POSZUKIWANIA W WIERZE J SALIJ OP

POSZUKIWANIA W WIERZE

 

Wydawnictwo W drodze

 

Słowo wstępne

Wierzę w Boga
W jakim sensie Bóg jest Kimś Osobowym?
Czy w różnych religiach wyznawany jest ten sam Bóg?
Trudny dialog z ekspansywnym hinduizmem i buddyzmem
Po co Panu Bogu nasze dziękczynienia?
"Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi jak poganie"
Krzyż znakiem rozpoznawczym chrześcijan
Czy Żydzi ukrzyżowali Pana Jezusa?
Radość wielkanocna dopiero się zaczyna
Komu potrzebny jest Kościół?
Czy pojęcie ofiary jest jeszcze zrozumiałe?
O wierności dogmatom
Możliwość i znaczenie objawień prywatnych
Czy w Kościele jest miejsce na religijną indywidualność?
Czy ja naprawdę wierzę w życie wieczne?
Czy dusza umiera?
Tajemnica przebóstwienia człowieka
Starożytni chrześcijanie na temat reinkarnacji
Czy zmarli bez sakramentów będą zbawieni?
Niepokoje o los potępionych
Solidarność z niewierzącymi rodzicami i przyjaciółmi
Komu trudno wierzyć w zmartwychwstanie ciał?
Wpływ wiary na moralność
Nieszczęsna potrzeba podobania się ludziom
O umiejętności prowadzenia sporów
Żeby nie cierpieć bezużytecznie
Rzekomy rygoryzm katolickiej etyki seksualnej
Kłopoty z prawdomównością
Ekskomunika
Dzieci nieślubne
"Czuję się gorzej niż kaleka"
Grzechy popełniane myślą
Żal za grzechy
Religijne poczucie grzechu i egocentryczne poczucie winy
Czy Pan Bóg może wybaczyć krzywdę, którą wyrządziłem drugiemu człowiekowi?
Pokuta zadawana na spowiedzi
"Dlaczego księża o tym nie mówią?"
Ewangelie i apokryfy
Co wynika z odrzucenia chrztu niemowląt?
O nadużywaniu Pisma Świętego
Spór o niedzielę
Czy Kościołowi wolno było ustanowić święta Bożego Narodzenia?
Monoteizm a oddawanie czci świętym
Prawda o aniołach -- integralna część wiary chrześcijańskiej
Miejsce świętych obrazów w naszej drodze do Boga
Dlaczego czcimy Matkę Bożą?
Niezmienność Ewangelii i zmienność praw kościelnych
Panowanie człowieka nad przyrodą
O zabijaniu zwierząt i jedzeniu mięsa
Dlaczego akurat wino?
Dwa wymiary daru uzdrowienia
Pytanie o antychrysta
Żyjemy w czasach ostatecznych!

 

 

(c) Copyright by Jacek Salij OP
SŁOWO WSTĘPNE
 

Nie jest tak, żeby katolik umiał odpowiedzieć sobie na wszystkie pytania religijne, które mu się nasuwają, i na wszystkie zarzuty przeciwko wierze, które do niego dochodzą. Nie da się jednak być wierzącym na serio, jeśli komuś nie zależy na ciągłym pogłębianiu swej wiedzy religijnej i jeśli ktoś w ogóle nie szuka odpowiedzi na przynajmniej najbardziej gorące pytania i zarzuty, które przed nim stają.

Już ćwierć wieku -- dokładnie od roku 1973 -- odpowiadam w miesięczniku W drodze na nadchodzące od czytelników pytania, dotyczące wiary, Kościoła, Pisma Świętego, sensu życia, poszczególnych zagadnień etycznych itp. Opublikowane tam listy wydałem następnie w czterech książkach (oprócz książki niniejszej są to: Szukającym drogi, Pytania nieobojętne oraz Nadzieja poddawana próbom). Ponieważ odnośna rubryka
w miesięczniku W drodze wciąż żyje i podejmuję tam coraz to nowe pytania, z którymi różni ludzie się do mnie zwracają, zapewne za jakiś czas ukaże się jeszcze piąty tomik w tej serii.

Sądzę, że nie da się obiektywnie ustalić stopnia ważności poszczególnych pytań. Pytanie, które komuś wyda się nieważne lub czysto akademickie, dla kogoś innego może mieć znaczenie kluczowe w odkrywaniu logiki wiary, a nierozwiązanie może stać się przeszkodą nie do pokonania w drodze do Boga. Odpowiadając od wielu lat na pytania, dotyczące wiary i moralności, nauczyłem się podejmować z całą powagą również te pytania, które na pierwszy rzut oka mogą wydać się błahe lub tylko luźno związane z wiarą.

Być może ta lub inna moja odpowiedź wyda się zupełnie niezadowalająca, a na pewno żaden z tych listów nie zawiera odpowiedzi wyczerpującej. Z drugiej jednak strony ufam, że w książce tej (jak i w trzech pozostałych) można znaleźć nie tylko próbę odpowiedzi na niektóre pytania, jakie każdy z nas rzeczywiście sobie stawia. Mam nadzieję, że przedstawia ona pewien styl myślenia religijnego, który pogłębia umiejętność radzenia sobie z rozmaitymi problemami religijnymi i moralnymi, jakie mogą się w naszym horyzoncie pojawić. Było bowiem moim zamiarem podejmować poszczególne pytania w sposób twórczy i samodzielny, a zarazem w jak największej łączności z naszymi ojcami w wierze. Jest to styl myślenia religijnego i moralnego typowo katolicki. Do czytelnika należy osąd, w jakim stopniu zamysł ten udało mi się zrealizować.

Przede wszystkim jednak nie zapomnijmy o tym, że pogłębianie swojej wiedzy religijnej jest wprawdzie czymś bardzo ważnym, ale to tylko środek do celu. Celem wiary jest Jezus Chrystus. Być chrześcijaninem znaczy szukać bliskości z Chrystusem, który żyje, otwierać się na Jego światło i moc. Być chrześcijaninem-katolikiem znaczy szukać Chrystusa w Kościele, który, jak zakochana małżonka, wprowadza nas w głębię nauki swojego Oblubieńca i Mistrza, umożliwia nam dotarcie do Jego potężnej miłości, a nawet bezpośrednie uczestnictwo w Jego Najświętszej ofierze i karmienie się Jego Ciałem. Żyjący Chrystus jako towarzysz i Pan mojego codziennego życia jest ostateczną odpowiedzią na różne pytania religijne, jakie przed nami stają.

Dlatego nie bójmy się pytań, dotyczących naszej wiary. Różne religijne trudności, a nawet wątpliwości, zawierają bowiem w sobie obietnicę większego zbliżenia do Chrystusa.

Jacek Salij OP

 

WIERZĘ W BOGA
 

Wyjdźmy od stwierdzenia św. Tomasza z Akwinu, że czym innym jest uznawać prawdziwość zdania: "Bóg istnieje", czymś zaś zupełnie innym jest wierzyć w Boga.

Spójrzmy na to rozróżnienie w perspektywie relacji między mną a tobą. Jeśli jesteś moim współmałżonkiem, ojcem lub matką, dzieckiem lub przyjacielem, uczniem lub przełożonym, twoje istnienie jest przecież dla mnie czymś oczywistym. Ale zarazem ja w ciebie mogę wierzyć lub nie wierzyć, tak samo jak ty we mnie, zaś moja wiara w ciebie może oznaczać dwie różne rzeczy. Jeśli się stało z tobą coś złego, na przykład popadłeś w alkoholizm albo rozregulowałeś się moralnie, moja wiara w ciebie oznacza, że nie uważam cię za człowieka zupełnie straconego; nawet wbrew ludzkiej nadziei, będę się mobilizował i poświęcał, aby ci pomóc wyjść na prostą drogę.

Moja wiara w ciebie może też przybrać inną postać. Uważam cię za człowieka szczególnie mądrego, dobrego, silnego, doświadczonego itp., i to daje mi iskierkę nadziei w sytuacji, która mnie przerasta. Załóżmy, że to ja jestem alkoholikiem i liczne moje próby wyrwania się z tego nałogu spełzły na niczym. Ale oto widzę (początkowo z niedowierzaniem), że ty uwierzyłeś w moje uzdrowienie, nie żałujesz sił, aby mi dopomóc, i czynisz to bardzo mądrze. Powoli zaczynam w ciebie wierzyć, chwytam się podanej mi przez ciebie ręki, i to, co jeszcze niedawno było niemożliwe, coraz bardziej staje się rzeczywistością: niewolę alkoholową mam już za sobą. Rzecz jasna, na twoją wiarę we mnie mogę również zareagować inaczej. Mogę mieć gdzieś twoje wysiłki, nawet jeśli są mądre i przepełnione prawdziwą życzliwością, i wcale w ciebie nie uwierzyć. Wówczas moja sytuacja jest nadal beznadziejna, tak jak była.

Uzbrojeni w powyższe intuicje, przyznamy zapewne rację św. Tomaszowi, który twierdził, że można bez żadnych zastrzeżeń uznawać istnienie Boga, a zarazem być człowiekiem niewierzącym. Można przecież uznawać istnienie Boga tylko dlatego, że rozum tego się domaga, albo w przerażeniu przed perspektywą ostatecznego bezsensu. Wiara w Boga zaczyna się dopiero wówczas, kiedy w Bogu Żywym znajduję źródło światła i mocy, kiedy spotykam Go w różnych okolicznościach mojego życia jako Kogoś Kochającego. Wierzę naprawdę w Boga, jeśli całą, na jaką mnie stać, głębią mojego jestestwa wiem, że On zasługuje na to, abym ja oraz każdy z moich bliźnich zawierzył Mu całego siebie.

Tylko dlatego mogę wierzyć w Boga, że najpierw Bóg uwierzył we mnie. W Piśmie Świętym oraz w nauczaniu Kościoła ta wiara Boga w człowieka nazywana jest łaską bądź miłosierdziem. Ale uwaga: nasze wyobrażenia na temat łaski Bożej niekiedy są bardzo dalekie od prawdy. Bierze się to stąd, że zbyt rzadko nasze wyobrażenia o Bogu porównujemy z tym, co On sam nam objawił w Jezusie Chrystusie. Łaska Boża powinna nam kojarzyć się przede wszystkim z dobrym pasterzem, który szuka zagubionej owcy; z kochającym ojcem, który cierpi z powodu swego marnotrawnego syna i nie może się doczekać jego powrotu; z lekarzem i samarytaninem, który z miłością pochyla się nad człowiekiem trędowatym lub poranionym, i doprowadza go do zdrowia.

Moja wiara w Boga jest możliwa dlatego, że Bóg pierwszy uwierzył we mnie, mimo że jestem wobec Niego większym niewdzięcznikiem, niż to sobie uświadamiam. To właśnie wyraża tradycyjna formuła, że wiara w Boga jest łaską. Mianowicie łaską jest to, że mogę w Bogu szukać ratunku i że odnajduję w Nim kochającego Ojca; że mogę Mu zawierzyć siebie samego i ocalić swoją duszę, choćbym nawet się znalazł w sytuacji przekraczającej moją ludzką wytrzymałość. Tym bardziej łaską jest to, że właśnie w Bogu mogę szukać ochrony przed sobą samym, On bowiem ma moc wyzwolić mnie nawet z mojej grzeszności.

Z powyższego wynika, że miarą mojej wiary w Boga nie jest stan mojej świadomości, ale to, co zwykło się nazywać stanem mojej duszy. Choćby mówienie: "Panie, Panie!" napełniało mnie niewysłowioną słodyczą, choćbym mocą mojej wiary wyrzucał złe duchy, przenosił góry i czynił inne cuda, marna jest ona, jeśli nie przemienia mnie samego. Ale z drugiej strony: Choćby ogarnęły mnie takie ciemności, że nie odczuwam już nawet tego, że Bóg istnieje, nic mi to nie zaszkodzi, a może wręcz przyśpieszy moje duchowe dojrzewanie, jeśli tylko oburącz trzymam się prawa miłości, również wówczas, kiedy jest to niezgodne ze zdrowym rozsądkiem lub ponad moje siły. Nie wytrwałbym bowiem w takich sytuacjach w postawie prawdziwej miłości, gdybym obiektywnie nie był blisko Boga i gdyby On mnie nie umacniał.

Tutaj wtrąćmy radę dla człowieka niewierzącego, który nie wie jeszcze nawet tego, czy Bóg istnieje, chciałby jednak w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o Boga uniknąć zarówno nieuzasadnionej pewności, jak nieuzasadnionego agnostycyzmu. Otóż podstawową sprawą, kiedy pytamy o istnienie lub nieistnienie jakiegoś bytu, jest wybór odpowiedniej metody poszukiwania odpowiedzi. Kiedy zaczęto liczyć się z istnieniem bakterii, uświadomiono sobie, że problemu tego nie da się rozstrzygnąć bez skonstruowania odpowiednio doskonałego mikroskopu. Kiedy nie wiedziano, czy w układzie słonecznym istnieje Neptun, a po jego odkryciu, czy istnieje jeszcze Pluton, było rzeczą jasną, że potrzebne są coraz większe teleskopy.

Jaką metodę należy zastosować, kiedy ktoś nie wie jeszcze, czy istnieje Bóg? Otóż nie wystarczy zauważyć -- o czym wie każde dziecko -- że jest On niewidzialny. My nie tylko nie możemy Go zobaczyć, ale w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zająć wobec Niego pozycji z zewnątrz. "W Nim bowiem żyjemy, poruszamy się i jesteśmy" (Dz 17,28). On -- jak zauważa św. Augustyn -- jest bliższy mi niż ja sam sobie. Jeśli zatem Bóg istnieje (mówię teraz do człowieka niewierzącego), to wszelkie moje poszukiwanie Go dokonuje się bezpośrednio w Jego obecności.

Co z tego wynika? To przede wszystkim, że jałowe będzie moje szukanie Boga, jeśli interesuje mnie głównie pytanie o pierwszą przyczynę wszechrzeczy. Choćbym bowiem uzyskał absolutną pewność, że Bóg istnieje -- przypomnijmy spostrzeżenie św. Tomasza -- wciąż jeszcze byłbym człowiekiem niewierzącym. Jak do poszukiwań astronomicznych niezbędne są teleskopy, tak -- jeśli ja naprawdę chcę szukać Boga Prawdziwego -- muszę to czynić nie tylko intelektem, ale całą moją życiową postawą, poniekąd całym sobą, przede wszystkim poprzez oczyszczanie się ze zła oraz kształtowanie w sobie postawy miłości.

Jeśli zaś właśnie w ten sposób Go szukam, to niewątpliwie czynię to już w przestrzeni Jego łaski, nawet jeśli nie jestem jeszcze pewien Jego istnienia. Pan Jezus mówił o tym bardzo prosto: "Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą" (Mt 5,8). Z prawdy tej wynika, że nawet kiedy już Boga znalazłem i pokochałem Go całym sercem, nie wolno mi przestać Go szukać. Ostatecznie bowiem znajdę Go dopiero wówczas, kiedy zobaczę Go twarzą w twarz na życie wieczne.

Na koniec wspomnę o czymś, co dla nas w Bogu jest szczególnie fascynujące. Mianowicie Bóg dla każdego z nas jest Kimś Absolutnie Najbliższym. On kocha mnie bardziej niż ktokolwiek z moich najbliższych, na moim dobru zależy Mu daleko więcej niż mnie samemu. "Choćby mnie opuścili ojciec mój i matka, to jednak Pan mnie przygarnie" (Ps 27,10; por. Iz 49,15; Syr 4,10). To chyba oczywiste: przecież to Bóg uzdalnia nas do wzajemnej miłości, przecież z Niego to płynie, że dla różnych ludzi jestem kimś drogim, a również ja czuję się głęboko związany z moimi najbliższymi. To On również uzdalnia mnie do tego, że zależy mi na moim dobru. Z kolei to mój grzech jest przyczyną tego, że potrafię skrzywdzić nawet ludzi sobie najbliższych, a własnego dobra szukam w sposób absurdalny, mianowicie niszcząc siebie i innych.

Im więcej to wszystko sobie uświadamiam, tym więcej będzie mnie radowało przykazanie, że Boga muszę kochać z całej duszy, z całego serca, ze wszystkich sił i ze wszystkich myśli. Odkrywa ono najistotniejszą prawdę zarówno o Bogu, jak o nas samych oraz o rzeczywistości, w której Bóg nas umieścił. Logikę tego przykazania najwyraźniej można zobaczyć w świetle tego wydarzenia, które miało miejsce dwa tysiące lat temu: że Jednorodzony Syn Boży, będący jedno ze swym Przedwiecznym Ojcem, dla nas stał się jednym z nas i dał się ukrzyżować. Czy trzeba bardziej przekonującego dowodu, że Ten, który chce, abyśmy Go kochali z całej duszy i ze wszystkich sił, szuka bezinteresownie naszego dobra?

 

W JAKIM SENSIE BÓG JEST KIMŚ OSOBOWYM?

 

"Mam zbyt wzniosłe pojęcie o Bogu, żeby uznać, że jest On osobą. Wyobrażać Go sobie jako osobę to czynić Go kimś na obraz i podobieństwo człowieka. A przecież nie powinno się przypisywać Bogu naszych ludzkich ograniczeń. Można dopuścić osobowe wyobrażenia Boga u ludzi prostych oraz u początkujących na drodze wiary. Ale ludzie religijnie zaawansowani winni z takimi wyobrażeniami zerwać".

Kiedy człowiekowi, który głosi te poglądy, zwróciłam uwagę na to, że takiego Boga nie sposób kochać ani się do Niego modlić, odpowiedział, że naiwnością jest sądzić, iż Bóg słyszy i rozróżnia każdą z milionów i miliardów modlitw, jakie ludzie codziennie do Niego zanoszą.

Przypominają mi się wspaniałe teksty biblijne, w których syn Syracha wydobywa naiwność wyobrażeń, jakoby -- skoro jest nas na świecie tak wielu -- Bóg nie był w stanie zajmować się każdym z nas poszczególnie:

 
Nie mów: Ukryję się przed Panem
i któż z wysoka o mnie pamiętać będzie?
W wielkim tłumie nie będę rozpoznany
i czymże jest moja dusza w bezmiarze stworzenia? (Syr 16,17)
 

Kilka rozdziałów dalej syn Syracha ostrzega przed naiwnym przypuszczeniem, jakoby Bogu mogło nie starczyć uwagi na zauważenie wszystkich czynów każdego z nas:

 
Człowiek popełniając cudzołóstwo
mówi do swej duszy: Któż na mnie patrzy?
Wokół mnie ciemności, a mury mnie zakrywają,
nikt mnie nie widzi: czego mam się lękać?
Najwyższy nie będzie pamiętał moich grzechów!
-- Tylko oczy ludzkie są postrachem dla niego,
a zapomina, że oczy Pana,
nad słońce dziesięć tysięcy razy jaśniejsze,
patrzą na wszystkie drogi człowieka
i widzą zakątki najbardziej ukryte. (Syr 23,18n)
 

Owszem, autorzy natchnieni bardzo lękają się tego, że nasze modlitwy mogą do Boga nie dotrzeć, toteż w Biblii często słychać błaganie: "niech dojdzie do Ciebie moje wołanie!" Ale jeśli niekiedy tak się zdarza, że nasze modlitwy do Boga nie dochodzą, dzieje się tak nie dlatego, jakoby

 
słuch Jego był tak przytępiony,
by nie mógł usłyszeć.
Lecz wasze winy wykopały przepaść
między wami a waszym Bogiem;
wasze grzechy zasłoniły Mu oblicze
przed wami tak, iż was nie słucha. (Iz 59,1n)
 

Z listu Pani trudno wywnioskować, co rządzi myśleniem owego człowieka o Bogu: intuicja, że nie powinno się przypisywać Bogu naszych ludzkich ograniczeń, czy też decyzja, aby z naszych pojęć na temat Boga wyrzucić to wszystko, na co trudno się zgodzić naszej wyobraźni. Oba te paradygmaty są w jego myśleniu obecne, a przecież wykluczają się one wzajemnie. Myślenie Pani znajomego o Bogu może się rozwinąć w kierunku bardzo pożądanym albo zupełnie fałszywym -- w zależności od tego, która z tych dwóch fundamentalnych intuicji weźmie w nim górę.

Ale ocieram się już chyba o granice przyzwoitości, wypowiadając się na temat sytuacji duchowej osoby trzeciej. Wprawdzie starałem się mówić w taki sposób, żeby dotyczyło to raczej pewnego modelu postawy niż konkretnej osoby, niemniej od tej chwili będę się zastanawiał nad tajemnicą Boga osobowego, nie nawiązując już do poglądów Pani znajomego.

Otóż nasze pojęcia o tym, co to znaczy być osobą, kształtują się w nieustannym odniesieniu do tego, że my sami jesteśmy osobami. Jednakże osoba ludzka jest bytem skończonym. Być osobą -- w przypadku człowieka -- oznacza zawsze również być bytem oddzielonym od całego wszechświata, w tym również od innych bytów osobowych: ja jestem jedynie cząstką wszechbytu. Sądzić zaś, że Bóg jest kimś osobowym jako cząstka wszechbytu, choćby najdoskonalsza, to tyle samo co przenosić Boga Prawdziwego w sferę mitologü, co wyobrażać Go sobie jako jakąś istotę pozaświatową.

Te właśnie intuicje -- jakżeż słuszne! -- prowadzą niektórych ludzi do wyobrażeń panteistycznych oraz do odrzucenia Boga Osobowego. Jakżeż niesłusznie! Ludzie ci podjęli oczyszczanie swoich pojęć o Bogu, ale ich wyobraźnia jakby przestraszyła się i nie pozwala im tego procesu doprowadzić do końca. W rezultacie wyobrażają sobie Boga jako duchową plazmę, wszędzie obecną i bezosobową, która leży u podstaw wszystkiego, co istnieje, i która wyznacza człowiekowi kierunek duchowej drogi.

Nie zauważają, że zdegradowali w ten sposób Boga Prawdziwego do poziomu zasady kosmologicznej, człowiek zaś traci wówczas podstawy do wiary, iż pojawił się na tej ziemi z Jego miłości. Co więcej -- jeśli Bóg nie jest osobowy, to nasze bycie osobami jest kaprysem natury, który zaistniał -- nie wiadomo po co -- w wyniku koniecznego toczenia się bezosobowych praw bytu i równie bezsensownie zaniknie.

Nie da się jednocześnie odrzucać prawdy o Bogu osobowym i nie przyjmować płynących stąd konsekwencji. Jeśli zaś nie ma Boga osobowego, to wszelkie oazy sensu, jakim udało się wyrosnąć z bezosobowej nieskończoności, prędzej czy później zostaną pochłonięte przez ostateczny bezsens. Z tego właśnie powodu gwałtownie przeklinał zwolenników takiej filozofii Boga Zygmunt Krasiński -- tym gwałtowniej, że przez jakiś czas sam podzielał ich teorie:

"Oni chcą, by materia i duch jedno były; by zewnątrz świata, by za naturą nic już nie było, by organizm świata był Bogiem żyjącym na ciągłej przemianie, na ustawicznym umieraniu cząstek swoich. Przeklęci, przeklęci -- oni mnie pozbawili na czas długi uczucia piękności. A jeżeli to prawdą, żeśmy błaznami dni kilku, a potem prochem, gazem, infuzoriami idącymi się zrosnąć w jakie inne błazeństwo organiczne? A jeśli prawdą, że świat tylko nieśmiertelny, a wszystka cząstka jego śmiertelna, bez wiecznej indywidualności? Jeśli Bóg to otchłań tylko przemian bez końca, to wieczność śmierci i urodzin, to łańcuch nieskończony o pryskających ogniwach, to ocean, w którym każda fala wspina się, by kształt dostać, i opada natychmiast bez kształtu?" (List 31 do Konstantego Gaszyńskiego z 9 lutego 1836) "Tak, panteizm jest to rozpacz wyrozumowana, panteizm zatruł mi wiele wiar i dlatego, proszę Ciebie, nie ufaj jemu; czekaj lepiej w niepewności zgonu, niż żebyś miał uwierzyć w tak okropną i suchą pewność" (List 35 z 12 czerwca 1836).

Mentalność współczesna jest jednak podejrzliwa. Czy Krasiński -- pytamy natychmiast -- nie myśli tu życzeniowo? Zgoda, że jeśli Bóg jest bezosobowy, to nie ma miejsca na nieśmiertelność ani na żaden sens ostateczny. Zgoda, że w człowieku -- a przynajmniej w niektórych ludziach -- jest pragnienie nieśmiertelności. Ale z tego nie wynika jeszcze, że Bóg naprawdę jest osobowy, zaś człowiek zachowa na zawsze swą odrębność i niepowtarzalność.

Przypatrzmy się jednak nie temu, co byśmy chcieli, ale temu, co jest. Otóż wielu z nas nosi w sobie intuicję życia nieautentycznego, powierzchownego, oraz życia autentycznego, głęboko wkorzenionego w rzeczywistość. Intuicję tę mają często również ci spośród nas, którzy sami żyją niestety powierzchownie. I tak dziwnie się składa, iż powierzchowne życie zawsze polega na tym, że człowiek żyje, "jak to mu samo leci" a jego postępki stanowią wypadkową unoszących go chętek i namiętności. Człowiek powierzchowny nie jest zresztą przeciwnikiem dobra. Niekiedy ogarnia go życzliwość do całej wręcz ludzkości, trudno mu tylko kochać konkretnego człowieka.

Dlaczego jest właśnie tak? Dlaczego tak się dzieje, iż nasze życie zyskuje na autentyczności poprzez postawę rozumną, poprzez to, że jestem panem samego siebie, poprzez miłość okazywaną konkretnym ludziom?

Spójrzmy uważnie na ten potrójny prymat w naszym życiu: na prymat rozumu nad materią, prymat wolności nad koniecznością, prymat tego, co konkretne, nad tym, co powszechne. Czyż nie świadczy to o naszym pochodzeniu od Kogoś Osobowego? Gdyby ostatecznym fundamentem rzeczywistości była jakaś transcendencja bezosobowa, rzeczywistość przedstawiałaby się zupełnie inaczej -- nasza rozumność, wolność i miłość w ostatecznym wymiarze byłyby czymś złudnym.

Wydaje się, że odsłoniliśmy w ten sposób główną przyczynę naszych zarówno mitologicznych, jak panteistycznych wyobrażeń o Bogu. Po prostu im mniej autentyzmu w naszej rozumności, wolności i miłości, tym trudniej jest nam wierzyć autentycznie w Boga Prawdziwego. Krótko mówiąc: pytanie, czy Bóg jest kimś osobowym, powinno się zgłębiać nie tylko teoretycznie, ale przede wszystkim przez całe swoje bycie osobą w wymiarze intelektualnym, moralnym i religijnym.

Kim jednak jest Bóg Prawdziwy, skoro nie jest On najdoskonalszą cząstką wszechbytu ani jakąś istotą pozaświatową, ale też nie jest bezosobową duchową plazmą, przenikającą i podtrzymującą wszystko, co istnieje? Jako chrześcijanie, odpowiedzi na takie pytania szukamy przede wszystkim w Piśmie Świętym.

"W Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy" (Dz 17,38) -- a więc nie jest On istotą pozaświatową. Zarazem jednak, jak modli się Salomon w dniu konsekracji Świątyni, "niebo i niebiosa najwyższe nie mogą Cię objąć" (1 Krl 8,27) -- a więc Wszechobecny jest zarazem transcendentny wobec wszystkiego, co stworzył. Bóg jest oddzielony od stworzenia przepaścią swojej nieskończoności: "O głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi!" (Rz 11,33) A przecież jest On bliższy stworzeniu niż ono samo sobie: "Jeszcze nie mam słowa na języku, a Ty, Panie, już znasz je w całości. Ty ogarniasz mnie zewsząd i kładziesz na mnie swą rękę" (Ps 139,4n). Co więcej, "sama ciemność nie jest ciemna dla Ciebie!" (Ps 139,12)

O tej transcendentnej wszechobecności Boga oraz o Jego immanentnej odrębności od stworzeń trafnie pisał Krasiński: "my, choć wolni, jednak nie zewnątrz Niego, ale w Nim samym żyjem. On wszystko oblewa, On wszystkim, a zarazem sobą! On nie żadną cząstką, jak każden z nas -- cokolwiek się stanie, to w Nim się staje, On już wyżej, On już dalej, On głębiej od tego!" (List 344 do Delfiny Potockiej z 22 maja 1844)

Przede wszystkim jednak Bóg kocha. "Miłujesz wszystkie stworzenia i żadnym się nie brzydzisz. Bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił" (Mdr 11,24). Tę swoją miłość Bóg posunął dosłownie do szaleństwa: "Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" (J 3,16). Ta prawda o Bogu stanowi dla nas nieustanne wezwanie: "Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością. W tym objawiła się miłość Boga ku nam, że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat, abyśmy życie mieli dzięki Niemu. W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy. Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować" (1 J 4,7-11).

Zatem nie ma co do tego wątpliwości: Nie można być chrześcijaninem, nie wierząc w Boga osobowego.

CZY W RÓŻNYCH RELIGIACH WYZNAWANY JEST TEN SAM BÓG?

 

"Mam zbyt wzniosłe pojęcie o Bogu, żeby uznać, że jest On osobą. Wyobrażać Go sobie jako osobę to czynić Go kimś na obraz i podobieństwo człowieka. A przecież nie powinno się przypisywać Bogu naszych ludzkich ograniczeń. Można dopuścić osobowe wyobrażenia Boga u ludzi prostych oraz u początkujących na drodze wiary. Ale ludzie religijnie zaawansowani winni z takimi wyobrażeniami zerwać".

Kiedy człowiekowi, który głosi te poglądy, zwróciłam uwagę na to, że takiego Boga nie sposób kochać ani się do Niego modlić, odpowiedział, że naiwnością jest sądzić, iż Bóg słyszy i rozróżnia każdą z milionów i miliardów modlitw, jakie ludzie codziennie do Niego zanoszą.

Najpierw zastanówmy się, co kryje się za poglądem, że to mało ważne, jak kto wierzy w Boga. Trudno nie zauważyć, że jest to podana w białych rękawiczkach, skrajnie pesymistyczna teza, jakoby prawda o Bogu była dla nas zupełnie niedostępna. Otóż tezy tej do tego stopnia nie da się pogodzić z wiarą chrześcijańską, że trzeba wybrać: albo jestem wyznawcą tej tezy, albo jestem chrześcijaninem; albo sądzę, że o Bogu niczego pewnego wiedzieć nie można, albo wierzę, że Bóg naprawdę objawił się w Jezusie Chrystusie.

Pogląd, że to wszystko jedno, jak kto wierzy w Boga, chyba po raz pierwszy w dziejach został sformułowany osiemnaście wieków temu. Wyrósł on ze zdumienia pogan, iż chrześcijanie gotowi są raczej dać się zabić, niż wziąć udział, choćby tylko formalnie, w kulcie ich bogów. Przecież -- krytykował chrześcijan za tę postawę Celsus, żyjący w II wieku po Chr. bardzo inteligentny i wnikliwy polemista antychrześcijański -- "nie ma żadnej różnicy, czy nazwiemy Boga Zeusem, jak robią Grecy, czy nadamy Mu inne imię, używane przez Egipcjan albo mieszkańców Indii".

Wypowiedź Celsusa cytuje Orygenes w swoim niezwykle cennym dziele, które poświęcił w całości polemice z tym filozofem. Jakżeż -- odpowiada Orygenes -- moglibyśmy się zgodzić na utożsamienie Boga prawdziwego z Zeusem, skoro z postacią tego greckiego boga związane są różne uwłaczające Bogu prawdziwemu opowieści mityczne? Bóg prawdziwy jest zupełnie inny niż Zeus i zupełnie inne są Jego obyczaje!

"Z imieniem Zeusa kojarzy się od razu syn Kronosa i Rei, mąż Hery, brat Posejdona, ojciec Ateny i Artemidy, uwodziciel własnej córki Persefony. (...) Toż to wielka samowola nadać komuś imię Zeusa, a równocześnie głosić, że nie jest on synem Kronosa i Rei. (...) Tymi argumentami będziemy bronić chrześcijan, którzy wolą ponieść śmierć, niż nazwać Boga imieniem Zeusa albo nadać Mu imię wywodzące się z innego języka. Chrześcijanie nazywają Go albo w sposób nieokreślony Bogiem, albo też do tej nazwy dodają: Stworzyciel wszystkich rzeczy, który stworzył niebo i ziemię i który posłał do ludzi określonych mędrców" (Przeciw Celsusowi 1,25).

Jak widzimy, Orygenes wykazuje tu podobną stanowczość, z jaką pogański kult bogów odrzucany był zarówno w Starym Testamencie, jak przez Apostołów. "Wszyscy bogowie pogan to ułuda, a Pan uczynił niebiosa" -- powiada starotestamentalny mędrzec (1 Krn 16,26). Przyłączając się do tej tezy, Apostoł Paweł idzie krok dalej, twierdzi mianowicie, że w kulcie pogańskim ludzie oddają cześć demonom: "Wiemy dobrze, że nie ma na świecie ani żadnych bożków, ani żadnego boga prócz Boga jedynego. A choćby byli na niebie i na ziemi tak zwani bogowie -- jest zresztą mnóstwo takich bogów i panów -- dla nas istnieje tylko jeden Bóg, Ojciec, od którego wszystko pochodzi i dla którego my istniejemy, oraz jeden Pan, Jezus Chrystus, przez którego wszystko się stało i dzięki któremu także my jesteśmy. (...) Czy sam bożek jest czymś? Ależ właśnie to, co ofiarują poganie, demonom składają w ofierze, nie Bogu" (1 Kor 8,4-6; 10,19n).

Odrzucając stanowczo wszelkie bałwochwalstwo, Apostoł Paweł głosi zarazem, że poganie zdolni są przecież rozpoznać Boga prawdziwego i oddawać Mu cześć: "To bowiem, co o Bogu można poznać, jawne jest wśród nich, gdyż Bóg im to ujawnił. Albowiem od stworzenia świata niewidzialne Jego przymioty, wiekuista Jego potęga oraz bóstwo, stają się widzialne dla umysłu przez Jego dzieła" (Rz 1,19n). Jeśli mimo to poganie czczą bożków, dzieje się tak wskutek ich grzechów, które odbierają im zdolność orientacji w sprawach ostatecznych: "przez nieprawość nakładają oni prawdzie pęta" (Rz 1,18). W rezultacie, "prawdę Bożą przemienili oni w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć i służyli jemu, zamiast służyć Stwórcy" (Rz 1,25).

W Dziejach Apostolskich opisane jest konkretne spotkanie Pawła z poganami, w którym Apostoł odwołuje się do tej właściwej każdemu człowiekowi zdolności poznania Boga. "Oglądając wasze świętości jedną po drugiej -- przemawiał Paweł na Areopagu -- znalazłem też ołtarz z napisem: <Nieznanemu Bogu>. Ja wam głoszę to, co czcicie, nie znając" (Dz 17,23). Następnie Apostoł podkreśla dwie cechy prawdziwego Boga, których brak pogańskim bożkom: jest On Stwórcą i Panem nieba i ziemi oraz w niczym nie jest zależny od nas ani od naszego kultu.

Zatem również poganie mogą jakoś poznać prawdziwego Boga. Jednakże, jak napisał pod sam koniec II wieku Tertulian, "poznają Go tylko z daleka, a nie z bliska" (O widowiskach 2). Toteż nigdy nie jest tak, żeby nie potrzebowali już Ewangelii. Przecież dopiero przez Jezusa Chrystusa możemy zbliżyć się do Boga jako do naszego Ojca, który ogarnia nas swoim Duchem Świętym, abyśmy się stali braćmi Jednorodzonego Syna Bożego i Jego dziećmi. Dopiero takie poznanie Boga dokonuje w nas zbawienia to znaczy przemienia nas i oczyszcza z naszych grzechów. To właśnie o tym poznaniu mówił Pan Jezus: "Nikt nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić" (Mt 11,27).

Wszystkie te trzy prawdy biblijne ostatni sobór poddał pogłębionej refleksji. Przypomniał nawet o niebezpieczeństwie bałwochwalstwa, chociaż jego sakralne odmiany prawie już zanikły. "Nieraz jednak ludzie, zwiedzeni przez Złego -- tu sobór powtarza całe frazy z Listu do Rzymian -- znikczemnieli w myślach swoich i prawdę Bożą zamienili w kłamstwo, służąc raczej stworzeniu niż Stworzycielowi, albo też, żyjąc i umierając na tym świecie bez Boga, narażeni są na rozpacz ostateczną" (KK 16). Szczególnie zaś widoczna postać współczesnego bałwochwalstwa polega na tym, że "wielu ludzi, przeceniając postęp nauk przyrodniczych i technicznych, skłania się do bałwochwalczej poniekąd czci rzeczy doczesnych, stając się raczej ich sługami niż panami" (DA 7).

Gruntownego odnowienia doczekała się na ostatnim soborze nauka objawiona, że prawda Słowa Bożego "oświeca każdego człowieka na ten świat przychodzącego" (J 1,9). "Od pradawnych czasów aż do naszej epoki -- czytamy w Deklaracji o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich -- znajdujemy u różnych narodów jakieś rozpoznanie owej tajemniczej mocy, która obecna jest w biegu spraw świata i wydarzeniach ludzkiego życia; nieraz wręcz uznanie Najwyższego Bóstwa lub nawet Ojca".

Sobór przypomina ponadto, że poganami nie są Żydzi: wyznają oni Boga prawdziwego, który objawił się przez Abrahama, Mojżesza i proroków. Nawet o muzułmanach nie da się po prostu powiedzieć, że są poganami, gdyż przechowują oni wiarę Abrahama i w tej wierze "oddają cześć Jedynemu Bogu, żywemu i samoistnemu, miłosiernemu i wszechmocnemu Stwórcy nieba i ziemi" (DRN 3).

Wzywając do szacunku wobec różnych religii i wobec wszystkiego, co jest w nich prawdziwe, sobór zarazem stanowczo odcina się od fałszywej tezy, jakoby wszystkie religie były sobie równe. Przestalibyśmy być chrześcijanami, gdybyśmy się wyparli naszej wiary, że dopiero w Jezusie Chrystusie człowiek może otrzymać pełny przystęp do Przedwiecznego Ojca. Toteż nawet we wspomnianym dokumencie o religiach niechrześcijańskich sobór nie próbuje dyskretnie przemilczeć tego, że Kościół z natury swojej czuje się misyjny i chciałby się dzielić wiarą w Chrystusa ze wszystkimi: "Kościół katolicki nie odrzuca nic z tego, co w owych religiach jest prawdziwe i święte. Ze szczerym szacunkiem odnosi się do owych sposobów działania i życia, do owych nakazów i doktryn, które chociaż w wielu wypadkach różnią się od zasad przez niego wyznawanych i głoszonych, nierzadko jednak mają w sobie promień owej Prawdy, która oświeca wszystkich ludzi. Głosi jednak i obowiązany jest głosić bez przerwy Chrystusa, który jest Drogą, Prawdą i Życiem, w którym ludzie znajdują pełnię życia religijnego i w którym Bóg wszystko z sobą pojednał" (DRN 2).

Musimy jednak zrozumieć, że wyznawcy innych religii czują się nieraz zagrożeni tą naszą postawą. Niekiedy wprost posądzają nas o to, że deklarowany przez nas szacunek dla innych religii jest podstępem i ma znaczenie czysto taktyczne. Tym więcej powinniśmy się troszczyć o to, żeby nasz szacunek dla prawdy i dobra u innych był rzetelny. A również o to, żeby do wiary w Chrystusa zapraszać rzetelnie, odcinając się od wszelkiej manipulacji, podstępu czy wykorzystywania jakiejkolwiek swojej wyższości. Po prostu duch misyjny przemieniłby się w ducha czysto ziemskiej propagandy, gdybyśmy chcieli przyciągać ludzi do Chrystusa za pomocą środków moralnie wątpliwych.

Warto jeszcze wspomnieć o spojrzeniu, które dopiero w naszym pokoleniu zaczyna się rozpowszechniać: że dla niektórych wyznawców religii niechrześcijańskich droga do Chrystusa może iść poprzez coraz większe wgłębianie się w te światła Boże, jakie już teraz w tych religiach się znajdują. Ufam, że spojrzenie to płynie z Ducha Świętego, choć z pewnością łatwo je przemienić w efektowną, lecz zwodniczą formułę która może skutecznie niszczyć w nas ducha misyjnego. W każdym razie bardzo prawdziwe wydaje mi się to, co powiedziała na ten temat Matka Teresa z Kalkuty w swoim wywiadzie z 4 grudnia 1989 roku dla nowojorskiego czasopisma Time (podaję za "Biuletynem Specjalnym" z 16 grudnia):

"-- Co Matka sądzi o hinduizmie?
-- Kocham wszystkie religie, ale jestem zakochana w swojej własnej.
-- Ale powinni oni kochać także Jezusa?
-- Oczywiście. Jeśli pragną pokoju, jeśli pragną radości, niech znajdą Jezusa. Jeśli ludzie stają się lepszymi hinduistami, lepszymi muzułmanami, lepszymi buddystami, rośnie tam coś jeszcze. Zbliżają się coraz bardziej i bardziej do Boga. Kiedy się zbliżają, muszą wybierać".

Co do modlitw w Asyżu, o które Pan pyta, wystarczy zwrócić uwagę na to, że nie były one zanoszone wspólnie, ale każda z grup religijnych modliła się we własnej wspólnocie i zgodnie z własnymi przekonaniami i tradycjami. Natomiast Jan Paweł II starannie podkreślił w swoim przemówieniu tożsamość religijną swoją własną i swoich współwyznawców. Zresztą niech Pan sam to osądzi:

"Pragnę wyrazić -- mówił wtedy papież -- moje uczucia jako brat i przyjaciel, ale także jako ten, który wierzy w Jezusa Chrystusa i w Kościół katolicki, i który jest pierwszym świadkiem wiary w Niego. (...) Wyznaję, że podobnie jak wszyscy chrześcijanie jestem przekonany, iż w Jezusie Chrystusie, Zbawicielu wszystkich, znajduje się prawdziwy pokój, <pokój tym, którzy są daleko i pokój tym, którzy są blisko> (Ef 2,17). (...) To moja wiara sprawiła, że w duchu głębokiej miłości i szacunku zwróciłem się do was, przedstawiciele Kościołów chrześcijańskich, Wspólnot kościelnych i Religii świata. (...) Forma i treść naszych modlitw są bardzo różne i nie ma mowy o tym, by je sprowadzać do wspólnego mianownika. Ale w tym zróżnicowaniu może odkryliśmy na nowo, że -- jeśli chodzi o problem pokoju i jego związek z zaangażowaniem religijnym -- jest jednak coś, co nas łączy. (...) Ja zaś pokornie powtarzam to, o czym jestem przekonany: pokój nosi imię Jezusa Chrystusa".

TRUDNY DIALOG Z EKSPANSYWNYM HINDUIZMEM I BUDDYZMEM
 

Problem religii dalekowschodnich stawał przede mną wielokrotnie podczas mojej służby kapłańskiej. Należę zapewne do pierwszego pokolenia polskich księży, które z problemem tym spotkało się realnie w swojej codziennej pracy duszpasterskiej. Na studiach nie otrzymaliśmy jeszcze żadnego przygotowania w tym kierunku. Moje konkretne spotkania z ludźmi i religiami Dalekiego Wschodu pozwoliły mi zrozumieć, że wzrastająca obecność u nas duchowości hinduskiej i buddyjskiej jest zjawiskiem bardzo zróżnicowanym i niejednoznacznym. Zdecydowanie jednak nie czuję się dostatecznie zorientowany, żeby móc wygłaszać na ten temat jakieś sądy ogólne. Chciałbym jedynie podzielić się paru osobistymi spostrzeżeniami na ten temat. Wszelkie zaś zdania, które będą miały postać sądów ogólnych, proszę traktować jako czysto prywatną opinię.

Tylko jeden raz w życiu zdarzyło mi się przygotowywać do chrztu rodowitego Azjatę, wychowanego w religii buddyjskiej. Bardzo zależało mi na tym, żeby chrzest nie był dla niego zmianą religii. "Przez chrzest -- tłumaczyłem mu -- zacznie się twój osobisty i nierozerwalny związek z Chrystusem, który żyje i szuka każdego z nas poszczególnie. Uważam, że z twojego buddyzmu powinieneś zachować jak najwięcej. Odrzuć z niego tylko to, co mogłoby cię oddalać od Chrystusa. Jest rzeczą możliwą, że twój chrzest pomoże ci odkryć buddyzm na nowo, jako coś głębszego, niż dotychczas sądziłeś. Chrystus jednak żywy Chrystus, nie jakaś idea Chrystusa -- niech będzie dla ciebie wszystkim. Z nim będziesz mógł się realnie spotykać poprzez Pismo Święte i sakramenty. Jego będziesz mógł coraz głębiej poznawać poprzez uczestnictwo we wspólnocie Kościoła".

To, że Chrystus jest dla mnie wszystkim, kształtuje cały mój stosunek do religii niechrześcijańskich. Moim zdaniem fałszywy jest ten odruch obronny niektórych chrześcijan, który każe pomniejszać wartości duchowe innych religii. Chrystus, Syn Boży, przez którego świat istnieje, z pewnością nie jest wrogiem żadnej autentycznej wartości. Wprawdzie na mojej własnej drodze duchowej nie dane mi było, jak dotychczas, czerpać z religijnego doświadczenia Dalekiego Wschodu, bez trudu jednak wyobrażam sobie takie wejście w te doświadczenia, które będzie całe prześwietlone wiarą w Chrystusa. Dodam na wszelki wypadek, że przez wiarę w Chrystusa rozumiem nie jakieś subiektywne przeświadczenia o swojej bliskości z Chrystusem, ale przybliżanie się do Niego, który żyje i daje się nam w ustanowionym przez siebie Kościele.

Jak z perspektywy mojej wiary w Chrystusa jawi mi się obecna popularność duchowości i kultów dalekowschodnich? Widzę w niej zarówno wielką szansę, jak wielkie zagrożenie, przy czym w znacznym stopniu od nas zależy, żeby urzeczywistniało się raczej to pierwsze niż to drugie. Ponieważ zaś chwasty rodzą się same, pożyteczne zaś rośliny nie wyrosną bez naszej pracy, łatwiej -- niestety -- o to, żeby nasze wzajemne kontakty rozwijały się w sposób zły niż w sposób dobry.

Zacznijmy od tego, że obie strony zupełnie inaczej oceniają stan faktyczny, a nie ma powodów podejrzewać tu którąś ze stron o brak dobrej woli. A zatem w polskich środowiskach buddyjskich i hinduistycznych dostrzega się przede wszystkim to, że wielu swoim adeptom pozwoliły one po raz pierwszy zetknąć się poważnie z wielkim doświadczeniem duchowym -- pochodzą oni bowiem z rodzin niewierzących lub religijnie obojętnych a niekiedy w ogóle nie są ochrzczeni. Dla niektórych z nich -- podkreślają przedstawiciele tych środowisk -- fascynacja buddyzmem lub hinduizmem była etapem w drodze do chrześcijaństwa. I to jest oczywiście prawda.

Z kolei przedstawiciele Kościoła zauważają głównie porzucanie wiary w Chrystusa, jakie się dokonuje pod wpływem wejścia w krąg jakiejś duchowości dalekowschodniej. Niekiedy towarzyszy temu otwarta wrogość wobec duchowych tradycji chrześcijaństwa. Częściej chyba odstępstw od Chrystusa, zamknięciu się na Jego naukę i sakramenty, towarzyszy deklaratywne przyznawanie się do Niego, ze starannym zaznaczeniem jednak, że ani nie jest On Jednorodzonym Synem Bożym, ani Jego misja nie dotyczy całej ludzkości.

W środowiskach hinduistycznych i buddyjskich nie ma zapewne dostatecznej świadomości tego, jak głęboko nas chrześcijan postawa taka rani. Dla nas Chrystus jest wszystkim. Kiedy ktoś od Niego odchodzi, musimy oczywiście uszanować tę jego decyzję, ale nie można od nas żądać tego, żebyśmy udawali, iż się tym nie przejmujemy i że to nas nie boli dotkliwie. Nie możemy też udawać, że jest nam miło, kiedy ktoś mówi o Chrystusie rzeczy, które w naszych uszach brzmią jak bluźnierstwo. Nawet jeśli to mówi w dobrej woli. Jeśli ktoś nie wierzy w Chrystusa ani Go nie szuka, wolelibyśmy, żeby uszanował raczej milczeniem Tego, który dla nas jest wszystkim.

Zauważmy jednak od razu drugą stronę. Przecież również z naszych katolickich środowisk niejedna wrogość i niejeden brak delikatności emanuje w kierunku dynamicznie rozwijających się grup hinduistycznych i buddyjskich. Wrogość rodzi wrogość, a następnie obie wrogości wzajemnie się wzmacniają. Otóż wrogość nigdy nie jest właściwą postawą wobec żywych ludzi. Wrogość zamyka na racje drugiej strony, a stan żywego napięcia, z którego mogą rodzić się również rzeczy dobre, rozładowuje poprzez wygodne i zaślepione demonizowanie strony przeciwnej.

Toteż pierwszą rzeczą, na którą musimy się zdobyć my, katolicy, wobec budzącej naszą troskę i niepokój popularności religii dalekowschodnich, jest wyzbycie się wszelkiej wrogości. Zatrzymywać ludzi przy Chrystusie za pomocą wrogości do kogokolwiek to największy absurd religijny, jaki w ogóle da się pomyśleć. Chrystus jest tylko tam, gdzie jest miłość. Pragmatycznie zaś rzecz biorąc, nasza wrogość będzie zamykała drugą stronę na zobaczenie i uznanie naszych racji. A przecież są to w ogromnej większości ludzie dobrej woli, zaś propagowana przez nich duchowość nie wyklucza radykalnie wiary w Chrystusa.

Spróbuję wyliczyć najważniejsze z naszych racji, które -- jestem głęboko o tym przekonany -- już dawno dotarłyby do naszych środowisk buddyjskich i hinduistycznych, gdybyśmy umieli je przedstawiać w duchu życzliwości i z gotowością wsłuchiwania się w ich z kolei racje. O tym, co najważniejsze -- o tym, kim jest dla nas Chrystus oraz jak ciężko przeżywamy każde odejście od Niego -- już powiedziałem. Wielokrotnie słyszałem zapewnienia z tamtej strony, że duchowość hinduska i buddyjska nie odciąga od Chrystusa, jeśli ktoś w Niego wierzy. Ufając tym zapewnieniom, my, katolicy, oczekiwalibyśmy praktycznego zauważenia, że zaangażowanie się w tę duchowość dość często bywa przyczyną porzucenia wiary w Chrystusa. Byłoby uproszczeniem twierdzić, że w wyniku tego zaangażowania ujawnia się jedynie brak wiary, której od dawna już nie było. Tak na pewno się zdarza, ale zdarza się również i tak, że w wyniku fascynacji egzotyczną tradycją duchową odchodzą od Chrystusa ludzie dotychczas gorliwie wierzący.

Krótko mówiąc, my, katolicy, oczekiwalibyśmy tego, żeby duchowość hinduska i buddyjska naprawdę, a nie tylko w gołosłownych deklaracjach, nie odciągała od Chrystusa. Oczekiwalibyśmy przynajmniej tego, żeby atmosfera tych wspólnot wolna była od wrogości wobec chrześcijaństwa. Ale też bądźmy konsekwentni i nie przyczyniajmy się do pojawiania się tej wrogości. Nie tylko w deklaracjach, ale naprawdę.

Szczególną uwagę -- obustronnie -- powinniśmy zwrócić na to, co mówimy wzajemnie o sobie. Zarazem konieczna jest pewna doza wzajemnej wyrozumiałości. I jednym bowiem, i drugim może się zdarzyć, że mówiąc w dobrej woli o nauce i duchowości drugiej strony dokonamy jakiegoś przeinaczenia. Są jednak rzeczy, które nigdy zdarzać się nie powinny, bo są po prostu nieprawdziwe. Na przykład w publicystyce hinduistycznej i buddyjskiej pojawiają się twierdzenia, jakoby Ewangelie i starożytni chrześcijanie głosili lub dopuszczali wiarę w reinkarnację, albo jakoby Chrystus był adeptem hinduizmu, zaś apostołowie zniekształcili rzekomo czysto hinduski sens Jego nauki. Nie jedyny to, niestety, wypadek głoszenia tez jawnie fałszywych. Kolportuje się na przykład bluźniercze wymysły jako odkryte rzekomo w klasztorach tybetańskich pierwotne teksty Ewangelii. Sam jestem właścicielem dwóch takich kuriozów.

Wiem oczywiście, że żaden z moich znajomych, którzy są wyznawcami lub sympatykami religii dalekowschodnich, nie ma z tym nic wspólnego. Zjawiska te współkształtują jednak ogólny obraz, jaki niektórzy katolicy mogą sobie wytworzyć na temat wchodzenia Dalekiego Wschodu w nasze życie duchowe. Obraz ten współkształtuje również działalność niektórych sekt, które zapewne mają niewiele wspólnego z autentycznym hinduizmem czy buddyzmem. Niemniej, kiedy nie tylko słyszy się o różnych rzeczach, ale kiedy i samemu widzi się, że siedemnastolatek po swoim hinduskim nawróceniu skutecznie dezorganizuje życie swojej rodziny, zaś jego mistrz duchowy prośby o przywołanie go do porządku traktuje jedynie jako dowód duchowej tępoty albo że jakiś wyznawca świadomości Kriszny porzuca żonę i dziecko, bo chce się pełniej oddać życiu duchowemu -- wywiera to oczywiście jakiś wpływ na nasz ogólny obraz hinduizmu i buddyzmu.

Mówię o tym wszystkim nie po to, żeby wystawiać jakieś rachunki. Tym bardziej nie zamierzam usprawiedliwiać wrogości, jaka się pojawia po stronie katolickiej przeciwko entuzjastom duchowości dalekowschodniej. Wrogość skierowana przeciwko ludziom nigdy nie jest usprawiedliwiona. Próbuję jedynie pokazać, że nasze lęki przed ekspansją duchowości dalekowschodniej mają swoje źródło nie tylko w naszym obskurantyzmie czy nietolerancji. Przedstawiciele otwartych i głębokich nurtów hinduizmu i buddyzmu zdołają być może znaleźć jakiś sposób na to żeby w wymiarze dla nas dostrzegalnym odciąć się od intelektualnego szalbierstwa i duchowego sekciarstwa, które dzieje się niekiedy w imię duchowości Dalekiego Wschodu. A osiągnęlibyśmy wręcz szczyt naszych marzeń, gdyby zechcieli wczuwać się w nasz punkt widzenia. Może wówczas łatwiej byłoby im korygować nas po bratersku w zakresie tych grzechów, które my przeciwko nim popełniamy, a nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Czy z kolei jednak my, katolicy, zechcemy wczuwać się w punkt widzenia żyjących wśród nas buddystów i hinduistów, również tych, którzy porzucili wiarę chrześcijańską? Osobiście wiele się spodziewam po tych środowiskach katolickich, które pragną otwierać się na skarby duchowości dalekowschodniej, trzymając się oburącz Chrystusa, Jednorodzonego Syna Bożego, i w pełnej wierności nauce Kościoła. Mam kilku przyjaciół, którzy realizują taką postawę, i wydaje mi się, że praca duchowa, jaką wykonują, ma znaczenie nie tylko dla nich samych, ale również dla Kościoła.

 

PO CO PANU BOGU NASZE DZIĘKCZYNIENIA?

 

Trudno mi zrozumieć potrzebę modlitwy dziękczynnej. Rozumiem obowiązek wdzięczności wobec rodziców czy wobec innych ludzi, którzy nam świadczyli dobro. Oni się dla nas poświęcali, kiedy byliśmy zdani na ich opiekę lub kiedy byliśmy w jakiejś potrzebie. Z kolei my staramy się im pomóc, kiedy oni tego potrzebują. Ale wdzięczność wobec kogoś, kto nie potrzebuje mojej pomocy? Chyba że ten ktoś jest tak małostkowy, że sobie tego życzy, bo lubi, żeby mu dziękowano. Ale Pana Boga nie można podejrzewać o małostkowość. O co więc chodzi w modlitwie dziękczynienia?

Około roku 1960 odwiedził nasz klasztor w Poznaniu jeden z współpracowników ojca Dominika Pire, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, i opowiadał o prowadzonych przez tego dominikanina wioskach dla uchodźców. Utkwiło mi w pamięci, jak skarżył się na kłopoty z nauczeniem niektórych mieszkańców tych wiosek poszanowania ofiarowanych im mieszkań i przedmiotów. Wchodzi na przykład ten pan do jednego z mieszkań i widzi, że jedno z dzieci siedzi na nowiuteńkim kocu i dwoje innych ciągnie je po podłodze, a dzieje się to na oczach rodziców, którzy tej zabawie jeszcze przyklaskują.

Na przykładzie tej sceny wyraźnie widać, że można być niewdzięcznym również wobec kogoś, kto prawdopodobnie nigdy nie będzie potrzebował mojej pomocy. Bo niewdzięcznością jest również marnowanie otrzymanych darów, a także używanie ich niezgodnie z intencją ofiarodawcy.

Odnieśmy tę intuicję do dziękczynienia należnego Bogu. Z całą pewnością Pan Bóg nie potrzebuje naszych podziękowań, natomiast prawidłowo ukształtowana postawa dziękczynienia będzie nas chroniła przed marnowaniem oraz nadużywaniem Bożych darów. Weźmy przykład najprostszy z możliwych: dziękujemy Bogu za spożyty posiłek. Ale czy to moje dziękczynienie może być Bogu miłe, jeśli w gruncie rzeczy nie był to posiłek, tylko obżarstwo? Albo jeśli jestem jak ten ewangeliczny bogacz, który z Łazarzem nie umie podzielić się nawet okruchami, spadającymi mu ze stołu? Albo jeśli, pokrzepiony tym posiłkiem, zabiorę się teraz do czegoś złego.

Możemy zatem już sformułować dwa pierwsze ustalenia na temat modlitwy dziękczynnej. Po pierwsze, nie powinna ona ograniczać się do słów, bo w takim przypadku będzie tylko pseudomodlitwą, o której czytamy w Księdze Izajasza: "Lud ten sławi Mnie tylko wargami, a jego serce jest z dala ode Mnie" (29,13). Modlitwa dziękczynna jest tym prawdziwsza, im prawdziwiej przyjmujemy dary, za które Bogu dziękujemy.

Po wtóre: Wyrażenie, że Pan Bóg pragnie naszej modlitwy dziękczynnej, tylko wówczas jest prawdziwe, jeśli chcemy w ten sposób podkreślić, że On nas kocha i zależy Mu na naszym dobru. Naszymi pochwałami i dziękczynieniami nie uczynimy Go przecież szczęśliwszym ani nie sprawimy, że będzie lepszy, niż jest, bo jest On nieskończenie szczęśliwy i nieskończenie dobry. To nam potrzebna jest nasza modlitwa dziękczynna, z jej pomocą otwieramy się pełniej na bezinteresowną miłość Boga do nas i uczymy się przyjmować dary Boże zgodnie z zamysłem Dawcy.

Przejdźmy do spostrzeżenia trzeciego. Pismo Święte na kilka różnych sposobów zwraca uwagę na to, że świadomość, jak bardzo Bóg nas obdarza, powinna nas mobilizować do miłości bliźniego. "Darmoście wzięli, darmo dawajcie" (Mt 10,8). Ojcowie Kościoła odnosili te słowa Chrystusa Pana nie tylko do naszej powinności dzielenia się dobrami duchowymi. Kiedy pamiętam o tym, że również dobra materialne, nawet te, na które ciężko pracowałem, w ostatecznym wymiarze są darem Bożym, łatwiej mi dzielić się nimi z bardziej potrzebującymi ode mnie.

Świadomość, że wszystko, czym jestem -- z wyjątkiem grzechu oraz innych ułomności -- zawdzięczam Panu Bogu, chroni mnie ponadto od wynoszenia się nad innych. "Niech nikt w swej pysze nie wynosi się nad drugiego" -- mówi Apostoł Paweł, zaś argumentuje to następująco: "Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał?" (1 Kor 4,6n)

Jest pewien dar Boży, którego nie potrzebowalibyśmy, gdybyśmy nie popadli w grzech. Chodzi, rzecz jasna, o dar przebaczenia. Otóż jeśli będziemy pamiętać o tym, że winniśmy nosić w sobie nieustanne dziękczynienie za ten dar, uchroni to nas od potępienia innych, nawet jeśli czyjeś grzechy w swoim zewnętrznym wymiarze są większe od moich. Zapomniał o tym faryzeusz z przypowieści o faryzeuszu i celniku, toteż jego modlitwa dziękczynna obrażała Boga, a jego samego utwierdzała w samozakłamaniu. "Boże, dziękuję Ci -- modlił się bezczelnie -- że nie jestem jak inni ludzie: zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik" (Łk 18,11). Nie mylił się zresztą faryzeusz w swoim osądzie, że celnik jest człowiekiem ciężko chorym duchowo. Nie wiedział tylko, że stan jego własnej duszy jest znacznie groźniejszy: nie dostrzegając, jak wiele miłosierdzia jemu samemu Bóg okazuje, jest on już nie tylko chory, ale wręcz duchowo nieprzytomny.

Że wdzięczność za dar przebaczenia zobowiązuje nas nie tylko do naprawienia zła oraz do przemiany swojego postępowania, ale w ogóle do wyrozumiałości dla innych, dobitnie zwrócił nam na to uwagę Pan Jezus w przypowieści o nielitościwym dłużniku. Sługi, któremu umorzono zawrotną sumę dziesięciu tysięcy talentów, nie było stać na to, żeby darować niewypłacalnemu dłużnikowi śmieszne sto denarów. Oto jeszcze jeden wariant pouczenia, że postawa wdzięczności wobec Boga domaga się od nas świadczenia dobra naszym bliźnim.

Sądzę, że możemy już pokusić się o bardziej generalne spojrzenie na sens modlitwy dziękczynnej. Mianowicie modlitwa dziękczynna pomaga nam rozpoznać i pokochać Boga jako Tego, który jest miłością. Przypomnijmy sobie ewangeliczne uzdrowienie dziesięciu trędowatych. Ten, który wrócił do Jezusa i upadł przed Nim na twarz, aby podziękować za dar odzyskanego zdrowia, usłyszał słowa: "Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła" (Łk 17,19). Co znaczą te słowa, skoro przecież Jezus oczyścił z trądu również tamtych dziewięciu niewdzięczników? Owszem, ale tylko wdzięczny Samarytanin rozpoznał poprzez uzyskany dar uzdrowienia kochającego Dawcę, dlatego tylko on spośród wszystkich dziesięciu doznał ponadto uzdrowienia duszy. W przypadku tamtych dziewięciu dar Boży zamknął się na samym tylko uzdrowieniu ciała.

Jeśli Pan Bóg chce naszego dziękczynienia, to tylko dlatego, że nas kocha. Bo dopiero w postawie dziękczynienia potrafimy rozpoznać sens naszego życia, zrozumieć świat, w którym Bóg nas umieścił, oraz otworzyć się na nasze przeznaczenie ostateczne. Jeśli nie nauczymy się dziękować Bogu za te dary, które umiemy zauważyć już teraz, to jakżeż zrozumiemy kiedykolwiek, że tak naprawdę to cali bez reszty jesteśmy zanurzeni w darach Bożych? Przecież darem Bożym jest wszystko, czym jesteśmy, co nas otacza i czego używamy. Darem Bożym jest samo nasze istnienie oraz nasze przymioty fizyczne i psychiczne, intelektualne i duchowe. Darem Bożym są osoby najbliższe nam i najdalsze, które tworzą nasze ludzkie środowisko. Codziennie otrzymujemy od Boga mnóstwo darów, bardziej lub mniej niezbędnych do życia. A wszystkie te dary są nam dawane dlatego, że ostatecznie Bóg chce dać nam w darze samego siebie oraz pragnie, abyśmy z kolei my oddali się Jemu w darze miłości.

Od czasu do czasu słychać w Nowym Testamencie wezwanie do modlitwy dziękczynnej, od którego w człowieku małej wiary aż skóra cierpnie: "W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was" (1 Tes 5,18; por. Ef 5,20). Czyżby należało dziękować Panu Bogu również wówczas, kiedy przychodzi niepowodzenie czy choroba? Czy również wtedy, gdy spotyka nas nieszczęście albo krzywda? Otóż to się rozumie samo przez się, że wolno nam wówczas, a nawet powinniśmy błagać Boga o odsunięcie tego zła. Jednak zarazem starajmy się nie zagubić wówczas postawy dziękczynnej. Bo kiedy Bóg dopuszcza na nas coś złego, to jednocześnie udziela daru, aby to zło nas nie zniszczyło, lecz przeciwnie: żeby przyczyniło się do naszego dobra. Jeśli Bogu nie zaufamy, że On nieustannie nas obdarza i nieustannie winniśmy Mu wdzięczność, łatwo w chwili złej daru Bożego nie zauważyć albo nim wzgardzić, a wówczas zło, jakie na nas spadło, może nas rzeczywiście zniszczyć.

Toteż Kościół praktycznie podczas każdej mszy świętej stara się odnowić w nas świadomość, że "zaprawdę godne to i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne, abyśmy zawsze i wszędzie Tobie składali dziękczynienie, Panie, Ojcze miłosierny, wszechmogący wieczny Boże". Szczególnie zauważmy te dwa wyrazy: "zawsze i wszędzie".

Być może komuś się wydaje, że ukształtowanie w sobie postawy dziękczynienia to sprawa odpowiedniej formacji duchowej i świadomej pracy nad sobą. Kto tak sądzi, niewiele wie o tym, jak ciężko zostaliśmy zranieni grzechem. Jeden tylko Chrystus mógł przejść przez swoje ludzkie życie w postawie idealnie dziękczynnej. Ale też okazało się wówczas, jak trudno na naszej ziemi, zamieszkanej przez grzeszników, w tej postawie wytrwać zawsze i wszędzie. Siły zła w pewnym momencie tak na Chrystusa Pana natarły, że wytrwanie w całkowitym oddaniu Ojcu kosztowało Go mękę w Ogrójcu i Drogę Krzyżową.

Jednak im kto więcej oddany Przedwiecznemu Ojcu, tym prawdziwiej staje się darem dla innych ludzi. Człowiek Chrystus oddał się na Kalwarii swojemu Ojcu całą nieskończonością swojej Boskiej Osoby, toteż stał się nieskończonym darem dla wszystkich ludzi. Przez swoją śmierć na krzyżu stał się źródłem pojednania nas wszystkich z Przedwiecznym Ojcem. I dopiero mocą Chrystusa zaczęło się istotne naprawianie naszej postawy dziękczynnej, tak że staje się ona naszym dojrzewaniem do życia wiecznego.

To naprawdę nie przypadek, że uobecnienie Ofiary Chrystusa Pana nazywa się Eucharystią. Eucharystia po grecku znaczy dziękczynienie. My sami z siebie możemy tylko powierzchownie przełamywać różne swoje postawy niewdzięczności wobec Boga i Jego darów. Do przemiany radykalnej, do takiej wdzięczności, w której prawdziwie przyjmujemy samego Boga dającego się nam w darze i z kolei sami oddajemy się Jemu w darze, może nas uzdolnić tylko Chrystus. Zatem do ostatecznego, całoosobowego dziękczynienia zdolni jesteśmy tylko w takim stopniu, w jakim zjednoczymy się z Chrystusem. I właśnie dlatego najważniejszy sakrament wiary chrześcijańskiej -- ten sakrament, w którym najpełniej jednoczymy się z Chrystusem -- nazywa się Eucharystią, czyli Dziękczynieniem.

"NA MODLITWIE NIE BĄDŹCIE GADATLIWI JAK POGANIE"

 

Przeczytałem gdzieś, że różaniec jest jedną z najwyżej ocenianych przez Azjatów form modlitwy chrześcijańskiej. Buddyści i hinduiści podobno wyrażają się o nim z uznaniem jako o technice modlitewnej skutecznie wprowadzającej w stan medytacji. Powiedziałem to znajomemu, który ma duże zainteresowania religijne, i oblał mnie kubłem zimnej wody. Pokazał mi w Ewangelii św. Mateusza, w rozdziale szóstym, następujące słowa: "Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani. Nie bądźcie podobni do nich". Jak pogodzić modlitwę różańcową, w której zanosi się do Boga całą masę pacierzy, z tymi słowami Chrystusa? Bo w końcu to nie takie ważne, co o różańcu powiedzą buddyści i hinduiści, ale naprawdę ważne jest to, co o tej modlitwie myśli Chrystus.

O różańcu powiem na końcu. Najpierw zastanówmy się nad sensem przytoczonych przez Pana słów Ewangelii. Zacznijmy od tego, o czym na pewno się w nich nie mówi. Otóż na pewno Pan Jezus nie zamierza zniechęcać nas do długiej i wytrwałej modlitwy. Przecież to On sam całe noce spędzał na modlitwie (Łk 6,12; por. 5,16; 9,18;11,1; Mt 14,23; Mk 1,35). Nas zaś wielokrotnie pouczał, że powinniśmy być w modlitwie wytrwali. Jedną z przypowieści, w której znajduje się to pouczenie, Ewangelista rozpoczyna następująco: "Powiedział też im przypowieść o tym, że zawsze powinni się modlić i nie ustawać" (Łk 18,1). W samej zaś przypowieści, podobnie jak w innej przypowieści na ten temat (Łk 11,5-8), Chrystus każe nam wprost naprzykrzać się Panu Bogu naszymi prośbami. W ślad za Nim Apostoł Paweł powiada: "Módlcie się bez ustanku" (1 Tes 5,17).

Czym zatem jest to wielomówstwo na modlitwie, które zasłużyło sobie na potępienie Pana Jezusa? Dwa najważniejsze elementy odpowiedzi na to pytanie znajdują się w samym tekście Ewangelii. Pan Jezus powiada: "Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani". Krótko mówiąc, ich modlitwa nie płynie z miłości, nie jest przepojona ufnością do Boga. Cechuje ich mentalność magiczna, jakieś niemądre przeświadczenie, że słowa modlitwy stanowią coś w rodzaju środka płatniczego, za pomocą którego można uzyskać od Pana Boga rzeczy, na których nam zależy.

Co więcej, za taką modlitwą stoją fałszywe pojęcia o Bogu, jakieś naiwne wyobrażenia, że trzeba Go poinformować o naszych potrzebach. Tymczasem -- powiada sam Chrystus Pan -- "wie przecież Ojciec wasz, czego wam potrzeba, wpierw nim Go poprosicie". Z tych fałszywych wyobrażeń o Bogu szydził sobie prorok Eliasz, kiedy kapłani Baala usiłowali przymusić swojego bożka do tego, żeby ich wysłuchał: "Wołajcie głośniej, bo to bóg! Więc może zamyślony albo bardzo zajęty, albo udaje się w drogę. Może śpi, więc spróbujcie go obudzić!" (1 Krl 18,27) I rzeczywiście, kapłani Baala "wołali coraz głośniej i kaleczyli się według swojego zwyczaju mieczami oraz oszczepami, aż się pokrwawili. Ale nie było ani głosu, ani odpowiedzi, ani żadnego dowodu uwagi" (1 Krl 18,28n).

Bóg prawdziwy jest zupełnie inny. Owszem, nie każda modlitwa dochodzi do Boga. Ale jeśli jakaś modlitwa do Boga nie dochodzi, to nie dlatego, żeby Bóg jej nie słyszał i żeby trzeba było do Boga wołać głośniej albo dłużej. Do Boga nie dochodzi modlitwa, która płynie z brudnego serca, zwłaszcza jeśli człowiek nawet nie tęskni za przemianą. Bóg oczywiście słyszy taką modlitwę, ale się od niej odwraca: "Gdy wyciągnięcie ręce, odwrócę od was me oczy. Choćbyście nawet mnożyli modlitwy, Ja nie wysłucham. Bo ręce wasze pełne są krwi. Obmyjcie się! Czyści bądźcie!" (Iz l,15n)

Toteż chrześcijanin często modli się do Boga: "A wołanie moje niech do Ciebie przyjdzie!" (Ps 102,2) Modlitwa ta znaczy: "Panie, racz oczyszczać moje serce, racz mnie napełniać miłością do Ciebie, bo dopiero wówczas moja modlitwa może być przez Ciebie przyjęta". Z tego też względu tak cenna w oczach Boga jest modlitwa wytrwała. Przecież Pan Bóg nie jest tyranem, którego bawi to, że ktoś jest od niego zależny, i który ociąga się z wysłuchaniem prośby, bo lubi być proszony długo. Modlitwa wytrwała potrzebna jest nam, a nie Panu Bogu. Podczas modlitwy człowiek otwiera się coraz więcej na miłość Bożą i otrzymuje zrozumienie Jego woli. W ogóle modlitwa przybliża do Boga -- nie automatycznie, rzecz jasna, ale zgodnie z prawami miłości. Jeśli więc się modlę, ale w gruncie rzeczy jestem na Boga i na Jego świętą wolę zamknięty, trzeba czasu, ażeby modlitwa przebiła się przez moje serce i zaczęła być naprawdę modlitwą. Dlatego powinienem modlić się z wytrwałością, powinienem niejako naprzykrzać się Panu Bogu moją modlitwą.

Duszą modlitwy jest miłość. To zdanie chyba najlepiej streszcza naukę Pana Jezusa na temat modlitwy. Ale wobec tego w modlitwie jest kilka rzeczy ważniejszych aniżeli zanoszone w niej słowa. Słowa mojej modlitwy są, ma się rozumieć, czymś bardzo ważnym -- w tym sensie, że nie jest to obojętne, jakie słowa zanoszę do Boga -- ale są w modlitwie co najmniej trzy rzeczy jeszcze ważniejsze.

Spróbuję je pokazać, wychodząc od najbardziej popularnego określenia modlitwy, że mianowicie jest to rozmowa człowieka z Bogiem. Otóż warunkiem, bez którego rozmowa nie może nawet zaistnieć, jest nawiązanie łączności z tą drugą osobą, uzyskanie jakiejś jej obecności. I to jest pierwsza rzecz, która w modlitwie jest niewątpliwie ważniejsza niż słowa: być w obecności Boga, być jako ktoś kochający. Niekiedy bliskość kochającego Boga tak człowieka zafrapuje, że nie potrzeba mu żadnych słów: po prostu jestem w Jego obecności i chciałbym tylko, żeby On raczył przeniknąć do końca każdą komórkę mojego ciała i mnie całego. Mimo że nie mówię wówczas do Boga ani jednego słowa, niewątpliwie jest to prawdziwa modlitwa.

Jeśli przebywam z Tym, kogo kocham, to chciałoby się jednak z Nim porozmawiać. Otóż nawet w zwyczajnej rozmowie czymś ważniejszym jest słuchać niż mówić, a cóż dopiero w rozmowie z Bogiem! Nawet i nie wypada stanąć w obecności Boga i od razu trajkotać to, co ja mam Mu do powiedzenia. Może jednak i Pan Bóg chciałby mi coś powiedzieć? Dlatego modlitwa potrzebuje wyciszenia się i otwarcia duchowych uszu. Wsłuchiwanie się w głos Boży jest zatem również prawdziwą modlitwą, nawet jeśli ja ze swej strony nic jeszcze do Boga nie mówię.

Jest jeszcze trzecia rzecz, która jest w modlitwie ważniejsza niż słowa, jakie zanoszę do Boga. Modlitwa jest to przecież rozmowa z Bogiem w miłości. Otóż rozmowa w miłości nigdy nie polega na przekazywaniu sobie wzajemnie samych tylko słów. Wprawdzie potrzebuje ona słów, ale rozmawiając z osobą, którą kocham, chciałbym przekazywać jej coś znacznie więcej niż słowa, w gruncie rzeczy chciałbym przekazywać samego siebie. Odnosi się to również do modlitwy. Słowa są niezmiernie cennym narzędziem modlitwy, ale powinienem się starać mówić do Boga również swoimi czynami, postawą życiową, a ostatecznie -- samym sobą.

Sądzę zatem, że krytykowana przez Pana Jezusa pogańska gadatliwość w modlitwie polega również na niedostrzeganiu tego wszystkiego, co w modlitwie jest głębsze i ważniejsze niż słowa.

Przypatrzmy się teraz modlitwie różańcowej. Jest to modlitwa paradoksalna. Zanosi się w niej bardzo wiele słów, ale jej niejako założeniem jest to, żeby nie mówić w niej do Boga ani jednego słowa (w każdym razie, o czym za chwilę, ani jednego słowa tylko od siebie). Święte słowa Modlitwy Pańskiej i Pozdrowienia Anielskiego mają nas wyciszyć i stworzyć atmosferę sprzyjającą temu, żebyśmy mogli głęboko usłyszeć to, co sam Bóg ma nam do powiedzenia. Przy czym podczas tej modlitwy staramy się wsłuchiwać w rzeczy najważniejsze, jakie kiedykolwiek Bóg powiedział ludziom. Chodzi o wsłuchiwanie się w to, co Bóg powiedział już nie tylko do mnie czy do ciebie, ale do całej ludzkości, do wszystkich jej pokoleń. W medytacji różańcowej staramy się wsłuchać w ten Boży Przekaz, który został nam podany już nie tylko w naczyniu ludzkich słów, ale w Słowie Jednorodzonym, przez Jego wcielenie, zbawczą śmierć na krzyżu i zmartwychwstanie.

Modlitwa różańcowa na tym bowiem polega, że Zdrowaśki odmierzają czas i stanowią coś w rodzaju melodii duchowej, wyciszającej mój umysł i zmysły, natomiast samym centrum swojej duszy staram się wówczas otwierać na Syna Bożego, mojego Zbawcę, który przemawia do mnie już nie tylko swoją nauką, ale tym wszystkim, czego dokonał dla naszego zbawienia. Celem bowiem medytacji różańcowej jest wchłanianie w siebie tych zbawczych wydarzeń. Jeśli pamiętać o tym, że msza święta jest więcej niż modlitwą (jest ona bowiem rzeczywistym -- mocą Ducha Świętego dokonanym -- uobecnieniem zbawczej Ofiary Chrystusa), to czy chrześcijanin może sobie wyobrazić modlitwę wspanialszą niż różaniec?

Wspaniałość różańca na tym się jednak nie kończy. Jest on modlitwą maryjną. Polega to na tym, że modląc się na różańcu, staramy się dokonać rzeczy obiektywnie niemożliwej: próbujemy patrzeć na Tajemnice naszego zbawienia tak, jak widziała je i przeżywała Matka Boża, i na Jej wzór staramy się je przyjmować i nimi nasycać. Dorównanie Jej w miłowaniu Chrystusa przekracza oczywiście nasze możliwości. Ona była przecież całkowicie bezgrzeszna i pełna łaski, my zaś jesteśmy ułomni i jeśli nawet ufamy Bogu, to nie potrafimy zaufać Mu bez reszty. Jednak już to, że staramy się Jej dorównać -- jeśli tylko rzeczywiście się staramy -- ogromnie nas do Chrystusa przybliża.

Na końcu powiedzmy o tym, co w modlitwie różańcowej najwspanialsze. Otóż jeśli już otworzyliśmy się na Chrystusa Pana, przemawiającego do nas tą Miłością, którą okazał nam w czasie swego widzialnego przyjścia do nas; jeśli już w otwieraniu się na tę Miłość staramy się jakoś dorównać Jego Matce -- wolno nam dołączyć się do Chrystusa Pana, który się wstawia za nami u Przedwiecznego Ojca. Wstawia się właśnie swoim wcieleniem, ukrzyżowaniem i zmartwychwstaniem, które przenikają nas coraz więcej dzięki medytacji różańcowej. W ten sposób możemy zanosić do Boga Słowo, do jakiego sami z siebie nigdy nie bylibyśmy zdolni, Słowo zawsze skuteczne, mające moc doprowadzić nas do życia wiecznego.

Jak więc Pan widzi, te zachwyty, które słychać w kościele na temat różańca, mają głębokie uzasadnienie. Moim zdaniem, jest wręcz niemożliwe, żeby ktoś, kto naprawdę zrozumiał modlitwę różańcową, mógł ją krytykować. Jeśli prawdą jest, że o różańcu wyrażają się pochlebnie wyznawcy religii dalekowschodnich, to zapewne słusznie Pan przypuszcza, że czynią to ze względu na jego walory medytacyjne. Różaniec jest jednak, jak widzieliśmy, czymś znacznie więcej niż mądrą i skuteczną techniką medytacyjną. Jest próbą wchłonięcia w siebie samej istoty Ewangelii.

KRZYŻ ZNAKIEM ROZPOZNAWCZYM CHRZEŚCIJAN
 

Znak krzyża pełny swój sens uzyskuje dopiero dzięki naszemu otwarciu się na tajemnicę krzyża. Swoją zmysłową dotykalnością ułatwia zarazem nam -- istotom cielesnym -- otwieranie się na tę tajemnicę. Ponieważ zaś tajemnica odkupieńczego krzyża Chrystusa stanowi samo centrum wiary chrześcijańskiej, łatwo zrozumieć, dlaczego znak krzyża stał się znakiem rozpoznawczym chrześcijan i chrześcijaństwa. I więcej jeszcze: stał się symbolem chrześcijańskiego życia.

Tutaj rodzi się trudność. Nie dotyczy ona tego, że chrześcijanie używają znaku rozpoznawczego. Każda społeczność, wyodrębniająca się od innych, ma prawo do znaków tożsamości, nawet jeśli są to znaki umowne. Krzyż zaś nie jest znakiem umownym, źródłem tego znaku jest rzeczywista szubienica, do której przybito Jednorodzonego Syna Bożego, na której dokonało się odkupienie nas wszystkich. Jest zatem czymś oczywistym, że ci, którzy uwierzyli w Ukrzyżowanego Syna Bożego, mają prawo do tego znaku i że jest on dla nich nie tylko znakiem rozpoznawczym, ale i źródłem niezgłębionych treści duchowych.

Trudność jest następująca: na krzyżu zawisło Zbawienie świata, chrześcijanie zaś stanowią jedynie stosunkowo skromną część ludzkości; krzyż Chrystusa jest darem Bożym dla wszystkich ludzi, chrześcijaństwo zaś jest tylko jedną z wielu religii globu ziemskiego. Czy zatem gromadzenie się chrześcijan pod znakiem krzyża nie uruchamia mechanizmów, które utrudniają uwierzenie w Chrystusa? Przecież znak rozpoznawczy stosunkowo łatwo może być użyty przeciwko innym grupom ludzkim. Toteż postawmy sobie pytanie następujące: Jakiego znaku rozpoznawczego chrześcijanom mieć nie wolno? To, że znak krzyża rodzi w niektórych niechrześcijanach odruch odrzucenia, jest poniekąd rzeczą nieuniknioną. My, chrześcijanie, powinniśmy jednak -- po pierwsze -- starannie unikać używania tego znaku przeciwko komukolwiek (za wyjątkiem jednego tylko szatana, przeciwko któremu krzyż jest bronią najzupełniej stosowną). Niestety, w historii bywało różnie. Najbardziej spektakularnym wydarzeniem, w którym podniesiono krzyż przeciwko innym ludziom, były wyprawy krzyżowe -- czy to przeciwko Saracenom, czy to przeciwko albigensom.

Po wtóre, powinniśmy starannie badać samych siebie, czy swoim postępowaniem nie zrażamy do krzyża tych, którzy w Chrystusa nie wierzą. W filmie Shoah znak krzyża pojawia się kilkakrotnie jako symbol świata obcego i nieżyczliwego Żydom. Jeśli ktoś sądzi, że chrześcijanie w żaden sposób nie przyczynili się do tego, iż dla wielu Żydów krzyż tak właśnie się kojarzy, niech sobie przypomni wysuwany przeciwko nim zarzut bogobójstwa czy niektóre -- pamiętane jeszcze dziś przez ludzi starszych -- ludowe zwyczaje Wielkiego Tygodnia. A jak musiał się kojarzyć krzyż wielu Indianom, do których wyznawcy Ukrzyżowanego Boga przyszli po to, żeby ich ograbić i zabijać?

Jednakże podnoszenie wielkich grzechów historycznych ma również swoje złe strony. Może uśpić wrażliwość na grzechy, jakie my sami popełniamy, grzechy materialnie znacznie mniejsze, którymi jednak równie skutecznie możemy utrudniać bliźnim rozpoznanie w krzyżu znaku zbawienia. Wyobraźmy sobie sytuację wręcz banalną. Oto moje postępowanie obudziło w drugim człowieku uzasadnioną odrazę moralną, a zarazem wie on, że ja jestem chrześcijaninem, może nawet w sposób ostentacyjny. Czy można mu się dziwić, że znak krzyża, do którego ja tak otwarcie się przyznaję, skojarzy mu się raczej negatywnie?

Niespełna półtora tysiąca lat temu św. Cezary z Arles tak oto upominał swoich słuchaczy, aby nie nadużywali znaku krzyża: "Cóż pomoże, jeżeli znak krzyża kładziemy na czole i na ustach, a wewnątrz w duszy mamy złożone zbrodnie i grzechy? Kto bowiem źle myśli, ten i źle mówi, źle czyni, jeśli się nie zechce poprawić, a gdy się żegna, grzech jego nie maleje, lecz się powiększa. Wielu bowiem jest takich, co idąc kraść lub cudzołożyć, jeśli się potkną, żegnają się, a jednak od złego uczynku się nie cofają; i nie wiedzą, nieszczęśni, że raczej zamykają w sobie diabły, niż by je wyrzucali" (Kazanie 131).

Otóż wyobraźmy sobie -- tego tematu św. Cezary nie porusza -- jak takie zachowanie może wpłynąć na kogoś niewierzącego lub nawet na chrześcijanina, nie utwierdzonego jeszcze w wierze. Ktoś mi mówił o swoim znajomym, który podczas ostatniej wojny utracił wiarę, widząc, jak gorąco ludzie się modlili podczas bombardowania i jak się zachowywali bezpośrednio potem. Niestety, również w sytuacjach znacznie bardziej zwyczajnych można zasłużyć sobie na wymówkę: "Z waszej przyczyny niewierzący bluźnią krzyżowi Chrystusa".

Powszechne znaczenie zbawcze krzyża Chrystusa zobowiązuje nas jednak do czegoś znacznie więcej, niż tylko do powstrzymania się od używania znaku krzyża przeciwko innym i do uwagi, żeby swoim postępowaniem nie wystawiać krzyżowi złego świadectwa. Przez Chrystusa i "przez krew Jego krzyża", Bóg "znów pojednał wszystko z sobą" (Kol 1,20). Zatem wiara w Chrystusa zobowiązuje do otwierania oczu na działanie tajemnicy odkupienia wśród wszystkich ludzi, nie tylko wśród chrześcijan.

Nie chodzi o to, żeby niechrześcijanom wmawiać, że choć w Chrystusa nie wierzą, to On i tak w nich działa. Chrystus jest naprawdę Odkupicielem wszystkich ludzi, przez swoją śmierć na krzyżu naprawdę "uczynił jednością" wrogie części ludzkości, "bo zburzył rozdzielający je mur -- wrogość" (Ef 2,14). Toteż my, którzyśmy w Niego uwierzyli, winniśmy starać się zauważać i uszanować to Jego działanie poza widzialnymi granicami Kościoła. Czyż nie wolno bowiem nam, wierzącym w Niego, Pana wszechświata, domyślać się, że to właśnie On działa wszędzie tam, gdzie cierpienie i krzywda nie niszczą człowieka, ale przemieniane są w narzędzia dobra, gdzie ludzie jednają się ze swymi nieprzyjaciółmi albo gotowi są płacić bolesne nawet ceny, byleby nie podjąć żadnego uczestnictwa w kłamstwie czy w zadawaniu krzywdy?

Aktywna życzliwość -- w imię Chrystusa i Jego krzyża -- wobec wszystkich ludzi i wszystkich religii nie może, rzecz jasna, prowadzić nas do utraty naszej chrześcijańskiej i katolickiej tożsamości. Chrystus ukrzyżowany wciąż dla kogoś jest zgorszeniem, a dla kogoś innego głupstwem, dla nas zaś, wierzących w Niego, jest "mocą i mądrością Bożą" (1 Kor 1,23n). Toteż może się zdarzyć, że ta nasza wiara albo samo tylko realizowanie któregoś z ewangelicznych przykazań wzbudzi czyjąś agresję przeciw nam lub że my sami, w obliczu jakichś czysto ludzkich mniemań na temat Chrystusa lub Ewangelii, poczujemy się wezwani do złożenia Jemu i Jego nauce świadectwa naszej wiary. Chodzi jednak o to, żeby nawet wówczas, kiedy ujawnia się nasza inność w stosunku do niewierzących w Chrystusa, ani nawet wówczas, kiedy być może zostanę przez kogoś odrzucony i potępiony z powodu tej mojej inności, nie utracić aktywnej życzliwości wobec wszystkich ludzi, nieprzyjaciół nie wyłączając. Jest to logiczna konsekwencja naszej wiary, że na krzyżu Chrystus umarł za wszystkich ludzi, nie tylko za swoich wyznawców.

