uzdrowieniem niewdzięcznych trędowatych (Łk 17,18), tak było również z człowiekiem uzdrowionym przy sadzawce Owczej (J 5,14). Krótko mówiąc, od grzechów Chrystus Pan chce nas uwalniać już teraz. I to jest najważniejsze. Od chorób zaś uwalnia On nas już teraz co najmniej w tym sensie, że jeśli należymy do Niego, znika z naszych chorób to wszystko, co w nich bezsensowne i przeklęte. Jeśli spływa wówczas na nas -- w jakimś stopniu lub całkowicie -- dar uzdrowienia ciała, Bogu za to dziękujmy. Jeśli jednak cierpienie nie zostanie od nas odjęte, starajmy się tak je przyjmować, aby sam "Pan pokrzepiał nas na łożu boleści i podczas choroby poprawiał nam posłanie" (Ps 41,4). Ewangelię trzeba czytać w całości. A napisano tam nie tylko, że "na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie" (Mt 16,18), ale również: "Byłem chory, a odwiedziliście Mnie" (Mt 25,36). Jest w Ewangelii wiele słów Chrystusa, które są przeznaczone specjalnie na momenty dla nas trudne. Czyżby nasze choroby miały być wyłączone z błogosławieństwa, zawartego w tych słowach Zbawiciela? Przypatrzmy się przynajmniej kilku spośród tych słów pełnych Bożej mocy: "Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię" (Mt 11,28); "Każdą latorośl, która przynosi owoc, Ojciec oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy" (J 15,2); "Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni" (Mt 5,4); "Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje" (Mt 16,24). Toteż wielki błąd popełniają ci zwolennicy odnowy w Kościele charyzmatu uzdrawiania, którzy twierdzą, że nigdzie w Piśmie Świętym nie ma mowy o znoszeniu chorób dla Chrystusa. Apostoł Paweł powiada na przykład, że Bóg "nas pociesza w każdym naszym utrapieniu, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakiejkolwiek udręce, pociechą, której doznajemy od Boga" (2 Kor 1,4). Trzeba naprawdę dużej czelności, żeby twierdzić, iż sformułowania "w każdym naszym utrapieniu" oraz "w jakiejkolwiek udręce" w żaden sposób nie dotyczą religijnego znoszenia naszych chorób. Bardzo możliwe, że Pan Bóg chce charyzmat uzdrawiania w dzisiejszym Kościele ożywić. Ale należy wątpić, czy to właśnie On stoi za takimi inicjatywami i działaniami, które wypływają z tego rodzaju zafascynowania niektórymi zdaniami z Biblii, że lekceważy się lub nawet nie dostrzega innych wypowiedzi Pisma Świętego, które przecież również są słowem Bożym. Jan Paweł II w swoich przemówieniach do chorych często podpowiada im, że warto starać się w taki sposób przeżywać swoją chorobę, aby "w ciele swoim dopełniać braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół" (Kol 1,24). Apostoł Paweł w ten właśnie sposób starał się przyjmować udręki pobytu w więzieniu za Chrystusa. Ale jest to słowo Boże, skierowane do wszystkich ludzi. Toteż słusznie czynię, jeśli tę konkretną udrękę, która mnie dziś spotyka -- niezależnie od tego, czy jest to choroba, czy może jakaś krzywda lub upokorzenie -- staram się włączyć w Mękę Chrystusa i przemienić w czyn współodkupicielski. "Najdrożsi Bracia i Siostry -- mówi Ojciec Święty -- życzę wam z serca ulgi w cierpieniach, a nade wszystko upodobnienia Waszego bólu do bólu Jezusa Chrystusa, który właśnie przez Mękę stał się naszym błogosławionym Zbawicielem. (...) Wy, słabi, fizycznie słabi, poddani cierpieniom, jesteście równocześnie -- w każdym razie możecie być -- źródłem mocy dla innych, dla zdrowych, czasem dla tych, którzy swoje zdrowie źle wykorzystują, którzy obrażają Boga posługując się swoim zdrowiem i swoimi siłami. (...) Proszę Was zatem: pomagajcie nadal Kościołowi, budujcie Kościół poprzez Wasze ukryte ofiary, poprzez Wasze współdziałanie mistyczne i bolesne. Pomagajcie ludzkości, aby osiągnęła to zdrowie wewnętrzne, które jest równoznaczne z pogodą i pokojem duszy, a bez którego zdrowie fizyczne i wszelkie inne zdrowie ziemskie nic nie jest warte".