Jeśli zatem krzyż Chrystusa jest znakiem rozpoznawczym chrześcijan, to starannie zważajmy na to, aby nie był on znakiem naszego oddzielania się od innych. Przez swoją zbawczą śmierć Chrystus Pan okazał bowiem miłość wszystkim ludziom, a jeśli krzyż Jego ustanawia jakąś granicę, to jest to granica, oddzielająca światło od ciemności, rozłączająca to, co prowadzi do życia, od tego, co zadaje śmierć. Granica ta nie oddziela ludzi od ludzi, oddziela raczej człowieka Bożego od tego wszystkiego, co we mnie bezbożne. Mówił o tym Apostoł Paweł, że dzięki krzyżowi Chrystusa "świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata" (Ga 6,14).

Ten uniwersalny wymiar krzyża Chrystusa znakomicie dostrzegł i przedstawił Antoni Słonimski, człowiek, którego trudno przecież posądzić o chrześcijański prozelityzm. W wierszu pt. Dwie ojczyzny pisał:
W ojczyźnie twojej do obcych w wierze
Bóg się nie zniża.
Moja ojczyzna świat cały bierze
W ramiona krzyża.

Nie sposób byłoby zresztą zrozumieć wielorakie dążenia chrześcijan, aby pod znakiem krzyża umieścić każde niemal działanie, wręcz każdą chwilę życia, aby znakiem tym znaczyć każdą naszą przestrzeń, drogie osoby i szczególnie ważne przedmioty -- gdyby nie stała za tym wiara, że moc krzyża Chrystusowego ogarnia całą ludzkość i cały wręcz kosmos. W Liście do Kolosan czytamy, że "przez krew Jego krzyża" jedna się z Bogiem i zaznaje pokoju nie tylko "to, co na ziemi", ale również "to, co w niebiosach" (1,20).

Stąd w najstarszych pismach patrystycznych często wyrażano ideę, że krzyżem obficie naznaczona jest -- bez naszego świadomego udziału -- naturalna przestrzeń człowieka, zarówno rzeczy stworzone przez Boga, jak przedmioty ukształtowane przez człowieka. "Pomyślcie tylko -- powiada św. Justyn Męczennik ok. 160 roku -- czy cokolwiek z tego, co jest na świecie, bez tego znaku może istnieć samo w sobie, albo w jakąkolwiek całość się składać? Przecież okręt nie zdoła pruć morza, jeśli nie sterczy w nim dumnie ów znak wyniosły, zwany żaglem. Ziemi nie da się orać bez krzyża. Kopacze i rzemieślnicy nie wykonają swej pracy bez narzędzi o tym właśnie kształcie". Co więcej, mówi Justyn, w samym kształcie ludzkiego ciała Stwórca umieścił znak krzyża, i to dwojako: "Ludzka postać niczym innym się nie różni od kształtu zwierząt nierozumnych, jak właśnie tym, że człowiek trzyma się prosto i może ręce rozciągnąć, a na twarzy jego, począwszy od czoła, widnieje nos, który zwierzętom służy do oddychania, u człowieka zaś uwydatnia znak krzyża" (Apologia I,55).

Uderza ponadto skłonność Ojców Kościoła do przedstawiania konkretnego krzyża, na którym umarł Chrystus, w wymiarach kosmicznych. I tak na przykład, zdaniem św. Ireneusza (ok. 202), Chrystus Pan, kiedy Mu rozpięto ręce na krzyżu, objął nimi i zgromadził w jedno obie rozproszone części ludzkości (Adversus haereses V,17,4). Z kolei św. Cyryl z Jerozolimy (+ 386) przedstawia Ukrzyżowanego jako Mocarza, który stanął na samym środku ziemi, a swoimi potężnymi rękami uchwycił jej krańce: "Rozciągnął ręce na krzyżu, aby uchwycić nimi krańce ziemi. Golgota bowiem jest środkiem ziemi. (...) Rozciągnął swe ludzkie ręce Ten, który utwierdził niebo swymi rękami duchowymi" (Katecheza 13,28).

Bliźniaczo podobną intuicję sformułowała w naszym XX wieku -- być może niezależnie od Ojców Kościoła -- Simone Weil. Krzyż Chrystusa jawi się jej jako kosmiczna dźwignia, mająca moc przemienić sens wszechświata: "Kiedy ciąży nad nami cały wszechświat, nic innego poza samym Bogiem nie może stanowić przeciwwagi -- poza Bogiem prawdziwym, bo fałszywi bogowie, nawet nosząc imię prawdziwego, są tu bezsilni. (...) Dlatego właśnie krzyż jest wagą, na której ciało kruche i lekkie, ale które było ciałem Boga, przeważyło ciężar całego świata. Daj mi punkt oparcia, a uniosę świat. Tym punktem oparcia jest krzyż. Innego być nie może. Musi znajdować się on na przecięciu świata i tego, co nie jest światem. Krzyż jest takim właśnie przecięciem".

Wszechogarniająca moc krzyża wypełnia nie tylko kosmos, ale jest wystarczająco potężna, aby ogarnąć skutecznie każdego poszczególnego człowieka. Św. Augustyn, w swoich kazaniach i wykładach biblijnych wiele razy rozwija alegorię krzyża, który powinien wypełniać wnętrze chrześcijanina. Materią alegorii są wymiary krzyżowej szubienicy: "Krzyż jest szeroki w swojej belce poprzecznej, na której rozciągnięto ręce Wiszącego. Belka ta oznacza dobre czyny, które winna cechować właściwa miłości szerokość. Jest długi w swojej belce pionowej, sięgającej aż do ziemi. Do tej belki przymocowano plecy i nogi. Oznacza ona wytrwałość, która urzeczywistnia się przez długi czas aż do końca. Jest wysoki w swym wierzchołku, który góruje ponad belką poprzeczną. Wierzchołek zaś oznacza najwyższy cel, ku któremu winny być zwrócone wszystkie czyny. (...) Głęboki zaś jest krzyż w tej swojej części, którą jest wbity w ziemię. Jest ona wprawdzie ukryta i niewidoczna, ale właśnie z niej wznosi się to, co widoczne i wysokie. Podobnie wszystkie nasze dobra pochodzą z głębi łaski Bożej, której nie da się pojąć ani opisać" (Homilie na Ewangelię Jana 118,5).

Podkreślmy, że dla św. Augustyna nie jest to alegoria czysto dowolna. W Kazaniu 53 wykład tej alegorii Biskup Hippony poprzedza następującym stwierdzeniem: "Albowiem nie na próżno wybrał taką śmierć -- Ten, w którego mocy było umrzeć lub nie poddać się śmierci. Jeśli w mocy Jego było umrzeć lub nie umrzeć, dlaczego nie mógł właśnie w ten sposób umrzeć? Nie na próżno wybrał przeto krzyż, na którym ukrzyżuje ciebie na tym świecie". Zatem cała ta kosmiczna -- a zarazem potencjalnie dogłębna w każdym poszczególnym człowieku -- moc krzyża wynika z konkretnej męki, jaką przyjął na siebie Syn Boży. Jest to moc obiektywna, naszą wiarą jej nie kreujemy, ale jedynie ją rozpoznajemy i na nią się otwieramy: "Jeśli znaczymy się krzyżem Pańskim, to nie ze względu na karę, jaka Panu została wymierzona, ale ze względu na powód, dla którego Pan ją poniósł. Albowiem gdyby kara miała taką moc, miałaby ją również podobna kara poniesiona przez łotrów" (Kazanie 285 2). Krótko mówiąc, moc krzyża płynie wyłącznie stąd, że umarł na nim -- umarł rzeczywiście, w prawdziwym ciele i w konkretnym momencie historycznym -- Syn Boży.

Krzyż jest więc nie tylko znakiem rozpoznawczym dla chrześcijan, jest centralnym symbolem wiary chrześcijańskiej. Stąd różne gesty, działania i przedmioty, określające ten symbol, wyrażają zarazem niezwykle głębokie treści duchowe, jakie w symbolu tym są zawarte.

Logicznie pierwszym działaniem tego typu jest znak krzyża kreślony na czole na samym początku życia chrześcijańskiego, mianowicie podczas udzielania sakramentu chrztu i bierzmowania. Już św. Cyprian (+ 258) znak ten wiąże z biblijną pieczęcią, oznaczającą przynależność do Boga i przeznaczenie do zbawienia (Do Kwiryna 2,22). Otóż ci, których opieczętowano znakiem krzyża, stali się własnością Chrystusa, toteż winni całe swoje życie umieszczać w przestrzeni Jego łaski. "Najpierw -- wyjaśnia św. Cyryl w trzeciej katechezie mistagogicznej -- namaszczono was na czole, abyście wolni byli od wstydu, z którym chodził wszędzie pierwszy grzeszny człowiek, i odsłoniętą twarzą jak w zwierciadle odbijali chwałę Pańską. Następnie na uszach, abyście otrzymali uszy, które słuchają Bożych tajemnic, uszy, o których powiedział Izajasz (50,4): I dał mi Pan ucho do słuchania; oraz Pan Jezus w Ewangelii: Kto ma uszy, niech słucha. Potem na nozdrzach, abyście po przyjęciu boskiej oliwy mówili: Jesteśmy wonnością Chrystusa dla Boga między tymi, którzy idą na zbawienie (2 Kor 2,15). Wreszcie na piersiach -- abyście przyodziani w pancerz sprawiedliwości, stawili śmiało czoła szatańskim zakusom (Ef 6,11.14)".

Właśnie ta totalność w oddaniu się Chrystusowi, do jakiej wzywa sakrament chrztu, wyjaśnia fakt, że znak krzyża szybko stał się dla chrześcijan znakiem, mało to nawet powiedzieć, codziennym -- wszedł bowiem we wszystkie zakamarki codziennego życia chrześcijanina. Serię świadectw na ten temat otwiera Tertulian: "Przy każdym kroku lub ruszeniu się z miejsca, przy każdym przyjściu i odejściu, przy wciąganiu obuwia, przy myciu się, przy stole, przy zapalaniu świateł, przy układaniu na spoczynek, przy siadaniu i przy każdej czynności dnia codziennego znaczymy czoło znakiem krzyża" (De corona 3). Z tekstu wolno wnioskować, że w chwili jego napisania w roku 211 -- tak widoczna obecność krzyża w chrześcijańskim życiu codziennym była zwyczajem utrwalonym, o początkach zapewne już wówczas niepamiętnych.

Żeby nie mnożyć tu podobnych wypowiedzi, przytoczę jeszcze tylko świadectwo św. Cyryla z Jerozolimy: "Nie wstydźmy się wyznać Ukrzyżowanego! Ufnie uczyńmy znak krzyża palcami na czole i na wszystkim, na chlebie, który spożywamy, na kielichu, który pijemy, przy wejściu i wyjściu, przed snem kładąc się na spoczynek, przy wstawaniu, chodzeniu i spoczynku. Jest on wielką obroną. Nie muszą za niego płacić ubodzy, trudzić się słabi. Od Boga jest dany jako łaska. Krzyż jest znakiem wierzących, postrachem szatanów. W krzyżu triumfuje nad nimi wierny, jeżeli się nim znaczy z ufnością. Na widok krzyża przypominają sobie Ukrzyżowanego. Lękają się Tego, który smokowi starł głowę. Ceń tę pieczęć, a ponieważ jest darmo dana, tym więcej czcij Dobroczyńcę" (Katecheza 13,36).

Szczególnie przekonującym dowodem na to, że znak krzyża był bardzo często używany przez starożytnych chrześcijan, są świadectwa Ojców o odruchowym żegnaniu się w sytuacjach zgoła wierze przeciwnych. "Może gdy ich co w cyrku przestraszy -- narzeka św. Augustyn na niekonsekwentnych chrześcijan -- natychmiast się żegnają i stoją tam, mając na czole to, od czego odstąpili" (Objaśnienia Psalmów 50,1). Natomiast historyk Sozomen zapisał plotkę, jaką powtarzali sobie chrześcijanie, że sam Julian Apostata, "przynaglony odruchem dawniejszego nawyku, całkiem zrozumiałym u chrześcijanina zaskoczonego niebezpieczną sytuacją, sam nie wiedząc jak i kiedy, uczynił na sobie znak krzyża świętego" (Historia Kościoła V,2).

Na koniec dotknąć przynajmniej wypada wielkiego tematu znaku krzyża, uświęcającego przestrzeń chrześcijańską. Chodzi o krzyż znaczący mieszkania wyznawców Chrystusa, miejsca pracy, o krzyże przydrożne, aż po krzyże nagrobne i cmentarne, wyrażające nadzieję na zmartwychwstanie i świadczące o tej nadziei wobec żywych. Otóż wizerunek Ukrzyżowanego jest nie tylko obrazem Odkupiciela, który przez swoją śmierć otworzył nam drogę do życia wiecznego, jest również obrazem Króla, któremu winniśmy z radością poddawać całe nasze życie i przed którym staniemy -- po zakończeniu naszych dni jako przed Sędzią. Królewskość Ukrzyżowanego podkreśla zarówno korona (na krucyfiksach romańskich była to wręcz korona królewska), jak umieszczane zazwyczaj na krucyfiksach oskarżenie, które doprowadziło do skazania Go na śmierć (INRI -- Jesus Nasarenus Rex Judeorum; Jezus z Nazaretu, Król Żydowski). Sędziowska godność Chrystusa szczególnie wyraźnie podkreślona jest na krucyfiksach wschodnich.1

Kiedy mowa o znaczeniu krzyżów uświęcających przestrzeń, warto może przypomnieć dwie wypowiedzi Jana Pawła II, wygłoszone podczas jego pierwszej polskiej pielgrzymki. Papież zwraca uwagę na to, że materialne przedmioty wiary są znakiem łączności pokoleń w tej samej wierze, i to znakiem poniekąd aktywnym, mającym swój udział w głoszeniu tej wiary. "Bo przecież -- mówił Ojciec Święty na Błoniach Gnieźnieńskich 3 czerwca 1979 -- i mury, i wieże kościelne, i krzyże przydrożne, i obrazy święte na ścianach domów i izb -- wszystko to w jakiś sposób katechizuje. I od tej wielkiej syntetycznej katechezy życia: przeszłości i teraźniejszości -- zależy wiara przyszłych pokoleń".

Kilka dni później, w swoim przemówieniu w Nowej Hucie, ten aspekt krzyża podkreślił Papież jeszcze dobitniej: "Tam, gdzie stawia się krzyż, powstaje znak, że dotarła już Dobra Nowina o zbawieniu człowieka przez Miłość. Tam, gdzie stawia się krzyż, powstaje znak, że rozpoczyna się ewangelizacja. Niegdyś ojcowie nasi na różnych miejscach polskiej ziemi stawiali krzyże na znak, że dotarła już do nich Ewangelia, że rozpoczęła się ewangelizacja -- i że trwa nienaruszona".

Na zakończenie warto poświęcić chwilę szczególnej uwagi samemu znakowi przeżegnania się. Bez żadnej przesady można powiedzieć, że streszcza się w nim sama istota wiary chrześcijańskiej i aż trudno wyjść ze zdumienia, że w tak prostym i krótkim obrzędzie mogło się zmieścić tak wiele najgłębszych treści.

Zatem -- po pierwsze -- gest krzyża, który wykonujemy żegnając się, wyraża naszą wiarę w Syna Bożego, który dla nas stał się człowiekiem, a na krzyżu dokonał naszego odkupienia, zaś Jego zmartwychwstanie jest dla nas obietnicą i gwarancją życia wiecznego. Innymi słowy, gest ten wyraża naszą wiarę, że mocą swojej męczeńskiej śmierci na krzyżu Chrystus Syn Boży uzdrawia nas z wszelkich zniszczeń, jakie spowodowały w nas nasze grzechy, i zwraca nas -- marnotrawne dzieci swojemu Ojcu. "Za wielką cenę zostaliście nabyci, chwalcie więc Boga w waszym ciele" (1 Kor 6,20).

Po wtóre, gest krzyża wyraża ponadto naszą wiarę, że zło doznawane -- choroby, nieszczęścia, krzywdy, niezrozumienie u drugich itp. -- nie jest złem ostatecznym i jeśli nie można go uniknąć, należy przemieniać je w krzyż niesiony na wzór Chrystusa (por. Mt 16,24). Mówiąc inaczej, gest ten wyraża wiarę, że nasz Odkupiciel ma moc wypełniać swoją obecnością doznawane przez nas zło i przemieniać je w coś dla nas pozytywnego, w coś, co sprawia w nas dojrzewanie na życie wieczne.

Po trzecie, gestowi krzyża towarzyszy wyznanie Trójcy Świętej. Zatem wyznajemy wówczas naszą wiarę, że Bóg jest Miłością oraz że ostatecznym naszym powołaniem jest przebóstwienie, uczestnictwo w synostwie Bożym Syna Jednorodzonego i wiekuiste zjednoczenie -- wraz z Nim i w Jego Duchu z Przedwiecznym Ojcem.

Po czwarte, wyznania Najświętszej Trójcy dokonujemy przez powtórzenie formuły, która została nad nami wypowiedziana w momencie chrztu. Znak krzyża przypomina zatem, że przez chrzest zostaliśmy zanurzeni w Ojcu i w Synu, i w Duchu Świętym, oraz uobecnia nam wezwanie i obietnicę, które stąd wynikają. Ponieważ zaś jest to znak właśnie krzyża, w sposób naturalny uprzytamnia nam prawdę, że "my wszyscy, którzy otrzymaliśmy chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć" (Rz 6,3).

Po piąte, znak ten kreślimy na swoim ciele. Wyznajemy w ten sposób -- w każdym razie winniśmy wyznawać -- religijny szacunek dla swojego ciała, które Duch Święty chce przemienić w swój przybytek, wprzęgnąć w służbę dobru i doprowadzić do chwalebnego zmartwychwstania. Zwróćmy uwagę na to, że znak krzyża jest szczególnie stosownym środkiem, za pomocą którego mogę okazać swojemu ciału religijny szacunek, mimo że wciąż jeszcze mieszka w nim "stary człowiek", którego należy wraz z Chrystusem ukrzyżować (por. Rz 6,6.12; 8,23).

Wreszcie -- po szóste -- znak krzyża jest dla wierzących w Chrystusa skuteczną obroną przeciw szatanowi. "To, co było naszym przeciwnikiem, Bóg usunął z drogi, przygwoździwszy do krzyża. Po rozbrojeniu Zwierzchności i Władz, jawnie wystawił je na widowisko, powiódłszy je dzięki Niemu w triumfie" (Kol 2,14n). Ten apotropiczny sens znaku krzyża bardzo często podkreślali Ojcowie Kościoła, wydobywały go nawet niektóre teksty cytowane wyżej (zwłaszcza św. Cyryla z Jerozolimy). Przywołam tu może jeszcze wypowiedź św. Hipolita Rzymskiego (+ 235) -- nie tylko ze względu na starożytność tego świadectwa. Mianowicie Hipolit bardzo interesująco uzasadnia, skąd się bierze tak wielka moc znaku krzyża przeciwko szatanowi -- znak ten bowiem dokonuje niejako uobecnienia chrztu: "Starajcie się zawsze osłaniać swoje czoło znakiem krzyża. Jest to bowiem znak męki, dany przeciwko szatanowi, jeżeli ktoś czyni go z wiarą, a nie dla dogodzenia ludziom, ale żeby przez znajomość używać go jako pancerza. Wróg bowiem, widząc duchową cnotę wychodzącą z serca -- tak jakby dokonało się jawne obmycie -- drżąc poczyna uciekać, kiedy nie ustępujesz mu, a pobudzasz samego siebie [do Bożej służby]" (Tradycja apostolska 42).

 

1 "Dolna poprzeczka jest odpowiednikiem suppedaneum, na którym spoczywały nogi Chrystusa, przebite dwoma gwoździami. Poprzeczka ta na greckich ikonach jest horyzontalna, natomiast na rosyjskich jest najczęściej pochyła. To pochylenie, przechodzące od prawej strony Chrystusa ku lewej, zawiera pewien sens symboliczny -- oto sąd: usprawiedliwienie dobrego łotra i potępienie złego" (W. Łosski, "Krzyż", Novum 1981 nr 1-2, s. 35).

 

CZY ŻYDZI UKRZYŻOWALI PANA JEZUSA?
 

Niniejsze uwagi będą dotyczyły wersetu z Ewangelii Mateusza, w którym rozmaici antysemici usiłowali znaleźć sankcję religijną dla swojej postawy niewątpliwie niezgodnej z wiarą chrześcijańską. Chodzi o werset: "A cały lud zawołał: Krew Jego na nas i na dzieci nasze" (Mt 27,25). Jak wiadomo, ostatni Sobór powszechny Kościoła katolickiego napiętnował nadużywanie słowa Bożego dla uzasadnienia antysemityzmu, odrzucił też dwa szczegółowe zarzuty, mające źródło w przytoczonym wersecie: jakoby Żydzi jako naród obarczeni byli odpowiedzialnością za śmierć Chrystusa oraz jakoby wskutek tego przestali być ludem wybranym, stali się zaś odrzuceni i przeklęci przez Boga.

Oto istotny dla naszego tematu fragment soborowej Deklaracji o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich: "A choć władze żydowskie wraz ze swoimi zwolennikami domagały się śmierci Chrystusa, jednakże to, co popełniono podczas Jego męki, nie może być przypisane ani wszystkim bez różnicy Żydom wówczas żyjącym, ani Żydom dzisiejszym. Chociaż Kościół jest nowym Ludem Bożym, nie należy przedstawiać Żydów jako odrzuconych ani jako przeklętych przez Boga, rzekomo na podstawie Pisma Świętego. Niechże więc troszczą się wszyscy o to, aby w katechezie i w głoszeniu słowa Bożego nie nauczali niczego, co nie zgadzałoby się z prawdą ewangeliczną i z duchem Chrystusowym". A nieco wyżej Sobór powiada, że mimo nieprzyjęcia Ewangelii przez większość tego narodu, mimo nawet aktywnej opozycji wobec jej orędzia, "Żydzi nadal ze względu na swoich przodków są bardzo drodzy Bogu, który nigdy nie żałuje darów i powołania" (nr 4).

Zamiarem moim jest wykazać pełną zgodność tej nauki Soboru z Pismem Świętym. Spróbuję ponadto wydobyć nieco religijnej głębi, jaka się zawiera w wersecie Mt 27,25.

Zauważmy najpierw, że pytanie, czy Żydzi ukrzyżowali Pana Jezusa, stanowi problem ściśle religijny. Gdyby nie był On Synem Bożym, gdyby chodziło tu jedynie o człowieka, którego zamordowano niewinnie, zabójstwo to byłoby oczywiście, tak jak każda zbrodnia, czymś godnym pożałowania i napiętnowania. Ale doprawdy przesadą byłoby poszukiwanie winnych w dwa tysiące lat po dokonaniu zbrodni.

Jeśli zaś Chrystus jest Synem Bożym, powstaje następujące pytanie: Jak to możliwe, że wszechmocny Syn Boży, przez którego wszechświat został stworzony, stał się ofiarą ludzkiej nienawiści? Otóż Nowy Testament wielokrotnie wskazuje na to, że umarł On jako Ktoś suwerenny zarówno wobec tej nienawiści, która doprowadziła do Jego ukrzyżowania, jak wobec własnej śmierci. Chrystus, w przeciwieństwie do każdego z nas, nie podlegał konieczności śmierci: umarł nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał oddać za nas swoje życie. "Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich" (J 15,13).

To prawda, że Chrystus stał się ofiarą ludzkiej nienawiści, ale to w tym sensie, że suwerennym aktem swej woli zgodził się na to, aby wymierzona przeciwko Niemu zła wola ludzi osiągnęła zamierzony skutek. Chrystus w żaden sposób nie był zdeterminowany logiką wydarzeń (jak to jest z nami, zwykłymi ludźmi), ale w każdym momencie tych wydarzeń w pełni dobrowolnie poddawał się ich logice. W ten sposób z własnej woli stał się Ofiarą za nasze grzechy, a decyzję tę podjął w ścisłej jedności z wolą swojego Ojca: "Ja życie moje oddaję za owce. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca" (J 10,17n).

Ewangeliści wielokrotnie podkreślają całkowitą bezsilność ludzkiej nienawiści wobec Chrystusa oraz Jego pełną suwerenność wobec wrogów. "Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się" (Łk 4,29n). "Zamierzali Go pojmać, jednakże nikt nie podniósł na Niego ręki, ponieważ godzina Jego jeszcze nie nadeszła" (J 7,30). "I znowu starali się Go pojmać, ale On uszedł z ich rąk" (J 10,39; por. 7,44; 8,59; 10,31).

Krótko mówiąc, śmierć Chrystusa na krzyżu była przede wszystkim dziełem niepojętej, wprost szalonej miłości Boga do ludzi: "Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" (J 3,16). Natomiast Chrystus przez swoją śmierć oddał się całkowicie nie tylko nam, ale również swemu Ojcu. Szczególnie wyraźnie sformułowano to w Liście do Filipian: Ten, który jest "na równi z Bogiem", "uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej" (2,6.8).

Warto tu przypomnieć, że dokładnie odwrotnie postępuje szatan, który, chcąc skłócić nas z Bogiem, przed nami oskarża Boga (Rdz 3,5), przed Bogiem zaś oskarża nas (Hi 1,9-11).

Chrystusa jednak zamordowali ludzie. I oczywiście to nie Bóg popchnął ludzi do tego, żeby oni tak uczynili. Bóg jedynie dopuścił do tego, żeby ich nienawiść wyraziła się w zbrodniczym czynie. Otóż Nowy Testament wyraźnie sugeruje, że odpowiedzialność za tę zbrodnię ponoszą wszyscy, Żydzi i poganie, cała ludzkość: "Zeszli się bowiem rzeczywiście w tym mieście przeciw świętemu Słudze Twemu, Jezusowi, którego namaściłeś, Herod i Poncjusz Piłat, z poganami i pokoleniami Izraela, aby uczynić to, co ręka Twoja i myśl zamierzyły" (Dz 4,27n).

Również werset Mt 27,25 w zamiarze Ewangelisty, ma służyć wyrażeniu prawdy, że winę za śmierć Chrystusa ponosi cała ludzkość. Mianowicie werset ten stanowi połowę fragmentu, którego całość podkreśla tę właśnie powszechność winy. Przy czym zarówno pogański uczestnik zbrodni -- Piłat, jak zgromadzeni przed jego pałacem Żydzi czują się całkowicie niewinni i wyrażają to na zewnątrz. Najpierw Piłat umywa obłudnie ręce, żeby -- wbrew faktom -- zamanifestować, że nie uczestniczy w tej zbrodni. Następnie "cały lud zawołał: Krew Jego na nas i na dzieci nasze" (Mt 27,24n). Okrzyk ten wyraża ugruntowane przekonanie tych ludzi, że Jezusowi śmierć się należy. Ludzie, którzy tak wołali, chcieli zamanifestować w ten sposób, iż nie mają żadnych wątpliwości co do tego, że mają rację, żądając ukrzyżowania.

I poganin Piłat, i przedstawiciele ludu żydowskiego stanęli w ten sposób -- to mało ważne, świadomie czy bezwiednie przeciwko słowu Bożemu. Piłat jakby przedrzeźnia gest nakazany przez Prawo Mojżeszowe na okoliczność morderstwa, którego sprawca nie został wykryty: "Wszyscy starsi miasta, które leży najbliżej zamordowanego, umyją ręce nad jałowicą, której kark złamano w rzece, i powiedzą te słowa: <Nasze ręce tej krwi nie wylały, a oczy nasze jej nie widziały. Panie, oczyść z winy lud swój, Izraela, któregoś wybawił, i nie obarczaj krwią niewinną ludu swego Izraela>. I odpuszczona będzie im ta krew" (Pwt 21,6-8).

Między Piłatem i owymi starszymi miasta zachodzi jednak ta "drobna" różnica, że morderca jest znany, a jest nim on sam, przy czym jest on aż tak bezczelny, że umywa ręce, zanim jeszcze zbrodnia została dopełniona. Piłat nawet nie usiłuje ukrywać swojego przeświadczenia o niewinności Skazańca, chciałby tylko odzyskać własną niewinność za pomocą magicznego gestu.

Również lud zachowuje się bezbożnie. Na tę godzinę ciemności opuścił go lęk, którego pełna jest dusza żydowska i którego świadectwa ciągle spotykamy na kartach Starego Testamentu: lęk przed splamieniem się krwią niewinną. Przecież już Kainowi powiedział Bóg, że "krew brata twego głośno woła ku Mnie z ziemi" (Rdz 4,10). Nie ma narodu, w którym mocniej uświadamiano by sobie, że sam Bóg stoi na straży ludzkiego życia i Jemu samemu naraża się każdy, kto przelewa krew niewinną. Czytamy o tym zarówno w tekście przymierza, które Bóg zawarł z Noem, ojcem wszystkich narodów (Rdz 9,5n), jak w Prawie Mojżeszowym, i to nie tylko w Dekalogu (np. Lb 35,33). Kiedy na przykład braci Józefa spotykają w Egipcie kłopoty, Ruben -- nawiasem mówiąc, właśnie ten spośród braci, który starał się go ocalić -- widzi w tym rachunek za zbrodnię: "Oto teraz żąda się odpowiedzialności za jego krew" (Rdz 42,22). Nie wiedział bowiem jeszcze o tym, że szczęśliwie zbrodnia nie została dopełniona. Świadectw lęku przed wylaniem niewinnej krwi znajdziemy w Starym Testamencie kilkadziesiąt. Tymczasem na dziedzińcu Piłata lud zachowuje się tak, jakby ten lęk był mu zupełnie nieznany.

Poczucie słuszności w żądaniu kary śmierci wzmocnione zostało zaklęciem się na własne dzieci. To również było bezbożne. Nie wolno przecież podpowiadać Bogu, żeby postępował wbrew swoim obyczajom. Ludzie stojący przed siedzibą namiestnika nie mogli przecież nie znać słów proroka Ezechiela: "Syn nie ponosi odpowiedzialności za winę swego ojca ani ojciec -- za winę swego syna. Sprawiedliwość sprawiedliwego jemu zostanie przypisana, występek zaś występnego na niego spadnie" (Ez 18,20). Zauważmy na marginesie, że ten, kto -- powołując się na zaklęcie tłumu, stojącego na dziedzińcu Piłata -- obarcza naród żydowski odpowiedzialnością za śmierć Chrystusa, zakłada w ten sposób, że Bóg zmienia swoje obyczaje pod wpływem niegodziwych żądań człowieka.

Jest rzeczą niezwykle intrygującą, że informacja o obmyciu rąk przez Piłata oraz okrzyk tłumu zapisane są wyłącznie w Ewangelii Mateusza, a więc w tej Ewangelii, która była przeznaczona szczególnie dla Żydów. Zagadka wyjaśnia się w świetle pierwszych rozdziałów Dziejów Apostolskich, gdzie przedstawia się rozwój chrześcijaństwa wśród Żydów. Otóż okazuje się, że głoszenie winy za śmierć Chrystusa stanowiło żelazny element katechezy apostolskiej dla Żydów. Katecheza opierała się na budowaniu kontrastu między ludzkim grzechem i miłosierdziem Boga, między śmiercionośnym charakterem naszego zła i życiodajnym charakterem zmartwychwstania Chrystusa. W pierwszych pięciu rozdziałach Dziejów Apostolskich motyw ten pojawia się aż pięć razy (Dz 2,23n.36; 3,13-19; 4,10; 5,28-31).

Przypatrzmy się tej katechezie: "Mężowie izraelscy, słuchajcie tego, co mówię: Jezusa Nazarejczyka (...) tego Męża, który z woli, postanowienia i przewidzenia Bożego został wydany, przybiliście rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście. Lecz Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci, gdyż niemożliwe było, aby ona panowała nad Nim. (...) Gdy to usłyszeli, przejęli się do głębi serca. <Cóż mamy czynić, bracia?> -- zapytali Piotra i pozostałych Apostołów. <Nawróćcie się -- powiedział do nich Piotr -- i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych, a weźmiecie w darze Ducha Świętego. Bo dla was jest obietnica i dla dzieci waszych, i dla wszystkich, którzy są daleko, a których powoła Pan Bóg nasz>" (Dz 2,22-24.37-39).

Tekst ten dzieli przepaść od antysemickich zarzutów, iż Żydzi zabili Chrystusa. Po pierwsze, nie jest to mowa potępiająca "tych innych", których uznało się za gruntownie złych, niezdolnych do nawrócenia i przeklętych; jest to wezwanie, skierowane do grzeszników, aby się nawrócili. Po wtóre, przemawia Piotr, syn ludu żydowskiego, który również po otwarciu bram Kościoła dla pogan pozostał Apostołem Żydów (Ga 2,7n), a przemawia w duchu miłości do swoich rodaków. Po trzecie, grzech zabójstwa Chrystusa streszcza tutaj całą w ogóle ludzką grzeszność, a nie jest traktowany jako plama wyróżniająca jakąś poszczególną grupę ludzi. Po czwarte, oskarżenie o ten grzech stanowi punkt wyjścia dla ogłoszenia Bożego miłosierdzia, którego gwarancją jest zmartwychwstanie; tymczasem antysemicki zarzut, iż Żydzi zabili Chrystusa, formułowany jest jako teza końcowa, służąca do budowania murów wrogości, które Chrystus przyszedł właśnie zburzyć (por. Ef 2,14). Po piąte, Piotr przemawia do pokolenia, za którego dni Chrystus został ukrzyżowany, i nic nie mówi o dziedziczeniu winy, mówi natomiast wyraźnie o dziedziczeniu obietnicy: "Bo dla was jest obietnica i dla dzieci waszych" (Dz 2,39).

Dodajmy, że w katechezie apostolskiej, kierowanej do świadków i uczestników zabójstwa Chrystusa, wskazuje się również na okoliczności łagodzące. Dotyczą one nawet przywódców, a więc ludzi szczególnie odpowiedzialnych za doprowadzenie do Jego ukrzyżowania: "Lecz teraz wiem, bracia, że działaliście w nieświadomości, tak samo jak zwierzchnicy wasi" (Dz 3,17).

Natomiast zmartwychwstanie Chrystusa oraz Jego wywyższenie przedstawiane są w tej katechezie jako dalszy ciąg historii zbawienia, jakiego dokonuje Bóg dla Izraela: "Bóg naszych ojców wskrzesił Jezusa, którego straciliście, zawiesiwszy na drzewie. Bóg wywyższył Go na prawicę swoją jako Władcę i Zbawiciela, aby dać Izraelowi nawrócenie i odpuszczenie grzechów" (Dz 5,30n).

Zobaczmy teraz, jak temat ten został przedstawiony w Ewangelii Łukasza, która została napisana w kręgu Pawła, Apostoła pogan. Nie wspomniano tu o zaklęciu ludu, nie lękającego się wziąć odpowiedzialności za niewinną krew Chrystusa. Łukasz mówi natomiast o współczuciu, jakim otoczyły Skazańca niewiasty jerozolimskie. Prawdopodobnie ma rację św. Beda (Wykład Ewangelii Łukasza, rozdz. 93), który w Szymonie z Cyreny widzi przedstawiciela pogan, niewiasty zaś reprezentowałyby w ten sposób życzliwych Skazańcowi Żydów. Zatem cały fragment Łk 23,26-31 byłby odwrotną stroną fragmentu Mt 27,24-26.

Rzecz jasna, pomoc i współczucie, okazane Chrystusowi przez przedstawicieli pogan i Żydów, nie mogły być skuteczne, jako że przychodziły od grzeszników. W gruncie rzeczy to nie Szymon z Cyreny okazywał miłosierdzie Chrystusowi (zresztą do tego przymuszony), ale na odwrót: to Chrystus okazywał wówczas nieskończone miłosierdzie Szymonowi, gdyż właśnie dokonywał jego odkupienia na życie wieczne. Podobnie bardziej na współczucie zasługiwały pocieszycielki niż Skazaniec, którego one pocieszały (Łk 23,27). Męka i śmierć nie mogły bowiem zniszczyć w Chrystusie ani Jego sprawiedliwości, ani Jego jedności z Ojcem, zwykły zaś człowiek -- dopóki nie odnajdzie Chrystusa jako Dawcy życia -- nosi w sobie śmierć wieczną, która rozciąga ostateczną władzę nad sensem jego życia, a także nad jego dziećmi, które podobnie jak on sam podlegają grzechowi. Taki wydaje się -- niezależnie od różnych wyjaśnień historycznych -- najgłębszy sens całej przemowy Chrystusa do kobiet jerozolimskich.

W Ewangelii Łukasza -- co jeszcze ważniejsze -- znajduje się modlitwa Ukrzyżowanego za swoich morderców: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią" (23,34). Z perspektywy wiary chrześcijańskiej jest więc rzeczą nadzwyczaj ryzykowną twierdzić, że historyczny grzech zabójstwa Chrystusa wciąż jeszcze nie został odpuszczony, a nawet że podlega dziedziczeniu. Znaczyłoby to bowiem, że modlitwa Chrystusa była właściwie pozorna albo że okazała się nieskuteczna. Chrześcijanin nie może mieć wątpliwości co do tego, że te słowa Chrystusa miały w sobie nieskończenie więcej mocy niż nieszczęsne zaklęcie, jakie wypowiedział tłum na dziedzińcu u Piłata.

Zbrodnia zabójstwa Chrystusa ma jeszcze wymiar ponadhistoryczny, dostrzegalny tylko oczami wiary. Mianowicie dane biblijne upoważniają nas do twierdzenia, że zabójcami Chrystusa jesteśmy właściwie my wszyscy, zabijamy Go mianowicie naszymi grzechami. W Liście do Hebrajczyków czytamy o chrześcijanach, którzy "krzyżują w sobie Syna Bożego i wystawiają Go na pośmiewisko" (6,6).

Autor Listu do Hebrajczyków powraca do tego tematu kilka rozdziałów dalej, mówiąc dobitniej: "Kto przekracza Prawo Mojżeszowe, ponosi śmierć bez miłosierdzia na podstawie [zeznania] dwóch albo trzech świadków. Pomyślcie, o ileż surowszej kary stanie się winien ten, kto by podeptał Syna Bożego i zbezcześcił krew Przymierza, przez którą został uświęcony, i obelżywie zachował się wobec Ducha łaski" (10,28n).

Natomiast w apokaliptycznej wizji Chrystusa powracającego w chwale wina za ukrzyżowanie przypisana została wszystkim narodom: "Oto nadchodzi z obłokami, i ujrzy Go wszelkie oko i wszyscy, którzy Go przebili. I będą Go opłakiwać wszystkie pokolenia ziemi" (Ap 1,7).

Zatem legenda Quo vadis, a nade wszystko nabożeństwo Drogi Krzyżowej, w którym tak często mówi się nam o naszej odpowiedzialności za śmierć Chrystusa, nie jest sentymentalnym wymysłem. Korzeń tej intuicji jest autentycznie biblijny.

 

RADOŚĆ WIELKANOCNA DOPIERO SIĘ ZACZYNA
 

Zwycięstwo Chrystusa Pana zaczęło się już na krzyżu. On sam zapowiadał swoje ukrzyżowanie jako zwycięstwo. "Teraz odbywa się sąd nad tym światem -- mówił kiedyś o czekającej Go godzinie Kalwarii. -- Teraz władca tego świata zostanie precz wyrzucony. A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie" (J 12,31n).

Wyrok ukrzyżowania był czymś znacznie więcej niż skazaniem na okrutną, nieludzką śmierć. Ludziom, którzy skazywali jakiegoś człowieka na ukrzyżowanie, chodziło nie tylko o to, żeby go zabić, ale by przed śmiercią zadać mu jak najwięcej męki. Na krzyżu miała się dokonać ostateczna kompromitacja skazańca oraz jego czynów lub jego idei. Wyrok ukrzyżowania nie kończył sądu nad nieszczęśnikiem, ale go dopiero rozpoczynał. Prawdziwy sąd odbywał się na krzyżu. Pogrążony w nieludzkich mękach, wystawiony na widok publiczny, nieszczęśnik albo przeklinał dzień swoich narodzin i wszystkie swoje idee, albo przepełniony był bezsilną nienawiścią i w ten sposób świadczył o zwycięstwie swoich wrogów.

Otóż Chrystus Pan umierał zupełnie inaczej, On był zwycięzcą nawet na krzyżu. Mimo strasznych cierpień jest dokładnie taki, jakim był zawsze, a swoim zachowaniem daje świadectwo, że nawet na krzyżu możliwa jest miłość. Sposób Jego umierania nie tylko nie skompromitował Jego nauki, ale ją potężnie uwierzytelnił. Któż by się dziwił skazańcowi, jeśliby w torturze ukrzyżowania zapomniał o własnej matce? Chrystus Pan czyni miłość nawet na krzyżu i nie tylko swojej Matce. Kiedy litościwe kobiety z Jerozolimy płakały nad Jego utrapieniem, On myśli przede wszystkim o ich dobru i powiada im: Raczej nad swoim życiem się zastanówcie oraz nad duszami waszych bliskich! Łotrowi nie tylko przebaczył grzechy, ale pomógł mu przyjąć okropne męki ukrzyżowania z godnością i w nadziei życia wiecznego. Nawet na własnych morderców potrafił spojrzeć nie tylko w perspektywie straszliwej krzywdy, jaką mu wyrządzili. Umiał zauważyć, że ci nieszczęśnicy nie wiedzą, co czynią, i modlił się za nich, aby Ojciec Przedwieczny okazał im miłosierdzie.

Krótko mówiąc, szatan chciał dokonać sądu nad Chrystusem. Chciał wykazać, że Jego nauka o miłości jest idealistyczną mrzonką, która musi się załamać pod naporem tak zwanej rzeczywistości. Tymczasem stało się dokładnie odwrotnie: na Kalwarii odbył się sąd zarówno nad tym światem, jak nad władcą tego świata, czyli szatanem. Tym światem Chrystus Pan nazywa ową przestrzeń międzyludzką, którą szatanowi udało się urządzić po swojemu, gdzie miłość i prawda muszą ustępować kłamstwu i przemocy. Otóż ten właśnie świat został osądzony na Kalwarii, ujawniła się wówczas cała jego bezsiła i jałowość. Okazało się bowiem, że cała potęga zła jest bezsilna wobec człowieka, który oburącz trzyma się Ojca Niebieskiego. Cała potęga zła może co najwyżej ciało zabić, duszy jednak zaszkodzić nie może. Nie może zniszczyć w człowieku postawy miłości, jeśli tylko człowiek trwa w Bogu, który jest źródłem wszelkiej miłości.

I to zwycięstwo Chrystus Pan odniósł już na krzyżu. Zmartwychwstanie było uroczystym obwieszczeniem tego zwycięstwa. Obwieszczeniem tym radośniejszym, że przecież w obecnej naszej sytuacji grzeszników do pełnego zwycięstwa nad złem żaden człowiek nie jest zdolny. Jezus Chrystus, prawdziwy Człowiek, naprawdę jeden z nas, odniósł nad złem zwycięstwo druzgoczące: na naszej ziemi spełniona została krystaliczna miłość, i to w warunkach tak skrajnie miłości nie sprzyjających.

Swoim zmartwychwstaniem dał nam świadectwo, że On -- prawdziwy Człowiek -- jest prawdziwie Synem Bożym i że wobec tego zwycięstwo, które odniósł na Kalwarii, ma wymiar nieskończony: może być ono źródłem mocy zwycięskiej przeciwko złu dla każdego z nas. Naprawdę jest się czym radować! Jeśli Chrystus zmartwychwstał, to nie tylko korzenie zła zostały nieodwołalnie podcięte, ale nasze istnienie nabrało sensu na życie wieczne.

Jednak nie dziwmy się temu, że radość Wielkanocy dla wielu z nas jest mniej wyrazista niż radość Bożego Narodzenia. Łatwiej radować się w dzień ślubu niż podczas oczekiwania na narodziny dziecka, choć nikt nie zaprzeczy, że ta druga radość jest głębsza i dojrzalsza. Obietnicą potrafią się radować nawet ci, którzy wcale nie zamierzają podjąć trudu jej przyjęcia. Krótko mówiąc, do radości wielkanocnej jesteśmy zdolni tylko w takim stopniu, w jakim umarł w nas człowiek, który odrzuca Chrystusa; tylko w takim stopniu, w jakim w nas samych zwycięża zmartwychwstały Chrystus.

Przypatrzmy się zatem tajemnicy odrzucenia Chrystusa. Zauważmy przede wszystkim, że nie ukrzyżowali Go bandyci czy ludzie bez sumienia, ale zwyczajni ludzie, nastawieni raczej na dobro niż na zło. Sędziemu, który wydał wyrok śmierci, wręcz bardzo zależało na tym, żeby proces skończył się inaczej. Arcykapłanem Kajfaszem nie powodowała osobista nienawiść do Chrystusa, tylko niepokój, ażeby Jego działalność nie sprowadziła na kraj wojsk rzymskich, a wiadomo, co by to oznaczało.

To prawda, że żołnierze uczynili sobie ze Skazańca przedmiot zabawy, a tłum natarczywie domagał się ukrzyżowania. Ale czyż musimy naciągać rzeczywistość, ażeby rozpoznać w jednych i drugich ludzi sobie podobnych? Czy naprawdę nigdy nie bawiliśmy się cudzą dezorientacją, nieporadnością, odmiennością? Czy zupełnie obce nam jest poczucie rozrywki, jakiego potrafi człowiekowi dostarczyć cudze nieszczęście? Czy nie zdarza się, że człowiek w zasadzie uczciwy rzuci kamieniem w niewinnego? -- przy czym tak się dziwnie składa, że najczęściej rzuca się w tego, któremu coś się zawdzięcza.

Jeżeli zaś ktoś z nas czuje się tak nieskazitelny, że nie rozpozna siebie w żadnym z czynnych uczestników mordu, jaki został dokonany na Chrystusie, to przecież nie wymówi się od duchowego pokrewieństwa z osobami, które były bezsilnie przeciwne ukrzyżowaniu. I żona Piłata, która bezskutecznie prosiła męża o wyrok uniewinniający, i litościwe Żydówki z Jerozolimy, płaczące nad Skazańcem, i Piotr, który zapalczywie wyciągnął miecz w obronie Chrystusa, ale stracił cały swój rezon w momencie, kiedy lepiej zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje -- wszyscy oni stanowią integralną cząstkę świata, który ukrzyżował Chrystusa. Jedna tylko Matka Najświętsza stanęła prawdziwie po Jego stronie -- i jest Ona pierwszą przedstawicielką ludzkości wolnej, poślubionej Bogu na życie wieczne.

W świetle powyższego spróbujmy jeszcze raz porównać radość Bożego Narodzenia z radością, którą niesie z sobą święto Zmartwychwstania. Jedna i druga dostępna jest tylko dla tych, którzy zdają sobie sprawę z tego, jak całkowicie jesteśmy zanurzeni w świecie, podlegającym śmierci. Naszego zamknięcia w tym świecie nie da się nawet porównać z przywiązaniem chłopa pańszczyźnianego do swojej wioski: my nie mamy absolutnie żadnych możliwości wyrwania się z naszego zamknięcia w śmierci. Otóż Boże Narodzenie to orędzie realnej nadziei w sytuacji absolutnie rozpaczliwej. Okazuje się, że tylko dla naszych ludzkich sił sytuacja jest absolutnie bez wyjścia. U Boga nie ma nic niemożliwego. A Bóg nas kocha i to aż tak nieprawdopodobnie, jak o tym świadczy żłóbek betlejemski.

Radość Wielkanocy to radość, że ta nieprawdopodobna nadzieja już się urzeczywistnia. Już nie całkowicie należymy do świata, który odrzucił Chrystusa! Już jesteśmy ochrzczeni i nosimy w sobie zalążek nieśmiertelności! Już wzrasta w nas człowiek nowy, któremu przeznaczone jest życie wieczne! Już teraz możemy porzucić ten przeklęty zdrowy rozsądek, który każe nam szukać przestrzeni dla dobra poprzez paktowanie ze złem! Już teraz zmartwychwstały Chrystus uwalnia nasze pragnienie dobra od jego bezsiły, która w ludzkiej perspektywie była przecież nieuleczalna!

Toteż nieprzypadkowo Chrystus zmartwychwstał właśnie w niedzielę. Niedziela jest pierwszym, a zarazem ósmym dniem tygodnia. To, że światłość zmartwychwstania rozświetliła poranek pierwszego dnia tygodnia, unaocznia nam, iż swoim powstaniem z martwych Chrystus Pan zapoczątkował nową epokę w ludzkiej historii, epokę, która nigdy nie przeminie, bo jest wobec historii transcendentna. Przez otwór w grobie zmartwychwstałego Chrystusa pada na naszą ziemię, i nigdy już padać nie przestanie, światło przyszłego wieku.

Ogarnia nas ono zwłaszcza wówczas, kiedy gromadzimy się na sprawowaniu Eucharystii. Tajemnica Eucharystii jest najbardziej królewską drogą, wprowadzającą nas coraz więcej w blask tego Dnia Ósmego, który nie zna zachodu.

 

KOMU POTRZEBNY JEST KOŚCIÓŁ?

 

Jestem z natury człowiekiem bardzo religijnym, a w niedzielę naprawdę nie można już w kościele niekiedy wytrzymać. Tandetne i niemrawe śpiewy, kazania nie na poziomie, wzajemna obcość uczestników -- wszystko to od chodzenia do kościoła odstręcza. Unikam więc bywania w kościele, zacząłem swój kontakt z Bogiem organizować sobie sam. Nawet mi to nieźle wychodzi. Przy moim religijnym usposobieniu łatwo czuję Boga w każdym promieniu słońca, w każdym śpiewie ptaszka i w każdej kropli deszczu. Ogarniają mnie jednak nieokreślone wyrzuty sumienia. Czy ja nie grzeszę jakąś pychą? Proszę mi coś doradzić.

Wierzę głęboko, że każda sytuacja, w jakiej znalazł się człowiek, zawiera w sobie jakieś Boże wezwanie i stanowi dla człowieka jakąś szansę. Otóż wydaje mi się, że obecna Pańska sytuacja religijna stanowi wielkie wezwanie do postawienia sobie na nowo pytania o to, kim jest dla mnie Jezus Chrystus. Ufam, że skoro tylko Pan to pytanie podejmie, potrzeba głębszego włączenia się w Kościół stanie się dla Pana czymś oczywistym.

Odważę się -- ryzykując, rzecz jasna, pomyłkę -- powiedzieć Panu, czym dzisiaj jest dla Pana Kościół oraz coniedzielna msza. Otóż Kościół traktuje Pan w tej chwili jako instytucję usługową od spraw duchowych. Ponieważ "standard usług" w miejscowej parafii znacznie odbiega od Pańskich oczekiwań, postanowił Pan swoje potrzeby duchowe zaspokajać we własnym zakresie. Podobnie jak ktoś rezygnuje z tanich i szybkich obiadów w miejscowym barze i woli gotować sobie sam, bo ma już dość tych nieapetycznych obiadów, które człowiek stara się przełknąć tylko dlatego, żeby nie umrzeć z głodu.

Sądzę, że przy Pana obecnym nastawieniu oraz przy tak wyrazistym religijnym temperamencie zrezygnowałby Pan z coniedzielnej mszy, nawet gdyby usunięte zostały wszystkie powody do narzekań na "poziom usług" w najbliższej świątyni. Z pewnością cieszyłby się Pan z tego, że wspólnota parafialna jest wspaniale rozśpiewana, a poszczególni jej członkowie powiązani gęsto relacjami wzajemnego braterstwa i życzliwości, że księża są bez zarzutu, nie tylko dają przykład pobożności i głoszą proste i mądre kazania, ale potrafią też zauważyć poszczególnego człowieka, który potrzebuje ich pomocy. Cieszyłby się Pan z tego, ale coniedzielną mszę mimo to by Pan zapewne porzucił.

Bo wydaje mi się, że coniedzielna msza jest dla Pana przede wszystkim formą masowego zaspokajania potrzeby religijnej. Pan zaś nie chce swoich spraw duchowych "załatwiać" w sposób przeciętny. Podejrzewam, że nawet ubrania nie kupuje Pan sobie w domu towarowym, ale szyje je Pan na indywidualne zamówienie u krawca. Jeszcze raz się zastrzegam, że w tej diagnozie Pańskiej postawy religijnej mogę się mylić.

Bardzo zresztą życzyłbym sobie tego, żebym nie miał racji, bo przecież diagnoza ta implicite zawiera stwierdzenie, że wciąż jeszcze nie dotarł Pan do samego rdzenia Dobrej Nowiny. Pańska religijność -- ale mogę się przecież mylić! -- polega przede wszystkim na poszukiwaniu Boga oraz na odkrywaniu duchowych wymiarów w sobie i w świecie. Jezus Chrystus, w którego zapewne przecież Pan wierzy, jest dla Pana przede wszystkim wspaniałym Mistrzem, pokazującym nam drogę, na której można się spotkać z Bogiem.

A przecież Jezus Chrystus jest Kimś nieskończenie więcej. Jest Bogiem prawdziwym, Jednorodzonym Synem Przedwiecznego Ojca. W Nim Bóg pierwszy przystąpił do poszukiwania swoich zagubionych owieczek. A uczynił to w sposób prawdziwie Boski: aż do stania się jednym z nas, aż do oddania za nas swojego życia i aż do realnego oddania się nam w sakramencie Eucharystii.

Gdyby Jezus Chrystus był jedynie genialnym mistrzem duchowym, kimś na podobieństwo Buddy, wówczas niedzielne nabożeństwo byłoby dla nas pożyteczną podporą w naszym życiu religijnym. Korzystalibyśmy z niej dla duchowego umocnienia, ale porzucalibyśmy tę podporę zawsze, ilekroć doszlibyśmy do przekonania, że własnym sposobem potrafimy modlić się bardziej intensywnie i z większą dla siebie satysfakcją. Po prostu szukalibyśmy spotkania z Bogiem i Jego pomocy w taki sposób, jaki uznalibyśmy za najlepszy.

Jezus Chrystus jednak jest nie tylko Nauczycielem, On jest Synem Bożym, który sam "przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło" (Łk 19,10). Jeśli w Niego wierzę, powinienem uznać Jego prawo do inicjatywy w naszych z Nim kontaktach. On przecież lepiej od nas wie, czym i jak nas obdarzać na naszej drodze do życia wiecznego. Toteż jest coś wspaniałego w tym, że On chce wyznaczać nam okoliczności, w których pragnie spotkać się z nami szczególnie. Bo właśnie przez te konkretne spotkania On nas szuka i zbawia!

Nasz realny kontakt z Nim zaczął się przez chrzest. Nie był to tylko obrzęd symboliczny, włączający nas do grona Jego wyznawców. Przez sakrament chrztu Chrystus rzeczywiście uczynił nas dziećmi Bożymi, uczestnikami swojego Boskiego Synostwa, rzeczywiście też zanurzył nas w swojej śmierci i zmartwychwstaniu -- aby uzdolnić nas w ten sposób do coraz głębszego i aż do końca umierania grzechowi oraz do życia wiecznego. Ale tylko dlatego chrzest ma tak wielką moc, że to Chrystus go ustanowił. To z Jego woli chrzest jest skutecznym znakiem naszych narodzin dla Boga.

Podobnie nie zrozumiemy sensu mszy świętej, dopóki nie zobaczymy w niej dzieła Chrystusa, dopóki nie uwierzymy, że jest ona szczególnie świętym miejscem, ustanowionym przez Niego na nasze z Nim spotkania. Nie jest ona wprawdzie miejscem jedynym, w którym można się spotkać z Chrystusem. Z Chrystusem Zbawcą spotykamy się realnie, ilekroć w wierze słuchamy Jego nauki, ilekroć w Jego imię okazujemy pomoc potrzebującym, ilekroć szukamy Jego miłosierdzia w sakramencie pokuty. Msza święta jest jednak absolutnie najszczególniejszym miejscem spotkania z Chrystusem.

Dlaczego? Bo msza święta najszczególniej wiąże się z tajemnicą Jego męki na krzyżu, przez którą dokonuje się nasze pojednanie z Bogiem. Ukrzyżowanie było przecież czymś nieskończenie więcej niż męczeństwem niewinnie zabitego proroka. Na Kalwarii stała się rzecz niemożliwa: z naszej zatrutej grzechem ziemi Jeden z nas okazał się zdolny przejść całkowicie i bez reszty w ramiona Przedwiecznego Kochającego Ojca. Ponieważ zaś Umęczony na krzyżu jest zarazem Synem Bożym, miłość, jaką był On wówczas napełniony, ma moc ogarnąć nas wszystkich -- bo miłość Syna Bożego jest przecież obiektywnie nieskończona. Oto dlaczego Chrystus mógł o sobie powiedzieć: "A Ja, gdy zostanę wywyższony nad ziemię, wszystkich przyciągnę do siebie" (J 12,32).

We mszy świętej uobecnia się -- w tym oto momencie i dla tych oto ludzi -- miłość, którą Chrystus Pan wypełnił na krzyżu. Uobecnia się po to, żeby nas umacniać w tym, co dobre, chronić przed zniechęceniem i niewiernością, przemieniać coraz bardziej na podobieństwo Chrystusa. A dzieje się tak, bo sam Chrystus ustanowił taką właśnie pamiątkę swojej Męki.

"To czyńcie na moją pamiątkę" -- powiedział podczas Ostatniej Wieczerzy. "Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym" (J 6,54) -- wyjaśniał sens największego Daru, jaki miał nam zostawić po swoim zmartwychwstaniu. Stąd też na mszy świętej gromadzimy się szczególnie w niedzielę, w dzień upamiętniający Jego zmartwychwstanie.

Ufam, że jeśli Pan to wszystko na nowo odkryje, to przekona się Pan ponownie do coniedzielnej mszy świętej i nie zrażą już Pana różne braki podczas jej sprawowania. Zarazem w nowym świetle zobaczy Pan tajemnicę Kościoła. Przekona się Pan, że Kościół jest nie tylko mądrą i czcigodną instytucją, która przechowuje i ożywia najlepsze religijne doświadczenia poprzednich pokoleń chrześcijan oraz organizuje życie duchowe w jego wymiarze społecznym. Zresztą Kościół jest czymś więcej nawet niż założoną przez Chrystusa instytucją, której Boski Założyciel powierzył nieomylnie swoją prawdę, obiecał swoją obecność i którą wyposażył w środki zbawienia z mszą świętą na czele.

Pomyślmy: Gdyby sens Kościoła w tym się wyczerpywał, to Kościół byłby potrzebny tylko na tej ziemi i przestałby istnieć w dniu Sądu Ostatecznego. A przecież słowo Boże wyraźnie poucza, że jesteśmy dopiero -- jako Kościół -- w trakcie budowy: "W Nim [w Chrystusie] zespalana cała budowla rośnie na świętą w Panu świątynię, w Nim i wy także wznosicie się we wspólnym budowaniu, by stanowić mieszkanie Boga przez Ducha" (Ef 2,21n). Bo wprawdzie już teraz jesteśmy Kościołem, ale w pełni będziemy Kościołem dopiero w życiu wiecznym. Dopiero w życiu wiecznym będziemy przepełnieni obecnością Bożą bez reszty, będziemy bez reszty "stanowić mieszkanie Boga przez Ducha".

Zatem chodzi nie tylko o to, żeby korzystać z duchowych usług Kościoła, usług nieomylnie skutecznych, bo zapewniających realny dostęp do mocy i obecności Chrystusa Pana. Każdy wierzący w Chrystusa winien dążyć do pełnego włączenia się w Kościół, do tego, by stać się jego nierozerwalną cząstką. Kościół jest bowiem tą Ukochaną, którą Chrystus wymarzył sobie na całą wieczność. Jeśli więc tęsknię za tym, aby Chrystus Pan był moim Ukochanym na życie wieczne, rozumie się samo przez się, że pragnę współtworzyć Ukochaną Chrystusa, pragnę być na zawsze cząstką Kościoła.

I właśnie w tej perspektywie warto zobaczyć mszę świętą. Jest ona najszczególniejszym darem Bożym, dzięki któremu Kościołem stajemy się coraz więcej. Sądzę, że skoro tylko w ten sposób zacznie Pan przeżywać mszę świętą, trudności, które dzisiaj od udziału w niej Pana powstrzymują, przestaną się liczyć. A może nawet uda się Panu przyczynić jakoś do poprawy atmosfery, w jakiej odprawiana jest msza święta w waszej parafii. Nie wykluczałbym też takiej ewentualności, że odczuje Pan potrzebę udziału we mszy świętej częściej niż raz na tydzień.

 

CZY POJĘCIE OFIARY JEST JESZCZE ZROZUMIAŁE?

 

W Kościele ciągle słyszy się słowo "ofiara": że przez ofiarę złożoną na krzyżu Chrystus dokonał naszego odkupienia, że krew Chrystusa zmyła nasze grzechy, że msza święta uobecnia ofiarę krzyża itd. Ale proszę zauważyć, że w czasach, kiedy był pisany Nowy Testament, ludzie dobrze rozumieli, czym jest ofiara. W religii żydowskiej i we wszystkich chyba ówczesnych religiach codziennie zabijano na ołtarzach ofiarne zwierzęta. Kiedy apostołowie głosili, że Chrystus na krzyżu złożył ofiarę doskonałą, nie dającą się nawet porównać z ofiarami ze zwierząt, na ludziach czyniło to ogromne wrażenie. Nauka ta nawiązywała bowiem do czegoś, co było bardzo żywe w ich kulturze i zwyczajach. Dziś natomiast nawet wyraz "ofiara" znikł z mowy potocznej, pozostał tylko w języku kościelnym. Kiedy się słyszy z ambony, że Chrystus złożył na krzyżu ofiarę z samego siebie, aby przebłagać obrażonego Ojca, człowieka współczesnego ogarniają wątpliwości, czy tej największej tajemnicy naszej wiary nie opisuje się w zniekształcających ją kategoriach mitologicznych. Przepraszam, jeśli ostatnie zdanie Księdza uraziło. A pytanie moje jest następujące: Czy pojęcie ofiary jest jeszcze dla współczesnego człowieka zrozumiałe?

Mnie się wydaje, że jest dokładnie odwrotnie: że jesteśmy w lepszej sytuacji niż chrześcijanie starożytni i mamy szansę głębiej od nich zrozumieć sens ofiary Chrystusa Pana na krzyżu. Właśnie dlatego, że w naszym rozumieniu jesteśmy znacznie mniej niż oni zależni od wyobrażeń związanych z ofiarami zwierzęcymi. Po prostu od epoki początków naszej wiary upłynęło dość czasu, żeby nasza mentalność się przynajmniej trochę schrystianizowała.

Miarą schrystianizowania naszej mentalności jest właśnie mowa potoczna, do której się Pan odwołuje. Proszę zauważyć, jak często używamy w niej takich wyrazów, jak ofiarność, poświęcenie, oddanie, bezinteresowność, wielkoduszność, wyrzeczenie. Starożytna greka i łacina nie mają odpowiedników dla tych wyrazów, jeśli oczywiście nie liczyć odpowiedników pozornych, wyrażających treści raczej odbiegające od znaczenia współczesnego. Osobiście bardzo byłbym ciekaw, w jaki sposób języki Dalekiego Wschodu rejestrują istnienie postaw, nazywanych tymi słowami.

Wydaje się, że w Europie na ukształtowanie pojęć, jakie się kryją za wspomnianymi wyrazami, wpłynęła istotnie wiara chrześcijańska, a zwłaszcza wpatrywanie się w ten aspekt ofiary Chrystusa, że oddał On życie za nas. Naszą refleksję nad tajemnicą ofiary Chrystusa Pana zacznijmy zatem od tego aspektu.

Przypatrzmy się następującej wypowiedzi Pana Jezusa: Za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie" (J 17,19). Jest to dosłownie rewolucja w pojmowaniu ofiary. Oto okazuje się, że ofiara ze zwierząt czy z płodów rolnych, czy z innych wartości materialnych jest ofiarą jedynie w sensie symbolicznym, prawdziwą bowiem ofiarę składa się z samego siebie.

Żeby jednak moje oddawanie, poświęcanie samego siebie było naprawdę ofiarą, powinno w trojaki sposób upodabniać się do ofiary Chrystusa Pana. Po pierwsze, moje trudy czy znoszone prześladowania dopiero wówczas zasługują na nazwanie ich ofiarą, kiedy służą dobru innych. Dopóki służą one tylko mojemu dobru albo kiedy w gruncie rzeczy nie służą niczemu, można je nazwać rozmaicie, ale na pewno nie jest to ofiara. Chrystus Pan oddał bowiem swoje życie -- całe, bez reszty -- za nas, dla naszego dobra, żeby nas pojednać z Bogiem.

Po wtóre, tylko w takim stopniu nasze trudy dla innych są rzeczywiście ofiarą, w jakim stopniu podejmujemy je dobrowolnie. Idealnie dobrowolna była jedynie ofiara Chrystusa: "Nikt Mi życia nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać" (J 10,18). Nawet na krzyżu Chrystus Pan nie przestał być w pełni suwerennym panem swojego losu. Dobrowolnie zezwolił na to, żeby skierowana przeciwko Niemu nienawiść zgniotła Go na śmierć i w każdym momencie swej męki był władny uwolnić się z trybów niszczącego Go mechanizmu. My, zwykli ludzie, nie mamy takiej władzy nad różnymi mechanizmami, które mogą nas w siebie wplątać. Dobrowolność nasza może się jednak wyrazić co najmniej w dwojaki sposób: w dobrowolnym podjęciu takiej postawy, która sprowadzić na nas może trudy, a nawet prześladowania, i -- ponadto -- w wewnętrznej zgodzie na owe trudy czy prześladowania, również wówczas, kiedy przestały już one podlegać naszemu wolnemu wyborowi. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o żaden kult cierpienia, ale o zgodę na cierpienie, jeśli jest ono konsekwencją postawy, którą uważamy za słuszną.

Wreszcie po trzecie: Autentyczna ofiara może człowieka kosztować wiele, niekiedy nawet życie, ale nie może go zniszczyć duchowo. Wręcz przeciwnie, postawa ofiary buduje człowieka, choć nie po to się ją przecież podejmuje. Chrystus Pan przez krzyż wszedł do zmartwychwstania i stał się w ten sposób Żywą Obietnicą dla wszystkich, którzy nie wahają się żyć według zasad miłości, również wówczas, kiedy to trudne lub niebezpieczne.

Język polski zaciemnia nieco sens przytoczonej wypowiedzi Pana Jezusa: "Za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie". W greckim oryginale oba razy użyto tego samego czasownika hagiadzo -- nawiasem mówiąc, jest to ten sam czasownik, który występuje w pierwszej prośbie Modlitwy Pańskiej: "Święć się imię Twoje!" Zatem sens pierwszej części tego zdania jest mniej więcej taki: "Składając za nich w ofierze samego siebie, Ja objawiam swoją świętość". Kiedy zaś ja, zwykły i grzeszny człowiek, staram się prowadzić życie ofiary, można powiedzieć: "Ja uświęcam się, ilekroć składam w ofierze samego siebie dla dobra innych". W języku polskim słowa "poświęcenie" i "uświęcenie" zanadto oddaliły się od siebie w znaczeniach. Nie jest w naszym języku czymś oczywistym, że poświęcenie człowieka uświęca.

Główny kierunek Pańskiego problemu jest jednak chyba inny. Co to znaczy -- pyta Pan -- że Chrystus ofiarą z samego siebie przebłagał obrażonego Ojca? Dlaczego ofiara ta ma tak wielką moc, że skutecznie leczy nas z grzechu? Żeby móc przypatrzeć się nieco temu aspektowi ofiary Chrystusa, trzeba przedtem zastanowić się nad pojęciem "obrazy Boga".

W moim odczuciu jest to pojęcie mylące. Człowiek obraża się na drugiego człowieka wówczas, kiedy ten go poniży, zniesławi, skrzywdzi. Samo zaś obrażenie się polega na tym, że się odsuwam od tego, do kogo czuję żal z powodu wyrządzonej mi krzywdy, i nie chciałbym mieć z nim nic wspólnego. Jednak obrazić się mogę tylko na kogoś, od kogo czuję się już jakoś oddalony. Chyba że związany z nim byłem tylko egocentrycznie. Jest rzeczą nie do pomyślenia, żebym obraził się na krzywdziciela, którego dobro leży mi na sercu. Krzywda wyrządzona mi przez kogoś, kogo naprawdę kocham, zadaje mi ból szczególny, ale nie będę wówczas dążył do tego, żeby człowiek, który jest mi szczególnie bliski, przemienił się dla mnie w człowieka obcego. Kiedy obraża mnie przyjaciel lub rodzony syn, cierpię znacznie boleśniej, niż gdyby to uczynił człowiek obcy, ale zarazem ja nie jestem w stanie obrazić się na niego, nie potrafię zacząć go uważać za człowieka obcego.

Tym bardziej Bóg nie potrafi obrazić się na człowieka -- nawet wówczas, kiedy człowiek obraża Go bardzo ciężko. Obrażam zaś Boga, ilekroć odrzucam Jego miłość, używam Jego darów wbrew intencjom Ofiarodawcy, nie chcę budować siebie ani świata zgodnie z Jego zamysłem miłości, ale czynię to, przedrzeźniając Jego zamysł wobec mnie i wobec innych ludzi, i rzeczy. Nawet wówczas Bóg się na nas nie obraża, ale zadajemy Mu przecież jakąś ranę w ten sposób. Bóg Wszechmocny, którego podmiotowość jest absolutna i który wobec tego jest ponad wszelkimi doznaniami (bo żadne stworzenie, nawet najpotężniejsze, nie jest w stanie potraktować Go przedmiotowo), oto staje się słaby i niejako cierpiący wskutek tego, że kocha. Być może jest jakaś racja w domysłach, że męka Chrystusa Pana na krzyżu objawiła między innymi wielkość bólu, jaki zadajemy naszymi grzechami Kochającemu Bogu.

Pisze o tym bólu Boga Jan Paweł II w encyklice o Duchu Świętym, komentując słowa J 16,8, że Duch Święty będzie przekonywał świat o grzechu: "Czyż więc <przekonywać o grzechu> -- nie musi równocześnie znaczyć: objawiać cierpienie? Objawiać ból, niepojęty i niewyrażalny, jaki z powodu grzechu w jego antropomorficznej wizji Księga święta zda się dostrzegać w <głębokościach Bożych>, w samym niejako sercu nieogarnionej Trójcy? Kościół, czerpiąc natchnienie z Objawienia, wierzy i wyznaje, że grzech jest obrazą Boga. Co odpowiada tej <obrazie> w niezgłębionym życiu Ojca, Syna i Ducha Świętego, temu odrzuceniu Ducha, który jest Miłością oraz Darem? Pojęcie Boga, jako Bytu absolutnie doskonałego, wyłącza z pewnością wszelki ból pochodzący z braku czy zranienia; jednakże w <głębokościach Bożych> jest miłość ojcowska, która w języku biblijnym wobec grzechu człowieka posuwa się aż do słów <żal mi, żem stworzył człowieka>. <Kiedy... Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi... żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się... Pan rzekł: ...żal mi, że ich stworzyłem>. Najczęściej jednak Pismo Święte mówi nam o Ojcu, który współczuje człowiekowi, dzieląc jakby jego ból. Ostatecznie ów niezgłębiony i niewypowiedziany <ból> Ojca zrodzi nade wszystko całą przedziwną ekonomię miłości odkupieńczej w Jezusie Chrystusie, ażeby -- poprzez mysterium pietatis -- Miłość mogła się okazać potężniejsza od grzechu w dziejach człowieka. Ażeby zwyciężył <Dar>!" (nr 39)

Jak nieporadna -- a przecież głęboko prawdziwa -- okazuje się w świetle tych intuicji formuła, że Chrystus swoją ofiarą na krzyżu przebłagał obrażonego Ojca! Zastanówmy się, co robi kochający syn, kiedy jego rodzony brat stał się przez swoje postępowanie zgryzotą rodziców. Robi dwie rzeczy: stara się doprowadzić brata do opamiętania, rodziców zaś stara się kochać w dwójnasób, za siebie i za swojego zbłąkanego brata. Świadomość krzywdy, która spotyka rodziców ze strony własnego syna, pobudza go do pokonywania trudów, które muszą się pojawiać przy realizacji tak ambitnego programu.

Spójrzmy teraz na ukrzyżowanego Chrystusa. Przez swoją mękę uczynił On właśnie obie te rzeczy, z tym jednak, że uczynił to w sposób prawdziwie boski, przekraczający wszelką miarę ludzką. Najpierw jednak uczynił rzecz trzecią: będąc Jednorodzonym Synem Przedwiecznego Ojca, Bogiem Prawdziwym, oddzielonym od nas tą przepaścią ontyczną, która dzieli Boga od stworzenia, z miłości do nas -- istot nie tylko stworzonych, ale w dodatku upadłych, grzesznych -- stał się jednym z nas, stał się naszym Bratem. Przyjął na siebie wszystko, co ludzkie, z wyjątkiem grzechu, nie wahał się nawet wejść w nasze zatrute grzechem i krzywdą ludzkie układy. Zapłacił za to prześladowaniem, a w końcu niewinną i okrutną śmiercią. W ten sposób za jednym razem wypełnił braterską posługę na rzecz naszego opamiętania i prawdziwie po synowsku załagodził nie dający się wypowiedzieć ból Ojca z powodu naszych grzechów. Przypatrzmy się kolejno tym dwom skutkom ofiary Chrystusa na krzyżu.

Jego Ofiara polegała na tym, że, nie zważając na koszty, postanowił przejść przez naszą ziemię, zamieszkaną przez grzeszników i uwikłaną w nie dającą się rozplątać siatkę nieludzkich struktur, jako prawdziwy Człowiek, przepełniony bez reszty miłością do Przedwiecznego Ojca i do ludzi. Jego przykład otworzył w naszej wyobraźni zablokowaną dotychczas możliwość: oto z całej potęgi zła, jaka zapanowała nad naszą ziemią, naprawdę nie wynika żadna konieczność, żeby ktokolwiek, kto nie chce wchodzić w układy ze złem, paktować z nim musiał. W krzyżu Chrystusa okazała się ostateczna słabość zła: potrafi ono krzywdzić, niszczyć, zabijać, ale możliwe jest postawienie tamy, żeby nie czyniło już niczego więcej. Mówiąc inaczej: złu można zabronić dostępu do duszy człowieka, czyli można odnieść nad nim zwycięstwo ostateczne.

To prawda, grzeszny człowiek nie jest zdolny do takiego zwycięstwa sam z siebie, albowiem zło zdobyło już w naszych duszach swoje przyczółki. Jednakże absolutna wierność dobru, jaką Chrystus wypełnił na krzyżu, ma wartość nieskończoną -- była bowiem wiernością Człowieka, który jest prawdziwym Bogiem. Każda wierność dobru, realizowana przez zwyczajnego człowieka, chociaż jest ułomna, pomaga innym w zwyciężaniu zła. Wierność dobru, która się zrealizowała w męce Syna Bożego, ma moc przemienić każdego grzesznika, który nie zamknie się na jej uzdrawiające promieniowanie. Jeśli powiadamy więc, że krew Chrystusa zmywa nasze grzechy, że Chrystus Pan złożył na krzyżu ofiarę za nas -- to w tym przede wszystkim sensie, że nie tylko pokazał On nam drogę wyzwolenia ze zła, ale że w dzieje zmagania się dobra ze złem wniósł wkład nieskończony. Odtąd każdy, kto prawdziwie (a nie tylko w swoich deklaracjach) trzyma się Chrystusa, z całą pewnością dostąpi zbawienia oraz stanie się dzieckiem i przyjacielem Bożym.

Jednak śmierć Chrystusa na krzyżu to również ofiara złożona Przedwiecznemu Ojcu. Oto z tej samej ziemi, na której zadano tyle bólu Kochającemu Ojcu, wzniósł się do tegoż Ojca czyn miłości nieskończonej, przewyższający cały ogrom zła, jaki przytłoczył naszą ziemię. Rodzice, zranieni postawą niegodziwego dziecka, doznają jakiejś pociechy, kiedy drugie ich dziecko stara się niejako zdwoić swoją miłość do rodziców. Przez krzyż Chrystusa stało się coś nieskończenie więcej: czyn miłości, jaki wzniósł Ukrzyżowany do swojego Ojca, jest nie tylko większy niż suma całej niegodziwości wszystkich ludzi, ale ma moc leczyć nas z naszej niegodziwości. Męka Chrystusa ma moc przywracać nas Bogu, zatem łagodzi -- a w ostatecznym wymiarze usuwa "ból" Boga z powodu naszego zbłąkania.

I nie jest oczywiście tak, żeby Przedwiecznemu Ojcu była potrzebna śmierć Umiłowanego Syna albo żeby znajdował On upodobanie w Jego męce, w tym, że została przelana Jego krew. Ojciec Przedwieczny znajduje upodobanie nie w męce Umiłowanego Syna, ale w nieskończonej miłości, jaką Ten zachował dla Niego nawet na krzyżu. Męka zaś Jego, krew i śmierć są świadectwem i znakiem tej miłości.

Można powiedzieć tak: Syna Bożego zabiliśmy naszymi grzechami. Tym jednak, co się istotnie dokonało na krzyżu, jest nieskończona miłość, z jaką Chrystus przeszedł przez swoją mękę. To właśnie miłość sprawiła, że męka Chrystusa stała się ofiarą, mającą moc przemienić nas w przyjaciół Bożych, i że zyskała wartość ofiary ponadczasowej, równoważącej ponadobficie ból Przedwiecznego Ojca z powodu naszych grzechów. Więcej: ta Ofiara usuwa ból Przedwiecznego Ojca, bo dzięki niej my naprawdę do Niego wracamy.

 

O WIERNOŚCI DOGMATOM

 

Załączam wypowiedź opublikowaną w czasopiśmie katolickim, w której stwierdzono, ku mojemu zdumieniu, rzecz następującą: "Posiadanie prawdy należy rozumieć w sensie potencjalnym jako dążenie do niej, nie zaś w sensie absolutnym". W moim przekonaniu takie stanowisko podcina nie tylko nauka katolicką, ale religię w ogóle, a w konsekwencji i etykę. Nieposiadanie prawdy absolutnej, czyli bezwzględnej, to chyba nic innego, jak nieposiadanie w zbiorze swych przekonań żadnego zdania zgodnego z rzeczywistością i to zgodnego niezależnie od jakichkolwiek warunków. Jeśli tylko dąży się do prawdy, a nie posiada jej, nie można być pewnym nawet tego, że Bóg istnieje w trzech Osobach. Czy ja tu dobrze rozumuję?

Myślę, że ów publicysta co innego chciał powiedzieć, a co innego powiedział. To, co -- jak mi się wydaje -- chciał powiedzieć, jest bardzo słuszne, a dla wiary katolickiej pożyteczne i płodne. Powiem o tym parę słów w drugiej części listu. Jednakże stwierdzenie, które Pana tak zaniepokoiło, odbieram -- tak jak każdą postać radykalnego sceptycyzmu -- jako zwykłą niedorzeczność.

Niedorzeczność radykalnego sceptycyzmu znakomicie pokazuje starogrecka jeszcze anegdota o pewnym filozofie, który nauczał, iż żadnej prawdy nie możemy być pewni. Otóż zauważono kiedyś, że filozof ów ucieka co sił w nogach przed złym psem. Dowcipni świadkowie wydarzenia natychmiast wyciągnęli stąd wniosek, że niefortunny filozof nabrał pewności co najmniej co do dwóch prawd: że ów pies stanowi dla niego zagrożenie oraz że ucieczka oddala niebezpieczeństwo.

Uważam, że przed sądem rozumu nie ostoi się również radykalny sceptycyzm religijny, czyli agnostycyzm. Twierdzenie bowiem, że jesteśmy w stanie jedynie dążyć do prawdy ostatecznej, ale nie potrafimy w żaden sposób jej osiągnąć, do tego stopnia, iż nie możemy być pewni samego nawet istnienia Boga -- jest po prostu ukrytym lub nie domyślanym ateizmem. Bóg, który stworzył człowieka i uzdolnił go do szukania siebie, ale nie pozwala się w żaden sposób znaleźć, jest bytem sprzecznym wewnętrznie. Bo jest to bóg złośliwy, nie kochający, a taki bóg to coś równie absurdalnego, jak kwadratowe koło czy mroźny upał.

Nie do utrzymania jest również sceptycyzm wewnątrzchrześcijański, postawa, wedle której można być chrześcijaninem, ale zarazem zachowywać dystans wobec konkretnych prawd wiary, które są przedmiotem sporów między różnymi wyznaniami chrześcijańskimi. Wierzyć bowiem, że Bóg objawił nam prawdę o sobie i o naszej drodze do Niego, ale nie umiał lub nie chciał zatroszczyć się o to, żeby Jego prawda była dla nas rozpoznawalna, to tyle samo, co wierzyć trochę na niby.

Na szczęście agnostycyzm bywa pożytecznym etapem w drodze do Boga i do Chrystusa, i do Kościoła. Ktoś na przykład w żaden sposób nie umie rozstrzygnąć nawet pytania, czy Bóg istnieje, ale oto uświadamia sobie, że o istnienie Boga nie wolno pytać tak, jak pytamy o istnienie odległych i trudno dostępnych przedmiotów. Jeśli Bóg istnieje, to jest źródłem wszelkiego istnienia i wszelkiego dobra, zatem o Jego istnienie trzeba pytać całym sobą, jak najwięcej angażując się w dobro, starając się o uczynienie swego życia jak najbardziej sensownym. Niedawny agnostyk, który w ten sposób zaczął szukać Boga, znajdzie Go na pewno i to raczej prędzej niż później.

Jednakże agnostycyzm jako końcowa postawa człowieka możliwy jest chyba tylko wówczas, kiedy przestaje się szukać dalej. Nie sądzę jednak, żeby cytowany przez Pana publicysta chciał propagować jakąkolwiek postać agnostycyzmu, choć wyraził się rzeczywiście niezręcznie. Gdybyśmy bowiem prawdę posiadali tylko potencjalnie, znaczyłoby to, że nie posiadamy jej wcale, tyle tylko, że kiedyś, kiedyś może ją osiągniemy.

Sądzę, że niefortunne to sformułowanie miało wyrazić myśl, iż na tej ziemi nigdy nie osiągniemy prawdy w taki sposób, żeby wolno nam było przestać jej szukać. Spróbuję pokazać to na przykładzie prawdy zawartej w Bożych przykazaniach.

Otóż mogłoby się wydawać, że przykazania Boże sformułowane są wystarczająco wyraźnie i jednoznacznie, aby je poznać do końca. A jednak przykazań Bożych wciąż trzeba szukać. Znamy nieomylne, bo natchnione przez Ducha Świętego zdania Dekalogu. Wiemy od samego Pana Jezusa, że wszystkie Boże przykazania sprowadzają się do przykazań miłości. A przecież nigdy nie wolno nam powiedzieć sobie, że już poznaliśmy je bez reszty. Pismo Święte wielokrotnie przypomina, że potrzeba nam łaski Bożej nie tylko do tego, żeby Boże przykazania wykonywać, ale również do tego, żeby je wystarczająco poznać. "Pozwól mi poznać drogi Twoje, Panie -- modli się Psalmista -- i naucz mnie Twoich ścieżek" (Ps 24,4). A w innym psalmie: "Nie ukrywaj przede mną swych przykazań... Obdarz mnie rozumieniem, abym się nauczył Twoich przykazań" (Ps 119,19 i 73). Zaś Apostoł Paweł: "Przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe" (Rz 12,2). Albo w Liście do Efezjan: "Usiłujcie zrozumieć, co jest wolą Bożą" (5,17).

Prośby o zrozumienie Bożych przykazań i wezwania do rozpoznawania woli Bożej nie płyną oczywiście ze zwątpienia w prawdziwość albo w uniwersalność Dekalogu, ani -- tym bardziej -- nie zapalają zielonego światła dla poszukiwania jakiejś moralności alternatywnej. Wręcz przeciwnie, opierają się one na głębokiej wierze, iż prawo moralne, poświadczone autorytetem samego Boga, jest pewne, niezmienne i powszechnie obowiązujące. Co zatem znaczy, że mamy szukać tego, co jest pewne i sformułowane w jednoznacznych i łatwo zrozumiałych zdaniach?

Jest chyba jakoś tak: W zdaniach mowy ludzkiej można wyrazić prawdę ostateczną, można ją nawet wyrazić nieomylnie, jednak nie można jej w zdaniach zamknąć. Ale też przykazania Boże -- podobnie jak dogmaty wiary -- nie zamykają w sobie prawdy Bożej, one na nią w nieomylny sposób wskazują i zapraszają do tego, żeby z niej czerpać i karmić się nią na co dzień. W momencie, kiedy postanawiam bezwzględną wierność Bożym przykazaniom i kiedy w mojej wierze pragnę trzymać się dokładnie nauki Kościoła katolickiego, moje poznanie prawdy Bożej się nie kończy, ale dopiero zaczyna. I nigdy nie ogarnę prawdy głoszonej przez Syna Bożego tak całkowicie, żebym nie potrzebował Ducha Świętego, który nam ją przypomina (por. J 14,26).

Chodzi nie tylko o możliwość nieustannego jej zgłębiania. Niekiedy nawet to, co w przykazaniu lub w dogmacie wiary leży niejako zupełnie na wierzchu, jest przeze mnie nie zauważane, trzeba zatem tę prawie martwą dla mnie cząstkę Bożej prawdy ożywić. Mogę na przykład codziennie powtarzać w pacierzu: "czcij ojca swego i matkę swoją", a dopiero w pewnym momencie ogarnia mnie niepokój, że ja przecież pozostawiłem moich starych rodziców samym sobie. Mogę co niedzielę uczestniczyć we mszy świętej, a jakoś dotychczas praktycznie zapominałem o tym, że jest to uobecnienie jedynej Ofiary Chrystusa, do której mam szansę dołączyć moje obecne troski i całe moje życie. A może nauczyłem się uczestniczyć we mszy bez przyjmowania Komunii świętej i nie ma już we mnie nawet tęsknoty za Ciałem Pańskim? Owszem, jestem katolikiem, wierzę w prawdziwą obecność Chrystusa w Eucharystii, ale ten dogmat wiary jest we mnie praktycznie martwy, wciąż jeszcze nie umiem czerpać z tego wspaniałego źródła.

W dogmatach wiary i w przykazaniach istnieje ponadto wymiar głębi, z którego można czerpać bez końca i nie wyczerpiemy go nigdy. Nic dziwnego! Przecież prawdy te prowadzą nas do Boga żywego! Przecież ostatecznie to On sam, Bóg Nieskończony, jest Prawdą, w której nasza tęsknota za sensem znajdzie nasycenie nieprzemijające. Przykazania i dogmaty wiary nas do tej Prawdy przybliżają -- w miarę jak, nie poprzestając na ich teoretycznej akceptacji, rzeczywiście nimi żyjemy.

Nawet jednak w swojej warstwie pojęciowej nieomylne orzeczenia dogmatyczne nie są wypowiedziami zamkniętymi. Określają one kierunek, w którym należy szukać skarbów prawdy Bożej, oraz ostrzegają przed interpretacjami błędnymi. Tradycyjna teologia wypracowała trzy metody odsłaniania tej głębi, która kryje się pod nieomylnymi zdaniami dogmatów wiary. Bo -- powtarzam -- jest czymś ogromnie ważnym, żeby nasze poszukiwania prawdy Bożej mocno stały na gruncie wiary wyznawanej przez Kościół, ale przyjęcie w całej rozciągłości nauki Kościoła nie kończy naszych poszukiwań, tylko gwarantuje im prawidłowy kierunek oraz duchową płodność.

Przywołuje Pan prawdę o istnieniu Boga w trzech Osobach jako przykład dogmatu niewzruszenie pewnego. Zatem na przykładzie tego dogmatu spróbujmy zasygnalizować, na czym polegają owe trzy metody zgłębiania prawdy, na którą orzeczenie dogmatyczne nieomylnie wskazuje.

Metoda pierwsza polega na oczyszczeniu pojęć, za pomocą których określamy prawdę Bożą, z wszelkich niedoskonałości, w jakie zazwyczaj pojęcia te są uwikłane. Jeśli więc powiadamy, że Bóg istnieje w trzech Osobach, trzeba poddać refleksji zarówno pojęcie istnienia, jak pojęcie liczby, jak wreszcie pojęcie osoby. Trzeba pokazać, że Bóg istnieje zupełnie inaczej -- nieskończenie doskonalej -- niż jakiekolwiek stworzenie. Trzeba podkreślić transcendencję Boga wobec liczby -- ani jedność, ani troistość Boga nie czyni Go przecież kimś partykularnym w całości wszechbytu. Podobnie z pojęcia osoby, z chwilą kiedy odnosimy je do Boga, należy wykluczyć wszelkie niedoskonałości, które mogą towarzyszyć byciu osobą ludzką, w żaden jednak sposób nie mogą odnosić się do Osób Boskich. Przede wszystkim zaś -- podkreślając absolutną odrębność Boga od Jego stworzeń -- nie wolno zapominać o tym, że jest On naprawdę wszechobecny, i to w tym sensie, że jest obecny cały w każdym miejscu, a zarazem transcendentny wobec całego wszechkosmosu. Krótko mówiąc, istnienie osobowe nie może w żaden sposób Boga ograniczać.

Metoda druga polega na wydobywaniu tych treści pozytywnych, które znajdują się w pojęciach i sądach wypowiadanych o Bogu, bo właśnie ze względu na te treści przedstawiamy prawdę o Bogu za pomocą owych pojęć i sądów. Stosując tę metodę do prawdy o trójjedyności Boga, można by na przykład zgłębiać pojęcie osoby i z tej perspektywy próbować odpowiedzieć na następujące pytania: Czym jest w Bogu poznanie? Na czym polega Boża podmiotowość i wolność? Co to znaczy, że Bóg jest miłością? Rzecz jasna, szukając odpowiedzi na te pytania, ciągle trzeba mieć w pamięci, że poznanie w Bogu, Jego podmiotowość, wolność czy miłość są czymś nieskończenie doskonalszym niż w człowieku.

Wreszcie metoda trzecia -- najważniejsza -- polega na próbie podniesienia niejako do potęgi nieskończonej tych wszystkich prawd o Bogu, które udało nam się oczyścić i pogłębić dzięki metodom poprzednim. I tak na przykład w prawdzie o trzech Osobach jedynego Boga odsłania się nam tajemnica nieskończonej Miłości: w Trójcy Świętej dokonuje się całkowite i bez reszty udzielanie się jednej Osoby drugiej Osobie, tak dosłowne, że każda z Osób istnieje rzeczywiście i w całej nieskończoności swego Bóstwa w dwóch pozostałych Osobach. Ponieważ zaś Bóg jest naprawdę Miłością, w tym udzielaniu się Osoby nie zatracają się, ale każda z nich jest w całej pełni Sobą. Dopiero gdy dostrzegamy Boga jako nieskończoną Miłość, przestaje być dla nas czymś paradoksalnym, że jeden jedyny i niepodzielny Bóg istnieje w trzech realnie odrębnych Osobach.

A przecież za pomocą tych metod zgłębia się jedynie warstwę pojęciową prawdy o Bogu. Tymczasem prawda o trójjedyności Boga ogarnia nas przede wszystkim poprzez spotkania z Bogiem Żywym, który jest przecież Bogiem w Trójcy Świętej jedynym. W Ojcu i Synu, i Duchu Świętym zostaliśmy ochrzczeni. Już wówczas Ojciec Przedwieczny dał nam udział w synostwie swojego Jednorodzonego, Ojciec i Syn zesłali na nas swojego Ducha Świętego, który jest jednym i nierozdzielnym Tchnieniem Ich Obu. Odtąd w różnoraki sposób dane nam jest łączyć się coraz ściślej z Bogiem Żywym, Ojciec i Syn przychodzą do nas i mieszkają w nas (por. J 14,23), Pocieszyciel Duch Święty, którego Ojciec posyła do nas w imieniu swojego Syna, uczy nas wszystkiego i przypomina nam wszystko, co On sam powiedział (por. J 14,26). Jeśli tylko -- rzecz jasna -- staramy się być wierni łasce chrztu.

Przeciwko dogmatom w przeżywaniu wiary wysuwa się dzisiaj co najmniej trzy zarzuty. Po pierwsze, że stanowią one sztywny gorset, utrudniający autentyczne przeżywanie wiary. Po wtóre, niektórych katolików współczesnych niepokoi to, że Kościół traktuje wyznawane przez siebie dogmaty jako prawdy nieomylne. Po trzecie, wielu chciałoby -- a niektórzy próbują nawet swoimi wypowiedziami działać w tym kierunku metodą faktów dokonanych -- żeby nauczanie Kościoła było mniej jednoznaczne, tak żeby można było w nim zmieścić doktryny uznawane dawniej przez Kościół za błędne.

Sądzę, że w tym, co powiedzieliśmy, ustosunkowaliśmy się już do zarzutu pierwszego. Dogmaty mogą się wydawać czymś ograniczającym tylko wówczas, kiedy nie dostrzega się ich wewnętrznej, nie dającej się wyczerpać prawdy. Podobnie komuś, kto miłość poznał tylko powierzchownie, czymś ograniczającym może się wydawać zasada monogamii.

Natomiast niepokojenie się nieomylnością Kościoła w nauczaniu religijnym zdradza -- moim zdaniem -- głęboki kryzys wiary. Rzecz jasna, prawda nie znosi nieomylności ogłoszonej bezprawnie lub przedwcześnie. Z drugiej jednak strony bardzo często jest przecież tak, że nieomylność nie tylko jest możliwa, ale jest nawet naszym obowiązkiem. Nauczyciel ma obowiązek nieomylnie wtajemniczyć uczniów w zasady ortografii, pielęgniarce nie wolno pomylić glukozy z kwasem solnym. Architekt może i powinien być nieomylny w obliczeniach, dotyczących stabilności budynku. Nie da się nawet pomyśleć, żeby architekt czy konstruktor samolotu zaczęli realizować projekty, jeśli nie są pewni nieomylności swoich przewidywań co do bezpiecznego użytkowania tych obiektów.

Owszem, zdarza się człowiekowi pomylić również tam, gdzie nieomylność jest możliwa i gdzie jest ona jego obowiązkiem. Ale pielęgniarka, która miała nieszczęście dać komuś przez pomyłkę zastrzyk z kwasu solnego, na pewno nie będzie się tłumaczyła, że przecież błądzenie jest rzeczą ludzką. Pielęgniarkę zaś, która sama przywołuje nieszczęście karygodnym bałaganem, jaki ma w swojej apteczce, należy czym prędzej przymusić do zrobienia porządku, zanim do nieszczęścia dojdzie. Niepoprawną zaś trzeba poprosić, żeby znalazła sobie inną pracę.

Zastosujmy te spostrzeżenia do naszego tematu. Każdy człowiek ma poczucie nieomylności tych prawd religijnych, które rzeczywiście kształtują jego postawę życiową. Prawdy, których nie jestem pewien, nawet jeśli ich nie odrzucam, stają się we mnie religijnie martwe. Jeśli na przykład nie mam pewności, że Ewangelia jest księgą natchnioną przez Ducha Świętego, będę się dystansował od tych nauk i zachowań Pana Jezusa, które nie budzą we mnie aktualnej aprobaty; zatem jestem bardzo daleko od tego bezwarunkowego otwarcia się na naukę ewangeliczną, która cechuje postawę religijną. Podobnie dopóki nie mam pewności co do samego nawet istnienia aniołów, nie mogę nawiązać religijnej zażyłości z moim aniołem stróżem.

Pewność, czyli subiektywne poczucie nieomylności jest warunkiem postawy religijnej zarówno u chrześcijan, jak niechrześcijan, zarówno u katolików, jak u niekatolików. Otóż jeśli moja wiara jest czymś więcej niż zaspokajaniem potrzeby religijnej, wiem, że dogmaty wiary, które kształtują moje życie, są prawdziwe nie dlatego, że ja je wyznaję, ale dlatego, że one są prawdziwe obiektywnie. O tym, jak dosłownie my, katolicy, staramy się właśnie w ten sposób rozumieć swoją wiarę, świadczy nasze przeświadczenie o nieomylności Kościoła w nauczaniu wiary i moralności. Komuś to się może nie podobać, ale my właśnie tacy jesteśmy: nie możemy się zgodzić na to, jakoby nasza wiara stanowiła jedną z wielu równorzędnych interpretacji nauki Chrystusa, my wierzymy, że nasza wiara wyraża naukę Chrystusa najbardziej autentycznie.

Mnie się wydaje, że chrześcijanie niekatolicy -- również ci, którzy krytykują tę naszą postawę -- zajmują postawę podobną, nie zawsze może nazywając ją po imieniu. Jeśli zaś ktoś z perspektywy katolickiej próbuje wprost lub pośrednio podważać prawdy wiary wyznawane od wieków przez Kościół, niechże się zastanowi, czy przypadkiem nie pracuje nad tym, żeby żywe prawdy wiary zdegradować do poziomu martwych, a nawet niepewnych formuł światopoglądowych.

Kościół przecież nie przywłaszczył sobie nieomylności. Został nią wyraźnie obdarzony przez Syna Bożego: "Kto was słucha, Mnie słucha, kto wami gardzi, Mną gardzi" (Łk 10,16; por. J 13,20). Zaś w Pierwszym Liście do Tymoteusza Kościół został nazwany "filarem i podporą prawdy" (3,15). I zaraz po tych słowach wzywa się młodego biskupa Tymoteusza, aby autorytatywnie ustosunkował się do błędnych doktryn, szerzących się w powierzonej mu owczarni. Bo jeśli wyznawane przez nas prawdy są prawdami tylko dla nas, a nie są nimi obiektywnie, jeśli spełniają jedynie jakieś funkcje identyfikacyjne czy psychologiczne, to nasza wiara nie ma sensu i oszukujemy samych siebie. Obyśmy tylko nasze głębokie przeświadczenie o nieomylności wiary katolickiej umieli godzić z jak największym szacunkiem dla ludzi niewierzących oraz inaczej wierzących. I oby nie było ono dla nas okazją do wynoszenia się nad innych.

Ponieważ każda prawda wiary posiada nie mający kresu wymiar w głąb, otwiera to praktycznie nieskończone możliwości dla wewnątrzkatolickiego pluralizmu. Wystarczy sobie przypomnieć bogactwo różnych duchowości, tkwiących w Kościele, czy wielość jednakowo ortodoksyjnych teologii. Zapewne wiara każdego z nas, którzy staramy się przyjąć w całej rozciągłości nieomylne nauczanie Kościoła, ma swoją niepowtarzalną indywidualność.

Jest to pluralizm święty, bo wyrasta z umiłowania prawdy, a nie z jej lekceważenia. Ten pluralizm stara się pochylać nad najmniejszym okruchem prawdy Bożej i nigdy nie powie, że jakimiś prawdami wiary nie trzeba się zanadto przejmować, bo są drugorzędne. Zresztą czyż również poza wymiarem wiary nie zdarza się często tak, że mały szczegół okazuje się fundamentalnie ważny? Błąd genetyczny, odpowiadający opuszczeniu jednej literki w stustronicowej książce, może być przyczyną wrodzonego kalectwa. Katastrofę Challengera spowodował niezauważalny w normalnych warunkach mankament jakichś wydawałoby się głupich uszczelek. Albo ileż to razy zauważenie jakiegoś szczegółu nie dostrzeganego przez innych badaczy było początkiem wielkiego odkrycia naukowego!

Zarazem nigdy dość przypominać o tym, że wierność dogmatom przeradza się w tępy dogmatyzm, ilekroć zabraknie jej umiłowania prawdy, albo, co jeszcze gorzej, miłości bliźniego. Miłość bowiem jest duszą prawdy.

 

MOŻLIWOŚĆ I ZNACZENIE OBJAWIEŃ PRYWATNYCH

 

Wobec wydarzeń w Oławie Episkopat się zdystansował. Ale Kościół uznał autentyczność objawień w Lourdes i Fatimie. Mnie nieodparcie nasuwa się taka myśl. Czy nie prościej by było, gdyby Kościół poprzestał na prostym głoszeniu Ewangelii i z zasady odcinał się od wszelkich objawień prywatnych?

Przypatrzmy się najpierw temu Objawieniu, dzięki któremu Bóg przybliżył się istotnie do wszystkich ludzi i które zachowa pełną aktualność aż do końca świata. Mam oczywiście na myśli to Objawienie, jakie dokonało się przez przyjście do nas Syna Bożego, przez Jego życie i naukę, śmierć i zmartwychwstanie. Objawienie to przyjmujemy przez wiarę, wieść o nim rozszerzamy i pogłębiamy przez głoszenie i nauczanie Ewangelii.

Na czym to Objawienie polega? Co nam wówczas zostało objawione? Jeżeli powiemy, że Jezus Chrystus objawił nam wiele prawdy o Bogu, której inaczej nie moglibyśmy w żaden sposób poznać, nie mylimy się, wskazujemy na rzecz ważną, jednak nie najważniejszą. Albowiem przede wszystkim Bóg dał nam wówczas poznać, że nas kocha; objawił się jako Ten, który z miłości do nas przyjął nasz ludzki los i oddał za nas swoje życie. Istota tego jedynego w dziejach Objawienia polega na tym, że sam Bóg zbliżył się do ludzi -- nieodwołalnie i aż do końca świata -- aby dawać się w darze każdemu człowiekowi, który Go szuka.

Z powyższego wynika, że wiara chrześcijańska, przez którą otwieramy się na to Objawienie, jest przede wszystkim przyjęciem Boga żywego, który nam się daje -- i dopiero z tej perspektywy jest również przyjęciem objawionej prawdy o Bogu oraz o sprawach Bożych. Zatem wiara jest czymś bardzo różnym od światopoglądu. Światopogląd to bardziej lub mniej uświadomiona teoria, za pomocą której człowiek usiłuje uporządkować swoją wiedzę i swe przeświadczenia na temat sensu świata i własnego życia. Wiara zaś -- mówimy rzecz jasna o wierze chrześcijańskiej -- jest raczej wejściem w tę wspólnotę z Bogiem, która stała się możliwa dopiero dzięki Jezusowi Chrystusowi.

Zarówno światopogląd, jak wiara podlegają zmianom, ale na różny sposób. Światopogląd rozwija się lub kostnieje zależnie od mojej aktywności intelektualnej w dziedzinie pytań ostatecznych. Wiara pogłębia się lub zamiera w zależności od tego, jak kształtuje się moja relacja do Boga, który chce nam dawać samego siebie.

Otóż chrześcijanin ma wielorakie możliwości realizowania swojej wspólnoty z Bogiem. Boga można prawdziwie usłyszeć poprzez przyjmowanie w wierze orędzia o Jezusie Chrystusie, które jest zapisane w Ewangelii i głoszone przez Kościół. Można się do Niego modlić i wsłuchiwać w to, co On chce nam powiedzieć poprzez powszednie i niepowszednie wydarzenia naszego życia. Codziennie otrzymujemy od Niego liczne dary -- naturalne i nadprzyrodzone; człowiek wierzący stara się je z wdzięcznością zauważyć, wolno mu też zabiegać o to, żeby otrzymywać ich coraz więcej. Codziennie staramy się -- lub właśnie nie staramy się -- o to, żeby okazać Bogu swoją miłość poprzez posłuszeństwo Jego przykazaniom i świadczenie dobra tym, których On kocha, zwłaszcza najbardziej potrzebującym.

Z punktu widzenia pytania, które Pan postawił, następująca rzecz zasługuje tu na podkreślenie: Kształtowanie się mojej wspólnoty z Bogiem zależy nie tylko ode mnie, ale przede wszystkim od Niego. Bóg nie jest bezosobową głębią, do jakiej na pewno dotrę, jeśli tylko zastosuję odpowiednie techniki duchowe. On jest Kimś absolutnie wolnym, suwerennym i osobowym. Toteż spotkamy się z Nim tylko wówczas, kiedy i jeśli On tego będzie chciał. Stąd o Jego miłość musimy zabiegać. Musimy też przyjąć tę płaszczyznę spotkania, którą On sam nam proponuje. Nawet jeśli odbiega ona od naszych oczekiwań. Czyż nie tak postępujemy, kiedy ubiegamy się o miłość drugiego człowieka?

Otóż Bóg może chcieć spotkać się z kimś w sposób przekraczający zwyczajne z Nim spotkania, które odbywają się w przestrzeni naszego duchowego doświadczenia. Może wyznaczyć człowiekowi płaszczyznę spotkania znajdującą się w zasięgu poznania zmysłowego -- tak jak niegdyś objawił się w znakach widzialnych Mojżeszowi. Czyni to rzadko, ale to Mu wolno -- jest przecież Bogiem i może mieć po temu swoje własne powody. Cóż z tego, że nam byłoby wygodniej i prościej bez samej nawet możliwości takich objawień? Nie musielibyśmy się wówczas kłopotać o autentyczność danego objawienia, nie posądzano by nas o obskurantyzm czy łatwowierność, ludzie obdarzeni takimi objawieniami nie musieliby pić kielicha goryczy, jaki zazwyczaj piją.

Jednak też właśnie dlatego, że Bóg jest Bogiem, niemożliwe jest, żeby jakiekolwiek autentyczne objawienie -- Jego samego czy Jego przyjaciół i wysłańców -- wychodziło swoją treścią poza to jedyne Objawienie, w którym raz na zawsze dał się On nam w swoim Synu Jednorodzonym. "Gdybyśmy nawet my -- powiada Apostoł Paweł -- lub anioł z nieba głosił wam Ewangelię różną od tej, którą wam głosiliśmy -- niech będzie przeklęty!" (Ga 1,8) Tę prostą prawdę, że żadne cuda czy objawienia, które odwodzą od Boga, nie mogą od Niego pochodzić, znano już w Starym Testamencie. Już w Pięcioksięgu znajduje się następująca przestroga: "Jeśli powstanie u ciebie prorok, lub wyjaśniacz snów, i zapowie znak lub cud, i spełni się znak albo cud, jak ci zapowiedział, a potem ci powie: <Chodźmy do bogów obcych -- których nie znałeś -- i służmy im>, nie usłuchasz słów tego proroka albo wyjaśniacza snów. Gdyż Pan, Bóg twój, doświadcza cię, chcąc poznać, czy miłujesz Pana, Boga swego, z całego swego serca i z całej duszy" (Pwt 13,2-4).

W tym właśnie duchu postępuje Kościół, kiedy odwraca się od wszelkich nadzwyczajnych wydarzeń, które mimo swoich treści religijnych odciągają ludzi od Boga: rodzą podziały, ośmieszają wiarę, zwracają uwagę religijną w kierunku niezdrowej sensacji itp. "Nie dowierzajcie każdemu duchowi -- uczy Apostoł Jan -- ale badajcie duchy, czy są z Boga" (1 J 4,1).

Ostrożność jest zwyczajną postawą Kościoła nawet wobec objawień autentycznych. Jeśli one naprawdę pochodzą od Boga, taki czyściec nieufności nie tylko im nie zaszkodzi, ale uczyni je bardziej wiarygodnymi.

Tu nasuwają się jednak dwa pytania. Po pierwsze: Czy kiedykolwiek można osiągnąć absolutną pewność, że dane wydarzenia pochodzą od Boga? I pytanie drugie: Skoro żadne autentyczne objawienie nie wychodzi swoją treścią poza Objawienie, jakiego Bóg dokonał w Jezusie Chrystusie, to jaki jest sens i pożytek takich objawień?

Zacznijmy od tego drugiego pytania. Weźmy dla przykładu objawienie w Fatimie. Główną ich treścią jest wezwanie do pokuty, a więc -- mogłoby się wydawać -- nic nowego: zwyczajne przypomnienie nauki zawartej w Ewangelii. Niemniej żadna encyklika papieska, żadne plany duszpasterskie nie zdołałyby ożywić religijnie tylu tysięcy i milionów ludzi, których przyprowadziła do Chrystusa Jego Matka, przemawiająca w Fatimie.

To samo można powiedzieć o objawieniach, które dały początek kultowi Najświętszego Serca Jezusa. Cała treść tych objawień mieści się w Ewangelii. Czyż bez św. Małgorzaty Marii Alacoque katolicy nie wiedzieli o tym, że Chrystus jest nieskończenie miłosierny, że nasze grzechy Go obrażają, a Komunia święta jest niezastąpionym pokarmem na życie wieczne? A jednak dzięki kultowi Najświętszego Serca dokonało się w swoim czasie duchowe pogłębienie całego Kościoła.

Wydaje się, że wszystkie objawienia autentyczne -- zarówno te skierowane do milionów ludzi, jak te przeznaczone dla nielicznych -- mają w sobie tajemniczą moc skutecznego mobilizowania ludzi do tego, żeby przybliżyli się do Chrystusa.

Wciąż jednak nie odpowiedziałem jeszcze na pytanie, jak osiągnąć pewność, że dane objawienie jest autentyczne. Otóż sądzę, że z pewnego punktu widzenia jest to pytanie mało ważne. Ogromnie ważne jest pytanie o to, czy należy poważnie liczyć się z tym, że dane objawienie jest autentyczne. Znacznie mniej ważne wydaje się pytanie, czy na pewno jest ono autentyczne. Przyczyna tego leży we wspomnianym wyżej podporządkowaniu wszelkich autentycznych objawień uniwersalnemu Objawieniu, jakie dokonało się w Chrystusie.

Powyższe stanowisko spróbuję uzasadnić na przykładzie możliwie najbardziej skromnym. Przypuśćmy, że we śnie nakazuje komuś nieżyjący już ojciec lub matka porzucić złe życie, powrócić do praktyk religijnych albo coś podobnego. W ocenie takiego snu czymś naprawdę ważnym jest pytanie, czy otrzymany przekaz nie kłóci się z Ewangelią i czy jego realizacja przybliży mnie do Chrystusa. Gdyby bowiem przekaz zawierał rzeczy kłócące się z wiarą lub nakazywał coś niezgodnego z Bożymi przykazaniami, albo gdyby chodziło w nim o rzeczy duchowo nieważne, nie można by mieć wątpliwości, że nie ma w nim nic nadprzyrodzonego i że snem takim nie należy się przejmować.

Kiedy jednak zmarły ojciec lub matka wzywa do pojednania z Bogiem, niewątpliwie jest to wezwanie nadprzyrodzone, którego należy usłuchać, nawet jeśli sam sen da się całkowicie wytłumaczyć w sposób naturalny. Mianowicie w ten sposób dotarły wreszcie do świadomości tego człowieka pobudzane przez łaskę pragnienia zbliżenia się do Boga oraz, również pobudzana przez łaskę, troska jego rodziców -- kiedy jeszcze byli na tym świecie -- o dobro jego duszy.

Zarazem czysto naturalne wyjaśnienie takiego snu raziłoby małodusznością. Przecież to niemożliwe, żeby po przejściu do wieczności rodzicom obca już była troska o duchowe dobro własnego dziecka. Nie wydaje się zatem czymś lekkomyślnym przypisywać ten błogosławiony sen tajemnicy świętych obcowania, która się realizuje pomimo dzielącej nas granicy śmierci. Dodajmy, że tajemnice łaski doskonale mogą się realizować również za pośrednictwem najzupełniej naturalnych mechanizmów psychologicznych. Inaczej mówiąc, wyjaśnienie nadprzyrodzone danego zjawiska nie musi wykluczać takich czy innych wyjaśnień naturalnych. To przecież Bóg stworzył człowieka istotą tak cudownie wielowarstwową.

Otóż trochę podobne stanowisko zajmuje Kościół wobec objawień, które zostały zaadresowane do wielkich ludzkich społeczności. Kościół szybko i stanowczo odcina się od objawień, których nie da się pogodzić z prawdą wiary albo których przesłanie nie ma charakteru gruntownie religijnego. Natomiast w sprawie objawień, których autentyczność -- po skrupulatnym rozważeniu ich całokształtu -- nie jest wykluczona, osobiście odnoszę wrażenie, że więcej uwagi poświęca Kościół zgłębianiu samego przesłania aniżeli dowodom, że dane objawienia są ponad wszelką wątpliwość autentyczne. Większość nawet najgłośniejszych objawień doczekało się jedynie pośredniego potwierdzenia ze strony Kościoła (np. poprzez wybudowanie sanktuarium na miejscu objawień, beatyfikację i kanonizację osób, które tych objawień doznały itp.).

Postawa ta wynika z przeświadczenia, że jeśli coś jest sprawą Bożą, to obroni się samo i to zwłaszcza swoimi duchowymi owocami. Przede wszystkim zaś Kościół daje w ten sposób wyraz swojej wierze w absolutną uniwersalność Objawienia, jakie zostało nam dane w Chrystusie. Jeśli również dzisiaj zdarzają się autentyczne objawienia -- głośne lub całkiem prywatne -- to przecież całym ich celem jest większe otwarcie nas na to Objawienie jedyne i nieprzemijalne.

 

CZY W KOŚCIELE JEST MIEJSCE NA RELIGIJNĄ INDYWIDUALNOŚĆ?

 

Zaniepokoiły mnie słowa Chrystusa: "Kto was słucha, Mnie słucha" (Łk 10,16). Żeby sprawę postawić jasno: Ja wierzę całym sercem w Chrystusa, który jest naszym Bogiem i Zbawcą, każde Jego słowo uważam za święte i nieomylne i życiodajne. Ale przyszło mi żyć w epoce, której świadomość została głęboko przeorana przez krytykę myślenia nieautentycznego. Człowiek współczesny może naprawdę bez złej woli dopatrzeć się w tych słowach "Kto was słucha, Mnie słucha" wezwania do duchowego infantylizmu, do powierzenia swoich religijnych poglądów w ręce biskupów i księży, do rezygnacji z osobowej niezależności i do roztopienia swojej indywidualności w grupie religijnej. Ponieważ wierzę w Chrystusa, wiem, że Jemu o to chodzić nie mogło. To zapewne wskutek mojej grzeszności nie mogę w słowie Bożym dostrzec zawartej w nim życiodajnej prawdy, zaś myśl moja spontanicznie kieruje się ku interpretacjom, które w moim odczuciu obrażają Boga. Moje pytanie brzmi zatem następująco: Jaka myśl Boża, zdaniem Księdza, zawiera się w przytoczonych słowach Chrystusa?

Chyba na dziesięć różnych sposobów rozpoczynałem ten list i w końcu doszedłem do wniosku, że powinienem najpierw Panu powiedzieć, jak te słowa rozumiem w odniesieniu do samego siebie. Jestem księdzem katolickim, Pan Bóg postawił mnie w takim miejscu i czasie, że mogę często i do wielu ludzi mówić o Jego sprawach. W tej sytuacji muszę wsłuchiwać się w słowa "Kto was słucha, Mnie słucha" jako w wielkie wezwanie i ostrzeżenie: Czy ja dostatecznie staram się o to, żeby moje nauczanie było naprawdę słowem Chrystusa? Chodzi nie tylko o to, żebym nie głosił swojego widzimisię, obcego wierze przekazywanej w Kościele poprzez pokolenia. Ja powinienem w taki sposób przekazywać Ewangelię, żeby słuchający mnie mogli usłyszeć w moich słowach nauczającego Chrystusa. Czy się o to modlę? A może swoim grzechem -- również tymi grzechami, które widzi jeden tylko Bóg -- staję się przeszkodą, utrudniającą bliźnim właściwy odbiór głoszonej przeze mnie nauki Bożej?

Żeby być głosicielem słowa Bożego, muszę być najpierw jego słuchaczem. Toteż zdanie "Kto was słucha, Mnie słucha" przypomina mi również o tym, że słowo Boże dociera do mnie poprzez różnorodne pośrednictwo ludzi. Już Pismo Święte, łącznie z Ewangeliami, zostało napisane przez ludzi. Oczywiście, za sprawą Ducha Świętego jest ono autentycznym słowem Bożym i rzeczywiście może nas ono napełniać światłem i mocą, które od samego Boga pochodzą. Ale zarazem zostało ono napisane przez ludzi, zanurzonych w swój czas i w swoją kulturę, ukierunkowanych przez swoje indywidualne uzdolnienia, temperament, ale i przez swoje słabości. Do tego stopnia kochający nas Bóg się uniżył, że swoje potężne i zbawiające słowo naprawdę wcielił w słowa ludzkie!

To, żeby ludzkie słowa Biblii były nieomylnym słowem Bożym, stanowiło jakby cel nadrzędny. W istocie Bogu chodzi przecież o to, żeby Jego słowo docierało do naszych serc i w nich żyło oraz żebyśmy się nim wzajemnie dzielili, żebyśmy je sobie wzajemnie przekazywali z serca do serca. Na tym m.in. polega tajemnica Kościoła, że ożywia nas jedno i to samo słowo Boże. Trudno przecież posądzać Pana Boga o to, że dał nam w Piśmie Świętym swoje nieomylne słowo, a zarazem nie potrafił lub nie chciał zatroszczyć się o to, żeby trwało ono nieomylnie w założonym przez Niego Kościele. Gdyby tak nie było, znaczyłoby to, że bramy piekielne przemogły Kościół (Mt 16,18), że nie jest już on "filarem i podporą prawdy" (1 Tm 3,15). Ponieważ zaś takiej ewentualności przyjąć nie mogę i wierzę głęboko, że słowo Boże nieomylnie trwa w Kościele -- bardzo zależy mi na tym, żeby słuchać go w pełnej jedności z Kościołem.

Krótko mówiąc, słowa "Kto was słucha, Mnie słucha" zawierają obietnicę Bożą, że Duch Święty zachowa Kościół w istotnej wierności nauce Chrystusa, a zarazem stanowią wezwanie do nas, abyśmy -- zarówno wówczas, kiedy słuchamy słowa Bożego, jak wówczas, kiedy dzielimy się nim z bliźnimi -- troszczyli się o jedność w wierze z wszystkimi pokoleniami Kościoła.

Tyle bezpośrednio w odpowiedzi na Pańskie pytanie. Ale w tym właśnie miejscu -- jak sądzę -- niektórzy Czytelnicy postawią pytania, które w sposób pośredni znajdują się również w Pańskim liście: Czy ta jedność w wierze nie ma w sobie czegoś podejrzanego, czy nie osiąga się jej poprzez rezygnację z własnej umysłowej aktywności i niezależności? Czy nie grozi nam wówczas, że uznamy wygodnie, iż sama już przynależność do Kościoła i przyłączenie się do wyznawanych w Kościele przeświadczeń gwarantuje nam "dobre układy" z Panem Bogiem? Czy znaczenie, jakie przywiązujemy w Kościele do nauczania tych, którzy zostali w nim ustanowieni pasterzami, nie upodabnia wiary do różnych ideologii, w których przecież tak bardzo liczy się to, żeby głoszone opinie były "właściwe"?

Na te pytania można odpowiadać w wierze oraz niezależnie od wiary. Gdyby na przykład postawił mi je człowiek niewierzący, odpowiedziałbym zapewne, że osobiście bardzo staram się o to, żeby włączyć się jak najpełniej w wiarę Kościoła, ale że zarazem wymaga to ode mnie po dziś dzień niemałej pracy ducha, którą jednak podejmuję z największą ochotą i z oczywistym pożytkiem dla mojego umysłu. Wiara bowiem polega nie na tym tylko, że ja -- razem z całym Kościołem -- uznaję za prawdziwy, w jego całości i w każdym jego szczególe, symbol nicejski, który odmawiamy podczas każdej niedzielnej mszy. Każde ze zdań symbolu nicejskiego zaprasza mnie do fascynującej wyprawy w otwartą nam przez Chrystusa Bożą rzeczywistość. Zapewne nie mógłbym uczciwie wypowiadać tych zdań podczas mszy, gdybym nie doświadczył już wielokrotnie niepojętej rzeczywistości, na którą one wskazują. A doświadczałem jej -- i wciąż na nowo będę doświadczał -- poprzez wytrwałe szukanie Tego, którego już dawno znalazłem, poprzez trud i radość zachowywania Bożych przykazań, poprzez ciemności i jasność, jakie towarzyszą mojemu wgłębianiu się w słowo Boże.

Owemu niewierzącemu, który chciałby sprawdzić, czy przez wiarę w jedności z Kościołem nie wyzuwam się z swojej wolności, powiedziałbym jeszcze, że staram się rozróżniać wolność autentyczną od fałszywego poczucia wolności. Wiele naszych poglądów na temat sztuki, polityki, moralności, wypowiadamy niestety nie dlatego, że tak naprawdę myślimy, ale dlatego, że dzisiaj tak się myśli i mówi. I jeszcze człowiek gotów się wówczas chlubić oryginalnością i niezależnością swojej myśli, zwłaszcza jeśli te poglądy odbiegają od uznanych za tradycyjne. Postawa taka możliwa jest niestety również w dziedzinie wiary i osobiście bardzo zależy mi na tym, żeby jej nie ulec.

Ufam, że ów niewierzący uzna autentyczność mojego świadectwa. Jeśli nie -- ja niestety nie mam możliwości przeprowadzenia logicznie przymuszającego dowodu, że nie jestem wielbłądem, że wiara nie czyni mnie niewolnikiem jakichś dogmatów czy tradycji. Ja mogę jedynie złożyć świadectwo, że wiarę swoją nie tylko przeżywam w wolności, ale że właśnie wiara ogromnie poszerza horyzonty mojej wolności (ale to już jest temat następny i teraz go nie podejmujmy).

Jak to możliwe, że pełna wierność wyznawanym przez Kościół dogmatom nie ogranicza mojej wolności, a zatem nie ogranicza również mojej religijnej indywidualności? Owego niewierzącego, który postawiłby mi takie pytanie, może próbowałbym namówić do przeczytania eseju Gabriela Marcela pt. Ortodoksja przeciwko konformizmowi (Od sprzeciwu do wezwania, Warszawa 1965, s. 234-243). Zdaniem Marcela, ortodoksji wręcz nie sposób pogodzić z doktrynalnym konformizmem, bo przecież jej istota nie leży "w podtrzymywaniu poprawnych opinii w sprawach dogmatu", ale "w absolutnej wierności Słowu, które stało się ciałem".

Powiedzmy to inaczej: Jeśli jakieś zdania wyznaczają ostateczny horyzont naszych poglądów, daliśmy się uwięzić w takiej lub innej ideologii. Niezależnie od tego, czy jest to ideologia religijna czy jakaś inna, stało się wielkie nieszczęście, że pozwoliliśmy się nią zaindoktrynować. Uwłacza to naszej ludzkiej godności. Otóż dogmaty wiary -- jeśli tylko nie wypaczamy ich autentycznego sensu -- nie mają nic wspólnego z ideologią. Są to zdania, wskazujące, w jakim kierunku warto szukać Boga Żywego, który nam się objawił w Jezusie Chrystusie. Ostatecznym horyzontem dogmatów wiary jest właśnie Bóg Żywy, nieskończony i niepojęty. Toteż dają się one rozumieć dopiero w modlitwie i w wierności Bożym przykazaniom, zwłaszcza przykazaniu miłości.

Spróbowałbym może zwrócić jeszcze uwagę mojemu hipotetycznemu rozmówcy na to, że każdy z nas kieruje się w swoim życiu jakimiś dogmatami, niezależnie od tego, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie. Dogmaty te są dobre lub złe: złe niszczą moją wolność, dobre właśnie ją ochraniają. Jeśli na przykład noszę w sobie dogmat, że "tyle mojego, co użyję", albo że "nie jestem stróżem swego brata", "za pieniądze można kupić wszystko", "po nas choćby potop", "dobro jest czymś względnym" -- jestem człowiekiem dogłębnie nieautentycznym, niewolnikiem własnych przesądów i pożądań. Istnieją jednak dogmaty błogosławione, w promieniach których moja wolność się rozwija. Takim błogosławionym dogmatem będzie na przykład głębokie przeświadczenie, że "niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajduję, moje życie musi mieć sens" albo że "nie samym chlebem żyje człowiek", "nie ma sytuacji, w której musiałbym czynić zło", "jedność i sens mojego małżeństwa stanowi przedmiot mojej troski bezwzględnej", "prawdę, którą staram się czynić, winna przenikać miłość, a moja miłość winna być przeniknięta prawdą", "życie ludzkie jest święte", itp.

Na przykładzie tych pozornie świeckich dogmatów szczególnie wyraźnie widać, że dogmat to coś znacznie więcej niż jakieś niewzruszone przeświadczenie. Jest to przeświadczenie egzystencjalne, kształtujące moją postawę życiową. Otóż chcemy czy nie chcemy, zawsze kierujemy się w swoim życiu jakimiś dogmatami. Stąd najgłębszy to nasz interes duchowy, żeby wyrzucać z siebie dogmaty fałszywe, prawdziwe zaś -- umacniać i uwyraźniać. Jeśli zaś jesteśmy chrześcijanami, powinniśmy ponadto największą wagę przykładać do tego, żeby dogmatami stawały się w nas prawdy wyznawanej przez nas wiary. Stanie się to dopiero wówczas, kiedy rzeczywiście będą one kształtowały nasze czyny i postawę. Już pierwszą prawdę wiary, prawdę "jest Bóg", można wyznawać samym tylko umysłowym przeświadczeniem (i wówczas praktycznie niczym nie różnimy się od ludzi niewierzących), ale na Boga Żywego otwierać mnie ona będzie dopiero wówczas, kiedy stanie się we mnie dogmatem. Dopiero wówczas potrafi ona przemieniać całe moje życie. To samo trzeba powiedzieć o wszystkich innych prawdach wiary chrześcijańskiej: musimy dopiero dążyć do tego, żeby one naprawdę stały się w nas dogmatami, żeby objawiły w nas swą przemieniającą moc.

Sądzę, że lęk, czy przypadkiem wyznawanie dogmatów nie ubliża naszemu rozumowi i czy nie domaga się od nas rezygnacji z umysłowej i duchowej samodzielności, ma swoje źródło w przesądzie, że dogmat jest to taka prawda religijna, którą należy przyjąć na ślepo i nie poddawać jej krytyce. W rzeczywistości jest wręcz przeciwnie: prawda wiary, którą otrzymujemy od Kościoła, nigdy nie stanie się w nas dogmatem, jeśli nie będziemy jej w sobie zgłębiali, jeśli nie stanie się naszą prawdą, przyjętą w sposób rozumny i wolny, zdolną do rozszerzenia naszego umysłu i wolności.

Dziś rozpowszechniony jest jeszcze inny przesąd: jakoby prawda, którą wyznaję wspólnie z innymi, nie mogła być moją prawdą, jakoby najpewniejszym kryterium mojej wolności i samodzielności w poszukiwaniu prawdy było to, że potrafiłem odstąpić od przeświadczeń, wyznawanych przez większość. Tak bywa -- jak wiadomo -- w poszukiwaniach naukowych, ale ich celem jest poszerzenie i korekta naszej wiedzy o świecie. Badania naukowe będą rozwijały naszą wiedzę o świecie, choćby tylko co dziesiąta nowa hipoteza okazała się słuszna dziewięć hipotez niesłusznych i tak prędzej czy później upadnie, ich autorom zaś nie przynosi ujmy to, że nie mieli racji. Co więcej, oni swoimi nietrafnymi hipotezami realnie przyczynili się do rozwoju nauki, spowodowali bowiem wokół badanego problemu ruch, w wyniku którego ogólna wiedza na ten temat w końcu jednak się poszerzyła.

Z dogmatami jest inaczej. Celem dogmatów jest poszerzenie i korekta samego człowieka. Jeśli ktoś postawi swoje życie na dogmat fałszywy, dogmat ten będzie go niszczył jako człowieka, a zmiany te bywają na ogół nieodwracalne. Wyobraźmy sobie na przykład, że jakaś społeczność jest głęboko przeniknięta dogmatem, iż życie ludzkie jest święte. I wyobraźmy sobie, że ktoś -- należący do tej grupy społecznej -- w imię swojej wolności i samodzielności w poszukiwaniu prawdy postanowił zerwać z tym dogmatem i zaczyna głosić moralną godziwość zabijania ludzi psychicznie chorych albo moralną godziwość eutanazji czy sztucznych poronień. Otóż ten nowy jego dogmat -- fałszywy dogmat, jakoby życie ludzkie, podobnie jak tyle innych rzeczy na tym świecie, stanowiło wartość tylko względną -- co najmniej jego samego niszczy głęboko, a może przecież ogarnąć i niszczyć kogoś następnego, może się ponadto wyrazić w konkretnych działaniach przeciwko czyjemuś życiu. Krótko mówiąc, metoda prób i błędów -- znakomita w tylu dziedzinach naszej ludzkiej działalności -- jest niedopuszczalna w tych dziedzinach, w których realizuje się sama istota naszego człowieczeństwa. Z prostego powodu: wiele rzeczy można robić na próbę, ale nie da się na próbę żyć.

Czy w Kościele, gdzie przywiązujemy taką wagę do jedności w wierze, jest miejsce na religijną indywidualność? Pytanie! A cóż warta jest wiara, która wypływa jedynie lub przede wszystkim z czyjejś przynależności społecznej? Duch Święty, który jest Sprawcą jedności Kościoła w wierze, działa zarazem w każdym z nas poszczególnie i jest wystarczająco nieskończony na to, żeby uzdolnić każdego z nas do wyznawania tej samej wiary katolickiej w sposób niepowtarzalny. Zglajszaltowanie postaw religijnych oraz ich niedojrzałość czy bunt przeciw autentycznej wierze Kościoła możliwe są chyba tylko w takiej mierze, w jakiej lekceważymy Ducha Świętego -- bądź nie dopuszczamy Go do naszego wnętrza, bądź nie dostrzegamy Jego jednoczącej obecności w całym Kościele.

CZY JA NAPRAWDĘ WIERZĘ W ŻYCIE WIECZNE?

 

Podczas miłej pogaduszki towarzyskiej ktoś zaczął mówić, że nikomu się jakoś do szczęścia wiecznego nie śpieszy, mimo że wszyscy w nie wierzymy. Wręcz przeciwnie: człowiek zagrożony odejściem z tego "łez padołu" gotów znieść wiele niedogodności, byleby pozostać tu jeszcze troszeczkę i nie przenosić się tak od razu do owego bezgranicznego szczęścia. Wszystkim się to perorowanie podobało, a ja pomyślałam sobie, że niestety było w nim wiele prawdy. Teraz jestem pełna wątpliwości, czy ja naprawdę wierzę w życie wieczne. A może jest to tylko taka wiara na niby, zwyczajne oszukiwanie Pana Boga i siebie. Czy są jakieś sposoby, żeby to sprawdzić, czy moja wiara w życie wieczne jest autentyczna?

W opublikowanych w naszym wydawnictwie Opowieściach pielgrzyma opisana jest spowiedź, podczas której penitent otrzymał od spowiednika mniej więcej taką reprymendę: "Co ty tu się z drobiazgów spowiadasz, gdy tymczasem pomijasz to, co najważniejsze! Przecież ty ani Pana Boga prawdziwie nie kochasz, ani w życie wieczne tak naprawdę nie wierzysz!"

I z pomocą spowiednika penitent ów uświadamia sobie grzechy następujące: "Nie kocham Boga, bo przecież gdybym Go kochał, to wciąż bym o Nim myślał ku radości mego serca, a każda myśl o Bogu przynosiłaby mi radosną słodycz. Przeciwnie, znacznie częściej i chętniej rozmyślam o sprawach zwyczajnych, codziennych, a rozmyślanie o Bogu przynosi mi utrudzenie i oschłość. Jeślibym Boga kochał, to rozmowa z Nim poprzez modlitwę ożywiałaby mnie, napełniała słodyczą i pociągała ku stałemu z Nim obcowaniu, ale jest przeciwnie: nie tylko nie rozkoszuję się modlitwą, ale zajmując się nią odczuwam utrudzenie, zmagam się z niechęcią, osłabiam się poprzez oddawanie się lenistwu i gotów jestem z chęcią zająć się czymkolwiek błahym, byle tylko modlitwę przerwać lub całkiem jej zaprzestać. Podczas pustych zajęć czas mija mi niezauważenie, a gdy zajmuję się Bogiem, stając w Jego obecności, czuję, że każda godzina jest długa jak rok" 1.

Podobną małodusznością może być naznaczona nasza wiara w życie wieczne: "Gdybym ja -- uświadamia sobie pielgrzym dzięki spowiednikowi -- wierzył mocno i był przekonany, że po śmierci czeka mnie życie wieczne i odpłata za ziemskie czyny, to wciąż bym o tym myślał i prowadziłbym życie przybysza, gotującego się wkroczyć do swej ojczyzny. Przeciwnie, nawet nie pomyślę o wieczności, a kres ziemskiego życia traktuję jako granicę mego istnienia. Skrycie tkwi we mnie myśl: kto wie, co będzie po śmierci? Jeśli nawet mówię, że wierzę w nieśmiertelność, to mówię to tylko rozumem, bo serce moje dalekie jest od pewności, o czym wyraźnie świadczą moje czyny i stała troska o dobre urządzenie się w życiu zmysłowym".

Z drugiej strony jednak, wielkim uproszczeniem jest twierdzić, że "nikomu się jakoś do szczęścia wiecznego nie śpieszy". Toteż zanim podejmę Pani pytanie, spróbuję przedstawić przykłady chrześcijan, którym właśnie bardzo się do nieba śpieszyło.

Najłatwiej postawy takie znaleźć wśród męczenników. Wydaje się jednak, że powód tego jest przede wszystkim zewnętrzny: śmierć męczenników jest umieraniem na widoku publicznym i ma znacznie większe szanse na to, że otaczająca ją światłość zostanie zauważona przez wielu i wejdzie do społecznej pamięci Kościoła, aniżeli zwyczajna śmierć człowieka świątobliwego, którego tęsknotę za ostatecznym spotkaniem z Bogiem widzą jedynie bliscy i przyjaciele.

Zacznę może od historii, która zawsze wywiera na mnie wielkie wrażenie, ilekroć o niej czytam. Mam na myśli opis męczeństwa chrześcijan z Lyonu w roku 177, sporządzony przez bezpośredniego świadka tych wydarzeń i umieszczony na początku piątej księgi Historii kościelnej Euzebiusza z Cezarei. Jak się wydaje, tamtejsze władze prześladowcze szczerze uwierzyły, że chrześcijaństwo jest to ruch degeneratów, uprawiających kanibalizm i kazirodztwo -- tak bowiem (na potwierdzenie prawdy, że krzywe oko krzywo widzi) odczytały docierające do nich informacje na temat tajemnicy Eucharystii oraz wzajemnego braterstwa. Ponieważ chrześcijanie do zbrodni tych -- naturalnie -- się nie przyznawali, poddano ich wyszukanym i długotrwałym torturom.

Wśród torturowanych wyróżniła się szczególnie młoda Blandyna, którą ogarnął duch właściwy raczej uczcie weselnej niż miejscu męczarni, i swoją postawą potrafiła zarazić współwyznawców, tak że odtąd nikt już więcej nie zaparł się swojej wiary ze strachu przed torturami. Oprawcy szybko zrozumieli, ile osiągną, jeśli uda się im ją złamać, toteż znęcali się nad nią szczególnie. Oprócz tortur zadawanych jej bezpośrednio, Blandyna musiała znieść aresztowanie i tortury swego piętnastoletniego brata Pontikosa, ponadto wraz z bratem przyprowadzano ją codziennie do amfiteatru, aby patrzyła na zabijanie kolejnych chrześcijan.

Po zabiciu wśród tortur na jej oczach Pontikosa, "wreszcie sama Blandyna, ostatnia ze wszystkich -- niby czcigodna matka, która wlała otuchę swoim dzieciom i przecierpiawszy wszystkie walki swych dzieci, wysłała je jako zwycięzców przed sobą do Króla -- pobiegła pełna radości i wesela na tę swoją podróż, jak gdyby wołano ją na ucztę weselną, a nie rzucano na pastwę dzikich zwierząt" 2. Jak stwierdza autor opisu -- a jest nim prawdopodobnie św. Ireneusz, późniejszy wielki biskup Lyonu, który sam ćwierć wieku później poniósł śmierć męczeńską -- Blandyna "żyła bowiem nadzieją i pewnością dóbr obiecanych przez Boga, i rozmawiała z Chrystusem".

Wiara w życie wieczne uzdolniła tę dziewczynę do zachowania, które przekracza siły człowieka. Jednak Blandyna nie była wyjątkiem. Narsalus, jeden z męczenników scyllitańskich, usłyszawszy wyrok śmierci, skwitował go zdaniem: "Jeszcze dziś będziemy w niebie, Bogu niech będą dzięki" 3. Młoda Potamiena z Aleksandrii (rok 202), kiedy prowadzący ją na śmierć żołnierz Bazylides bronił jej przed napaściami tłumu, "przyjęła przychylnie dowody jego życzliwości i zwróciła się do niego z wezwaniem, by umocnił swego ducha. Będzie się bowiem po śmierci za niego modliła do swego Pana i wkrótce mu się odwdzięczy za to, co dla niej uczynił" 4. Zapewne nikt by się o tych słowach młodej męczennicy nie dowiedział, gdyby nie zadecydowały one o tym, że wkrótce sam Bazylides został chrześcijaninem i męczennikiem.

Tylko bardzo realną i dosłowną wiarą w życie wieczne można wyjaśnić radość, z jaką chrześcijanie przyjmowali wiadomości o męczeństwie swoich przyjaciół i znajomych. "Bardzo się ucieszyłem, że jego nieposzlakowana działalność zakończyła się tak zaszczytnie" -- pisze św. Cyprian do kleru rzymskiego na wiadomość o męczeńskiej śmierci papieża Fabiana (List 9 1). "Oczekujecie codziennie z radością zbawczego dnia Waszego zgonu -- pisze tenże Cyprian do uwięzionej grupy duchownych i świeckich chrześcijan -- i już, już mając ten świat opuścić, śpieszycie się, aby otrzymać obiecane męczennikom dary i mieszkanie Boże. Po ciemnościach tego świata ujrzycie najczystsze światło i otrzymacie chwałę, która swym blaskiem przewyższa wszystkie cierpienia i walki" (List 76 7).

Na ten list czterej uwięzieni biskupi tak odpisują Cyprianowi: "Jesteś naszym nauczycielem i przyjacielem, toteż gorąco pragniemy, abyś otrzymał koronę za swe wielkie wyznanie" (List 77 1). Dlatego bardzo wiarygodnie brzmi protokolarny zapis sądu pogańskiego z procesu św. Cypriana, że kiedy usłyszał wyrok śmierci, powiedział tylko krótko: "Bogu niech będą dzięki!" Bo w życie wieczne Cyprian wierzył przecież realnie, ono nie było dla niego żadnym symbolem, ale rzeczywistą obietnicą samego Boga.

Atmosferę święta i radości podczas śmierci męczeńskiej odnotowują również dzieje męczenników nowożytnych i współczesnych. Kiedy do jezuity Ludwika, ukrzyżowanego w roku 1597 w Japonii, "pewien chrześcijanin zawołał, iż wkrótce będzie w raju, on radosną postawą całego ciała zwrócił na siebie oczy wszystkich patrzących" 5. Zaś Herman Lange, niemiecki ksiądz stracony 10 listopada 1943 roku za głoszenie poglądu, iż za zbrodnie hitlerowskie czeka Niemców kara Boża, tak pisał z celi śmierci: "Jakaż pociecha, jaka cudowna siła płynie z wiary w Chrystusa, który poszedł przed nami drogą śmierci. Czyż może coś się stać dziecku Boga? Czyż miałbym się bać? Przeciwnie, radujcie się, i jeszcze raz wam mówię, radujcie się" 6. Zarazem żaden z wymienionych męczenników nie pchał się do śmierci. Przeciwnie, raczej starali się jej uniknąć. Cechowała ich bowiem nie tylko głęboka wiara w życie wieczne, ale równie żywo wierzyli oni w sens swojej służby na tej ziemi. Św. Cyprian, którego entuzjazm dla śmierci męczeńskiej przed chwilą poznaliśmy, wręcz ukrywał się przed prześladowcami. Podobnie zachowywało się wielu innych późniejszych męczenników. W Kościele starożytnym obowiązywał nawet kanon, zakazujący wiernym prowokowania władz do stawiania ich przed sądami. Przykład pełnej gotowości zarówno na śmierć, jak na dalsze życie, dał już Apostoł Paweł: "Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele -- to bardziej dla was konieczne. A ufny w to, wiem, że pozostanę, i to pozostanę nadal dla was wszystkich, dla waszego postępu i radości w wierze" (Flp 1,23-25).

Zatem nawet bardzo żarliwa wiara w życie wieczne wcale nie domaga się niecierpliwych tęsknot za jak najszybszym odfrunięciem z tej ziemi. Jeden z wielkich współczesnych psychologów -- a więc żaden kaznodzieja ani teolog -- zauważył wręcz prawidłowość następującą: "Prawdopodobnie moglibyśmy dowieść, że w biegu historii ci chrześcijanie, którzy w najbardziej praktyczny sposób zasłużyli się światu doczesnemu, byli równocześnie tymi, którzy najgorliwiej wierzyli w świat przyszły" 7.

To prawda, że większość z nas, kiedy znajdzie się w poważnej chorobie, chciałaby odsunąć zbliżającą się śmierć. Czy jednak postawa taka, wzięta sama w sobie, świadczy o niewierze w życie wieczne? Przecież nawet pannie młodej, która bardzo pragnie ślubu, zdarzy się czasem, że bardzo chciałaby sam moment ślubu odsunąć bodaj o kilka minut. A przecież wzięcie ślubu nie wiąże się z żadnymi cierpieniami.

Spójrzmy jeszcze na ten problem w świetle pewnej postawy dość nieprzeciętnej i raczej skrajnej. Mianowicie zachowały się wiarygodne świadectwa wielkich chrześcijan, którzy w swojej żarliwej miłości do Boga chcieli jak najszybciej umrzeć, ażeby w ten sposób zjednoczyć się z Nim już naprawdę bez reszty. Coś takiego przeżywała na przykład św. Teresa od Jezusa 8. Otóż sądzę, że nawet taki chrześcijanin nie czułby się uprawniony do tego, żeby przyśpieszać swoją śmierć poprzez zaniedbanie leczenia swoich chorób. Podobnie jak prawie nie było męczenników, którzy by nie zrobili wszystkiego, ażeby się nie dostać w ręce prześladowców. Zarazem ci sami ludzie potrafili -- jak widzieliśmy -- radować się, kiedy ich męczeństwo już nadchodziło.

A jednak pytanie, które Pani sobie stawia: "Czy ja naprawdę wierzę w życie wieczne?" -- bardzo zasługuje na to, żeby się nad nim zastanawiać. Ze szczególną wyrazistością przychodzi ono wówczas, kiedy mnie samemu śmierć zaczyna już zaglądać w oczy, ale również wówczas, kiedy śmierć rozdziela mnie kolejno od różnych moich bliskich i znajomych. Ale uwaga: Naszej wiary w życie wieczne nie mierzy się naszym jej odczuwaniem. Nie mierzy się jej również naszą zdolnością do wyobrażania sobie, na czym życie wieczne będzie polegało.

Istnieją co najmniej trzy kryteria, po których można rozpoznać, że w życie wieczne wierzę naprawdę. Znakiem pierwszym jest pielęgnowanie w sobie zawierzenia, które można wyrazić w formie modlitwy na przykład następującej: "Panie Jezu, Ty tak często mówiłeś nam o życiu wiecznym i tak często nam je obiecywałeś! Po to, żeby obdarzyć nas wiecznym zbawieniem, przeszedłeś przez mękę krzyżową! Ja wierzę każdemu Twemu słowu! Wierzę też całym sercem w udzieloną nam przez Ciebie obietnicę życia wiecznego, ale Ty wzmacniaj wiarę moją! Wspomagaj mnie swoim światłem i mocą, abym coraz bardziej zbliżał się do Twojego zbawienia! Pozwól mi też jak najwięcej przyczynić się do tego, aby również moi bliźni życie wieczne osiągnęli!"

Drugim kryterium, po którym mogę poznać, że ja naprawdę wierzę w życie wieczne, jest wybieranie drogi Bożej również wówczas, kiedy sprzeciwia się to prawom tego świata. Według praw tego świata jest rzeczą nierozsądną trwać w wierności małżeńskiej, jeśli się zostało niesprawiedliwie przez współmałżonka opuszczonym. Prawa tego świata dozwalają też czynić zło, jeśli nie ma innego sposobu uratowania się przed jakimś poważnym zagrożeniem. Duch tego świata podpowiada nawet zabicie poczętego dziecka albo człowieka umierającego, jeśli przemawiają za tym jakieś poważne powody. Otóż jeśli ten duch jest mi gruntownie obcy i mam niezłomną wolę chodzenia Bożymi drogami również wówczas, kiedy jest to bardzo trudne i "nierozsądne", wolno mi ufać, że moja wiara w życie wieczne jest rzetelna i autentyczna. Niezależnie od tego, jak ją psychicznie odczuwam.

Kryterium trzeciego dostarcza odpowiedź na pytanie, czy ja staram się korzystać ze źródeł życia wiecznego, do jakich zaprasza nas Chrystus Zbawiciel. Oto najważniejsze Jego słowa na ten temat: "Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie. Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym" (J 6,53n).

 

1 Szczere opowieści pielgrzyma przedstawione jego ojcu duchownemu, Poznań 1993, s. 115n; cytat następny -- s. 117.
2 Euzebiusz z Cezarei, Historia kościelna 5,1,55, Poznań 1924, s. 206; cytat następny -- tamże.
3 M. Michalski, Antologia literatury patrystycznej, t. 1, Warszawa 1975, s. 138.
4 Euzebiusz z Cezarei, dz. cyt., 6,5,3, s. 258.
5 Z historii męczeństwa świętych Pawła Miki i towarzyszy napisanej przez współczesnego autora, Liturgia Godzin, 6 lutego.
6 Po wyroku, opr. Anna Morawska, Tygodnik Powszechny z 30 paździer-nika 1966.
7 G. W. Allport, Osobowość i religia, Warszawa 1988, s. 108.
8 Pisałem o tym w artykule "Zygmunta Krasińskiego <Ułamek naśladowany z Glozy św. Teresy>", Communio nr 1/1984, s. 113-126.

 

CZY DUSZA UMIERA?

 

Byłam na wykładzie biblijnym u adwentystów. Prelegent cytował liczne wypowiedzi Pisma Świętego, żeby udowodnić, że dusza umiera razem z ciałem. W końcu, żeby pokazać, czym jest dusza, włączył lampę stołową do kontaktu. "Proszę patrzeć -- objaśniał -- lampa świeci. Świeci dzięki prądowi, który ją ożywia. Prąd jest jakby duszą tej lampy. Teraz wyłączam lampę. Zgasła. Gdzie jest jej dusza? Czy się oddzieliła od lampy? Nie, duszy po prostu już nie ma. Tak samo dzieje się z duszą człowieka w chwili śmierci". Co Ksiądz by na to powiedział?

Myślę, że ten pokaz z lampą bardzo by się spodobał Awerroesowi, filozofowi muzułmańskiemu, który odrzucał nie tylko nieśmiertelność duszy ludzkiej, ale nawet jej indywidualność. Awerroes sądził, że istnieje tylko jedna dusza, wspólna wszystkim ludziom, a kiedy jakiegoś człowieka przestaje ona ożywiać, jest to równoznaczne ze śmiercią. Natomiast nowi ludzie pojawiają się -- zdaniem Awerroesa -- w ten sposób, że płód ludzki zostaje podłączony do tej jednej, ponadindywidualnej duszy, która ożywia wszystkich aktualnie żyjących ludzi. Krótko mówiąc, pokaz z lampą obrazuje raczej doktrynę Awerroesa na temat duszy niż doktrynę adwentystów, którzy nie posuwają się jednak do głoszenia jakiejś duszy kolektywnej.

Mniejsza jednak o poglądy Awerroesa czy adwentystów. Już starzy logicy mówili, że comparatio non est ratio -- porównanie nie jest żadnym argumentem. Przypatrzmy się natomiast, co na temat istnienia człowieka po śmierci mówi słowo Boże. Właśnie na przykładzie pytania o los pośmiertny człowieka można znakomicie pokazać, jak bardzo Stary Testament zwrócony jest ku Chrystusowi. Mianowicie pytanie to jest w Starym Testamencie, a zwłaszcza w jego księgach najwcześniejszych, ledwie zarysowane, odpowiedź zaś na to pytanie -- wysoce nieprecyzyjna. I jest to zrozumiałe. Przecież nie czas było głosić ludziom o życiu i szczęściu wiecznym, kiedy osiągnięcie go było czymś zupełnie niemożliwym. Chrystus miał przecież dopiero przyjść.

Czytamy więc w Starym Testamencie, że zmarli przebywają w jakimś szeolu, czyli otchłani, miejscu smutnym, bo dalekim od Boga, toteż w gruncie rzeczy nie jest to prawdziwe życie, tylko jakieś półistnienie. "Czy dla cieniów czynisz cuda? -- pyta smętnie Psalmista -- Czy w grobie się opowiada o Twojej łasce, a w szeolu o Twojej wierności?" (Ps 88,11n)

Otóż zamiast w tego rodzaju tekstach starotestamentalnych szukać dowodów, jakoby w śmierci dokonywało się unicestwienie całego człowieka, lepiej zauważyć to, co się w nich znajduje rzeczywiście. Teksty te odsłaniają bowiem coś bardzo ważnego z tajemnicy śmierci. Śmierć, jak wiemy z biblijnego opowiadania o upadku człowieka, stanowi owoc grzechu. Jednakże to jest w śmierci najgorsze, że umieramy cieleśnie. Śmierć wiązała się z oddaleniem od Boga, właściwie na zawsze. Dopóki nie przyszedł Chrystus, szeol był miejscem przede wszystkim smutnym.

Owszem, już w Starym Testamencie docierała do człowieka nadzieja na życie wieczne, rozjaśniająca wyobrażenie na temat szeolu. Oto na przykład fragment Psalmu 73:

 
Lecz ja zawsze będę z Tobą:
Tyś ujął moją prawicę;
prowadzisz mnie według swojej rady
i przyjmujesz mię na koniec do chwały.
Kogo prócz Ciebie mam w niebie?
Gdy jestem z Tobą, nie cieszy mnie ziemia.
Niszczeje moje ciało i serce,
Bóg jest opoką mego serca i mym udziałem na wieki.
Bo oto giną ci, którzy od Ciebie odstępują,
Ty gubisz wszystkich, co łamią wiarę wobec Ciebie.
Mnie zaś dobrze być blisko Boga,
w Panu wybrałem sobie schronienie,
by opowiadać wszystkie Jego dzieła.
 

Dla chrześcijanina jest rzeczą oczywistą, że światło tej wspaniałej nadziei płynęło od Chrystusa. On sam mówił: "Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał Mój dzień -- ujrzał i ucieszył się" (J 8,56). Słowa te wskazują na to, że Chrystus jest Zbawicielem nie tylko ludzi sobie współczesnych i wszystkich, którzy mieli się urodzić potem, On jest również Zbawicielem wszystkich sprawiedliwych, którzy żyli przed Nim.

Wyraża to starochrześcijańska prawda, którą wyznajemy w Składzie Apostolskim, że po swojej śmierci i pogrzebie Chrystus "zstąpił do piekieł", czyli do szeolu. Czytamy o tym w Liście Apostoła Piotra: "Chrystus bowiem raz umarł za grzechy, sprawiedliwy za niesprawiedliwych, aby was do Boga przyprowadzić; zabity wprawdzie na ciele, ale powołany do życia Duchem. W nim poszedł ogłosić [zbawienie] nawet duchom zamkniętym w więzieniu, niegdyś nieposłusznym, gdy za dni Noego cierpliwość Boża oczekiwała" (1 P 3,18-20a). Ukrzyżowany poszedł więc z orędziem odkupienia nawet do tych, którzy byli tak bardzo zepsuci, że z ich powodu -- jak czytamy w Piśmie Świętym (Rdz 6,6) -- Bóg "żałował, że stworzył ludzi na ziemi".

Zauważmy przy okazji, że w przytoczonej wypowiedzi Apostoła Piotra znajduje się wyraz: "duchom". Coś jednak przetrwało z tych nieszczęśników, którzy zginęli w potopie, skoro "duchy" ich zdolne były usłyszeć radosną nowinę o odkupieniu! Jako chrześcijanom nie trzeba nam tłumaczyć, dlaczego Ewangelie -- w przeciwieństwie do Starego Testamentu -- głoszą nadzieję na życie wieczne wyraźnie i często. "Kto we Mnie wierzy -- powiada Pan Jezus do Marty, siostry zmarłego Łazarza -- choćby i umarł, żyć będzie. A każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki" (J 11,25n). Gdyby było tak, jak nauczają adwentyści czy świadkowie Jehowy -- tzn. gdyby człowiek w chwili śmierci umierał cały, razem z duszą, i gdyby dopiero przy zmartwychwstaniu ciał miał wrócić do życia -- przytoczone słowa Pana Jezusa zawierałyby nieprawdę.

Otóż w Kościele katolickim wierzymy, iż prawdziwa jest obietnica Chrystusa, że wszystkich, którzy do Niego należą, wskrzesi w dniu ostatecznym (J 6,39n). Ale wierzymy również, że prawdziwa jest Jego obietnica, iż kto wierzy w Niego, "nie umrze na wieki" (J 11,26). Pierwsza dotyczy wskrzeszenia ciał, druga obietnica mówi o tym, że nawet śmierć ciała nie przerywa naszej jedności z Chrystusem, jeśli tylko byliśmy z Nim złączeni w życiu doczesnym.

Przypatrzmy się teraz licznym wypowiedziom Nowego Testamentu, z których wynika, że obietnica Chrystusa: "Kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki" (J 8,52) obejmuje również okres między naszym odejściem z tego świata a wskrzeszeniem naszych ciał. Zacznijmy od najstarszego listu św. Pawła -- od 1 Listu do Tesaloniczan -- w którym czytamy, że Chrystus "za nas umarł, abyśmy -- czy to gdy czuwamy, czy gdy zaśniemy -- razem z Nim żyli" (5,10). Celowo zaczynam od tego tekstu, bo śmierć ciała jest w nim nazwana zaśnięciem, a zarazem stwierdza się tu wyraźnie, że również po tym zaśnięciu wyznawcy Chrystusa nadal żyją razem z Nim. Prelegent, którego wykładu Pani wysłuchała, prawdopodobnie zatrzymał się szczególnie nad metaforą snu, żeby tekstami, w których śmierć nazywa się snem, uzasadnić swoją tezę, że cały człowiek umiera, a w każdym razie że przez śmierć wpada w stan absolutnej nieświadomości. Jak Pani widzi, Apostoł Paweł sądził inaczej: mówił, że również wtedy gdy "zaśniemy", będziemy żyli razem z Chrystusem.

W innym miejscu mówi o tym jeszcze wyraźniej: "Wiemy, że jak długo pozostajemy w ciele, jesteśmy pielgrzymami, z daleka od Pana. Albowiem według wiary, a nie dzięki widzeniu postępujemy. Mamy jednak nadzieję... i chcielibyśmy raczej opuścić nasze ciało i stanąć w obliczu Pana" (2 Kor 5,6-8). Śmierć zatem jest tu nazwana "opuszczeniem ciała". Nie cały więc człowiek umiera. To, co we mnie stanowi o moim "ja", nie ulegnie zniszczeniu, lecz opuści ciało i stanie w obliczu Pana.

Z kontekstu wynika, że to "opuszczenie ciała" nawet dla żarliwie wierzącego Pawła nie jest samo w sobie czymś pożądanym. Przeciwnie, "udręczeni wzdychamy, pozostając w tym przybytku, bo nie chcielibyśmy go utracić" (w. 4). Skoro jednak nie przyszedł jeszcze czas na ostateczne uwielbienie ciała, to chrześcijanin "chciałby raczej opuścić ciało", żeby tylko "stanąć w obliczu Pana". Według adwentystów śmierć ciała wprowadza człowieka w otchłań nieświadomości. Według Apostoła Pawła przeciwnie: po opuszczeniu ciała, a więc jeszcze przed zmartwychwstaniem, wiara ustąpi widzeniu (w. 7). Gdy teraz, chociaż dzięki wierze mamy już jakąś znajomość Boga, jesteśmy "z daleka od Pana", to wówczas będziemy "z Nim" (w. 6 i 9).

W tym samym duchu wypowiada się Paweł w Liście do Filipian: "Dla mnie bowiem żyć -- to Chrystus, a umrzeć -- to zysk. Jeśli bowiem żyć w ciele -- to dla mnie owocna praca, co mam wybrać? Nie umiem powiedzieć. Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele -- to bardziej dla was konieczne" (Flp 1,21-24; por. Rz 14,8). Toteż Apokalipsa z naciskiem podkreśla, że "już teraz błogosławieni są ci, którzy umierają w Panu" (14,13).

Otóż ludzi, którzy "odeszli z ciała", w Nowym Testamencie nazywa się niekiedy duszami. Apokalipsa mówi o "duszach zabitych dla Słowa Bożego", które "donośnym głosem wołały" (Ap 6,9; por. 20,4). Zaś kamienowany Szczepan modlił się: "Panie Jezu, przyjmij ducha mego" (Dz 7,59). Z kolei Apostoł Piotr powiada, że "celem wiary naszej" jest "zbawienie dusz" (1 P 1,9), a czekających na Chrystusa w szeolu nazywa duchami (1 P 3,19).

Nie są to oczywiście wszystkie teksty biblijne, z których wynika, że śmierć nie może istotnie zapanować nad tymi, którzy złączeni są z samym Źródłem życia, z Bogiem. "Dusze sprawiedliwych są w ręku Boga -- czytamy w jednej z ostatnich ksiąg starotestamentalnych, w Księdze Mądrości (3,1-3) i nie dosięgnie ich męka. Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju".

Sam Pan Jezus powiedział kiedyś przypowieść o bogaczu i Łazarzu, której akcja rozgrywa się zaraz po śmierci bohaterów przypowieści, a więc jeszcze przed zmartwychwstaniem. Znaczenie tej przypowieści dla naszego tematu trafnie ujmuje kard. Ratzinger: "Można, rzecz jasna, powiedzieć, że przebywanie ubogiego na łonie Abrahama, a bogacza w miejscu męki nie jest właściwym przedmiotem nauki tej przypowieści. Jej istotę stanowi ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, płynącym z posiadania bogactw. Niemniej oczywiste jest i to, że Głosiciel przypowieści widzi w występujących w niej obrazach trafne określenie rzeczywistości czekającej człowieka. Tekst paraboli świadczy więc wyraźnie, że wczesne chrześcijaństwo podzielało wiarę Żydów w życie pozagrobowe" 1.

Zresztą czyż Pan Jezus nie obiecał łotrowi, że jeszcze dziś będzie z Nim w raju (Łk 23,43)? Niestety, można być tak przywiązanym do swojego błędu, że jest się gotowym raczej Pismo Święte zniekształcić, byleby postawić na swoim. Głosiciele śmierci całkowitej twierdzą niekiedy, że w obietnicy, jaką Pan Jezus dał dobremu łotrowi, powinno się przestawić interpunkcję: "Zaprawdę powiadam ci dziś: Ze Mną będziesz w raju" -- będziesz ze Mną, ale dopiero za setki, a może nawet za tysiące lat. Nie liczy się dla nich to, że fraza ta -- tak częsta w Ewangelii -- ani razu nie zawiera wyrazu "dziś". Nie zastanawiają się nad tym, że tą sztuczką nie da się unicestwić wymowy innych tekstów, które dopiero co przytoczyliśmy.

Istota problemu leży jednak gdzie indziej. Chodzi tu mianowicie o prawidłowe odczytanie stosunku między Starym a Nowym Testamentem. Nie wolno bowiem przeciwstawiać sobie obu tych części Pisma Świętego w taki sposób, żeby prowadziło to do pomniejszania bądź Starego, bądź Nowego Testamentu. Pismo Święte stanowi jedną całość: Stary Testament nie tylko prowadzi do Nowego, ale otrzymuje z niego światło Chrystusa, które odsłania w nim nie przeczuwane przedtem głębie.

Otóż doktryna adwentystów oraz świadków Jehowy o materialności i śmiertelności duszy ludzkiej opiera się na niektórych sformułowaniach Starego Testamentu, które nie mają w sobie jeszcze tej jasności, jaką widzieliśmy w przytoczonych wypowiedziach nowotestamentalnych. Tamte niejasne i nieprecyzyjne sformułowania skierowane były jednak ku prawdzie, że jest w człowieku jakiś pierwiastek niematerialny i że nie cały człowiek w chwili śmierci umiera. Nawet duchowość żydowska, która rozwijała się na gruncie samego tylko Starego Testamentu, prawdę tę w nim odnalazła.

Tymczasem głosiciele materialności i śmiertelności duszy zatrzymują się szczególnie nad takimi wypowiedziami, jak przytoczony wyżej fragment Psalmu 88 (w. 11n), ale swoją interpretacją pozbawiają je właściwej im nieprecyzyjności. W ten sposób je zniekształcają, bo precyzują ich sens przez zanegowanie otwarcia tych tekstów na wymiar transcendentny wobec cielesności i śmiertelności człowieka. Tymczasem teksty te są obiektywnie na ten wymiar otwarte, jak na to wskazuje nie tylko rozwój świadomości eschatologicznej, poświadczony w Nowym Testamencie, ale również rozwój duchowości żydowskiej.

Jednakże nawet z czysto ludzkiego punktu widzenia taka próba zatrzymania świadomości na pierwszym etapie rozwoju jest błędem -- pozbawia bowiem tę świadomość momentu dynamicznego, który przecież już w pierwszym jej etapie się zawierał. Otóż skłonność do budowania utopii archaizujących, chęć powrotu do samego początku, jest charakterystyczna zwłaszcza dla radykalnych protestantów, którzy każdy rozwój historyczny w dziedzinie wiary gotowi są traktować jako dzieło ducha tego świata. W tym przypadku postawa ta wyraziła się wrogością wobec prawd zawartych w samym nawet Piśmie Świętym. Mentalności tej tak bardzo wstrętny jest rozwój świadomości w dziedzinie wiary, że odrzuca ona niektóre prawdy zawarte w Nowym Testamencie -- tylko dlatego, że stanowią one krok naprzód w stosunku do objawienia starotestamentalnego.

 

TAJEMNICA PRZEBÓSTWIENIA CZŁOWIEKA

 

Pisałem już raz do Ojca i otrzymałem zadowalające wyjaśnienie. Ostatnio badam problem następujący: świadkowie Jehowy wierzą, że miejscem szczęścia wiecznego będzie ziemia. Powołują się na takie na przykład zdania z Pisma Świętego, jak stwierdzenie Apokalipsy, że sprawiedliwi "będą królować na ziemi" (5,10); "Błogosławieni cisi, albowiem oni ziemię posiądą" (Mt 5,10); "Oczekujemy, według obietnicy, nowego nieba i nowej ziemi, w których będzie mieszkała sprawiedliwość" (2 P 3,13).

Ze świadkami Jehowy kontaktuję się długo i umiem z Pismem Świętym w ręku wykazać fałszywość różnych ich nauk. W tej jednak sprawie ogarnęły mnie moje własne wątpliwości. Kiedyś marksiści zarzucali Kościołowi, że mówi ludziom o szczęściu w niebie i w ten sposób osłabia ich w pracy nad usuwaniem nieszczęścia na ziemi. A może nie był to zarzut całkiem niesłuszny? Może faktycznie jest wolą Bożą, aby nasza ziemia przemieniała się w miejsce pokoju i miłości, aż w końcu stanie się miejscem szczęścia wiecznego? A może trzeba by postawić zarzut jeszcze inny, znacznie poważniejszy: Czy myśl o niebie nie osłabia w nas wiary w zmartwychwstanie ciał, bo podsuwa nam myślenie o życiu wiecznym na sposób platoński?

Spróbujmy się zastanowić najpierw nad tym, co to jest niebo -- w sensie, w jakim pisze Pan o nim w swoim liście. Byłem kiedyś świadkiem kłopotliwej sytuacji, która zaczęła się od tego, że ktoś niezbyt rozsądnie zapytał przedszkolaka, czy chciałby pójść do nieba. "Nie -- odpowiedział malec rezolutnie -- bo bym spadł". Rzecz jasna, kiedy Jezus i apostołowie mówią o niebie jak o naszym przeznaczeniu ostatecznym, nie chodzi im o przestrzeń, którą penetrują rakiety kosmiczne. Jakie zatem niebo mają na myśli?

Przypatrzmy się paru świętym wypowiedziom, w których mówi się o niebie. "Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi mówił Pan Jezus. -- Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą, i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną" (Mt 6,19n). "Nie z tego się cieszcie -- mówił do apostołów -- że duchy [nieczyste] się wam poddają, lecz cieszcie się, że wasze imiona zapisane są w niebie" (Łk 10,20). "Cieszcie się i radujcie -- pociesza Chrystus Pan prześladowanych za wiarę w Niego -- albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie" (Mt 5,12). Wielokrotnie obiecuje On swoim uczniom Królestwo Niebieskie (np. Mt 5,19n; 7,21; 8,11). "Będziesz miał skarb w niebie -- obiecuje młodemu bogaczowi -- jeśli tylko rozdasz swój majątek ubogim" (Mt 19,21).

W podobnym duchu wypowiadają się apostołowie. "Nasza ojczyzna jest w niebie, stamtąd też jako Zbawcy wyczekujemy Pana naszego Jezusa Chrystusa" (Flp 3,20). Apostoł Paweł mówi o "nadziei odłożonej dla was w niebie" (Kol 1,5), Apostoł Piotr o "dziedzictwie niezniszczalnym i niepokalanym, i niewiędnącym, które jest zachowane dla was w niebie" (1 P 1,4). Wszystkie tego rodzaju stwierdzenia są odpowiedzią wiary na obietnicę, jaką zostawił nam Chrystus przy swoim odejściu z tego świata: "W domu Ojca mego jest mieszkań wiele -- mówił podczas Ostatniej Wieczerzy. -- Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem" (J 14,2n).

Gdybyśmy chcieli niebo jako miejsce życia wiecznego utożsamiać z jakąkolwiek przestrzenią, do wiary chrześcijańskiej wprowadzalibyśmy mitologię. Wszystkie bowiem powyższe teksty mówią o niebie jako o miejscu, w którym jest Bóg. Ileż to razy Boga nazywał Pan Jezus "Ojcem, który jest w niebie" (Mt 5,16; 6,9; 7,11; 10,32; 16,19; 18,10.14.19; 23,9). A przecież Bóg jest wszędzie, "w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy" (Dz 17,28). Zarazem cała dla nas niewyobrażalna przestrzeń kosmiczna nie jest w stanie Go ogarnąć. "Przecież niebo i niebiosa najwyższe nie mogą Cię objąć" -- modlił się król Salomon (1 Krl 8,27).

Świadkowie Jehowy powiadają, że miejscem szczęścia wiecznego będzie ziemia. Niech pozostanie ich tajemnicą, jak ten ich dogmat pogodzić z licznymi wypowiedziami Chrystusa Pana i apostołów, które przytoczyliśmy wyżej. Dla mnie jehowicka eschatologia jest smutnym dowodem na to, że mentalność konsumpcjonistyczna potrafi ogarnąć nawet myślenie religijne. Jeśli miał Pan w ręku broszurki świadków Jehowy, w których mówi się o przyszłym zbawieniu, musiały się rzucić Panu w oczy idylliczne obrazki, mające ułatwić czytelnikowi wyobrażenie sobie, "jak to wówczas fajno będzie". Owszem, również niejednemu katolikowi zdarzało się i nadal się zdarza myśleć o życiu wiecznym nie tyle jako o przekraczającym wszelkie wyobrażenie spotkaniu z kochającym Bogiem, ale raczej jako o wejściu w konsumpcyjny dobrostan, który nigdy nie przeminie. Jednakże jehowici są bodaj pierwszą grupą przyznającą się do chrześcijaństwa, która z wyobrażeń takich uczyniła przedmiot swojej oficjalnej doktryny.

Jak Pan widzi, unikam jak ognia jakiejkolwiek eschatologicznej "geografii". Na jehowickie twierdzenia, jakoby miejscem zbawienia wiecznego miała być ziemia, nie zamierzam odpowiadać: nie ziemia, tylko niebo. Wiarę chrześcijańską należy chronić przed wyobrażeniami mitologicznymi, bo one oddalają od Boga Żywego. Ja naprawdę nie muszę wiedzieć, gdzie obecnie znajduje się zmartwychwstały Człowiek, któremu na imię Jezus Chrystus, a który prawdziwie jest Synem Bożym. Wczytując się w opisy Jego spotkań z uczniami, dochodzę do wniosku, że najprawdopodobniej żadna przestrzeń naszego materialnego kosmosu nie dostąpiła zaszczytu, żeby Go sobą ogarniać. Wystarczy mi, iż wiem, że On -- w swoim prawdziwie ludzkim ciele -- jest niewyobrażalnie blisko swojego Przedwiecznego Ojca, "siedzi po prawicy Boga", jak mówi wielokrotnie Nowy Testament (Mt 26,64; Mk 16,19; Dz 2,33; 7,55; Hbr 1,13). Że zarazem na naszych oczach realizuje się Jego obietnica: "A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni aż do skończenia świata" (Mt 28,20).

Podobnie, ja naprawdę nie muszę znać konkretnych okoliczności, w jakich Bóg zamierza obdarzyć nas życiem wiecznym. Dwie najistotniejsze prawdy, które zostały nam objawione na temat ostatecznej sytuacji zbawionych, i tak przekraczają nasze wyobrażenia. Po pierwsze, Bóg obiecuje nam, że zbawieni będziemy w naszych ciałach i że zostaną one przemienione na wzór zmartwychwstałego Ciała Chrystusa: "On przekształci nasze ciało poniżone na podobne do swego chwalebnego ciała, tą potęgą, jaką może On także wszystko, co jest, sobie podporządkować" (Flp 3,21; por. 1 Kor 15,49). Po wtóre, życie wieczne będzie polegało na nie dającej się wyobrazić bliskości z Bogiem: "Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno, wtedy zaś zobaczymy twarzą w twarz" (1 Kor 13,12; por. 1 J 3,2; 2 Kor 3,18).

Zatem kiedy czytam w Nowym Testamencie, że "nasza ojczyzna jest w niebie" i że tam winniśmy gromadzić swoje skarby, mało obchodzi mnie to, czy owo niebo jest jakąś pośmiertną krainą. W słowach tych słyszę przede wszystkim wspaniałą obietnicę, że już na zawsze będziemy z Bogiem -- i to bez porównania bliżej niż podczas najbardziej nawet zażyłych spotkań z Bogiem w naszym życiu doczesnym. To niebo zaczyna się dla nas już na tej ziemi. Czy również miejscem życia wiecznego będzie ziemia? Bóg to wie. Patrząc na zmartwychwstałego Chrystusa, możemy się spodziewać, że będzie to sytuacja niepojętej dla nas w tej chwili transcendencji wobec obecnych ograniczeń przestrzennych. Ale to jakby mało ważne. Najważniejsze jest to, że będziemy bez reszty przepełnieni obecnością kochającego Boga i sami będziemy Go kochać już naprawdę ze wszystkich sił i z całego serca.

Dość łatwo wyjaśnić, dlaczego jehowicka eschatologia nie dostrzega tych -- wyraźnie przecież obecnych w Nowym Testamencie -- prawd na temat życia wiecznego i wyżywa się w wyobrażaniu sobie wiekuistej sielanki, która w epoce zmartwychwstania ma rzekomo zapanować na naszej ziemi. Świadkowie Jehowy nie wierzą przecież w Trójcę Świętą. Odrzucając zaś prawdziwą boskość, czyli pełną równość Syna Bożego i Przedwiecznego Ojca, stali się niezdolni do usłyszenia Bożej obietnicy, że "z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów" (Ef 1,5). Konsekwentnie, odrzucają chrzest i traktują go jako czysto symboliczny obrzęd. Nic nie wiedzą o tym, że realizacja obietnicy, "abyście się stali uczestnikami Boskiej natury" (2 P 1,4), już się zaczęła. W swoim niepojętym miłosierdziu Pan Bóg już teraz czyni nas coraz bardziej podobnymi do Chrystusa: "Wszyscy bowiem dzięki wierze jesteście synami Bożymi -- w Chrystusie Jezusie. Bo wy wszyscy, którzy zostaliście ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliście się w Chrystusa" (Ga 3,26n). Proces ten zmierza do tego, "aż Chrystus się w nas w pełni ukształtuje" (Ga 4,19).

Zostawmy jednak na boku doktryny świadków Jehowy i przypatrzmy się naszemu wezwaniu do życia wiecznego, tak jak jest nam ono przedstawione w Nowym Testamencie. Otóż czymś fundamentalnym dla zrozumienia ostatecznego powołania człowieka jest zdanie sobie sprawy z tego, co znaczą słowa, które powtarzamy w wyznaniu wiary o Chrystusie Synu Bożym: że jest On "zrodzony, a nie stworzony". Pismo Święte nazywa Go Jednorodzonym Synem Boga (J 1,14 i 18; 3,16 i 18; 1 J 4,9). Znaczy to, że istnieje nieskończona przepaść między Synem Bożym a wszelkimi osobami stworzonymi. Wszystkie stworzenia zostały -- wszechmocną i miłującą wolą Bożą -- powołane do bytu z nicości. Ale On nie jest stworzeniem, On jest Synem -- zrodzonym z Boga, a nie stworzonym z nicości -- nieskończonym Bogiem, równym i współwiecznym Temu, który w nieprzemijającej wieczności udziela Mu całej nieskończoności swego Bóstwa.

I oto Nowy Testament głosi obietnicę, którą -- gdyby nie była słowem Bożym -- trzeba by uznać za absurd i szaleństwo: również nas ludzi Ojciec Przedwieczny chce zrodzić z Siebie jako swoje dzieci! Pierwszym naszym odruchem wobec tej obietnicy jest chęć niedosłyszenia jej albo nawet sprzeciwu. Przecież już samo bycie człowiekiem jest darem Bożym tak wielkim, że nie potrafimy zgłębić całej jego wspaniałości! Kiedy pomyślimy sobie, że Chrystus obiecuje uzdrowić do końca nasze człowieczeństwo i że Jego mocą staniemy się zdolni do miłości doskonałej, spontanicznie ogarnia nas uczucie, że niczego więcej już nam nie trzeba. Skoro już te dary przekraczają naszą wyobraźnię, to czy w ogóle możliwe jest, żeby Bóg dawał człowiekowi dary jeszcze większe? Zresztą czyż Syn Boży nie jest Synem Jednorodzonym? Po ludzku biorąc, niemożliwe jest, aby ktokolwiek inny mógł się narodzić z Boga! Owszem, pamiętamy o tym, że Bóg jest naszym Ojcem, a my Jego dziećmi. Ale może chodzi tu tylko o ojcostwo i synostwo w sensie przenośnym?

Otóż wszystkie te nasze zastrzeżenia i sprzeciwy są jawnie niezgodne ze słowem Bożym. "Jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie -- powiada jasno Pan Jezus -- nie może ujrzeć Królestwa Bożego" (J 3,3). A nie ma wątpliwości co do tego, że chodzi Mu o nasze narodzenie z Boga. "Wszystkim, którzy przyjęli Słowo, udzieliło Ono moc, aby się stali dziećmi Bożymi -- tym, którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili" (J 1,12n). Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa "na nowo zrodził nas do żywej nadziei" (1 P 1,3; por. Jk 1,18). Zatem jest w nas -- jeśli uwierzyliśmy w Chrystusa i trwamy w Jego łasce -- już nie tylko życie ludzkie, życie stworzone, ale jest w nas (strach pomyśleć!) życie samego Boga i właśnie na tym polega nasz udział w Bożej naturze. Jako ludzie jesteśmy stworzeni przez Boga, ale jako należący do Chrystusa jesteśmy z Boga zrodzeni. Już teraz został w nas złożony "zarodek życia Boskiego" (1 J 3,9), który będzie się w nas rozwijał, aż dar przebóstwienia osiągnie w nas miarę wyznaczoną przez kochającego nas Ojca. "Umiłowani, już jesteśmy dziećmi Bożymi, ale jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy. Wiemy, że gdy się objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest" (1 J 3,2).