1 Niniejszy list był pisany w roku 1987. |
---|
PYTANIE O ANTYCHRYSTA |
Praktycznie nie porusza się w Kościele problemu antychrysta, a przecież postawiony jest on wyraźnie w dwóch pierwszych listach Apostoła Jana. Z dzieciństwa pozostały mi na ten temat dwa wspomnienia. Kiedy moja babcia opowiadała o okropnościach wojny, to hitlerowców nigdy nie nazywała inaczej, jak tylko antychrystami. Ponadto kiedyś w gronie równieśników zażądano ode mnie przysięgi, że to, co mówię, jest prawdą. Jeden z kolegów uprzedził mnie wówczas -- pamiętam, że bardzo się tym wtedy przejąłem -- że jeśli skłamię, to będę antychrystem. Podaję te szczegóły, bo świadczą one o tym, że gdzieś tam w naszej podświadomości zbiorowej problematyka antychrysta wciąż istnieje. Przestała jednak być przedmiotem świadomej refleksji, toteż nieuchronnie ulega zanikowi, a przedtem oczywiście zwyrodnieniu. Stąd moja wielka prośba o poruszenie tego tematu w rubryce "Szukającym drogi". Zwłaszcza że jego istnienie wciąż przypominają nam świadkowie Jehowy i chyba jeszcze jacyś inni sekciarze, którzy twierdzą, że antychrystem jest papież. |
---|
Kiedy stajemy przed jakimś trudnym do rozwikłania lub obrosłym w różne zaciemniające interpretacje problemem biblijnym, dobrze jest najpierw ustalić konkretny kontekst historyczny danej wypowiedzi biblijnej oraz ten jej sens, który owym kontekstem jest uwarunkowany. Zabezpieczy to nas dość dobrze przed bezwiednym widzimisię, kiedy zastanawiamy się nad tym, jakie przesłanie Boże wynika dla nas dzisiaj z tego natchnionego tekstu. Otóż poruszony przez Pana problem pojawia się w Nowym Testamencie w czterech różnych kontekstach. Najpierw w mowie eschatologicznej Pana Jezusa: "Strzeżcie się, żeby was kto nie zwiódł. Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: Ja jestem Mesjaszem. I wielu w błąd wprowadzą. (...) Wtedy jeśliby wam kto powiedział: Oto tu jest Mesjasz!, albo: Tam! -- nie wierzcie. Powstaną bowiem fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy i działać będą wielkie znaki i cuda, by w błąd wprowadzić, jeśli to możliwe, także wybranych" (Mt 24,4n.23n). Doraźnie wypowiedź ta stanowi przestrogę pod adresem pierwszych chrześcijan, aby byli odporni na nastroje mesjańskie, które w społeczności żydowskiej były bardzo żywe aż do upadku powstania Bar Kochby (135 r.). Późniejsi zaś chrześcijanie spontanicznie przypominali sobie te słowa Pana Jezusa, ilekroć spotykali się z roszczeniem, iż jakaś nauka dopełnia objawienie ewangeliczne albo że jakiś prorok przyszedł zająć miejsce Chrystusa. Nie było chyba stulecia -- wieku XX nie wyłączając -- w którym by nie pojawili się jacyś pretendenci do godności Chrystusa, którym udawało się zwieść większą lub mniejszą grupę osób. Tym, co wyróżnia wiek XX, jest pojawienie się mesjanizmów świeckich. Hitleryzm na przykład miał klasyczną wręcz strukturę idei mesjańskiej, skrajnie bezbożnej, a zarazem całkowicie świeckiej. Führer zajął w nim miejsce Chrystusa, idea wybrania przybrała postać doktryny rasistowskiej, idea łaski wypaczyła się w pojęcie nadczłowieka, zaś obietnica zbawienia w perspektywę tysiącletniej Rzeszy. Po raz drugi temat antychrysta pojawia się w Nowym Testamencie w takim kontekście, w którym doraźnie chodzi o przeciwstawienie się doketyzmowi. Dokeci kwestionowali tajemnicę Wcielenia -- głosili, jakoby Jezus Chrystus był człowiekiem tylko pozornie. Krótko mówiąc, przyznawali się do chrześcijaństwa, przeinaczając je jednak dogłębnie, pozbawiając wiarę chrześcijańską samej jej istoty. "Każdy duch -- powiada Apostoł Jan -- który uznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, jest z Boga. Każdy zaś duch, który nie uznaje Jezusa, nie jest z Boga i to jest duch Antychrysta, który, jak słyszeliście, nadchodzi i już teraz przebywa na świecie" (1 J 4,2n; por. 2,22; 2 J 7). Nawiasem mówiąc, termin "antychryst" występuje wyłącznie w tym drugim zespole tematycznym i tylko w listach Apostoła Jana, a wyjaśnijmy od razu, że grecki wyraz anti oznacza zarówno "przeciw", jak "zamiast". Tu nasuwają się dwa spostrzeżenia. O antychryście Apostoł Jan mówi w taki sposób, że jest on jednocześnie kimś pojedynczym i wieloosobowym: "Dzieci, jest już ostatnia godzina, i tak, jak słyszeliście, Antychryst nadchodzi, bo oto teraz właśnie pojawiło się wielu antychrystów" (1 J 2,18). Po wtóre, obecność antychrysta jest znakiem "ostatniej godziny", a przecież on "już teraz przebywa na świecie" (4,3). Niżej spróbujemy jeszcze spostrzeżenia te skomentować. Po raz trzeci sięga po ideę antychrysta Apostoł Paweł, a to w celu naprostowania w swoich podopiecznych postawy eschatologicznej. Owszem -- wyjaśnia Paweł Tesaloniczanom -- żyjemy w czasach ostatecznych, ale należy zaniechać podniecania się konkretnymi zapowiedziami, jakoby przyjście Pańskie miało nastąpić tuż tuż. "Najpierw przyjdzie odstępstwo i objawi się człowiek nie