Rzecz jasna, nieskończona przepaść dzieli nie tylko Stwórcę od stworzenia, ale również zrodzenie Syna Jednorodzonego i nasze zrodzenie z Boga. Syn Jednorodzony jest Bogiem Prawdziwym, my nigdy nie przestaniemy być stworzeniami powołanymi do bytu z nicości. On jest Synem z natury, my -- synami adoptowanymi. Ale jakżeż cudowna to adopcja! Polega ona na tym, że miłość Boża czyni nas naprawdę jednym z Chrystusem. Otrzymaliśmy przecież tego samego Ducha Świętego, który "przenika wszystko, nawet głębokości samego Boga" (1 Kor 2,10). Pomyśleć, że ten sam Duch Święty przenika również nas, to właśnie dzięki Niemu możemy prawdziwie wołać: Abba, Ojcze!

Na tym właśnie polega tajemnica Kościoła i dokonującego się w nim zbawienia, że coraz bardziej stajemy się jednym z Chrystusem i wszyscy razem zrastamy się w Jego Ciało. Jak to cudownie wyraził sam Chrystus Pan: "Trwajcie we Mnie, a Ja w was... Ja jestem krzewem winnym, wy -- latoroślami... To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna" (J 15,4n.11). Bo dziećmi Bożymi możemy być tylko poprzez włączenie w Jego jedyne synostwo, On przecież jest Synem Jednorodzonym. Ale też "jeśli jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami: dziedzicami Boga, a współdziedzicami Chrystusa" (Rz 8,17). Słowa te nie pozostawiają wątpliwości, co będzie naszym dziedzictwem: w Nim i wraz z Nim odziedziczymy samego Ojca Przedwiecznego, który udziela Mu bez reszty samego Siebie. Jeśli również dobra stworzone będą wówczas naszą radością, to tylko dlatego, że "nowe niebo i nowa ziemia" będą w niepojętej dla nas pełni ogarnięte Jego Obecnością.

Czy zaś nasze życie wieczne będzie miało miejsce na naszej ziemi, czy też może znajdziemy się wówczas w nie dającej się pojąć obecnie sytuacji wobec ziemi transcendentnej, i na czym będzie polegało ostateczne odnowienie nieba i ziemi -- zmartwienia te zostawmy Panu Bogu. Może będzie znacznie słuszniej, jeśli w naszym myśleniu na temat ziemi skoncentrujemy się na tym, ażeby już za naszych dni była ona miejscem, na którym będzie się działo więcej dobra, niż się to dzieje obecnie. Warto też może więcej uwagi poświęcić uświadomieniu sobie i przezwyciężaniu tej arogancji, jaka zbyt często cechuje nasz stosunek do ziemi i jej różnorodnych bogactw. W tym względzie zgadzam się z Panem absolutnie: Powinniśmy robić wszystko, co w naszej mocy, ażeby nasza ziemia przemieniała się w miejsce pokoju i miłości.

Wracając zaś do pytania o nasze przeznaczenie ostateczne, warto sobie uświadomić wielką mądrość Pisma Świętego, które opisuje życie wieczne w sposób tak mało atrakcyjny dla ludzi nie rozumiejących tego, co duchowe. Przecież kategorie szczęścia konsumpcyjnego tylko fałszowałyby prawdę o szczęściu wiecznym. To, że staniemy się cali "na podobieństwo Syna Bożego, aby On był pierworodny między wielu braćmi" (Rz 8,29), to, że będziemy z Bogiem "twarzą w twarz" (1 Kor 13,12) -- jest nieporównywalne z najwspanialszą nawet sielanką.

 

STAROŻYTNI CHRZEŚCIJANIE NA TEMAT REINKARNACJI

 

Czy to prawda, że wiara w reinkarnację została odrzucona przez Kościół dopiero na synodzie w Konstantynopolu w roku 543, a w starożytnym Kościele była ona wyznawana powszechnie? Wiele już razy spotkałem się z tym twierdzeniem.

Problem reinkarnacji poruszałem na łamach miesięcznika W drodze aż dwukrotnie, mianowicie w numerze ze stycznia 1978 oraz z listopada 1984 (przedruk pierwszego listu w książce Szukającym drogi, drugiego w Pytaniach nieobojętnych). Dałem tam podstawowe wyjaśnienia, dlaczego doktryna ta jest gruntownie obca wierze chrześcijańskiej oraz wykazałem, jak nieuzasadnione są twierdzenia niektórych głosicieli reinkarnacji, jakoby ślady tej doktryny znajdowały się nawet w Nowym Testamencie.

Zanim przystąpię do pytania, które z kolei Pan mi teraz stawia, chciałbym zadeklarować, że nie ma we mnie żadnego zapału polemicznego wobec wiary w reinkarnację wyznawanej przez niechrześcijan. Sądzę nawet, że w wierze tej znalazło wyraz wiele głębokich i prawdziwych intuicji na temat duchowej sytuacji człowieka. I tak na przykład w wierze tej dostrzegam wyraz przeświadczenia, iż egzystencja człowieka przekracza granice śmierci, zaś nasze czyny, dobre i złe, idą za nami i ogarniają nas znacznie głębiej, niż to możemy zaobserwować. W wierze w reinkarnację niektórzy ludzie znajdują wyjaśnienie różnorodności ludzkich losów oraz szansę przezwyciężenia tego zła, które się wokół nich namotało, nawet jeśli się to stało z ich własnej winy.

Ja jednak jestem chrześcijaninem. Tajemnice mojej ludzkiej egzystencji staram się zrozumieć w świetle tego Słońca, któremu na imię Chrystus. Otóż w świetle słonecznym okazuje się zazwyczaj, jak cząstkowe, a niekiedy po prostu mylące było to, co widziało się w świetle kaganków. Owszem, w nocy światło kaganka było czymś bezcennym i wiele nam pomagało w zrozumieniu rzeczywistości i swojego w niej miejsca. Z chwilą jednak, kiedy uwierzyliśmy w Chrystusa Syna Bożego, noc dla nas przeminęła, a przybliżył się dzień. Otóż od Chrystusa dowiedzieliśmy się, że każdy człowiek jest niepowtarzalną osobą, a moja cielesność nie jest tylko jakąś zewnętrzną powłoką mojej duszy, ale stanowi integralną, przeznaczoną do życia wiecznego część mojego człowieczeństwa; od Chrystusa dowiedziałem się, że zmartwychwstanę. A tego wszystkiego nie da się pogodzić z doktryną reinkarnacji.

Chrześcijanie uświadomili to sobie bardzo wcześnie. W społeczeństwie starożytnym przeświadczenie o wędrówce dusz było bowiem niezmiernie popularne. Stał za nim autorytet tak wielkich filozofów, jak Pitagoras i Platon, do których dołączył później Plotyn. Reinkarnację wyznawano ponadto w rozpowszechnionych na początku ery chrześcijańskiej doktrynach gnostyckich oraz w religiach misteryjnych. Toteż w pismach starochrześcijańskich znajduje się wiele świadectw odcinania się od tej wiary.

Ich przegląd rozpocznijmy od bardzo starożytnej, bo napisanej pod koniec wieku II wypowiedzi Tertuliana. Autor ten ostro przeciwstawia doktrynę reinkarnacji wierze w zmartwychwstanie. Rozbudowuje przede wszystkim argument psychologiczny, wskazując na irracjonalność uprzedzeń do wiary w zmartwychwstanie, jakie żywią ludzie, którzy bez trudu wierzą w dziwaczne i niewiarygodne -- zdaniem Tertuliana -- wyobrażenia reinkarnacjonistów. Tertulian widzi ponadto z całą jasnością, że wiara w zmartwychwstanie broni prawdy o niepowtarzalności osoby ludzkiej.

Przypatrzmy się samemu tekstowi: "Gdyby jakiś filozof twierdził po myśli Pitagorasa, że człowiek powstaje z muła, a wąż z kobiety, i gdyby wszystkie argumenty siłą wymowy do tego twierdzenia nakręcił, to czyżby nie obudził na nie zgody i wiary nie narzucił? Niejeden pozwoliłby nawet wmówić sobie, że musi się od potraw mięsnych wstrzymać, żeby przypadkiem w pieczeni wołowej nie zjeść jakiegoś swego pradziada. Ale kiedy chrześcijanin zapewnia, że z człowieka powstanie człowiek -- i więcej: z Gajusa znowu Gajus -- to zaraz nie tylko ze zgromadzenia, ale do tego kamieniami tłum go wypędzi. (...) Gdybyśmy chcieli pożartować, w jakie kto zwierzę miałby się przemienić, można by w wolnych chwilach odnaleźć u autorów wiele wypowiedzi na ten temat. Poprzestańmy jednak na obronie naszego twierdzenia, że daleko godniej jest wierzyć, że z człowieka znowu człowiek powstanie. Ponieważ zaś podstawą powrotu jest postanowiony przez Boga sąd, to wystąpić musi koniecznie ta sama osoba, która była przedtem, żeby otrzymać od Boga wyrok za zasługi dobre lub złe" (Apologetyk 48).

W podobnym duchu rozprawia się Tertulian z doktryną reinkarnacji w swoim nie spolszczonym jeszcze dziele O duszy (31-35).

Ten sam pogląd, ale w duchu znacznie mniej polemicznym, wyraża współczesny Tertulianowi Minucjusz Feliks. Mianowicie próbuje on przekonać współczesnych sobie pogan, że doktryna reinkarnacji powstała z niejasnego i wypaczonego przeczucia, iż zmartwychwstaniemy: "Co się tyczy zmartwychwstania, to sławniejsi z filozofów -- najpierw Pitagoras, a przede wszystkim Platon -- wypowiedzieli się niejasno i połowicznie. Uczą bowiem, że po rozwiązaniu więzów cielesnych dusze same w dalszym ciągu wiecznie istnieją i w inne, coraz to nowe ciała raz po raz przechodzą. Celem wykoślawienia prawdy dodają i to jeszcze, że dusze ludzkie wracają do bydląt, ptaków i dzikich zwierząt. Jest to twierdzenie godne nie poważnego filozofa, ale pozwalającego sobie na grube żarty autora mitów" (Octavius 34,6n).

Bezpośrednią polemikę z doktryną reinkarnacji przeprowadził w tym samym czasie, pod koniec II wieku, biskup Lyonu, św. Ireneusz, umęczony w roku 202 za wyznawanie wiary chrześcijańskiej. W księdze drugiej swojego olbrzymiego dzieła Adversus haereses -- wciąż niestety nie przełożonego na język polski -- poświęcił naszemu tematowi obszerny rozdział 33. Jest to jeden z czterech rozdziałów, w których Ireneusz rozprawia się z gnostycyzmem Szymona Maga i Karpokratesa. Przeciwko wierze w reinkarnację św. Ireneusz formułuje m.in. następujący argument: "Ich pogląd o przenoszeniu się z ciała w ciało obalamy argumentem, że dusze nie pamiętają nic z tego, co było przedtem. (...) Przecież dusza pamięta to, co podczas snu ujrzała w króciutkim momencie w samej tylko wyobraźni. (...) O ileż bardziej powinna by pamiętać te rzeczy, wśród których jakoby przebywała przez długie lata i przez cały ciąg poprzedniego życia. Toteż Platon, ów starożytny Ateńczyk, który jako pierwszy wprowadził ten pogląd, nie mogąc tego wytłumaczyć, wymyślił napój zapomnienia, sądząc, że ucieknie w ten sposób od tej trudności. Nie przeprowadzając żadnego dowodu, twierdzi apodyktycznie, iż dusze wchodzące w obecne życie, zanim jeszcze wejdą w ciała, piją napój zapomnienia, podany przez demona czuwającego nad tym wejściem. I nawet się Platon nie spostrzegł, że popada w większą jeszcze trudność. Skoro bowiem napój zapomnienia może po wypiciu zmazać pamięć wszystkich wydarzeń, to skąd ty o tym wiesz, Platonie? Przecież teraz dusza twoja jest w ciele, a zanim w nie weszła, została napojona przez demona lekarstwem zapomnienia".

Głównym jednak powodem, dla którego św. Ireneusz odrzuca reinkarnację, jest przeświadczenie, że ciało nie jest czymś zewnętrznym wobec osoby ludzkiej, ale ją współtworzy: "Podobnie jak każdy z nas otrzymuje utworzone przez Boga ciało, tak samo każdy ma swoją własną duszę. Bóg nie jest przecież tak ubogi ani nie cierpi niedostatku, żeby nie był w stanie każdemu ciału dać własną duszę". Wywód kończy się wyznaniem wiary w zmartwychwstanie każdego człowieka, w całej jego duchowo-cielesnej tożsamości.

Nad wyraz interesujące świadectwo odrzucenia doktryny reinkarnacji złożył, o całe pokolenie starszy od św. Ireneusza, Tertuliana i Minucjusza Feliksa, św. Justyn, późniejszy męczennik za wiarę (+ 167). Mianowicie na początku Dialogu z Żydem Tryfonem opowiada dzieje swojego nawrócenia. Był filozofem, wyznawcą platonizmu, przeświadczonym m.in. o prawdziwości reinkarnacji. Momentem przełomowym w jego życiu była rozmowa ze starcem, wyznawcą Chrystusa. Otóż Justyn z całą pokorą relacjonuje, jak starzec ów odsłaniał, punkt po punkcie, całą niedorzeczność jego przeświadczeń o reinkarnacji. Radzę Panu dotrzeć do tego tekstu, jest on bowiem zbyt długi, żeby go tutaj przytoczyć 1.

Dzisiaj jakby zmalała nieco, nawet wśród gorliwych chrześcijan, świadomość konsekwencji, jakie z wiary w zmartwychwstanie wynikają dla naszego rozumienia samych siebie. Stąd zdarza się niekiedy, że idea reinkarnacji potrafi dziś kusić nawet niektórych chrześcijan. Pierwsi chrześcijanie -- tak w każdym razie można wnioskować z ich pism -- jaśniej niż my rozumieli sens wiary w zmartwychwstanie i chroniło ich to przed uleganiem obcym Ewangelii wyobrażeniom na temat pośmiertnego losu człowieka. Oto co pisze Atengoras z Aten, jeszcze jeden pisarz chrześcijański z II wieku, w swojej rozprawie pt. O zmartwychwstaniu umarłych (15):

"Cała w ogóle natura ludzka zbudowana jest z nieśmiertelnej duszy i z ciała, które zostało zespolone z duszą w akcie stworzenia. Bóg nie udzielił oddzielnie tego stworzenia, egzystencji i całego życia naturze samej duszy, i oddzielnie naturze ciała, lecz przyznał te dary ludziom zbudowanym z obu elementów, aby te same elementy, z których ludzie powstają i dzięki którym żyją, po zakończeniu życia doszły do jakiegoś jednego i wspólnego celu. (...) Tym, kto otrzymał umysł i rozum jest cały człowiek, a nie sama tylko dusza. A zatem człowiek zbudowany z obu elementów musi trwać zawsze, nie może jednak przetrwać, jeśli nie zmartwychwstanie". Rzecz jasna, że przy takim rozumieniu człowieka nie ma miejsca na pomysły z reinkarnacją.

Nawet Orygenes, wielki teolog z pierwszej połowy III wieku, którego błędną naukę na temat preegzystencji dusz potępił synod w Konstantynopolu w roku 543, zwalczał doktrynę reinkarnacji. W swoim fundamentalnym dziele apologetycznym pt. Przeciw Celsusowi (III,75) powiada, zostawiwszy na boku troskę o wytworność języka: "leczymy tych, którzy cierpią na głupią wiarę w reinkarnację"; a w innym miejscu (VIII,30): "nie wierzymy w wędrówkę dusz ani w to, że dusze wchodzą w ciała nierozumnych zwierząt" (por. IV,l7 i 83; V,49; VII,32). Starał się też Orygenes wyznawać w całej rozciągłości biblijną wiarę w zmartwychwstanie ciał: "Bezpodstawnie przypisuje nam Celsus twierdzenie, że nie posiadamy nic lepszego i cenniejszego niż ciało. Wyraźnie przecież mówimy, że dusza, zwłaszcza dusza rozumna, jest cenniejsza od wszelkiego ciała, albowiem właśnie dusza, a nie ciało, posiada pieczęć odciśniętą na obraz Stworzyciela. (...) Skoro Celsus nam zarzuca, że tęsknimy do ciała, to niechaj się dowie, (...) że tęsknimy do wszystkiego, co Bóg obiecał sprawiedliwym: pożądamy zatem i spodziewamy się zmartwychwstania sprawiedliwych" (VIII,49).

Faktem jest, że Orygenes nauczał o preegzystencji dusz. Za pomocą tej doktryny usiłował wytłumaczyć różnice w możliwościach duchowych i moralnych, jakie istnieją między ludźmi. Sądził, że broni w ten sposób prawdy o sprawiedliwości Boga, nie zauważył zaś, że niszczy tę prawdę o człowieku, jaka wynika z wiary w zmartwychwstanie. Ta opinia Orygenesa autorytatywnie odrzucona została, jak wspomnieliśmy, w roku 543 na synodzie w Konstantynopolu 2. Nigdy jednak nie stanowiła ona poważniejszej pokusy dla Kościoła. Zdecydowanych krytyków tej opinii znajdziemy nawet wśród najbardziej żarliwych zwolenników teologii Orygenesa.3 Warto może jeszcze wspomnieć, iż Porfiriusz (232-304), ostatni chyba wybitny filozof pogański czasów starożytnych, wprowadził znamienną poprawkę do doktryny o reinkarnacji: twierdził, że dusze po śmierci wracają tylko w ciała ludzkie, nigdy w zwierzęce. Ojcowie Kościoła z satysfakcją odnotowują tę zmianę, nie zmienia to jednak ich negatywnego stosunku do całej doktryny. Św. Augustyn (354-430) na przykład tak oto ocenia naukę Porfiriusza: "Według pism Platona dusze ludzkie po śmierci wracają do ciał, i to nawet do ciał zwierzęcych. (...) Porfiriuszowi jednakże słusznie się to nie podobało. Był przekonany, że dusze ludzkie powracają wyłącznie do ciał ludzkich, naturalnie nie do tych, które opuściły, lecz do innych, nowych. Wstydził się zapewne uwierzyć w tamto pierwsze, nie mogąc się pogodzić z myślą, że matka obrócona może w mulicę, miałaby wozić swego syna; nie wstydził się zaś uwierzyć w to drugie, nie biorąc pod uwagę, że matka, obrócona w młodą dziewczynę, mogłaby poślubić syna" (Państwo Boże X,30). I powiada św. Augustyn: "O ileż piękniej wierzyć w to, że dusze raz tylko przychodzą do własnych ciał, niż w to, że tylekroć wracają do ciał różnych!"

Skoro już jesteśmy przy św. Augustynie, przypomnę jeszcze, co sądził on o platońskiej teorii reminiscencji, którą próbują dziś odgrzewać niektórzy współcześni zwolennicy reinkarnacji: "Platon, ten sławny filozof, usiłuje przekonać nas, że dusze żyły już tutaj na ziemi, zanim jeszcze złączyły się z ciałem. Stąd, jego zdaniem, pochodzi, że poznanie jest raczej przypominaniem sobie rzeczy już znanych, niż poznawaniem nowych rzeczy. Opowiada na przykład, że jakiś chłopiec, któremu stawiano pytania z zakresu geometrii, odpowiadał jak wielce doświadczony mistrz. (...) Nie należy chyba wierzyć temu, że Pitagoras z Samos pamiętał pewne rzeczy tego rodzaju, poznawszy je przedtem z doświadczenia w czasie jednego z pobytów na ziemi w innym ciele; albo temu, co inni opowiadają, że im się to przydarzyło. Są to kłamliwe wspomnienia, podobne do tego, czego najczęściej doświadczamy w marzeniach sennych, gdyż wydaje się nam, że przypominamy sobie coś, cośmy uczynili albo powiedzieli, chociaż tego aniśmy czynili, ani mówili. Zdarza się, że takie sny nawiedzają ludzi nawet na jawie, do czego przyczyniają się złe i kłamliwe duchy, którym zależy na budzeniu takich fałszywych mniemań o wędrówce dusz, ażeby ludzi w błąd wprowadzać" (O Trójcy Świętej XII,15,24).

Tego rodzaju świadectw można by cytować jeszcze wiele i wiele. Sądzę jednak, że przytoczone tu teksty wystarczą, żeby wyrobił Pan sobie pogląd na temat wartości argumentów używanych przez ludzi, którzy próbują propagować doktrynę reinkarnacji wśród chrześcijan. Niestety, są to argumenty całkowicie kłamliwe. Nie chodzi tu bynajmniej o przeoczenie jakiegoś patrystycznego tekstu ani o błąd lub odmienność w interpretowaniu tej czy innej wypowiedzi Ojców Kościoła. Mamy tu do czynienia z jawną i niewątpliwą insynuacją, jakoby Kościół starożytny wierzył dokładnie odwrotnie, niż wierzył naprawdę. Smutne to, bardzo to smutne.

 

1 Św. Justyn, Apologia -- Dialog z Żydem Tryfonem, Poznań 1926, tłum. A. Lisiecki, s. 104-107.
2 "Kanon 1. Jeśli ktoś mówi lub sądzi, że dusze ludzkie istniały uprzednio jako duchy i jako święte moce, ale że -- sprzykrzywszy sobie oglądanie Boga -- ku złemu się zwróci ty i przez to oziębły w miłości Bożej i stąd otrzyma ty nazwę dusz i za karę zrzucone zostały w ciała -- niech będzie wyłączony ze społeczności wiernych" -- Breviarium fidei. Kodeks doktrynalnych wypowiedzi Kościoła, Poznań 1964, opr. J. M. Szymusiak i S. Głowa, s. 231.
3 Np. wielki entuzjasta Orygenesa, św. Grzegorz z Nyssy (335-394) odrzuca ją stanowczo w dziele O stworzeniu człowieka 28 (PG 44,229-233) or

CZY ZMARLI BEZ SAKRAMENTÓW BĘDĄ ZBAWIENI?

 

Zaniepokoiła mnie następująca wypowiedź św. Augustyna, na którą gdzieś natrafiłam: "Za tych, którzy zeszli z tego świata bez wiary, która działa przez miłość, i bez jej sakramentów, na próżno spełnia się pobożne praktyki. Przecież kiedy oni tutaj przebywali, nie nosili w sobie zadatku na życie wieczne, nie przyjmując lub na próżno przyjmując łaskę Bożą, i w ten sposób nie miłosierdzie sobie skarbili, ale gniew".

Ale przecież z drugiej strony: Co możemy powiedzieć o ostatnich przeżyciach ludzi, których znaliśmy jako obojętnych lub niewierzących i którzy umarli bez sakramentów? Przecież nie wolno nam o nikim powiedzieć na pewno, że jest potępiony, nawet o Judaszu, który przecież żałował, choć ogarnęła go rozpacz, grzech przeciwko Duchowi Świętemu. I dlatego modlimy się za naszych bliskich, którzy odeszli bez sakramentów, ufając, że w ostatniej chwili życia odnaleźli drogę do Boga. Przecież w czwartym kanonie jest modlitwa za zmarłych, "których wiarę jedynie Ty znałeś". Chodzi tu chyba o tę wiarę, o której mówi św. Augustyn, że działa przez miłość.

Bardzo proszę o skomentowanie tej wypowiedzi, bo może ona wywołać w niektórych ludziach wiele goryczy i bólu, że na próżno modlą się o zbawienie swoich bliskich, którzy od Boga w swoim życiu odeszli.

Ostatnie zdanie z Pani listu przypomniało mi jedną stronicę z Dzienniczka Siostry Faustyny. Umarła zakonnica w jej klasztorze, Faustyna modli się zatem gorąco o miłosierdzie Boże dla niej. I oto zjawia się jej ta zakonnica, cała w płomieniach, i powiada jej, żeby przestała się modlić, bo i tak modlitwy te są daremne. Wówczas Faustyna tym goręcej zaczęła się za nią modlić. Po jakimś czasie znów zjawia jej się ta zakonnica z serdecznym podziękowaniem, że dzięki jej modlitwom dostąpiła już łaski wiekuistego oglądania Bożego Oblicza.

Mało ważne jest pytanie, czy były to wizje autentyczne. Na pewno oddają istotę twierdzeń autentycznie religijnych, które budzą trwogę. Warto sobie zapamiętać następującą zasadę: Jeśli jakiekolwiek twierdzenie wygłoszone w Piśmie Świętym lub przez uznanych w Kościele nauczycieli wiary budzi rozpacz, zniechęcenie czy gorycz, należy z góry wiedzieć, że zrozumieliśmy je niewłaściwie. Celem tych twierdzeń jest bowiem spowodowanie w nas jakiegoś pozytywnego wstrząsu lub pobudzenie do nadzwyczajnego czynu. Kiedy Pan Bóg zakazywał Mojżeszowi modlić się za niewierny lud (Wj 32,9-14; Pwt 9,13-19), ten bardzo dobrze zrozumiał Boże intencje i modlił się tym więcej. Czyżby Pan Bóg drażnił się z Mojżeszem, skoro w końcu jednak go wysłuchał? Nie powinienem nawet stawiać tak niestosownego pytania. Pan Bóg po prostu pobudzał w ten sposób swego ukochanego sługę do modlitwy nadzwyczajnej, bo zwykła modlitwa, nawet gorąca, nie przeważyłaby już tak wielkiego odstępstwa.

Prosi mnie Pani o skomentowanie wypowiedzi św. Augustyna na temat niezbędności sakramentów wiary dla osiągnięcia zbawienia. Otóż w wypowiedzi tej słyszę bezpośrednie echo nauki Pana Jezusa, że "kto uwierzy i ochrzci się, będzie zbawiony, a kto nie uwierzy, będzie potępiony" (Mk 16,16). Równie kategorycznie mówił Pan Jezus na temat konieczności Eucharystii do zbawienia: "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Jeśli nie będziecie spożywali ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie" (J 6,53). Wielokrotnie też uwrażliwiał On nas na bezwzględne znaczenie naszego przygotowania na dzień Jego przyjścia (np. Mt 24,42--44; 25,13; Łk 12,35-40; 21,34-36).

Są to nauki Syna Bożego i należy je przyjąć z całą dosłownością -- wykluczając jednak te interpretacje, które, jak powiedzieliśmy wyżej, mogłyby paraliżować nas beznadzieją czy jałowym przygnębieniem. Zatem z nauk tych wynika, że przyjęcie chrztu, spożywanie Eucharystii i stan pojednania z Bogiem w godzinie śmierci jest czymś fundamentalnie ważnym. I nie wolno za pomocą przemyślnych argumentów rozmiękczać prostego znaczenia tych nauk.

Czyżby zatem wynikało stąd, że każdy, kto umarł bez chrztu, będzie potępiony? Albo że nie będzie zbawiony ten, kto w wyniku niespodziewanej śmierci lub nawet wskutek niewątpliwego zaniedbania zeszedł z tego świata bez spowiedzi i Komunii świętej? Albo że nie ma żadnej nadziei na zbawienie kogoś, kto jeszcze w ostatnim dniu swego życia zdążył kogoś skrzywdzić lub pogrążony był w mało chwalebnych uczuciach i troskach?

Wnioski takie zadawałyby gwałt dwom ważnym regułom religijnego czytania słowa Bożego. Po pierwsze, że słowo Boże skierowane jest do żywych, a nie do umarłych. Po wtóre, jego celem jest zbliżenie nas do Boga, a nie sparaliżowanie naszej w Nim ufności i nadziei; pobudzenie nas do czynu duchowego, a nie zaspokojenie naszej ciekawości co do pośmiertnego losu innych ludzi.

Zatem jakie naprawdę wnioski wynikają z przytoczonych słów Pana Jezusa? Po pierwsze: Jeśli jestem nieochrzczony, a tak się stało, że Ewangelia stanęła na mojej drodze życiowej jako propozycja bardzo poważna, powinienem przyjąć do wiadomości i wziąć pod uwagę to, że ta właśnie Ewangelia przywiązuje niewyobrażalnie wielkie znaczenie do przyjęcia wiary i chrztu. Jeśli zaś jestem chrześcijaninem, powinno mi w ogóle zależeć na korzystaniu z sakramentów wiary, a szczególnie winienem błagać Boga o to, żeby nie pozwolił mi bez sakramentów zejść z tego świata. A już absolutnie nie dopuść, Panie, do tego, żeby Twoje przyjście zastało mnie nie przygotowanym!

Po wtóre: Wobec najwyższego tonu, po jaki sięga Pan Jezus, kiedy mówi o ważności sakramentów wiary oraz naszego przygotowania na Jego przyjście, należy starannie badać nasze powinności pod tym względem w stosunku do naszych bliźnich. Może ktoś z moich bliskich lub znajomych tylko dlatego nie przystąpił jeszcze do sakramentów, że jest to mi tak obojętne, iż nigdy się nawet nie pomodliłem o jego pojednanie z Bogiem? A może jak jakiś poganin uważam, że śmierć jest złem ostatecznym dla człowieka i należy jak najstaranniej ukrywać przed ciężko chorym jej niebezpieczeństwo, nawet za cenę pozbawienia go ostatnich sakramentów?

Po trzecie: Jeśli mój bliski lub znajomy zeszedł z tego świata w okolicznościach, które każą mi niepokoić się o jego los wieczny, niech to przymusza mnie do tym większej modlitwy, nawet do walki z Bogiem o jego duszę. Zwłaszcza jeśli poczuwam się do winy za to, że okoliczności jego śmierci były właśnie takie.

"Czy po to, Panie, ja nieszczęsna się narodziłam -- modliła się kiedyś św. Katarzyna ze Sieny, pełna lęku, że z jej powodu pewna jej znajoma utraci zbawienie wieczne -- aby przeze mnie dusze, które stworzyłeś na swój obraz, szły w ogień wieczny? Czy chcesz dopuścić do tego, żebym się stała powodem wiecznego potępienia mojej siostry, dla której powinnam być narzędziem wiekuistego zbawienia? Twoje miłosierdzie jest nieskończone, nie czyń więc tak strasznego sądu! Twoja wiekuista dobroć nie dopuści przecież do czegoś tak złego! Bodaj bym się nie narodziła, niż żeby przeze mnie miały iść na potępienie dusze, odkupione krwią Twoją! O, ja nieszczęsna! Czy na tym polegają owoce zbawienia, które miałeś sprawiać, posługując się mną, że moja siostra przeze mnie zginie na wieki? Nie przestanę szukać Twego wiecznego miłosierdzia i nie przestanę dobijać się do Twojej nieskończonej dobroci, aż zła, które spowodowałam, nie przemienisz w dobro i nie uwolnisz mojej siostry od śmierci wiecznej".

Ufajmy, że takich modlitw Bóg nie może nie wysłuchać. Ale popełnilibyśmy wielki błąd, gdybyśmy ze względu na nieskończone miłosierdzie Boże chcieli bagatelizować słowo Pana Jezusa, nakazujące nam czuwać nieustannie, tak aby przyjście Jego zastało nas przygotowanymi.

 

NIEPOKOJE O LOS POTĘPIONYCH

 

Wiele mi wyjaśnił artykuł na temat potępienia wiecznego, jaki znalazłem w książce Ojca pt. "Szukającym drogi". Ale niepokoją mnie jeszcze dwa pytania. Wyobraźmy sobie, że mąż wszedł do życia wiecznego, a żona, którą bardzo kochał, zasłużyła sobie na potępienie. To samo mogło się stać z matką i synem, z bratem i siostrą, z dwoma bardzo bliskimi sobie przyjaciółmi. Przecież sytuacja, kiedy ktoś mi bardzo bliski jest skrajnie nieszczęśliwy, uniemożliwia prawdziwe szczęście!

Drugi mój problem powinien się zacząć od słów: "Czy to prawda, że...". Nie wykluczam bowiem tego, że powstał on z insynuacji ludzi nieżyczliwych Kościołowi. Chodzi o to, że podobno niektórzy teologowie twierdzili, jakoby męki potępieńców były dodatkowym źródłem radości dla zbawionych. Trudno mi uwierzyć, żeby tak przewrotna i okrutna myśl mogła się pojawić w czyjejś głowie, a tym bardziej w głowie chrześcijanina i teologa.

List Pana daje mi okazję do pokazania różnicy między dwoma rodzajami pytań religijnych. Są bowiem pytania, które znikają, kiedy się poda zadowalające wyjaśnienie. Ale są również takie pytania, które powinniśmy w sobie pozostawić, nawet jeśli intelektualnie wyjaśniliśmy je sobie zupełnie wystarczająco. Pierwsze pytania dotyczą nieporozumień, jakie się przyplątały do naszego rozumienia wiary; zbitek pojęciowych i niejasności, które warto uporządkować i rozświetlić; wyobrażeń i zwyczajów, które nie służą już wierze, a które zachowujemy jedynie siłą bezwładu. Pytania te można rozwiązać bez wchodzenia w sam miąższ wiary, a zarazem podejmować je trzeba, bo -- nie rozwiązane -- mogą wiarę utrudniać lub ją zaśmiecać.

Takim pytaniem wydaje mi się drugi z Pańskich problemów. Zarzut, jakoby w chrześcijańskiej eschatologii pojawiała się idea radości z męki potępionych -- zarzut po raz pierwszy sformułowany chyba przez Fryderyka Nietzschego -- opiera się na nieżyczliwym odczytaniu pewnej intuicji, moim zdaniem całkiem sensownej. Mianowicie zastanawiając się nad karą potępienia, niektórzy teologowie twierdzili, że polega ona między innymi na odebraniu wszelkich możliwości czynienia zła, mimo że szatan i jego naśladowcy nadal bardzo chcieliby je czynić. Ostateczną bezsiłę tych wszystkich, co porzuciwszy Tego, który jest Miłością, wciąż mają ochotę czynić zło i zadawać krzywdę, wyraża biblijny symbol zgrzytania zębami. Św. Tomasz, kiedy podejmuje ten temat -- nawiasem mówiąc, jest to w jego eschatologii temat naprawdę marginalny i dziesięciorzędny -- przedstawia go w trzech następujących twierdzeniach: Bezsiła potępionych, ogarniętych żądzą czynienia zła i nie mogących swojej żądzy zaspokoić, będzie dla nich źródłem męki; zbawieni w żadnym razie nie będą się cieszyli z ich męki; będą się natomiast cieszyć z tego, że zapanowała doskonała sprawiedliwość i że niczyja zła wola nie może już nikomu zaszkodzić. Spojrzenie powyższe ma swoje źródło w nauce Pisma Świętego o sądzie Bożym. Mianowicie Biblia często przedstawia sąd Boży jako potężne i ostateczne wejście Boga w ludzkie sprawy. Dobro i sprawiedliwość otrzymają wówczas wszystkie należne im prawa, zło i nienawiść raz na zawsze utracą możliwość panoszenia się i zadawania krzywdy. Proszę sobie przeczytać dla przykładu Psalm 97 albo Psalm 9 czy 76. Tego rodzaju teksty pomagają nam uprzytomnić sobie, jak płytkie i jednostronne są nasze popularne wyobrażenia o sądzie Bożym, jeżeli widzimy go w aspekcie zewnętrznej rekompensaty za uczynione dobro i zło.

Czy radość z powodu tego, że złoczyńca utracił swoje możliwości czynienia zła, uwłacza człowiekowi szlachetnemu? Człowiek szlachetny będzie raczej zważał na to, żeby do tej radości nie dołączyło się nic ciemnego, żeby nie było w niej żadnej domieszki nienawiści czy ducha zemsty. Z ulgą jednak przyjmie wiadomość, że policja ujęła wreszcie groźnego wampira, który zamordował już kilkanaście kobiet w okolicy. Z ulgą przyjmujemy nawet wykrycie grupy przestępczej, która specjalizowała się w okradaniu mieszkań. Można przestępcy współczuć, że uległ tak głębokiej demoralizacji, można się zastanawiać nad społeczną współwiną, można -- nawet wbrew nadziei -- uwierzyć w możliwość jego nawrócenia. Nie sposób jednak nie cieszyć się z tego, że jego przestępstwom został położony kres.

Z naszej obecnej perspektywy tajemnicę szczególną stanowi nieodwracalne trwanie szatana oraz tych, którzy do niego należą, w złej woli. Jak to możliwe, że ta zła wola nie wygaśnie w nich nawet wówczas, kiedy nie będzie już miała żadnych możliwości działania? Dlaczego szatan i potępieni nigdy nie odstąpią od swojej żądzy zadawania krzywdy, mimo że niemożliwość jej zrealizowania będzie dla nich źródłem dotkliwej męki? Różni ludzie podejmowali te pytania i znajdowali jakieś odpowiedzi, ale przyznam się, że mnie osobiście mało to interesuje. Wolę całe swoje zainteresowanie eschatologiczne skierować na dążenie do Boga, który jeden może obdarzyć nas życiem i sensem na wieki. Trochę w tym duchu pisał Antoni Gorecki:

 
Pytali: "Czy jest piekło?" Ten rzekł: "Co żartować?
Lepiej nie iść do niego, niż czy jest, próbować".
 

Tyle na temat drugiego z Pańskich pytań. Pytanie pierwsze wydaje mi się bez porównania ważniejsze. Ono wchodzi w samą prawdę wiary. I jeśli potrafimy ustosunkować się do niego właściwie, może ono istotnie naszą wiarę wzbogacić. Zarazem tak jakoś jest, że odpowiedzi na tego rodzaju pytania znacznie przekraczają to, czego człowiek oczekiwał -- mimo że w zakresie tego, czego oczekiwaliśmy, pozostawiają jakiś niedosyt. Niedosyt ten przezwycięża się jednak raczej czynem wiary niż dalszym dociekaniem. Ostatecznym przedmiotem naszej wiary jest bowiem Bóg żywy, a nie wzniosłe intelektualne konstrukcje.

Czy matka może być szczęśliwa w niebie, jeśli jej rodzony syn znalazł się wśród potępionych? Moim zdaniem, jest to dramatyczna forma innego pytania: Czy można być szczęśliwym w niebie, jeśli jest się świadomym tego, że choćby tylko ktoś jeden pogrążony jest w nieszczęściu wiecznego potępienia? Otóż pierwszą odpowiedź na to pytanie winniśmy dawać swoim życiem: Powinniśmy robić naprawdę wszystko, co w naszej mocy, żeby chronić naszych bliźnich, a zwłaszcza naszych najbliższych, przed groźbą potępienia wiecznego, żeby pomagać im wejść na drogę prowadzącą do życia.

"Chrystus daje Kościołowi, swej nieskalanej Oblubienicy -- pisał papież Pius XII w swojej encyklice o Kościele (nr 43) -- nie tylko uczestnictwo w dziele uświęcenia, lecz nadto chce, iżby to dzieło powstawało poniekąd z jej również współpracy. Zaiste, straszliwa to jest tajemnica, i trzeba się bez końca nad nią zastanawiać: oto zbawienie wielu ludzi zawisło od modlitw i dobrowolnych umartwień członków mistycznego Ciała Jezusa Chrystusa, podejmowanych przez nich w tej intencji, oraz od wspomagającej się wzajemnie współpracy pasterzy i wiernych, a zwłaszcza ojców i matek w rodzinach, i oni Boskiemu Zbawcy naszemu służyć nią powinni".

Tradycja katolicka dostarcza niezliczonych przykładów takiej właśnie postawy. Gdyby św. Monika zastanawiała się nad tym, czy mogłaby być szczęśliwa w niebie, podczas gdy jej syn Augustyn byłby w piekle -- to zapewne ona nie byłaby święta, zaś Augustyn rzeczywiście skończyłby jak najgorzej. Niewiele lepiej byłoby, gdyby pocieszała się w sposób pusty i jałowy, że przecież miłosierdzie Boże jest nieskończone i Bóg z pewnością zlituje się w końcu nad jej synem. Na szczęście Monika liczyła się na serio z tym, że jej syn może się zmarnować na wieki, i podjęła żarliwą i długotrwałą modlitwę za niego. Z pewnością w jej modlitwie pojawiały się również słowa dramatyczne: "Nie wyobrażam sobie, Panie Boże, żebym mogła być szczęśliwa w niebie bez mojego syna Augustyna". Taka jednak modlitwa z pewnością Panu Bogu się podobała.

Tej postawy ratowania ludzi, co do których można się lękać, że są zagrożeni potępieniem wiecznym, znajdziemy bardzo dużo w pismach i żywotach świętych. "Czuję to w sobie z pewnością niewątpliwą -- pisała św. Teresa od Jezusa -- że dla wybawienia choćby jednej duszy od takich strasznych mąk tysiąc razy chętnie ofiarowałabym się na śmierć". "Chciałabym zupełnego zniszczenia piekła -- modliła się żarliwie do Pana Jezusa św. Katarzyna ze Sieny -- albo przynajmniej żeby żadna dusza tam się więcej nie dostała. A najbardziej bym się cieszyła, gdybyś położył mnie na paszczę piekła, żeby ją zamknąć i żeby nikt więcej tam się nie dostał. Bo w ten sposób wszyscy moi bliźni byliby zbawieni".

Można by tu przytoczyć mnóstwo świadectw, jak różni chrześcijanie starali się o nawrócenie i o miłosierdzie Boże dla konkretnych swoich bliskich, ale także dla nieznajomych lub nawet dla nieprzyjaciół, których zbawienie wydawało im się zagrożone. To duchowe zaangażowanie na rzecz zbawienia drugiego człowieka jest szczególnie głęboką odpowiedzią na pytanie, jak można być szczęśliwym w niebie, podczas gdy ktoś -- może nawet ktoś mi bardzo bliski -- cierpiałby mękę odrzucenia. Przecież człowiek nie jest wyłącznie biernym przedmiotem zbawienia, człowiek jest osobą, a jako osoba musi Boga wybrać, musi pozwolić łasce Bożej, żeby go przemieniała. "Stworzyłeś nas bez nas, ale nie zbawisz nas bez nas" -- mówił św. Augustyn.

Zauważmy ponadto, że samo postawienie takiego pytania świadczy o naszym zdecydowanie niewłaściwym stosunku do Boga. Wciąż Go podejrzewamy o to, że kocha nas mniej niż nasi bliscy, wciąż wydaje się nam, że my kochamy naszych bliskich więcej niż sam Bóg. A przecież w Jezusie Chrystusie powinno to się stać dla nas oczywistością, że Bóg jest dla mnie -- dla każdego z nas -- Kimś Absolutnie Najbliższym, nieskończenie bliższym niż rodzona matka i ojciec, niż ukochany mąż czy żona, niż rodzone dziecko. My zaś wciąż traktujemy Boga nieufnie, podejrzewamy Go o bezduszność i niedostatek miłosierdzia, uważamy Go za kogoś obcego. W rzeczywistości zaś to nie Bóg jest nam obcy -- On jest nieodmiennie naszym Najbliższym -- to my, wskutek naszych egoizmów i niedojrzałości, wciąż jeszcze zachowujemy się wobec Boga jako ludzie obcy, tyle że uznający Jego władzę nad nami. A czasem nawet i to nie.

Bogu bardzo zależy na tym, żebyśmy się wzajemnie miłowali i żeby miłość nasza wzajemna rosła. Ale choćby moja miłość do ojca i matki, do rodzonego dziecka czy do kogokolwiek była jeszcze głębsza i bardziej intensywna, niż jest, i tak Pan Bóg kocha tę osobę niewyobrażalnie więcej niż ja. "Czyż może matka zapomnieć o swym niemowlęciu -- ta, która kocha, syna swego łona? Ale nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie" (Iz 49,15). Bóg do tego stopnia nas, każdego z nas, kocha, że dał nam swojego Syna. I nie ma większej miłości niż ta, która została nam, każdemu z nas poszczególnie, okazana na Kalwarii. "Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich" (J 15,13).

Zatem pytanie: "Jak może być szczęśliwa matka, która dostąpiła zbawienia wiecznego, jeśli jej syn znalazł się wśród potępionych?" -- przekształca się w pytanie jeszcze trudniejsze: "Co musi przeżywać Bóg, dla którego każdy z nas jest kimś niewyobrażalnie bliskim, kiedy widzi, że nawet rodzice przekazują swoim dzieciom własną duchową pustkę i moralną dezorientację, kiedy widzi wszystkie te krzywdy i demoralizacje, jakie dzieją się na naszej ziemi, a zwłaszcza kiedy widzi, że ktoś odchodzi od Niego całkowicie i ostatecznie?"

Teoretyczne odpowiedzi na to pytanie, jakie pojawiały się w teologii, są dość sensowne, ale zarazem wydają mi się tak zimne i nie dające niczego poza wyjaśnieniem, że wolałbym nie zaśmiecać nimi Pańskiej wyobraźni. Najważniejsza przecież jest odpowiedź praktyczna: Będę robił wszystko, żebym ani ja sam, ani nikt z moich bliskich i znajomych, ani w ogóle nikt nie odszedł od Boga na zawsze. Przecież poza Nim, który jedynie jest Źródłem dobra i szczęścia, znajduje się wyłącznie bezsens i męka.

Na pewno stoimy wobec niepojętej tajemnicy. Niektóre kierunki jej wyjaśniania od razu wykluczmy jako kłócące się ze słowem Bożym. Zatem nie wolno nam rozmiękczać ewangelicznej nauki o potępieniu wiecznym, bo zgubimy wówczas wiele prawdy Bożej o człowieku i o naszym wezwaniu ostatecznym (pisałem o tym w artykule, o którym Pan wspomina). Z drugiej strony, obraźliwe dla Pana Boga jest wszelkie takie przedstawianie potępienia wiecznego, które pobudza do podejrzeń, że miłosierdzie Boże nie jest nieskończone. A już całkiem nie wypada wypowiadać się na ten temat z pozycji jakiegoś nad-boga, który udaje kogoś bardziej miłosiernego niż sam Pan Bóg.

Tajemnicę potępienia wiecznego zgłębiać należy przede wszystkim jako tajemnicę własnego przewrotnego wyboru. Jest to tajemnica własnego dobrowolnego zamykania się na miłość Bożą, a co za tym idzie -- na każdą inną autentyczną miłość. Człowiek staje się w ten sposób wewnętrznie pusty i niewart miłości. Nie umiem sobie tego nawet wyobrazić, bo dopóki jesteśmy na tej ziemi, nawet najwięksi grzesznicy, nawet ludzie najbardziej przewrotni wciąż jeszcze na szczęście są warci miłości, wciąż jeszcze bramy życia wiecznego stoją przed nimi otworem.

Jak Pan widzi, od której strony by nie podejść do prawdy o potępieniu wiecznym, czymś szczególnie ważnym okazuje się jej wymiar praktyczny: Czyńmy wszystko, żeby samemu należeć coraz więcej do Boga i żeby innym, a zwłaszcza najbardziej zagrożonym w drodze do Niego pomagać.

 

SOLIDARNOŚĆ Z NIEWIERZĄCYMI RODZICAMI I PRZYJACIÓŁMI

 

Jestem osobą z pogranicza wierzących i niewierzących. Wśród wierzących spotyka się przekonanie, że niewierzący nie mogą być zbawieni. O ile wiem, pogląd taki jest echem tego, co dawniej głoszono w Kościele. Dziś tego się nie głosi, ale chyba wyraźnie, poprzez negację wprost, temu się nie zaprzecza. Sprawa ta jest dla mnie bardzo ważna. Czy bowiem można się modlić i czy należy podtrzymywać swoją wiarę, nie trwając w takiej sytuacji zdecydowanie przy swoich niewierzących rodzicach? Czy można ich opuścić w nieszczęściu, w braku zbawienia? Czy można opuścić, zdradzić Janusza Korczaka i te wszystkie żydowskie dzieci z sierocińca, które prowadził on ulicami Warszawy z Getta na pewną śmierć? I tę małą Halinkę, która szła z nimi razem, odrzuciwszy ratunek? Czy jest w ogóle ważne, które z tych dzieci było wierzące, a które niewierzące, i jakiej było religii?

Czy można pogodzić przekonanie, że Bóg jest dobry, jeśli się sądzi, że Bóg mógłby odmówić zbawienia komukolwiek z idących w tym pochodzie? Przecież sama myśl, że Bóg ich nie uratował wówczas przed śmiercią, może wystarczyć, by uciec od wiary! Nie mogę wierzyć i modlić się, gdy myślę, że zdanie: "niewierzący (czy ludzie innej religii) nie mogą być zbawieni" jest prawdziwe. Jeśli tak jest, to nawracając się, opuściłam w nieszczęściu nie tylko rodziców i Żydów w getcie -- ale i wszystkich moich niewierzących bliskich i wszystkich ludzi, którzy idą w pochodzie skazanych, pozbawionych zbawienia.

Wczytuję się uważnie w Pani list i zdecydowanie przyznaję Pani rację, że nie wolno sobie wyobrażać Boga na wzór jakiegoś monarchy czy polityka, który gromadzi sobie stronników i nikogo poza nimi nie dopuści do awantaży, płynących ze swojego zwycięstwa. Bóg Prawdziwy nie potrzebuje naszego poparcia, a Jego Kościół nie jest bynajmniej organizacją, skupiającą zwolenników, którzy -- mimo że wielu ludzi Boga nie uznaje -- opowiedzieli się po Jego stronie i należy im się za to szczególna nagroda.

Bóg Prawdziwy nie dzieli ludzi na swoich i obcych, kocha wszystkich ludzi i każdego bez wyjątku poszczególnego człowieka. "Miłujesz wszystkie stworzenia -- czytamy w Księdze Mądrości (11,24) -- niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, to byś tego nie stwarzał". Toteż On "pragnie, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy" (1 Tm 2,4). Udowodnił nam wystarczająco, jak bardzo tego pragnie: sam Jego Jednorodzony Syn przyszedł do nas, żeby nas ocalić! "Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony" (J 3,17).

Jezus Chrystus przyszedł do nas z całym szacunkiem dla naszej ludzkiej godności. Przyszedł nas ocalić od śmierci, ostatecznego bezsensu i nieszczęścia, ale nie ratuje nas w taki sposób, jak ratuje się rzeczy z płonącego domu. Jesteśmy bowiem osobami, nie rzeczami. On chce uratować nawet najgorszą prostytutkę i najbardziej nieuczciwego celnika, ale nikogo nie chce ratować wbrew jego woli. Stąd w Ewangelii tyle wezwań, abyśmy szukali Boga, nawracali się i otwierali na Jego moc. Stąd tyle radości w niebie z każdego grzesznika, który się nawraca (Łk 15,7). Wielka to tajemnica jakby uzależnienia się Boga od człowieka, że -- jak powiada św. Augustyn -- Bóg stworzył nas bez nas, ale nie może zbawić nas bez nas.

I to sobie powiedzmy z całą mocą: Jeśli ktoś nie będzie zbawiony, to nie dlatego, że Bóg go potraktował jako obcego i poskąpił mu daru zbawienia, ale dlatego, że on sam nie chciał tego daru przyjąć. Wiedziano o tym już w Starym Testamencie: "Czyż zależy mi na śmierci występnego -- wyrocznia Pana Boga -- a nie raczej na tym, by się nawrócił i żył? (...) Ja nie pragnę śmierci występnego, ale jedynie tego, aby występny zawrócił ze swej drogi i żył. Zawróćcie, zawróćcie ze swych złych dróg!" (Ez 18,23; 33,11)

Teraz postawmy pytanie, najbardziej chyba zasadnicze dla uporządkowania postawionego przez Panią problemu: Jeśli Bóg kocha każdego bez wyjątku człowieka, jeśli nie dzieli ludzi na swoich i obcych, to czym wobec tego jest Kościół i jakie jest jego znaczenie w naszej drodze do Boga? Otóż Kościół jest wspaniałym darem Bożym, dzięki któremu nasze spotkanie z Chrystusem Zbawcą może się dokonywać w wymiarze po części widzialnym i niewątpliwie autentycznie. Właśnie Kościołowi została przekazana Ewangelia, czyli Dobra Nowina o zbawieniu, właśnie pasterzom Kościoła obiecał Chrystus: "komu odpuścicie grzechy, są im odpuszczone" (J 20,23); właśnie w Kościele możemy się spotkać z Chrystusem aż tak niewyobrażalnie blisko, jak to się dzieje w Komunii świętej.

Krótko mówiąc, Kościół -- wspólnota wierzących w Chrystusa -- cieszy się łaską Jego rzeczywistej, obdarzającej obecności. On jest z nami "po wszystkie dni aż do skończenia świata" (Mt 28,20) i dokonuje w nas dzieła zbawienia poprzez swoje słowo i sakramenty. W Dziejach Apostolskich Kościół wręcz został nazwany wspólnotą "tych, którzy mają dostąpić zbawienia" (2,47).

Nic zatem dziwnego, że w miarę jak sami cenimy sobie duchowe dobra, jakie otrzymujemy w Kościele, chcielibyśmy zaprosić do Kościoła możliwie wszystkich ludzi. Tutaj przecież niewątpliwie i coraz więcej może nas ogarniać zbawcza moc i obecność Jezusa Chrystusa! Przecież On umarł za wszystkich ludzi bez wyjątku!

Oczywiście, On jest Bogiem Prawdziwym, zatem potrafi ogarniać skutecznie swoją zbawczą miłością wszystkich, których kocha. Kocha zaś wszystkich. Zatem potrafi doprowadzić do zbawienia również tych, którzy o Nim nie słyszeli albo nie zostali do wiary w Niego zaproszeni dostatecznie przekonująco, a nawet tych, którzy -- jeśli tylko czynią to w dobrej woli -- z Nim walczą.

Zarazem jednak nie jest tak, żeby przynależność do Kościoła była czymś drugorzędnym. Naprawdę wielka to szansa mieć dostęp do boskiej nauki Chrystusa i do Jego sakramentów! Tę nie dającą się przecenić ważność Kościoła w naszej drodze do zbawienia, a jednocześnie rzeczywistą powszechność zbawczej woli Bożej najkrócej wyraża formuła z Listu do Tymoteusza: Bóg żywy "jest Zbawcą wszystkich ludzi, zwłaszcza wierzących" (1 Tm 4,10). Bylibyśmy bluźniercami, gdybyśmy twierdzili, że On jest Zbawcą "tylko wierzących", ale okazalibyśmy się niewdzięcznikami, gdybyśmy bagatelizowali sobie tak wspaniały dar Boży, jakim jest Kościół, i nie umieli docenić tego, że jako wierzący mamy szczególnie szeroki dostęp do łaski Chrystusa. W rzeczywistości jest dokładnie właśnie tak: Bóg "jest Zbawcą wszystkich, a zwłaszcza wierzących".

Rzecz tylko w tym, że my, wierzący, słowa te powinniśmy czytać w duchu wdzięczności i otwarciu się na wezwanie Boże, a nie w poczuciu samozadowolenia i pychy. Słysząc, że Bóg jest Zbawcą "zwłaszcza wierzących", natychmiast powinienem sobie przypomnieć, że "nie każdy, który mi mówi: <Panie, Panie!>, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie" (Mt 7,21). Co więcej, "sługa, który zna wolę swego pana i jej nie wypełnił, otrzyma wielką chłostę. Ten zaś, który nie zna jego woli i uczynił coś godnego kary, otrzyma tylko małą chłostę" (Łk 12,47n).

Zatem ten niewątpliwy przywilej, jakim jest moja przynależność do Kościoła, w żadnym razie nie powinien mnie pobudzać do wywyższania się nad innych ani nawet do porównywania się z innymi. Pytajmy raczej z niepokojem o samych siebie: Czy spełniamy wszystko to, co do nas należy? Całą zaś resztę zostawmy Panu Bogu. On z pewnością nikogo nie skrzywdzi. On z pewnością kocha wszystkich ludzi, również niewierzących. Powtarzam: Tylko ci nie dostąpią zbawienia, którzy sami nie chcą go przyjąć.

Ufam, że udało mi się jakoś wydobyć dynamikę, która jest zawarta w formule: Bóg "jest Zbawcą wszystkich, zwłaszcza naszych wierzących". Jeśli Zbawcą zwłaszcza wierzących -- to w miarę naszych możliwości przyczyniajmy się do tego, aby bliźnich przybliżać do wiary w Chrystusa. Jeśli zaś Zbawcą wszystkich -- to z całą ufnością powierzajmy Mu los ostateczny naszych bliskich i przyjaciół, znajomych i nieznajomych, którzy w Niego nie wierzą.

Skąd się zatem wzięła ta niezgodna z Pismem Świętym interpretacja zasady "poza Kościołem nie ma zbawienia", jakoby Pan Bóg nas dzielił na swoich i obcych, i jakoby wieczny los niewierzących z góry był przesądzony negatywnie? Źródła tego błędu są mniej więcej takie same jak każdej innej herezji; mianowicie pewne sformułowania biblijne odczytano w sposób cząstkowy, niezgodnie z całościowym przesłaniem Pisma Świętego.

Weźmy następującą, najbardziej twardą wypowiedź Pana Jezusa: "Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony, a kto nie uwierzy, będzie potępiony" (Mk 16,16). Najprościej i najwygodniej wyciągnąć sobie z drugiej części tego zdania wniosek, że niewierzący nie będą zbawieni. Jednak wypowiedź ta -- która jest przecież słowem Bożym! -- traci wówczas całą moc pozytywną, jaka jest w niej zawarta. Co więcej, staje się -- wskutek fałszywej interpretacji -- nośnikiem błędnych wyobrażeń o Bogu, nie dających się pogodzić z tą prawdą, którą głosił o Bogu Pan Jezus.

A przecież słowa: "kto nie uwierzy, będzie potępiony" nie są zimną, obiektywną informacją, ale gorącym, egzystencjalnym wezwaniem. Wezwanie to skierowane jest zwłaszcza do tych ludzi, do których nowina o Jezusie Chrystusie dotarła w sposób skuteczny, ale jakieś względy czysto ludzkie przeszkadzają im wyciągnąć stąd wszystkie konsekwencje, tzn. przyjąć chrzest i podjąć życie wiary. Otóż ludziom tym trzeba zdecydowanie powiedzieć: "Kochany, tutaj naprawdę chodzi o rzecz absolutnie najważniejszą! Nie wolno ci przez swoją małoduszność ryzykować utraty życia wiecznego!"

Takiego rozumienia tych słów domaga się nauka św. Pawła, że przecież do niektórych ludzi orędzie o zbawieniu nie dotarło bez żadnej ich winy: "Jakże więc mają wzywać Tego, w którego nie uwierzyli? Jakże mają uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli? Jakże mogą usłyszeć, gdy im nikt nie głosił?" (Rz 10,14)

Zarazem jednak ostatni sobór, który -- w Konstytucji dogmatycznej o Kościele (nr 14-16) -- z taką szerokością ducha mówi o rozlewaniu się łaski Chrystusa na całą ludzkość, nie zawahał się powiedzieć następujących twardych słów: "Nie mogą być zbawieni ludzie, którzy wiedzą, że Bóg przez Jezusa Chrystusa założył Kościół katolicki jako konieczny [do zbawienia], a mimo to nie chcą do niego wejść albo nie chcą w nim wytrwać" (nr 14). Kościół bowiem zdradziłby słowo Boże, gdyby próbował z zażenowaniem przemilczeć słowa: "kto nie uwierzy, będzie potępiony". Chodzi jednak o to, żeby odczytać je autentycznie, jako słowo miłości i wezwania.

Toteż wśród najbardziej autorytatywnych wypowiedzi Kościoła nie brak stwierdzeń, że Bóg kocha wszystkich ludzi, również niewierzących, że również niewierzących może i chce obdarzać i rzeczywiście obdarza swoją łaską, oraz że również niewierzących chce doprowadzić do zbawienia. "Kto sądzi -- mówił św. Augustyn -- że niemożliwe jest, aby jeden i prawdziwy Bóg był czczony poza Kościołem przez tych, którzy Go nie znają, niech się zastanowi nad tym, co odpowiedzieć nie mnie, ale Apostołowi, który mówił (Dz 17,23): Głoszę wam Tego, którego czcicie nie znając" (O jedynym chrzcie 8).

Prawdę, że niewierzący mogą być zbawieni, zestawiano niekiedy z ostrzeżeniem, że nie wystarczy być członkiem Kościoła, aby dostąpić życia wiecznego. Nieoceniony św. Augustyn stwierdzał: "Jak wielu jeszcze tych, którzy nie są z nas, przebywa poniekąd wewnątrz Kościoła! I jak wielu tych, którzy są z nas, pozostaje poniekąd na zewnątrz!" (Objaśnienie Psalmu 106,14)

Przytoczę jeszcze trzy wypowiedzi dawnych papieży na ten temat. Otóż w roku 1713 papież Klemens XI odrzucił jako błędne m.in. dwa następujące twierdzenia jansenisty Paschazjusza Quesnela: jakoby Bóg "udzielał swoich łask wyłącznie za pośrednictwem wiary", oraz jakoby "poza Kościołem nie udzielał żadnych łask". Praktycznie Klemens XI przeciwstawiał się w ten sposób twierdzeniom, jakoby Bóg dzielił ludzi na swoich i obcych i jakoby tylko nas, katolików, miał za swoich. Niewątpliwie papież bronił w ten sposób słowa Bożego, które wyraźnie stwierdza, że Bóg "jest Zbawcą wszystkich".

Z kolei papież Pius IX, w swoim wystąpieniu z 9 grudnia 1854 roku, mówił: "Za pewne należy uważać, że ci, co są w nieznajomości prawdziwej religii, nieznajomości nie do przezwyciężenia, żadnej nie ponoszą winy z tego powodu w oczach Pana". W stwierdzeniu tym słychać oczywiście echo przytoczonych już przeze mnie słów Listu do Rzymian (10,14). Warto dodać, że Pius IX zabezpieczył się w swoim wystąpieniu przed zacieśniającą interpretacją, jakoby nieprzezwyciężalna nieznajomość wiary mogła się pojawić tylko wśród ludów, do których nie dotarła jeszcze Ewangelia. Subtelnie, ale jednoznacznie wypowiada się za interpretacją szerszą: "Lecz któż -- wobec różnorodnej natury narodów, krajów, umysłów oraz wielu innych okoliczności -- miałby tyle odwagi, by określić granice tej niezawinionej nieznajomości wiary?"

Szczególnie miarodajnym świadkiem wiary katolickiej w zakresie poruszonego przez Panią tematu jest papież Pius XII. Z jednej strony głosił on -- zwłaszcza w swojej encyklice o Kościele -- że zasadę "poza Kościołem nie ma zbawienia" należy rozumieć dosłownie, bez rozmiękczających interpretacji, które pozbawiłyby zawartego w niej sensu. Z drugiej strony bardzo zdecydowanie przywołał do porządku teologów amerykańskich, którzy -- wbrew głównemu nurtowi tradycji katolickiej -- ośmielali się głosić, jakoby zbawienie było zarezerwowane wyłącznie dla katolików. Kiedy zaś przywódca owych rygorystów, Leonard Feeney, nie podporządkował się kolejnym napomnieniom, że jego nauki nie da się pogodzić z wiarą katolicką, został ekskomunikowany. Było to w roku 1953, w niespełna cztery lata po głównej interwencji Stolicy Apostolskiej przeciw owym rygorystom.

Jaką prawdę dostrzegał Pius XII, jednoznaczny przeciwnik interpretacji rygorystycznej, w zasadzie "poza Kościołem nie ma zbawienia", skoro bronił jej dosłowności? Otóż chodziło mu o to, żeby nie rozładowywać -- ani w kierunku rygoryzmu, ani w kierunku indyferentyzmu -- tego napięcia, jakie zawarte jest w biblijnym przekazie, że Bóg "jest Zbawcą wszystkich, a zwłaszcza wierzących". Dlatego, wbrew rygorystom, Pius XII głosił expressis verbis, że niekatolicy, a nawet niechrześcijanie i niewierzący mogą być obiektywnie zwróceni ku Chrystusowi i należeć do Jego Mistycznego Ciała, nawet o tym nie wiedząc. Z drugiej strony papież ten podkreślał, że nie jest jednak rzeczą obojętną, czy ktoś należy widzialnie do Kościoła: przecież tym, którzy do Kościoła nie należą "brak tylu i tak wielkich pomocy nadprzyrodzonych, z których można korzystać tylko w Kościele katolickim".

Ufam serdecznie, że ta samoświadomość Kościoła katolickiego nie kłóci się z Pani przekonaniami. Bardzo jednak chciałbym Pani podpowiedzieć, żeby nie zadowoliła się Pani konstatacją, iż autentyczna wiara nie może mnie oddzielać od moich niewierzących bliskich i przyjaciół. Przecież wolno Pani ufać, że Pani wiara promieniuje (choćby tylko niewidzialnie) jakimiś duchowymi dobrodziejstwami na Pani bliskich, zarówno żyjących, jak zmarłych. Apostoł Paweł mówił o tym wyraźnie: "Uświęca się mąż niewierzący dzięki swej żonie, podobnie jak świętość osiągnie niewierząca żona przez brata", tzn. przez wierzącego męża (1 Kor 7,14). W tym samym Liście do Koryntian znajduje się tajemnicza wzmianka o tym, że niektórzy chrześcijanie, wchodząc do Kościoła, czynili to w żywej łączności ze swoimi bliskimi zmarłymi, którym nie dane było znać Chrystusa (15,29).

Nie wykluczałbym również duchowego promieniowania w kierunku odwrotnym. To przecież bardzo prawdopodobne, że swoje dojście do wiary w dużej mierze zawdzięcza Pani swoim niewierzącym rodzicom -- temu, że byli oni tacy właśnie, jacy byli -- wrażliwi na prawdę i sprawiedliwość, szanujący ludzką godność każdego człowieka, itd. Może właśnie oni dokonali w Pani duszy podstawowego przygotowania do wiary, które później pozwoliło Pani poznać Chrystusa jako Kogoś Żywego?

Przepraszam, że w ogóle nie podjąłem tak ważnego dla Pani wątku duchowej solidarności z tymi wszystkimi, którzy cierpieli i byli zabijani niewinnie. Ograniczę się tylko do zacytowania Psalmu 9:

 
Mściciel krwi pamięta o ubogich,
pamięta i nie zapomina ich wołania.
 

Niezwykle bogate treściowo hebrajskie słowo Goel zostało tu oddane jako "Mściciel krwi", ale oznacza ono również najbliższego krewnego oraz wybawcę. Otóż trudna to pociecha, ale bardzo prawdziwa: sam Bóg jest Najbliższym Krewnym i Wybawcą wszystkich niewinnie prześladowanych, a zwłaszcza krzywdzonych dzieci i tych wszystkich, którzy nawet w prześladowaniu bardziej pamiętają o innych niż o sobie.

KOMU TRUDNO WIERZYĆ W ZMARTWYCHWSTANIE CIAŁ?

 

Proszę mi wytłumaczyć rzecz następującą. Wielu ludzi spontanicznie i z łatwością wierzy w to, że w chwili śmierci nie cały człowiek umiera, bo w swoich duszach żyć będziemy dalej i nigdy nie umrzemy. Dlaczego Kościołowi taka wiara nie wystarczy, ale domaga się jeszcze tego, w co tak trudno uwierzyć: że również ciała nasze kiedyś zmartwychwstaną? Co jest powodem tej postawy Kościoła? Przecież w ten sposób Kościół utrudnia nam tylko wiarę w życie wieczne!

Zacznę może od przypomnienia, że czym innym jest wiara, czym innym są wierzenia. Przede wszystkim zupełnie inne są źródła wiary i wierzeń. Wierzenia biorą się stąd, że ktoś czuje, iż jest właśnie tak, a nie inaczej. Na pojawienie się tego odczucia mogą mieć wpływ różne czynniki, na przykład to, że dane wierzenie jest podzielane przez wielu innych ludzi. Ale jeden warunek jest prawdopodobnie konieczny, aby w kimś mogło się pojawić dane wierzenie: nie może ono kłócić się w sposób subiektywnie dostrzegalny z obrazem świata, jaki człowiek sobie ukształtował. Dotyczy to również tych wierzeń, które osobom postronnym wydają się czystym zabobonem lub absurdem.

Natomiast źródłem wiary jest rzucenie się w ramiona Jezusa Chrystusa. Toteż wiara kształtuje się nie przez werbalizowanie swoich odczuć i harmonizowanie ich z innymi swoimi poglądami, ale przez wsłuchiwanie się w to, czego nas uczy Jezus i Jego Apostołowie. Jeśli jestem człowiekiem naprawdę wierzącym, to przyjmuję naukę Jezusa nie dlatego, że zgadza się ona z moimi odczuciami, ale dlatego, że jest to Jego nauka. Po prostu ja Jemu wierzę i pragnę Mu zawierzyć samego siebie.

Wierzę Mu również wówczas, kiedy jakaś Jego nauka idzie w poprzek moich odczuć. Przykład takiej wiary przedstawia Ewangelia, kiedy opisuje obietnicę Jezusa, że da nam własne Ciało do spożywania. Obietnica ta uraziła wielu słuchaczy. Ktoś, komu zależy przede wszystkim na zdobyciu sobie zwolenników, wprowadziłby w takiej sytuacji korektę do swojej nauki i bardziej by ją dopasował do oczekiwań słuchaczy. Jednak Pan Jezus przyszedł przecież do nas, aby nas obdarzyć zbawieniem. Jakżeż więc mógł cofnąć albo zmniejszyć swoje obietnice i dary -- i to tylko dlatego, że przekraczają one nasze wyobrażenia? Toteż na odejście wielu zrażonych słuchaczy zareagował z największą prostotą. Mianowicie zapytał swoich Dwunastu: "<Może i wy chcecie odejść?> Odpowiedział Mu Szymon Piotr: <Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego!>" (J 6,67n)

Otóż obietnica wskrzeszenia ciał jest większym jeszcze wyzwaniem dla naszego zdrowego rozsądku niż prawda sakramentu Eucharystii. Dlatego niektórzy ludzie, nie mogąc w nią uwierzyć, degradują ją do poziomu takich lub innych wierzeń, bardziej zgodnych z ich subiektywnymi odczuciami. Panią na przykład kusi perspektywa wiekuistego trwania samej tylko duszy, ktoś inny skłoni się ku wierzeniom w reinkarnację, jeszcze ktoś inny obietnicę życia wiecznego weźmie za czysty symbol, któremu nie odpowiada żadna pozagrobowa rzeczywistość.

W tym liście chciałbym powiedzieć tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, chciałbym Panią przekonać, że to Pan Jezus zostawił nam obietnicę zmartwychwstania ciał. Po wtóre, chciałbym zwrócić uwagę na to, jak bardzo obietnica ta może nas duchowo wzbogacać już w życiu obecnym.

Proszę sobie przypomnieć rozmowę Pana Jezusa z saduceuszami, którzy -- w celu ośmieszenia prawdy o przyszłym zmartwychwstaniu -- wymyślili historyjkę o kobiecie, która poślubiła kolejno siedmiu braci i przeżyła nawet tego siódmego. Pan Jezus odpowiedział im na to krótko: "Nie znacie Pisma ani mocy Bożej" (Mt 22,29). Inaczej mówiąc: Jeśli przyszłe zmartwychwstanie jest obietnicą, poświadczoną w Piśmie Świętym i jeśli u Boga naprawdę nie ma nic niemożliwego, to jakżeż możecie podejrzewać Boga o to, że was okłamał albo że wypełnienie obietnicy będzie ponad Jego siły?

Ta wzmianka o mocy Bożej zasługuje na uwagę szczególną. Bo radziłbym Pani sprawdzić samą siebie. Niektórzy ludzie, którzy mają spontaniczne odczucie, że -- pozwolę sobie Panią zacytować -- "w swoich duszach żyć będziemy dalej i nigdy nie pomrzemy", zupełnie nie pamiętają o tym, że życie wieczne jest darem Bożym. A przecież gdyby nie Chrystus, nasz los pośmiertny byłby równie żałosny, jak to przedstawia Stary Testament w obrazie szeolu. Niech Pani spróbuje spojrzeć na przyszłe zmartwychwstanie jako na obietnicę Bożą, że w Chrystusie Bóg napełni nas swoim życiem w sposób dla nas niewyobrażalny.

Nowy Testament mówi o szczęściu wiecznym jeszcze przed zmartwychwstaniem. Ale proszę zauważyć, że również to przebywanie z Chrystusem zaraz po śmierci przedstawia jako dar Boży. Szczególną uwagę warto tu zwrócić na wypowiedzi Apostoła Pawła w Flp 1,21-24 oraz 2 Kor 5,1-8. Pisałem o tym w liście pt. "Czy dusza umiera?" (por. ss. 108-114)

Krótko mówiąc, być może Pani trudności z uwierzeniem w przyszłe zmartwychwstanie biorą się stąd, że nie skojarzyła sobie Pani dostatecznie tej prawdy ze swoją wiarą w Chrystusa i Jego moc zbawczą. A przecież Ewangelie głoszą obietnicę zmartwychwstania w tej właśnie perspektywie. "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam -- to są słowa samego Chrystusa -- że nadchodzi godzina, a nawet już jest, kiedy to umarli usłyszą głos Syna Bożego, a ci, którzy usłyszą, żyć będą" (J 5,25). Zaś do Marty, w cztery dni po śmierci jej brata, Pan Jezus wypowiedział pamiętne słowa: "Ja jestem zmartwychwstanie i życie; kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie" (J 11,25).

Spróbuję powiedzieć jeszcze wyraźniej, w czym radziłbym Pani sprawdzić samą siebie: Może po prostu Pani za mało się otwiera na tę moc miłości, jaką Bóg chce nam okazywać już obecnie? (Boże Święty, a któż z nas dostatecznie na moc Twojej miłości się otwiera?) Wczytajmy się w cytowane przed chwilą słowa J 5,25: godzina, w której umarli usłyszą głos Syna Bożego, nadchodzi, ale zarazem już nadeszła. Bo owszem, zmartwychwstanie umarłych dokona się w dniu ostatecznym, ale zarazem już teraz dokonuje się nasze zmartwychwstanie ze śmierci duchowej!

Wnioski z tego spostrzeżenia wydają się oczywiste. O ileż łatwiej uwierzyć w przyszłe zmartwychwstanie komuś, kto namacalnie dostrzega w swoim życiu moc Bożą, pomagającą mu podźwignąć się z grzechów! Komuś, kto nie tylko z nauki Kościoła, ale z własnego doświadczenia wie o tym, że ciała nasze są świątyniami Ducha Świętego! Komuś, kogo nie trzeba przekonywać, że Bóg swoją świętą opatrznością ogarnia każdy dzień naszego życia!

Z drugiej zaś strony: Trudno się dziwić, że trudno uwierzyć w przyszłe zmartwychwstanie komuś, kto swoim życiem zamyka się na działanie tej mocy, którą Bóg chce nas ogarniać już obecnie.

Na koniec zauważmy, że obietnicę wskrzeszenia nas w dniu ostatecznym Pan Jezus wiąże z darem Eucharystii: "Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym" (J 6,54). Nie należy więc wykluczać, że doświadczane przez Panią pokusy przeciwko wierze w zmartwychwstanie ciał są darem Bożym. To dość prawdopodobne, że Bóg chce w ten sposób zwrócić Panią głębiej ku sakramentowi Eucharystii. Może Pani zbyt rzadko przystępuje do tego sakramentu? A jeśli Komunię świętą przyjmuje Pani często, może należałoby przezwyciężać rutynę i jeszcze więcej starać się o to, żeby sakrament ten był dla mnie naprawdę źródłem życia Bożego i darem coraz większej jedności z Chrystusem.

 

WPŁYW WIARY NA MORALNOŚĆ
 
NIESZCZĘSNA POTRZEBA PODOBANIA SIĘ LUDZIOM

 

Trudno mi zrozumieć, dlaczego w Piśmie Świętym podobanie się ludziom jest czymś podejrzanym. Może redaktor "Szukającym drogi" pomoże mi rozjaśnić takie stwierdzenia, jak z Listu do Galatów 1,10: "Gdybym jeszcze teraz ludziom chciał się przypodobać, nie byłbym sługą Chrystusa", oraz z Ewangelii Łukasza 6,26: ,.Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą; tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom". Prawie buntuję się przeciwko tym pouczeniom. Czy nie prowadzą one do pogardy dla innych, a przynajmniej do nieliczenia się z odczuciami innych? A jak w świetle tych pouczeń wygląda Jan Paweł II, który tak się podoba milionom ludzi?

Co do naszego Papieża, myślę, że trzeba się martwić raczej tym, iż ma on tak wielu ludzi sobie nieżyczliwych, gotowych krytykować wszystko, co on zrobił i powiedział tylko dlatego, że zrobił to i powiedział właśnie on. Spróbujmy jednak przystąpić do postawionego przez Panią problemu w sposób jako tako uporządkowany.

Najpierw zauważmy, że w Piśmie Świętym znajduje się również wiele pouczeń, że należy zabiegać o podobanie się ludziom. "Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi -- uczył Pan Jezus -- aby widzieli wasze dobre czyny i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie" (Mt 5,16). Zaś ten sam Apostoł Paweł, którego wypowiedź z Listu do Galatów Pani przytoczyła, w innym swoim Liście powiada tak: "Staram się przypodobać wszystkim pod każdym względem, nie szukając własnej korzyści, lecz dobra wielu, aby byli zbawieni" (1 Kor 10,33).

Otóż bylibyśmy nie słuchaczami słowa Bożego, tylko jego marnotrawcami, gdybyśmy Pismo Święte traktowali jak worek, z którego można wyciągać przeciwstawne sobie pouczenia -- zależnie od aktualnej potrzeby, wygody czy gustu. Pismo Święte dane nam jest nie po to, żeby dostarczać sakralnej pieczęci naszym ludzkim mniemaniom i pomysłom; ono ma oświetlać naszą drogę do życia wiecznego. Toteż jego pouczenia są jednoznaczne.

Spróbujmy zatem odsłonić jednoznaczną naukę biblijną na temat podobania się ludziom. Przede wszystkim jest tylko Ktoś Jeden, komu powinniśmy się podobać zawsze i w każdej okoliczności. Tylko On jeden widzi człowieka w całej jego prawdzie, Jego Jednego nie da się zwieść pozorami i On Jeden nie przeoczy żadnego dobra, które jest w nas ukryte. Zresztą On jest nie tylko Świadkiem Absolutnym naszego dobra i niestety zła, ale On nas do czynienia dobra i do unikania zła uzdalnia. Na pewno zna Pani wystarczająco Pismo Święte, a przynajmniej czuje jego ducha, toteż nie będę tutaj tej prawdy o bezwzględnej potrzebie podobania się Bogu rozwijał.

I właśnie ta prawda określa różne rodzaje podobania się ludziom -- dobre i złe. Kiedy człowiek przez swoje postępowanie podoba się Bogu, byłoby czymś najbardziej prawidłowym, gdyby to zarazem podobało się ludziom. Toteż kiedy czyniąc dobro, podobamy się ludziom, dziękujmy za to Bogu, bo jest w tym jakiś znak bliskości Królestwa Bożego. "Bo Królestwo Boże (...) to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym. A kto w taki sposób służy Chrystusowi, ten podoba się Bogu i ma uznanie u ludzi" (Rz 14,17n). Zarazem jest rzeczą oczywistą, że podobanie się ludziom może towarzyszyć czynieniu dobra, ale nie może być jego celem, w każdym razie nie głównym celem. Pan Jezus bardzo nastawał na to -- czytamy o tym zwłaszcza w szóstym rozdziale Ewangelii Mateusza -- żebyśmy nasze dobro czynili w obliczu Ojca, "który widzi w ukryciu".

Czy wobec tego nie wolno nam zabiegać o to, żeby podobać się ludziom? Ależ owszem! -- jeśli nie jest to naszym pierwszym celem i jeśli to służy czemuś dobremu. Zwłaszcza jeśli dzięki temu zbliżają się oni do Boga lub skłaniają ku jakiemuś niewątpliwemu dobru. Taki jest sens pouczeń Pana Jezusa i Apostoła Pawła, które przytoczyłem na początku.

Natomiast nie tylko czymś podejrzanym, ale po prostu czymś zgubnym staje się chęć podobania ludziom, kiedy prowadzi nas ona do zła. Chyba za mało jesteśmy świadomi tego, jak często -- wskutek naszej słabości -- ulegamy tej niebezpiecznej chęci. Przytoczmy parę pospolitych przykładów tej postawy.

Przychodzi, dajmy na to, ktoś do mnie poradzić się w sprawie ważnej decyzji życiowej, jaką zamierza podjąć. Ja widzę, że jest to zła decyzja, ale widzę zarazem, że ten człowiek w gruncie rzeczy wcale nie szuka u mnie rady, on raczej oczekuje, że ja pochwalę tę jego decyzję. Czuję, że jeśli powiem mu, co o tym myślę naprawdę, zawiodę jego oczekiwania, a może nawet zrażę go do siebie gruntownie. Toteż przystępuję do gry. Zaczynam mówić mu rzeczy, które wcale nie płyną z mojego sumienia, ale z mojej słabości. Może gdyby starczyło mi spokojnej odwagi, żeby powiedzieć owemu człowiekowi, co o tym myślę, uratowałbym jego duszę. Tymczasem stałem się współuczestnikiem zła mojego bliźniego.

Niekiedy jestem przymuszany do współuczestnictwa w złu nie okrężnie, ale całkiem wprost. Na przykład żąda się ode mnie, abym rzucił swój kamień na kogoś, kto jest niemiły dyrektorowi. Albo koledzy w pracy zorganizowali sobie jakieś nieuczciwe pieniądze i wmuszają we mnie część osiągniętych zysków, jako że w ten sposób najłatwiej zamknąć usta niewygodnemu świadkowi. Albo wręcz spotykają mnie pogróżki, które mają mnie zmusić, bym przyklasnął czemuś, czego nie aprobuję. Ja nie chcę się narazić czy to dyrektorowi, czy to kolegom, czy owemu szantażyście, i zachowuję się po ich myśli. Aż tak potężny może być we mnie lęk przed tym, żebym przypadkiem przestał podobać się ludziom, od których czuję się zależny lub na których mi w tej chwili zależy.

Mimo woli przypominają się tu słowa proroka Izajasza: "Dlaczego drżysz przed człowiekiem śmiertelnym? Zapomniałeś o Panu, twoim Stwórcy, który rozciągnął niebiosa i założył ziemię, a po całych dniach lękasz się wściekłości ciemięzcy, gdy ten się uwziął, by niszczyć" (Iz 51,12). Pan Jezus zaś mówił nam, że lepiej narazić się nawet własnemu ojcu lub matce niż stanąć po stronie zła. "Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien" (Mt 10,37).

Ale też wielką odpowiedzialność bierze na siebie człowiek, który wymusza na drugim jakąś złą przysługę -- zwykle zresztą wykorzystując swoją nad nim przewagę. W ten sposób żona Potifara usiłowała sprawiedliwego Józefa wciągnąć do rozpusty -- i ciężko się na nim zemściła, kiedy ten wolał Bogu się podobać niż człowiekowi, choćby nawet potężnemu. Podobną zasadzkę zastawili na niewinną i czystą Zuzannę dwaj rozpustni sędziowie. Zuzanna wiedziała jedno: że grzech jest czymś gorszym niż utrata życia, i stosownie do tego się zachowała. "Uciekaj od grzechu jak od węża -- czytamy w Księdze Syracha (21,2) -- jeśli się bowiem zbliżysz, ukąsi cię".

Niestety, niejedna kobieta czy dziewczyna -- w sytuacjach znacznie mniej dramatycznych -- daje się wciągnąć w rozpustę, mimo że grzech ten niczym jej nie pociąga, a nawet jest dla niej czymś wstrętnym. Czasem dzieje się to przez zaskoczenie, kiedy ktoś cieszący się w jej oczach autorytetem stawia ją w sytuacji, kiedy jedyną dla niej obroną byłoby ostre odepchnięcie tego "autorytetu", a na to nie ma ona dość siły ducha. Częściej dzieje się to w wyniku pośpiesznego rachunku, że przez odmowę mogłaby zrazić do siebie niepożądanego zalotnika, od którego jest uzależniona. Kobieta taka zapewne obraziłaby się, gdyby jej powiedzieć, że jej postawa ma w sobie jakieś elementy prostytucji.

Na pewno jednak bardziej na potępienie zasługują mężczyźni, którzy doprowadzają do takich sytuacji, częstokroć wykorzystując społeczną przewagę nad swoją ofiarą. Zapewne nawet nie przeczuwają oni, jak ciężkie i długotrwałe mogą być skutki krzywdy, którą w ten sposób wyrządzili drugiemu człowiekowi.

Niekiedy postępowanie wbrew sumieniu może na nas wymuszać nie drugi człowiek, ale bezosobowa opinia. Przymusza cię na przykład ta rozpowszechniona opinia, żebyś uznał, że wszystkie religie są jednakowo wartościowe oraz że z dogmatami wiary człowiek oświecony nie powinien się zanadto liczyć. Jeśli nie przyłączysz się do tej opinii, zostaniesz napiętnowany przez swoje środowisko jako człowiek niepostępowy, nietolerancyjny, faszysta, obskurant, bigot. Tego rodzaju symboliczna degradacja jest niewątpliwie dotkliwą karą, toteż niejeden ulega presji opinii i wpadłszy między wrony, kracze jak i one. Takiemu może już nawet nie chodzi o to, żeby się ludziom podobać, on tylko gotów jest zapłacić wszelką cenę, byleby nie uchodzić w oczach ludzi za głupca lub doktrynera. Woli zdradzić nawet prawdę, jeśli ona się ludziom nie podoba.

My chyba więcej zdajemy sobie sprawę z tego, że prawda bywa prześladowana, aniżeli z tego, że bywa ona również wyszydzana. W sytuacji prześladowania prawdy człowiek duchowo słaby może się przestraszyć wiązania z nią swoich losów. Sytuacja, kiedy prawda jest wyszydzana, pod pewnym względem jest trudniejsza. Sytuacja ta uruchamia bowiem mechanizmy, które prowadzą do tego, że ludzie zaczynają się prawdy wstydzić. Człowieka, który wstydzi się prawdy, łatwiej użyć do budowania świata zakłamanego, opartego na nieprawdzie, aniżeli człowieka, który boi się prześladowania za prawdę. Toteż Chrystus przestrzega nas przed pokusą takiej zdrady bardzo ostro: "Kto się bowiem Mnie i słów moich zawstydzi przed tym pokoleniem wiarołomnym i grzesznym, tego Syn Człowieczy wstydzić się będzie, gdy przyjdzie w chwale Ojca swego razem z aniołami świętymi" (Mk 8,38).

Otóż zauważmy, iż żadna władza prześladowcza nie jest w stanie stworzyć sytuacji, w której przyznawanie się do prawdy zaczyna być czymś wstydliwym. Taką sytuację może stworzyć tylko społeczna niechęć do prawdy. Społeczeństwo może stworzyć taką atmosferę, że czymś wstydliwym, ciasnym i niemodnym staje się na przykład obrona poczętych dzieci albo sprzeciw wobec eutanazji, podnoszenie znaczenia etyki gospodarczej czy etyki seksualnej.

W tej atmosferze nawet ci, którzy szczególnie są powołani do głoszenia prawdy, zwłaszcza prawdy Bożej, mogą ulec jakiemuś paraliżowi i pomijać te wątki w nauczaniu wiary i moralności, które natrafiają na opór słuchaczy, zaś głosiciela narażają na niepochlebne epitety. W języku biblijnym głosiciel taki nazywa się fałszywym prorokiem. Gotów jest on wypaczać głoszoną przez siebie prawdę, byleby spodobać się słuchaczom, a przynajmniej się im nie narazić. Prawdziwego głosiciela cechuje postawa inna: "Tak głośmy Ewangelię, aby się podobać nie ludziom, ale Bogu, który bada nasze serca" (1 Tes 2,4).

Z czego oczywiście nie wynika, jakoby wolno było przekazywać prawdę bez liczenia się z odczuciami słuchaczy. Prawda nie powinna mieć kształtu kamienia, który ludzi rani. Powinna być przeniknięta miłością. Nie wolno jej wypaczać, ale też trzeba ją tak podawać, aby ułatwić słuchaczom otwarcie się na nią. Apostoł Paweł pisał kiedyś o tym tak: "Nie mogłem, bracia, przemawiać do was jako do ludzi duchowych, lecz jako do cielesnych, jako do niemowląt w Chrystusie. Mleko wam dałem, a nie pokarm stały, boście byli niemocni" (1 Kor 3,1n).

Ufam, że na pytanie, czy w przytoczonych przez Panią świętych tekstach nie jest ukryta jakaś pogarda dla innych, odpowiedziałem już między wierszami. Przecież jeśli człowiek prawdziwie podoba się Bogu, to zarazem prawdziwie miłuje innych -- nawet jeśli im się nie podoba. Miłość zaś wyklucza pogardę.

 

O UMIEJĘTNOŚCI PROWADZENIA SPORÓW

 

Diabeł tak namieszał swoim ogonem w naszej rodzinie, że nie wiem, czy jeszcze coś da się naprawić. Jestem osobą samotną, brat jest żonaty i ma dwoje dzieci. Ja mieszkałam z śp. mamusią. Ostatnie lata jej życia były niezwykle uciążliwe, koło mamusi trzeba było wszystko zrobić, jak z małym dzieckiem. Brata i bratową praktycznie to nie obchodziło. Mamusia zaczęła ich obchodzić dopiero wtedy, kiedy pojawił się problem spadku. Mamusia zostawiła nam po połowie domu, ale z wdzięczności za opiekę jakieś cenne rzeczy przeznaczyła dla mnie. Zdaniem brata i bratowej powinno być odwrotnie, bo ja jestem samotna, a oni mają dzieci. Gdybym wiedziała, jak się to wszystko potoczy, od razu bym ustąpiła. Ale wydawało mi się, że rozstrzygnięcie mamusi jest sprawiedliwe i broniłam swego. Brat z bratową zaczęli mnie oskarżać, że ustawiłam mamusię na swoją korzyść. Potem przyszły oskarżenia o przywłaszczenie sobie rzeczy, o których istnieniu nawet nie słyszałam, ale na to brat mi odpowiada, że jestem przewrotna i zakłamana, i mogłabym przynajmniej bronić się mniej infantylnie. Doszło do tego, że wyliczono mi (w dużym powiększeniu) wszystkie podarki imieninowe i gwiazdkowe, jakie otrzymałam od mamusi, kiedy jeszcze żyła. Pali mnie wstyd, ale ja zaczęłam mu się odwzajemniać, a nawet, czego najbardziej nie mogę sobie wybaczyć, przypomniałam mu, co kupiłam dla jego dzieci. Sytuacja stała się gorzej niż nieznośna; tyle tylko w niej dobrego, że mieszkamy na różnych ulicach. Teraz nawet gdybym wszystko bratu oddała, nic by już nie pomogło, bo byłby to dla niego dowód, że otrzymałam od mamusi coś jeszcze, o czym on nie wie. Nie zdziwiłabym się już, gdyby mnie oskarżył o to, że mamusia w tajemnicy przed nim zostawiła mi dziesięć tysięcy dolarów albo kilogram złota. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś potrafię zobaczyć w nim kogoś bliskiego. Usłyszałam przecież tyle brudnych i najgorszych rzeczy, jakie on o mnie myśli. Niestety, i ja nie zawsze umiałam kontrolować swój język i niejedno mu powiedziałam. Nie wiem, jak oni załatwiają sobie to wszystko z Panem Bogiem. Co do mnie, mam dosłownie przedsmak piekła. W kościele wciąż słyszę o miłości bliźniego, o wzajemnym ustępowaniu sobie, o przebaczaniu, pojednaniu. Odczuwam wtedy, jakby ktoś mnie biczował. Najgorsze, że nie ma wyjścia z tej sytuacji. Z najgorszego grzechu człowiek z pomocą Bożą może się podnieść, jeśli tylko tego chce. Ale w tym konflikcie moje chcenie już nie wystarczy. Po prostu piekło na ziemi!

Wydaje mi się, że trzeba zacząć od uświadomienia sobie błędów, jakie Pani popełniła. Nie chodzi o jałową mądrość pod tytułem: "Mądry Polak po szkodzie". Błędy, jakie Pani popełniła, już się stały i tego już się nie odwróci. Jednak wyrosły one z pewnych przyczyn, które być może jeszcze trwają, a które warto i trzeba w sobie zrewidować -- niezależnie nawet od tego, czy wpłynie to korzystnie na konflikt w Waszej rodzinie.

Otóż moim zdaniem, pierwszym błędem było to, że dopuściła Pani do tego, iż brata i bratową prawie nie obchodziła długotrwała choroba mamusi. Być może kierowała się Pani wówczas, nie zdając sobie z tego sprawy, swoim egocentryzmem: mimo całej uciążliwości sprawowania wyłącznej opieki nad mamusią, miała Pani krzepiące poczucie, że jest tym "lepszym" jej dzieckiem, że się tak poświęca itd. Z kolei brat sądził zapewne, że wszystko jest w porządku, no bo przecież on ma rodzinę, a Pani jako osoba samotna ma znacznie większe możliwości zajmowania się mamą. I tak oboje zmarnowaliście szansę, jaka wiązała się dla Was z jej chorobą: mianowicie choroba mamy wcale Was do siebie nie przybliżyła, a może nawet pogłębiła obcość między Wami.

Nie mówię, że powinna Pani dążyć wówczas do tego, aby mamusią zajmować się po połowie. Zapewne było rzeczą słuszną, żeby Pani wzięła na siebie znacznie większą część obowiązków. Ale trzeba było wytrwale dążyć do tego, żeby sprawy związane z chorobą mamusi stały się przedmiotem Waszej wspólnej troski. W ten sposób i jemu łatwiej byłoby docenić ciężar, jaki Pani dźwigała, i Pani uchroniłaby się przed poczuciem krzywdy, jakie zapewne w Pani narosło. A najważniejsze, że zawiązałyby się między Wami nowe więzy wzajemnej bliskości.

Drugi błąd przyszedł właściwie automatycznie po pierwszym. (Ja wiem, że mi łatwo o tym pisać, a sam przecież nie wiem, czy umiałbym się zachować w podobnej sytuacji). Mianowicie na zgłoszone przez brata roszczenia zareagowała Pani znów egocentrycznie. Jestem daleki od twierdzenia, że powinna Pani ustąpić. Wydaje mi się tylko, że nastąpiło zderzenie dwóch egocentryzmów, tym gwałtowniejsze, że każda ze stron miała poczucie swojej słuszności. Otóż horyzont egocentryczny ma to do siebie, iż rzeczą najważniejszą nigdy nie jest w nim to, co jest naprawdę rzeczą najważniejszą. W Waszym przypadku do rangi rzeczy najważniejszej urosły jakieś tam rzeczy materialne (niechby to nawet był kolorowy telewizor, srebra rodzinne czy jakieś inne licho) oraz obustronne, a nie dające się ze sobą pogodzić, poczucie słuszności.

Przypuszczam, że w tej chwili nie tylko dla Pani, ale również dla brata, materialny przedmiot sporu w ogóle przestał być ważny. Wasz konflikt nie potrzebuje już paliwa z zewnątrz. W tej chwili rzeczą najważniejszą -- obym się mylił! -- jest piekące poczucie doznanej krzywdy, a ran zadaliście sobie przecież wzajemnie mnóstwo. Jeśli tak jest, to konflikt między Wami pozostał zderzeniem dwóch egocentryzmów, ale stał się tym groźniejszy, że wszedł już w fazę złowieszczej "bezinteresowności".

Jak powinna się Pani zachować w momencie, kiedy brat wystąpił ze swoimi -- niesłusznymi, Pani zdaniem -- roszczeniami? Nie wiem, konkretne zachowanie zależy od tysiąca nieuchwytnych dla kogoś z zewnątrz imponderabiliów. Wiem na pewno, że nie powinna to być reakcja egocentryczna. Ustąpienie dla "świętego spokoju" też mogłoby być kiepskim wyjściem: ujmując rzecz najbardziej ogólnie, zbyt pochopnym ustępstwem można skrzywdzić bliźniego. Ponadto, ustępstwo takie mogłoby spowodować po drugiej stronie psychozę krzywdy i eskalację roszczeń, w Pani zaś mogłoby pogłębić poczucie, że jest Pani tą "lepszą", a może nawet już "świętą". Zatem sytuacja wydawała się nie mieć dobrego wyjścia.

Tu warto przypomnieć, że w Ewangelii przedstawiono kilka sytuacji "bez dobrego wyjścia", z których Chrystus Pan zawsze znajdował wyjście proste i krystalicznie słuszne. "Czy wolno płacić podatek Cezarowi?" -- zapytano Go kiedyś podstępnie. Wszystkie możliwe odpowiedzi na to pytanie były fatalne, gdyż pociągały za sobą uwikłanie w jakąś ciemność. Odpowiedź "tak" spowodowałaby zarzut kolaboracji z rzymskim okupantem; "nie płacić" odczytano by jako nawoływanie do buntu, odpowiedź "nie wiem" oznaczałaby rezygnację z nauczycielskiego autorytetu. Przeciwnicy Chrystusa Pana nie przewidzieli jednak, że może On nie przyjąć wyznaczonej Mu przez nich płaszczyzny, że może zadany Mu problem postawić na innej, bardziej adekwatnej płaszczyźnie. "Pokażcie mi monetę podatkową! Czyj to wizerunek na niej widnieje?" -- pyta. Zatem Pan Jezus wprowadza w sytuację nowy temat, temat obrazu. Na monecie jest obraz cesarza, podatki trzeba więc płacić, bo należy oddać cesarzowi to, co do niego należy. Ale to dopiero początek Chrystusowej odpowiedzi: Przecież Bogu należy oddać to, co należy do Boga. Cesarzowi należy oddać to, co jest naznaczone jego wizerunkiem. Analogicznie Bogu należy oddać to, w czym jest wyciśnięty Jego obraz. Przypomnij sobie, człowiecze, że to ty sam zostałeś stworzony na obraz Boży! Zatem oddawaj Bogu samego siebie! Krótko mówiąc, Chrystus Pan zwrócił uwagę swoim przeciwnikom, że pytają o rzecz dziesięciorzędną, a przecież jest coś, co jest naprawdę ważne!

Dobre wyjście istniało z pewnością również w Pani sytuacji. Podtrzymanie swoich roszczeń albo całkowita lub częściowa rezygnacja z nich (co konkretnie, nie wiem, bo Pan Jezus zakazuje mi na ten temat się wypowiadać, por. Łk 12,13n) stanowiłyby jedynie drugorzędny element tego wyjścia. Przede wszystkim powinna by Pani wówczas pilnować dobra całościowego, zarówno własnego, jak swoich braterstwa. Co to znaczy? Minimum to nie pobudzać bliźniego do zła i próbować bardziej przejmować się tym, że bliźni czyni zło, aniżeli tym, że wyrządza mi krzywdę. Główne zło konfliktu między Wami polega na tym, że wpadliście w korkociąg egocentrycznych reakcji na zachowanie drugiej strony. Nietrafność Pani zachowań co najwyżej wtórnie wiązała się z niewłaściwym rozeznaniem, co jest bardziej słuszne: ustąpić, bronić swego czy może ustąpić częściowo. Nawet jeśli materialna racja była po Pani stronie (tego nie wiem), to w tym, co istotne, zachowywała się Pani dokładnie tak samo jak brat, to znaczy egocentrycznie. I nie tylko on Panią do takich zachowań pobudzał, ale również Pani jego.

A niewątpliwie możliwe było inne zachowanie. We wszystkich trzech wersjach zachowania w sprawie materialnego przedmiotu sporu można było powstrzymać się od wyliczania swoich zasług, praw i pretensji; można było wykazać więcej spokoju i wyrozumiałości wobec niesłusznych (według Pani) żądań i niesprawiedliwych zarzutów. Można było przynajmniej nie zaogniać tego sporu, przynajmniej samemu nie używać języka do zadawania ran. Można było więcej zawierzyć prawdzie swoich racji, tak aby broniło je ich własne światło. Kto wie, może wówczas obroniłyby się one skuteczniej, niż kiedy Pani wzięła ich obronę w swoje ręce. A przede wszystkim nie wykopalibyście tak ogromnej przepaści, która Was teraz oddziela.

To wszystko Pani teraz wie sto razy lepiej ode mnie. Co jednak robić, kiedy sprawy zaszły tak daleko, że cudu chyba by trzeba, żebyście się pojednali? Otóż po pierwsze, wytrwale trzeba się dystansować wobec swoich odczuć, że tu już nic zrobić się nie da. Niestety, wskutek ulegania takim odczuciom marnujemy bardzo wiele dobra. Postrzegalną stronę rzeczywistości zbyt pochopnie bierzemy za całą rzeczywistość i nie doceniamy tego, jak potężne rzeczy mogą wyniknąć z prawdziwej przemiany naszych serc. Zatem pierwszym Pani obowiązkiem w tej chwili jest uwierzenie, że choć wielu rzeczy już się nie da naprawić, to to, co najistotniejsze, jest jeszcze do naprawienia.

Po wtóre, niezbędny jest rzetelny rachunek sumienia. Z pewnością już wielokrotnie próbowała Pani spojrzeć na ten konflikt w obliczu Boga. Ale teraz główną uwagę niech Pani zwróci na egocentryzm swoich motywacji, odczuć, działań i wypowiedzi. Jest go na pewno co niemiara, a przecież nikt z nas swojego egocentryzmu nie pozna do końca, bo przecież nawet kiedy go w sobie ścigamy, jest to naznaczone jakimś egocentryzmem. W takim rachunku sumienia nie jest niestosownością zauważać również swoje racje i prawidłowe zachowania, nie ma też potrzeby zamykać oczu na zło czynione przez drugą stronę. Ale przede wszystkim niech próbuje Pani zobaczyć, jak wiele węgla sama Pani podrzuciła pod ten diabelski kocioł rodzinnego konfliktu. A kiedy człowiek zobaczy swoje grzechy, łatwiej mu ich unikać na przyszłość.

Po trzecie, łatwiej Pani będzie wówczas wczuwać się w punkt widzenia swego brata. Nie po to, żeby wbrew faktom przyznawać mu rację, jeśli jej nie ma. Jednak ustrzeże to Panią przed przypisywaniem sobie racji tam, gdzie ma ją raczej druga strona. Zauważy też Pani, że przywiązywała Pani nadmierne znaczenie do różnych swoich racji cząstkowych, a przecież racji takich również bratu nie brakuje i one niczego jeszcze w tym sporze nie rozstrzygają.

Po czwarte, przekona się Pani wówczas, jak mało żywi Pani dla swoich braterstwa zwyczajnej miłości bliźniego. Załóżmy nawet, że ich roszczenia są zupełnie nieuzasadnione, a ich pazerność przekracza wszelkie dające się tolerować granice. Otóż gdyby nawet tak było, to tym bardziej powinna się Pani przejąć ich stanem duchowym i swoich racji bronić w taki sposób, żeby ich stan duchowy przynajmniej nie uległ pogorszeniu. Mnóstwo zła dzieje się między nami wyłącznie dlatego, że swoich praw nie umiemy bronić z tym wdziękiem, który charakteryzuje autentyczną miłość bliźniego.

Powiem więcej: Obustronnie zapomnieliście o tej miłości bliźniego, jaką człowiek winien wszystkim zmarłym, a cóż dopiero rodzonej matce. Dla zmarłego czas ulepszania jego postaw i decyzji już się skończył. Toteż jeśli jego czyny i rozstrzygnięcia trwają w swoich skutkach, my, którzy pozostaliśmy na tej ziemi, mamy moralny obowiązek troszczyć się o to, żeby wynikało z nich jak najwięcej dobra i jak najmniej zła. Otóż Wy, rodzone dzieci, jakby o tym zapomnieliście i uczyniliście swoją śp. mamusię niemalże współwinowajczynią tego sporu. Piszę tak ostro nie po to, żeby rozdmuchiwać w Pani poczucie winy, ale żeby dać Pani jeszcze jeden argument na rzecz konieczności uporządkowania tej nieszczęsnej sytuacji.

Po piąte, trzeba się pogodzić z tym, że kształtowanie w sobie postawy pojednania nie sprowadzi automatycznie samego pojednania. Zbyt wiele złego stało się między Wami. Rany tak głębokie zazwyczaj długo się goją, a blizny po nich będą zapewne dawały o sobie znać również wówczas, kiedy już będziecie ze sobą pojednani. Rzecz jasna, Bóg może sprawić, że zanim list ten zdąży do Pani dotrzeć, będziecie już gruntownie ze sobą pojednani. Wydaje się bardziej jednak prawdopodobne, że upłynie trochę czasu, zanim postawa pojednania, jaką Pani będzie pielęgnowała w swoim sercu, doprowadzi do samego pojednania. Odczuje jeszcze Pani wiele dolegliwości z tego powodu, że wciąż jeszcze nie jestem pojednana z rodzonym bratem. Ale te dolegliwości nie będą już niszczyły duszy, a nawet będzie je mogła Pani przyjąć jako pokutę, przyczyniającą się do uzdrowienia Waszej rodziny.

Postawa zaś pojednania, jaką będzie w sobie Pani nosiła, pomoże Pani wybrać odpowiednie sposoby i właściwe momenty, żeby ją uzewnętrznić. Nie przeoczy też Pani sygnałów, sugerujących pojednanie, jakie przyjdą zapewne z drugiej strony. Bo im też z pewnością nie jest dobrze w tym całym konflikcie.

 

ŻEBY NIE CIERPIEĆ BEZUŻYTECZNIE

 

Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o sensie ofiary, ekspiacji, pokuty. Nie chodzi mi o taki banał, że trzeba zacisnąć pasa, aby było lepiej. Nie chodzi mi też o ascezę w sensie ćwiczenia siebie, wyrabiania w sobie sprawności. Chodzi mi o to, że zaciska się zęby i ofiarowuje się Bogu to, co dokucza i "coś" się z tym wszystkim dzieje, z tą energią duchową, z tą dobrą wolą znoszenia i ofiarowania. No właśnie, co się z tym dzieje? Kiedyś było to takie proste w Kościele -- pokuty, umartwienia, cierpienia ofiarowywane w jakichś intencjach. Wiem, że tak się robi, ale jaki jest teoretyczny, dogmatyczny podkład tego myślenia? Wydaje mi się, że w dzisiejszych wygodnych czasach i Kośćiół trochę zapomina o tej nauce. A przecież cierpienia mamy w obfitości i dobrze byłoby wykorzystać je, nadać im sens w sferze duchowej.

Najpierw może przypomnijmy sobie ogólnie Bożą naukę, jak zachować się wobec cierpienia. Otóż cierpienie samo z siebie nie jest niczym dobrym. Toteż podawanie pomocnej ręki ludziom cierpiącym jest jedną z najważniejszych naszych powinności na tej ziemi. "Byłem głodny, a daliście Mi jeść... byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie" (Mt 25,35n) -- powie do zbawionych Boski Sędzia. Chodzi zresztą nie tylko o okazywanie bezpośredniej pomocy cierpiącym, ale również o wysuszanie źródeł cierpienia. W Kazaniu na Górze Pan Jezus powiedział nie tylko: "błogosławieni miłosierni", ale również: "błogosławieni pokój czyniący".

Od razu wyraźnie dopowiedzmy: Jeśli cierpienie samo z siebie nie jest niczym dobrym, to każdemu z nas wolno zabiegać o usunięcie lub przynajmniej o zmniejszenie nie tylko cudzych cierpień, ale również swoich własnych. W Ewangeliach różni chorzy i kalecy szukają u Jezusa uzdrowienia i nikt im tego nie poczytuje za niedoskonałość. O usunięcie trapiącej go niedogodności modlił się Apostoł Paweł (2 Kor 12,7-9). Zresztą sam Jezus, czyż -- pocąc się krwią -- nie błagał swojego Ojca o odsunięcie kielicha (Łk 22,41-44)?

Do tajemnicy cierpień Jezusa jeszcze wrócimy, na razie przejdźmy do drugiej wytycznej, jaką da się wyczytać z Ewangelii na temat cierpienia. Pan Jezus, który tak usilnie wzywał nas do ujmowania ludziom cierpienia, nigdy nie obiecywał, że tym sposobem usuniemy cierpienie z oblicza ziemi. Wręcz przeciwnie: wyraźnie mówił, że ludzkiej biedy nigdy na tej ziemi nie zabraknie (Mt 26,11). Obiecywał natomiast dwie rzeczy. Po pierwsze, że cierpienie nie zniszczy nikogo, kto naprawdę będzie się Go trzymał i w Nim szukał źródła mocy: "Przyjdźcie do Mnie wszyscy którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię" (Mt 11,28). Pamiętając o tej obietnicy, Apostoł Paweł napisał pamiętne słowa, które tysiące ludzi uratowały od rozpaczy: "Wierny jest Bóg i nie dozwoli was kusić ponad to, co potraficie znieść, lecz zsyłając próbę, równocześnie wskaże sposób jej pokonania, abyście mogli przetrwać" (1 Kor 10,13).

Druga obietnica Pana Jezusa jest jeszcze większa: Bóg nie tylko ma moc, ale chce nasze cierpienia przemienić w naszą szansę. "Każdą latorośl, która przynosi owoc, Ojciec oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy" (J 15,2). Cierpienie można bowiem, z Bożą pomocą, przemienić w ofiarę, i wówczas nie tylko nie niszczy ono naszej duchowej struktury, ale przyczynia się do jej rozwoju. "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam -- mówił Pan Jezus -- jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity" (J 12,24). Mówiąc inaczej, cierpienie można przemienić w krzyż i jednym z powodów, dla których podjął On straszliwą mękę, było to, że chciał nauczyć nas, jak się to robi: "Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje" (Mt 16,24).

Toteż trzeba naprawdę uważnie wpatrywać się w postawę duchową, w jakiej Jezus przeszedł przez swoją świętą mękę, bo nierozpoznanie prawdy Jego męki albo jej fałszywe rozpoznanie uczyni nas niezdolnymi do naśladowania Go, do przemieniania swoich cierpień w ofiarę i życiodajny krzyż. Jak pamiętamy, Jezus modlił się o oddalenie kielicha swojej męki. Wielka to dla nas pociecha. Bo nawet jeśli wolelibyśmy uniknąć jakiegoś cierpienia i aktywnie staramy się o jego odsunięcie, nie zamyka to przed nami możliwości przemienienia go w krzyż, w razie gdy to cierpienie w końcu jednak na nas przyjdzie.

Jednak bardzo błądzą ci wszyscy, którzy z modlitwy Jezusa o oddalenie kielicha męki wyciągają wniosek, że to Przedwieczny Ojciec wysłał Go na krzyż, Jemu zaś nie pozostało już nic innego, jak podporządkować się woli Ojca. Myślenie takie jest nie tylko bluźniercze wobec naszego Niebieskiego Ojca, gdyż ukrywa w sobie oskarżenie o nieczułość i okrucieństwo wobec własnego Syna. Jest to myślenie zarówno niezgodne z wyraźnymi wypowiedziami Pana Jezusa na temat swojej męki, jak utrudniające nam naśladowanie Go w Jego cierpieniu -- bo jakżeż naśladować to, o czym się ma wypaczone pojęcie?

A przecież Pan Jezus wyraźnie mówił, że podejmuje swoją śmierć z pełną dobrowolnością: "Nikt Mi życia nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać" (J 10,18). Gdyby tylko zewnętrzne posłuszeństwo skłoniło Go do podjęcia męki, nieprawdziwe byłyby Jego słowa: "Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich" (J 15,13).

Zatem nie można mieć wątpliwości, że miłość Ojca, który tak bardzo nas kocha, iż dał nam własnego Syna, abyśmy mieli życie wieczne (J 3,16), jest doskonale i w pełni zgodna z miłością Syna, który dobrowolnie chciał dla naszego zbawienia przejść przez straszną mękę. Modlitwa Syna Bożego o oddalenie kielicha męki -- oprócz pouczenia, że również nam wolno w ten sposób się modlić -- była ciężką pracą Kogoś Bardzo Kochającego, aby nawet w warunkach maksymalnie niekorzystnych zespolić się bez reszty i z całą ufnością z wolą Kochającego Ojca. A my, zamiast to zauważyć i próbować to naśladować, szukamy niekiedy w tej modlitwie okazji do wypowiadania bluźnierstw!

Nie sądzę, żeby akurat Pani trzeba to było przypominać. Ale podkreślam to, bo bez zauważenia miłości i dobrowolności, z jaką Chrystus Pan przyjął swoją mękę, umknęłoby naszej uwadze to najważniejsze, w czym możemy Go naśladować w naszych własnych cierpieniach. Mianowicie straszne męki nie tylko nie zniszczyły w Nim miłości do Ojca ani do ludzi (nawet do tych, którzy Go krzyżowali), ale On je przemienił w szczytowy czyn miłości, jaki w ogóle na tej ziemi został przez Niego wypełniony. Toteż Jan Paweł II mógł napisać w swoim liście apostolskim Salvifici doloris o sensie cierpienia: "Cierpienie ludzkie osiągnęło swój zenit w męce Chrystusa. Równocześnie zaś weszło ono w całkowicie nowy wymiar i w nowy porządek: zostało związane z miłością... Miłość też jest najpełniejszym źródłem odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia. Odpowiedzi tej udzielił Bóg człowiekowi w Krzyżu Jezusa Chrystusa" (nr 18 i 13).

Ojciec Święty wkłada wiele trudu w przełożenie tej prawdy na język codziennego życia wiarą. Mianowicie wciąż na nowo prosi chorych i cierpiących, aby swoje utrapienia starali się przemieniać w czyn miłości. "Najdrożsi Bracia i Siostry -- mówił na przykład podczas audiencji środowej 17 stycznia 1979 -- życzę Wam z serca ulgi w cierpieniach, a nade wszystko upodobnienia Waszego bólu do bólu Jezusa Chrystusa, który właśnie przez Mękę stał się naszym błogosławionym Zbawicielem". Niecały miesiąc później papież mówił w bazylice świętego Piotra: "Jezus pragnie, aby z cierpienia i wokół cierpienia rosła miłość, solidarność miłości, to znaczy suma całego dobra, jakie jest możliwe w naszym ludzkim świecie. Dobra, które nigdy nie ginie". "Idąc za przykładem Chrystusa -- kontynuował tę myśl 4 kwietnia 1979 -- uzyskacie, że Wasza udręka zmieni się w ukojenie, trwoga w nadzieję, smutek w radość, Wasze zaś cierpienie stanie się oczyszczeniem i zasługą dla Waszych dusz, a ponadto jakże cennym wkładem do duchowego skarbca Kościoła". Tego rodzaju wypowiedzi obecnego papieża można cytować niemal bez końca.

Pyta Pani, "jaki jest teoretyczny, dogmatyczny podkład tego myślenia". Rzecz jasna, wynika ono z wezwań Chrystusa Pana, żeby naśladować Go w Jego krzyżu. To naprawdę coś niezwykłego, że nasze cierpienia i utrapienia możemy za łaską Bożą przemieniać w czyn miłości! A z miłością jest już tak jakoś dziwnie, że jeśli pogłębia się ona w moim sercu, to choćbym nie zdążył tego jeszcze albo nie potrafił wyrazić czynem zewnętrznym, już cały świat zmienia się dzięki temu trochę na lepsze.

Na tę dziwną właściwość cierpienia, które można przemienić w czyn miłości i w dar dla dobra innych, zwracał uwagę już Apostoł Paweł: "Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół" (Kol 1,24). "Radość Apostoła pochodzi z odkrycia sensu cierpienia" -- komentuje te słowa wspomniany już list apostolski Salvifici doloris.

I również o tym pierwszy duszpasterz Kościoła mówi bardzo często. "Z pewnością powinniście mieć nadzieję na wyzdrowienie -- mówił do chorych 26 września 1979 -- i używać wszystkich sposobów, dostarczonych przez medycynę i farmację, aby odzyskać zdrowie ciała i ulgę na duchu. Ale kiedy, niestety, choroba dalej dręczy ciało, spoglądajmy na Ukrzyżowanego! Przecież Bóg naprawdę chciał zbawić ludzkość poprzez ból. Postarajcie się także Wy cierpieć dla zbawienia świata!"

"Proszę Was zatem: -- mówił trzy tygodnie wcześniej -- Pomagajcie nadal Kościołowi, budujcie Kościół poprzez Wasze ukryte ofiary, poprzez Wasze współdziałanie mistyczne i bolesne. Pomagajcie ludzkości, aby osiągnęła to zdrowie wewnętrzne, które jest równoznaczne z pogodą i pokojem duszy, a bez którego zdrowie fizyczne i wszelkie inne zdrowie ziemskie nic nie jest warte". "Wy słabi, fizycznie słabi, poddani cierpieniom -- mówił to samo do chorych podczas pierwszej pielgrzymki do Polski -- jesteście równocześnie, w każdym razie możecie być, źródłem mocy dla innych, dla zdrowych, czasem dla tych, którzy swoje zdrowie źle wykorzystują, którzy obrażają Boga, posługując się swoim zdrowiem i swoimi siłami".

Rozumie się samo przez się, że pouczenia te -- chociaż bezpośrednio skierowane do chorych -- dotyczą wszelkiego rodzaju utrapień, jakie mogą spaść na człowieka. Każde bowiem utrapienie, jeśli otworzyć je na moc i obecność Bożą, da się przemienić w życiodajny krzyż.

W tym miejscu powinienem skończyć. Nie mogę jednak się powstrzymać przed przypomnieniem słów, dotyczących naszego tematu, które poruszyły mnie szczególnie. Mianowicie papież je wypowiedział w niespełna dwa tygodnie po zamachu na swoje życie, jako człowiek ciężko cierpiący. Powiedział wtedy tak: "Kiedy nazajutrz po wyborze na stolicę Piotrową przybyłem z wizytą do polikliniki Gemelli, powiedziałem, że pragnę oprzeć moje papieskie posługiwanie na tych, którzy cierpią. Opatrzność zrządziła, bym powrócił tu jako chory. Potwierdzam dzisiaj przekonanie wypowiedziane wtedy: cierpienie przyjęte w zjednoczeniu z cierpiącym Chrystusem ma nieporównywalną z niczym skuteczność w urzeczywistnianiu Bożego planu zbawienia. Powtarzam za św. Pawłem: <Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół>. Zapraszam wszystkich chorych, by połączyli się ze mną w ofiarowaniu Chrystusowi swoich cierpień dla dobra Kościoła i ludzkości".

 

RZEKOMY RYGORYZM KATOLICKIEJ ETYKI SEKSUALNEJ

 

Wiem, że wybujały seks przynosi szkody, ale tłumiony również nie mniejsze szkody przynosi. Natura dała nam (a właściwie Bóg) ten popęd tak jak inne i trzeba go niestety uwzględniać, a nie zwalczać. Można temperować, kształtować, ale nie widzieć w nim przyczynę rozłamu z Bogiem! Buntuję się i nie zgadzam się, że mam grzech, ale się spowiadam, bo tak przewidują normy Kościoła. Mówi się, że przeciwko szóstemu przykazaniu nie ma grzechów lekkich, lecz tylko śmiertelne, z utratą przyjaźni i łaski Boga.

Seks nie przesłania mi świata, ale skoro już dojdzie do niego, chciałabym mieć satysfakcję. To nie jest pogoń za rozkoszą, ale potrzeba odprężenia, wyrównania napięcia. Mąż stara się bardzo, jednak z pewnych powodów, nie od niego i nie ode mnie zależnych, czasem zostawi mnie "w pół drogi". Najlepiej nie zaczynać, skoro ma być tak -- ale dla męża nie mam prawa myśleć tylko o tym, co dla mnie byłoby lepiej. Szczera rozmowa nic tu nie da, najwyżej zepsuje nasze pożycie, bo zaciąży świadomość przeszkody. Zresztą mąż daje tyle dobrej woli, nie chcę przeciągać struny. Ale koniec końców zostaję ze swoim problemem, pozostawiana "w pół drogi", czasem bardzo niewiele trzeba. Ratuję się tzw. onanizmem, samozadowoleniem, bo kiedyś muszę szczytować, nie mogę ciągle w pół drogi zostawać. To się nawarstwia, a tak... problem znika.

Nie mam wyrzutów sumienia względem męża. Kocham go i szanuję. Wiem, że bardzo chce naszego wspólnego szczęścia. Nie on jest winien i nie ja. Pozostaje tylko problem, że dla Kościoła miłość tzw. autonomiczna nie istnieje. Ja wiem, że to jest niebezpieczne, bo może przerodzić się w samowystarczalność, egoizm, zboczenie czy jeszcze coś. Wszakże czasem balansowanie na granicy niebezpieczeństwa wydaje mi się lepsze od bierności i zaniechania.

Spróbuję rzucić parę uwag ogólnych, które być może pomogą Pani spojrzeć na nowo na swój konkretny problem. Najpierw dwa słowa na temat argumentu podnoszonego niekiedy przez ludzi, którzy pragną żyć w zgodzie z szóstym przykazaniem, ale jakoś to im nie wychodzi. Przecież to sam Pan Bóg -- powiadają -- wyposażył nas w popęd seksualny! Otóż warto zauważyć, że popęd seksualny a jego nieuporządkowanie to dwie gruntownie różne sprawy.

Zobaczymy to na przykładzie innego popędu, mianowicie instynktu samozachowawczego. Wyobraźmy sobie, że sumienie wyrzucało mi bardzo moje zachowanie w kolejce po mięso czy w zdobywaniu wolnych miejsc w pociągu, albo w ubieganiu się o większy udział w rozdzielanej premii. Niezadowolony z samego siebie postanawiam sobie solennie: na przyszły raz w podobnej sytuacji zachowam się jak człowiek! Przychodzi następny raz, a ja znowu zachowuję się w sposób, którego sam przed sobą się wstydzę. Czyż powiem sobie wówczas: To nie moja wina! To sam Bóg wyposażył mnie w popęd samozachowawczy, nakazujący mi troszczyć się o moje potrzeby!

Nie, tak nie powiem, raczej rozpocznę poważną pracę nad sobą, aby potężny -- całe szczęście, że potężny -- popęd samozachowawczy poddawać sobie, stawać się jego panem. Zapewne jeszcze niejeden raz wyjdzie ze mnie moja słabość, po wielekroć przekonam się, że grzech ogarnął mnie bardzo głęboko i nie wykorzeni się go całkowicie za pomocą najlepszych nawet postanowień. Zarazem do dwóch postaw będę się starał bezwzględnie w sobie nie dopuścić. Po pierwsze, nigdy nie będę sobie wmawiał, że egoizm jest dla człowieka czymś naturalnym. Po wtóre, moja słabość nigdy nie stanie się przyczyną ciężkiej krzywdy zadanej bliźniemu. Będzie natomiast moim nieustannym pragnieniem, żeby rosła we mnie bezinteresowna miłość do innych, żeby Bóg uzdolnił mnie do takiej miłości, która dorówna instynktowi samozachowawczemu lub będzie od niego większa.

Gdyby całkowity porządek w sferze seksualnej był łatwy do osiągnięcia, prawo Boże obowiązujące w tej dziedzinie zapewne uznawano by powszechnie. Stawia ono bowiem cele, do których dusza człowiecza dosłownie się wyrywa. Cóż piękniejszego, niż być w pełni panem samego siebie, popędy uczynić doskonale posłusznymi sługami miłości i uszanować w pełni ich fundamentalną celowość? Dopiero gdy okazuje się, że w realizowaniu tego programu trzeba pokonywać swoją grzeszność i zaznawać różnych goryczy, jakie wynikają z naszej słabości, wielu ludzi odrzuca prawo Boże i tłumaczy sobie, że ponieważ popęd seksualny stanowi cząstkę naszej natury, więc należy okazywać mu posłuszeństwo. A przecież popęd seksualny a jego nieuporządkowanie to naprawdę dwie gruntownie różne sprawy.

Co osiąga człowiek, który choć grzeszny, stara się liczyć z prawem Bożym? Owszem, niejeden raz przyjdzie mu wstydzić się przed Panem Bogiem z powodu swojej słabości, ale nie będzie przynajmniej zła nazywał dobrem, nie będzie naturą usprawiedliwiał swojego nieuporządkowania. Przeciwnie, taki człowiek stara się, jak umie, sprostać wymogom Bożym, nawet jeśli wydają się one przekraczać jego możliwości. Bo rozumie, że sytuacji obecnej nie da się zatrzymać: albo będzie w nim wzrastało nieuporządkowanie, albo będzie się dokonywał proces powrotu do porządku. Ponieważ człowiek taki szuka na ogół pomocy nadprzyrodzonej -- przez modlitwę, sakramenty oraz inne czyny wiary -- można ufać, że Pan Bóg, mimo całej jego obecnej słabości, uchroni go przynajmniej od grzechu ciężkiego.

Właśnie, jak to jest z grzechem ciężkim w dziedzinie szóstego przykazania? Grzech ciężki, czyli śmiertelny jest to świadome i dobrowolne przekroczenie prawa Bożego w rzeczy ważnej. Zatem nie są grzechem ciężkim te wszystkie przejawy nieporządku w doświadczaniu naszej płciowości, które nie są w pełni świadome i dobrowolne. Faktem jest jednak, że niezgodnie z porządkiem moralnym pożądania i zachowania seksualne, które człowiek podejmuje świadomie i dobrowolnie, nauka katolicka rozpoznaje jako grzechy ciężkie. Z jednym ważnym wyjątkiem, o czym za chwilę.

Dlaczego tak ostro? Któż z nas nie spotkał się ze zdziwieniem, jakie na temat tej postawy Kościoła wyrażali ludzie wcale do niego nie uprzedzeni? Któż z nas nie słyszał szyderstw, do jakich nauka ta pobudzała ludzi nie lubiących Kościoła? Albo żalów formułowanych przez tych, którzy chcieliby być jego wiernymi synami? Katolicką etykę seksualną dość powszechnie uważa się za rygorystyczną. Uważam, że niesłusznie.

Bo cóż to takiego jest rygoryzm? Przez rygoryzm rozumiem utrudnianie życia za pomocą niepotrzebnych przepisów, a także stawianie przepisu ponad człowiekiem, wierność przepisowi, skądinąd pożytecznemu, również w takich przypadkach, kiedy nie broni on już żadnego dobra, a nawet wówczas kiedy jego przestrzeganie przyniesie szkodę.

Jednak nie nazwiemy rygoryzmem nakładania przepisów, choćby uciążliwych, które mają niewątpliwy sens. I tak chirurg, a nawet dentysta, mają ścisły obowiązek starannego umycia rąk przed przystąpieniem do zabiegu. Pilot czy saper, i w ogóle każdy, kto obsługuje jakiekolwiek wysoce skomplikowane lub niebezpieczne urządzenia, musi z całą skrupulatnością podporządkować się drobiazgowo ustalonym zasadom postępowania. Ba, także pracownikowi wylęgarni kurcząt nie wolno pozwolić sobie na dowolność przy ustalaniu temperatury w inkubatorze. Nawet jeśli tego rodzaju wymagania niekiedy nazywamy rygorystycznymi, to w każdym razie nie jest to rygoryzm jałowy i bezduszny. Wręcz przeciwnie, właśnie pedantyczne przepisy pozwalają w takich sytuacjach osiągnąć pożądane dobro i chronią przed szkodą, niekiedy nawet przed katastrofą.

Otóż celowość zasad moralnych, porządkujących przeżywanie naszej seksualności, dotyczy dobra szczególnie wielkiego. Chodzi przecież o porządek w tym wymiarze naszego człowieczeństwa, w którym poczynają się nowi ludzie. Warto zauważyć, że cały rzekomy rygoryzm katolickiej etyki seksualnej ma swoje źródło w bardzo wysokim myśleniu o człowieku i o jego godności. My, chrześcijanie, wierzymy, że człowiek jest osobą, kimś niepowtarzalnym, przyszłym dziedzicem życia wiecznego. Toteż nasza płciowość stanowi świadectwo niewiarygodnego wręcz zaufania, jakie nam okazuje Stwórca: oto ja mogę stać się ojcem lub matką nowego człowieka, niepowtarzalnej osoby, godnej miłości samego Boga, miłości posuwającej się aż do Wcielenia i Krzyża!

Nie będę rozwijał tych intuicji, bo list niniejszy nie może być zanadto obszerny, a są to rzeczy na ogół znane. Zwrócę tylko uwagę na to, że większa świadomość tego -- jeśli się tak można wyrazić -- sakralnego charakteru ludzkiej płciowości może istotnie dopomóc w pracy nad uporządkowaniem w sobie tej dziedziny. Dla wielu małżonków i rodziców najbardziej skutecznym argumentem, który przekonuje ich do pełnego realizowania w swoim pożyciu zasad etyki katolickiej, jest myśl następująca: "Naszym dzieciom należy się to, żeby miały czystych rodziców!"

Liczni zaś ludzie może nie buntowaliby się przeciwko tym zasadom, gdyby uświadomili sobie bardziej rzecz przecież oczywistą: że w tej dziedzinie ujawniają się szczególnie wyraźnie nasze skłonności do posługiwania się drugim człowiekiem oraz nasza gotowość do nieszanowania samego siebie. A wobec tego szacunek dla osoby -- swojej i bliźniego -- w doświadczaniu własnej płciowości kształtuje istotnie moją miłość bliźniego. Pan Jezus powiada: "Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa" (Mt 5,28). Otóż z pewnością nie jest On rygorystą, tylko dla naszego dobra chce w nas oczyścić źródła miłości bliźniego.

Przypatrzmy się dokładniej temu słowu Pana Jezusa. Obraz Chrystusa, nakładającego wędzidło na nasz nieuporządkowany popęd, nakazującego tłumić spontaniczne odruchy, pomimo napięć, które się mogą z tego powodu nawarstwiać w człowieku -- zupełnie nie odpowiada prawdziwemu Chrystusowi, który się nam objawia w Ewangelii. Co zatem znaczą te Jego słowa: "Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już w swoim sercu dopuścił się cudzołóstwa"? Bo owszem, jest w tych słowach zakaz, ale jako coś pomocniczego i tymczasowego. Logika tej wypowiedzi zmierza do ukształtowania w człowieku takiego szacunku dla drugiej osoby i dla samego siebie, że zachowanie niegodne coraz bardziej będzie schodziło z pola naszej wyobraźni, a nawet -- odważę się powiedzieć -- fizjologii.

To jest chyba jakoś tak: Na razie potrzebny jest jeszcze tobie, człowiecze, zakaz, ale staraj się nie dopuścić do tego, żeby przez posłuszeństwo zakazowi kumulowały się w tobie napięcia i niedosyty. Staraj się raczej w taki sposób doświadczać swojej płciowości, żeby zakazy się w tobie uniepotrzebniały. Katolicka etyka seksualna traci swoją duszę, jeśli widzimy ją głównie w perspektywie zakazów. Wówczas słusznie budzi nieufność, a nawet odrazę, bo nie jest już sobą, jest tylko jakimś bezdusznym trupem. Otóż duszą tej etyki jest przeświadczenie o ponadziemskiej godności człowieka oraz o niezwykłym zaufaniu, jakie okazał nam Bóg, stwarzając nas istotami płciowymi, zdolnymi dać początek nowym ludziom, podobnie jak my wezwanym do przyjaźni z Nim i do życia wiecznego.

Taka jest tradycyjna nauka Kościoła. Św. Tomasz z Akwinu przedstawiał ją za pomocą rozróżnienia cnoty czystości i cnoty powściągliwości. Czystością nazywał porządek, który już immanentnie panuje w dziedzinie mojej płciowości. Powściągliwość zaś jest to cnota pomocnicza, której zadaniem jest opanowanie tego wszystkiego, co w mojej płciowości wciąż jeszcze nie uporządkowane. Konieczność powściągania nie poddanych rozumowi pożądań przypomina mi o tym, że jestem człowiekiem grzesznym. Trzeba jednak uczyć się takiego powściągania, które prowadzi nie do wzrostu nie rozładowanych napięć, tylko do wzrostu czystości. Sztuki tej łatwiej się nauczyć, jeśli dostrzegam wewnętrzną logikę etyki seksualnej, ale jest tu niezbędna pomoc nadprzyrodzona. Bo ja naprawdę wciąż jeszcze jestem człowiekiem grzesznym -- o tym zapominać mi nie wolno.

Współżycie małżonków nie tylko nie sprzeciwia się czystości, ale może i powinno być aktem tej cnoty. Przecież właśnie po to Bóg stworzył człowieka istotą płciową, aby po związaniu się ze swoim partnerem w dozgonną jedność człowiek mógł stać się ojcem lub matką następnych ludzi. Zarazem małżonkowie -- podobnie jak wszyscy inni ludzie -- są grzesznikami. Zatem podlegają pokusom wprowadzenia elementów nieczystości w swoje małżeńskie pożycie i wówczas porządek moralny winni ratować przez uruchomienie cnoty powściągliwości.

W swoim nauczaniu na ten temat Kościół stara się zachować jak najwięcej taktu i dyskrecji, zasady ogólne formułuje jednak wyraźnie. Otóż Kościół naucza jednoznacznie, że ciężkim naruszeniem porządku moralnego jest wszelkie rozmyślne rozdzielanie złączenia małżeńskiego od samej nawet możliwości poczęcia nowego życia. Nauczyciele Kościoła wskazują ponadto na moralną absurdalność takich sytuacji, kiedy złączenie małżeńskie, zamiast być wyrazem wzajemnej autentycznej miłości, staje się okazją do ujawnienia autentycznego egoizmu, nieliczenia się ze współmałżonkiem, a nawet aktywnego wyrządzania mu krzywdy i poniżania go. "We czci niech będzie małżeństwo pod każdym względem i łoże nieskalane" -- powiada słowo Boże (Hbr 13,4).

Istota porządku moralnego w pożyciu małżeńskim zasadza się na tych dwóch filarach: na obustronnym, przynajmniej niedoskonałym, przekraczaniu własnego egoizmu oraz na uszanowaniu pierwotnej celowości aktu seksualnego, tzn. na nieingerencji w jego ukierunkowanie ku poczęciu nowego życia. Jeśli wewnątrz tych granic zdarza się jakieś naruszenie moralnego porządku, to mimo że jest ono zazwyczaj w pełni świadome i dobrowolne, stanowi jedynie grzech powszedni. To jest ów jedyny wyjątek, o którym wspomniałem wyżej.

Natomiast według najważniejszych podręczników teologii moralnej nie popełnia żadnego grzechu, nawet powszedniego, żona, która wskutek egoizmu lub nieświadomości swojego męża, czy może nawet z jakichś innych powodów, została pozostawiona przez niego -- jak to Pani nazywa -- "w pół drogi" i sama po odbytym stosunku doprowadza się do szczytowania. Osoba taka nie uprawia wówczas żadnego onanizmu, orgazm stanowi bowiem naturalne uwieńczenie małżeńskiego zjednoczenia, szkoda tylko, że niektórzy mężowie nawet w takich momentach pamiętają bardziej o sobie niż o własnej żonie. Rzecz jasna, powyższe rozstrzygnięcie dotyczy jedynie stosunku naturalnego, albowiem stosunek sztucznie ubezpłodniony czy onanizm we dwoje już z innych przyczyn stanowią ciężkie naruszenie porządku moralnego.

Rozumie się samo przez się, że samotne dokończenie sytuacji najściślej małżeńskiej jest czymś wysoce niepożądanym i należy jednak dążyć do tego, ażeby nigdy nie trzeba było z takiego rozwiązania korzystać. Podczas pisania tego listu radziłem się kilkorga znajomych małżeństw, których poziomu duchowego oraz zrozumienia dla zasad katolickiej etyki małżeńskiej jestem pewien. Wszyscy sugerowali, że jednak najlepiej byłoby, ażeby znalazła Pani jakiś sposób na otwarte i nie raniące porozmawianie o tym ze swoim mężem. A być może -- sugerowano ponadto -- problem rozwiązałby się samorzutnie, gdyby próbowała Pani przedłużać grę miłosną, poprzedzającą pełne zjednoczenie.

Skorzystam z okazji, żeby powiedzieć parę słów na temat prawdziwego onanizmu. Poprosił mnie ktoś, żebym opowiedział publicznie o tym, jak udało mu się wyrwać z tego grzechu, który uprawiał już nałogowo. Momentem przełomowym był sen, który go niezwykle poruszył. Śniło mu się mianowicie, że oto woda zalewa mu piwnicę, a zarazem zawaliły się schody, łączące piwnicę z parterem domu. On podstawiał pod strumień, zalewający piwnicę, dziecięce wiaderko do zabawy, co oczywiście było jednocześnie czymś śmiesznym i całkowicie nieskutecznym. Kiedy to sobie uświadomił, zaczął podstawiać pod strumień normalne duże wiadro, a po każdorazowym jego wylaniu miał parę chwil na naprawienie kranu i schodów. I dopiero w ten sposób sytuację opanował.

Otóż człowiek ten zrozumiał, że sen ów ujawnił symbolicznie zagrożenie, płynące z jego nałogu. Mianowicie w obrazie zerwanych schodów odczytał niepokojącą informację, że płciowość się w nim zautonomizowała i nie prowadzi go wyżej, jak to być powinno -- tzn. nie prowadzi go do przezwyciężania ciemnych skłonności, żeby innych ludzi nie traktować przedmiotowo, do dostrzegania w każdym drugim człowieku osoby, nie prowadzi go też do zdobywania własnej wewnętrznej wolności. Krótko mówiąc, zrozumiał, że swojej płciowości doświadcza w taki sposób, iż nie buduje to w nim postawy prawdziwej miłości ani wolności. Wręcz przeciwnie, niszczy go ona duchowo, choć na razie w piwnicy, w taki sposób, że tego jeszcze nie widać. Wylewanie wody za pomocą dziecinnego wiaderka odczytał ów człowiek jako iluzję, jakoby napięcie seksualne można było na dłuższą metę zlikwidować spowodowaniem fizjologicznego rozładowania. Daleko skuteczniejsze -- ale tylko prowizorycznie, dopóki nie opanuje się źródła owego zalewającego strumienia -- jest zastosowanie adekwatnego do tej sytuacji wiadra, czyli po prostu powściągliwości. Celem jest jednak opanowanie awarii i odbudowanie schodów.

Nie śmiałem zapytać tego człowieka, czy spotkał się kiedyś z Tomaszowym rozróżnieniem cnoty czystości i cnoty powściągliwości. Faktem jest, że ten błogosławiony sen pomógł mu zrozumieć, iż płciowość ludzka jest nie tylko świętą przestrzenią, w której poczynają się nowi ludzie, ale może stać się zarówno dla małżonków, jak dla osób samotnych -- narzędziem pomagającym osiągnąć to, co duchowe. Człowiek ów zrozumiał zarazem, że dopóki nie osiągniemy doskonałej czystości, tzn. dopóki nie staniemy się w pełni panami swojej własnej płciowości, należy sobie dopomagać powściągliwością.

 

KŁOPOTY Z PRAWDOMÓWNOŚCIĄ

 

Jak się zachować wobec wścibskich indagacji sąsiadki, która koniecznie chce się dowiedzieć szczegółów o przykrym konflikcie wewnątrz naszej rodziny? Niegrzeczną być nie umiem, a prawda jest taka, że powiedzieć jej nie mogę, bo czułabym się poniżona. Wykręcam się jak piskorz, ale zostaje niesmak. Przypomina mi się z lat młodości, ale nie dowierzam swojej pamięci i może to tylko jakaś paramnezja, że katecheta wyjaśnił nam, jakoby wolno było na kłopotliwą prośbę o pożyczenie pieniędzy odpowiedzieć niezgodnie z rzeczywistością: "Nie mam". Czy katecheta mógł tak mówić? A jeśli tak, to może istnieje również jakaś analogiczna dopuszczalna furtka, przez którą wolno uciec przed nagabywaniem ciekawskich bliźnich?

Mam takie poczucie, że dobrze będzie nie zmarnować okazji i przypatrzeć się owej "sąsiadce", którą bywa zapewne niekiedy każdy z nas. Wydaje mi się, że byłoby rzeczą niezmiernie ryzykowną sądzić o sobie, jakoby nigdy w życiu nie zdarzyło mi się wtykać nosa w nie swoje sprawy. Czy my w ogóle spowiadamy się z tego, że napastowaliśmy kogoś swoją niezdrową ciekawością?

Jeśli zaś się z tego nie spowiadamy, to albo jesteśmy wolni od tego grzechu, albo go sobie nie uświadamiamy. Pierwsza możliwość jest dość mało prawdopodobna. Bo przypuśćmy nawet, że i mnie, i Pani rzeczywiście nigdy nie zdarzyło się -- ani w sposób pozornie taktowny, ani jawnie po chamsku, to w tym przypadku sprawa stosunkowo drugorzędna -- dręczyć ludzi swoim wścibstwem. Przypuszczam, że to dobre moralne samopoczucie cechuje bardzo wielu ludzi. Ale w takim razie jak to się dzieje, że ludzie powszechnie cierpią od czyjegoś natręctwa, że każdy z nas po wielekroć był atakowany przez czyjąś nieznośną ciekawość? Lepiej jednak nie uspokajać swojego sumienia tym, że nie należymy przecież do tych ciekawskich, których wścibstwo jest notoryczne.

Skąd się w nas bierze ta niedobra skłonność do wtrącania się w cudze sprawy? Po prostu człowiek jest stworzeniem Bożym, toteż wszystkie nasze skłonności do grzechu mają swoje źródło w jakichś wspaniałych dynamizmach, jakie otrzymaliśmy od Stwórcy, a które uległy w nas wypaczeniu. Również wścibstwo jest wynaturzoną skłonnością do dobrego. Wzajemna miłość, do której uzdolnił nas Stwórca, powinna się między innymi wyrażać umiejętnością życzliwego i ofiarnego zainteresowania się drugim człowiekiem, który może mnie potrzebuje, gotowością słuchania go, kiedy mi zaufa i zechce wtajemniczyć mnie w swoje problemy czy strapienia.

No tak, ale żeby słuchać drugiego człowieka z myślą o jego dobru, trzeba by wyjść poza swoje ego. O ileż wygodniej, zamiast rzeczywiście zainteresować się drugim człowiekiem, przypatrywać się jego sprawom z pozycji kibica. To nic nie kosztuje, a niekiedy jest takie interesujące! Że zaś świat, w którym niedostaje wzajemnej miłości, staje się światem nieludzkim? Że swoją postawą przyczyniam się do atmosfery, w której również z moich nieszczęść lub kłopotów ktoś będzie czynił kiedyś przedmiot swojej rozrywki? Mniejsza o to!

Ufam, że Pani się ze mną zgodzi: Sytuację, w której czuje się Pani napastowana przez cudze wścibstwo, warto również wykorzystać jako swoistą szansę. Ponieważ na własnej skórze doświadcza Pani, jak ono smakuje, zapewne chwila to szczególnie stosowna, żeby odnowić w sobie nastawienie: "Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". Po prostu warto od czasu do czasu spojrzeć na siebie krytycznie pod kątem tej zasady. Mimo że jest ona tak banalnie oczywista, na pewno nieraz ją łamiemy, może nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Cały świat zmieni się na lepsze, jeśli jeden człowiek więcej zacznie bardziej konkretnie przejmować się przykazaniem miłości bliźniego. Naprawdę warto z całą dosłownością uwierzyć w ten dziwny realizm głoszony przez Pana Jezusa, że to z serca ludzkiego pochodzi wszelkie zło (Mt 15,19), toteż nawrócenie choćby tylko jednego człowieka tak istotnie zmienia świat na lepsze, że budzi to radość samych nawet aniołów Bożych (Łk 15,10).

Czuję, że w tym miejscu niektórzy Czytelnicy już bardzo mocno przywołują mnie do porządku: "Przestań wreszcie, księże, mówić do sąsiadki i spróbuj odpowiedzieć kobiecie, która postawiła ci przecież całkiem konkretne pytanie". Zatem przechodzę już do Pani pytania, ale powiem jeszcze tylko jedno słowo o owej "sąsiadce", która zapewne siedzi w każdym z nas: ona z wielką aprobatą słucha skierowanych przeciwko niej napomnień, ale prawie nigdy nie domyśla się, że to właśnie ona jest ich adresatką. W języku Ewangelii nazywa się to zaślepieniem.

Ale Pani pyta o to, czy powinność prawdomówności nie dopuszcza wyjątków. Zdarzają się przecież sytuacje, że za pomocą drobnego i nikomu nie szkodzącego kłamstwa można siebie albo kogoś drugiego obronić przed poważnym kłopotem. Czy również takie kłamstwo jest grzechem? Zdarza się również przeciwnie: że nierozważną prawdomównością niszczy się coś cennego, na przykład zgodę w rodzinie. Pani stawia sobie pytanie, czy wolno odejść od prawdy w obliczu kłopotliwej prośby albo natrętnego wchodzenia w nasze osobiste czy rodzinne tajemnice. Od czasów św. Augustyna powtarzane jest pytanie, czy wolno użyć kłamstwa, ażeby obronić przed śmiercią ściganego niewinnie człowieka. Listę tego typu problemów można by wydłużać.

Otóż szukając odpowiedzi na te pytania, warto pamiętać o pewnej oczywistości: Człowiek dlatego okłamuje drugiego człowieka, że się go boi albo chce go wykorzystać lub nim zamanipulować. W tym jednym kłamstwo jest nieomylne: zawsze sygnalizuje istnienie między ludźmi jakiegoś strachu lub jakiejś przemocy. Gdyby stosunki między nami były idealne, w pełni ludzkie, nie pojawiałaby się w nas pokusa mówienia nieprawdy. Prawdomówność jest naturalnym owocem zaufania i życzliwości między ludźmi. Warto to sobie uświadomić, jeśli chcemy na przykład nauczyć prawdomówności nasze dzieci. Gdzieś tutaj również należy szukać odpowiedzi na pytanie, dręczące wielu rodziców: dlaczego nasze dziecko kłamie?

Skoro tak się rzeczy mają, łatwo zrozumieć, dlaczego do prawdomówności Pan Jezus wzywał z tym samym radykalizmem, co do miłości wzajemnej: "Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi" (Mt 5,37). W ślad za Nim chrześcijaństwo zdecydowanie odrzuciło platońską teorię o dopuszczalności tzw. kłamstwa użytecznego -- mimo że nasz zdrowy rozsądek zapewne bardzo by ją popierał. Bo jeśli nawet stosunki między nami nie układają się jeszcze aż tak dobrze, żeby spontanicznie owocowały prawdomównością, to w każdym razie prawdomówność jest ważnym narzędziem, dzięki któremu może rosnąć nasze wzajemne zaufanie i szacunek. Toteż jak z jednej strony powinniśmy sobie wzajemnie ułatwiać prawdomówność, tak z drugiej strony należy być prawdomównym również wówczas, kiedy to trudne.

Byleby nie w sposób doktrynerski. Doktrynerstwo kompromituje radykalizm Chrystusowego żądania prawdomówności. Bo żaden to radykalizm, tylko zwyczajna głupota, a w każdym razie naiwność, niepokoić się na przykład o to, czy moralnie dopuszczalne są fikcje literackie albo zmyślenia stosowane w żartach. Materialna zawartość takiej mowy służy przecież czemuś innemu niż przekazywaniu informacji na temat rzeczywistości zgodnie z przeświadczeniem mówiącego.

Prawdomówność nie polega również na tym, że każdemu mówię wszystko, co tylko wiem, albo wszystko, o co on pyta. Owszem, niekiedy właśnie tego ona wymaga, ale jej istota polega na tym, żeby w kontaktach z drugim człowiekiem trzymać się prawdy. Nie zawsze jestem zobowiązany do mówienia znanej mi prawdy, czasem wręcz nie wolno mi zdradzić czyjejś tajemnicy, zawsze jednak winienem unikać kłamstwa oraz zachować szacunek dla człowieka, z którym rozmawiam.

Istnieją tylko dwie sytuacje, w których wolno mi powiedzieć materialną nieprawdę i nie jest to kłamstwem, podobnie jak potajemne zabranie w skrajnej potrzebie rzeczy niezbędnej do życia nie jest kradzieżą. Obie sytuacje, rzecz jasna, świadczą o tym, że nasze wzajemne stosunki wciąż jeszcze są głęboko naznaczone grzechem i daleko im do ideału. Toteż w obu sytuacjach należy dążyć do tego, żeby sięganie po materialną nieprawdę stawało się w ogóle niepotrzebne.

Pierwsza z nich to sytuacja, kiedy dla ochrony jakiegoś dobra czuję się zmuszony sięgnąć po konwencjonalny dwuznacznik, o którym zarówno ja, jak druga strona wiemy, że może on znaczyć coś innego, niż to wynikałoby z użytych słów. Kiedy na przykład pijak albo człowiek znany z tego, że nie lubi zwracać długów, prosi mnie o pożyczenie pieniędzy, wolno mi powiedzieć: "Nie mam". Istnieje bowiem społeczna konwencja, iż taka odpowiedź oznacza, że albo naprawdę nie mam tych pieniędzy, albo też nie chcę pomagać ci w nabyciu wódki lub boję się, iż pieniędzy tych już bym więcej nie zobaczył.

Warto jednak przełamywać takie konwencje w kierunku jednoznacznej prawdomówności. Opowiadał mi znajomy, pełen dumy ze swojej żony, że przywożąc zza granicy -- w czasach PRL -- jakieś trefne książki, postanowiła mówić wyłącznie prawdę. Czuła bowiem coś niedobrego w rozpowszechnionej u nas konwencji, znanej i podróżnym, i celnikom, że "nie mam" na pytanie o przywiezione książki może również oznaczać: "nawet jeżeli mam, to wolałbym, żeby mi ich pan nie konfiskował". Kiedy więc celnik zapytał ją o książki, odpowiedziała zgodnie z prawdą. Celnik zapytał następnie o tytuły. Kiedy je wyliczyła, celnik jakby nigdy nic zakończył odprawę.

Osobiście czuję słabość do takiej prawdomówności, nawet gdyby miała się zakończyć konfiskatą książek. Jeśli bowiem skonfiskowano mi książki, mimo że użyłem owego konwencjonalnego dwuznacznika, znaczy to tylko tyle, że celnik mnie jednak przechytrzył. Wymowa konfiskaty jest znacznie większa, jeśli ja nie próbowałem przechytrzyć celnika, bo prawo do posiadania tych książek uważam za coś oczywistego.

Druga sytuacja, w której wolno mi sięgać po materialną nieprawdę, dotyczy obrony przed agresją, jaka jest dokonywana na mnie lub na kimś innym. Jednak nawet wówczas słuszniej jest niekiedy trzymać się po prostu prawdomówności. Rzecz jasna, nie w sytuacji, kiedy złoczyńcy ścigają człowieka i pytają mnie, którędy on uciekał. Ale na przykład w przedstawionym przez Panią przypadku być może najprościej byłoby spokojnie i możliwie z życzliwością wyjaśnić sąsiadce, że jej pytania dotyczą sprawy dla Pani bolesnej, ale że wolałaby Pani spraw swojej rodziny nie wynosić na zewnątrz. Dopiero jeśli Pani nie widzi innego wyjścia przed cudzym wścibstwem, wolno użyć materialnej nieprawdy, czyli -- jak to nazywa najwybitniejszy u nas znawca tego zagadnienia, ks. Tadeusz Ślipko, autor książki pt. Zagadnienie godziwej obrony sekretu oraz szeregu artykułów na ten temat -- "mowy defensywnej".

 

EKSKOMUNIKA

 

Kto tego nie doświadczył, nie zrozumie, jaki to ciężar, że zła, jakie się uczyniło, w żaden sposób nie da się już naprawić. Jak złym cieniem moje życie zawsze będzie naznaczone wyrzutem sumienia, że nie pozwoliłam urodzić się mojemu dziecku. Tak, byłam u spowiedzi, uzyskałam rozgrzeszenie, przyniosło mi to wielką ulgę. Nigdy w życiu nie ceniłam sobie bardziej spowiedzi niż wtedy. List ten piszę w wielkim przerażeniu, jakie na mnie spadło niedawno. Dowiedziałam się właśnie, że za ten grzech automatycznie spada na człowieka ekskomunika. Ogarnęła mnie panika. Czy to możliwe, że ksiądz, przed którym się wyspowiadałam, o ekskomunice nie wiedział? Nic mi o tym nie wspomniał. Zaczynam się lękać, że może otrzymałam rozgrzeszenie bezprawnie i nieważnie. Mam nadzieję, że nie. Ale nie wiem. Jeśli jestem w ekskomunice, to co to znaczy i jak się od niej uwolnić. Co mam zrobić, żeby już naprawdę pojednać się z Bogiem i Kościołem?

Z góry chcę Panią uspokoić, że w otrzymanym rozgrzeszeniu zawarte było również zwolnienie od ekskomuniki. Ale wykorzystajmy może okazję, że stanął przed Panią ten problem, i spróbujmy wyjaśnić, na czym polega ta kara kościelna i jaki jest jej cel. Najważniejszego pytania: "Co dobrego da się zrobić z tymi wyrzutami sumienia, które nie znikają mimo otrzymanego rozgrzeszenia?" -- nie będę tu poruszał, bo omawiałem je w liście pt. "Czy ten grzech może być odpuszczony?", wydrukowanym w książce Szukającym drogi.

Jeśli idzie o ekskomunikę, pierwsze jej przykłady znajdziemy już w Nowym Testamencie. Mianowicie Apostoł Paweł zażądał od Koryntian, ażeby przestali tolerować w swojej wspólnocie kazirodczy związek jakiegoś chrześcijanina z własną macochą: "Przeto wy, zebrawszy się razem w imię Pana naszego Jezusa, w łączności z duchem moim i z mocą Pana naszego Jezusa, wydajcie takiego szatanowi na zatracenie ciała, lecz ku ratunkowi jego ducha w dzień Pana Jezusa" (1 Kor 5,4n). Podobny środek zastosował Apostoł wobec niejakiego Hymenajosa i Aleksandra, którzy usiłowali zmieniać po swojemu naukę wiary: "przekazałem ich szatanowi, ażeby się oduczyli bluźnić" (1 Tm 1,20).

Z obu tekstów jasno wynika, że ekskomunika nie jest wykluczeniem z Kościoła. Takiej kary Kościół nie ośmiela się stosować nigdy. Zarówno kazirodca, jak wspomniani dwaj heretycy otrzymali zapewne zakaz przystępowania do Komunii świętej, a może nawet zakazano im wstępu na zgromadzenie liturgiczne. Jednak w obu przypadkach karę tę zastosowano w celu odzyskania tych ludzi jako prawdziwych braci w wierze. Zatem ekskomunika, do której się uciekł Apostoł Paweł, była karą poprawczą, której celem było duchowe uratowanie kazirodcy oraz przywołanie Hymenajosa i Aleksandra do opamiętania i powrotu do wiary Kościoła. Jeśli któryś z nich rzeczywiście się opamiętał, zapewne od razu i ku radości wszystkich został ponownie dopuszczony do pełnego uczestnictwa we wspólnocie Kościoła.

Człowiek z zewnątrz skłonny byłby widzieć w ekskomunice środek do zachowania moralnej i doktrynalnej dyscypliny w Kościele. Zauważmy, że Apostoł Paweł w ogóle nie sięga po te kategorie. Dla niego jest oczywiste, że Kościół daje dostęp do źródeł życia wiecznego, z chwilą więc niedopuszczenia do tych źródeł człowiek wraca pod władzę szatana. Jak pamiętamy, sam Pan Jezus nazywał szatana księciem tego świata. Pawłowi chodzi o uratowanie błądzących. Dotychczas wprawdzie korzystali oni ze źródeł łaski Bożej, ale ich postępowanie dowodzi, że czynili to w sposób jałowy, a może nawet świętokradczy. Lepiej zatem nie dopuścić ich do tych źródeł w ogóle, niż gdyby mieli nadal korzystać z nich w ten sposób. Zwłaszcza że może to im pomóc do opamiętania.

Bardzo wcześnie rozszerzono w Kościele zasięg ekskomuniki. Mianowicie zaczęto ją traktować nie tylko jako karę poprawczą, ale również jako ekspiacyjną i pokutną. Polegało to na tym, że samo pragnienie pojednania z Bogiem nie wystarczyło już do uwolnienia od ekskomuniki, ale wyłączenie od sakramentów oraz inne związane z ekskomuniką prywacje przeciągano na jakiś czas po nawróceniu, zazwyczaj aż na kilka lat. W ten sposób chciano się zabezpieczyć przed nawróceniami pozornymi i czysto formalnymi. "Lepiej żeby tacy ludzie zostali odsunięci -- wyjaśnia Orygenes około 230 roku -- bo może dopiero wówczas objawi im się w odpowiedni sposób nauka Boża i poczują wreszcie przesyt zła oraz zdołają się przerazić tym brudem, w którym teraz znajdują przyjemność. Nie powinno się dawać psom tego, co święte, ani pereł rzucać przed wieprze. Dzięki temu ludzie ci po nawróceniu już nie upadną ani nie będą walczyli przeciwko tym, którzy głoszą im słowo Boże" (O zasadach 3,1,17).

Otóż dokonanie sztucznego poronienia było karane w Kościele ekskomuniką szczególnie długotrwałą. Pisałem o tym w numerze z lipca 1982 miesięcznika W drodze, w odcinku pt. "Dawni chrześcijanie wobec zabijania płodu" (przedruk w książce Pytania nieobojętne). Praktyka taka sprzyjała zapewne rozumieniu, że jest to grzech tak straszny, iż nawet porównać się go nie da z wielu innymi grzechami, skądinąd nawet też ciężkimi.

Na czym w dzisiejszym Kościele polega ekskomunika za ten grzech? Otóż dzisiaj Kościół stosuje ekskomunikę wyłącznie jako karę poprawczą, nigdy jako ekspiacyjną i pokutną. Oznacza to, że wystarczy, jeśli grzesznik wyraża pragnienie pojednania się z Bogiem i ubiega się o sakramentalne rozgrzeszenie, ażeby mógł uzyskać zwolnienie z ekskomuniki. Niestety, wiąże się to z ryzykiem, że niektórzy ludzie, którzy obarczyli swoje sumienie tym strasznym grzechem, będą prosić o pojednanie z Bogiem i Kościołem w sposób nierzetelny, nie zrozumiawszy dostatecznie wielkości swego grzechu, nie przemienieni jeszcze należycie skruchą ani wewnętrzną wiedzą, że nigdy już nie przyłożą nawet palca do niszczenia poczętego życia ludzkiego. Kościół jednak wychodzi dzisiaj z założenia, że lepiej podjąć to ryzyko, aniżeli wielu innych ludzi, już naprawdę nawróconych, trzymać z dala od sakramentów świętych.

Szczegółowo rzecz biorąc, ekskomunika polega na wyłączeniu od sakramentów oraz od wszelkich czynnych funkcji w Kościele. Człowiekowi ekskomunikowanemu nie wolno na przykład być chrzestnym rodzicem ani świadkiem bierzmowania, nie wolno czytać, śpiewać ani grać podczas odprawiania liturgii, nie wolno uczestniczyć w oficjalnym nauczaniu Kościoła (np. prowadzić katechezy), itp. W przypadku popełnienia grzechu ciężkiego, który nie pociąga za sobą ekskomuniki, do sakramentów zabrania przystąpić chrześcijaninowi jego sumienie. Natomiast wyłączenie od sakramentów w stosunku do człowieka ekskomunikowanego staje się faktem publicznym i może zdarzyć się sytuacja, że powinno być publicznie egzekwowane.

Warto jeszcze dopowiedzieć, że ekskomunice za zrealizowany zamach na życie poczętego dziecka podlegają wszyscy, którzy czynnie i bezpośrednio się do niego przyczynili: nie tylko ginekolog (czy ktoś inny), który bezpośrednio zabijał, ale również jego pomocnicy, ponadto -- rzecz jasna -- matka dziecka oraz ojciec, jeśli ją do tego namawiał lub nawet przymuszał, oraz inni aktywni i bezpośredni współsprawcy tej aborcji.

Idea ekskomuniki jest w tym przypadku jasna. Kościołowi chodzi o to, ażeby wierni zrozumieli wreszcie, że zabójstwo poczętego dziecka nie jest grzechem podobnym do innych grzechów ciężkich. Jeżeli nawet w przypadku innych grzechów ciężkich niestosowna i obraźliwa wobec Boga jest postawa: "wiem, że to grzech, ale ja się wyspowiadam i wszystko będzie w porządku" -- to w przypadku tego grzechu postawa taka jest straszliwym wręcz naigrawaniem się z Bożego miłosierdzia i ociera się o grzech przeciw Duchowi Świętemu.

 

DZIECI NIEŚLUBNE

 

Niepokoją mnie wypowiedzi Pisma Świętego przeciwko dzieciom nieślubnym: "Nie wejdzie syn nieprawego łoża do zgromadzenia Pana, nawet w dziesiątym pokoleniu nie wejdzie do zgromadzenia Pana" (Pwt 23,3). "A rozplenione mnóstwo bezbożnych nie odniesie korzyści, z cudzołożnych odrośli wyrosłe -- nie zapuści korzeni głęboko ani nie założy podwaliny niezawodnej. Jeśli nawet do czasu rozwinie gałęzie -- wstrząśnie nimi wiatr, bo słabo utwierdzone, i wyrwie z korzeniami wichura. Połamią się nierozwinięte gałęzie, a owoc ich bezużyteczny, niedojrzały do jedzenia i do niczego niezdatny. Bo dzieci zrodzone z nieprawego pożycia, przy osądzeniu rodziców, świadczą o ich przewrotności" (Mdr 4,3-6). Temat ten boli mnie osobiście, dlatego przytaczam tyle tekstów. Oto jeszcze cytaty z Księgi Syracha: "Dzieci cudzołożnicy nie zapuszczą korzeni, gałązki te pozbawione będą owocu... Potomkowie bezbożnych nie wypuszczą latorośli, bo ich nieczyste korzenie są na urwistej skale" (23,25; 40,15). Na pewno różni ludzie znajdowali w tych tekstach religijne upoważnienie do dyskryminowania dzieci nieślubnych. A to jest straszne, bo cóż biedne dziecko jest winne temu, że nie urodziło się w normalnej rodzinie?

Zwłaszcza że -- pozwolę sobie pociągnąć Pańską myśl -- już sam brak ojca dyskryminuje takie dziecko dotkliwie, nawet jeśli otoczone jest ono w swoim domu i środowisku pełną miłością i akceptacją.

Zacznijmy naszą refleksję od próby uświadomienia sobie, jak ciężko przeżywa dziecko wszelkie odrzucenie lub napiętnowanie. Przypomnijmy sobie nasze własne dzieciństwo. Przecież nawet jeśli ktoś był w dzieciństwie cały zanurzony w miłości, jaką mu okazywali rodzice i różni ludzie bliscy i dalecy, zazwyczaj bardzo intensywnie pamięta różne przeżyte wówczas gorycze. Dla jednego prawdziwym dramatem było to, że nie dorównywał wzrostem swoim rówieśnikom, drugi ciężko przeżywał drwiny innych dzieci ze swojego imienia, z jakiegoś szczegółu swojej urody, z takiej czy innej swojej odmienności. Mam teraz na myśli tylko takie dramaty, które w dzieciństwie są zapewne nieuchronne, dramaty przeżywane również przez dziecko, któremu dom i całe dorosłe otoczenie zapewnia pełne poczucie bezpieczeństwa i bycia kochanym.

Pamiętając o tych dramatach, nawet nie umiem sobie wyobrazić, co musi przeżywać dziecko, które czuje się odrzucone przez swoich najbliższych albo przez ludzi cieszących się szczególnym autorytetem w jego otoczeniu. Jeden tylko Bóg wie, jakie bezmiary dziecięcej krzywdy spowodowały takie słowa, jak "znajda", "bękart", "podrzutek". Musiały one ranić boleśniej niż kamień, a przecież dziecko było nimi piętnowane nie tylko przez swoich rówieśników, ale również przez dorosłych, najbliższych zazwyczaj nie wyłączając. Podobno w niektórych parafiach zdarzało się nawet, że na chrzcie z reguły nadawano dzieciom nieślubnym jakieś imiona ośmieszające. Proboszczowie, którzy to czynili, i wszyscy, którzy to aprobowali, sądzili zapewne, że takie potępienie grzechu cudzołóstwa podoba się Bogu. Nie zauważali tylko ciężkiej krzywdy, jaka w ten sposób była zadawana niewinnemu i bezbronnemu dziecku.

O ileż bliżej Ewangelii był św. Augustyn, który tak mówił: "Skoro rodzicom tych dzieci nie zaszkodzi ich niegodziwość, jeśli tylko poprawią się i nawrócą do Boga, tym bardziej nie zaszkodzi ona dzieciom, jeśli będą żyły sprawiedliwie" (Objaśnienie dosłowne Księgi Rodzaju, 10,13,23 -- PL 34,418). A z pewnością nie da się posądzić św. Augustyna o bagatelizowanie grzechu cudzołóstwa. Starał się on tylko nie zapominać o zasadzie odpowiedzialności indywidualnej za grzechy, która została wyraźnie sformułowana już w Księdze Ezechiela: "Syn nie ponosi odpowiedzialności za winę swego ojca, ani ojciec za winę swego syna. Sprawiedliwość sprawiedliwego jemu zostanie przypisana, występek zaś występnego na niego spadnie" (18 20).

W tym samym duchu wypowiada się ostatni sobór, który upomina się między innymi o "dziecko z nieprawego związku cierpiące niezasłużenie za grzech przez siebie nie popełniony" (KDK 27). I niewątpliwie w każdym pokoleniu Kościoła było wielu chrześcijan, którzy głęboko to rozumieli. Przypomina mi się na przykład piękna opowieść o jednym z Ojców pustyni, niejakim ojcu Ammonasie: "Gdy został biskupem, przyprowadzili doń dziewczynę ciężarną i rzekli doń: Taki a taki dopuścił się tego złego czynu, ukarz ich oboje! -- On natomiast przeżegnał jej łono i kazał dać jej sześć par prześcieradeł i rzekł: Oby tak się nie zdarzyło, że gdy porodzi, a ona lub dziecko umarłoby, i nie byłoby na pogrzeb. -- Mówią ci, co ją oskarżali: Czemuż to uczyniłeś? Ukarz ją! -- On zaś mówi im: Baczcie, bracia, ona [przy połogu] może umrzeć. Czy więc wolno mi to jej uczynić? -- I odesłał ją i nie odważył się starzec osądzić kogokolwiek".

Na ogół nie docenia się motywów ekonomicznych i społecznych, które znacznie więcej przyczyniały się do dyskryminowania dzieci nieślubnych aniżeli względy religijne. Ale może najpierw powiedzmy dwa słowa na temat zasad ogólnych, którymi kierował się Kościół w swoim stosunku do tych dzieci. Otóż nie zapominając o ciężkich krzywdach, jakie również w Kościele spotykały dzieci nieślubne -- z dumą możemy stwierdzić, że w zakresie tego, co najważniejsze, cieszyły się one pełnym równouprawnieniem. Mianowicie otrzymywały one w Kościele pełny dostęp do środków zbawienia. Na takich samych zasadach jak wszystkie inne dzieci dopuszczano je do chrztu oraz do następnych sakramentów, nie utrudniano im ślubu kościelnego. W ciągu całego istnienia Kościoła nie widać tendencji do stworzenia z ludzi nieprawego łoża kasty pariasów, zepchniętych na margines społeczności wierzących.

Raczej obserwuje się tendencje przeciwne. I tak choćby dziecko urodziło się nazajutrz po ślubie swoich rodziców, prawo kanoniczne traktowało je jako dziecko ślubne. Prawo kanoniczne przewidywało ponadto kilka możliwości legitymizacji ex post dziecka nieślubnego, przede wszystkim przez ślub rodziców, nawet jeśli pobrali się oni wiele lat po jego urodzeniu.

Właśnie na tym przykładzie można wyraźnie zobaczyć, jak istotnie do dyskryminowania dzieci nieślubnych przyczyniały się względy czysto ekonomiczne i społeczne. Wspomniany liberalizm prawa kanonicznego musiał mocno nie podobać się szlachcie polskiej, skoro sejm warszawski z roku 1578 wydał następującą rygorystyczną konstytucję: "Iż się po części tego trafia, że niektórzy mieszkają przeciw Panu Bogu nie z żonami, lecz z nałożnicami, które potym za żony sobie biorą, ustanawiamy, aby od takowych żon, które nałożnicami były, dzieci albo potomstwo ich w żadnych dobrach nie dziedziczyły, ani żadnej prerogatywy szlacheckiej nie miały".

Przez konstytucję tę prawo polskie aż do roku 1768 było w bezpośredniej niezgodzie z obowiązującym wówczas w Kościele dekretem papieża Aleksandra III z roku 1172, który postanawiał, iż "tak wielka jest godność małżeństwa, że ci, którzy się urodzili przedtem, po jego zawarciu mają być traktowani jako urodzeni z prawego łoża".

W przypadku konstytucji z roku 1578 mamy do czynienia z kastowymi przesłankami dyskryminacji dzieci nieślubnych, podobnymi do tych, jakie formułuje Bhagawadgita (I 40-43). Natomiast w klasach niższych dziecko nieślubne stawało się wielką zawadą ze względów przede wszystkim ekonomicznych. Nieślubny wnuk istotnie obniżał albo nawet unicestwiał matrymonialną atrakcyjność córki, która go urodziła jako panna. Nieślubny pasierb stawał się konkurentem do spadku dla swojego przyrodniego rodzeństwa. Jak nieprzejednana bywała niechęć wobec dzieci nieślubnych, niech świadczy fakt, że nauczyciele Kościoła czuli się w obowiązku przypominać, iż samo prawo natury nakłada na rodziców powinność troski o swoje nieślubne dzieci (por. św. Tomasz, 4 Sent. d.41 a.3 q.2).

W jednym punkcie prawo kościelne dyskryminowało ludzi urodzonych z nieprawego łoża i było tak niemal do naszych dni. Mianowicie nie wolno im było udzielić święceń kapłańskich ani przyjąć ich do zakonu. Prawo wychodziło tu ze starotestamentalnej przesłanki, że ofiary składane Bogu powinny być "bez skazy". W oparciu o tę przesłankę nie udzielano święceń kapłańskich również ludziom "o rzucającej się w oczy szpetocie ciała" oraz kastratom. Duch ewangeliczny potrafił jednak częściowo usuwać tę dyskryminację, mianowicie poprzez instytucję dyspensy. W rezultacie nieślubne pochodzenie nie przekreślało nawet możliwości kanonizacji. Wśród świętych dominikańskich na przykład był dzieckiem nieślubnym św. Marcin de Porres, a na ołtarze wyniósł go papież Grzegorz XVI, znany przecież z postawy rygorystycznie konserwatywnej.

Dobrze, dobrze -- można na te moje wywody odpowiedzieć -- ale co zrobić z wypowiedziami Pisma Świętego na temat dzieci nieślubnych? Odpowiedź jest bardzo prosta: Należy przyjąć je z największym szacunkiem jako słowo Boże. Toteż na samym początku trzeba -- po pierwsze -- dobrze przypatrzeć się bezpośredniemu sensowi tych wypowiedzi; po drugie, nie traktować ich jako wypowiedzi izolowane, ale zobaczyć je w świetle całego Pisma Świętego, a zwłaszcza w świetle Ewangelii.

Cytuje Pan w swoim liście wypowiedź z Księgi Powtórzonego Prawa. W staropolskim tłumaczeniu księdza Wujka zdanie to brzmi inaczej: "Nie wnijdzie mamzer, to jest z nierządnicy urodzony, do zgromadzenia Pańskiego, aż do dziesiątego pokolenia" (Pwt 23,2). Tak właśnie oddał to zdanie św. Hieronim w swojej Wulgacie, czyli łacińskim przekładzie Biblii, sporządzonym na przełomie IV i V wieku. W swojej skrupulatności, ilekroć natrafiał on w Biblii hebrajskiej na słowo, którego znaczenia nie był pewien, pozostawiał je bez tłumaczenia. W tym przypadku św. Hieronim przejmuje znaczenie wyrazu "mamzer" z Septuaginty, czcigodnego tłumaczenia Biblii na język grecki z II wieku przed Chrystusem, ale zarazem decyduje się pozostawić w tekście oryginalny wyraz hebrajski.

Jak widzimy, przekład Biblii Tynieckiej fatalnie poszerza w tym zdaniu znaczenie wyrazu "mamzer". Wyraz ten wskazuje nie tyle na człowieka nieprawego łoża, co raczej na kogoś urodzonego z prostytutki. Ktoś na to powie: Niewielka to różnica, tyle tylko, że dyskryminacja dotyczyła znacznie mniejszej liczby osób. Otóż nie wykluczałbym, że chodzi tu o ten typ prawa, którego nie zna nasza epoka, a którego jest pełno w starożytnych kodeksach prawnych: prawa, co nie tyle rozstrzygało na temat konkretnych ludzkich sytuacji, ale skutecznie ustanawiało zakaz, którego nikt nie przekraczał. Przykładem takiego prawa są postanowienia starożytnego Kościoła, iż kobiecie, która odważy się zabić własny płód, należy odmówić Komunii nawet na łożu śmierci. Przyszedł jednak moment, kiedy prawo to okazało się nieskuteczne i niektóre chrześcijanki zaczęły dopuszczać się tego strasznego czynu. Wówczas prawo kościelne złagodziło pierwotny rygor i ustanowiło jako pokutę za ten grzech dziesięcioletnie odsunięcie od Komunii. Otóż wydaje się, że prawo zawarte w Pwt 23,3 skutecznie odstraszało społeczność żydowską od jakiejkolwiek zgody na prostytucję. Chociaż starożytni Żydzi spotykali się z tym zjawiskiem u narodów sąsiednich, to jednak uważali je za coś tak bardzo przeklętego, iż prostytutek wśród nich w ogóle nie było.

Cytuje Pan ponadto niechętne dzieciom nieślubnym teksty ksiąg mądrościowych, czyli chronologicznie ostatnich ksiąg Starego Testamentu. Otóż jeśli uważnie się w nie wczytamy, znajdziemy w nich prawdziwe, nieprzemijalne skarby. Zwróćmy uwagę na trzy prawdy najważniejsze, jakie w tych wypowiedziach są nam przekazywane.

Po pierwsze, mądrość ostatniej epoki Starego Testamentu wyraźnie sformułowała postulat, że nawet w małżeństwie nie godzi się, aby nasze dzieci były poczynane z naszej nie uporządkowanej namiętności. "A teraz, Panie -- modlił się Tobiasz w noc poślubną -- Ty wiesz, że nie dla namiętności biorę siostrę moją za żonę, ale tylko dla miłości potomstwa, w którym by było błogosławione imię Twoje na wieki wieków" (Tb 8,7). W tej perspektywie rozumiało się samo przez się, że dzieci poczęte poza łożem małżeńskim zostały poczęte z nie uporządkowanej namiętności. Na jednostronność tej perspektywy zwrócę uwagę w ostatnich zdaniach tego listu, teraz spróbujmy zauważyć to, co w niej jest słuszne. W moim odczuciu jest coś wielkiego w intuicji, którą zapisał pisarz żydowski współczesny Apostołom, Józef Flawiusz: "Wasze dzieci będą miały dusze wolne i sposobne do cnoty tylko wówczas, gdy nie narodzą się z małżeństw haniebnych ani ze związku skojarzonego przez niewolniczą namiętność" (Dawne dzieje Izraela 4,8,23). Rzecz jasna, Flawiusz to nie jest Pismo Święte, trudno jednak nie uznać, że ta właśnie myśl Józefa Flawiusza jest głęboko przeniknięta duchem Biblii.

Po wtóre, cytowane przez Pana cierpkie uwagi na temat dzieci nieślubnych stanowią integralną część idei, często powtarzanej w księgach mądrościowych Pisma Świętego, że grzesznicy wydają na świat potomstwo duchowo marne:

 
Przez jednego mądrego miasto się zaludnia,
a pokolenie żyjących bez Prawa zmarnieje. (...)
Potomstwo grzeszników jest potomstwem obmierzłym,
i to, co żyje razem w domach bezbożników.
Dziedzictwo dzieci grzeszników pójdzie na zatracenie,
a hańba stale idzie razem z ich nasieniem.
Dzieci czynić będą zarzuty bezbożnemu ojcu,
że przez niego są w pogardzie. (Syr 16,4; 41,5-7)
 

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że myśl zawarta w tych wypowiedziach jest sprzeczna z prawdą, że "syn nie ponosi odpowiedzialności za winę swojego ojca" (Ez 18,20). Nie zapominajmy jednak, że są to cytaty biblijne i trzeba w nich szukać nie tyle suchej informacji, co egzystencjalnego wezwania. W przekładzie na naszą mentalność zawarte w nich wezwanie brzmi następująco: "Jeśli nie rozumiesz innych powodów, dla których powinieneś żyć według Bożych przykazań, to zacznij takie życie przynajmniej przez wzgląd na twoje dzieci; przecież, czyniąc zło, ty zarażasz swoje dzieci duchową śmiercią!"

Otóż bardzo by nam się przydało więcej pamiętać o tym aspekcie miłości rodzicielskiej. To prawda, że każdy z nas będzie odpowiadał za swoją winę. Ale z drugiej strony, ja swoim grzesznym życiem mogę nawet własne dzieci doprowadzić do winy. Poniosą one wówczas odpowiedzialność nie za moje winy, tylko za swoje, ale to ja byłem ich gorszycielem.