liczący się z prawem Bożym, syn zatracenia, który się sprzeciwia i wynosi nad wszystko, co nosi imię Boga lub co odbiera Boską cześć, aż zasiądzie w świątyni Bożej, podając się za Boga" (2 Tes 2,3n). Byłoby kompletnym nieporozumieniem, gdybyśmy wypowiedź tę zrozumieli jedynie jako próbę zamrożenia, odsunięcia na następne pokolenia postawy ekscytowania się zapowiedziami rychłej Paruzji. Apostołowi z pewnością nie chodziło też o rozładowanie atmosfery eschatologicznej wśród współczesnych sobie chrześcijan, z pewnością nie chciał powiedzieć, że wprawdzie żyjemy już w czasach ostatecznych, ale jeszcze nie tak zupełnie, bo przecież nie przyszedł jeszcze "syn zatracenia". Duch słowa Bożego jest inny. Jego celem nie jest sprzyjanie atmosferze sensacji czy arbitralnych podejrzeń i potępień, ale budowanie atmosfery nawrócenia. Apostoł powiada mniej więcej tak: Oczekiwanie na przyjście Pana nie na tym ma polegać, że nadstawiacie ucha na szalbiercze proroctwa, "jakoby już nastawał dzień Pański" (2 Tes 2,2). Raczej starajcie się przeciwstawić temu odstępstwu, które zauważacie teraz lub zauważycie w przyszłości, również temu, które być może dokonuje się w was samych. Przezwyciężaj w sobie, chrześcijaninie, tego starego niegodziwca, który nie chce się liczyć z prawem Bożym. To przecież pozbawia twoje życie sensu i czyni cię synem zatracenia. W świątyni twego serca ten nicpoń -- twoje bezbożne ego -- chciałby bowiem zająć miejsce należne samemu tylko Bogu. Dlatego ubiegaj się o to, aby Pan Jezus coraz pełniej zamieszkał w tobie, bo On nawet nie musi walczyć z tym niegodziwcem, On przez samo swoje przyjście do twego wnętrza "zgładzi go tchnieniem ust swoich i zatraci objawieniem swego przyjścia" (2 Tes 2,8). Błędem byłoby, oczywiście, redukować problematykę antychrysta tylko do wymiaru naszego wnętrza, ale z kolei tego wymiaru nie uwzględniać, to znaczy sprowadzać ją nieuchronnie na manowce. Antychryst przemienia się wówczas w tajemniczą postać mitologiczną, którą raz po raz ktoś będzie usiłował zidentyfikować z jakąś konkretną osobą lub społecznością. A to musi prowadzić do uzurpujących prerogatywy sądu Bożego potępień oraz do autokanonizacji samego siebie oraz swojej grupy religijnej. (Warte to może zauważenia, że te grupy chrześcijańskie, które czynnie zwalczają kult świętych, rzadko potrafią się ustrzec pokusy autokanonizacji). W ten sposób poprzez błędnie rozumianą ideę antychrysta wchodzi w myślenie chrześcijańskie zupełnie chrześcijaństwu obcy manicheizm, wyobrażanie sobie, jakoby świat był miejscem zmagania się Boga z jakimś Antybogiem, Chrystusa z jakimś Antychrystem. Owszem, obraz walki dość często pojawia się na kartach Nowego Testamentu, ale najważniejszym jej miejscem są ludzkie wnętrza. Bo nie jest niestety tak, że ja -- chociaż ochrzczony, chociaż spożywający Ciało Pańskie -- już cały bez reszty należę do Boga i do Chrystusa. Co więcej, może się zdarzyć, że zło we mnie zwycięża i króluje, a ja staję się wówczas siewcą zła na zewnątrz. To prawda, również świat zewnętrzny jest miejscem walki ostatecznej. Bo ciemności, emanujące z naszych wnętrz, mają niestety moc przemieniania różnych miejsc, w których przychodzi przebywać człowiekowi, w przedsionek piekła. Ale Chrystus nie jest stroną w tej walce. Najpełniej ujawniło się to na krzyżu. Kto tego nie rozumie, nowotestamentalne obrazy walki będzie odczytywał bezbożnie, będzie tylko nimi karmił swój manicheizm. Czy Chrystus na krzyżu z kimś walczył? Na pewno siły zła z szatanem na czele przypuściły na Niego potężny atak. Ale czy On walczył? On po prostu był sobą. Bardzo wiele to Go kosztowało, ale siłom zła nie udało się nawet o odrobinę osłabić w Nim miłości, jaką był przepełniony. I okazało się, że jest z nimi podobnie jak z ciemnością, która jest mocna tylko tam, gdzie nie ma światła. Podobnie siły zła są mocne tylko tam, gdzie nie ma tej miłości, która jest mocniejsza niż śmierć, czyli tej miłości, której źródłem jest Chrystus. Walka Chrystusa z siłami Mu przeciwnymi polega po prostu na tym, że gdzie On naprawdę się pojawi -- czy to w moim wnętrzu, czy to w różnych przedsionkach piekła -- tam nikną one pod samym tchnieniem ust Jego i na samo objawienie Jego przyjścia (por. 2 Tes 2,8). Nie wyobrażam sobie, żeby można było inaczej rozumieć opisy walki ostatecznej, które znajdują się zwłaszcza na kartach Apokalipsy. Opisy te stanowią czwarty kontekst, w którym pojawia się temat antychrysta -- temat ten jest obecny zwłaszcza w obrazach Bestii i Fałszywego Proroka (Ap l3nn). Sądzę, że po naszkicowaniu biblijnych źródeł naszego tematu mamy już jakiś jego ogólny obraz. Otóż wydaje się, że temat ten warto drążyć w trzech kierunkach. Po pierwsze, antychrysta należy szukać tam, gdzie głosi się jakąś konkurencyjną wobec Chrystusa ideę zbawienia lub osobę zbawcy. Po wtóre, duch antychrysta działa wszędzie tam, gdzie istotnie zniekształca się prawdę o Chrystusie lub wyznaje moralność istotnie niezgodną z Jego nauką. Wreszcie po trzecie, przejawem obecności antychrysta jest każda sytuacja, w której zło króluje nad dobrem, zwłaszcza jeśli zło jest w stanie ekspansji. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie niedawno nowela Lagerkvista pt. Kat. Jest to najgłębszy chyba utwór o antychryście, jaki w życiu zdarzyło mi się przeczytać. Pisarz wychodzi od starego ludowego przeświadczenia o leczniczej jakoby sile zła: przy sporządzaniu rozmaitych maści i leków składnikiem przez farmaceutykę przednaukową ogromnie cenionym były różne rzeczy związane z czyjąś egzekucją lub samobójstwem. Otóż to obłąkane przeświadczenie -- rozwija swą myśl Lagerkvist -- towarzyszy całym dziejom ludzkim. Począwszy od śmierci, jaką Kain zadał Ablowi, działa wśród ludzi Kat, który walczy o ustanowienie dobra na naszej ziemi poprzez zadawanie zła. Jego zdaniem, Chrystus był naiwnym marzycielem, nie zdającym sobie sprawy z tego, że bez uciekania się do zła dobro nigdy nie zwycięży. Prawdziwym waszym Chrystusem -- powiada w pewnym momencie -- jestem ja, Kat. I jeszcze dwa groźne spostrzeżenia formułuje Lagerkvist na temat tego antychrysta. Mianowicie ten Kat zamknięty jest w więzieniu naszych wnętrz. Tam również uwięziona jest kobieta Kata, która stara się podtrzymać go na duchu i obdarzyć poczuciem, że jest kochany i potrzebny. Bez niej Kat obrzydłby samemu sobie i utraciłby wiarę w sens swojej katowskiej roboty. Moim zdaniem, genialna to intuicja, że ducha antychrysta, który sam w sobie jest przecież jawnie wstrętny, staramy się dopieścić i za pomocą różnych sztuczek ukryć jego brzydotę. Skoro już sięgnąłem do literatury, warto tu może przypomnieć postać Kiriłłowa z Biesów Dostojewskiego, która, zdaniem Ryszarda Przybylskiego, jest właśnie antychrystem. Przesłanie Kiriłłowa, choć sformułowane inaczej niż przez antychrysta-Kata, jest w gruncie rzeczy to samo: ludzie osiągną zbawienie, jeśli zdołają stanąć ponad dobrem i złem, jeśli uda im się zrozumieć, że świat nie ma celu, a poczucie grzechu jest nonsensem, z którego należy się wyzwolić. Perspektywą, jaką ma ludziom do zaproponowania ten antychryst, jest, oczywiście, unicestwienie. W tym względzie Kiriłłow w pełni zgadza się z Katem Lagerkvista. Pod jednym względem obraz antychrysta, nakreślony przez Dostojewskiego w postaci Kiriłłowa, odbiega jednak, jak sądzę, od antychrysta rzeczywistego: Kiriłłow nie ma w sobie nic uwodzicielskiego, jego nihilizm jest jawny, odpychający. Rzeczywisty antychryst jest takim dopiero w momencie, kiedy już pożera człowieka, kiedy człowiek utracił już nadzieję, że z jego łap może się jeszcze wyrwać. Za to odurzające uroki uwodzicielskie roztacza wokół siebie antychryst z opowieści Włodzimierza Sołowjowa (znajduje się ona m.in. w wydanym przez nasze Wydawnictwo Wyborze pism, t. 2). Nie tylko głosi on powszechny pokój, dobrobyt i zgodę, ale potrafi je rzeczywiście wprowadzić. Swoją przewrotność skupił na jednym jedynym: nie wierzy, że Chrystus jest Synem Bożym, który zmartwychwstał. Krótko mówiąc, nie wierzy w życie wieczne, nadzieję i wartości człowieka chce zamknąć bez reszty w tym świecie doczesnym. I w tym utożsamia się on zarówno z Katem, jak z Kiriłłowem: ostateczną perspektywą, jaką jest on w stanie roztoczyć przed ludźmi, jest śmierć. Właśnie dlatego jest on antychrystem: Chrystus jest przecież Życiem i Drogą do wiecznej pełni. Bardzo zależało mi na tym, żeby przedstawiając problem, wyeksponować tego antychrysta, który może siedzieć w każdym z nas i zwalczać -- zarówno w nas samych, jak na zewnątrz -- to, co Boże i Chrystusowe. Apostoł Jan mówi jednak również o jakimś jednym Antychryście. Osobiście nie wydaje mi się, żeby tu chodziło o jakąś konkretną osobę. Chodzi tu raczej o to, że siły zła potrafią się niekiedy ukształtować w jakiś przerażający organizm moralny, ziejący nienawiścią do wszystkiego, co szlachetne i co prowadzi do zbawienia wiecznego. Przejmującym przykładem tych strasznych zdolności zła jest hitleryzm. Zapewne z tego względu temat antychrysta skojarzony jest -- zwłaszcza w Ewangelii Mateusza oraz w Apokalipsie -- z uciskiem czasów ostatecznych. Pod żadnym pozorem nie wolno nam tylko zapomnieć o tym, że o ucisku czasów ostatecznych mówi Nowy Testament nie w duchu katastrofizmu czy cierpiętnictwa, ale w duchu serdecznej i radosnej nadziei, iż w obliczu Chrystusa żaden antychryst -- choćby najpotężniejszy, choćby najbardziej uwodzicielski -- nie ma żadnych szans. Co do tego zaś, że ktoś nazywa antychrystem następcę Piotra, pozwolę sobie tylko przypomnieć słowa Pana Jezusa: "Uczeń nie przewyższa nauczyciela ani sługa swego pana. Wystarczy, jeśli uczeń będzie jak jego nauczyciel, a sługa jak pan jego. Jeśli pana domu przezwali Belzebubem, o ileż bardziej jego domowników tak nazwą" (Mt 10,24n).