Wreszcie trzecią prawdą, którą przekazują cierpkie dla dzieci nieślubnych teksty mądrościowe, jest wielkie ówczesne odkrycie, że bezdzietność, jeśli przyjmujemy ją po Bożemu, nie jest przekleństwem. Proszę się dokładnie wczytać we fragment Księgi Mądrości 3,13-4,6, a przyzna mi Pan rację, że zdania należące do tego fragmentu, które Pan cytuje w swoim liście, wyrwał Pan z kontekstu.

Te trzy prawdy są nieprzemijalne i po dziś dzień nie możemy powiedzieć, że rozumiemy je i wypełniamy do końca. Owszem, w omawianych tu tekstach ksiąg mądrościowych nie zauważono jeszcze, że również dziecko nieślubne jest niepowtarzalną osobą, na równi z wszystkimi ludźmi wezwaną do życia wiecznego i zdolną do przyjmowania łaski Bożej. Nie zdano sobie też jeszcze sprawy z tego, że potępianiem grzechu rodziców można niesprawiedliwie dotknąć niewinne dzieci, że krzywdy w ten sposób popełnione mogą być niewyobrażalnie wielkie. Ale nie zapominajmy o tym, że księgi te zostały napisane w czasach przedchrystusowych, kiedy objawienie Boże nie było jeszcze dopełnione.

 

CZUJĘ SIĘ GORZEJ NIŻ KALEKA"

 

Ksiądz będzie umiał mi doradzić albo nie, ale przynajmniej mi nie dokopie. I tylko dlatego odważam się napisać ten list. Mam dwadzieścia pięć lat. Główny problem mojego życia to niezgodność płci odczuwanej z płcią biologiczną. Wciąż rozpoznają w sobie kobietę, z całą tą dla mnie przeklętą kobiecą subtelnością, skłonnością do marzeń, doznawaniem satysfakcji z wykonywania prac typowo kobiecych. Do dziewczyn nie mam żadnego pościgu, a chociaż (jak sądzę) mógłbym mieć dzieci jako mężczyzna, to marząc o posiadaniu rodziny zawsze widzę siebie w roli matki. Z tego powodu muszę wykluczyć małżeństwo z moich planów życiowych, bo tylko unieszczęśliwiłbym żonę, a sam stałbym się jeszcze bardziej nieszczęśliwy. Nieszczęśliwy jestem strasznie, czuję się gorzej niż kaleka. Pamiętam, że miałem wielki żal do rodziców, że nie przeszkadzali mi, kiedy bawiłem się lalkami, a nawet sami ubierali mnie na kolorowo i kazali mi nosić długie włosy. Dzisiaj sądzę, że moje żale nie były całkiem słuszne. Rodzice może przyczynili się trochę do utrwalenia tej mojej nieszczęsnej skłonności, ale jej chyba nie wytworzyli. Po prostu taki się urodziłem. To ostatnie zdanie brzmi tak zwyczajnie, ale Ksiądz nigdy nie zrozumie, ile rozpaczy, ile wstrętu do siebie i do takiego życia zawiera się w tym zwyczajnym zdaniu: "Po prostu taki się urodziłem".

Mimo to wszystko nie jestem homoseksualistą. Myślę, że zawdzięczam to temu, że jeszcze jako uczeń technikum przejąłem się bardzo wypowiedzią na temat homoseksualizmu z pierwszego rozdziału Listu do Rzymian. Ale właśnie tutaj zaczyna się problem, z którym zwracam się do Księdza. Mianowicie od dawna jest we mnie nieprzeparta potrzeba posiadania przyjaciela. Nie wielu przyjaciół, ale jednego. I zawsze takiego przyjaciela sobie znajduję. Nie ma między nami niczego nieczystego. Kolejni przyjaciele nie domyślają się chyba moich skłonności. Kiedy patrzę wstecz, widzę, że wybierałem sobie na przyjaciół typy zdecydowanie męskie. Nie jestem zaborczy, łatwo godzę się na to, żeby przyjaźń była głównie jednostronna. Wystarcza mi to, że wolno mi wpadać często do domu przyjaciela, w czymś usłużyć itp. Dla siebie oczekuję tylko tyle, że jestem aprobowany i nie bierze się mnie za natręta. Nie przeszkadzało mi, kiedy obecny mój przyjaciel chodził z dziewczyną, brał ślub i cieszył na mające się urodzić dziecko. Jakoś cieszyłem się nawet razem z nim. Wątpliwości ogarniają mnie dopiero wtedy, kiedy porównam jego przyjaźń małżeńską oraz moją przyjaźń do niego. Przecież ta moja przyjaźń jest kompletnie jałowa i do niczego nie prowadzi! Jeszcze jeden powód, żeby czuć wstręt do siebie i do moich psychicznych poplątań. Czy zdaniem Księdza takie zaspokajanie potrzeby przyjaźni da się usprawiedliwić?

Kiedy po otrzymaniu Pańskiego listu zacząłem -- jak to się mówi -- obczytywać się w temacie, szybko zrozumiałem, że w pierwszym rzędzie powinienem Panu pogratulować. To jednak wielki dar Boży, że ze swoim problemem chce się Pan zmagać w duchu i w świetle wiary.

Bo główny ton dzisiejszego myślenia i poradnictwa na temat homoseksualizmu jest niepokojąco pogański. Przymiotnika "pogański" używam tu w sensie dosłownym, a przez pogaństwo rozumiem postawę wyniesienia do rzędu wartości najwyższej czegoś, co nie jest Bogiem. Otóż wielu ludzi, którzy wypowiadają się dziś na temat homoseksualizmu, czyni to w postawie padnięcia na twarz przed bożkiem, któremu na imię potrzeba seksualna. Ludziom tym nie może pomieścić się w głowie, że człowiek o skłonnościach homoseksualnych mógłby odmówić składania ofiar temu bożkowi. Toteż bardzo trudno im wytłumaczyć, że naszą wolność urzeczywistniamy nie poprzez kłanianie się bożkom, ale wręcz odwrotnie: człowiekiem wolnym jest ten, kto jest panem swoich potrzeb i nie pozwoli się zdeterminować przez potrzeby moralnie nie uporządkowane.

Zatem proszę nie wierzyć swoim odczuciom, jakoby był Pan cały pogrążony w ciemnościach. Jest w Pańskim życiu moment niezwykle jasny. Mam na myśli to, że może Pan sobie uczciwie powiedzieć: "Mimo to wszystko nie jestem homoseksualistą". Oby tylko udało się Panu w tej postawie trwać i napełniać ją coraz większym sensem.

Wiara pomoże Panu przezwyciężyć największą ciemność, jaką dostrzegam w obecnej Pana sytuacji. Ten wstręt, jaki Pan odczuwa do samego siebie, to naprawdę coś ciemnego i niedobrego, co może Pana zniszczyć. Proszę sobie pomyśleć: Pan Jezus oddał swoje życie nie tylko za nas wszystkich, ale za każdego z nas. Każdy z nas, dosłownie każdy, jest Mu niewyobrażalnie drogi. Czy godzi się więc żywić wstręt do kogoś, kto jest bardzo drogi samemu Bogu? Naprawdę nie wolno chrześcijaninowi brzydzić się samym sobą. Wolno nam, a nawet trzeba, brzydzić się naszymi grzechami, bo i Bóg się nimi brzydzi. Byleby to tylko było twórcze, byleby przyczyniało się do naszego oczyszczenia. Ale sobą samym nie wolno mi się brzydzić. Jestem przecież stworzeniem Bożym, i to aż tak ukochanym, że Syn Boży poszedł za mnie na krzyż.

Za swoją złą skłonność winy Pan nie ponosi. Jest to niewątpliwie skłonność zła, tak jak złą skłonnością jest nie uporządkowany pociąg do alkoholu czy odczuwanie pokus sadystycznych -- nawet jeśli człowiek nie sprowadzał na siebie tych skłonności. Z faktu jednak, że jest to skłonność zła, wynika tylko tyle, że trzeba ją trzymać w ryzach, nie wynika natomiast, żeby wolno było Panu z jej powodu brzydzić się samym sobą. Dotyczy to również tych osób, które taką skłonność sprowadziły na siebie swoimi grzechami -- jeśli tylko chcą zaprzestać grzechów i podjąć nowe życie.

Proszę sobie przypomnieć, że kiedy Pan Jezus mówi o ludziach takich jak Pan, w Jego słowach nie ma ani cienia pogardy: "Są niezdatni do małżeństwa, którzy z łona matki takimi się urodzili. I są niezdatni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili" (Mt 19,12). Bez obawy błędu można powiedzieć jeszcze i to: Zna Bóg szczególny trud takiej sytuacji życiowej i będzie pamiętał krzywdę tych, których ludzie uczynili "niezdatnymi do małżeństwa".

Zapewne słusznie wycofał się Pan ze swoich pretensji do rodziców. Ale niestety jest faktem, że niekiedy właśnie rodzice ponoszą główną winę za ukształtowanie w swoim dziecku tendencji homoseksualnych. Grzechem zaś, który wręcz o pomstę woła do nieba, jest to, co się nazywa demoralizowaniem nieletnich. Zaprawdę, pamięta Bóg krzywdy tych, których ludzie uczynili "niezdatnymi do małżeństwa".

W przytoczonym przed chwilą słowie Pana Jezusa na szczególną uwagę zasługuje kontekst, w jakim zostało ono wypowiedziane. Mianowicie głównym tematem tamtej Jego wypowiedzi jest charyzmat celibatu, podjętego dobrowolnie ze względu na Królestwo Boże. Zatem Pańska sytuacja -- podjęta w wierze -- może się przemienić w szansę. Chodzi już nie tylko o to, że stoi Pan przed zadaniem trwania w czystości i dawania w ten sposób świadectwa Panu Jezusowi, iż -- przy Jego pomocy -- w każdej sytuacji Jego przykazania są słuszne i możliwe do zachowania. Chodzi o to, że ten krzyż -- którego, w przeciwieństwie do innych celibatariuszy, Pan sobie nie wybierał -- można przemienić w krzyż życiodajny. Pańska samotność może stać się szansą ułożenia swojego życia całkowicie według programu miłości, otwarcia swojego serca na potrzeby wielu ludzi.

Nie wolno mi podpowiadać, w jaki sposób ma to Pan uczynić. Swoje życie dla innych można realizować głównie poprzez pracę zawodową albo głównie poprzez takie lub inne zaangażowanie pozazawodowe. Naprawdę warto swoją samotność, nawet jeśli jej człowiek nie wybierał, nawet jeśli ją odczuwa jako bardzo ciężki krzyż -- przyjąć jako swoje życiowe powołanie. Ktoś wspaniale przedstawił społeczną rolę samotnych, którzy nie chcą być egoistami: Jeśli rodziny są to jakby cegły składające się na wielką społeczną budowlę, to osoby samotne stanowią jakby zaprawę, która te cegły spaja w jedno.

Ufam, że uda się Panu wypracować taki właśnie styl swojego życia. Przekona się Pan wówczas, że te przyjaźnie, bez których obecnie nie potrafi Pan wyobrazić sobie swojego życia, to jest kiepskie rozwiązanie. Nawet jeśli wolne są one od seksualnych nadużyć, to przecież zawiera je Pan i podtrzymuje z niedobrej potrzeby wejścia w jakiś związek paramałżeński. Poczucie niesmaku, o którym Pan pisze, bardzo dobrze świadczy o Pańskim sumieniu: po prostu jest ono zdrowe i reaguje prawidłowo.

Powtarzam: Najsensowniejszym programem na życie wydaje mi się w Pańskim przypadku nie tylko pogodzenie się ze swoją odmiennością, ale szukanie w niej swojej szansy. Być może właśnie dzięki tej ranie, jaką Pan w sobie nosi, uda się Panu całe swoje życie nastawić na tę miłość, "która nie szuka swego" (1 Kor 13,5).

 

GRZECHY POPEŁNIANE MYŚLĄ

 

Od jakiegoś czasu męczą mnie wyrzuty sumienia z powodu nawet drobnych wykroczeń. Chciałabym często przystępować do Komunii świętej, a wciąż mam jakieś skrupuły. Każda wątpliwość powoduje, że nie przystępuję do Komunii świętej albo przystępuję z wyrzutami sumienia. Najbardziej trapią mnie grzechy (a może to tylko pokusy?) w sferze myśli. Nie umiem rozróżnić, co jest pokusą, a co jest grzechem, co jest grzechem lekkim, a co ciężkim. Czy szukanie uznania w oczach innych jest grzechem? Każdy człowiek potrzebuje uznania ze strony innych, ale gdzie leży granica między słusznym szukaniem dowartościowania a próżnością czy pychą? Nieobce są mi też pokusy zawiści i zazdrości. Zanim zdążę uświadomić sobie, że ta myśl jest grzechem, ona już płynie dalej, a potem zastanawiam się, czy zgrzeszyłam. Bardzo często modlę się, bym była przygotowana na wszystkie pokusy, bym zdążyła odpowiednio wcześnie je odrzucić, ale chyba musiałabym postawić przy sobie strażnika. Kiedyś myślałam, że wystarczy po prostu nie chcieć popełniać grzechów, ale teraz jestem bezsilna. Nie chcę, a wciąż mam wątpliwości co do moich zachowań i myśli. Próbowałam sama sobie tłumaczyć, ale to jest bezcelowe. Częstsze przystępowanie do spowiedzi też nic nie dało. Po kolejnych spowiedziach napinałam swoją uwagę, by nie zgrzeszyć i jeszcze szybciej ogarniały mnie niepokoje.

Najlepszym wejściem okazało się przystępowanie do spowiedzi dwa razy w roku i od razu przyjmowanie Komunii świętej. Wszystkie wątpliwości wtedy odkładałam na bok, a i wyrzuty sumienia gdzieś zniknęły. Moja wiara jednak dużo utraciła, stała się jakaś pusta. Pozostała tęsknota, by kochać Boga z całego serca, no i to uczucie, że nie jestem panem siebie, swoich myśli, że nie umiem żyć tak, jakbym chciała.

Sądzę, że problem Pani leży zupełnie gdzie indziej niż w grzechach popełnianych myślą. Ale właśnie dlatego warto na początku przypomnieć, czego tradycja chrześcijańska uczy na temat grzesznych myśli. Św. Tomasz z Akwinu dzieli je na trzy grupy.

Po pierwsze, zazwyczaj właśnie w naszych myślach zaczyna się zło, jakie później czynimy. Zamiar uczynienia zła dojrzewa czasem w człowieku długo, zło staje się wówczas coraz bardziej pożądane, a człowiek coraz konkretniej widzi możliwość jego zrealizowania. Pismo Święte porównuje ten proces do ciąży: Grzesznik "począł myśl nieprawą, brzemienny jest podstępem i rodzi krzywdę" (Ps 7,15). W ten sposób złe myśli, jakie powzięli przeciwko Józefowi jego bracia, doprowadziły ich do zamachu na jego życie (Rdz 37,18-20) -- i tylko szczególne zrządzenie Opatrzności sprawiło, że dla Józefa skończyło się to "tylko" sprzedaniem do niewoli.

Księga Daniela z wielką psychologiczną prawdziwością przedstawia narastanie grzechu w obu niegodziwych starcach (13,10--14). Początkowo pożądali oni Zuzanny tylko w swojej wyobraźni, w tajemnicy jeden przed drugim. Dopiero po jakimś czasie zorientowali się, że myśli ich są równie bezwstydne. Zamiast zawstydzić się z powodu swojego bezwstydu, bezbożni starcy przestali się wzajemnie krępować i wspólnie obmyślili zasadzkę na niewinną kobietę. Gdy to im się nie udało, bez skrupułów oskarżyli ją fałszywie i wydali na śmierć, byleby ratować swą twarz, której przecież tak naprawdę to już od dawna nie mieli, w jej miejscu nosili bowiem tylko pustą, fałszywą maskę.

Trudno by zliczyć wypowiedzi Pisma Świętego przeciwko ludziom, którzy już zaczęli w swoich myślach przygotowywać się do grzesznych czynów. "Obrzydłe są Panu złe plany" -- powiada król Salomon (Prz 15,26). "Przewrotne myśli oddzielają od Boga" -- wtóruje mu autor Księgi Mądrości (1,3). "Wybaw mnie, Panie -- modli się Psalmista -- od tych, którzy w sercu knują złe zamiary" (Ps 140,3). "Biada tym -- woła prorok Micheasz -- którzy planują nieprawość i obmyślają zło na swych łożach. Gdy świta poranek, wykonują je, bo jest ono w mocy ich rąk" (Mi 2,1). Najbardziej uniwersalnie tę brzemienność naszych ciemności wewnętrznych w złe czyny przedstawił Pan Jezus: "Z wnętrza, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Całe to zło z wnętrza pochodzi i czyni człowieka nieczystym" (Mk 7,21-23).

Rzecz jasna, człowiek może się opamiętać i chociaż zło, na jakie się nastawiał, leżało w jego możliwościach, może pożałować swoich zamiarów i od nich odstąpić. Wielkie to szczęście zatrzymać się, kiedy się już spadało po równi pochyłej. Św. Augustyn porównuje to do hipotetycznej sytuacji w raju: to tak, jak gdyby Ewa zjadła już zakazany owoc i podaje go Adamowi, ale Adam go nie przyjmuje i grzechu Ewy nie dopełnia (De Trinitate 12,12,17).

Przywołuję to Augustynowe porównanie, bo na jego tle łatwiej pokazać gruntowną różnicę między grzesznym zamiarem a pokusą do grzechu. Gdyby Ewa -- która w tym obrazie symbolizuje wnętrze człowieka -- rozpoznała podstęp węża i w ogóle nie sięgała po owoc, również ona wolna byłaby od grzechu. Pokusa bowiem nie brudzi człowieka, brudzi nas dopiero rzeczywiste zwrócenie się ku złu, choćby tylko myślą.

Św. Tomasz wskazuje na dwa inne jeszcze -- oprócz grzesznych zamiarów -- grzechy, jakie popełniamy myślą. Mianowicie swoją myślą człowiek może również zwracać się ku złu, jakiego wcale nie zamierza popełnić czynem (najczęściej dlatego, że nie ma takich możliwości). Ktoś na przykład w swoich sadystycznych marzeniach bierze odwet na bliźnim za swoje rzeczywiste lub rzekome krzywdy. Ktoś inny uwodzi w wyobraźni żonę sąsiada albo jakąś panią z ekranu telewizyjnego. I ludzie tacy rzadko przypomną sobie wówczas ostrzeżenie Pana Jezusa: "Podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa" (Mt 23,27).

Trzeci grzech, jaki człowiek może popełnić myślą, zdarza się nam zapewne najrzadziej. Polega on na przewrotnej kontemplacji swoich dawnych grzechów. Człowiek nie tylko swojego grzechu nie odpokutował ani go nie żałuje, ale uważa go za swój życiowy dorobek i przedmiot dumy lub innej jeszcze satysfakcji. Tutaj warto sobie przypomnieć, co Pismo Święte mówi na temat upodobania grzesznika w swoich grzechach, szyderstw krzywdziciela ze swojej ofiary czy na temat pysznienia się swoimi pożądaniami.

Ale to wszystko -- jak sądzę -- Pani nie dotyczy. Nie wydaje mi się bowiem, żeby problem Pani naprawdę polegał na nieumiejętności odróżnienia grzesznej myśli od pokusy.

Postawiłbym raczej diagnozę następującą: Jest Pani osobą religijnie żarliwą i zaczyna Pani coraz boleśniej dusić się w egocentrycznym przeżywaniu swojej wiary. Z sytuacji tej istnieją dwa wyjścia. Jednego -- tego znacznie gorszego -- już Pani próbowała. Mianowicie próbowała Pani zmniejszyć intensywność swojej wiary. Doświadczane przedtem udręki zniknęły, jakby kto je nożem uciął. Nietrudno to wyjaśnić: Tylko wiara intensywna źle się czuje w egocentrycznym gorsecie, dla wiary mało intensywnej egocentryzm jest postawą zwyczajną. Zatem odzyskała Pani dobre samopoczucie poprzez rezygnację z normalnego rozwoju wiary. Na szczęście zbyt wielka jest w Pani potrzeba wiary żywej, żeby to wyjście mogło Panią zadowolić. Ale ponowne zmobilizowanie się w wierze przyniosło z sobą powrót do dawnych udręk. W tej chwili szuka Pani innego wyjścia, bardziej autentycznego.

Sądzę, że podobne udręki przeżywała zapewne kiedyś Beata Obertyńska, poetka o niezwykłej wręcz głębi religijnej. W każdym razie wśród jej wspaniałych czterowierszy, składających się na Grudki kadzidła, znajduje się również tekst napisany jakby specjalnie dla Pani. Poetka daje taką oto radę w imieniu samego Boga:

 
Miast ciągle truć się własną swą jakością,
Mną ciesz się! Za Mnie mi dziękuj!
Bardziej Mnie uczcisz pokorną radością,
niż skruchą -- w smutku i lęku!...
 

Chodzi właśnie o to. Najlepszą odpowiedzią na lęki, jakie Panią nachodzą, niech będzie radosne, pełne ufności powierzanie się Panu Jezusowi. Trzeba porzucić egocentryczny ideał doskonałości: że to ja mam być bezgrzeszna i wszystkie moje myśli powinny być kryształowe. Najważniejsze jest to, że Bóg jest miłością -- że On nas kocha, mimo że wciąż tyle w nas brzydoty i egoizmu; że możemy się do Niego zbliżać i Nim zachwycać, a On obdarza nas swoją obecnością, mocą, pokojem, przebaczeniem, a nawet karmi nas własnym Ciałem.

Czy może Pani mieć gwarancję, że wówczas wszystkie te myśli i udręki ustąpią? To poniekąd mało ważne! Nie po to przecież swoją główną uwagę religijną przeniesie Pani z siebie na Pana Jezusa, żeby się pozbyć swoich udręk. Głównym Pani celem będzie po prostu to, że jest czymś wspaniałym móc Go kochać coraz prawdziwiej. Czymś jakby wtórnym stanie się dla Pani to, żeby się uwolnić od obecnych problemów. Przez jakiś czas problemy te zapewne będą jeszcze dawały o sobie znać. Ale ponieważ nauczy się Pani oceniać je właściwie i za bardzo się nimi nie przejmować, będą one co najwyżej pobudzały Panią do tym ufniejszego powierzania się Panu Jezusowi.

A jeśli niektóre ciemne myśli, jakie obecnie Panią ogarniają, przestają już być pokusą i zaczynają być rzeczywiście grzeszne? Myślę, że tak nie jest. Ale jeśli nawet tak jest, wynika to nie ze złej woli, tylko ze słabości. W tej sytuacji niech Pani zaprzestanie jakiegokolwiek roztrząsania, czy było już w tym coś grzesznego, czy jeszcze nie. Jeśli nawet było, to słabość taką najprościej się przezwycięża przez zwyczajne, ufne zwrócenie się do Pana Jezusa: "Sam widzisz, Panie Jezu, jaka jestem, ale przecież i tak najważniejsze jest to, że Ty mnie kochasz i chcesz mnie coraz więcej do Siebie przybliżyć!" W ten sposób nie tylko nie będzie Pani miała pokusy, żeby uciec przed Komunią świętą, ale będzie Pani tym więcej do niej tęsknić i przyjmować ją jak najczęściej.

Na spowiedzi problemy te proszę poruszać tylko wówczas, kiedy roztropność Panią do tego przymusi. W każdym katechizmie można przeczytać, że mamy ścisły obowiązek wyznać w sakramencie pokuty wszystkie grzechy ciężkie. Co do innych grzechów, mamy się kierować miłością Bożą i wolnością dzieci Bożych, a zatem powinniśmy je wyznawać, kiedy to nam pomaga w naszej drodze duchowej, ale nie trzeba ich wyznawać, gdyby to miało nam przysparzać jakiegoś zamieszania duchowego. Najważniejsze, że Bóg jest miłością i każdy z nas jest dla Niego kimś bardzo drogim!

Szczęść Boże Pani! Z pewnością zacznie się teraz ogromnie ważny i piękny etap w Pani drodze do Boga!

ŻAL ZA GRZECHY

 

Coraz poważniej myślę o powrocie do sakramentów świętych. Bardzo pragnę uklęknąć wreszcie u kraty konfesjonału i wciąż widzę, że to jeszcze nie pora. Główną przeszkodą jest wymóg żałowania za grzechy. Mnie wymaganie żalu kojarzy się z worem pokutnym, jaki w Kanossie musiał na siebie nałożyć cesarz Henryk IV, oraz z samokrytyką, za pomocą której ludzie bronili zagrożonej skóry w czasach stalinowskich. W jednym i drugim przypadku upokarzano w ten sposób człowieka. Zresztą, czy nie ma w tym sztuczności, że nakazuje się człowiekowi mieć jakieś uczucie, mianowicie uczucie żalu? Autentyczne uczucie nie znosi rozkazu, ono z natury musi być czymś spontanicznym. Bardzo pragnę spowiedzi, bo chcę się pojednać z Bogiem. Wiem, że po spowiedzi moje życie będzie inne niż dotąd. Wiem, że będzie w nim więcej Boga. Ale jak na razie nie potrafię spełnić tego warunku dobrej spowiedzi, jakim jest żal za grzechy. Po prostu nie mam do tego wewnętrznego przekonania.

Spróbuję najpierw wydobyć ziarno prawdy, jakie dostrzegam w Pańskich odczuciach. Otóż szczególnie cenna wydaje mi się instynktowna pewność, jaką Pan odczuwa, że to niemożliwe, ażeby Pan Bóg w jakikolwiek sposób nastawał na moją godność i dążył do poniżenia mnie. On jest przecież źródłem i gwarantem mojej człowieczej godności! Toteż zanim zaczniemy mówić, czym jest żal za grzechy, trzeba sobie z góry uświadomić, że tylko wówczas żal jest prawdziwie religijny, kiedy realnie przyczynia się do odzyskania i utrwalenia mojej godności, która została poważnie naruszona przez mój grzech.

Sądzę, że najprostszą drogą, aby przestać się lękać, czy przypadkiem Bóg nie zagraża mojej godności, jest próbować zobaczyć, jak bardzo moja godność została poniżona przez mój grzech. Prorok Ezechiel pisze o obrzydzeniu, jakie ludzie "będą czuli do samych siebie z powodu swoich grzechów i z powodu swoich obrzydliwości" (Ez 36,31). Ale uwaga! Choćbym był największym grzesznikiem, obraziłbym Stwórcę, który mi udzielił daru życia, gdybym czuł wstręt do siebie w ogóle. Czymś dobrym może być tylko wstręt do siebie z powodu moich grzechów. I to pod warunkiem, że nie jest on jałowy, ale pomaga mi do nawrócenia. W ten sposób wstręt do siebie jako grzesznika przyczynia się do odzyskania przeze mnie godności człowieka jako Bożego przyjaciela.

Wydaje mi się, że główna przyczyna Pańskich problemów z żalem za grzechy tkwi w niesłusznym założeniu, jakoby rzeczywistość naszego grzechu wyczerpywała się w naszych grzesznych czynach. Otóż gdyby tak było, żal za grzechy nie byłby konieczny. Wystarczyłoby przed przystąpieniem do spowiedzi napełnić się wewnętrzną pewnością, że takich grzechów już nie będę popełniał -- i przeprosić Boga mniej więcej w taki sposób, jak cudzołożny małżonek przeprasza współmałżonka za sprawiony mu ból.

Ale grzech mój to nie tylko moje złe czyny, to również coś niedobrego, co pojawiło się w moim wnętrzu i co jest źródłem tych złych czynów. Niech Pan się wczyta uważnie w następujący werset z Księgi Ezechiela: "Odstąpcie od wszystkich waszych grzechów, aby wam już więcej nie były sposobnością do przewiny" (18,30). Mowa tu o jakichś grzechach, które są sposobnością do przewiny, a zatem o grzechach, które znajdują się w sercu człowieka, bo tam jest przecież źródło naszych złych czynów. Toteż nic dziwnego, że zaraz w następnym zdaniu prorok Ezechiel zwraca się z następującym Bożym wezwaniem: "utwórzcie sobie nowe serce i nowego ducha!"

Powyższe spostrzeżenie pomoże nam prawidłowo zrozumieć opis żalu za grzechy, jaki znajduje się u proroka Joela: "Nawróćcie się do Mnie całym sercem, przez post i płacz, i lament; rozdzierajcie jednak serca wasze, a nie szaty" (Jl 2,12n). Krótko mówiąc, żal za grzechy -- wyrażający się takimi lub innymi zewnętrznymi zachowaniami -- wtedy dopiero ma swój sens religijny, kiedy dokonuje rozdarcia w moim sercu. Bo w sercu moim pojawiła się, niestety, jakaś skamielina, z której wyrastają moje czyny bezduszne, czyny obce miłości. Tę skamielinę trzeba oddzielić od tej części mojego serca, która pragnie żyć miłością -- i z siebie wyrzucić, aby w całym moim sercu miłość odzyskała należne jej prawa.

Rzecz jasna, w ostatecznym wymiarze to sam Bóg sprawia przemianę naszych serc: "Wyjmę z nich serce kamienne, a dam im serce z ciała" (Ez 11,19; 36,26). Ale Jego przemieniająca łaska między innymi w ten sposób się wyraża, że uzdalnia nas do żalu, który ma moc "rozdzierać nasze serca" (Jl 2,12) i dzięki któremu możemy "utworzyć sobie nowe serce i nowego ducha" (Ez 18,31). Właśnie dlatego autentyczny żal za grzechy można nazwać skruchą: bo rzeczywiście kruszy on skamielinę mojego serca, dzięki czemu może ono pełniej otworzyć się na miłość.

Teraz wyobraźmy sobie człowieka, który postanawia porzucić swoje dotychczasowe złe postępowanie, ale który dokonuje tego bez żalu za grzechy. Nawet jeśli poprawa mu się udała, skamielina w jego sercu nadal pozostaje, toteż jego czynom brakuje dostatecznej miłości. Nawrócenie takiego grzesznika, który wprawdzie zaprzestał grzeszenia, ale nie wyrzucił z siebie grzechu, może być trudniejsze jeszcze niż nawrócenie kogoś, kto wciąż czyni wiele zła. "W głębi serca bezbożnika nieprawość doń przemawia, nie ma on przed oczyma Bożej bojaźni. Bo zaślepiony sam sobie schlebia i nie widzi swej winy, by ją mógł znienawidzić" -- czytamy w Psalmie 36.

Przypatrzmy się jeszcze słowom proroka Jeremiasza: "Nikt nie żałuje swej przewrotności, mówiąc: Co uczyniłem? Każdy biegnie dalej swoją drogą, niby koń cwałujący do bitwy" (Jr 8,6). Przecież to chyba oczywiste, że słowa te odnoszą się zarówno do grzesznika czyniącego zło, jak do grzesznika, który porzucił swoje grzechy tylko zewnętrznie, bez nawrócenia serca.

Zwróćmy jeszcze uwagę na paradoks, jaki zawiera się w samym pojęciu żalu za grzechy. Z jednej strony nie chodzi tu o uczucie żalu, ale o skuteczne niszczenie w sobie grzechowej skorupy, a z drugiej strony o żalu za grzechy mówimy w taki sposób, jakbyśmy opisywali jakąś postawę emocjonalną. Nawet Pan Jezus mówił w ten sposób: "Błogosławieni, którzy płaczą" (Mt 5,4). Taka jest również atmosfera modlitw pokutnych, które znajdują się w Psalmach. "Moją ofiarą, Boże -- modlił się Psalmista -- duch skruszony; nie gardzisz, Boże, sercem skruszonym i pokornym" (Ps 51,19).

W tym miejscu musimy sobie powiedzieć bardzo wyraźnie: Żal za grzechy, który się ogranicza do samego tylko uczucia, jest czymś pustym i jałowym. Nie jest to żal autentyczny, nawet jeśli grzesznik przeżywa go z wielką intensywnością. Każdy spowiednik zna taką oto sytuację: Ktoś z łkaniem i płaczem wyznaje jakiś swój wielki grzech, a kiedy go zapytać: "Gdyby się to mogło odwrócić, czy już byś tego nie uczynił?" -- potrafi odpowiedzieć: "Musiałem tak, proszę księdza, nie było innego wyjścia". Widać jak na dłoni, że jest to żal czysto egocentryczny, który niczego nie zmienia w duszy człowieka.

Postawmy więc sobie naiwne pytanie: Dlaczego wobec tego używamy terminu "żal za grzechy"? Czy nie słuszniej byłoby mówić: "rozbijanie skamieniałego serca", "kruszenie grzechowej skorupy"? I tak doszliśmy do najważniejszego momentu w tym moim liście do Pana. Właśnie "żal" jest tu terminem najwłaściwszym. Bo żal za grzechy jest to po prostu miłość, jaką -- dzięki łasce Bożej -- staram się wypowiedzieć Bogu ja, grzesznik, który się tej miłości sprzeniewierzyłem. To właśnie ta miłość chce się wyrazić między innymi w moich czynach pokutnych i to z tej miłości bierze się moc kruszenia skamieliny, jaka zalega moje serce.

Dla miłości zaś jest czymś naturalnym, że ogarnia również naszą sferę emocjonalną. Jeśli moje serce zalega lodowiec -- powiedziała kiedyś śp. Anna Kamieńska -- to trzeba ten lód z siebie wypłakać. A tylko ciepło miłości może roztopić lody, jakie znajdują się w człowieczym wnętrzu. I właśnie miłość jest sprawczynią smutku, o którym pisze Apostoł Paweł: "Raduję się nie dlatego, żeście się zasmucili, ale żeście się zasmucili ku nawróceniu. Zasmuciliście się bowiem po Bożemu, tak iż nie ponieśliście przez to żadnej szkody. Bo smutek, który jest z Boga, dokonuje nawrócenia ku zbawieniu" (2 Kor 7,9n).

Bywa jednak tak, że naszej miłości nie towarzyszy odczucie emocjonalne. Również autentycznemu żalowi za grzechy nie zawsze towarzyszy odczucie żalu. Bo najważniejsze, żebym zobaczył, iż Bóg, który mnie kocha, potępia mój grzech. I żebym umiał Bogu powiedzieć: "Boże, Ty masz rację! Mój grzech zasługuje na potępienie! I daj mi moc, abym umiał przyłączyć się do tego potępienia, jakie wypowiadasz przeciwko mojemu grzechowi! Abym uczynił to nie tylko wewnętrznym przeświadczeniem, ale również pokutnymi czynami!"

Otóż serdecznie życzę Panu, żeby jak najszybciej przyszła chwila, kiedy będzie Pan umiał coś takiego Bogu powiedzieć. Wówczas -- niezależnie od tego, czy Pańskiej postawie żalu będzie towarzyszyło jego odczuwanie -- "skłonią się ku tobie Boże wnętrzności" i Bóg poczuje się jakby "zmuszony okazać jej swoje miłosierdzie" (Jr 31,20).

 

RELIGIJNE POCZUCIE GRZECHU I EGOCENTRYCZNE POCZUCIE WINY

 

Przez całe moje dorosłe życie mam kłopoty ze spowiedzią, mimo że pierwsze moje doświadczenia w tym względzie były bardzo dobre. Jak dziś pamiętam cudowne poczucie lekkości, z jakim w dzieciństwie wracałam do domu po otrzymaniu rozgrzeszenia. Owszem, kilka razy w życiu ogromnie był mi potrzebny sakrament pokuty, mianowicie gdy obraziłam Boga jakimś naprawdę ciężkim grzechem i bardzo potrzebowałam przebaczenia. Zazwyczaj jednak spowiedź jest dla mnie przykrym obowiązkiem, z którego nie umiem się wywiązywać. Chciałabym się dobrze spowiadać, ale mam poczucie, że to, co mówię na spowiedzi, bardzo odbiega od prawdziwego życia -- jakieś zdenerwowania, jakieś plotki, jakieś roztargnienia w modlitwie, a przecież prawdziwe życie biegnie gdzie indziej, tylko że ja nie dostrzegam w nim grzechów. Próbowałam coś tu zreformować, ale wtedy było jeszcze gorzej. Kiedy chciałam mówić o ciemnościach mojego wnętrza, zawsze przedstawiałam siebie w świetle przesadnie dobrym albo przesadnie złym, a nigdy prawdziwie -- aż w końcu zrozumiałam, że pełne wypowiedzenie prawdy o sobie jest niemożliwe, przynajmniej dla mnie.

Po co piszę ten list? Bo myślę sobie, że kłopoty moje biorą się z przeoczenia jakiejś istotnej prawdy na temat sakramentu pokuty. Może tę prawdę znałam w dzieciństwie, a teraz w żaden sposób nie mogę sobie jej przypomnieć. Proszę mi uwierzyć, że wielu ludzi, nie mogąc sobie poradzić z podobnymi kłopotami, w ogóle przestaje chodzić do spowiedzi. Ja do niej chodzę i wiem, że będę chodzić do końca życia. Ale bardzo chciałabym doczekać takiego dnia, kiedy potrzeba przystępowania do tego sakramentu znów stanie się dla mnie czymś oczywistym.

Nie wiem, czy słusznie uważa Pani swoje spowiedzi z czasów dzieciństwa za niedościgły dziś dla siebie ideał dobrego korzystania z sakramentu pokuty. Ale ja może zbiorę się na odwagę i od razu powiem wszystkie rzeczy przykre, jakie mam Pani do powiedzenia. A Pani niech spróbuje z góry napełnić się wielkodusznością, która pomoże Pani przyjąć to, co w moich uwagach będzie słuszne, i wybaczyć mi, jeśli w czymś ocenię Panią zbyt pochopnie. Zdecydowałem się zaś na takie powiedzenie prosto z mostu, bo wydaje mi się, że stanęła Pani wreszcie wobec szansy gruntownej odnowy swojego przeżywania spowiedzi.

Otóż czytając Pani list, najbardziej zaniepokoiło mnie to, że tak bardzo liczy się dla Pani odczuwanie potrzeby spowiedzi oraz wpływ przyjętego rozgrzeszenia na dobre samopoczucie. Zapewne kryje się za tym niedostateczne rozumienie istoty grzechu. Zapewne słowa: "jestem grzeszna" są dla Pani prawie tożsame ze słowami: "jestem niezadowolona z siebie", "czuję się winna".

Jeśli postawiłem diagnozę prawidłowo, to spowiedź ceni sobie Pani głównie dlatego, że jest ona dla Pani niezawodnym sposobem zrzucenia z siebie winy i odzyskania dobrego samopoczucia duchowego. Tak przeżywała Pani swoje spowiedzi w dzieciństwie, tak było również w tych kilku przypadkach, kiedy czuła się Pani obciążona grzechem ciężkim.

Jednak jest Pani osobą wewnętrznie raczej zintegrowaną, dekalog stara się Pani traktować na serio. Pozytywna ocena samej siebie może u Pani podlegać falowaniu, ale nie jest narażona na wstrząsy. W tej sytuacji nie odczuwa Pani potrzeby spowiedzi. Żywy zmysł religijny chroni Panią przed porzuceniem tego sakramentu, ale spowiadanie się jest dla Pani uciążliwością, zwłaszcza przy poczuciu, że nie umie się tego robić dobrze. Dzięki temu doskonale Pani rozumie tych katolików, którzy przestają chodzić do spowiedzi, bo nie odczuwają jej potrzeby.

Na szczęście jest w Pani intuicyjne przeczucie, że grzeszność to coś zupełnie innego niż niedorastanie do własnych wyobrażeń o sobie. Sądzę, że to dzięki temu sakrament pokuty już obecnie jest dla Pani czymś znacznie ważniejszym, niż to Pani odczuwa. Po prostu nie umiem sobie wyobrazić, żeby przy głębokiej wierze, jaką Bóg Panią obdarzył, można było traktować ten sakrament jako przyniesienie w koszyczku swoich grzechów, aby się ich w ten sposób pozbyć. Jestem wewnętrznie pewien, że sakrament pokuty już teraz jest dla Pani rzuceniem się w ramiona Panu Jezusowi -- z ufnością serdeczną, że On mnie nie tylko od moich grzechów uwolni, ale mnie całą (taką, jaką jestem, taką, jaką On mnie widzi, a nie taką, jaką ja sama siebie widzę) będzie uzdrawiał i umacniał. Ta postawa jest w Pani na pewno, co najmniej w formie nie uświadomionej, i zapewne dlatego jest Pani nastawiona na korzystanie z sakramentu pokuty do końca życia -- wbrew oschłościom i niezrozumieniom, jakie temu towarzyszą.

Tak odczytałem Pani list. To co najważniejsze powiem za chwilę, ale dotknęła Pani problemu odchodzenia wierzących katolików od sakramentu pokuty, toteż przedtem chciałbym na ten temat rzucić kilka uwag. Mianowicie istnieje coś takiego jak egocentryczne poczucie winy. Polega ono na wewnętrznym niepokoju, że nie jestem taki, jaki powinienem być. Najczęściej pojawia się ono w wyniku jakiegoś postępku, który w moich własnych oczach przynosi mi ujmę.

Otóż wydaje mi się, że do spowiedzi przestają chodzić najczęściej ci katolicy, których dotychczas przyprowadzało do tego sakramentu takie właśnie, egocentryczne poczucie winy. Mianowicie z chwilą, kiedy poczucie to w sobie bądź stłumili, bądź przezwyciężyli, przestali odczuwać potrzebę spowiedzi. Wiara zaś ich jest zbyt słaba, żeby tę sytuację przyjąć jako wezwanie do pogłębienia swoich spowiedzi: nie odczuwając potrzeby, w ogóle odsuwają się od sakramentu pokuty.

Przezwyciężenie egocentrycznego poczucia winy dokonuje się poprzez sensowne i zgodne z Bożymi przykazaniami ułożenie swego życia. Jeśli ktoś na przykład główną swoją energię życiową wkłada w utrzymanie i wychowanie swych dzieci albo jeśli naocznie widzi sensowność swojej pracy zawodowej i jej pożytek społeczny, osiąga zazwyczaj stan wewnętrznego zadowolenia ze swojej życiowej postawy. Jeśli w dodatku taki człowiek jest zasadniczo wierny Bożym przykazaniom, dość często zdarza się, że przestaje odczuwać potrzebę sakramentu pokuty. Owszem, ludzie tacy bardzo sobie cenią istnienie tego sakramentu. Wiedzą bowiem o tym, że człowiek czasem ciężko upadnie i wówczas dotkliwie jest mu potrzebne miłosierdzie Boże. Na ogół jednak chodzenie do spowiedzi jest dla takich ludzi problemem kłopotliwym: niby powinno się to robić, a nie bardzo wiadomo, po co. Może jeszcze tylko w związku z przystąpieniem do Komunii świętej odczują czasem jakiś ogólny, trudny do nazwania stan zabrudzenia duszy -- i to jest główną przyczyną, że do spowiedzi czasem przystąpią.

Istnieje jeszcze znacznie gorszy sposób radzenia sobie z poczuciem winy. Mianowicie różnymi metodami można je w sobie stłumić. Można na przykład sobie "wytłumaczyć", że tak jak ja postępują wszyscy, a wobec tego nawet jeśli moje postępowanie jest złe, to można się tym zanadto nie przejmować. Szczególnie skutecznym sposobem osiągnięcia stanu zadowolenia z siebie jest dostosowanie poglądów do swego postępowania. Człowiek sobie wówczas "wytłumaczy", że zło, jakie czyni, jest w gruncie rzeczy czymś dobrym, a w każdym razie postępowanie takie jest niezbędne, żeby w życiu nie utonąć, ale utrzymać się jakoś na powierzchni.

Takie stłumienie poczucia winy można jeszcze przyklepać obserwacjami, że inni postępują jeszcze gorzej. Można nawet dojść do takiego zaślepienia, że człowiek już w ogóle nie widzi swojego zła, natomiast odczuwa nieustanną potrzebę potępiania innych. Moje zadowolenie z siebie wzmocni się dodatkowo, jeśli wśród tych, których potępiam, nie zabraknie księży.

Wówczas bowiem sprawa staje się już zupełnie jasna: Po co mi chodzić do spowiedzi, skoro sami szafarze tego sakramentu są jeszcze gorsi ode mnie?

W tym miejscu trudno mi się powstrzymać od przytoczenia wnikliwej uwagi, którą na temat szukania fałszywej obrony samego siebie w potępianiu innych wypowiedział św. Augustyn: "Ludzie, którym brak nadziei, im mniej zwracają uwagi na własne grzechy, tym skwapliwiej wyszukują je u innych. A szukają nie po to, aby zło naprawić, ale by je potępić. Ponieważ dla siebie nie znajdują usprawiedliwienia, gotowi są oskarżać drugich" (Kazanie 19 2).

Z powyższego opisu wynika jednoznacznie, że lepiej mieć egocentryczne poczucie winy (byleby wynikało ono z wpatrywania się w zwierciadło dekalogu) niż nie mieć go wcale. Niemniej żeby naprawdę zrozumieć, czym jest sakrament pokuty, trzeba swoją grzeszność zobaczyć nie tyle w świetle swoich egocentrycznych obserwacji, ale w świetle wiary.

Egocentryzm mojego poczucia winy poznać po następujących znakach: towarzyszy mu skłonność do samousprawiedliwiania się, niekiedy złość na samego siebie, że nie potrafiłem zachować się lepiej, czasem nawet pogarda dla siebie. Sędzią, który mnie wówczas ocenia, jestem ja sam, choć pobudzony niekiedy do tego przez innych. Nie trzeba chyba dodawać, że sędzia ten bywa zazwyczaj mało obiektywny.

Zupełnie czym innym jest religijne poczucie grzechu. Jego cechą charakterystyczną jest nie tyle żal, że nie jestem taki, jaki powinienem być, ale żal, że nie jestem taki, jakim chciałby mnie widzieć Bóg. W jakimś sensie mam w nosie to, że nie dorastam do mojego ja idealnego. Tym, co naprawdę jest źródłem mego bólu i niepokoju, jest to, że Bóg wciąż jeszcze nie jest dla mnie wszystkim i że wciąż jeszcze bardzo mi do tego daleko. Krótko mówiąc, źródłem prawdziwego poczucia grzechu jest miłość Boża, gruntownie zaniepokojona licznymi objawami swojej rachityczności lub nawet nieautentyczności. Coś podobnego przeżywają zapewne małżonkowie, których małżeństwo bardzo się udało. Z jednej strony cieszy ich to, że im dłużej są z sobą, tym więcej się kochają, ale z drugiej strony wciąż odkrywają w swojej miłości jakąś nieprawdę i egoizm, i wciąż muszą je w sobie przezwyciężać.

Toteż tak naprawdę człowiek dopiero wówczas zaczyna rozumieć, jak wielkim jest grzesznikiem, kiedy już w ogóle mu się nie zdarzają grzechy ciężkie. Bo dopiero wówczas jestem w stanie dostrzec samą istotę grzeszności: oto Bóg daje się nam dosłownie cały, dla nas stał się człowiekiem, za nas pozwolił się ukrzyżować, zaś w Eucharystii daje nam się wręcz do spożywania -- a we mnie wciąż jest jakiś nieprzezwyciężalny skurcz, który nie pozwala mi oddać się Jemu całkowicie, wciąż jestem wobec Boga nieufny, wciąż nie umiem Mu naprawdę zawierzyć samego siebie.

Czasem, kiedy dowiadujemy się, że ten czy ów święty uważał się za największego grzesznika, jakiego nosiła nasza ziemia, skłonni jesteśmy widzieć w tym kokieterię, obłudę, a co najmniej pustą deklarację. Kiedy jednak człowiek zobaczy swoje własne niedowierzanie Bogu, wówczas ogarnia go przerażenie i odechciewa mu się porównywania z kimkolwiek, nawet z największymi zbrodniarzami. To poczucie grzechu nie ma nic wspólnego z wmawianiem sobie czegoś, czego się samemu nie widzi, nie ma też nic wspólnego z samoponiżaniem się, nie zmniejsza też poczucia własnej wartości. Człowiek widzi jednak z przerażeniem, że moja wartość jako osoby ludzkiej oraz moja wolność są zagrożone w samym fundamencie: bo przecież dopiero moje całkowite otwarcie się na Boga pozwoli mi w pełni zrealizować siebie i osiągnąć pełną wolność.

I zapewne dopiero wówczas człowiek ma szansę jako tako zrozumieć, co to znaczy, że Chrystus jest Zbawicielem. Pierwszym, który mówił o tym, że jest największym grzesznikiem, był Apostoł Paweł. A przecież niewątpliwie był on cały oddany modlitwie, umartwieniom i głoszeniu Ewangelii. Przypatrzmy się jednak uważnie jego świadectwu. Pisał on tak: "Chrystus Jezus przyszedł na świat zbawić grzeszników, spośród których ja jestem pierwszy" (1 Tm 1,15). Ten człowiek musiał dobrze rozumieć, że zbawienie to nie tylko rekompensata za dobre uczynki i nie tylko uwolnienie od popełnionych grzechów. Paweł musiał z własnego duchowego doświadczenia gorzko wiedzieć o tym, jakim skandalem jest ten skurcz, którym człowiek się broni przed miłością Bożą, i to nawet wówczas, kiedy -- psychologicznie rzecz biorąc -- Bóg i Jego sprawy naprawdę stały się całą treścią mojego życia. Dla Apostoła Pawła nadzieja na zbawienie na pewno była nadzieją na to, że miłość Chrystusa do mnie jest potężniejsza niż moja grzeszność, że Chrystus Pan, który częściowo już teraz otworzył mnie na swoją miłość, przeprowadzi swoje dzieło do końca i uzdolni do naprawdę całkowitego oddania się Jemu.

Toteż nie przypadkiem Pan Jezus powiedział, że trzeba dopiero Ducha Świętego, żeby nas przekonać o naszym grzechu (J 16,8). Poczucie winy ma każdy uczciwy człowiek, który widzi, że mógłby i powinien być lepszym niż jest. Żeby jednak mieć poczucie grzechu, trzeba już prawdziwie kochać Boga i tęsknić za tym, żeby kochać Go naprawdę z całego serca. Otóż jedno i drugie może w nas sprawić tylko Duch Święty.

I nie przypadkiem Pan Jezus mówił, że zbawienie wieczne jest zamknięte przed tymi, którzy nie wiedzą o tym, że są grzesznikami: "Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników" (Mk 2,17). Bo człowiek, który nie wie o tym, że jest grzesznikiem, i uważa się za całkiem zdrowego i sprawiedliwego, w rzeczywistości nie jest ani zdrowy, ani sprawiedliwy, jest tylko duchowo nieprzytomny i nic nie wie o tym, że istnieje coś takiego jak miłość Boża, do której jest on powołany. Jakże więc może on osiągnąć zbawienie wieczne, skoro on go w ogóle nie potrzebuje (nawet jeśli marzy o tym, żeby na drugim świecie być szczęśliwym)? Przecież zbawienie wieczne będzie polegać na miłowaniu Boga dosłownie ze wszystkich swoich sił, z całej duszy i z całego serca. Żeby taki człowiek mógł osiągnąć zbawienie, musi najpierw oprzytomnieć, rozpoznać swoją grzeszność i ściśle współpracować z Boskim Lekarzem, Chrystusem.

Mnie się wydaje, że to głębokie odkrywanie swojej grzeszności już się w Pani zaczęło. Jeśli mam rację, to okres, w którym nie bardzo się odczuwa potrzeby sakramentu pokuty, ma się już u Pani ku końcowi. Kiedy wiem, jak bardzo jestem grzeszny, to wiem zarazem, jaki to wspaniały dar móc często przychodzić do Boskiego Lekarza. Bo przecież tylko On jeden potrafi mnie skutecznie leczyć z tego paraliżu, który zamyka na miłość Bożą i ustawia wobec woli Bożej jako wobec czegoś obcego, a może nawet niepożądanego.

Paradoksalnie, w miarę poznawania swojej okropnej grzeszności zapewne będzie przybywało Pani radości. Po prostu wtedy jakoś naocznie się widzi, że życie nasze jest drogą do żywota wiecznego i że Pan Jezus poradzi sobie w końcu z moją grzesznością.

Trudno natomiast przewidzieć, jak materialnie będą wyglądały Pani spowiedzi. Zobaczywszy w zupełnie nowym świecie swoją sytuację wobec Boga, być może zobaczy Pani mnóstwo konkretnych niewierności, których dotychczas Pani nie zauważała. Ale może się zdarzyć również tak, że w zewnętrznym wymiarze odbywane przez Panią spowiedzi będą nadal bardzo nieporadne i jakby dalekie od tego co istotne. Najważniejsze jednak, żeby w sakramencie pokuty szukała Pani spotkania z Chrystusem Zbawicielem, który jeden ma moc uzdolnić nas do życia wiecznego, czyli do naprawdę całoosobowego otwarcia się na miłość Bożą. Przy takiej postawie zewnętrzne odczucia, towarzyszące przystępowaniu do sakramentu pokuty, są poniekąd czymś mało ważnym.

 

CZY PAN BÓG MOŻE WYBACZYĆ KRZYWDĘ, KTÓRĄ WYRZĄDZIŁEM DRUGIEMU CZŁOWIEKOWI?

 

Nic chyba gorszego, niż kiedy ktoś nie przyzwyczajony do myślenia na tematy religijne zacznie myśleć. Zacząłem się mianowicie zastanawiać nad tym, co to znaczy odpuszczenie grzechów. Ze zdumieniem zauważyłem, że słowa "odpuścić" w życiu świeckim praktycznie się nie używa -- czyżby znak, że nie tylko ja, ale wręcz społecznie, i to od pokoleń nie zastanawiamy się nad tym problemem? Nie potrafię Ojcu przedstawić różnych węzłów i supełków, jakie mi się nagmatwały w czasie tego mojego -- pożal się Boże -- myślenia o odpuszczeniu grzechów. Człowiek czuje jakieś problemy i trudności, a nawet nie potrafi ich sformułować.

Jedna trudność skrystalizowała mi się jednak całkiem jednoznacznie: Czy to możliwe, żeby Pan Bóg mógł mi wybaczyć krzywdę, którą wyrządziłem drugiemu człowiekowi? Krzywda jest krzywdą. Jeśli kogoś skrzywdziłem, to powinienem w miarę możności krzywdę naprawić. Mogę też skrzywdzonego prosić o przebaczenie. Pan Bóg jest tu chyba kimś trzecim. Czyżby mógł sprawić, że krzywda przestanie być krzywdą? Jeśli zaś przychodzę do Pana Boga, żeby wybaczył mi krzywdę, którą wyrządziłem drugiemu, czy to nie jest ucieczka od odpowiedzialności? Zamiast naprawić krzywdę i szukać pojednania z pokrzywdzonym, czy nie próbuję w ten sposób wykręcić się poprzez czysto symboliczny powrót do stanu niewinności? Czy nie ma tu jakiegoś zakłamania? A przynajmniej niebezpieczeństwa zakłamania?

Niech Ojciec wybaczy nieporadność tego pytania. Bardzo możliwe, że coś tu przeoczyłem albo poplątałem. Liczę na wyrozumiałość dla mojego religijnego analfabetyzmu. Ale przecież również analfabetom można coś wyjaśnić i dlatego odważyłem się napisać.

Skrępował mnie Pan swoją pokorą i muszę się najpierw rozluźnić. Może wobec tego nie wchodźmy na razie na płaszczyznę religijną, ale zastanówmy się nad czysto ludzkimi sposobami pojednania między krzywdzicielem a pokrzywdzonym.

Jeśli kogoś skrzywdziłem, pierwszym moim obowiązkiem w momencie, kiedy moje sumienie zaczyna wracać do przytomności -- jest naprawienie krzywdy. Ale przecież nawet w przypadku krzywdy materialnej nie takie to proste. Załóżmy, że poniesioną stratę udało mi się wyrównać bliźniemu całkowicie i z całą skrupulatnością. Czy zdołam jednak wyrównać ciężkie doznania, jakie przeżył on w związku z tą stratą? Może doznanie tej krzywdy było dla niego czymś w rodzaju trzęsienia ziemi, w którym załamało się jego poczucie bezpieczeństwa, zaufanie do ludzi, wiara w istnienie jakiegoś ładu moralnego na tym świecie? Przypominają się tu słowa świętej królowej Jadwigi, która -- kiedy wieśniacy odzyskali zabrany im bezprawnie dobytek -- przyjęła z ulgą ten sprawiedliwy wyrok, ale zapytała smętnie: "Wrócą się szkody, lecz któż łzy powróci?"

Może jeszcze w wymiarze materialnym zdarzy się czasem całkowite naprawienie krzywdy. Niekiedy można to osiągnąć poprzez zastosowanie obfitszej miary w stosunku do wyrządzonej krzywdy. Ewangeliczny Zacheusz postanowił wszystkim przez siebie pokrzywdzonym oddać poczwórnie (Łk 19,8), inspirując się tu zresztą zaleceniami Starego Testamentu (Wj 21,37; 2 Sm 12,6). Ale jak wyrównać krzywdę, wyrządzoną na przykład plotką lub oszczerstwem? W znanej opowiastce plotkarz otrzymuje polecenie rozprucia poduszki na szczycie wieży, a następnie ma pozbierać całe rozniesione przez wiatr pierze.

Jak naprawić krzywdę, wyrządzoną dziecku, skoro zraniła je ona w samych głębiach jego osobowości? Czy można naprawić krzywdę człowiekowi, który już nie żyje, zwłaszcza jeśli właśnie ta krzywda przyśpieszyła jego śmierć i zwiększyła gorycz jego umierania?

Owszem, trzeba zauważyć również bardziej optymistyczne aspekty w fenomenie naprawiania krzywdy. Zdarzy się czasem tak cudownie, że krzywda stanie się ex post pozytywnym bodźcem do wzajemnego zbratania niedawnego krzywdziciela i pokrzywdzonego. Wielkie to szczęście, jeśli tak się sprawy potoczą, od razu jakoś jasno i radośnie robi się nam na tym Bożym świecie. Ale nawet przy tak pomyślnym obrocie sprawy rzadko się zdarzy, żeby krzywda nie pozostawiła po sobie jakichś śladów, które przysparzają pokrzywdzonemu ciężaru życia. Tylko krzywdy powierzchowne można naprawić całkowicie.

Nie tylko szczerze pokutujący krzywdziciel, również sam pokrzywdzony nie ma mocy -- przy najlepszej nawet woli -- usunąć wszystkich skutków doznanej krzywdy. Mogę, przy Bożej pomocy, z serca wybaczyć krzywdzicielowi, doznanie krzywdy może nawet stać się dla mnie okazją do duchowego postępu. Nie mam jednak takiej władzy, żeby sprawić zniknięcie ran, jakich w wyniku krzywdy doznałem, zwłaszcza jeśli były to rany głębokie. Mogę starać się o to, żeby rany te się nie jątrzyły i nie zatruwały mnie ani innych. Ale jeśli na przykład wskutek czyjegoś karygodnego niedbalstwa utraciłem zdrowie albo umarło mi dziecko, zraniło mnie to zbyt głęboko, żeby można się było rozsądnie spodziewać, iż rana kiedykolwiek zniknie.

A przecież najcięższą ranę zadaje krzywdziciel samemu sobie. To tylko fikcja jest taka, jaką ją człowiek ustanowi, toteż tylko w świecie fikcji zło można czynić bezkarnie. Rzeczywistość ludzkiego ducha podlega równie ścisłym prawom, co nasze ciała. Jeśli złamałem sobie kręgosłup, nie mogę wstać, otrzepać się i pójść dalej, postanawiając tylko być na przyszłość bardziej uważnym. Podobnie jeśli skrzywdziłem bliźniego, nie wystarczy przeprosić -- słowem i czynami -- i powiedzieć mu: "już więcej nie będę". Kto sądzi, że uwolnienie się od grzechu na tym polega, zapewne nie zdaje sobie sprawy z tego, że swoim złym czynem wypaczył własne wnętrze. Chyba że nasze wnętrze jest fikcją, a nie rzeczywistością -- w takim razie nie ma co się kłopotać deprawacją, jakiej uległem wskutek skrzywdzenia drugiego człowieka; wystarczy sobie powiedzieć "stoliczku, nakryj się!", i już moje wnętrze będzie pełne zdrowia, niewinności, prostolinijności i życzliwości dla ludzi. Ale niestety, rzeczywistość jest inna. Jeśli kogoś skrzywdziłem, zadałem sobie w ten sposób ranę, która będzie wymagała leczenia jeszcze długo po moim nawróceniu.

Niech Pan zauważy, że w rozważaniach tych zakładamy stan idealny. Zakładamy, że zarówno krzywdziciel, jak pokrzywdzony robią wszystko, co w ich mocy, żeby usunąć skutki zaistniałej krzywdy. Otóż nawet wówczas nie da się unieważnić zła, które się stało, nie da się nawet zapobiec wszystkim skutkom, które dzisiaj obciążają nas w wyniku tego zła. Nawet wówczas sama sytuacja woła o to, żeby odwoływać się do Bożego miłosierdzia, które jedno może uleczyć i naprawić do końca to, co po ludzku nieodwracalne. A cóż dopiero powiedzieć o takich sytuacjach, kiedy skruszony krzywdziciel nie może ubiegać się o przebaczenie u swojej ofiary, oddzielonej od niego grobem albo nieprzezwyciężalną urazą?

Odpuszczenie grzechu jest czymś więcej niż wybaczeniem krzywdy, przez którą tego grzechu się dopuściłem. Ja mogę krzywdę w miarę możności naprawiać, ty możesz mi ją wybaczyć i bardzo zależy mi na tym, żebyś mi ją wybaczył -- jednak ani ja, ani ty nie jesteśmy w stanie sprawić tego, żeby zrósł mi się moralny kręgosłup, który sobie przetrąciłem, zadając ci krzywdę. Tego może dokonać tylko wszechmocny i miłosierny Bóg. I tylko On może mi wybaczyć tę krzywdę, którą ja Jemu wyrządziłem, postępując tak, jakbym nie był Jego stworzeniem.

Bóg może tego dokonać również wówczas, kiedy mimo szczerego nawrócenia nie jestem w stanie uzyskać od ciebie przebaczenia. Nie otrzymam jednak odpuszczenia grzechu, jeśli nie będzie mi zależało na uzyskaniu twojego przebaczenia albo jeśli nie będę się starał zadanej ci krzywdy jak najpełniej naprawić.

To prawda, może się zdarzyć, że ubieganie się o odpuszczenie grzechów potraktuję jako drogę na skróty, na której będę próbował wymigać się od odpowiedzialności za zadaną ci krzywdę. Jednak w ten sposób nie tylko nie uzyskam odpuszczenia grzechu, ale dodatkowo jeszcze obrażę Pana Boga. On nie chce mnie nawet widzieć przed swoim ołtarzem, dopóki nie pojednam się z bliźnim (Mt 5,23n), tym bardziej więc bezczelnością byłoby prosić Go obłudnie o wybaczenie krzywdy, której wcale nie zamierzam naprawić. Gdybym w taki sposób prosił Boga o odpuszczenie grzechów, znaczyłoby to, że prosiłbym Go o to, żeby przyklasnął moim niegodziwościom albo przynajmniej żeby przymknął na nie oczy.

Wczytując się w Pański list, odnoszę wrażenie, że Pan bez trudu poradziłby sobie sam ze swoim problemem, gdyby udało się Panu nieco przezwyciężyć nazbyt antropomorficzny obraz Boga. Czy można na przykład powiedzieć, że Pan Bóg w jakiejś relacji między dwojgiem ludźmi jest kimś trzecim? Owszem, można, ale jest On zupełnie inaczej kimś trzecim niż człowiek. Drugi człowiek, nawet najbliższy, nigdy nie może być mi równie bliski, jak ja sam sobie, jest to ontycznie niemożliwe. Ponadto drugi człowiek jest zawsze kimś skończonym, usytuowanym w określonym miejscu i czasie, ukształtowanym przez taką a nie inną mentalność, temperament, biografię itp. Otóż Bóg jest Bogiem, jest wszechobecny, niczym nie ograniczony, bliższy mnie i każdemu innemu człowiekowi niż ja sam sobie.

I tylko ten Bóg, Bóg Prawdziwy, ogarnia sobą relację między mną a tobą, również wówczas, kiedy jest to relacja między krzywdzicielem a pokrzywdzonym. Tylko On jeden może tę relację doprowadzić do pozytywnego wypełnienia. Ale właśnie dlatego, że jest On Bogiem i że nas kocha, nie zwalnia On nas od pracy ducha; przeciwnie, zaprasza nas i uzdalnia do czynnego i pozytywnego przekształcenia tej relacji. Zarazem gotów jest dopełnić to dobro, które dzieje się w nas i między nami, w sposób absolutnie przekraczający nasze możliwości.

Toteż jeśli Bóg wybacza człowiekowi grzech, to nawet porównać się tego nie da z wybaczeniem, jakiego człowiek udziela człowiekowi. Ty jesteś tylko człowiekiem. To bardzo wiele, że starasz się krzywdę naprawić, wybaczyć, że usuwasz jej korzenie, a zarazem usiłujesz przeciąć jej konsekwencje. Ale już nic więcej zrobić nie możesz, bo nie przeskoczysz swojej człowieczej skończoności.

Bóg natomiast, który odpuszcza mi grzechy, jest Bogiem nieskończonym i wszechmocnym. Sam rdzeń mojej osoby jest dla Niego nieporównanie łatwiej dostępny niż dla mnie samego. Odpuszczenie grzechów polega na uzdrowieniu tego właśnie centrum mojej osoby -- tego miejsca we mnie, które mnie samemu (a cóż dopiero tobie!) nie jest w pełni dostępne. Jeśli będę wierny miłości, do której zostałem przywrócony przez odpuszczenie grzechów, duchowe zdrowie będzie stopniowo ogarniało mnie całego i zacznę nim promieniować również na zewnątrz.

POKUTA ZADAWANA NA SPOWIEDZI

 

Na spowiedzi księża każą przeważnie odmówić jakąś litanię albo cząstkę różańca lub przyjść w dniu powszednim na mszę świętą i mówią, że to "za pokutę". Przywykłam do tego od dzieciństwa i nie budziło to mojego zdziwienia, dopóki nie pojawiło się we mnie pytanie: Czy modlitwa może być pokutą za grzechy i czy w ogóle można kogoś karać modlitwą? A zresztą, czy taka raczej czysto symboliczna "pokuta" może równoważyć grzechy, które czasem są przecież naprawdę ciężkie?

Spróbuję list ten potraktować jako odpowiedź na pytanie, którego Pani wprawdzie nie sformułowała, ale które -- jak sądzę -- pomoże nam zobaczyć istotę Pani problemów: Dlaczego potrzebna nam jest jeszcze jakaś pokuta za grzechy, które Bóg nam odpuścił całkowicie darmowo i bezinteresownie?

Przypatrywanie się temu pytaniu zacznijmy od spostrzeżenia, że chyba każdemu dobru na tej ziemi towarzyszą jakieś złe możliwości, których w ogóle by nie było, gdyby nie było tego dobra. Jeśli na przykład idziemy na wspinaczkę, musimy liczyć się z możliwością upadku ze skały. Jeśli jestem chirurgiem, operację mogę spartaczyć. Jeśli jesteśmy małżonkami, krzywdy, które sobie wzajemnie zadajemy, odczuwamy znacznie boleśniej, niż gdybyśmy byli dla siebie ludźmi obcymi. Jeśli mamy dzieci, może się tak zdarzyć, że je źle wychowamy. Wprawdzie nie wolno mi dopuścić do tego, żeby to się zdarzyło, niemniej to wszystko zdarzyć się może naprawdę.

Otóż sakrament pokuty jest dla nas zbyt wielkim dobrem, żeby mogło być z nim inaczej. Mianowicie o miłosierdzie Boże ja, grzesznik, mogę się ubiegać również w taki sposób, że to mnie jeszcze bardziej od Boga oddali. Zobaczmy to na jakimś przykładzie. Oto żona zdradziła męża i przestraszyła się, że może go w ten sposób utracić na zawsze. Na szczęście mężowi bardzo na niej zależy i bez trudu uzyskała przebaczenie. Ona jednak, zamiast docenić wspaniałomyślność męża, zauważyła jedynie łatwość, z jaką on jej przebaczył -- i otrzymane przebaczenie ośmieliło ją jeszcze do zdrad następnych. Związana bowiem z mężem czysto egocentrycznie i nie rozumiejąc prawdziwej miłości, doszła do pochopnego wniosku, że mąż jest w niej zbyt zakochany, żeby przestało mu na niej zależeć; to zaś, że ona swoim postępowaniem sprawia mu ból, w ogóle nie dochodzi do jej świadomości. W ten sposób owa lekkomyślna i niewierna żona odebrała wszelki sens uzyskanemu od męża przebaczeniu, a można nawet powiedzieć, że przebaczenie to ośmieliło ją jeszcze do następnych wyskoków.

Jest to ściśle biblijny obraz naszej bezczelności, jakiej dopuszczamy się niekiedy wobec przebaczającego Boga. "Pokochaj jeszcze raz kobietę, która innego kocha, łamiąc wiarę małżeńską -- mówi Bóg do proroka Ozeasza, którego niewierna żona symbolizuje nasze postępowanie wobec Boga. -- Tak miłuje Pan synów Izraela, choć się do bogów cudzych zwracają... Im bardziej ich wzywałem, tym dalej odchodzili ode Mnie, a składali ofiary Baalom i bożkom palili kadzidła" (Oz 3,1 i 9,2).

Toteż od samych początków wiary chrześcijańskiej słychać przestrogi przed wyciąganiem fałszywych wniosków z prawdy, że nieskończenie miłosierny Bóg jest nieustannie gotów przygarnąć nas do siebie i przebaczać nasze niewierności. "Nie wolno pozwolić sobie na zaplątanie się w te same grzechy, tak żeby musieć powtórnie dokonywać skruchy -- pisze na przełomie II i III wieku Klemens z Aleksandrii. -- Przecież taka częsta skrucha to raczej ćwiczenie się w grzechach oraz nabieranie do nich stałej dyspozycji z braku dyscypliny wewnętrznej. Częste żądanie przebaczenia za błędy, których dopuszczamy się często, to raczej pozór skruchy niż prawdziwa skrucha" (Stromateis 2,58).

Tę samą przestrogę św. Augustyn formułuje następująco: Przecież nie po to Bóg nam udziela swego przebaczenia, abyśmy mieli śmiałość popełniać grzechy następne, lecz aby nas uwolnić od grzechów już popełnionych (Państwo Boże 21,27,3n). I właśnie od św. Augustyna dowiadujemy się, że już wówczas -- na początku V wieku -- poganie szydzili sobie z chrześcijan: "Wy sprawiacie -- powiadają -- że ludzie grzeszą. Bo obiecujecie im przebaczenie, jeśli będą czynić pokutę. (...) Mówią, że dajemy pozwolenie na grzech, gdyż obiecujemy pokutę" (Kazanie 352 9).

Żeby uchronić wiernych przed zakłamanym korzystaniem z Bożego przebaczenia, Kościół starożytny ustanowił niezwykle surowe pokuty, jakie -- za grzechy szczególnie ciężkie -- trzeba było odbyć jeszcze przed otrzymaniem rozgrzeszenia i ponownym dopuszczeniem do Komunii. Rygoryści byli wówczas oburzeni samą zasadą dopuszczania do rozgrzeszenia nawet cudzołożników, zabójców czy apostatów. Z drugiej jednak strony, nie brakowało głosów domagających się złagodzenia surowej pokutnej dyscypliny. Szczególnie wiele na ten temat można się dowiedzieć z listów oraz z innych dzieł św. Cypriana (+ 258).

Żądanie, aby cudzołożnicy czy apostaci odbywali przed dopuszczeniem do Komunii świętej długą pokutę, Cyprian uzasadniał tym, że przecież "nawet za najmniejsze winy grzesznicy muszą przez określony czas czynić pokutę i okazać ją przez określone akty zewnętrzne, a prawo do przyjęcia Komunii uzyskują dopiero przez nałożenie rąk biskupa i kleru" (List 16 2)1. W odpowiedzi zaś na naciski, aby skracać czas pokutnego oczekiwania na rozgrzeszenie, Ojcowie Kościoła odpowiadali, że przecież serce niedostatecznie skruszone nie jest zdolne do przyjęcia Bożego przebaczenia, toteż rozgrzeszenie udzielone przedwcześnie obarczy tylko sumienie kapłana. "Tacy -- mówił ok. 390 roku św. Ambroży -- nie tyle pragną własnego rozgrzeszenia, co chcą związać kapłana: nie wyrzucają bowiem winy ze swego sumienia, a wkładają ją na kapłana" (O pokucie 2,87). Gdyby apostołowie rozwiązali z opasek rozkładające się ciało Łazarza, tylko trupi zaduch by się zwiększył -- przekonywał u końca VI wieku papież Grzegorz Wielki. Równie bezsensownie i szkodliwie postąpiłby kapłan, który udzieliłby absolucji grzesznikowi, gdy ten nie otworzył się jeszcze dostatecznie na przywracającą życie łaskę skruchy (por. Homilie na Ewangelie 26,6).

Jak zatem doszło do tego, że pokuta, jaką dzisiaj zadają spowiednicy, zmalała do wymiarów niemal symbolicznych? A jeśli już to się stało, czy nie lepiej by znieść ją w ogóle? Żeby odpowiedzieć na te pytania, trzeba nam nieco wniknąć w sens, jaki Ojcowie Kościoła przypisywali odbywaniu ciężkiej pokuty przed otrzymaniem rozgrzeszenia. Przede wszystkim nie wchodziła tu w grę żadna idea "zrównoważenia" zła grzechu: przebaczenie grzechów jest przecież absolutnie darmowym darem Boga. Pokuta -- której istotę stanowił ból odsunięcia od Komunii, wstyd oddzielenia od wspólnoty oraz liczne posty i modlitwy -- miała grzesznikowi pomóc do osiągnięcia autentycznego żalu za grzechy oraz miała leczyć rany, jakie każdy grzech pozostawia po sobie w duszy człowieka.

Sens pokuty za grzechy znakomicie wyjaśnił św. Tomasz z Akwinu. Wychodzi on od analizy, na czym polega zło grzechu. Mianowicie istotnym złem grzechu jest to, że człowiek porzuca Boga, a przecież tylko Bóg może nasze życie napełniać sensem i uzdolnić nas do prawdziwej miłości. Konsekwencją porzucenia Boga jest niemądre i samoniszczące zwrócenie się ku takim lub innym dobrom stworzonym. Z powyższego wynika, że pokuta za grzechy ma dwa cele. Po pierwsze, pomaga mi zrozumieć zło mojego grzechu. My często nie dostrzegamy niczego nagannego w naszych grzechach i dopiero dzięki pokucie możemy oprzytomnieć i całym sercem uznać potępienie, jakie dla mojego grzechu ma sam Bóg. Drugim celem pokuty jest zniszczenie w sobie różnych złych nawyków, jakie się we mnie ukształtowały w wyniku grzesznego życia. Inaczej mówiąc, drugim celem pokuty jest leczenie ran, które pozostawił w nas nasz grzech.

Zatem pokuta ma mnie uchronić od nieautentycznego ubiegania się o Boże przebaczenie, które Boga tylko obraża. Ale niczego więcej pokutą nie osiągnę. Nawet najcięższa pokuta nie zrównoważy zła grzechu ani nie wysłuży Bożego przebaczenia. Boże przebaczenie jest całkowicie transcendentne wobec moich czynów (a nawet wyczynów) pokutnych. Nigdy bym nie mógł pojednać się z Bogiem, gdyby On nie zechciał mnie suwerennym aktem swojego miłosierdzia do siebie przygarnąć.

Właśnie te przesłanki zadecydowały o tym, że w Kościele odstąpiono od pierwotnego rygoryzmu dyscypliny pokutnej. Jej złagodzenie św. Tomasz uzasadniał następująco: "Wydaje się czymś raczej słusznym, ażeby kapłan nie obciążał penitenta przytłaczającym ciężarem zadośćuczynienia. Słaby ogień łatwo zgaśnie, jeśli nań położyć zbyt wiele drewna. Podobnie może się zdarzyć, że dopiero co wzniecony w człowieku pokutującym płomień żalu za grzechy zostanie zgaszony przez zbyt wielki ciężar zadośćuczynienia, a grzesznik całkowicie pogrąży się w rozpaczy. Toteż lepiej jest, jeśli kapłan powie penitentowi, jaka pokuta należałaby mu się za grzechy, i nałoży mu pokutę na tyle znośną, ażeby jej wypełnienie zachęciło penitenta do czegoś więcej" (Quodlibet 3 q.13 a.l).

Jedno i drugie rozwiązanie ma swoje strony dobre i złe. Kiedy obowiązywały bardzo surowe przepisy pokutne, wiernym łatwiej było rozumieć, że miłosierdzie Boże -- choć nieskończone -- nie działa automatycznie: że do miłosiernego Boga należy przystępować w postawie, która Go nie obraża, zaś złe nawyki, jakie pozostały we mnie po moich grzechach, należy w sobie karczować. Słabą stroną tamtej dyscypliny pokutnej było to, że pokutujący musieli czekać na dopuszczenie do Komunii świętej nieraz całe lata. Ponadto perspektywa bardzo ciężkiej pokuty jednych w ogóle odstraszała od pojednania z Bogiem, innych zaś mogła prowadzić do fałszywego przeświadczenia, jakoby wielką pokutą można było zrównoważyć grzech.

Toteż świadomość Kościoła coraz bardziej ewoluowała w tym kierunku, że obowiązków miłości nie da się ująć w paragrafy prawne. W rezultacie pokuta zadawana w związku z sakramentem pojednania została zredukowana do wymiarów prawie symbolicznych, ale jednak pozostała: aby przypominać penitentom obie wymienione wyżej prawdy, z których tak dobrze zdawali sobie sprawę chrześcijanie starożytni, i aby zachęcać w ten sposób do indywidualnego podejmowania większych, już nie symbolicznych, postanowień pokutnych. Dodajmy tylko, że Sobór Trydencki, który ostatecznie usankcjonował tę nową dyscyplinę, przestrzega spowiedników, iż zbyt daleko posuniętą łagodnością w zadawaniu pokuty mogą skrzywdzić penitentów: "Kapłani Pana powinni nakładać zbawienne i stosowne zadośćuczynienia, zależnie od tego, jak to im Duch Boży i roztropność podsuną podług natury grzechów i możliwości penitentów. Gdyby bowiem zamykali oczy na grzechy i okazywali penitentom za dużo pobłażania, nakładając bardzo lekkie kary za bardzo ciężkie grzechy, wówczas uczestniczyliby w cudzych grzechach" (Dekret o pokucie, rozdz. 8).

Słabe strony tej nowej dyscypliny pokutnej znamy aż nadto dobrze. Z chwilą, kiedy niemal zniknął prawny obowiązek pokuty, prawie wszyscy poczuliśmy się w ogóle zwolnieni od obowiązku pokutowania za nasze grzechy. To tylko nas ratuje -- jeszcze raz zacytujmy Dekret o pokucie Soboru Trydenckiego -- "że tak wielka jest hojność Boskiej szczodrobliwości, iż możemy zadośćuczynić przez Jezusa Chrystusa u Boga Ojca nie tylko karami podjętymi dobrowolnie przez siebie dla oswobodzenia się od grzechu albo nałożonymi przez kapłana według miary winy, lecz także -- co jest największym dowodem miłości -- próbami doczesnymi zesłanymi przez Boga, a przez nas cierpliwie znoszonymi".

Co robić, ażeby zachować wszystkie pozytywne strony obecnej -- tak łagodnej -- dyscypliny pokutnej, a zarazem uniknąć nadużywania sakramentu pokuty i naigrawania się z Bożego miłosierdzia? Pytanie to bardzo dramatycznie stawiał, pół wieku temu, Karol Ludwik Koniński: "Jak zreformować spowiedź, ażeby stała się potężnym środkiem wychowawczym, jak u świętych ascetów, zamiast demoralizować? Spowiedź dotąd jest zbyt łatwa, spowiednicy zbyt pobłażliwi, pokuta zbyt lekka, lęk przed bezwstydem spowiedzi zbyt mały, uczucie oczyszczenia zbyt tanio uzyskane, skrucha zbyt wątła, poprawa zbyt powierzchowna, nadzieje nowego oczyszczenia się zbyt pewne. Spowiedź zbyt często raczej stabilizuje wady, niż je tępi i niszczy".

Osobiście przyznaję rację Konińskiemu, że my niestety często nadużywamy spowiedzi. Nie wydaje mi się jednak, żeby lekarstwa na to należało szukać w jakimś powrocie do pierwotnego rygoryzmu. Sądzę, że na nowo odnajdziemy sakrament pokuty, jeśli w naszym przystępowaniu do tego sakramentu będzie jak najwięcej prawdy. Niewierna żona, o której mówiliśmy na początku, nieprawdziwie prosiła swojego męża o przebaczenie. Ona w ogóle nie zauważyła tego, że zadała mu ciężki ból, i mało obchodziło ją to, że takie postępowanie ją samą duchowo unicestwia. A było tak dlatego, że ona swojego męża, nawet jeśli była do niego jakoś tam przywiązana, w ogóle nie kochała. To właśnie dlatego łatwość, z jaką mąż jej przebaczył, ośmieliła ją do następnych niewierności.

W ten sposób doszliśmy do momentu, w którym możemy pokusić się o odpowiedź na pytanie, na czym polega pokuta za grzechy i co w niej jest najistotniejsze. Otóż pokuta jest to ubieganie się o odzyskanie utraconej miłości Bożej oraz o ożywienie i utrwalenie tej miłości, jaką Bóg mnie znów -- mimo moich niewierności -- obdarzył. Ponieważ ja naprawdę pragnę kochać Boga z całego serca i ze wszystkich sił, gotów jestem -- a w każdym razie bardzo chciałbym być do tego gotowym -- do podjęcia rzeczy nawet bardzo uciążliwych i trudnych, jeśli to mnie może oczyścić i uzdolnić do miłości bardziej autentycznej. Z drugiej jednak strony, nie jest tak, że wartość pokuty mierzy się stopniem pokonywanej uciążliwości. Wartość pokuty mierzy się stopniem miłości Bożej, jaka się w nas ugruntowała.

Toteż Pani wątpliwości, czy modlitwa jest stosowną formą pokuty, są chyba niesłuszne. Modlitwa jest wręcz idealną formą pokuty. Jeśli tylko -- rzecz jasna -- staramy się modlić w taki sposób, żeby to nas rzeczywiście do Boga zbliżyło.

 

1 Cytowany tekst św. Cypriana jest ważnym świadectwem, że sakrament pokuty już wówczas był udzielany zwyczajnym chrześcijanom, a nie tylko największym grzesznikom. Co do obrzędu nałożenia rąk podczas udzielania rozgrzeszenia, był on zachowywany jeszcze przez całe średniowiecze, zaniknął zaś dopiero wraz z wprowadzeniem konfesjonałów. Zauważmy przy okazji, że niektórzy bibliści w sposób przekonujący wykazują, że fragment 1 Tm 5,20-22 dotyczy nie tyle przekazywania sukcesji apostolskiej, co właśnie odpuszczania grzechów.

 

"DLACZEGO KSIĘŻA O TYM NIE MÓWIĄ?"

 

Kolega znalazł się pod wpływem jakichś charyzmatyków protestanckich i wciąż powtarza następującą pretensję pod adresem Kościoła katolickiego: "Od samego przedszkola miałem regularny kontakt z Kościołem przez kilkanaście lat, a tego, czego dowiedziałem się u nich w ciągu jednego wieczoru, nigdy nie słyszałem od księdza katolickiego". Konkretnie chodzi mu o to, że nasi księża wciąż nawołują do tego, żebyśmy czynili dobro, a do tego wcale nie trzeba być chrześcijaninem, wystarczy być teozofem albo buddystą; praktyczny zaś efekt tego mówienia jest taki, że nie tylko świat, ale nawet poszczególny człowiek nie zmienia się na lepsze. Natomiast u tamtych protestantów wzywa się do nawrócenia i do całkowitego powierzenia się łasce Bożej i do podjęcia zupełnie nowego życia w Chrystusie -- i człowiek rzeczywiście staje się Boży i prawdziwie nawrócony. Dla mojego kolegi jest to dowód, że u tamtych protestantów jest prawda, a Kościół katolicki prawdę zagubił.

Pański list pobudził mnie do zwierzeń, raczej samokrytycznych. Otóż od pierwszych lat kapłaństwa różni ludzie dziękowali mi za moje kazania. Szczególnie wiele podziękowań otrzymywałem za nauki rekolekcyjne. Ileż to razy mówiono mi: "Dlaczego inni księża o tym nie mówią?" albo: "Dopiero teraz zrozumiałem tę scenę ewangeliczną!", albo nawet: "Nareszcie wiem, o co chodzi w wierze chrześcijańskiej!"

Owszem, człowiek dziękował wówczas Bogu za to, że raczył się posłużyć swoim niegodnym sługą. Muszę jednak wyznać ze skruchą, że mój egocentryzm też był wówczas mile połaskotany. Bo jakiemuż egocentrykowi nie zaimponuje myśl -- i to tak obiektywnie umotywowana -- że dopiero dzięki mnie coś bardzo ważnego ktoś zrozumiał? Na szczęście nieustannie dochodziły do mnie świadectwa, że analogicznych olśnień w wierze doznawali różni ludzie dzięki kazaniom wielu innych księży, również takich, którzy wydawali mi się raczej przeciętni i których kazania wydawały mi się banalne.

Tak naprawdę jednak zrozumiałem, o co tu chodzi, dopiero wówczas, kiedy uświadomiłem sobie, że przecież ja sam od czasu do czasu odkrywałem w chrześcijaństwie jakieś ogromnie ważne prawdy, z których dotychczas jakby nie zdawałem sobie sprawy. Odkrycia dokonywały się zresztą w różnych sytuacjach -- raz podczas medytacji nad Pismem Świętym, kiedy indziej dzięki św. Augustynowi albo nawet dzięki dziecku, które się u mnie spowiadało. Aż krępuję się o tym mówić, bo zazwyczaj były to prawdy zupełnie elementarne, a ja tak późno potrafiłem się nimi naprawdę przejąć. Jak dziś pamiętam, byłem już na studiach teologicznych, kiedy wyraźnie sobie uświadomiłem, jak dosłownie my, chrześcijanie, wierzymy w Jezusa Chrystusa, w Jego Boskość i w Jego realne Wcielenie. Chyba nigdy nie zapomnę wielkiego przejęcia, jakie mnie wówczas ogarnęło. Doskonale pamiętam nawet, w którym pokoju naszego krakowskiego klasztoru wówczas mieszkałem.

A przecież nie mogę się skarżyć, że nikt mi przedtem wyraźnie nie mówił, kim naprawdę jest Pan Jezus. Dzieci w moich czasach, już przystępując do pierwszej Komunii, naprawdę znały podstawowe prawdy wiary katolickiej. Kiedy zaś byłem w szóstej klasie, kochany ksiądz Styczek znakomicie wyjaśnił nam na lekcji religii, czym były chrystologie nestorian i monofizytów i dlaczego nie da się ich pogodzić z tajemnicą Wcielenia. Nie umiem nawet powiedzieć, na czym polegał ów krakowski przełom w moim rozumieniu tajemnicy Chrystusa Pana. Zapewne niczego nowego o Chrystusie wówczas się nie dowiedziałem, a przecież wszystko w moim rozumieniu Chrystusa Pana objawiło mi się jako zupełnie nowe.

Również do innych moich olśnień wstyd się przyznać, bo zazwyczaj chodzi tu o prawdy, które często już dla dzieci są oczywiste. I tak na przykład wielką rewelacją było kiedyś dla mnie odkrycie -- a zawdzięczam je rzuconej mimochodem uwadze św. Tomasza z Akwinu -- że "kochaj bliźniego jak siebie samego" znaczy: w stosunku do drugiego człowieka bądź bezinteresowny, staraj się swój stosunek do niego układać w perspektywie jego dobra.

Parę kolejnych takich olśnień pomogło mi nieco zrozumieć, czym jest łaska Boża: że jest mocą od Boga, która uzdalnia nas do rzeczy, do których nie jesteśmy zdolni sami z siebie; że dzięki niej jesteśmy już nie tylko ludźmi, ale uczestnikami Bożej natury; że swoją łaską Bóg przemienia nas coraz bardziej w jedno z Chrystusem.