|
---|
ŻYJEMY W CZASACH OSTATECZNYCH! |
Gdy otworzymy dwudziesty czwarty rozdział Ewangelii Mateusza, jest tam mowa o znakach końca: wojnach, głodach i trzęsieniach ziemi. Wydaje mi się, że Chrystus przyjdzie już teraz, by położyć kres temu, w co się uwikłaliśmy i z czego nie ma wyjścia. W wojnach światowych "królestwa stanęły przeciw królestwom" i od tej pory nie ma dnia, żeby kilkanaście państw nie było uwikłanych w wojnę. A cechą dzisiejszych wojen jest zabijanie masowe, na wielką skalę. Według mnie gorzej już być nie może. Wystarczy, że dołączy się jeszcze kilka państw, wkroczą mocarstwa -- i zagłada gotowa. Można powołać się na postępujące rozbrojenie, ale czyż nie napisano: "Kiedy będą mówić: Pokój i bezpieczeństwo -- wtedy nastąpi koniec"? Jeśli chodzi o problem głodu, chyba nigdy nie obserwowaliśmy takich dysproporcji między krajami bogatymi i biednymi. W czasach ostatecznych ludzie "bardziej będą się lubować w rozrywkach niż w Bogu" (2 Tm 3,5). Czy Bóg będzie spokojnie czekał, aż fala niemoralności, która ogarnęła Zachód, opanuje cały świat? Czy również u nas ma dojść do tego, że niemoralność stanie się rzeczą legalną i powszechnie akceptowaną jako rzecz ludzka, normalna? Najgorsze wydaje mi się to, że Kościół mało nas przygotowuje na powrót Pana. Co tydzień powtarzamy słowa: "oczekujemy Twego przyjścia w chwale", ale one nie spełniają swego zadania. Cała moja katolicka rodzina na myśl o końcu świata mówi: "Broń, Panie Boże!" (Mam nadzieję, że pomogę jej zmienić zdanie na ten temat). Zresztą dla większości (nawet wierzących) ludzi przyjście Chrystusa właśnie teraz byłoby bardzo nie na rękę. Wielu ludzi chce wyjechać na Zachód, wielu właśnie sobie pozakładało konta dolarowe, a inni właśnie planują się dorobić. Chrystus porównuje koniec świata do potopu: "Tak jak za dni Noego: jedli, pili, żenili się i nie zauważyli, kiedy przyszła na nich zagłada". Czy Kościół patrzy na znaki końca? Słyszałam kiedyś wypowiedź pewnego zakonnika, który mówił, że wojny były zawsze, zarazy też, a znaki czasu dokonują się w sercu człowieka. Chrystus jednak powiedział: "Gdy ujrzycie to wszystko, wiedzcie, że to, co ma się stać, bliskie jest. (...) Nim przeminie to pokolenie, to wszystko się stanie. (...) Gdy się te rzeczy zaczną dziać, podnieście głowy: Zbliża się wasze wybawienie!" Czy Kościół kiedyś powie: Nie znamy dnia ani godziny, ale Pan przyjdzie za czasów naszego już pokolenia, zbliża się nasze wybawienie!? |
---|
Najpierw zauważmy różnicę między chrześcijańskim oczekiwaniem końca świata a katastrofizmem, który -- poza tym, że lubi się powoływać na eschatologiczne wypowiedzi Nowego Testamentu -- niewiele ma wspólnego z wiarą chrześcijańską. Katastrofizm jest to pesymistyczny pogląd, że ludzkie dzieje zmierzają do coraz głębszego upadku i do nieuniknionej katastrofy ostatecznej. Według katastrofistów zło coraz wyżej podnosi głowę, dobro jest coraz słabsze i zostałoby zupełnie zwyciężone, ale na szczęście Chrystus wkroczy w końcu w tę przygnębiającą sytuację i położy kres powszechnemu panoszeniu się zła. Koniec świata będzie, w tej interpretacji, prawie wyłącznie dniem gniewu i kary Bożej, ocalona zostanie jedynie garstka sprawiedliwych. Dzisiaj motywy takie szczególnie często pojawiają się w nauczaniu świadków Jehowy. Coś zupełnie innego na temat końca świata mówi słowo Boże. Już sam termin synteleia tou aionos (Mt 73,39n.49; 24,3; 28,20), który po polsku oddajemy jako "koniec świata", zawiera w sobie sugestię, że nie chodzi tu o kres, ale o koniec pozytywny, w sensie uwieńczenia, wypełnienia się. Pozytywne uwieńczenie dziejów świata jest bowiem czymś już przesądzonym. Momentem rozstrzygającym było zstąpienie Jednorodzonego Syna Bożego z wyżyn swojej boskiej transcendencji, aby -- przez przyjęcie człowieczeństwa -- stać się uczestnikiem ludzkich dziejów. Jako człowiek, Syn Boży odniósł druzgoczące -- choć pokorne i bolesne -- zwycięstwo nad złem. Jest ono nieprzemijające: mimo swojego historycznego odejścia z naszej ziemi, Chrystus jest przecież z nami "przez wszystkie dni aż do skończenia świata" (Mt 28,20) i czyni uczestnikami swojego zwycięstwa wszystkich, którzy do Niego należą. Zło nie ma już żadnych szans na to, żeby zniweczyć sens ludzkich dziejów. I w tym przede wszystkim sensie Nowy Testament mówi o tym, iż żyjemy już w czasach ostatecznych (Hbr 1,1n). Sens ludzkich dziejów jest już -- dzięki Chrystusowi Panu -- rozstrzygnięty ostatecznie. Nie rozstrzygnięta jest jedynie ostateczna sytuacja każdego z nas, ona się dopiero rozstrzyga: każdy z nas powinien włączyć się w to dojrzewanie ludzkich dziejów ku swemu wiekuistemu spełnieniu, choć może się również z niego wyłączyć. Zatem czasy ostateczne, w których Bogu niech będą za to dzięki! -- żyjemy są to czasy powszechnego i bardzo realnego wezwania do udziału w zwycięstwie Chrystusa i do życia wiecznego. "Oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia!" (2 Kor 6,2) To zwyciężanie Chrystusa w nas i w ludzkich dziejach dokonuje się zazwyczaj pokornie, bez znamion oczywistości, na podobieństwo Jego krzyża. Ale nadejdzie Dzień, w którym zwycięstwo to zostanie doprowadzone do końca i ujawni się w całej oczywistości. Spójrzmy na trzy główne terminy, za pomocą których Nowy Testament opisuje chwalebne przyjście Chrystusa w dniu ostatecznym. Terminem parousia (1 Kor 15,23; 2 P 1,16; 3,12) starożytni określali triumfalne wejście wodza podczas uroczystego świętowania odniesionego zwycięstwa. Z kolei epiphaneia (2 Tm 6,14; 2 Tes 2,8) wskazuje na objawienie się Chrystusa w majestacie swojej boskości, natomiast apokalypsis (2 Tes 1,7; 1 P 4,13) mówi o odsłonięciu tego, co dotychczas było ukryte. We wszystkich trzech terminach zawiera się radosna aprobata dla tego wszystkiego, co stało się w ludzkich dziejach dzięki Chrystusowi. Owszem, w opisach końca świata sporo jest wzmianek budzących grozę, ale dotyczą one -- po pierwsze -- zła, które ujawni wówczas cały swój bezsens i utraci wszelkie możliwości zadawania szkody; po wtóre, wzmianki te dotyczą wszystkiego, co niedoskonałe, bo ustąpi ono temu, co będzie już doskonałe bez reszty. Toteż świadomość owych rzeczy budzących grozę nie przeszkadza chrześcijanom oczekiwać tego Dnia z niecierpliwością, wzmacnia tylko naszą czujność, aby to oczekiwanie nasycone było świętym postępowaniem i zawierzeniem siebie Bogu. Wczytajmy się w słynną wypowiedź Apostoła Piotra: "Skoro to wszystko ulegnie zagładzie, to jakimi winniście być wy w świętym postępowaniu i pobożności, gdy oczekujecie i staracie się przyśpieszyć przyjście dnia Bożego, który sprawi, że niebo zapalone pójdzie na zagładę, a gwiazdy w ogniu się rozsypią. Oczekujemy jednak, według obietnicy, nowego nieba i nowej ziemi, w których będzie mieszkała sprawiedliwość" (2 P 3,11-13). Zatem zagłada świata jest tu przedstawiona jako przeciwieństwo katastrofy, jako droga do "nowego nieba i nowej ziemi". Jest z tym trochę podobnie jak z urodzeniem się: dla dziecka nie jest ono katastrofą, tylko wejściem w zupełnie nowe życie. Dopiero w tej perspektywie staje się zrozumiałe, dlaczego chrześcijanie z ufnością czekają na ten Dzień, a nawet starają się go przyśpieszyć. Czasy ostateczne zostały ogłoszone w dniu zesłania Ducha Świętego (Dz 2,17). Apostołowie bardzo realnie liczyli się z tym, że być może Chrystus Pan zechce powrócić już za ich życia. Ta postawa winna cechować każde kolejne pokolenie chrześcijan. Każde bowiem pokolenie powinno trwać w gotowości na przyjście Pana. Zarazem jednak nigdy dość przypominania, że Dzień ten zostanie wyznaczony suwerenną decyzją Boga: "Nie nasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą" (Dz 1,7; por. Mt 24,36). Nam wystarczy wiedzieć, że Chrystus przyjdzie już niedługo: "Już za krótką, za bardzo krótką chwilę przyjdzie Ten, który ma nadejść i nie spóźni