Dopiero w ostatnich latach, mimo że tak długo już nauczam innych wiary, dane mi było zobaczyć jakby po raz pierwszy w życiu dwie nowe prawdy, również bardzo elementarne. Zapewne żywo je odczuwa niejeden przedszkolak, a ja, który często nauczam katechetów, zobaczyłem je dopiero teraz. Mianowicie z wielką wyrazistością stanęła przede mną prawda, że Bóg mnie kocha niewyobrażalnie więcej niż ktokolwiek z ludzi, mimo że ludzi bliskich, życzliwych i bardzo życzliwych naprawdę mi nie brakuje. Co więcej: Bóg życzy mi dobra niewyobrażalnie więcej niż ja sam sobie. Zarazem zaczynam nareszcie nieco rozumieć potworność mojej grzeszności: że wciąż jestem skandalicznie nieufny wobec Boga, że duch mój wciąż jest sparaliżowany jakimś skurczem, który nie pozwala mi naprawdę całkowicie i bez reszty otworzyć się na Boga i bez żadnych zastrzeżeń i rachunków rzucić się w Jego ramiona. I zaczynam nareszcie nieco rozumieć, że tylko On jeden może mnie uwolnić od mojej grzeszności.

Nie mogę się tylko nadziwić, jak ja się przez tyle lat uchowałem, że prawdy tak elementarne zauważyłem tak późno. Przecież tyle razy o nich słyszałem, czytałem, ba, tyle razy o nich sam mówiłem (a mogę dać słowo honoru, że nie czyniłem tego jak papuga ani jak taśma magnetofonowa). Czuję zresztą, że czeka mnie jeszcze niejedno fascynujące odkrycie i to wcale nie w sferze jakichś przeżyć mistycznych, ale w wymiarze elementarnego chrześcijańskiego "abc".

W każdym razie teraz już wiem, co znaczą słowa, jakie po przeprowadzonych przez siebie rekolekcjach czasem słyszę: "Dlaczego ja to słyszę pierwszy raz w życiu?", "Dlaczego inni księża o tym nie mówią?" Mówią, mówią, drogi Bracie i Siostro, i niejeden raz w życiu już to słyszałeś; tyle tylko, że za łaską Bożą dopiero dzisiaj coś więcej z tego zrozumiałeś. "Zobaczysz jeszcze więcej niż to" (J 1,50) -- powiada na taki moment Pan Jezus.

Owszem, gdyby przyszło mi przeczytać Pański list na rekolekcjach dla księży, zwróciłbym uwagę na ciężkie grzechy, jakich my, księża, dopuszczamy się, nie przykładając się należycie do głoszenia słowa Bożego. Ale na szczęście nie jest tak, żeby w Kościele można było usłyszeć słowo Boże tylko od czasu do czasu. Rozumiem, że ktoś może mieć takie poczucie, ale wydaje mi się, że pojawia się ono zwłaszcza u tych, którzy mało szukają słowa Bożego, bo jeszcze nie znają jego wartości. Jeśli natomiast ktoś słyszy jakąś prawdę Bożą "po raz pierwszy w życiu", to prawie zawsze bywa tak, że ona dopiero teraz do tego człowieka dotarła.

Na przykładzie Pańskiego kolegi widać wyraźnie, że zjawisko, o którym tu mówimy, może niekiedy działać ze szkodą dla jedności Kościoła. Wystarczy, że ktoś zobaczy jakiś ważny aspekt słowa Bożego w kontakcie z chrześcijanami, którzy nie są katolikami, żeby spontaniczne pytanie: "Dlaczego inni księża o tym nie mówią?" przybrało w nim postać: "Dlaczego księża o tym nie mówią?", "Dlaczego Kościół tego w ogóle nie naucza?" I już łatwo człowiek taki będzie twierdził, że w Kościele katolickim zagubiono prawdę Bożą. A jeśli w grupie, która go do siebie przyciągnęła, panuje mentalność sekciarska, wkrótce zacznie w imię jednych prawd Bożych zwalczać inne prawdy Boże -- w świętym przekonaniu, że nie prawdę Bożą zwalcza, tylko wymyślone przez ludzi tradycje.

Ufajmy, że Pańskiemu koledze to się nie przytrafi. Ufajmy, że nie porzuci on Kościoła katolickiego, a co najmniej nie ulegnie antykatolickiej alergii, która niestety również w czasach dzisiejszych cechuje niektóre radykalne grupy protestanckie. A swoją drogą, to smutne, że Pański kolega nie spotkał się z jakąś żarliwą grupą katolicką, w której znalazłby atmosferę sprzyjającą głębszemu życiu religijnemu. Najwyraźniej tego rodzaju grup jest u nas wciąż jeszcze za mało.

EWANGELIE I APOKRYFY

 

Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego wszyscy teologowie i Kościół powołują się tylko na cztery Ewangelie. Przecież wiadomo, że tekstów ewangelicznych jest około sześćdziesięciu. Dlaczego się je pomija? W niektórych publikacjach czasami się o nich wspomina, ale tylko przelotnie. Śmiem twierdzić, że przeciętny katolik o nich nic nie wie. Dlaczego Kościół je odrzucił? Czym się kierował? Ze źródeł wynika, że synod rzymski w 382 roku przeprowadził podział na pisma kanoniczne i pisma odrzucone przez Kościół, tzw. apokryfy. Dlaczego dopiero w 494 roku Ewangelia Piotra dekretem papieża Gelazego została zaliczona do apokryfów? Do tej pory nie potrafię zrozumieć tej sytuacji: Jezus Chrystus powiada do Piotra, że jest opoką, na której zbuduje Kościół, a więc Piotr jest głównym filarem, a mimo to papież i Ojcowie Kościoła kwalifikują jego ewangelię jako apokryf.

Podnosi Pan typowy problem-widmo i wystarczy rzucić nań światło faktów, żeby problem znikł. Tak jest z wszystkimi upiorami: one w świetle znikają.

Otóż zacznę od stanowczego stwierdzenia, że już Ojcowie II i III wieku nie mają wątpliwości co do tego, że Kościół otrzymał cztery Ewangelie -- ani mniej, ani więcej, tylko właśnie cztery, zaś przypisywanie synodowi rzymskiemu z roku 382 jakiejś kluczowej roli w oddzieleniu Ewangelii kanonicznych od apokryfów świadczy o naukowej nieodpowiedzialności i zwyczajnej nieznajomości źródeł. Zatem jeśli Pan zaczerpnął tę informację z jakiejś książki: uwaga, bo również inne zawarte w niej twierdzenia mogą być tworem nieodpowiedzialności i nonszalancji.

Najpierw przypatrzmy się, co miał na ten temat do powiedzenia świadek tej miary co św. Ireneusz, zmarły w roku 202, który -- według starożytnego świadectwa -- "swą działalność pisarską rozwijał głównie za panowania cesarza Kommoda" (to znaczy w latach 180-193). Dodajmy, że św. Ireneusz znajdował się w niemal dotykalnej bliskości Apostoła Jana: jego mistrz, biskup Smyrny i późniejszy męczennik Polikarp, był bezpośrednim uczniem Apostoła. Zatem Ireneusz żył w czasach, kiedy istniała jeszcze żywa świadomość, że apostołowie najpierw głosili Ewangelię, a dopiero później utrwalili ją na piśmie.

Otóż wskazując na ten właśnie okres, kiedy Ewangelia była już głoszona, ale nie była jeszcze zapisana, św. Ireneusz mocno podkreśla, że nie był to bynajmniej okres modyfikowania czy korygowania Ewangelii, bo od samego początku -- choć jeszcze nie zapisana -- była ona nieomylnym słowem Bożym. Apostołowie -- pisze w swoim głównym dziele pt. Adversus haereses -- "najpierw głosili Ewangelię, następnie zaś z woli Bożej przekazali ją nam w Pismach, by była filarem i utwierdzeniem naszej wiary. Nie wolno bowiem tak mówić, że głosili ją, zanim posiedli doskonale poznanie. Tak ośmielali się twierdzić ci, co chełpliwie podawali się za poprawiaczy Apostołów. Po zmartwychwstaniu Chrystusa Apostołowie zostali obleczeni mocą z wysoka przez przyjście Ducha Świętego i napełnieni wszystkimi darami i mieli doskonałe poznanie. Wyszli więc na krańce ziemi, zwiastując Dobrą Nowinę o dobrach od Boga i obwieszczając ludziom pokój z nieba. Albowiem i wszyscy razem, i każdy z osobna miał Ewangelię Bożą" (III,l,1).

Bezpośrednio po tych słowach św. Ireneusz mówi o napisaniu czterech Ewangelii: "Tak więc Mateusz wśród Hebrajczyków w ich ojczystym języku napisał i wydał Ewangelię, gdy Piotr i Paweł głosili w Rzymie Ewangelię i zakładali Kościół. Po ich śmierci Marek, uczeń i tłumacz Piotra, przekazał nam na piśmie to, co Piotr głosił. Łukasz zaś, towarzysz Pawła, złożył w księdze Ewangelię przez niego głoszoną. Następnie Jan, uczeń Pana, który spoczywał na piersi Jego, także wydał Ewangelię za swego pobytu w Efezie".

Kilka rozdziałów dalej, w tej samej trzeciej księdze, św. Ireneusz podaje interesujący argument kosmiczny, dlaczego Ewangelie są ani mniej, ani więcej, tylko właśnie cztery: "Jest jasne, że nie ma więcej ani mniej, tylko te cztery Ewangelie. Ponieważ istnieją cztery strony świata, w którym żyjemy, i cztery główne wiatry, a Kościół jest rozsiany po całym świecie. A dalej, filarem i utwierdzeniem Kościoła jest Ewangelia i Duch życia, wobec tego Kościół ma cztery filary, które ze wszystkich stron tchną nieskazitelnością i ludzi darzą życiem" (III,11,8).

Nie traćmy z pamięci faktu, że słowa te napisał człowiek, który z ust bezpośrednich świadków mógł słyszeć o czasach, kiedy Ewangelie nie były jeszcze spisane. Otóż już ten człowiek ma jasną i ugruntowaną świadomość, że Ewangelie apostolskie są cztery i tylko cztery.

Czy nie było jeszcze wtedy apokryficznych ewangelii? Owszem, już były. "Wyzuci z wszelkiego wstydu zwolennicy Walentyna -- pisze Ireneusz -- przychodzą ze swoimi piśmidłami, chełpliwie podając, że mają więcej Ewangelii, niż jest w rzeczywistości. Posunęli się bowiem do tego stopnia zuchwalstwa, iż niedawno skleconą przez siebie księgę nazwali Ewangelią Prawdy, choć w niczym się ona nie zgadza z Ewangeliami apostołów, co więcej, nawet u nich samych nie może bez bluźnierstwa uchodzić za Ewangelię. Jeśli zatem napisana przez nich ewangelia jest ewangelią prawdy, a w niczym nie jest podobna do Ewangelii zostawionych przez apostołów, to każdy nieuprzedzony człowiek może na podstawie tekstów stwierdzić, że to już nie jest Ewangelia prawdy przekazana nam przez apostołów" (III,11,9).

"Wprowadzili ponadto [gnostycy] -- skarży się na innym miejscu tenże św. Ireneusz -- niezliczoną liczbę apokryfów i pism przewrotnych, które sami sporządzili, ażeby zadziwić ludzi nierozumnych i nie znających Pism prawdziwych" (I,20,1). Bezpośrednio po tym stwierdzeniu podany jest konkretny przykład takiej opowieści, obliczonej na zadziwienie czytelników, mianowicie autor przedstawia apokryficzną scenę o zachowaniu się małego Jezusa w szkole. Dla nas informacja ta jest interesująca dodatkowo z tego powodu, że scena ta znajduje się w zachowanej do dziś tzw. Ewangelii Tomasza.

Zarazem wydaje się, że wśród licznych wówczas grup heretyckich, zwłaszcza gnostyckich, nie było ani jednej, która uznawałaby bez zastrzeżeń wszystkie cztery Ewangelie, jakimi posługiwał się Kościół. Zdarzało się natomiast, że jakaś grupa, odrzuciwszy trzy pozostałe Ewangelie, trzymała się tylko jednej przez siebie wybranej, niekiedy zresztą nawet ją po swojemu przerabiając. "Siła dowodowa Ewangelii jest tak wielka -- pisze o tym św. Ireneusz -- że nawet sami heretycy dają im świadectwo i powoływaniem się na nie usiłują dowodzić swojej nauki. Ebionici [odrzucający boskość Chrystusa Pana] posługują się tylko Ewangelią według Mateusza, a przecież ona sama zbija ich przewrotne mniemania o Chrystusie. Marcjon znów (odrzucający Boga Starego Testamentu) obciął Ewangelię według Łukasza, a przecież nawet te części, jakie zostawił, wystarczą do udowodnienia, że bluźnił jedynemu Bogu. Ci zaś, którzy wyodrębniają Jezusa od Chrystusa i twierdzą, że Chrystus pozostał niecierpiętliwy, a cierpiał Jezus [chodzi tu o jedną z gałęzi doketów], odwołują się do Ewangelii według Marka. Gdyby jednak zechcieli ją przeczytać z miłością prawdy, to mogliby się poprawić. Z kolei walentynianie posługują się w szerokim zakresie Ewangelią według Jana, celem uzasadnienia swoich par [które, ich zdaniem, emanują z Bóstwa], a przecież ona właśnie demaskuje ich kłamliwe twierdzenia, jak to wykazaliśmy w księdze pierwszej" (III,11,7).

Rzecz jasna, św. Ireneusz nie jest jedynym tak wczesnym świadkiem faktu, że Kościół nie miał wątpliwości co do tego, że Ewangelie są cztery i tylko cztery. Owszem, miano niekiedy wątpliwości na temat kanoniczności innych pism Nowego Testamentu (pisałem o tym w liście pt. "Skąd wiemy, że Pismo Święte jest Pismem Świętym?", wydrukowanym w książce Pytania nieobojętne). Nie widać jednak śladów, żeby któryś z wczesnych nauczycieli Kościoła odrzucał którąś z czterech Ewangelii albo przyjmował ich więcej niż cztery. Mało tego, już współczesny Ireneuszowi Syryjczyk Tacjan (wiekiem kilka lat od niego być może starszy) sporządził Syntezę czterech Ewangelii, tzw. Diatessaron. Pomyśleć, że tak wcześnie! Na całe dwieście lat przed wspomnianym synodem rzymskim, któremu ktoś chciałby przypisać w zakresie naszego tematu znaczenie niezgodne z faktami.

Również z końca II wieku pochodzi słynny "fragment Muratoriego", zawierający katalog ksiąg Nowego Testamentu. W tekście, jaki się zachował, wspomina się tylko o Ewangeliach Łukasza i Jana, jednak Ewangelia Łukasza jest tam nazwana trzecią, zaś Ewangelia Jana czwartą, zatem nie ulega wątpliwości, że autor tego katalogu przyjmował cztery Ewangelie. Tekst oryginalny "fragmentu Muratoriego" wraz z przekładem polskim znajdzie Pan w trzecim wydaniu książki ks. E. Dąbrowskiego Prolegomena do Nowego Testamentu (s. 55-58). Warto może jeszcze zauważyć, że starochrześcijański autor tego "fragmentu" wyraźnie odróżnia apokryfy heretyckie od apokryfów napisanych w dobrej wierze. O pierwszych pisze, że "nie wolno ich wprowadzać do Kościoła katolickiego, nie wypada bowiem mieszać żółci z miodem" (w. 66-67), zaś o apokryfie napisanym w dobrej wierze powiada tak: "Czytać go wprawdzie można, nie można go jednak podawać ludowi w Kościele ani między prorokami, których liczba została zamknięta, ani między apostołami, [których liczba też jest zamknięta] do końca czasów" (w. 77-80).

Przede wszystkim jednak dzieła starochrześcijańskie, których zachowało się wcale nie tak mało, a w których znajduje się tysiące cytatów i odniesień do Ewangelii, świadczą o tym, że już w okresie prześladowań Kościół uznawał wszystkie cztery Ewangelie i żadnych innych, i nie miał co do tego żadnych wahań. Właśnie leżą na moim stole trzy pierwsze tomy Biblia patristica, które są indeksem biblijnych przytoczeń i aluzji, jakie znajdują się w całej zachowanej literaturze chrześcijańskiej pierwszych trzech wieków, i mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że wyraz "tysiące", którego przed chwilą użyłem, należy rozumieć dosłownie.

Z całą też odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że twierdzenie, jakoby "dopiero w 494 roku Ewangelia Piotra dekretem papieża Gelazego została zaliczona do apokryfów", jest wierutną bzdurą. Prawdy w tym twierdzeniu tylko tyle, że faktycznie znajduje się ona na sporządzonej przez tego papieża liście apokryfów. Tzw. Ewangelię Piotra wydał po polsku ks. Marek Starowieyski (Apokryfy Nowego Testamentu, KUL 1980, t.1, cz. 2, s. 409-419). Powstała ona prawdopodobnie w połowie II wieku w środowisku katolików syryjskich, ale choć jest to tekst i wczesny, i nieheretycki, nie widać śladów, żeby gdziekolwiek, bodaj w samej tylko Syrii, był on uważany za tekst święty.

Istnieje natomiast wiele świadectw innych: że z osobą Apostoła Piotra starożytny Kościół wiązał Ewangelię św. Marka. Cytowałem już wypowiedź św. Ireneusza, że "Marek, uczeń i tłumacz Piotra, przekazał nam na piśmie to, co Piotr głosił". Otóż informacja ta powtarza się niejednokrotnie u pisarzy starochrześcijańskich. Niech Pan zwróci uwagę, jak przedstawia Ewangelię Marka w pierwszej połowie III wieku Orygenes, jego bowiem wypowiedzią na temat czterech Ewangelii zachowaną dzięki znanemu ze swej skrupulatności Euzebiuszowi z Cezarei -- chciałbym zakończyć przytoczenia źródłowe.

"Na podstawie tradycji -- pisze Orygenes, przystępując do komentowania Ewangelii Mateusza -- dowiedziałem się w sprawie czterech Ewangelii, które jedynie jako niewątpliwe uznaje Kościół Boży istniejący pod niebem. Otóż pierwszą z nich napisał dawny celnik, a potem apostoł Jezusa Chrystusa, Mateusz. Wydał ją dla wiernych pochodzenia żydowskiego, a pisał w języku hebrajskim. Drugą zaś jest Ewangelia według Marka, który ją ułożył według wskazówek Piotra, i dlatego Piotr w swym Liście katolickim uznaje go za syna, kiedy mówi: <Pozdrawia was Kościół w Babilonie, wybrany razem z wami, i Marek, syn mój> (1 P 5,13). Trzecią jest Ewangelia według Łukasza, zatwierdzona przez Pawła, a napisana dla tych, którzy wywodzą się z pogan. Ostatnią wreszcie jest Ewangelia według Jana" (Historia kościelna VI,25,4-6).

Podsumowując: Myślę, że Pan podzieli mój smutek z tego powodu, że ktoś w swojej walce z wiarą chrześcijańską posługuje się tak nierzetelnymi -- chciałoby się wręcz powiedzieć: bezczelnymi -- argumentami. Ja naprawdę rozumiem to, że ktoś nie wierzy w Chrystusa. Rozumiem nawet to, że ktoś serdecznie nie lubi wiary chrześcijańskiej, zaś o Kościele ma mniemanie jak najgorsze. Staram się rozumieć jeszcze i to, że ktoś chce przekazywać innym swoje zwątpienie w wiarę chrześcijańską. Istnieją jednak granice, których w folgowaniu swoim emocjom przekraczać nie wolno. Jedną z takich barier, których domaga się zwyczajna przyzwoitość, jest elementarny szacunek dla faktów. Szczególną zaś bezczelnością jest powoływanie się na fakty, które w ogóle nie miały miejsca. Rozumiem, że autorowi przytoczonych przez Pana twierdzeń byłoby bardzo na rękę, gdyby dopiero synod rzymski z roku 382 wydobył cztery Ewangelie spośród kilkudziesięciu dotychczas równorzędnych tekstów, i gdyby dopiero papież Gelazy zdegradował tzw. Ewangelię Piotra do rzędu apokryfów. Ale nie umiem zrozumieć tego, że nie zabrakło mu czelności, żeby -- wbrew całej oczywistości źródeł -- twierdzić, iż tak faktycznie było.

 

CO WYNIKA Z ODRZUCENIA CHRZTU NIEMOWLĄT?

 

Zawsze wydawało mi się, że to Pan Jezus chciał tego, abyśmy chrzcili niemowlęta. Bo cóż innego miałaby znaczyć scena, kiedy skarcił On tych, co nie dopuszczali do Niego matek z dziećmi, i powiedział: "Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie i nie przeszkadzajcie im"? Ostatnio problemów mi narobił pewien baptysta, który powiedział, że scena ta wcale nie musi się odnosić do chrztu małych dzieci. Pokazał mi teksty Pisma Świętego, z których wynika, że chrzest zawsze musi być poprzedzony wiarą, a niemowlę do wiary jest jeszcze niezdolne. Baptysta ten nastawiony był zresztą bardzo ekumenicznie. Mówił z dużym uznaniem o Kościele katolickim. Twierdził, że w naszym kraju właśnie Kościół katolicki wykonuje najwięcej -- jak to nazywał -- dzieła Bożego. Twierdził jednak, że to, iż chrzcimy niemowlęta, jest niezgodne z Pismem Świętym.

Kiedyś w rozmowie z kimś raczej niewierzącym usłyszałem następującą pretensję pod adresem Pisma Świętego: Pismo Święte jest za bardzo wieloznaczne, można nim uzasadnić twierdzenia sobie przeciwstawne. Człowiek ów mówił, że Pismo Święte powinno mieć formę katechizmu, w którym byłoby jasno i wyraźnie powiedziane, w co należy wierzyć i jak postępować. Nie byłoby wówczas -- ciągnął swoją myśl -- tylu odłamów wśród chrześcijan i tylu różnic w wierze.

Śmiać mi się wówczas zachciało, bo chociaż spotkałem w życiu wiele już sytuacji, w których jakiś człowiek udawał kogoś mądrzejszego od Pana Boga, to z takim myśleniem zetknąłem się po raz pierwszy. Nawet komuś, kto dopiero szuka wiary, naprawdę nie wypada pozwalać sobie na mniemanie, że mógłby być w czymś mądrzejszy lub lepszy od Pana Boga. Naprawdę nie wypada, żeby człowiek podpowiadał Panu Bogu, jak powinien w danym przypadku postąpić. Nie wypada też, żeby człowiek krytykował Pana Boga za jakiekolwiek Jego dzieło. Odnosi się to również do Pisma Świętego: z całą pewnością Pan Bóg najlepiej wie, jaki kształt powinno mieć Jego słowo do nas.

Czy wobec tego w Piśmie Świętym znajdują się zalążki rozbicia między chrześcijanami? Twierdzenie takie komuś mogłoby się wydawać logiczne: Skoro niektóre prawdy nie zostały w Piśmie Świętym dopowiedziane do końca, to cóż dziwnego w tym, że różni chrześcijanie różnie je sobie interpretują? Jest to jednak logika bluźniercza, gdyż winą za nasze rozbicie w wierze obarcza samego Pana Boga.

W rzeczywistości niezgoda w wierze powstaje wówczas, kiedy Pismo Święte czytane jest poza Kościołem, a zwłaszcza wówczas, kiedy czytane jest ono wbrew Kościołowi. Tymczasem samo Pismo Święte poucza nas wyraźnie, że należy je czytać w Kościele i w zgodzie z Kościołem. "To przede wszystkim miejcie na uwadze -- czytamy w Drugim Liście Apostoła Piotra (1,20) -- iż żadne proroctwo Pisma nie jest do prywatnego wyjaśniania". "Są w nich -- czytamy pod koniec tegoż Listu o Listach Apostoła Pawła -- trudne do zrozumienia pewne sprawy, które ludzie niedouczeni i mało utwierdzeni opacznie tłumaczą, tak samo jak i inne Pisma, na własną swoją zgubę" (2 P 3,16). Zaś w Pierwszym Liście do Tymoteusza (3,15) Kościół został nazwany "filarem i podporą prawdy". Zresztą czyż sam Pan Jezus nie mówił do tych, których ustanowił w Kościele przełożonymi: "Kto was słucha, Mnie słucha, kto wami gardzi, Mną gardzi" (Łk 10,16)?

Pismo Święte nie jest martwym papierem, na którym wydrukowano słowo Boże. Jest ono słowem Bożym wydrukowanym wprawdzie na martwym papierze, ale nie jest ono w tym papierze uwięzione. Ono w Kościele żyje, jest przez Kościół zgłębiane i przekazywane od czasów apostolskich z pokolenia na pokolenie. Toteż bardzo trzeba troszczyć się o to, żeby w naszym rozumieniu Pisma Świętego nie odejść od wiary, którą wyznawał Kościół w poprzednich pokoleniach.

Przypatrzmy się pod tym kątem chrztowi niemowląt. To prawda, nie ma w Piśmie Świętym zdania: "Należy chrzcić niemowlęta". Rzecz jasna, nie ma również zdania przeciwnego. Ale mamy w Ewangelii przytoczony przez Panią epizod o błogosławieniu przez Pana Jezusa małych dzieci i Jego napomnienie, żebyśmy nie przeszkadzali dzieciom przychodzić do Niego. Mamy ponadto kilkakrotne wzmianki o tym, że ktoś uwierzył w Chrystusa lub ktoś ochrzcił się wraz z całym swoim domem (1 Kor 1,16; Dz 16,33; 18,8). Czy także z niemowlętami, jeśli rodzina je wówczas posiadała? My dzisiaj tego na pewno nie wiemy. Ale może Pan Bóg tak właśnie chciał, żeby wiedzieli to tylko pierwsi czytelnicy Nowego Testamentu? Może nam wystarczy to, że chrzest niemowląt nigdy nie był w Kościele innowacją, że pojawił się bardzo wcześnie, zapewne już w czasach apostolskich, jako coś -- w świetle wiary chrześcijańskiej -- oczywistego?

Zachował się na przykład list synodu w Kartaginie z około 252 roku, w którym synod wzywa pewnego biskupa, imieniem Fido, żeby zaniechał odkładania chrztu niemowląt aż do... ósmego dnia po urodzeniu. Synod stwierdza, że dzieci należy chrzcić już "w drugim lub trzecim dniu po ich urodzeniu", argumentuje zaś to następująco: "Nasz synod był co do tego [tzn. co do czekania z chrztem aż do ósmego dnia po urodzeniu] całkowicie innego zdania. Na twój pogląd nikt się nie zgodził, lecz raczej wszyscy sądziliśmy, że żadnemu urodzonemu dziecku nie można odmawiać miłosierdzia Boga i łaski. Pan przecież mówi w swej Ewangelii: Syn Człowieczy nie przyszedł zatracać dusze ludzi, lecz zbawiać (Łk 9,56), i o ile to jest w naszej mocy, powinniśmy się starać, aby nie zginęła żadna dusza ludzka. Cóż bowiem brakuje temu, kto raz w łonie matki został utworzony rękami Boga? Tylko w naszych oczach z biegiem dni rosną ci, którzy się urodzili. Wszystko jednak, co Bóg stworzył, jest doskonałe, dzięki majestatowi i działalności Boga Stworzyciela. Przecież wszyscy, zarówno dzieci jak dorośli, mają równy udział w darach Bożych"1.

Tekst ten podpisało sześćdziesięciu sześciu biskupów, którzy wówczas wzięli udział w synodzie kartagińskim. Nie sposób przedstawiać wszystkich starożytnych świadectw, z których wynika, że udzielanie chrztu dzieciom było w ówczesnym Kościele zwyczajem powszechnym. Wspomnę tylko -- a to dlatego, że bardzo mi się spodobało samo sformułowanie -- że u któregoś z Ojców greckich wyczytałem kiedyś taką radę, żeby chrzcić dzieci jeszcze "przed pierwszym obcinaniem paznokci". Zaś dla św. Augustyna -- było to prawie szesnaście wieków temu! -- koronnym argumentem przeciwko pelagianom, którzy odrzucali grzech pierworodny, było pytanie: Dlaczego wobec tego chrzcimy niemowlęta? Otóż udzielanie chrztu niemowlętom było wówczas czymś tak oczywistym dla wszystkich chrześcijan, że nawet pelagianie go nie kwestionowali, mimo że wystawiało ich to na zarzut doktrynalnej niekonsekwencji.

Owszem, na przestrzeni IV wieku niektórzy próbowali wprowadzić tu innowację, ale w odwrotnym kierunku. Mianowicie -- po kupiecku obliczając, że skoro chrzest gładzi wszystkie grzechy, to "opłaca się" przyjąć go dopiero tuż przed śmiercią -- nie chrzcili swoich dzieci i tworzyli atmosferę sprzyjającą zwlekaniu z chrztem nawet przez dorosłych. Był to jednak drobny epizod w historii Kościoła, zresztą szybko przezwyciężony.

Po raz pierwszy zakwestionowano chrzest niemowląt dopiero w XVI wieku. Wprawdzie sam Luter i Kalwin zdecydowanie bronili prawa niemowląt do chrztu, ale właśnie oni stworzyli teoretyczne podstawy, umożliwiające przeciwstawienie się całej dotychczasowej chrześcijańskiej tradycji w tym względzie. Mianowicie sformułowali zasadę, że Pismo Święte należy oderwać od jego dotychczasowego rozumienia przez Kościół, jako że przemawia ono wystarczająco wyraźnie samo przez się, zaś tradycja Kościoła raczej utrudnia niż ułatwia jego właściwe zrozumienie. Rzecz jasna, musiało to dać początek dziesiątkom i setkom wzajemnie zwalczających się interpretacji Pisma Świętego. Przecież -- mówiliśmy o tym wyżej -- z samego Pisma Świętego wynika, że należy je czytać w Kościele i w zgodzie z Kościołem.

Otóż już w XVI wieku pojawili się tzw. anabaptyści, którzy twierdzili, że wierność Pismu Świętemu nakazuje im odrzucenie chrztu niemowląt. Argumenty ich sprowadzały się w gruncie rzeczy do dwóch. Po pierwsze, ich zdaniem Pismo Święte nic nie mówi o chrzcie niemowląt. Po wtóre, z Pisma Świętego wynika -- ich zdaniem -- że chrzest powinien być poprzedzony wiarą. Powoływali się zwłaszcza na słowa Pana Jezusa: "Kto uwierzy i ochrzci się, będzie zbawiony" (Mk 16,16). Wskazywali ponadto na Dzieje Apostolskie, z których wynika, że ci, którzy przyjmowali chrzest, najpierw uwierzyli: "Nawróćcie się -- powiedział do nich Piotr -- i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych" (2,38); a na innym miejscu: "Wielu też słuchających Koryntian uwierzyło i przyjmowało wiarę i chrzest" (Dz 18,8). Zapewne te właśnie teksty przytaczał również ów sympatyczny baptysta, z którym Pani rozmawiała.

Jakim sposobem teksty te świadczą przeciwko chrztowi niemowląt, pozostanie to tajemnicą tych, którzy się na nie w tym celu powołują. Przecież jeżeli na początku Kościoła Apostołowie głosili Ewangelię, to jest czymś chyba oczywistym, że słuchacze musieli najpierw uwierzyć, a dopiero potem przyjmowali chrzest. Również ja sam, ilekroć przygotowuję kogoś do chrztu, najpierw staram się doprowadzić go do wiary i dopiero potem udzielam mu tego sakramentu. Jeśli zaś ten człowiek ma małe dziecko, jest dla mnie i dla niego czymś oczywistym, że należy je również ochrzcić -- najlepiej w ramach tego samego liturgicznego obrzędu. Wprawdzie nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy ochrzcić "całego domu", ale niejeden raz chrzciłem rodziców wraz z ich dziećmi -- rodziców, którzy uwierzyli w Chrystusa, oraz ich dzieci, w wierze tychże rodziców. To chyba zrozumiałe, że rodzice chrześcijańscy pragną umieścić swoje dziecko jak najbliżej Chrystusa. Czymś trudnym do zrozumienia jest dla mnie dopiero niedopuszczanie dzieci do tych dobrodziejstw duchowych, które stały się udziałem ich rodziców.

Rzecz jasna, w Kościele powinno się nieustannie przypominać o tym, że dziecko należy wychowywać w wierze, w której zostało ochrzczone, i że obowiązkiem rodziców jest rozbudzić w nim wiarę żywą i w pełni świadomą. Jednakże nie wolno w imię całkowicie świadomego przeżywania wiary negować i lekceważyć jej społecznych wymiarów. Załóżmy nawet, że w "domu Stefanasa", który ochrzcił Apostoł Paweł, nie było ani jednego małego dziecka. Jednak z pewnością nie wszyscy członkowie tej rodziny mieli jednakowo żywą i świadomą wiarę. Na szczęście jednak człowiek jest istotą społeczną i wiara jednych -- sama w sobie jeszcze dość słaba -- może trwać i rozwijać się, czerpiąc z wiary tych, dla których Chrystus już teraz stał się całym sensem ich życia. Otóż nie ulega wątpliwości, że za negacją chrztu niemowląt kryje się między innymi niedocenienie lub wręcz niedostrzeganie społecznych wymiarów wiary.

Chciałbym jeszcze zwrócić Pani uwagę na kolosalne konsekwencje, jakie wynikają z odrzucenia chrztu małych dzieci. Nie wolno nam przecież stracić z oczu tego faktu, że olbrzymia większość współczesnych chrześcijan została ochrzczona w dzieciństwie. Jak wiadomo, nie tylko Kościół katolicki chrzci niemowlęta, ale również Kościół prawosławny i wszystkie inne Kościoły wschodnie, ponadto większość Kościołów protestanckich. W tej sytuacji przeciwnicy chrztu niemowląt powinni sobie postawić pytanie: "Czy te setki milionów ludzi, którzy zostali ochrzczeni we wczesnym dzieciństwie, w ogóle są chrześcijanami, czy może są oni zaledwie sympatykami chrześcijaństwa?"

Zastanawianie się nad tym pytaniem przekształciło szesnastowieczny anabaptyzm w istną wieżę Babel. Jedni z nich odpowiadali: tak jest, wszyscy ochrzczeni w dzieciństwie są prawdziwie chrześcijanami. Ale od razu pojawiły się wśród nich różnice zdań: jedni dochodzili do wniosku, że chrzest udzielany w dzieciństwie jest jednak ważny, tyle że -- ich zdaniem -- nie powinno się go udzielać. Ci polemizowali między sobą, czy wobec tego wolno im przyjmować chrzest w wieku dorosłym, skoro byli już ochrzczeni w niemowlęctwie. Inni znów dochodzili do bagatelizowania znaczenia chrztu, a szczytowym przejawem tej postawy były poglądy głośnego w Polsce Socyna, który, wychodząc z anabaptyzmu, doszedł do wniosku, że w gruncie rzeczy jest czymś mało ważnym nie tylko to, w jakim momencie życia człowiek przyjmuje chrzest, ale nawet to, czy człowiek w ogóle go przyjmuje. Byli również tacy anabaptyści, którzy nie wahali się twierdzić, że chrzest udzialany w dzieciństwie jest wręcz nieważny; i po sekciarsku uważali, że tylko oni -- niewielka garstka wśród milionów ludzi wierzących w Chrystusa -- są naprawdę "chrystianami".

Osobiście nie bardzo widzę możliwości, żeby współcześni przeciwnicy chrztu niemowląt byli w stanie uniknąć tej wieży Babel, w którą wpadli ich szesnastowieczni przodkowie. Przecież to pytanie: "Czy ja, Twoim zdaniem, w ogóle jestem ochrzczony?" -- musi przychodzić do nich od nas, którzy zostaliśmy ochrzczeni w niemowlęctwie. Sądzę, że Pani znajomy, kierowany swoim duchem szczerze ekumenicznym, odpowie na moje pytanie: "Oczywiście, że tak". Czy jednak wobec tego skłonny będzie odrzucić jako nadużycie zwyczaj powtórnego chrzczenia tych adeptów baptyzmu, którzy byli już ochrzczeni w dzieciństwie? Czy zechce w duchu ekumenicznym rozważyć to, że powtórne chrzczenie tych, którzy już w naszym Kościele byli ochrzczeni, nas głęboko rani?

W tym miejscu człowiekowi przychodzi do głowy smętna myśl: Przecież nie byłoby tych wszystkich problemów, gdybyśmy czytali Pismo Święte w taki sposób, jak sobie tego życzy samo Pismo Święte -- w Kościele i w zgodzie z Kościołem.

 

1 List synodu kartagińskiego zamieszczony jest w zbiorze listów św. Cypriana jako List 64 (św. Cyprian, Listy, Warszawa 1969, s. 215).

 

O NADUŻYWANIU PISMA ŚWIĘTEGO

 

Mój kolega stał się wyznawcą Świadomości Kriszny. Postanowił być absolutnie konsekwentny w realizowaniu zasady, że sprawy duchowe są najważniejsze. Doprowadziło go to do tego, że porzucił żonę i dziecko. Jest niewrażliwy na żadne argumenty. Nie pomaga ani odwoływanie się do poczucia odpowiedzialności, ani wskazywanie na to, że dopuszcza się krzywdy. Żeby udowodnić, że takie postępowanie jest słuszne, powołuje się na zdanie z Ewangelii: "Nikt nie opuszcza domu albo ż o n y, braci, rodziców albo dzieci dla królestwa Bożego, żeby nie otrzymał daleko więcej w tym czasie, a w wieku przyszłym -- życia wiecznego" (Łk 18, 29n).

W ten sposób stanęły przede mną aż trzy problemy. Po pierwsze, bardzo chciałbym pomóc koledze, żeby się jakoś opamiętał. Po drugie: co znaczą słowa Pana Jezusa o opuszczeniu żony? Po trzecie: dlaczego tak się dzieje, że każdy w Piśmie Świętym znajdzie uzasadnienie dla największego nawet głupstwa? Czy Pan Bóg nie mógł przewidzieć, że Jego słowo będzie nadużywane, i jakoś temu zapobiec?

Sądzę, że znacznie łatwiej jest opamiętać się grzesznikowi, który czyni zło niskie i wulgarne, aniżeli temu, kto grzeszy w poczuciu, że to go uszlachetnia i duchowo ubogaca. Ten na przykład, kto dopuścił się prymitywnej rozpusty, czuje się -- jeśli nie jest człowiekiem zdeprawowanym -- upodlony swym grzechem i stara się z niego jak najszybciej wydobyć. Jeśli ktoś jednak w pozamałżeńskim partnerze znalazł istotę duchowo pokrewną, a swój romans przeżywa na sposób wzniosły, trudno mu będzie nie tylko sytuację tę przezwyciężyć, ale nawet uznać za grzeszną. Ba, na sposób wzniosły można nawet niewinnie zabić człowieka: zabójca sądzi wówczas, że czynem tym "oddaje cześć Bogu" (J 16,2). Podobnie łatwiej chyba wrócić do żony człowiekowi, który porzucił ją ze zwyczajnej ludzkiej słabości, aniżeli takiemu, kto swoje odejście uzasadnia poszukiwaniem głębi i doskonałości.

Toteż w odpowiedzi na pierwsze pytanie powiem Panu tylko tyle, że musi się Pan wiele modlić za swojego kolegę, bo sytuacja wydaje się po ludzku beznadziejna. Nie trzeba jednak tracić nadziei na jego opamiętanie, bo przecież u Boga nie ma nic niemożliwego.

Kolega, żeby uzasadnić swoją wzniosłą, a niestety niegodziwą decyzję, powołuje się na słowa samego Pana Jezusa. Muszę się Panu przyznać, że pierwszą moją reakcją po przeczytaniu Pańskiego listu była myśl następująca: oto jeszcze jeden raz ktoś torturuje słowo Boże, żeby je przymusić do poparcia dla swoich koncepcji. I odczułem wręcz potrzebę pokazania Panu paru innych tego rodzaju operacji na tekście świętym. Ograniczę się może do nadużyć popełnianych przez sekty dzisiaj już nie istniejące.

I tak na przykład doketom wydawało się rzeczą absolutnie niemożliwą, żeby Bóg naprawdę mógł stać się człowiekiem. Ponieważ w boskość Chrystusa Pana wierzyli oni bez zastrzeżeń, doszli do wniosku, że był On człowiekiem w sposób tylko pozorny. I znaleźli oczywiście tekst w Ewangelii, który przymuszali do tego, żeby świadczył na korzyść ich pomysłów. Twierdzili mianowicie, że Maryja nie była prawdziwą matką Chrystusa Pana, bo przecież On sam mówił:, Któż jest matką moją i którzy są braćmi moimi?" (Mt 12,48) Mniejsza o to, że interpretacja ta sprzeciwia się wprost zarówno samemu tekstowi, jak licznym w Ewangeliach stwierdzeniom macierzyństwa Maryi. Nie liczyło się to, że Pan Jezus jadł i pił, i spał, odczuwał zmęczenie i głód, cierpiał i umarł. Nie przekonywały ich argumenty, że bezczelnością jest przypisywać Bogu udawanie kogoś, kim naprawdę nie jest. Dokeci wiedzieli swoje. Wiedzieli, że werset "Któż jest matką moją?" przesądza na korzyść ich tezy.

Z kolei manichejczycy głosili bluźnierstwa, że Bóg Starego Testamentu jest złym i godnym nienawiści stwórcą materii, i przeciwstawiali Mu Przedwiecznego Ojca, o którym mówi Ewangelia. Oni również znaleźli w świętym tekście poparcie dla swoich bluźnierstw. Odwoływali się mianowicie do rozmowy Pana Jezusa z Samarytanką: "Wierz mi, kobieto, że nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie czcili Ojca. (...) Nadchodzi godzina, owszem, już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie" (J 4,21.23). Nie przeszkadzało manichejczykom to, że Ewangelie są dosłownie przepełnione odniesieniami do Starego Testamentu. Nie chcieli widzieć stwierdzeń, że Słowo, które przed wiekami było u Ojca, stało się ciałem, i że przez Nie wszystko zostało stworzone, również świat materialny. Oni "wiedzieli", że Bóg Jezusa Chrystusa jest kimś zupełnie innym niż Bóg Starego Testamentu.

Wyraz "godzina" przypomniał mi nadużycia, jakich wobec Ewangelii dopuszczali się astrologowie. Wykorzystywali oni dla poparcia swoich poglądów wypowiedzi Pana Jezusa o godzinie, na którą czeka (Mt 26,45; J 2,4; 7,6; 8,20). Własna doktryna była dla nich czymś ważniejszym niż prawda o boskiej suwerenności Chrystusa Pana. Mądrze im odpowiedział św. Augustyn: "Dziwne, że astrologowie, wierząc słowom Chrystusa, starają się chrześcijan przekonać, iż Chrystus żył pod godziną losem Mu wyznaczoną. Niechaj raczej wierzą Chrystusowi, który powiedział: Mam moc życie oddać i mam moc znów je odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je daję" (Wykład Ewangelii Jana 8,10).

Zauważmy, że mechanizm przeinaczania sensu słowa Bożego działa we wszystkich podanych przykładach identycznie. (Diabeł jest banalny, jakby powiedział Chesterton). Początkiem błędu było nie to, że ktoś zgłębiał słowo Boże, tylko pobłądził w jego rozumieniu. Zarówno dokeci, jak manichejczycy i astrologowie z góry wiedzieli, co chcą w Piśmie Świętym znaleźć. Ich podejście do słowa Bożego było więc z gruntu bezbożne: niewiele ich interesowało to, co Bóg chce nam powiedzieć i do czego nas wzywa, oni chcieli w Piśmie Świętym znaleźć jedynie jakieś podpórki dla swoich doktryn.

Nonszalancja w samym założeniu musi rodzić nonszalancję w jego realizacji. Niekiedy nonszalancja posuwa się aż do tego stopnia, że ktoś szukający biblijnej legitymacji dla swojego błędu kurczowo chwyta się materialnego sformułowania, jakie gdzieś w Piśmie Świętym znalazł, i nie chce przyjąć do wiadomości, że tekst w sposób wręcz oczywisty mówi coś akurat przeciwnego. Zawsze zaś ktoś w ten sposób podchodzący do Pisma Świętego nie chce liczyć się z całością biblijnych wypowiedzi na dany temat. Tym bardziej zaś nie chce liczyć się z duchową mądrością, jaka dzięki zgłębianiu ich w wierze nagromadziła się w ciągu pokoleń w Kościele.

Ciekaw jestem, co powiedziałby Pański kolega, gdyby mu przypomnieć słowa Pana Jezusa: "Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela" (Mt 19,6) albo naukę Apostoła Pawła: "Jesteś związany z żoną? Nie usiłuj odłączać się od niej" (1 Kor 7,27). Nawet jeśli mąż albo żona pragnie ze względów religijnych powstrzymać się jedynie od pożycia, i to tylko na jakiś czas, św. Paweł przypomina, że wymaga to obopólnej zgody: "Nie unikajcie jedno drugiego, chyba że na pewien czas, za obopólną zgodą, by oddać się modlitwie" (1 Kor 7,5). Lękam się, że te teksty nie zrobią specjalnego wrażenia na Pańskim koledze. On zapewne wie swoje. Zresztą mało to prawdopodobne, żeby do jego pożałowania godnej decyzji zainspirował go przytoczony przez Pana tekst Ewangelii. On zapewne znalazł w nim tylko wygodny parawan, za którym próbuje się ukryć przed argumentami tych swoich bliskich i znajomych, którzy są wrażliwi na uzasadnienia ściśle chrześcijańskie.

Ale też sam Pan widzi, że to nie Pismo Święte jest wieloznaczne. To tylko różni ludzie usiłują je takim uczynić. Zamiast otwierać się na zawarte w nim słowo Boże, próbują samego Boga powoływać na świadka swoich błędów i fałszywych postaw. Tyle bym odpowiedział na trzecie Pana pytanie.

Pozostało jeszcze pytanie drugie: Co znaczą słowa Pana Jezusa o opuszczeniu żony? Otóż na przestrzeni dziejów Kościoła Duch Święty przypominał te słowa różnym chrześcijanom w paru sytuacjach, które spróbuję tu wyliczyć. Przede wszystkim bardzo wielu wyznawców Chrystusa usłyszało w tych słowach wezwanie do religijnej bezżenności. Jakże jednak zapytajmy -- można opuścić żonę, jeśli jej się w ogóle nie poślubiło?

Papież Grzegorz Wielki postawił kiedyś pytanie analogiczne: Apostołowie opuścili wszystko, ale w gruncie rzeczy cóż takiego oni porzucili? Porzucili łódź i porwane sieci. Czy to naprawdę warte jest obietnicy aż życia wiecznego? Św. Grzegorz na to pytanie odpowiada tak: Oni opuścili nie tylko swój lichy sprzęt rybacki, oni w ogóle postanowili nie kłopotać się o sprawy materialne. Kto zaś porzuca samo nawet pragnienie bogactwa, bardzo wiele porzuca.

Podobnie żonę lub męża porzuca ten, kto ze względu na Chrystusa rezygnuje z samych nawet planów założenia rodziny. Zauważmy przy tym, że takie rozumienie słów Chrystusa Pana o opuszczeniu żony doskonale harmonizuje z naukami Nowego Testamentu o wartości takiego celibatu, który ktoś podejmuje "dla Królestwa Niebieskiego" (Mt 19,12;1 Kor 7,32; Ap 14,4).

Natomiast opuszczenie -- ze względu na Chrystusa -- małżonka już poślubionego Kościół dopuszcza tylko w ściśle określonych sytuacjach. Mianowicie oboje małżonkowie muszą chcieć -- każde z nich w pełni dobrowolnie, rzecz jasna -- poświęcić się całkowicie na służbę Bożą. Sam spotkałem się w młodości z świątobliwym księdzem Donatem Nowickim, rodem z Petersburga, który w pewnym momencie swojego życia postanowił wraz z żoną, która później została dominikanką, oddać się bez reszty głoszeniu Ewangelii. Decyzja taka nie byłaby, oczywiście, możliwa, gdyby mieli oni małe dzieci.

Kościół zawsze bardzo pilnował tego, żeby decyzje takie nie były podejmowane jednostronnie i reagował surowo, kiedy coś takiego się zdarzało. "Biskup, ksiądz lub diakon nie śmie wypędzić swojej żony pod pozorem pobożności -- czytamy w kanonie 5 Kanonów apostolskich. -- Jeśli zaś wypędzi, niech będzie wyłączony ze społeczności kościelnej, a jeśli pozostanie nieugiętym, niech będzie pozbawiony godności kapłańskiej". Równie surowo brzmi kanon 51. tego dokumentu, skierowany przeciwko tym duchownym i świeckim, którzy opuszczają swą żonę z pogardy dla samej instytucji małżeństwa.

Zasad tych starano się przestrzegać również w okresach zmagań o powszechność celibatu duchownych. Owszem, wprowadzano zakazy wyświęcania ludzi związanych małżeństwem, tych zaś, którzy otrzymali święcenia jako ludzie żonaci, zachęcano nieraz do rezygnacji z pożycia małżeńskiego, ponadto z całą stanowczością żądano porzucenia konkubin. Nie posuwano się jednak na ogół do żądania, żeby duchowny opuścił swą prawowitą żonę albo żeby zaniechał z nią pożycia. Jeśli zaś nawet jakiś reformator w swojej gorliwości zapędził się aż tak daleko, było to niewątpliwie niezgodne z duchem Kościoła i na ogół reformator taki był przywoływany do porządku.

Zachowała się na przykład interwencja na ten temat papieża Grzegorza Wielkiego z maja 591 roku: "Przed trzema laty subdiakoni wszystkich kościołów sycylijskich otrzymali nakaz, by zwyczajem Kościoła rzymskiego nie obcowali zupełnie z żonami. Wydaje mi się, że jest rzeczą twardą i niewłaściwą, aby ten, kto przedtem nie zachowywał takiej wstrzemięźliwości ani czystości nie ślubował, był zmuszony do rozłączenia się ze swą małżonką, by przez to -- nie daj Boże -- gorzej jeszcze nie upadł" (Listy I,42). Jeszcze do dwóch sytuacji stosowano słowo Pana Jezusa o porzuceniu żony ze względu na Niego. Mianowicie zdarza się niekiedy, że jacyś małżonkowie zgodnie odnajdą w sobie powołanie do kontynuowania wspólnego życia w dozgonnej czystości. Kościół nie propaguje takich rozwiązań, ale je uznaje i podziwia. W ten sposób na przykład postąpili książę Henryk Brodaty oraz św. Jadwiga, którzy po wydaniu na świat sześciorga dzieci złożyli, w wieku trzydziestu kilku lat, ślub pełnej czystości.

Sytuację inną jeszcze opisuje historyk Sozomen: Mianowicie głośny w swoim czasie asceta egipski, imieniem Ammon, "miał pod naciskiem krewnych zawrzeć związek małżeński. Nie skorzystał jednak w stosunku do zaślubionej z praw przysługujących mężowi. Oto na samym wstępie ich godów, kiedy jako oblubieniec poprowadził ją -- swą oblubienicę -- do komnaty małżeńskiej i został z nią sam, powiedział: Te nasze zaślubiny, o małżonko moja, na tym się wypełniły. I na podstawie Pisma Świętego zaczął jej opisywać, jak wielkie dobrodziejstwo przedstawia możliwość pozostania w dziewictwie, i próbował odejść do swojego własnego mieszkania. Skoro jednak niewiasta zgadzała się na uwagi dotyczące dziewictwa, ale nie mogła się pogodzić z myślą, że się ma z nim rozstać, przez osiemnaście lat dotrzymywał jej towarzystwa sypiając oddzielnie, i nawet w takich warunkach nie zaniedbywał ascezy, cechującej życie mnicha. Na tak długiej przestrzeni czasu, niewiasta, naśladująca cnotę męża, doszła w końcu do wniosku, że nie jest słuszne, aby tak wspaniały człowiek z jej powodu pozostawał w ukryciu, w zaciszu domowym, i że oboje powinni uprawiać ascezę, mieszkając oddzielnie. I swą prośbę w tej sprawie przedłożyła mężowi. On zaś najpierw okazał Bogu wdzięczność za decyzję żony, po czym rzekł jej: Ty zatrzymaj sobie ten dom, ja sporządzę sobie drugi. Następnie zajął puste miejsce na południe od Jeziora Mareockiego, w pobliżu Skete i góry zwanej Nitria, i tam uprawiał ascezę przez dwadzieścia dwa lata, dwa razy do roku widując się z żoną" (Historia Kościoła I,14).

Nie chcę wydobywać głębokich różnic pomiędzy opisanymi tu sytuacjami a postępkiem Pańskiego kolegi, bo one -- jak sądzę -- same rzucają się w oczy. Chciałbym natomiast wspomnieć na zakończenie, że w ciągu długich dziejów Kościoła jedyną okolicznością, kiedy ze względów religijnych wolno było jednostronnie opuścić współmałżonka, była sytuacja małżeństwa już zawartego, ale jeszcze nie dopełnionego; małżeństwo takie podlega bowiem jeszcze rozwiązaniu. W czasach, kiedy stosowanie przymusu wobec nowożeńców nie było rzadkością, ten wyjątek miał, jak się wydaje, spore znaczenie praktyczne.

Takiej właśnie sytuacji dotyczyła decyzja św. Aleksego, znana u nas powszechnie dzięki legendzie, która jest omawiana w pierwszej klasie liceum. Warto jednak zauważyć, że w swojej głębi jest to opowieść o Synu Bożym, który przyszedł do swojej własności i do swojej ukochanej dziewiczej małżonki, lecz swoi go nie przyjęli (por. J l,11). Sporo sensu, jaki zawiera się w legendzie o św. Aleksym, odsłania powieść Zofii Kossak Suknia Dejaniry. Jednak głębsze wchodzenie w tę legendę wychodzi już poza ramy podniesionych przez Pana pytań.

 

SPÓR O NIEDZIELĘ

 

Brak mi słów oburzenia na Księży Jezuitów z Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie, którzy pozwolili adwentyście nazwiskiem Samuel Bacchiocchi napisać na tej papieskiej uczelni pracę doktorską, w której twierdzi on, że apostołowie nie znali święcenia niedzieli i że wszyscy chrześcijanie powinni wrócić do święcenia szabatu. Ja jestem inżynierem i nie umiem ocenić naukowej wartości tej książki. Ale podziwiam naiwność Jezuitów, którzy nie potrafili przewidzieć, że adwentyści będą latać z tą książką i triumfalnie pokazywać, że sami Jezuici z najlepszej papieskiej uczelni uznali ich wiarę i że wszystko idzie ku temu, że również Kościół katolicki uzna ich szabat. Nie wiem, czy to prawda, ale adwentysta, który, aż dusząc się od triumfu, pokazywał mi w pociągu tę książkę, mówił, że Bacchiocchi otrzymał złoty medal zasługi od samego papieża Pawła VI. Doprawdy nie wiem, co to wszystko ma znaczyć.

List Pana ogromnie mnie zaintrygował, bo nie znałem tej książki.1 W pierwszym odruchu nie chciało mi się temu wierzyć, gdyż w pismach polskich adwentystów natrafiam dość często na dowody ciemnej nienawiści do Kościoła katolickiego.2

Również dzisiaj papież bywa przez nich utożsamiany z apokaliptyczną bestią i antychrystem.3 Toteż czytając ów list, pomyślałem sobie: Chyba to jakieś nieporozumienie, ale jeśli to prawda, to książka ta zapowiada sympatyczny przełom w stosunku adwentystów do Kościoła katolickiego. Bo jeśli się z uznaniem podkreśla czynną obecność swojego współwyznawcy na papieskiej uczelni, to zapewne uczelni tej nie uważa się już za siedlisko Beliala. Jeśli zaszczytem jest odznaczenie medalem przez papieża, to trudno jednocześnie widzieć w papieżu antychrysta.

Jeśli to prawda -- pomyślałem sobie -- to książka ta musi mieć autentyczne walory naukowe. Zatem nawet jeśli zawarte w niej tezy są kontrowersyjne, przyczyni się ona do skorygowania historycznych dezinformacji na temat początków święcenia niedzieli, jakie do dziś są przekazywane w katechezie polskich adwentystów. Oto na przykład w napisanej na sposób katechizmu broszurze, która została wydana w stutysięcznym nakładzie, można znaleźć takie między innymi brednie (bo trudno to nazwać inaczej), że edykt Konstantyna Wielkiego z roku 321 "był to jeden z najważniejszych kroków, które doprowadziły do zmiany soboty", oraz że na soborze w Laodycei w roku 364 "świętowanie soboty zostało zakazane, a następnie [podkr. moje] niedziela uznana jako dzień święty"4 Pomyślałem sobie: Jeśli książka Bacchiocchiego jest rzeczywiście poważną pracą naukową, to wreszcie adwentyści nauczą się bronić swojej nauki o święceniu soboty z większym poszanowaniem faktów i tekstów historycznych. A w takim razie Ojcom Jezuitom raczej bym gratulował, że się trochę do tego przyczynili.

Książkę wreszcie przeczytałem, a nawet przestudiowałem, bo sprawdzałem częstokroć omawiane przez autora teksty w samych źródłach. Owszem, autor pisał ją z wstępnym przeświadczeniem, jakie wynika z jego adwentyzmu, że w Nowym Testamencie nie ma żadnych przesłanek do odejścia od święcenia szabatu, i to przeświadczenie prowadzi go niekiedy do znamiennych przemilczeń i błędnych interpretacji. Z satysfakcją jednak muszę stwierdzić, że jest to praca autentycznie naukowa.

Bo jak wiadomo, naukowość w humanistyce niekoniecznie polega na tym, że wywody autora przymuszają do przyjęcia sformułowanych przez niego wniosków. W humanistyce wysoko ceni się również prace, zawierające wnioski kontrowersyjne czy wręcz błędne, jeśli na przykład autor wysuwa w nich jakieś nowe hipotezy albo dostarcza bardziej rzetelnego uzasadnienia dla hipotez już sformułowanych, albo analizuje istotne dla danego tematu teksty z jakiejś nowej perspektywy. Bo nawet jeśli ogół uczonych w końcu odrzuci daną hipotezę, to jednak sam fakt jej sformułowania lub lepszego uzasadnienia ma wielką wartość naukową. W trakcie dyskusji można bowiem dostrzec jakieś nowe aspekty badanego problemu, pogłębić niektóre argumenty albo stwierdzić słabość innych, które dotychczas może wysoko się ceniło.

Przypomina mi się na przykład rozprawa doktorska pewnego biblisty, zresztą katolickiego, jakoby opis stworzenia Ewy z żebra Adama związany był z symboliką księżyca. Hipoteza to bardzo mało prawdopodobna, a jednak naukowo praca ta była bardzo cenna. Stąd nic dziwnego, że w naukach humanistycznych zdarza się wręcz często, że promotor zupełnie nie zgadza się z tezą swojego doktoranta, a jednak rozprawę nie tylko dopuszcza do obrony, ale i bardzo wysoko ją ceni.

Otóż Bacchiocchi w swojej książce formułuje hipotezę, że chrześcijanie zaczęli święcić niedzielę dopiero we wczesnych czasach poapostolskich, mianowicie w pierwszej połowie II wieku. Jego zdaniem fakt, że Chrystus zmartwychwstał właśnie w niedzielę, niewiele się do tego przyczynił, gdyż zmiana świętego dnia nastąpiła głównie pod wpływem narastającego konfliktu z judaizmem i z chęci młodego Kościoła, aby nie być uważanym przez ludzi z zewnątrz za jedną z jego gałęzi. Bacchiocchi uważa, że utrwalenie się niedzieli jako chrześcijańskiego dnia kultu dokonało się pod wpływem olbrzymiego autorytetu, jakim cieszył się w ówczesnym chrześcijaństwie Kościół rzymski. Nawiasem mówiąc, nie znam pracy niekatolika, który by równie stanowczo pisał o prymacie Kościoła rzymskiego we wczesnym okresie poapostolskim, jak to uczynił Bacchiocchi na stronie 226 i następnych swojej książki.

W tym miejscu warto sobie uświadomić różnicę w nastawieniu, z jakim początki święcenia niedzieli bada katolik i adwentysta. Katolik w badaniu tego problemu nie jest związany względami doktrynalnymi. Niezależnie bowiem od tego, czy chrześcijanie zaczęli obchodzić niedzielę w czasach apostolskich, czy w wieku drugim albo nawet czwartym, wierzymy, że stało się to w świetle i mocy Ducha Świętego, który sam prowadzi Kościół, aby wnikał coraz głębiej w tajemnicę Chrystusa. O tym zakorzenieniu Kościoła w historii my, katolicy, bardzo staramy się pamiętać, gdyż widzimy w tym konsekwencję wejścia samego Syna Bożego w nasze ludzkie dzieje. Wręcz spektakularnym świadectwem, jak bardzo nasza świadomość wiary jest czymś żywym i potrzebuje czasu, aby się uwyraźnić, jest to, że jeszcze w ciągu drugiego, a nawet trzeciego wieku nie było w Kościele pełnej zgody co do tego, jakie pisma składają się na Nowy Testament. Dla nas, katolików, fakt ten nie tylko nie jest powodem do niepokoju, ale stanowi radosne potwierdzenie, jak głęboko wiara nasza zakorzeniona jest w tajemnicy Wcielenia: że również w sferze świadomości wiary Bóg dokonuje swego działania zbawczego poprzez ludzkie dzieje.

Inna jest sytuacja adwentysty, kiedy bada początki święcenia niedzieli. Jeśli chce pozostać na gruncie adwentyzmu, musi on wykazać, że w Nowym Testamencie nie ma nawet śladu początków święcenia niedzieli. Musi on ponadto wykazać, że nauka Pana Jezusa w żaden sposób nie upoważnia do porzucenia święcenia szabatu. Adwentyzm bowiem stoi na gruncie dogmatu, że chrześcijanie nadal są zobowiązani do święcenia szabatu, i zwalcza święcenie niedzieli jako rzekomo niezgodne ze słowem Bożym. Psychologicznie więc zrozumiała będzie tendencja historyka adwentysty, ażeby początki święcenia niedzieli umieścić jak najdalej od czasów apostolskich. Jeżeli jest to historyk z prawdziwego zdarzenia, będzie się tylko starał o to, żeby nie czynić tego wbrew oczywistej wymowie zachowanych świadectw.

Łatwo więc sobie wyobrazić, jaką szansę z naukowego punktu widzenia stanowi ponowne przebadanie świadectw, odnoszących się do początków święcenia niedzieli, zarówno nowotestamentalnych, jak patrystycznych, przez rzetelnego historyka, który zarazem jest głęboko wierzącym adwentystą. Ma on w sobie dość zarówno wewnętrznego napędu, jak fachowego przygotowania, żeby dostrzec w tych świadectwach najmniejsze nawet wątpliwości, jakie mogą one budzić. Taki historyk skoryguje ponadto niektóre przynajmniej nierzetelności, jeśli takie znajdują się w ogólnie stosowanej argumentacji jego współwyznawców. Jeśli zaś broni tezy niezgodnej z istniejącymi świadectwami, ujawni się wówczas -- choćby nawet wbrew owemu historykowi -- kruchość podstaw, na których jego teza jest oparta.

Otóż wszystkie te trzy owoce przynosi znakomita rozprawa Bacchiocchiego. Łącznie z tym, że pokazuje jak na dłoni niezgodność nauki adwentystów o święceniu szabatu z Nowym Testamentem. Zauważmy na przykład, jak pośpiesznie -- analizując tekst J 5,1-18 (s. 42-52) -- ten zazwyczaj tak skrupulatny analityk prześliznął się nad przekazem Ewangelisty, że wrogowie Jezusa "tym bardziej usiłowali Go zabić, bo nie tylko nie zachowywał szabatu, ale nadto Boga nazywał swoim Ojcem, czyniąc się równym Bogu" (J 5,18). Otóż Bacchiocchi -- jeśli nie chciał porzucić swojego dogmatu na temat święcenia szabatu -- musiał się nad tym tekstem prześliznąć. Przecież nie sposób zaprzeczyć, że oba te zarzuty przeciwko Panu Jezusowi należy interpretować analogicznie. Jezus zaś naprawdę Boga nazywał swoim Ojcem i naprawdę jest Jemu równy. Zatem naprawdę też nie zachowywał szabatu, przyszedł bowiem, aby go wypełnić.5

Albo przypatrzmy się wypowiedzi Apostoła Pawła z Kol 2,16n, która zawsze sprawiała adwentystom wiele kłopotu: "Niechaj więc nikt o was nie wydaje sądu co do jedzenia i picia, bądź w sprawie święta czy nowiu, czy szabatu. Są to tylko cienie rzeczy przyszłych, a rzeczywistość należy do Chrystusa". Bacchiocchi słusznie odrzuca pokrętną interpretację Komentarza Biblijnego Adwentystów Dnia Siódmego, wedle której chodzi tu o jakiś inny szabat, a nie o siódmy dzień tygodnia (s. 373n). Ale z kolei sam -- nie chcąc uznać tej wypowiedzi słowa Bożego w całej jej jasności -- wikła się w niezwykle skomplikowane wyjaśnienia, że Paweł ma tu na myśli nie święcenie szabatu, tylko jakieś związane z nim nadużycia (s. 374-385).

Nie ma w tej książce -- odnotujmy to z satysfakcją -- tak charakterystycznego dla adwentystycznej katechezy dyskontowania na rzecz swojego dogmatu wzmianek nowotestamentalnych o obecności Pana Jezusa lub apostołów na sobotnim nabożeństwie w synagodze. Autor wyraźnie potrafi to zauważyć, że pierwsi chrześcijanie nie byli ludźmi znikąd, ale wyrastali z biblijnego judaizmu, zaś świadomość chrześcijańska nie spadła na nich w okamgnieniu, ale krystalizowała się powoli i nie bez oporów. "Pierwsi żydowscy konwertyci -- pisze Bacchiocchi -- traktowali przyjęcie Chrystusa nie jako zburzenie ram ich przekonań religijnych, ale jako wypełnienie mesjańskich oczekiwań, które wzbogacały życie religijne nowymi wartościami. Proces odłączenia cienia od rzeczywistości, tego, co przemija, od tego, co trwałe, przebiegał stopniowo i nie dokonywał się bez trudności ani bez jakichkolwiek oporów" (s. 164).

Rzecz jasna, autor nie powie już (bo jest przecież adwentystą), że chrześcijanie jerozolimscy początkowo zachowywali szabat na tej samej zasadzie, na jakiej przestrzegali jeszcze przez jakiś czas obrzezania oraz rozróżniali pokarmy czyste i nieczyste. Niemniej zdaje się on rozumieć, że wzmianki Nowego Testamentu o sobotniej obecności w synagodze nie stanowią poparcia dla adwentystycznego dogmatu.

Dogmat ten domaga się jednak, aby w Nowym Testamencie nie było ani jednej wzmianki o początkach święcenia niedzieli. Otóż na nieszczęście dla adwentystów mamy w Nowym Testamencie aż trzy świadectwa, które najprawdopodobniej dotyczą właśnie święcenia niedzieli. Stosunkowo mało przekonujące jest świadectwo 1 Kor 16,2, choć wyraźnie mówi się tam o "pierwszym dniu tygodnia", czyli o niedzieli. Przypatrzmy się jednak wersetowi Dz 20,7: "W pierwszym dniu po szabacie, kiedy zebraliśmy się na łamanie chleba, Paweł, który nazajutrz zamierzał odjechać, przemawiał do nich i przedłużył mowę aż do północy". Otóż choćby Bacchiocchi poświęcił temu wersetowi nie dwanaście (s. 111-122), ale sto dwadzieścia stron druku, nie jest w stanie zmienić tekstu tego świadectwa, który nie zaczyna się od słów: "Ponieważ postanowiliśmy pożegnać Pawła, zebraliśmy się w pierwszym dniu po szabacie", ale brzmi w sposób znacznie bardziej dla adwentystów niewygodny: "W pierwszym dniu po szabacie, kiedy zebraliśmy się na łamanie chleba", itd. I żadna sofistyka tego nie zmieni, że tekst sugeruje raczej to, iż Pawła pożegnano przy okazji "łamania chleba", które odbywało się "w pierwszy dzień po szabacie".

Aż dwadzieścia trzy strony poświęcił Bacchiocchi argumentom, że "dzień Pański" z Apokalipsy 1,10 nie jest niedzielą. Pytanie, czy rzeczywiście chodzi tu o niedzielę, dla wszystkich innych chrześcijańskich badaczy jest zwyczajnym problemem hermeneutyki tekstu. Dla badacza adwentysty jest to jednak pytanie o pierwszorzędnej wadze dogmatycznej. Jeśli bowiem Apostoł Jan mówi tu o niedzieli, jest to następne biblijne świadectwo przeciwko doktrynie adwentystów. Otóż trudność, jaką musi pokonać uczony adwentysta, jest duża, albowiem istnieją aż dwa praktycznie współczesne Apokalipsie świadectwa, że już wówczas "dniem Pańskim" chrześcijanie nazywali niedzielę. Bacchiocchi wkłada więc niezwykle wiele pomysłowości i wysiłku, aby podważyć znaczenie tych świadectw.

Przypatrzmy się obu tym świadectwom. Otóż w datowanej mniej więcej na rok 95 Nauce Dwunastu Apostołów znajduje się następująca wypowiedź: "W [dzień] Pański gromadźcie się razem, łamcie chleb i czyńcie dzięki (eucharistesate), wyznawszy grzechy wasze, ażeby czysta była wasza ofiara" (14,1). Owszem, powiada Bacchiocchi, tekst ten można tak odczytać, ale można go również odczytać następująco: "Zgodnie z [nakazem] Pańskim gromadźcie się" itd. Patrologów czeka teraz żmudna praca zweryfikowania lub sfalsyfikowania tej hipotezy. Ale zwróćmy uwagę na niezwykle dla naszego tematu istotną wypowiedź tegoż dokumentu, świadczącą o tym, jak żywo ówczesny Kościół odczuwał potrzebę obrzędowego odróżnienia się od Synagogi: "Posty wasze niech nie przypadają z obłudnikami. Oni poszczą w poniedziałki i czwartki, wy natomiast pośćcie w środy i piątki" (8,1). W świetle tej wypowiedzi wydaje się rzeczą bardzo mało prawdopodobną, ażeby Kościół czasów późnoapostolskich zachowywał jeszcze zgromadzenia sobotnie.

Wyraźnie przeciwstawia niedzielę sobocie św. Ignacy z Antiochii w napisanym około roku 108 Liście do Magnezjan. Żeby zdać sobie sprawę z tego, jak wczesny to moment w historii chrześcijaństwa, warto sobie przypomnieć, że wedle legendy Ignacy znajdował się wśród dzieci, które przyprowadzono do Pana Jezusa, aby je pobłogosławił; otóż niezależnie od tego, ile prawdy jest w tej legendzie, Ignacy rzeczywiście urodził się w czasach ziemskiego życia Pana Jezusa. Wspomniana wypowiedź znajduje się w dłuższym fragmencie, ostrzegającym przed uleganiem duchowi Starego Prawa, a brzmi następująco: "Tak więc nawet ludzie żyjący dawniej w starym porządku rzeczy doszli do nowej nadziei i nie zachowują już szabatu, ale żyją według [dnia] Pańskiego, w którym i nasze życie wzeszło [jak słońce) przez Niego i przez śmierć Jego" (9, I).

Bacchiocchi wydobywa wszystkie możliwe trudności filologiczne przeciwko takiemu odczytaniu tekstu -- a dla patrologów, rzecz jasna, jest to przysługa niezmiernie cenna, bo przecież prawie każda, choćby nawet zupełnie nietrafna próba spojrzenia na stary tekst w radykalnie nowym świetle prowadzi do naukowych dyskusji, które zazwyczaj owocują jakimiś ważnymi odkryciami.

Tutaj ograniczmy się do dwóch spostrzeżeń. Po pierwsze, zauważmy w tym tekście bardzo prawdopodobną aluzję do zmartwychwstania (czasownik anatello spontanicznie kojarzy się ze wschodem słońca). Po wtóre, pomimo wszystkich zastrzeżeń Bacchiocchi uznaje jednak świadectwo św. Ignacego na rzecz niedzieli, podkreśla jedynie, że "nie sposób snuć przypuszczeń, iż chrześcijanie w Azji radykalnie już odeszli od szabatu i święcili wyłącznie niedzielę" (s. 237). Przypomnijmy, że chodzi tu mniej więcej o rok 108, zdaniem zaś Bacchiocchiego -- 115.

Szczególnie należy docenić to, że ten adwentystyczny uczony uznaje, iż niedziela była dla Kościoła szczególnym dniem liturgicznym już w pierwszej połowie II wieku. Rozstrzygające dla niego są świadectwa napisanego około roku 130 w Aleksandrii tzw. Listu Barnaby oraz dzieł św. Justyna Męczennika, które powstały w Rzymie za panowania cesarza Antonina Piusa (138--161). Adwentyzm uczonego będzie się teraz ujawniał w specyficznym -- nadzwyczaj kontrowersyjnym -- interpretowaniu tych świadectw, ale omówienie tego rodzaju interpretacji wymagałoby następnej obszernej recenzji. Na razie ograniczmy się do wyrażenia głębokiej satysfakcji, że sam fakt święcenia niedzieli w pierwszej połowie II wieku Bacchiocchi jednoznacznie uznaje.

Oby tylko fakt ten dotarł do świadomości wszystkich jego współwyznawców. Dotąd bowiem na temat początków chrześcijańskiej niedzieli trudno było rozmawiać z adwentystami. Rozmówca bowiem zazwyczaj domagał się na wstępie uznania grubych przeinaczeń historycznych (a żeby było bardziej paradoksalnie, czynił to w imię zasady sola Scriptura!), kiedy zaś próbowałeś spokojnie przeciw temu zaprotestować, zaczynał widzieć w tobie syna ciemności. Ufajmy, że dzięki autorytetowi, jaki zdobył sobie Bacchiocchi wśród swoich współwyznawców, zaczniemy wreszcie rozmawiać ze sobą w nowym stylu: w szacunku zarówno dla siebie wzajemnie, jak dla historycznych faktów.

Wróćmy jednak do omawianej książki. Fakt bardzo wczesnego obchodzenia niedzieli uznaje Bacchiocchi dopiero pod naciskiem świadectw absolutnie jednoznacznych. Bo tak się złożyło, że rzadko która instytucja chrześcijańska ma tak bogate potwierdzenie w źródłach wczesnochrześcijańskich, jak właśnie święcenie niedzieli. I nawet przy zastosowaniu kryteriów skrajnie rygorystycznych musiał Bacchiocchi uznać bardzo wczesne istnienie chrześcijańskiej niedzieli.

Zauważmy jednak: Zarówno tekst Ignacego (ok. 108 r.), jak tzw. List Barnaby (ok. 130 r.) mówią nie o ustanowieniu niedzieli, ale o jej istnieniu. Wciąż więc pozostaje pytanie: kiedy chrześcijanie zaczę1i święcić niedzielę? Jeżeli wcześniej niż w roku 130, jeżeli wcześniej niż w roku 108, to może jednak nie ma innego wyjścia niż uznać, że stało się to już w czasach apostolskich?

Sam Bacchiocchi, w momencie, kiedy to mu było wygodne, oburącz podpisał się pod następującą tezą: "to, co chrześcijanie późniejszej epoki napisali, mogło zostać powiedziane i pomyślane przez nich wcześniej, nawet jeżeli nie zostało to napisane" (s. 287). Wypada być konsekwentnym i uznać tezę znacznie bardziej oczywistą: Jeśli jakaś instytucja istniała w czasach późniejszych (w roku 108 i w roku 130), to należy sądzić, że pojawiła się ona wcześniej, nawet jeśli moment jej pojawienia nie został utrwalony w tekście. Krótko mówiąc, nawet zastosowanie skrajnie rygorystycznych kryteriów interpretacji, co pozwoliło na odsunięcie kilku niezwykle wczesnych świadectw, niewiele pomogło adwentystycznemu uczonemu. Również te teksty, których wymowę dla naszego tematu Bacchiocchi uznaje, wciąż wskazują na to, że niedziela stała się szczególnym dniem liturgicznym chrześcijan najprawdopodobniej już w czasach apostolskich.

 

1 S. Bacchiocchi, Od soboty do niedzieli, "Znaki Czasu", Warszawa 1985.
2 Oto kilka cytatów z książki Stanisława Dąbrowskiego wydanej pod wiele obiecującym tytułem Ekumenizm znakiem czasu w roku 1976 przez Wydawnictwo "Znaki Czasu": "Proroctwo to [chodzi o Ap 13,11n] przewiduje, że te dwie potęgi, tj. amerykański protestantyzm (bestia podobna Barankowi) i katolicyzm (bestia pierwsza) połączą się w całość i odegrają w naszych czasach szczególną rolę, działając wspólnie i kierując ostrze swego działania przeciwko tym, którzy będą wyznawali Prawdę Chrystusową" (s. 146); "dotychczasowe posunięcia protestantyzmu są niczym innym, jak tylko rezygnowaniem ze zdobyczy reformacji, aby przypodobać się papiestwu. I jednocześnie niczym innym, jak wypełnianiem się proroctwa: <I będą się kłaniać bestii wszyscy mieszkający na ziemi>" (s. 153-154); "Ratunek dla prawosławnych jest jeden -- wyjść z Babilonu, zastosować się do głosu i wezwania Bożego: (...) <Wyjdźcie z Babilonu... abyście nie byli uczestniami grzechów jego i żebyście nie wzięli z plag jego> (Obj 18,4)" (s. 162). Babilonem jest, w terminologii tego wybitnego adwentysty, katolicyzm rzymski. Autor tej książki był wówczas przewodniczącym Zarządu Centralnego Kościoła Adwentystów DS w Polsce. 
3 Por. H. M. S. Richards, Co mówił Jezus, "Znaki Czasu", Warszawa 1984, s. 334.
4 Biblia mówi, opr. Rajmund Dąbrowski, "Znaki Czasu", Warszawa 1984, s. 72.
5 Piszę o tym szerzej w książeczce: Dekalog, Poznań 1988, rozdz. III: "Pamiętaj, abyś dzień święty święcił". Por. ponadto: "Teologiczny sens odpoczynku niedzielnego" w: J. Salij OP, Królestwo Boże w was jest, Poznań 1980, s. 167-179.

CZY KOŚCIOŁOWI WOLNO BYŁO USTANOWIĆ ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA?

 

Chciałbym poznać genezę świąt Bożego Narodzenia. Znajomy świadek Jehowy zarzuca bowiem, iż pierwotne chrześcijaństwo nie znało tych świąt. Zostały one ustanowione dopiero później, a ich data wiąże się ściśle z kultem "Sol invictus" -- słońca niezwyciężonego -- którego mityczne narodziny przypadały na dzień 25 grudnia.

W zarzucie Pańskiego znajomego ukryte są aż trzy przeświadczenia, które warto wydobyć i nazwać po imieniu. Po pierwsze, zarzut ten służy świadkom Jehowy w ich walce z prawdą o Bóstwie Chrystusa Pana. Toteż zanim zacznie Pan gruntowniej rozmawiać ze swoim znajomym na temat genezy świąt Bożego Narodzenia, może warto by przedtem pokazać mu, jak wielkim odejściem od Pisma Świętego jest odrzucenie prawdy o Boskości Chrystusa Pana. Tematowi temu poświęcony jest jeden z listów w książce Szukającym drogi.

Po wtóre, zarzut Pańskiego znajomego jest przejawem określonej historiozofii chrześcijaństwa, którą -- moim zdaniem wystarczy po prostu przedstawić, aby zobaczyć jej naiwność i fałszywość. Dzieje chrześcijaństwa, wedle tej historiozofii, to dzieje coraz to głębszego odchodzenia od nauki Pana Jezusa. Proces powrotu do nieomylnej nauki Bożej rozpoczął się jakoby dopiero w XVI wieku, od wystąpienia Marcina Lutra. a uwieńczony został powstaniem świadków Jehowy. Dlatego rozmówca, który w ten sposób patrzy na dzieje chrześcijaństwa -- jeśli w ogóle gotów jest respektować pozabiblijne świadectwa starochrześcijańskie -- z reguły domaga się, aby ograniczyć się do świadectw pochodzących z pierwszego, a najpóźniej drugiego wieku po Chrystusie. Świadectwa późniejsze skażone są już, jego zdaniem, duchem odstępstwa.

Otóż historiozofia taka jawnie kłóci się z wiarą, która w księgach Nowego Testamentu dostrzega nieomylne słowo Boże Zakłada bowiem -- ta historiozofia -- że albo Kościół jest dziełem czysto ludzkim (co się bezpośrednio sprzeciwia słowom Chrystusa Pana o jego ustanowieniu -- por. Mt 16,18), albo że Chrystus nie dotrzymał obietnicy, iż będzie ze swoim Kościołem "po wszystkie dni aż do skończenia świata".

Niech Pan zauważy, że ilekroć ktoś -- świadek Jehowy czy ktoś inny, przypisujący sobie samemu nieomylne rozumienie Biblii -- wypowiada się w duchu omawianej tu historiozofii, zawsze cechuje go nienawiść, a przynajmniej głęboka niechęć do Kościoła katolickiego. Ludzie tego pokroju odmawiają Kościołowi prawa do bycia organizmem żywym i każdy rozwój w jego doktrynie lub obrzędach piętnują jako odstępstwo od "czystej" nauki Nowego Testamentu -- zapominając o tym, iż właśnie Nowy Testament przedstawia Kościół jako żywe Ciało, które podlega różnorodnemu wzrostowi (por. Ef 4,11-16).

Ludzie ci, ażeby uzasadnić swoje przekonania, jakoby Kościół już w drugim, a najpóźniej w czwartym wieku dopuścił się odstępstwa, z zapałem wyszukują różne ciemne karty w jego historii -- i zupełnie nie liczą się dla nich nawet tak wielkie dowody duchowej płodności Kościoła, jak chrystianizacja całych narodów, oczywisty wzrost społecznej wrażliwości na ludzkie biedy i niesprawiedliwości, rozwój rozmaitych dzieł miłosierdzia, dostosowane do wciąż zmieniającej się mentalności, coraz to nowe zrywy odnowy duchowej, itd.

Gdyby więc Panu udało się zaczepkę przeciwko świętom Bożego Narodzenia wykorzystać do nawiązania rozmowy na temat jehowickiej historiozofii chrześcijaństwa albo chrystologii, może pomógłby Pan swojemu znajomemu w przekroczeniu błędów i jednostronności w jego rozumieniu Nowego Testamentu. Rzecz jasna, warunkiem sukcesu w takiej rozmowie jest zachowanie szczerej życzliwości dla rozmówcy oraz uznanie tego wszystkiego, co w podawanych przez niego argumentach jest rzetelne i zgodne z prawdą.

A teraz parę słów na temat początków święta Bożego Narodzenia. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Kościół zaczął je obchodzić w pierwszej połowie IV wieku, rychło po uzyskaniu wolności. Mimo bogatych źródeł chrześcijańskich, pochodzących z tego okresu, nie sposób jednak ustalić jednoznacznie i definitywnie początków tego święta. To sprawiło, że problem ten przyciągał najwybitniejszych badaczy starożytności chrześcijańskiej. W odnośnym haśle Encyklopedii katolickiej znajdzie Pan wykaz najważniejszych prac na ten temat. W jednej z nich rzeczywiście postawiono hipotezę, że na święto Bożego Narodzenia został wybrany dzień 25 grudnia, aby schrystianizować w ten sposób wprowadzone przez cesarza Aureliana (270-275) pogańskie święto "narodzin niezwyciężonego słońca". Hipotezę tę sformułował w roku 1950 wybitny uczony niemiecki, Franz Dölger.

Zatem stoją przed nami dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego święto Bożego Narodzenia wprowadzono dopiero w wieku IV? Po wtóre, dlaczego wyznaczono je właśnie na 25 grudnia? Co do pierwszego pytania, to zwróciłbym uwagę raczej na to, że Kościół zaczął wprowadzać to święto aż tak wcześnie, niemal natychmiast po uzyskaniu wolności. W okresie prześladowań nie było warunków do ustanawiania świąt. Przecież naprawdę świąteczny charakter święto może uzyskać tylko tam, gdzie obchodzić je będzie przynajmniej znaczna część ludności. Na przykład we współczesnej Japonii -- nawet mimo to, że zarówno władze, jak ludność okazują chrześcijaństwu życzliwą neutralność -- Boże Narodzenie jest normalnym dniem pracy, a tamtejsi chrześcijanie mogą sobie organizować świętowanie jedynie w wymiarze prywatnym. Zatem wprowadzenie niemal natychmiast po ustaniu prześladowań nowego święta, nie mającego żadnych odpowiedników w tradycji starotestamentalnej, świadczy o tym, jak żywa musiała być świadomość ówczesnych chrześcijan, że tajemnica Wcielenia jest dla naszej wiary prawdą absolutnie fundamentalną.

Co do daty 25 grudnia, to wszelka rekonstrukcja motywów, dlaczego wybrano właśnie tę datę, musi liczyć się z dwoma następującymi faktami. Przede wszystkim jest to ten dzień po przesileniu zimowym, który rozpoczyna stopniowe wydłużanie się dnia. Dawne ludy, które odczuwały związek z przyrodą znacznie głębiej niż człowiek współczesny, dość często obchodziły jakieś swoje święta właśnie w tym okresie. W starożytnym Rzymie -- zanim jeszcze cesarz Aurelian ogłosił święto "narodzin niezwyciężonego słońca" -- obchodzono hałaśliwie i nie bez elementów wyuzdania tydzień Saturnalii (17-23 grudnia). Swoje święta w związku z zimowym przesileniem obchodzili ponadto Egipcjanie oraz syryjscy czciciele Baala (podobnie jak dawni Słowianie świętowali w okresie przesilenia letniego).

Drugi fakt to specyficzny krytycyzm ówczesnych chrześcijan wobec wszelkich nauk i obrzędów pogańskich. Mianowicie starożytni chrześcijanie nie poprzestawali na stanowczym odcięciu się od jakichkolwiek związków z religiami i kultami pogańskimi, ale dość często żywili przeświadczenie, jakoby demony wykradły różne cząstki prawdy Bożej i przewrotnie wprowadziły je w wypaczonej formie do religii pogańskich. Żeby nieco zrozumieć tę mentalność, warto przeczytać sobie na przykład rozdziały od 44. do 65. Apologii św. Justyna.

Wspomniałem wyżej o chrystianizacji święta pogańskiego. Wydaje się jednak, że pojęcie to -- tak zrozumiałe dla naszej mentalności -- było zupełnie obce chrześcijanom IV wieku. Oni raczej myśleli o odzyskaniu dla Chrystusa tego, co -- ich zdaniem -- zostało Mu bezprawnie skradzione przez demony i wprowadzone do religii pogańskich.

Bo czyż Chrystus nie jest Panem kosmosu? Przecież "wszystko przez Niego i dla Niego zostało stworzone, On jest przed wszystkim i wszystko w Nim ma istnienie" (Kol 1,16n). Czyż prorok Malachiasz (M 13,20) nie zapowiadał Go jako "Słońca sprawiedliwości"? Czyż Ewangelista (J 1,9) nie nazywa Go "Światłością prawdziwą, która oświeca każdego człowieka na ten świat przychodzącego"? Czyż starcowi Symeonowi (Łk 2,32) nie objawił się On jako "Światło na oświecenie narodów"? Czyż wreszcie On sam (J 8,12) nie mówił o sobie, że jest "Światłością świata i że kto idzie za Nim, nie będzie chodził w ciemności"? To przecież oczywiste -- myśleli zapewne ówcześni chrześcijanie -- że ten dzień, w którym sama natura zwraca nasze myśli ku zwycięstwu światła nad ciemnością, należy szczególnie do Chrystusa, który przyszedł do nas jako Światło, rozjaśniające ciemności ziemi (Iz 60,1-3) i wyzwalające ze śmierci duchowej (Ef 5,14).

Powtarzam: jest to tylko rekonstrukcja motywów, które zapewne zadecydowały o ustanowieniu dla święta Bożego Narodzenia daty 25 grudnia. Rekonstrukcja ta jednak jest dobrze osadzona w realiach tamtej epoki. Na uwagę zasługuje ponadto brak śladów jakiegokolwiek sprzeciwu wobec tego święta, kiedy było ono wprowadzane. Zapewne ówcześni chrześcijanie nie żywili żadnej wątpliwości co do tego, iż rzeczą słuszną jest zastąpić "sfałszowane przez demonów i śmiercionośne" święto pogańskie autentycznym i podobającym się Bogu świętem ku czci Chrystusa.