się" (Hbr 10,37; por. Flp 4,5). Jednakże owo "niedługo" należy liczyć Bożą miarą, nie ludzką: "jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień" (2 P 3,8). Czy Chrystus Pan przyjdzie już za naszych dni? Bardzo to możliwe i bardzo pożądane! Ale nie wolno nam nadstawiać ucha ani na słowa tych, którzy "wiedzą", iż za naszych dni to jeszcze nie nastąpi (2 P 3,3n), ani na "pewność" tych, którzy twierdzą, że niewątpliwie stanie się to już w naszym pokoleniu (2 Tes 2,ln). Najważniejsze, abyśmy w owym "niedługo" usłyszeli wezwanie, że czas, jaki nam pozostał, jest krótki i trzeba go poświęcić na rzetelną służbę Bożą: "Dopóki mamy czas, czyńmy dobrze wszystkim, a zwłaszcza naszym braciom w wierze" (Ga 6,10). Żeby pobudzić nas do takiej postawy, Pan Jezus nie waha się nawet porównać siebie do złodzieja, który przychodzi zazwyczaj właśnie wtedy, kiedy nikt się go nie spodziewa (Mt 24,43n; 1 Tes 5,2-4). Żeby jeszcze bardziej pobudzić nas do czujności oraz do odnawiania w sobie postawy gorliwej wiary, Pan Jezus zostawił nam pouczenie o znakach, które zapowiadają Jego przyjście. Wielka szkoda, że wciąż niedostępny jest w języku polskim obszerny, o objętości niewielkiej książeczki, List 799 św. Augustyna, poświęcony w całości tematowi znaków końca świata. Augustyn zwraca tam uwagę na to, że im dalej od czasów apostolskich, tym większe prawdopodobieństwo, że Chrystus Pan przyjdzie właśnie w naszym pokoleniu. Ale zarazem nawet ostatnie pokolenie ludzkości nie będzie wiedziało, czy przypadkiem na Dzień ten nie trzeba będzie czekać jeszcze tysiące lat. Już w pokoleniu apostolskim -- powiada Biskup Hippony -- "były dni ostateczne. O ileż bardziej teraz są dni ostateczne, choćby nawet do końca pozostawało tyle dni, ile upłynęło od Pańskiego wniebowstąpienia aż do dzisiaj. Zostało ich mniej czy więcej? Tego zupełnie nie wiemy, gdyż <nie nasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą> (Dz 1,7). Wiemy natomiast, że -- podobnie jak apostołowie -- działamy w czasach ostatecznych, w dniach ostatecznych, w ostatniej godzinie" (List 199 24). Kluczowym pytaniem, za pomocą którego św. Augustyn chce pomóc czytelnikowi w zobaczeniu, jaki sens religijny zawiera się w nauce Pana Jezusa o znakach końca świata, jest inspirowane tekstem 2 Tm 4,8 -- pytanie: Co to znaczy miłować przyjście Pańskie i kto je naprawdę miłuje? Otóż przyjście Pańskie "można kochać i serdecznie za nim tęsknić, niezależnie od tego, czy przyjdzie On wcześniej czy później, niż jest spodziewany. Sługa, który sobie powiada: <Mój pan ociąga się z powrotem>; i który bije swoich współtowarzyszy, je i pije razem z pijakami (Łk 12,45), nie miłuje przyjścia Pańskiego. (...) Natomiast tęskni gorąco za swoim Panem ten, który mówi: <Dusza moja pragnie Boga żywego: kiedyż więc przyjdę i ujrzę oblicze Boże?> (Ps 42,3) Mówiąc: <kiedyż przyjdę?>, daje wyraz temu, jak ciężko znosi zwłokę. To, co wytęsknione, nawet jeśli nadchodzi szybko, wydaje się przychodzić zbyt powoli. (...) Przyjście Pana miłowali apostołowie. I rozdzielali na czas pożywienie swoim współsługom, nie krzywdzili ich swoją żądzą władzy ani -- pod pozorem, że <mój pan ociąga się z powrotem> -- nie zabawiali się niegodnie z miłośnikami świata" (List 199 1). Krótko mówiąc, "nie ten miłuje przyjście Pańskie, który twierdzi, że ono już się zbliża, ani ten, który twierdzi, że ono jeszcze daleko. Miłuje je raczej ten, kto -- niezależnie od tego, czy ono jest blisko, czy daleko -- oczekuje go szczerą wiarą, niezłomną nadzieją i gorącą miłością" (List 199 15). Przypomniała Pani słowa Chrystusa, który porównał czasy ostateczne do czasów przed potopem. Rzecz jasna, nic złego nie było w tym, że ludzie "w czasie przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali" (Mt 24,38). Złem był brak Boga w ich życiu, złe było ich życie. Synowie światłości -- powiada św. Augustyn -- starają się zgodnie z prawem Bożym jeść i pić, żenić się i wydawać za mąż. "Wprawdzie już przed wielu laty, w czasach apostolskich, powiedziano: <Czas jest krótki> (1 Kor 7,29). Oni jednak wsłuchują się pilnie w te słowa. Większość z nich uprawia ziemię, buduje domy, prowadzi handel, posiada rzeczy na własność, piastuje godności, poślubia żony. Mówię o tych, którzy, choć oczekują Pana, nie powstrzymują się od cielesnego małżeństwa. Jednakże z miłością okazują posłuszeństwo pouczeniom Apostoła, jak powinni żyć mężowie z żonami, żony z mężami, dzieci z rodzicami, rodzice z dziećmi, podwładni z przełożonymi, przełożeni z podwładnymi" (List 199 38). Hezychiusz, który był adresatem tego listu, sądził -- a był to rok 419 -- że wszystkie zapowiedziane w Piśmie Świętym znaki końca świata właśnie osiągają swoją pełnię. Wydawało mu się na przykład, że zapowiedziana w 2 Tm 3,1-5 niemal powszechna bezbożność i niemoralność dochodzi swoich szczytów. Św. Augustyn odpowiada mu na to, że to prawda, bardzo wielu jest dzisiaj ludzi zepsutych. "Nie wiadomo jednak, czy po nas nie będzie ich jeszcze więcej, zaś wprost bez miary będzie ich tuż przed końcem. Kiedy on jednak nastąpi, nie wiemy" (List 199 23). Wiemy za to, że powinniśmy unikać zarażenia się tymi złymi postawami, grzesznikom zaś winniśmy pomagać do opamiętania się i nawrócenia. Podobna postawa jest naszą powinnością w obliczu takich wydarzeń, jak wojny, głód, zaraza i różne kataklizmy, w których Pan Jezus każe się dopatrywać znaków zbliżającego się Jego przyjścia. Przecież On wyraźnie powiedział, że wówczas, "kto będzie na dachu, niech nie schodzi, by zabrać rzeczy z domu, a kto będzie na polu, niech nie wraca, żeby wziąć swój płaszcz" (Mt 24,17n). Czyż nie chciał On nas w ten sposób pouczyć, że nawet w najcięższej próbie należy pilnować tego, co najważniejsze? Św. Augustyn w słowach tych słyszy pouczenie następujące: Nawet w sytuacjach, kiedy potrzeby ciała stają się szczególnie dotkliwe, nie wolno z ich powodu opuszczać wyżyn ducha ani porzucać pola, na które zostaliśmy posłani przez Boga (List 199 32). Nie po to słowo Boże każe nam się wpatrywać w znaki przyjścia Pańskiego, żebyśmy próbowali przywłaszczyć sobie tę wiedzę, jakiej Boski Mistrz nie przekazał nawet apostołom. Znaki te mają nas mobilizować do lepszej służby Bożej. Toteż nawet jeśli zdarzy się czasem, że znaków tych będzie jakby mniej, nie powinno to osłabić naszego oczekiwania, ale warto przypomnieć sobie wówczas słowa: "Dzień Pański przyjdzie jak złodziej w nocy. Kiedy bowiem będą mówić: Pokój i bezpieczeństwo -- tak niespodzianie przyjdzie na nich zagłada, jak bóle na brzemienną, i nie ujdą" (1 Tes 5,2n). Tę biblijną i katolicką naukę o znakach końca świata św. Tomasz z Akwinu potrafił wyrazić z właściwym sobie charyzmatem do uchwycenia samej istoty rzeczy: "Znaki te mają wskazywać na to, że w pewnym momencie świat się skończy, a nie na określony moment, w którym się to stanie. Są bowiem wśród nich takie znaki, które zdarzają się poniekąd od początku ludzkich dziejów. (...) Wprawdzie kiedy będzie nadchodził koniec świata, będzie się to zdarzało częściej. Nie możemy jednak wiedzieć, jaka przed końcem świata będzie miara tych znaków. (...) Dlatego ten, kto mówi, że nie wie, kiedy Pan przyjdzie -- czy już wkrótce czy dopiero po długim czasie -- wyraża naukę Ewangelii. Natomiast spośród dwóch, którzy mówią, że to wiedzą, bardziej niebezpiecznie błądzi ten, kto powiada, że już wkrótce przyjdzie Chrystus i nastąpi koniec świata. Jeśli bowiem nie stanie się tak, jak to zostało zapowiedziane, ktoś może z tej okazji całkowicie zwątpić w Jego przyjście" (De potentia Dei q.5 a.6). Zatem nie wiemy, kiedy Pan nasz przyjdzie. Tylko tyle wiemy, że niedługo i że powinniśmy być nieustannie na Jego przyjście gotowi. I to jeszcze wiemy, że tęsknota za Jego przyjściem jest czymś chwalebnym. Byleby tylko była to tęsknota rzetelna, wyrażająca się całą naszą duchową postawą.
|
---|