Słuszność powyższej rekonstrukcji potwierdza ostre przeciwstawianie przez Ojców Kościoła kultu chrześcijańskiego kultom pogańskim. "Naszym Słońcem sprawiedliwości jest Chrystus, Prawda [osobowa] -- powiada św. Augustyn w Objaśnieniu II Psalmu 25,3. -- Nie chodzi o to słońce, czczone przez pogan i manichejczyków, które oglądają nawet zwierzęta, ale o to Słońce, którego prawda oświeca naturę ludzką i które raduje aniołów".

Przypatrzmy się jeszcze, w jaki sposób, w swoim kazaniu na Boże Narodzenie, kontrastuje to święto ze świętowaniem pogańskim Grzegorz z Nazjanzu: "Uczcijmy to święto nie jarmarcznie, lecz bosko, nie na sposób świecki, lecz nadziemski, nie jako nasze, lecz jako Tego, który jest nasz, a raczej jako Tego, który jest Panem; nie jako święto słabości, lecz uzdrowienia. (...) Nie rozkoszujmy się hulankami i pijatykami (Rz 13,13). (...) Zostawmy to Hellenom i helleńskiemu przepychowi i obchodom! Oni nawet bogom przypisują cieszenie się zapachem ofiar i stosownie do tego czczą bóstwo brzuchem, źli złych demonów twórcy, kapłani i czciciele. My zaś, którzy czcimy Słowo -- jeśli trzeba nam czymś się rozkoszować rozkoszujmy się słowami proroków i Boskiego prawa, i dziejami zbawienia, a szczególnie Ewangelią, która jest podstawą dzisiejszej uroczystości. W ten sposób nasze rozkosze będą stosowne i godne Tego, który nas wezwał na ucztę".

Kazanie to zostało wygłoszone w roku 379 i jest najstarszym zachowanym kazaniem na Boże Narodzenie. Gorąco Pana namawiam do przeczytania go w całości1 -- przekona się Pan bezpośrednio, jak gruntownie niesłuszne są podejrzenia, czy przypadkiem treści religijne świąt Bożego Narodzenia nie były skażone jakimiś wpływami pogańskimi. Z tego samego względu warto przeczytać kazania na Boże Narodzenie, które wygłosił św. Augustyn. Zachowało się ich aż trzynaście.2

A teraz pora, żeby omówić trzecie fałszywe przeświadczenie, które ukryte jest w zarzucie Pańskiego znajomego przeciwko świętu Bożego Narodzenia. Mianowicie sądzi on, że ewentualne pogańskie koneksje jakiegoś obrzędu lub zwyczaju dezawuują ów obrzęd jako bezbożny i zasługujący na bezwzględne odrzucenie. Tak jakby piękno kwiatu lub urodzaj pszenicy mogły być przekreślone przez to, że rośliny te wyrosły na wstrętnym gnoju. Owszem, kiepskiemu rolnikowi zdarzy się czasem, że nawóz zniszczy uprawę, której miał służyć. Tak samo byłoby rzeczą godną najwyższego pożałowania, gdyby jakieś pogańskie pojęcia, obrzędy czy inne zwyczaje zdominowały przekaz wiary i ją przeinaczyły. Nie ma jednak nic niewłaściwego w tym, że wiara nasza -- jeśli tylko istotnie staramy się zachować pełną wierność nieomylnej i niezmiennej nauce Chrystusa Pana -- korzysta z wartości takiej czy innej kultury, a nawet religii.

Tego rodzaju asymilacja ma również miejsce w Piśmie Świętym i to wręcz często. Podam parę najbardziej znanych przykładów. Otóż w biblistyce jest rzeczą od dawna ustaloną, że na pojęcia, obrazy i obrzędy Starego Testamentu wywarła niemały wpływ religia ludów kananejskich, co zresztą w najmniejszym stopniu nie przeszkodziło Staremu Testamentowi odciąć się radykalnie od kananejskiego politeizmu, prostytucji sakralnej, ofiar z dzieci i tym podobnych obrzydliwości.3 Z kolei w nauce o aniołach Stary Testament korzysta z ujęć religii babilońskiej, w niczym im jednak nie ulegając, zaś Księga Koheleta inspiruje się -- ale w sposób całkowicie suwerenny ideami filozofii epikurejskiej. Apostoł Paweł cytuje pogańskich pisarzy Kleantesa i Aratosa (Dz 17,28) oraz Epimenidesa (Tt 1,12), a w jego listach odnajdujemy pojęcia zarówno platońskie, jak stoickie.4 Ewangelista Jan sięga po pojęcie "Logosu" do dzieł Filona z Aleksandrii, ażeby za jego pomocą przedstawić objawioną naukę o Słowie Przedwiecznym, która od koncepcji Filona różni się dokładnie tak, jak się różni niebo od ziemi. Natomiast Apostoł Juda cytuje apokryficzną Księgę Henocha oraz podaje szczegóły, pochodzące z apokryfu pt. Wniebowzięcie Mojżesza.

Przypuszczam, że Pański znajomy w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tych faktów, bo trudno inaczej zrozumieć jego zgorszenie z tego powodu, że Kościół z obcych filozofii i religii stara się korzystać dokładnie tak, jak się tego nauczył z Pisma Świętego.

Na zakończenie radziłbym Panu jeszcze zapoznać się kiedyś z mądrą analizą zjawiska asymilacji obcych pojęć i obrzędów, przeprowadzoną przez kardynała Newmana.5 Zdolność do asymilacji -- rzecz jasna, do takiej asymilacji, która podporządkowana jest bez reszty nieomylnemu słowu Bożemu, a więc w niczym nie narusza tożsamości wiary chrześcijańskiej -- jest, zdaniem Newmana, znakiem żywotności Kościoła. Sprzeciw zaś wobec takiej asymilacji stanowi nieuchronnie zapowiedź duchowej jałowości, a w końcu śmierci.

Oto szczególnie ciekawe fragmenty wypowiedzi kardynała Newmana na ten temat: "Czym jest człowiek między zwierzętami, tym jest Kościół pośród szkół tego świata; a jak Adam nadawał nazwy zwierzętom dokoła siebie, tak i Kościół rozglądał się z początku dokoła, przeglądając i rozpatrując doktryny, jakie zastał. Zaczął to czynić w Chaldei, potem szukał pośród Kannanitów, zstąpił do Egiptu i przeszedł stąd do Arabii, aż wreszcie zatrzymał się na własnym gruncie. Spotkał następnie kupców z Tyru, mądrość Wschodu i przepych Saby. Przeszedł także do Babilonu i zawędrował do szkół Grecji. A gdziekolwiek się zjawił, czy to wśród cierpień, czy w triumfie, wszędzie był duchem żywotnym, myślą i głosem Najwyższego, <siedząc pośród doktorów, słuchając ich i zadając im pytania> (Łk 2,46), zgłaszając prawo do tego, cokolwiek powiedzieli słusznego, poprawiając ich błędy, uzupełniając braki, dopełniając to, co zaczęli, rozszerzając ich przewidywania -- i za pomocą tych środków stopniowo powiększając zasięg i oczyszczając treść swojej własnej nauki. (...)

Nie jesteśmy bynajmniej w kłopocie, gdy mówią nam, że doktryna o zastępach anielskich pochodzi z Babilonu, skoro wiemy, że aniołowie śpiewali przy narodzeniu Chrystusa; ani gdy mówią nam, że wizja Pośrednika znajduje się u Filona, jeżeli On właśnie najprawdziwiej umarł za nas na Kalwarii. Nie boimy się przyznać, że -- nawet po Jego przyjściu -- Kościół stanowi skarbnicę, która rozdaje stare i nowe skarby, wsypuje złoto wciąż świeżych dopływów do swego oczyszczającego ognia i która na swoim własnym złocie, w miarę wymagań czasu, wyciska coraz głębiej obraz swojego Mistrza. (...) Wierzymy, że Kościół jak laska Aarona pochłania węże czarowników, a jego doktryna nigdy nie może być wypaczona".

 

1 Św. Grzegorz z Nazjanzu, Mowy wybrane, Warszawa 1967, s. 415-424.
2 Św. Augustyn, Wybór mów, tłum. J. Jaworski, Warszawa 1973, s. 21-60.
3 Por. G. von Rad, Teologia Starego Testamentu, Warszawa 1986, s. 31nn (w przypisach wskazano na najważniejsze opracowania tej problematyki). Por. ponadto: B. Vawter, Spotkanie Izraela z narodami pogańskimi, w: Ewangelizacja -- dialog -- rozwój, red. Mariasusai Dhavamona, Warszawa 1986, s. 85--97; J. L'Hour, Lud Przymierza w spotkaniu narodów Izraela i Kanaanu, w: tamże, s. 98-107.
4 Por. artykuły: "Św. Paweł a platonizm" oraz "Św. Paweł a stoicyzm", w: E. Dąbrowski, Listy do Koryntian. Wstęp -- przekład z oryginału -- komentarz, Poznań 1965, s. 293-322.
5 J. H. Newman, O rozwoju doktryny chrześcijańskiej, Warszawa 1957, s. 371-398.

MONOTEIZM A ODDAWANIE CZCI ŚWIĘTYM

 

Kiedy przypatruję się różnym wyznaniom chrześcijańskim, odczuwam radosną pewność, że najbardziej wierny nauce i duchowi Ewangelii jest Kościół katolicki. Mnie osobiście szczególnie przekonuje o tym stosunek Kościoła do rozwodów -- dokładnie taki, jak w Ewangelii -- oraz jasna nauka na temat moralności seksualnej. Zarzuty i niechęci, które z różnych stron kierowane są przeciwko Kościołowi, mnie nie dziwią, bo Chrystus je przepowiedział. Ale nie mogę pogodzić się z tym, kiedy ktoś się nawet nie wysila, żeby postawić zarzut Kościołowi, tylko przedstawia jako rzecz oczywistą i bezdyskusyjną to, że Kościół w czymś zbłądził w swojej nauce i odszedł od ducha Ewangelii. Czuję się wtedy dosłownie tak, jakby ten człowiek mi mówił, że nie urodziła mnie moja matka, tylko jakaś inna kobieta. Właśnie coś takiego przeżyłem niedawno. Ktoś mówił, iż jest to powszechnie wiadome, że kult świętych wszedł na miejsce dawnego kultu bożków i że praktycznie jest tym samym. Bardzo mnie zraniło to twierdzenie i bardzo prosiłbym Ojca o omówienie tego problemu.

Spróbujmy przypatrzyć się temu, jak nieprzejednanymi przeciwnikami wielobóstwa byli chrześcijanie starożytni, a zarazem jak jednoznacznie właśnie oni mówili o tym, że cześć oddawana świętym nie ma z kultem bożków nic wspólnego. Bo trzeba wiedzieć, że pobożność chrześcijańska bardzo wcześnie przyznała świętym należne im miejsce w życiu Kościoła.

Odwołam się na początku do niezwykle interesującego świadectwa, jakie znajduje się w opisie męczeństwa biskupa Smyrny, Polikarpa, który w swojej młodości był uczniem Apostoła Jana. Otóż kiedy w około 156 roku umarł on śmiercią męczeńską, prokonsul nie chciał oddać jego szczątków, motywując to tym, iż "rzekomo moglibyśmy porzucić Ukrzyżowanego, a oddawać cześć boską Polikarpowi" (Passio s. Polycarpi, 17). Krótki ten zapis rejestruje dwa ważne zjawiska. Po pierwsze, już nawet niechrześcijanie zauważali w owym czasie, iż w Kościele oddaje się cześć męczennikom. Po wtóre zarzut, jakoby mogła to być cześć należna Bogu, wydawał się ówczesnym chrześcijanom tak absurdalny, że samo wypowiedzenie go ujawniało -- jak sądził anonimowy autor Męczeństwa świętego Polikarpa -- jego całkowitą bezzasadność.

Opowiada ów anonimowy autor, że w końcu chrześcijanom udało się ocalić szczątki, których nie strawił ogień (Polikarp umarł bowiem jako żywa pochodnia), i dzięki temu jesteśmy w posiadaniu niezwykle cennego świadectwa, w jaki sposób ówczesny Kościół czcił swoich męczenników: "Tak więc dopiero później mogliśmy zebrać jego kości, cenniejsze od złota i drogich kamieni, oraz złożyć je w odpowiednim miejscu. Za łaską Bożą będziemy się tam w miarę możności stale gromadzić w dzień jego męczeńskich narodzin i z radością obchodzić je uroczyście, wspominając tych, co już zwyciężyli w walce, a przygotowując do niej tych, co jej jeszcze nie zaznali" (nr 17).

Jednak spróbuję wywiązać się z obietnicy, którą złożyłem Panu w pierwszym zdaniu tego listu. Spróbuję pokazać, jak ten sam św. Augustyn (+ 430) z całym radykalizmem potępiał kult wielu bogów, a jednocześnie wkładał wiele serca w wysławianie świętych, którzy wyprzedzili nas w drodze do życia wiecznego. Myśl św. Augustyna jest cenna zwłaszcza przez to, że wielobóstwo było jeszcze wówczas realnie praktykowane przez tysiące ludzi, toteż argumenty Augustyna, dlaczego między kultem bożków a kultem świętych istnieje mniej więcej taka różnica jak między piekłem i niebem, nabierają dla Pańskiego problemu znaczenia szczególnego.

Otóż w ślad za wcześniejszymi Ojcami Kościoła w pogańskich bogach dopatrywał się Augustyn złych duchów. Przecież jeden tylko Bóg może swoje stworzenie uczynić ostatecznie szczęśliwym. Właśnie On jest źródłem szczęścia wiecznego swoich aniołów i świętych. Toteż wielkim ich pragnieniem -- ponieważ są dobrzy i życzą nam dobrze -- jest zwrócić nas ku czci jedynego i prawdziwego Boga. "Jeżeli nas miłują i chcą, byśmy byli szczęśliwi, to z pewnością pragną, abyśmy uzyskali to szczęście stąd, skąd i oni sami je otrzymują... Nie chcą oni, byśmy czcili ich jako bogów, chcą zaś, abyśmy wraz z nimi wielbili ich Boga, będącego też Bogiem naszym. Pragną nie tego, byśmy im składali ofiary, lecz tego, byśmy wraz z nimi byli ofiarą dla Boga... Więcej nam sprzyjają i więcej dopomagają wtedy, gdy wraz z nimi oddajemy cześć jedynemu Bogu niż sprzyjaliby i dopomagaliby wtedy, gdybyśmy ich samych czcili przez składanie ofiar" (Państwo Boże X 1,3; 25).

"Zatem -- pyta Augustyn -- którym aniołom mamy wierzyć w sprawie szczęśliwego i wiecznego żywota? Czy tym, którzy sami chcą przez obrzędy religijne odbierać cześć, wymagając od śmiertelników, by odprawiali dla nich nabożeństwa tudzież składali im ofiary? Czy raczej tym, którzy głoszą, że cała ta cześć należy się jedynemu Bogu, Stwórcy wszystkich rzeczy, i polecają oddawać ją z prawdziwą pobożnością Temu, którego oglądanie napełnia ich szczęściem i nas uczyni szczęśliwymi?" (X 16,1) Toteż święty Biskup Hippony nie ma wątpliwości, że skoro pogańscy bogowie domagają się dla siebie czci, która jest należna jednemu tylko Bogu, to są to po prostu duchy nieczyste.

Dzisiaj -- kiedy już od dwóch tysięcy lat rozlega się po ziemi radosna nowina, że Bóg jest miłością -- na ogół nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo religijność pogańska oparta była na strachu. Ludzie czcili bogów, bo się ich zwyczajnie bali. Bali się, że za brak należytej czci bogowie mogą się zemścić i zesłać na nich jakieś nieszczęście. Te atawistyczne odczucia odzywały się również w niedawno nawróconych chrześcijanach, którzy nie rozumiejąc jeszcze dostatecznie, że kochający Bóg jest naprawdę wszechmocny, odczuwali niekiedy pokusę, aby na wszelki wypadek również diabłu od czasu do czasu zapalić jakiś ogarek. Co więcej, chrześcijańska nauka o dobrych aniołach wywoływała w nich niekiedy trwożliwe pytania, czy nie warto by ubiegać się o łaskawość poprzez oddawanie im czci boskiej.

Św. Augustyn starał się rozpraszać te wątpliwości, przede wszystkim wskazywał na ich bezbożność. Przypominał, jak zdecydowanie bronili się przed próbami oddawania im czci boskiej apostołowie (Dz 14,13-18) albo anioł z Apokalipsy (Ap 19,10). "Niech nikt nie mówi: Boję się, żeby na mnie nie obraził się mój anioł, jeśli nie oddam mu czci zamiast Bogu. Właśnie wtedy się na ciebie rozgniewa, kiedy zechcesz oddawać mu cześć boską. Przecież jest on dobry i miłuje Boga. Podobnie jak demony gniewają się, jeśli ich się nie czci, tak aniołowie oburzają się, jeśli im się cześć oddaje zamiast Bogu. Oby jednak nie rzekło ci twoje słabe serce: A więc, skoro demony się gniewają, że się ich nie czci, boję się obrazić demony" (Objaśnienie Psalmu 96,12).

Podobnie pisał w Państwie Bożym: "Nie powinniśmy zatem bać się że obrazimy te nieśmiertelne i szczęśliwe istoty, które są poddane jedynemu Bogu, jeśli nie będziemy im składali ofiar. Tego bowiem, o czym wiedzą, że się należy tylko jedynemu prawdziwemu Bogu, przy którym trwając są szczęśliwi, z całą pewnością dla siebie nie pragną. Takie zuchwalstwo właściwe jest tylko pełnym pychy demonom, od których bardzo dalecy są pobożni słudzy Boży, czerpiący swe szczęście jedynie z trwania przy Nim" (X 26).

Otóż proszę sobie wyobrazić, że ten sam św. Augustyn, który mówił i pisał to wszystko, nie miał najmniejszych oporów przed oddawaniem kultu świętym męczennikom, często odprawiał nabożeństwa w rocznice ich śmierci, wygłosił przy tych okazjach setki kazań, z których dziesiątki zachowały się do dnia dzisiejszego. Z perspektywy problemu, który Pan przedstawił w swoim liście, mamy to szczęście, że wielu ówczesnych obywateli Hippony oddawało cześć pogańskim bogom, toteż św. Augustyn wielokrotnie przedstawiał przepaść, która dzieli kult bożków od tej czci, którą oddajemy naszym świętym.

"Myśmy nie przeznaczyli dla tych męczenników -- pisze w Państwie Bożym -- ani świątyń, ani kapłanów, ani obrzędów, ani ofiar, gdyż nie są oni naszymi bogami: to ich Bóg jest zarazem naszym Bogiem. Niewątpliwie, czcimy ich pamięć jako świętych ludzi Bożych, którzy aż do swojej cielesnej śmierci walczyli o prawdę... W uroczystości tej chodzi wszak o to, byśmy dziękowali Bogu za ich zwycięstwa i sami, wezwawszy Boga ku pomocy i odnowiwszy pamięć o nich, zachęcili się do zdobywania podobnych wieńców i palm" (VIII 27,1).

A oto fragment jednego z kazań św. Augustyna: "Najdrożsi, męczenników naszych nie mamy za bogów, nie czcimy ich jako bogów i w żaden sposób nie wolno ich z nimi zestawiać. Nie wystawiamy im świątyń ani ołtarzy, ani ofiar. Nie im kapłani składają ofiary -- to całkiem wykluczone! Bogu są one składane. Zatem Bogu, od którego wszystko otrzymujemy, składamy ofiarę. Również kiedy składamy ofiarę w kaplicach świętych męczenników, czyż nie składamy jej Bogu? Przyznajemy świętym męczennikom miejsce czcigodne. Ale zauważcie: podczas modlitwy przy ołtarzu Chrystusa wymieniamy ich w miejscu uprzywilejowanym, jednak nie adorujemy ich tak jak Chrystusa. Czyż kiedyś słyszeliście, żebym ja albo jakiś brat i współbiskup mój, albo jakiś prezbiter mówił w kaplicy świętego Teognisa: Składam ci ofiarę, święty Teognisie? Albo: Składam ci ofiarę, Piotrze, składam ci ofiarę, Pawle? Nigdy tego nie słyszeliście. To się nie zdarza, tak się nie godzi. A kiedy ciebie zapytają: Czy ty oddajesz cześć Piotrowi? -- odpowiedz tak, jak Eulogiusz odpowiedział Fruktuozowi: Ja nie oddaję czci Piotrowi, ale Bogu, którego również Piotr czcił. Wówczas Piotr będzie cię kochał" (Kazanie 273 7; por. Państwo Boże XXII 10).

Przypomina mi się tutaj słynne zdanie biskupa Ambrożego, wielkiego czciciela Matki Najświętszej w Kościele starożytnym. (Tutaj warto sobie przypomnieć, że to właśnie św. Ambroży istotnie przyczynił się do nawrócenia Augustyna). Zdanie to, napisane w roku ok. 381, brzmi następująco: "Maryja była świątynią Boga, nie Bogiem świątyni. Toteż jedynie Temu należy oddawać cześć boską, kto w tej Świątyni działał" (O Duchu Świętym 3,11,80). Minęło już tysiąc sześćset lat od czasu, kiedy Ambroży wypełnił w Kościele posługę nauczyciela wiary, a o Matce Bożej Kościół wciąż naucza tego samego: że czcimy Ją, ażeby uwielbić Boga za to, że tak niepojętych darów udzielił człowiekowi, zaś w Niej samej dostrzegamy Służebnicę Pańską, nawołującą nas do tego, abyśmy wypełniali wszystko, co mówi Jej Syn (por. Łk 1,48n; J 2,5).

Bardziej systematyczny wykład na temat miejsca świętych w życiu Kościoła opublikowałem w Więzi z października 1980. Tutaj powiem tylko tyle, że dzięki czci, oddawanej świętym, Kościół może głębiej zrozumieć swoją tożsamość: że więzy wzajemnego braterstwa łączą nie tylko nas, którzy obecnie pielgrzymujemy do życia wiecznego, ale obejmują wszystkich członków Kościoła, również tych, którzy życie wieczne już osiągnęli. Wyraźnie czytamy o tym w Liście do Hebrajczyków: "przystąpiliście do góry Syjon, do miasta Boga żyjącego, do Jeruzalem niebieskiego, do niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie, do Kościoła pierworodnych, którzy są zapisani w niebiosach, do Boga, który sądzi wszystkich, do duchów sprawiedliwych, które już doszły do celu, do Pośrednika Nowego Testamentu Jezusa, do pokropienia Jego Krwią" (12,22-24).

Skoro więc my, którzy dopiero dążymy do życia wiecznego, modlimy się za siebie wzajemnie, nie da się nawet pomyśleć, żeby święci, którzy są już bez reszty z Chrystusem, mogli nie wstawiać się za nami u Boga.

Ale właśnie w tym miejscu pojawiają się pytania następujące: Jak to się dzieje że niektórzy chrześcijanie lękają się kultu świętych? Skąd się biorą ich obawy, iż sama myśl o wstawiennictwie świętych za nami może być zamachem na jedyność zbawczego pośrednictwa Chrystusa Pana?

Sądzę, że chrześcijanie ci powinni pogłębić swoje spojrzenie na to, skąd się bierze wartość naszej modlitwy za siebie wzajemnie. O takiej modlitwie czytamy w Nowym Testamencie wielokrotnie. Otóż jeden tylko Chrystus Pan ma moc wstawiać się za nami skutecznie u swojego Ojca. Moja modlitwa za ciebie (podobnie jak twoja modlitwa za mnie) może być skuteczna tylko w takim stopniu, w jakim stopniu ja stanowię już jedno z Chrystusem. Na razie ja jestem jeszcze grzeszny, jeszcze daleko mi do pełnej jedności z Chrystusem Panem. Ale ponieważ moje przechrystusowienie już się zaczęło, w mojej modlitwie przejawia się już jakoś jedynie skuteczna modlitwa Chrystusa.

Otóż święci stanowią już, w sposób doskonały, jedno z Chrystusem, należą już bez reszty do Jego Ciała, którym jest Kościół. Toteż ich modlitwa za nas jest bez porównania bardziej skuteczna niż nasza modlitwa za siebie wzajemnie. Bo w ich modlitwie może już zupełnie bez przeszkód przejawiać się jedynie skuteczna modlitwa Chrystusa Pana.

Krótko mówiąc, wydaje się, że ci chrześcijanie, którzy odrzucają kult świętych, odrzucają -- pod pozorem gorliwości o kult, który należny jest samemu tylko Bogu i Chrystusowi -- biblijną naukę o naszym przystąpieniu "do duchów, które już doszły do celu" (Hbr 12,23) oraz biblijną naukę, że Chrystus Pan jest "Głową Kościoła, który jest Jego Ciałem, Pełnią Tego, który napełnia wszystko wszelkimi sposobami" (Ef 1,22n).

PRAWDA O ANIOŁACH -- INTEGRALNA CZĘŚĆ WIARY CHRZEŚCIJAŃSKIEJ
 

W którąkolwiek stronę rzeczywistości by spojrzeć, jej granice są dla nas nieosiągalne. Patrząc w dal, mamy wszystkie powody do przypuszczeń, że chociaż najnowocześniejsze teleskopy sięgają odległości, od których aż w głowie się kręci, to przecież poza ich zasięgiem istnieją dalsze przestrzenie kosmiczne, w ogóle niedostępne w tej chwili ludzkiej obserwacji. Patrząc w głąb, w najmniejszą odrobinę materii, coraz więcej zdajemy sobie sprawę z tego, że moment, w którym będziemy mogli sobie powiedzieć, iż na temat struktury materii wiemy już wszystko, odsuwa się nam praktycznie w nieskończoność. W ten sposób nawet świat materialny świadczy o swoim pochodzeniu od nieskończonego Boga.

To zaś, że człowiek jest jedyną na tej ziemi istotą, zdolną rozpoznać tę bezgraniczność materialnego kosmosu, też zapewne coś znaczy. Czyż nie wolno nam dopatrywać się w tym znaku, że stworzeni zostaliśmy dla nieskończonego Boga? Że -- jak powiada ostatni sobór -- człowiek jest jedynym na tej ziemi stworzeniem, którego Bóg chciał dla niego samego?

Ale zapatrzyliśmy się ostatnio w bezkres materii i zmniejszyły się nasze zainteresowania bezkresem świata duchowego. Owszem, jesteśmy świadomi naszej niemożności całościowego ogarnięcia ludzkich dziejów, ludzkiej myśli, a nawet ludzkiej psychiki. Czyżby jednak świat ducha ograniczał się do człowieka? Warto zdać sobie sprawę z tego, że chociaż o aniołach wiemy z Bożego objawienia, przecież istnienia ich domyślali się najwybitniejsi filozofowie starożytności. Do jakiego stopnia problem bytów pośrednich -- wyższych od człowieka, a przecież stworzonych i zależnych od Boga -- zaprzątał umysły Platona, Arystotelesa i innych ojców filozofii, osobiście zorientowałem się dopiero w trakcie pracy nad przekładem dziełka św. Tomasza pt. O substancjach czystych.

Istotą prawdy o aniołach jest oczywiście jej wymiar religijny. Wykład tej prawdy zacznijmy od miejsca dla wiary chrześcijańskiej absolutnie centralnego, tzn. od starannie zaznaczonego w Ewangeliach udziału aniołów w tajemnicy Wcielenia i Odkupienia. To naprawdę nie przypadek ani szczegół bez znaczenia, że właśnie anioł zwiastował nam najwspanialszą nowinę, jaką kiedykolwiek na ziemi słyszano: że Syn Boży stanie się człowiekiem. Aniołów, śpiewających chwałę Bogu i pokój ludziom, słyszymy w noc Bożego Narodzenia. Pojawiają się oni na początku publicznej działalności Chrystusa i w Ogrodzie Oliwnym, i w grobie Zmartwychwstałego, i w dniu Wniebowstąpienia.

Spróbujmy odnaleźć sens, jaki zawiera w sobie ta nieprzypadkowa przecież obecność aniołów przy Synu Bożym, dokonującym zbawienia rodu ludzkiego. Czyż nie świadczy ona o tym, że Odkupienie nie jest partykularną sprawą między Bogiem a mieszkańcami ziemi, ale w jakiś tajemniczy sposób dotyczy ono całego wszechstworzenia? Już Stary Testament różnorodnie mówi o dwukierunkowej naszej łączności ze światem aniołów, stworzeń duchowych niewyobrażalnie od nas doskonalszych. Z Ewangelii zaś jednoznacznie wynika, że centrum i przestrzenią tej naszej wspólnoty z aniołami jest Chrystus.

Przypatrzmy się owym dwóm kierunkom solidarności aniołów z zagubionym rodem ludzkim. Najzwięźlej symbolizuje je drabina, którą zobaczył we śnie Jakub: "We śnie ujrzał drabinę opartą na ziemi, sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów Bożych, którzy wchodzili w górę i schodzili na dół, a oto Pan stał na jej szczycie" (Rdz 28,12n). Aniołowie, idący od nas ku górze, obrazują, rzecz jasna, potężną, pociągającą nas ku Bogu życzliwość, jaka płynie z tego niepojętego dla nas świata. Życzliwość tę Pismo Święte raz przedstawi w obrazie aniołów, którzy zanoszą do Boga nasze modlitwy i ofiary (Tb 12,12; Ap 5,8; 8,3n), raz w obrazie naszego przyłączania się do wiekuistej liturgii, odprawianej przez aniołów.

"Będę Ci śpiewał wobec aniołów!" -- woła Psalmista (Ps 138,1). I ujrzałem i usłyszałem głos wielu aniołów (...), a liczba ich była miriady miriad i tysiące tysięcy, mówiących głosem doniosłym: Baranek zabity jest godzien wziąć potęgę i bogactwo, i mądrość, i moc, i cześć i chwałę, i błogosławieństwo" -- czytamy w Apokalipsie (5,11n; por. 7,11nn). Właśnie dlatego artyści często wyobrażali sobie aniołów w szatach liturgicznych.

W obrazie drabiny Jakubowej widzimy również aniołów, którzy zstępują do nas od Boga, aby być towarzyszami, przewodnikami i obrońcami naszej trudnej i pełnej niebezpieczeństw drogi. Ta posługa aniołów najbardziej obrazowo przedstawiona została w Księdze Tobiasza. W Dziejach Apostolskich dwukrotnie czytamy o aniele, który przyjaciół Bożych cudownie wyprowadza z więzienia (Dz 5,19n; 12,7-11). Z opowieści o nawróceniu dworzanina królowej Etiopczyków dowiadujemy się, że anioł Boży może wskazywać drogę głosicielom Ewangelii (Dz 8,26). Najbardziej generalnie o tym towarzyszeniu aniołów ludzkim losom mówił Pan Jezus: Nawet najmniejsi spośród nas są Bogu tak drodzy, że mają swoich aniołów, którzy "wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego, który jest w niebie" (Mt 18,10). "Czyż nie są oni wszyscy -- czytamy w Liście do Hebrajczyków -- duchami przeznaczonymi do usług, posłanymi na pomoc tym, którzy mają posiąść zbawienie?" (1,14)

Dla wielu chrześcijan współczesnych prawda o aniołach trąci mitologią. Otóż warto sobie uświadomić, że nie jest to pomysł nowy. Podobnego zdania byli już saduceusze, którzy głosili, "że nie ma zmartwychwstania ani anioła, ani ducha" (Dz 23,8). Osobiście sądzę, że mamy w sobie coś z saduceuszy nawet wówczas, kiedy nie odrzucamy może wprost prawdy o aniołach, ale ich istnieniem praktycznie się nie przejmujemy. W wierszu Nie umiem z aniołami Kazimiera Iłłakowiczówna znakomicie sformułowała przeciętne problemy, jakie prawda ta stwarza dzisiejszym chrześcijanom. Co zatem robić? Jak prawdę o aniołach uczynić żywą?

Odpowiedź jest bardzo prosta. Wystarczy chcieć jeszcze więcej zbliżyć się do Chrystusa, który jest -- powtórzmy to jeszcze raz -- centrum i przestrzenią naszej wspólnoty z aniołami. Zbliżając się do Chrystusa, zbliżamy się zarazem do Jego przyjaciół, wchodzimy w większym stopniu "do Jeruzalem niebieskiego, do niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie do Kościoła pierworodnych, którzy są zapisani w niebiosach" (Hbr 12,22n). Pieśń 28 "Nieba" w Boskiej Komedii przedstawia Boga jako Ogień otoczony dziewięciu świetlistymi kręgami, czyli dziewięciu chórami aniołów. Aniołowie właśnie dlatego są tak niewyobrażalnie wspaniali i zasługują na naszą miłość, i właśnie dlatego mogą być naszymi potężnymi pomocnikami, że są nierozerwalnie złączeni z Bogiem i z Chrystusem. Już Ojcowie Kościoła porównywali aniołów do promieni Boskiego Słońca.

Byłoby obrazą aniołów, gdybyśmy próbowali ich czcić w taki sposób, że kult ten rozpraszałby naszą uwagę religijną i utrudniałby całoosobowe zwrócenie ku Bogu. "Niechaj was nikt nie odsądza od nagrody, zamiłowany w uniżaniu siebie i czci aniołów" (Kol 2,18). Kiedy obaj Tobiasze upadli na twarz przed aniołem, ten całą ich uwagę stara się zwrócić ku Bogu, który jeden godzien jest uwielbienia (Tb 12,16nn). W analogicznej sytuacji anioł zakazuje autorowi Apokalipsy oddawać sobie pokłon: "Bacz, byś tego nie czynił, bo jestem współsługą twoim i braci twoich, proroków, i tych, którzy strzegą słów tej Księgi. Bogu samemu złóż pokłon" (Ap 22,9). Tę anielską pokorę znakomicie oddaje wiersz Konopnickiej pt. Angelus, w którym anioł, zwiastujący Wcielenie, stanowi dla uczonego materialisty ostatnią nitkę do utraconego wymiaru, gdzie można znaleźć Boga.

Prawdziwa cześć aniołów zbliża do Boga, a zarazem jest znakiem Jego bliskości. Niezwykle przejmujące pod tym względem jest świadectwo dzieci fatimskich o spotkaniu z aniołem, które poprzedzało objawienia Matki Bożej: "Otaczała nas tak intensywna atmosfera nadprzyrodzona, nieledwie nie zdawaliśmy sobie sprawę z własnego istnienia. Trwało to dość długo. Trwaliśmy w postawie, w której anioł nas opuścił, powtarzając bez przerwy jego modlitwę. Obecność Boga czuliśmy tak potężnie i tak głęboko, że nawet między sobą nie odważyliśmy się mówić o zjawisku. Jeszcze nazajutrz umysły nasze pogrążone były w tej atmosferze".

Rezultaty tego spotkania przedstawiały się następująco: "Od czasu, gdy tajemnicze światło oświeciło ich dusze, patrzą na ziemię innymi oczami. Po zjawiskach anielskich jakoś inaczej wyglądają góry i lasy, doliny, słońce, ludzie i owce. Dzieci odczuwają to, co wracający z daleka podróżnik, któremu każda rzecz wydaje się zmieniona. Anioł wprowadził je w krainę, o której miały tylko mgliste pojęcie. Teraz ich wyobrażenie o Bogu było bez porównania wyższe, większym też było obrzydzenie do grzechu".

W tym właśnie leży sens szukania przyjacielskiej zażyłości z aniołami: aniołowie pomagają nam zbliżyć się do Chrystusa i oddalić się od zła. Ich nieobecność w naszym życiu religijnym może (choć zapewne nie musi) być znakiem naszego oddalenia od Boga. "Jak dym odgania pszczoły, a smród gołębie -- powiedział kiedyś św. Bazyli -- tak czyn brzydki i haniebny oddala od nas naszego anioła stróża".

Dawne wieki pozostawiły nam wiele świadectw tej intuicji. Tu nie mogę się powstrzymać przed przytoczeniem rozbrająjąco naiwnej opowiastki, przekazywanej w legendach dominikańskich: "W jednym z klasztorów Lombardii było dwóch pobożnych braci, którzy przechadzali się rozmawiając o Bogu. Wówczas pewien starzec zakonnik zobaczył przez okno, że nad głowami owych braci unoszą się aniołowie i wzniósłszy ręce w niebo, błogosławią Boga. Kiedy jednak rozmowa tych braci zwróciła się ku rzeczom niepotrzebnym i bezmyślnym, aniołowie przedziwnie się zagniewali i porzucili ich, zatykając sobie nosy. Natychmiast nad głowy owych braci nadciągnęło stado czarnych wieprzy, które smrodziły na nich i straszliwie ryczały. Wreszcie bracia znów zaczęli rozmawiać o Bogu i zaraz wieprze zniknęły, przystąpili zaś aniołowie, chwaląc Boga i obmywając braci z nieczystości".

Opowieść ta jest rzeczywiście bardzo naiwna. Ale może warto się zastanowić nad zawartą w niej intuicją? Może prawdy o aniołach należy szukać nie tyle poprzez zwiększenie zainteresowań tą problematyką, ale właśnie poprzez odnowę życia? Adam Asnyk chyba miał rację, kiedy pisał, że śpiewy anielskie słyszą "tylko ci, którzy toną w wielkiej miłości pragnieniu". Zaś według legend franciszkańskich, "pycha brata Eliasza niegodna była rozmawiać z aniołem".

Jeszcze jedno dość ważne pytanie: Co sądzić o pojawiającym się w naszej mowie codziennej, a częstym zwłaszcza w poezji motywie podobieństwa i upodabniania się ludzi do aniołów?

Czy nie jest to dowolność, wprowadzająca zamęt w religijną prawdę o aniołach? Zwłaszcza trzy przymioty ośmielają do porównania człowieka z aniołem. Po pierwsze, dobroć i współczujące pochylenie się nad cierpiącym i bezradnym. Po wtóre, ta postać czystości, dzięki której człowiek osiąga jakąś transcendencję wobec ciała i różnych potrzeb, i ambicji tylko doczesnych (por. marzenie Słowackiego, żeby zjadacze chleba przetworzyli się w aniołów). Po trzecie, do anioła porównuje się również zwiastuna Dobrej Nowiny.

Czy wolno nam stosować takie porównania i symboliczne identyfikacje? Ależ tak! Obiecano nam przecież równość z aniołami, a stanie się to wówczas, kiedy już ostatecznie i w całej pełni otrzymamy nieśmiertelność i synostwo Boże. W życiu przyszłym "już bowiem umrzeć nie mogą, gdyż są równi aniołom i są dziećmi Bożymi, będąc uczestnikami zmartwychwstania" (Łk 20,36). Ziarna zaś nieśmiertelności i synostwa Bożego nosimy w sobie już teraz. W paralelnych tekstach Mateusza i Marka (Mt 22,30; Mk 12,25) nauczyciele Kościoła jednozgodnie odczytywali sugestię, że szczególne podobieństwo do aniołów osiąga się przez celibat, pojmowany jako zdobywanie transcendencji wobec swojej seksualności.

Toteż nie tylko w poezji, lecz również w najbardziej oficjalnym nauczaniu wiary mówi się o możliwości upodobnienia do aniołów. "Na wzniosłe imię anioła -- mówi święty papież Grzegorz Wielki w Homilii 6,6 -- również wy, jeśli chcecie, możecie zasłużyć. Każdy z was -- o ile otrzymał do tego natchnienia z nieba -- prawdziwie jest aniołem, jeśli zdoła odwieść bliźniego od zła, jeżeli stara się zachęcić go do dobrego, jeśli błądzącemu mówi o wiecznym królestwie i o karze, i nie szczędzi mu świętych słów upomnienia".

Przede wszystkim jednak anioł kojarzy nam się z gestem pochylenia nad człowiekiem słabym i bezradnym lub cierpiącym. Skojarzenie to utrwaliło się w języku, w postaci takich zwrotów jak: "anielska cierpliwość", "anioł dobroci", "to anioł, nie człowiek" itp. Zauważmy jednak, że anielska pomoc istotnie różni się od ludzkiej. Jest potężna. Weźmy dla przykładu słynną scenę z Księgi Daniela: "Anioł Pański zstąpił z Azariaszem i jego towarzyszami do pieca i wyrzucił płomień ognisty z pieca. Sprawił, że w środku pieca przewiewał jakby wietrzyk rosisty, a ogień nie dotknął się ich wcale i nie zadał im żadnego bólu ani szkody" (3,49). Przecież to od razu rzuca się w oczy, że ten anioł różni się bardzo od miłosiernego Samarytanina. Nie dotyczą go ograniczenia naszej ludzkiej kondycji.

Potęga aniołów nie tylko wspiera przyjaciół Bożych. Jest groźna dla zła. W Biblii mówi się o tym tak często, że aż trudno zrozumieć, dlaczego prawda o aniołach jako o potężnych wrogach zła jest w naszej świadomości prawie nieobecna. Przypomnijmy główne epizody tworzące tę tradycję. Otwierają ją Cheruby z ognistym mieczem, postawieni u bram Edenu (Rdz 3,24). W czasach Wyjścia Anioł Niszczyciel pozabijał pierworodnych Egiptu (Wj 12,23), w okresie zagrożenia asyryjskiego anioł Pański sprawił spustoszenie w najeźdźczej armii Sennacheryba (2 Krl 19,35), anioł też dopełnił sprawiedliwości na bezbożnych prześladowcach Zuzanny (Dn 13,55 i 59). O karzącym aniele mówi się w modlitwie przeciwko niegodziwcom:

 
Niech będą jak plewa na wietrze,
gdy będzie ich gnać anioł Pana.
Niech droga ich będzie ciemna i śliska,
gdy anioł Pana będzie ich ścigał. (Ps 35,5n)
 

A nade wszystko w Apokalipsie aniołowie wielokrotnie przedstawieni są jako posłańcy gniewu Bożego, skierowanego przeciwko złu. W tej podwójnej roli -- obrońców dobra i mścicieli zła -- wystąpią aniołowie na sądzie Bożym (Mt 24,31; 13,41).

Tradycję tę cudownie interpretuje m.in. Odyniec w swoim Aniele śmierci. Spróbujmy i my te groźne wątki prawdy o aniołach w sobie ożywić. Czy nie moglibyśmy na przykład modlić się do Boga, aby raczył uprzedzać swój sąd nad nami? Aby wysłał do mnie i do ciebie swoich aniołów, którzy będą niemiłosierni dla mojego i twojego grzechu (choćby nie wiem jak miałoby to nas boleć), będą zaś uwalniali w nas to wszystko, co dobre i tęskniące za prawdziwą miłością!

Wydaje się, że tymi przede wszystkim treściami należałoby napełniać naszą modlitwę do Anioła Stróża. Te motywy można też dołączać, ilekroć wspominamy aniołów w prefacji Modlitwy Eucharystycznej. Nie lękajmy się prosić Boga również o to, żeby przysyłał przeciwko nam -- przeciwko temu wszystkiemu, co zasługuje w nas na zniszczenie -- swoich aniołów mścicieli. Będzie to przecież dla naszego dobra.

 

MIEJSCE ŚWIĘTYCH OBRAZÓW W NASZEJ DRODZE DO BOGA

 

Jako katolik nie umiem pogodzić ze sobą trzech następujących faktów. Faktem pierwszym jest znajdujący się w tekście dekalogu zakaz sporządzania rzeźb i obrazów: "Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią. Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja, Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym" (Wj 20, 4n). Faktem drugim są słowa Chrystusa: "Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni" (Mt 5,17n). A faktem trzecim jest to, że Kościół uznaje święte obrazy i rzeźby, propaguje umieszczanie ich w mieszkaniach, w świątyniach i w różnych miejscach publicznych.

W nadziei, że Ksiądz pomoże mi rozwiązać mój problem, pozwolę sobie na jeszcze jedno pytanie: Kto, kiedy i dlaczego wprowadził do Kościoła katolickiego obrazy, rzeźby itp.? Prosiłbym ponadto o wypowiedzenie się, jak Ksiądz ocenia mój osobisty pogląd w tej sprawie. Sądzę mianowicie, że Bóg nie zakazuje otaczać się tym wszystkim, z czym mi jest dobrze. Zabrania natomiast oddawania im, tzn. obrazom i rzeźbom, pokłonu i służenia im. Zabrania wykonywania "złotego cielca", zabrania wykonywania ręką ludzką tego, czemu oddaje się cześć.

Źródłem wielu nieporozumień i błędów w dziedzinie wiary jest brak dostatecznej troski o to, ażeby problemy szczegółowe stawiać na właściwym fundamencie, mianowicie na dobrym rozpoznaniu problematyki bardziej ogólnej. W przypadku Pańskiego pytania powinniśmy przede wszystkim zastanowić się w ogóle nad aktualnością przepisów Starego Testamentu w epoce Ewangelii. W dwudziestym wieku wiary chrześcijańskiej naprawdę już nie wypada powtarzać błędu przeciwników Apostoła Pawła, którzy domagali się materialnego przestrzegania przepisów Mojżeszowych, sądząc niesłusznie, że Chrystus Pan jedynie oczyścił nakazy starotestamentalne z doktrynerskiego rygoryzmu.

Jak wiadomo, wprowadzenie ewangelicznej postawy w stosunku do przepisów mojżeszowych Apostoł Paweł ześrodkował na najistotniejszym obrzędzie starotestamentalnym, obrzędzie obrzezania. "Albowiem w Chrystusie Jezusie obrzezanie ani jego brak nie mają żadnego znaczenia, tylko wiara, która działa przez miłość" (Ga 5,6; por. 1 Kor 7,19). Żeby nie pozostawić niedomówień, Apostoł stwierdza nawet rzecz następującą: "Jeżeli poddacie się obrzezaniu, Chrystus wam się na nic nie przyda" (Ga 5,2).

Czyżby więc Apostoł Paweł nie liczył się z nauką samego Pana Jezusa, który przecież wyraźnie mówił, że nie przyszedł znieść Prawa ani Proroków i że ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko wypełni? Czyżby Paweł nie czytał w Starym Testamencie, że to sam Bóg ustanowił obrzezanie, aby obowiązywało na zawsze (Rdz 17,13)?

Otóż nie tylko liczył się Apostoł Paweł z nauką Pana Jezusa o nieprzemijalności Starego Testamentu, ale ją właśnie wprowadzał w życie. Pan Jezus nie po to przecież przyszedł do nas, żeby przywrócić Staremu Testamentowi jego pierwotną czystość, ale żeby go wypełnić. Przecież w chwili Jego śmierci zasłona świątyni rozdarła się na dwoje. Mianowicie w świetle Jego śmierci i zmartwychwstania okazało się, że przepisy i obrzędy Starego Testamentu były jakby pąkami, kryjącymi w sobie wspaniałe kwiaty, którymi Bóg postanowił nas obdarzyć w Chrystusie Jezusie. Kiedy kwiat rozkwita, listki, które go osłaniały w pąku, w krótkim czasie odpadają, spełniły już bowiem swoje zadanie. To samo stało się z przepisami i obrzędami Starego Testamentu: w wierze w Chrystusa otrzymaliśmy już realnie to, co one zapowiadały. Toteż odpadły one jak listki rozkwitniętych pąków, gdyż były "tylko cieniami spraw przyszłych, a rzeczywistość należy do Chrystusa" (Kol 2,17).

Mówiliśmy o obrzezaniu. Otóż ani jedna jota nie przeminęła ze słowa Bożego, że "przymierze obrzezania będzie przymierzem wiecznym" (Rdz 17,13). Przeminął jedynie nakaz obrzezania cielesnego, przyszedł już bowiem Ten, który ma moc odciąć z nas to wszystko, co nas zniekształca istotnie: "Otrzymaliście obrzezanie nie z ręki ludzkiej, lecz Chrystusowe obrzezanie, polegające na zupełnym wyzuciu się z ciała grzesznego" (Kol 2,11); "Prawdziwym obrzezaniem jest obrzezanie serca, duchowe, a nie według litery" (Rz 2,29; por. Flp 3,3).

Podobnie też -- rzecz jasna -- ani jedna jota nie przeminęła ze starotestamentalnego zakazu sporządzania bezbożnych obrazów i rzeźb. Przypatrzmy się najpierw materialnemu wymiarowi tego zakazu, bo dotyczy on zjawisk, które już dawno przeminęły. Mianowicie nie wolno było Izraelitom sporządzić obrazów i rzeźb jakichkolwiek bożków. Ale zakaz ten bronił ponadto lud Boży przed wyobrażaniem sobie Boga Prawdziwego na wzór potęg tego świata. Bo jak wiadomo, ówczesna mentalność często nawiedzana była przez pokusę, żeby wyobrażać sobie Boga pod postacią byka. Obraz byka wydawał się bowiem idealnie wyrażać potęgę Boga Prawdziwego. Na tym właśnie polegał grzech, do jakiego dał się skusić Aaron, kiedy lud niepokoił się przedłużającą się nieobecnością Mojżesza (Wj 32). Na tym też polegała bezbożność kultu, który Bogu Prawdziwemu oddawano w królestwie północnym (1 Krl 12,28-32). "Zamienili swą Chwałę -- płacze Psalmista nad takim degradowaniem Boga do poziomu potęg doczesnych -- na wizerunek cielca jedzącego siano" (Ps 106,20; por. Oz 8,5).

Jak Pan widzi, zakaz sporządzania rzeźb i obrazów stał się dziś w obu wymienionych wymiarach bezprzedmiotowy. Nie ma już dzisiaj religii bałwochwalczych, wyznających wielobóstwo. Zresztą właśnie chrześcijaństwo istotnie przyczyniło się do tego, że one wygasły. Nikomu też dzisiaj nie przychodzi do głowy, żeby Bogu Wszechmocnemu oddawać cześć w postaci "byka jedzącego siano" albo w jakimś innym, równie degradującym Go obrazie.

Mimo to jednak -- dzięki światłu Ewangelii -- zakaz sporządzania bezbożnych obrazów Boga możemy odkrywać jako zadziwiająco aktualny po dziś dzień. Cóż z tego bowiem, że nie sporządzamy już wizerunków Boga na wzór potęg tego świata, skoro w naszych sercach nosimy różne wyobrażenia o Bogu, które Go poniżają? Czyż nie zdarza się nam, że od Boga oczekujemy przede wszystkim zabezpieczenia naszej pomyślności doczesnej? Albo próbujemy Go uczynić wrogiem i naszych nieprzyjaciół i mścicielem naszych krzywd; oczekujemy od Niego, że wyrówna nam niepowodzenia, będzie usuwał złe skutki naszego lenistwa, uświęcał nasze urazy itp. Naprawdę wciąż nam jeszcze bardzo daleko do tego, żebyśmy mogli sobie z czystym sercem powiedzieć, iż zakaz sporządzania niegodziwych wizerunków Boga wypełniamy co do joty.

Stanowczo potępiając tworzenie niegodziwych obrazów, które uwłaczają Bożej świętości, Kościół równie stanowczo broni praw wiernych do posługiwania się obrazami świętymi. To prawda, że na gruncie Starego Testamentu nie było miejsca na święte obrazy. Wprawdzie czytamy w Wj 37,7 o rzeźbach cherubów, które były umieszczone przy arce przymierza, jednakże nie miały one charakteru świętych obrazów, podobnie jak nie mają ich figury aniołów umieszczone na barokowym ołtarzu. W jednym i drugim przypadku rzeźby te spełniały jedynie dwie funkcje: po pierwsze, były ozdobą; po wtóre, pouczały o określonej prawdzie wiary (w tym konkretnym przypadku wyrażały ideę, że Bogu podporządkowana jest cała potęga duchów czystych i że jest On przez nie adorowany). Powtarzam: obrazów świętych w ścisłym tego słowa znaczeniu Stary Testament nie znał.

Stary Testament był bowiem tym okresem w historii zbawienia, kiedy Bóg przekazywał ludziom z całą jednoznacznością prawdę o swojej transcendencji wobec wszystkich stworzeń. W swoim poprzednim liście na temat świętych obrazów pt. "Dwie części Dekalogu" -- opublikowanym w książce Szukającym drogi -- zwróciłem uwagę na to, że zakaz sporządzania obrazów nie tylko chronił Izraelitów przed bałwochwalstwem, ale przypominał też o tym, że nieskończony Bóg przekracza nasze możliwości wyrazu, a nawet percepcji. Tę transcendencję Boga wobec wszelkiego obrazu, jaki mogłoby oglądać ludzkie oko, najmocniej chyba wyraża zdanie z Księgi Wyjścia: "Nie będziesz mógł oglądać mojego Oblicza, gdyż żaden człowiek nie może oglądać mojego Oblicza i pozostać przy życiu" (33,20).

Bez tak jasnego uświadomienia sobie transcendencji Boga, niczego nie pojęlibyśmy z tajemnicy Wcielenia. Przecież to, żeby Bóg naprawdę, a nie w opowieści mitologicznej, stał się człowiekiem, jest -- po ludzku rzecz biorąc -- czymś niemożliwym i absurdalnym. A jednak naprawdę Bóg stał się człowiekiem! Absolutnie transcendentny wobec wszelkiego stworzenia Syn Boży, którego Oblicza "nie może oglądać żaden człowiek i pozostać przy życiu", naprawdę stał się jednym z nas. To, co po ludzku było niemożliwe, możliwe było dla Boga, który aż tak bardzo nas ukochał. W Jezusie Chrystusie nieskończony Bóg pokazał nam swoje Oblicze. Nowy Testament bardzo jednoznacznie to podkreśla, że Chrystus jest "Obrazem Boga Niewidzialnego" (Kol 1,15), "Odblaskiem chwały i Odbiciem istoty Jego" (Hbr 1,3).

Toteż dopiero po przyjściu do nas Boga wcielonego i tylko wśród Jego wyznawców stało się możliwe tworzenie i posługiwanie się świętymi obrazami. Właśnie dlatego, że w Jezusie Chrystusie Bóg nam pokazał swoje prawdziwe Oblicze. Przekonaliśmy się wówczas, że owszem, jest ono śmiercionośne, ale śmiercionośne w sposób błogosławiony: zabija ono we mnie człowieka grzechu, jeśli tylko staram się przed Obliczem Syna Bożego stawać w wierze. Zaś w swojej istocie oglądanie Jego Oblicza jest darem życiodajnym, obdarza nas życiem wiecznym, którym przepełniony jest sam Bóg.

Oczywiście, że Oblicze Boże jest w Jezusie Chrystusie osłonięte naszym człowieczeństwem. Nie po to jednak Syn Boży osłonił swoje Boskie Oblicze naszą ludzką naturą, żeby je przed nami zasłonić, ale żebyśmy je potrafili właśnie zobaczyć. Podobnie jak okulary przyciemniamy nie po to, żeby nie widzieć słońca, ale właśnie po to, żeby móc je widzieć. Jeśli zaś komuś się wydaje, że jest to argumentacja naciągana, niech sobie przypomni wypowiedzi samego Pana Jezusa: "Kto Mnie widzi, widzi Tego, który Mnie posłał" (J 12,45); "Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca. Dlaczego więc mówisz: Pokaż nam Ojca?" (J 14,9)

Sam Pan widzi, że przyjście Syna Bożego spowodowało sytuację absolutnie nową w stosunku do Starego Testamentu, a zarazem nie przekreśliło ono Starego Testamentu, tylko przyniosło jego wypełnienie. Otóż jeśli Jezus jest Synem Bożym, to Jego przyjście do nas nie było -- rzecz jasna -- tylko trzydziestokilkuletnim epizodem w ludzkich dziejach. Syn Boży przyszedł na naszą ziemię, żeby być z nami przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Pod kątem naszego tematu zdanie to wyraźmy następująco: Ten, który jest "Obrazem Boga Niewidzialnego", "Odblaskiem chwały i Odbiciem istoty Jego", chce być z nami przez wszystkie dni aż do skończenia świata.

Otóż Ten, który dla nas przyjął ludzkie ciało, również swoją dzisiejszą obecność wśród nas lubi naznaczać jakąś formą widzialności. Mówił na przykład, że będzie obecny wszędzie tam, gdzie dwoje lub troje zgromadzi się w Jego imię (Mt 18,20). Domagał się od nas, żebyśmy nie wstydzili się wyznawać Go przed ludźmi (Mt 10,32n). Oczekuje naszego świadectwa (Mt 5,16). Czyni nas swoimi uczniami poprzez obmycie nas materialną wodą chrztu, karmi nas prawdziwie i poi Ciałem i Krwią pod postaciami materialnego pokarmu i napoju. Jego słowo, natchnione przez Ducha Świętego, zapisane jest na widzialnym papierze atramentem lub farbą drukarską.

Po prostu taka jest natura wiary chrześcijańskiej, że nieustannie pragnie ona przekraczać granice między tym, co widzialne, a tym, co niewidzialne: to, co niewidzialne, chce wyrażać w sposób widzialny, a tym, co widzialne, pragnie posługiwać się w swojej drodze ku temu, co niewidzialne. Nie może być inaczej, skoro chrześcijaństwo jest wiarą w Boga, który stał się człowiekiem.

Pyta Pan, kto wprowadził do Kościoła obrazy i rzeźby. Bardzo jestem Panu wdzięczny za tak sformułowane pytanie, bo pomogło mi ono uświadomić sobie, że nie uczynił tego żaden sobór, synod czy papież. Obrazy pojawiły się w starożytnym Kościele w trakcie organicznego rozwoju świadomości wiary. Po prostu bardzo wcześnie chrześcijanie zaczęli odczuwać potrzebę, żeby swojej wierze w Boga wcielonego dawać wyraz również za pośrednictwem sztuk plastycznych.

Proszę sobie wyobrazić, że w katakumbach cmentarza Pryscylli w Rzymie zachował się obraz Matki Bożej oraz obraz Dobrego Pasterza z roku ok. 210. Na rzymskim cmentarzu Domitylli znajduje się obraz Dobrego Pasterza z roku ok. 250 oraz scena Daniela w jaskini Iwów, datowana na lata 253-268. Na odkopanym pod bazyliką św. Piotra cmentarzu watykańskim znajduje się grobowiec pogańskiej rodziny Juliuszów, która na przełomie II i III wieku przyjęła wiarę chrześcijańską i w związku z tym postanowiła zmienić dekoracje grobowca. Otóż na ścianach tego grobowca znajduje się m.in. obraz Jonasza w paszczy potwora oraz obraz Dobrego Pasterza w otoczeniu owiec. Podstawowe wiadomości na temat początków plastyki chrześcijańskiej znajdzie Pan w podręczniku ks. Franciszka Stopniaka pt. U źródeł chrześcijaństwa. Archeologia. Podano tam m.in. informację, że zachowało się ponad trzysta malowanych lub rzeźbionych przedstawień Chrystusa Dobrego Pasterza pochodzących z III wieku, a więc jeszcze z okresu prześladowań chrześcijaństwa (s. 85).

"Ikonografia Chrystusa -- wyjaśnia Jan Paweł II w liście apostolskim z 4 grudnia 1987, napisanym z okazji tysiąc dwusetnej rocznicy II Soboru Nicejskiego -- wiąże się z naszą wiarą w rzeczywistość Wcielenia i w jego niewyczerpane znaczenie dla Kościoła i świata. Kościół aprobuje ten rodzaj sztuki, ponieważ jest przeświadczony, że Bóg, który objawił się w Jezusie Chrystusie, rzeczywiście odkupił i uświęcił ciało oraz cały świat dostępny poznaniu zmysłowemu, to znaczy całego człowieka obdarzonego pięcioma zmysłami i że uczynił to dlatego, aby człowiek mógł -- jak poucza Kol 3,10 -- <wciąż się odnawiać według obrazu Tego, który go stworzył>".

Wspomina Pan o swoich oporach wobec oddawania czci świętym obrazom. Sądzę, że opory te wyrażają tęsknotę Pańskiej duszy za usłyszeniem tradycyjnej nauki Kościoła na ten temat. Ostatnio przypomniał ją Jan Paweł II, właśnie w cytowanym już liście: "Sobór Nicejski II uroczyście potwierdził tradycyjne rozgraniczenie pomiędzy <prawdziwą adoracją>, która <według naszej wiary odnosi się wyłącznie do boskiej natury>, a <oddawaniem czci>, które dotyczy obrazów, <bowiem ten, kto pada na twarz przed obrazem, pada na twarz przed osobą, którą obraz ten wyobraża>". Otóż powyższą naukę głosił już św. Bazyli, który w roku 375 napisał, że "cześć oddawana obrazom dotyczy Osoby, którą obraz przedstawia" (O Duchu Świętym 18,45).

W tym miejscu warto sobie uświadomić, jak bardzo ewangeliczne jest nasze pragnienie, ażeby Panu Jezusowi oddawać cześć również naszym ciałem. Przecież to zrozumiałe, że kiedy w wierze spotykamy Chrystusa, pojawia się w nas podobny odruch jak w mędrcach ze Wschodu, którzy "upadli na twarz i złożyli Mu pokłon" (Mt 2,11). Kiedy zaś przychodzimy do Niego z jakąś prośbą, mamy taką samą potrzebę jak Kananejka, która "upadła przed Nim i prosiła: Panie, dopomóż mi!" (Mt 15,25) I nieraz chcielibyśmy się przyłączyć do ślepego od urodzenia, który pełen wdzięczności wyznał wiarę "i oddał Mu pokłon" (J 9,38). I do apostołów, którzy, rozpoznawszy w Chrystusie Pana wszechświata, "upadli przed Nim mówiąc: Prawdziwie jesteś Synem Bożym!" (Mt 14,33) Kiedy zaś ogarnia nas dziękczynienie za Jego śmierć i zmartwychwstanie, chciałoby się podejść do Niego razem ze świętymi niewiastami, "objąć Go za nogi i oddać Mu pokłon" (Mt 28,9).

Otóż obraz Ukrzyżowanego czy inny wizerunek Pana Jezusa ogromnie ułatwia nawiązanie z Nim takiego właśnie, serdecznego, a zarazem adoracyjnego spotkania. Toteż jeśli ktoś dopatruje się w świętych obrazach jakiegoś podobieństwa do bałwochwalczych posągów, po prostu uległ zaślepieniu i nie widzi różnicy między światłem a ciemnością. Jak to wspaniale wyraził prześladowany przez ikonoklastów biskup Konstantynopola, św. German (+ 733): ich nauka "podważa całą Bożą ekonomię według ciała".

"Wszak -- zacytujmy po raz ostatni list apostolski Jana Pawła II -- patrząc na ludzkie oblicze Syna Bożego, który jest <Obrazem Boga Niewidzialnego>, można dostrzec Słowo, które stało się ciałem Baranka Bożego, który gładzi grzechy świata. Dlatego sztuka może ukazywać ludzką twarz Chrystusa i kierować tych, którzy ją kontemplują, ku niewysłowionej tajemnicy tego Boga, który stał się człowiekiem dla naszego zbawienia. Papież Hadrian pisał: <Gdy patrzymy na obraz ukazujący ciało, które Syn Boży zechciał przyjąć dla naszego zbawienia, Jego widzialne oblicze przyciąga nas i prowadzi naszą duszę ku niewidzialnemu majestatowi Boga. W ten sposób adorujemy i czcimy samego Odkupiciela, wysławiamy Go w duchu, albowiem napisane jest: Bóg jest duchem. I dlatego my w duchu naszym sławimy Jego bóstwo>".

Na zakończenie jeszcze dwie uwagi. Pierwsza będzie dotyczyć religijnego sensu obrazów Matki Bożej oraz innych świętych. Znakomicie problem ten przedstawił w roku 426 św. Cyryl z Aleksandrii: "Jeśli sporządzamy obrazy pobożnych ludzi, to przecież nie w tym celu, żeby ich uwielbiać jako bogów, ale żeby -- patrząc na nich -- pobudzać się do współzawodnictwa z nimi. Natomiast obrazy Chrystusa sporządzamy w tym celu, ażeby duszę naszą pobudzać do miłowania Go" (Objaśnienie Psalmów 113,16).

Do drugiej uwagi natchnęło mnie studium Congara na temat kategorii "słuchać" i "widzieć" w Piśmie Świętym. Otóż samą istotą starotestamentalnej postawy wobec Boga było słuchanie Go. Słowo "słuchać" pojawia się w Starym Testamencie około tysiąca stu razy. Ewangelia wprowadza harmonię między obu tymi kategoriami, a nawet na pierwszym miejscu stawia widzenie: "Szczęśliwe oczy wasze, że widzą, i uszy wasze, że słyszą" (Mt 13,16). Dlatego zaś widzenie wysuwa się na pierwsze miejsce, bo ostatecznym naszym przeznaczeniem jest oglądanie Go twarzą w twarz. Zdaniem Congara, to nie jest przypadek, że protestantyzm ma tendencję do odrzucania zarówno sakramentów, jak świętych obrazów, jak samej nawet mszy świętej. Nie jest również przypadkiem, że szczególnie mocno znaczenie świętych obrazów podkreśla się w prawosławiu i w ogóle w duchowości chrześcijan wschodnich. Duchowość protestancka jest bowiem mało wrażliwa na obecność rzeczywistości zmartwychwstania już teraz, zaś chrześcijaństwo wschodnie, przeciwnie: bardzo intensywnie stara się otwierać na zstępowanie życia wiecznego już w nasze życie doczesne.

Spróbujmy zauważyć, jak bardzo religijne zrozumienie dla świętych obrazów może uszlachetnić całą naszą wyobraźnię. Mianowicie człowieka, który potrafi z wiarą stanąć przed świętym obrazem, nie trzeba przekonywać, że oczyma cielesnymi potrafimy oglądać również rzeczy duchowe. Wielka szkoda, że współczesna kultura niemal zupełnie zdolność tę zagubiła. Może nie byłoby tego "obrazoburstwa z nadmiaru", którym przepełnione są nasze ulice, kina i telewizja. Twórca tego terminu, Gilbert Durand, "obrazoburstwem z nadmiaru" nazywa cechującą wielu współczesnych ludzi, samych zresztą malarzy i rzeźbiarzy nie wyłączając, niewrażliwość na głębsze wymiary, jakie mogą znajdować się w obrazie. Jednak jest to już problem ogólnokulturowy, który z wiarą wiąże się tylko pośrednio.

 

DLACZEGO CZCIMY MATKĘ BOŻĄ?

 

Mam jakieś takie szczęście, że wciąż spotykam jakiegoś zielonoświątkowca, baptystę, adwentystę, itp., którzy mają dosłownie fobię antymaryjną. Ostatnio próbowałem wytłumaczyć jednemu z nich: "Przecież wierzysz, że Jezus jest prawdziwym Bogiem, Synem Bożym, który przyjął nasze człowieczeństwo. Zatem Jego Matka jest jedyną kobietą w całych ludzkich dziejach, do której Bóg Prawdziwy mówił: mamo! mamusiu!" Na to mi ten zielonoświątkowiec: "Nawet na krzyżu nie chciał się do niej tak zwracać, tylko ją nazwał: Niewiasto!" I zaczął zarzucać Kościołowi katolickiemu, że zmienia Ewangelię, bo Ewangelia wyraźnie mówi o braciach i siostrach Jezusa, a Kościół nie chce przyjąć tego do wiadomości, tylko nazywa ją Dziewicą. Zwrócił mi ponadto uwagę na dwa teksty, które -- jego zdaniem -- świadczą o tym, że Jezus dystansował się wobec swojej Matki. Pierwszy z nich to scena, jak to Matka i bracia Jezusa chcieli z Nim rozmawiać, a On odpowiedział, że nie przywiązuje wagi do pokrewieństwa cielesnego: "Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?... Kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką" (Mt 12,48n). Podobnie odpowiedział kobiecie, która zawołała do Niego: "Błogosławione łono, które Cię nosiło, i piersi, któreś ssał!" On jej wówczas odpowiedział: "Wszak błogosławieni są ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je" (Łk 11,28).

Co do mnie, mam szczęście do spotkań odwrotnych. Raz po raz dochodzą do mnie stwierdzenia różnych braci protestantów, że tak typowy dla protestantyzmu dystans wobec Maryi płynie bardziej z tradycji antykatolickich niż z wnikliwego wczytania się w Pismo Święte, i że nowy duch ekumenizmu będzie sprzyjał temu, że również w pobożności protestanckiej Matka Zbawiciela będzie coraz więcej zauważana i kochana.

Prosi mnie Pan o pogłębione przypatrzenie się maryjnemu wątkowi w Ewangeliach. Ponieważ przytoczył Pan całą listę zarzutów, będę musiał się do nich ustosunkować, i utrudni mi to bardziej pozytywny wykład tego tematu. Tym serdeczniej zachęcam Pana do przestudiowania maryjnej encykliki Jana Pawła II pt. Redemptoris Mater. Wielu jej czytelników pyta samych siebie ze zdumieniem: "Jak to się stało, że dotychczas nie dostrzegałem tej głębi religijnej, z jaką Ewangelia mówi o Maryi, i że dopiero ta encyklika pomogła mi zobaczyć, jak wielkie bogactwa maryjne znajdują się w Ewangelii?"

Odpowiedź na Pańskie pytanie zacznijmy od maryjnego fragmentu w opisie męki Pana Jezusa. Pański znajomy zauważył w nim tylko tyle, że Ukrzyżowany nie mówi do Maryi: "Matko!", ale: "Niewiasto!" Ale jeśli spojrzymy na ten fragment okiem nieuprzedzonym, zobaczymy w nim przede wszystkim dwie inne rzeczy. Mianowicie Maryja została tam wymieniona -- rzecz jasna, na pierwszym miejscu -- wśród czworga osób, które poszły za Jezusem aż pod krzyż. Nawiasem mówiąc, wszystkie trzy pozostałe osoby są bohaterami wydarzeń wielkanocnych, o Niej jednej w opisach zmartwychwstania Ewangelia nie wspomina. W Piśmie Świętym nic nie jest przypadkowe. Maria Magdalena, Maria Kleofasowa oraz umiłowany uczeń, choć wytrwali pod krzyżem Jezusa, niestety nie wytrwali w wierze: śmierć Mistrza wszyscy oni uznali za koniec Jego dzieła -- wynika to jasno z ich zachowania w wydarzeniach wielkanocnych. Czyż zatem milczenie o Maryi w dniu wielkanocnym nie jest nad wyraz wymowne? Czyż nie świadczy ono o tym, że Ona jedna przeniosła wiarę w Chrystusa przez ciemność Wielkiej Soboty?

Wróćmy jednak do słów, które kieruje do Niej ukrzyżowany Syn. "Niewiasto, oto syn twój!" -- powiada do swojej Matki, wskazując na Jana. Trzeba naprawdę ulec -- jak to Pan nazywa -- fobii antymaryjnej, żeby w słowach tych odczytać dystansowanie się Jezusa wobec własnej Matki. Przecież właśnie w tamtym momencie Jezus wprowadza macierzyństwo Maryi w nowy jeszcze wymiar. W Ewangelii każde słowo jest ważne. Otóż Jezus nie powiedział do Jana: "Zaopiekuj się moją Matką", ale powiedział do Niej, żeby Jana przyjęła za syna, Janowi zaś dał Ją za Matkę.

Czy Maryja otrzymała wtedy następnego syna, niejako w zamian za Jezusa? Orygenes, podejmując to pytanie w roku ok. 227, powiada, że nadal jest Ona Matką samego tylko Jezusa, Jan będzie Ją miał za Matkę w takim stopniu, w jakim się stanie jedno z Jezusem. To niezwykłe, że już pierwsze objaśnienie słów Ukrzyżowanego do Maryi i Jana, jakie się dochowało do naszych czasów, sugeruje nam, że Maryja jest Matką wszystkich wierzących w Chrystusa! Zresztą posłuchajmy samego Orygenesa: "Jezus nie mówi do Matki: Oto również ten jest Twoim synem!, ale: Oto syn Twój! Jakby chciał powiedzieć: Zobacz w nim Jezusa, któregoś zrodziła! Każdy bowiem, kto staje się doskonały, <już nie sam żyje, ale żyje w nim Chrystus> (Ga 2,20). Jeśli zaś żyje w nim Chrystus, to również do niego odnoszą się słowa wypowiedziane do Maryi: Oto syn Twój! Oto Chrystus!" (Wykład Ewangelii Jana 1,4,23)

Jeśli w Ewangelii każde słowo jest ważne, to dlaczego Jezus zwraca się do Niej tak oficjalnie? Dlaczego nazywa Ją "Niewiastą"? Przecież nikt tak się nie zwraca do rodzonej matki! Owszem, ja ani Pan nigdy tak się do swoich matek nie odezwiemy. Ale Jezus jest Synem Bożym i Zbawicielem, na krzyżu wypełniał On swoją zwycięską walkę z szatanem. Tę walkę, którą zapowiedział Bóg szatanowi na samym początku ludzkich dziejów: "Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a Niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a Potomstwo Jej: Ono zmiażdży ci głowę" (Rdz 3,15). Zatem wyraz "Niewiasta" w odniesieniu do Maryi oznacza tę jedyną Matkę, która nie miała i nie będzie miała podobnej sobie, a której Potomek zmiażdżył głowę szatanowi. Zauważmy jeszcze, że w proroctwie z Księgi Rodzaju użyty jest wyraz "Potomstwo": bo wszyscy, których Jezus obdarza tą łaską, żeby byli jedno z Nim, współuczestniczą w tym Jego zwycięstwie nad szatanem, a będąc jedno z Nim, stają się zarazem dziećmi Jego Matki.

Warto przypomnieć, że również w Kanie Galilejskiej, a więc na samym początku swojej publicznej działalności, Jezus obdarzył swoją Matkę tym samym tytułem. Bardzo jestem ciekaw, jak objaśniają rolę Maryi na weselu w Kanie ci chrześcijanie, którzy czują lęk przed oddawaniem Jej czci. Przecież z pewnością dostrzegają to, jak wyraźnie w opisie ewangelicznym podkreślona jest skuteczność Jej wstawiennictwa u Syna oraz Jej dobry wpływ na nas, abyśmy zaufali Jezusowi i "robili wszystko, cokolwiek nam powie" (J 2,5). Dodajmy, że Ojcowie Kościoła lubili objaśniać wesele w Kanie jako opis zaślubin Syna Bożego z odkupioną przez Niego ludzkością, a wówczas maryjny wątek zawarty w tamtej perykopie nabiera jeszcze większego znaczenia.

Tytuł "Niewiasta" nie jest jedynym ewangelicznym odniesieniem Maryi do Niewiasty z Księgi Rodzaju. Do owej Niewiasty odnosi Maryję również apostrofa Elżbiety: "Błogosławiona jesteś między niewiastami" (Łk 1,42). Otóż w Starym Testamencie słowa te skierowano tylko do dwóch kobiet (Sdz 5,24; Jdt 3,18). Obie one zwyciężyły wodzów nieprzyjacielskich, obie -- rzecz znamienna -- uderzyły ich w głowę: Jael zmiażdżyła głowę wroga ludu Bożego, Sisery (Sdz 4,21), mężna Judyta obcięła głowę Holofernesowi (Jdt 13,8). Obie zapowiadały Tę, która miała istotnie przyczynić się do zmiażdżenia głowy szatana -- tego, który jest wrogiem ludu Bożego w całym tego słowa znaczeniu. Słowa Elżbiety: "Błogosławiona jesteś między niewiastami" wskazują na to w sposób oczywisty.

Antymaryjne nastawienie niektórych radykalnych protestantów wynika z odmawiania Jej czynnego udziału w dziele dokonanym przez Jej Syna. Ale jest to założenie ideologiczne, które -- jak widzimy -- nie tylko nie znajduje pokrycia w Ewangelii, ale jest z nią wprost sprzeczne. Może uda się jeszcze Panu kupić wydaną przed kilku laty w Niepokalanowie książeczkę J. H. Newmana pt. Odnajdywanie Matki. Ten najwybitniejszy teolog katolicki ubiegłego stulecia poddaje tam analizie maryjne wypowiedzi najstarszych Ojców Kościoła. Okazuje się, że najczęstszym obrazem, w którym Ojcowie przednicejscy przedstawiali znaczenie Maryi w dziele zbawienia ludzkości, było porównywanie Jej do nowej Ewy, która towarzyszy wytrwale nowemu Adamowi, walczącemu dla nas o życie wieczne -- podobnie jak pierwsza Ewa współpracowała z pierwszym Adamem w jego grzechu. Obraz nowej Ewy doskonale więc streszczał ewangeliczny obraz Niewiasty, która się skutecznie wstawia u swojego Potomka za potrzebującymi oraz pobudza nas do ufności i posłuszeństwa wobec Niego (J 2,3-5), tej Niewiasty, która towarzyszyła Mu w walce, kiedy skruszył On łeb szatanowi.

Warto też sobie uświadomić ideologiczne powody, dla których skrajni protestanci próbują minimalizować sens macierzyńskiej posługi Maryi wobec Syna Bożego. Otóż teologicznie rzecz biorąc, u źródeł protestantyzmu leży potężne zafascynowanie się tajemnicą łaski Bożej. Już twórcy Reformacji, Luter i Kalwin, głosili z całą mocą, że albo nasze zbawienie jest całkowitym dziełem łaski, albo też w ogóle nie będziemy zbawieni. Prawdę tę jednak (którą w całej pełni wyznaje również Kościół katolicki) niektórzy protestanci objaśniają w taki sposób, że prowadzi ich to do odrzucenia samej nawet możliwości współpracy człowieka z łaską. Wynika to z lęku, że mówienie o współpracy z łaską mogłoby podważyć prawdę o całkowitej darmowości zbawienia.

Jednak nauka Pisma Świętego, za którą idzie Kościół katolicki, jest inna. Rzecz jasna, że całkowitą przyczyną naszego zbawienia jest łaska Boża. Ale łaski udziela nam Ten sam, który nas stworzył; stworzył zaś nas osobami. Zatem potrzeba wolności oraz poczucie odpowiedzialności za siebie i za innych nie jest naszą fanaberią, są to uzdolnienia wszczepione nam przez samego Stwórcę. Również swojej łaski udziela On nam jako osobom zdolnym do przyjęcia jej w sposób wolny oraz zdolnym do podjęcia z nią współpracy. Oczywiście, nie jest tak, że człowiek dąży do Boga i do zbawienia częściowo dzięki łasce, a częściowo o własnych siłach. Jeśli rzeczywiście przybliżamy się do zbawienia, dzieje się to całkowicie dzięki łasce. Nasza bowiem współpraca z łaską zarówno swoje źródło ma w łasce, jak dokonuje się w jej przestrzeni.

Otóż chrześcijanin, który tej prawdy Bożej nie widzi, będzie instynktownie odrzucał ewangeliczne przesłanie o miejscu Maryi w dziele naszego zbawienia. Maryję bowiem Ewangelia przedstawia jako "pełną łaski" (Łk 1,28), która okazała się idealną Współpracownicą obdarzającego Ją Boga. Słowa: "Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa" (Łk 1,38), świadczą przecież o tym, że Boże macierzyństwo -- które było dla Niej łaską absolutnie nie zasłużoną -- wybrała w pełnej wolności. Jej wiara, w jakiej stała się Matką Syna Bożego, leży u podstaw ludu Nowego Przymierza, podobnie jak z wiary Abrahama Bóg wyprowadził Sobie lud Przymierza Starego. Ludzie, krytykujący naszą religijną fascynację Osobą Maryi, nie zauważają tego, że ma ona początek w Ewangelii. Przecież to w Ewangelii napisano o Niej: "Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła!" (Łk 1,45) I również w Ewangelii czytamy słowa: "Oto bowiem błogosławić mnie będą wszystkie pokolenia!" (Łk 1,48)

Również (nazwijmy rzecz po imieniu) bluźnierstwa przeciwko dziewictwu Matki Najświętszej płyną z potrzeby zaprzeczenia w Niej jakiejkolwiek współpracy z łaską. Chrześcijanie, głoszący te bluźnierstwa, przyznają, że Syn Boży narodził się z Dziewicy, twierdzą natomiast, że później Jego Matka przestała być dziewicą i urodziła gromadkę następnych dzieci. Pozytywny wykład, jakie głębie zawiera w sobie prawda o dziewictwie Matki Bożej, przedstawiłem w książce Szukającym drogi. Tutaj zwrócę tylko uwagę na to, że dziewictwo poświęcone Bogu jest szczególnie intensywnym egzystencjalnie sposobem wyrażenia Bogu swojego pragnienia, ażeby należeć do Niego całkowicie i bez reszty. Właśnie przez swoje dziewictwo Ta, która została obdarzona łaską najpełniej ze wszystkich odkupionych przez Chrystusa, jest szczególnie autentycznym i wiarygodnym wzorem współpracy z łaską. Toteż nic dziwnego, że ludzie, zwalczający samą ideę współpracy z łaską, ulegają niekiedy pokusie zakwestionowania pierwszego i najwspanialszego Wzoru tej współpracy.

Podawane przez nich argumenty, jakoby Matka Najświętsza po urodzeniu Jezusa miała jeszcze inne dzieci, oraz całkowitą ich bezzasadność omówiłem w artykule pt. "Ukryte sensy w doktrynie świadków Jehowy" (W drodze 10/1974; przedruk w książce Królestwo Boże w was jest). Tutaj ograniczę się do wykazania, iż jest rzeczą wykluczoną, żeby wzmianka Ewangelii o braciach i siostrach Jezusa mogła dotyczyć Jego rodzeństwa. Przypomnijmy sobie tamten fragment: "Czy Jego braciom nie jest na imię Jakub, Józef, Szymon i Juda? Także Jego siostry czy nie żyją wszystkie u nas?" (Mt 13,55n) Zatem chodzi tu o czterech braci i chyba więcej niż cztery siostry -- wskazuje na to wyraz "wszystkie". Bądźmy jednak minimalistami i zgódźmy się co do tego, że wyraz "wszystkie" wskazuje co najmniej na trzy siostry. Zatem gdyby Jezus miał rodzeństwo, liczyłoby ono co najmniej siedem osób. Młodszych od Niego -- sami przeciwnicy dziewictwa Maryi podkreślają przecież, że Jezus narodził się z Dziewicy.

Otóż dwa co najmniej epizody ewangeliczne wykluczają możliwość, żeby Maryja mogła mieć te dzieci. Kiedy Jezus ma dwanaście lat, Maryja wybiera się wraz z Nim i Józefem na pielgrzymkę do Jerozolimy. Byłoby to niemożliwe, gdyby była obarczona gromadką małych dzieci. Przecież właśnie ze względu na obowiązki macierzyńskie Prawo Mojżeszowe nie wymagało od kobiet odbywania pielgrzymki do Jerozolimy. Druga informacja ewangeliczna, która wyklucza posiadanie innych dzieci przez Maryję, to wzmianka, że po śmierci Jezusa Jan "wziął Ją do siebie" (J 19,27). Czy dałoby się to pomyśleć, gdyby wspomniani w Ewangelii bracia i siostry Jezusa byli dziećmi Maryi?

Nie ma zatem wątpliwości, że chodzi tu o Jego kuzynów. W Piśmie Świętym mamy trochę przykładów takiego właśnie funkcjonowania wyrazów "brat" i "siostra". Ponieważ otwierał Pan przed chwilą dziewiętnasty rozdział Ewangelii Jana, proszę zerknąć na wiersz 25. Czytamy tam: "siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa". Jak to? Dwie siostry i obie Marie? Owszem, tylko że nie siostry rodzone.

Niestety, nie widać innego powodu, który popycha niektórych chrześcijan do bluźnierstw przeciwko Matce Chrystusa, jak tylko zaślepienie. Wręcz klinicznymi przypadkami tego zaślepienia jest antymaryjne interpretowanie obu scen, które Pan przytacza w swoim liście. Teksty, z których wynika, że Bóg chce nas wszystkich obdarzać na podobieństwo swojej Matki, ktoś bierze za dowód odsunięcia się Jezusa od swojej Matki! Ten, który dał przykazanie "Czcij ojca swego i matkę swoją", miałby je zachować tylko formalnie wobec własnej Matki, kiedy z miłości do nas wszystkich stał się człowiekiem!

Przypomnijmy cały epizod zapisany w Mt 12,46-50: "Gdy jeszcze przemawiał do tłumów, oto Jego Matka i bracia stanęli na dworze i chcieli z Nim mówić. Ktoś rzekł do Niego: <Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą>. Lecz On odpowiedział temu, który Mu to oznajmił: <Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?> I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: <Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką>".

Głównym przesłaniem tego tekstu jest obietnica Jezusa, że Jego bliskim stanie się każdy, kto pełni wolę Jego Ojca. Podobne przesłanie usłyszała kobieta, którą ogarnęła święta zazdrość wobec Tej, co Go urodziła: "ale przecież błogosławieni są ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je" (Łk 11,28). Przesłanie to (w obu swoich wersjach) niewątpliwie rzuca ważne światło na Osobę Maryi. Przecież postawy duchowe, które Jezus tu wysławia i błogosławi, Maryję cechowały najszczególniej! Przecież Ona powiedziała swoje "tak" woli Bożej w najbardziej przełomowym momencie ludzkich dziejów (Łk 1,38), przecież to o Niej powiedziano: "Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła!" (Łk 1,45) Zatem obrazilibyśmy ciężko i Matkę, i Syna, gdybyśmy w ślad za bluźniercami chcieli powtarzać, iż Ona była Mu Matką tylko cieleśnie. Ewangelia nie pozostawia wątpliwości, że również swoim duchem otworzyła się Ona doskonale na tajemnicę macierzyństwa, której Bóg dokonywał w Jej ciele. Zwięźle, powołując się zresztą na Ojców Kościoła, formułuje to Jan Paweł II w swojej encyklice maryjnej (nr 13): "pierwej poczęła duchem niż ciałem -- przez wiarę". Tylko ktoś ogarnięty antymaryjną fobią może dopatrzeć się w obu omawianych teraz epizodach, jakoby Jezus chciał przeciwstawiać swoją Matkę i "prawdziwie wierzących".

Skoro zaś już jesteśmy przy słowach Jezusa, stwierdzających, kto jest Jego bliskim, zauważmy, że każdy z nas może stać się nie tylko Jego bratem czy siostrą. Każdy z nas może stać się również Jego poniekąd matką, każdy z nas może uczestniczyć w Bożym macierzyństwie Maryi. Co to znaczy?

Głęboko wyjaśnia to święty papież Grzegorz Wielki: "Nic w tym dziwnego, iż ten, kto czyni wolę Ojca, jest nazwany bratem i siostrą Pana -- słowa te dotyczą obu płci powołanych do wiary. Dziwne jest jednak bardzo, iż Pan nazywa kogoś swoją matką. Braćmi raczył On nazwać swoich uczniów: <Idźcie, powiedzcie braciom moim> (Mt 28,10). Bratem Pana może stać się ten, kto przyjmie wiarę. Jak jednak można stać się Jego matką? Ten, kto przez wiarę staje się bratem i siostrą Chrystusa, stanie się Jego matką, kiedy będzie Go głosił innym. Rodzi Pana, kto wlewa Go w serce słuchającego. Staje się Jego matką, jeśli swoim nauczaniem rodzi miłość Pana w sercu bliźniego" (Homilie na Ewangelie 3,2).

 

NIEZMIENNOŚĆ EWANGELII I ZMIENNOŚĆ PRAW KOŚCIELNYCH

 

Znajdowałem się przez pewien czas pod wpływem adwentystów. Utrzymują oni, że nadal obowiązuje zakaz spożywania mięsa ze zwierząt "nieczystych". Ale z tym sobie jakoś poradziłem, bo w Nowym Testamencie wiele razy mówi się na ten temat coś przeciwnego (Mt 15,11; Dz 10,13-16; Rz 14,14; Kol 2,20-23; 1 Tm 4,4; Tt 1,15; Hbr 9,10). Teraz rozumiem, że zakaz ten został przez Chrystusa zniesiony, podobnie jak wszystkie inne przepisy, dotyczące czystości i nieczystości rytualnej. W świetle wypowiedzi z Hbr 13,9 przekonałem się, że rozróżnianie pokarmów czystych i nieczystych zapowiadało dla nas obowiązek rozróżniania czystych i nieczystych pokarmów dla ducha. Tylko ten pokarm duchowy, który płynie od Chrystusa, jest pokarmem czystym, wszystkie zaś duchowe światła i moce, które sprzeciwiają się Chrystusowi, są pokarmem nieczystym i należy go unikać. A więc z tym problemem sobie poradziłem.

Zupełnie jednak nie umiem sobie poradzić z zakazem spożywania krwi, o którym wspominają Dzieje Apostolskie 15,20 i 29. Jest to przecież prawo Nowego Testamentu. Dlaczego więc Kościół nie przypomina o tym zakazie i nie sprzeciwia się na przykład jedzeniu kaszanki?

Jeszcze parę innych zarządzeń Apostołów, zapisanych w Nowym Testamencie, w dzisiejszym Kościele nie obowiązuje. Na przykład Apostoł Paweł żąda stanowczo, aby kobiety nakrywały głowy podczas modlitwy (1 Kor 11,4-16). Dziś nie przywiązujemy wagi do tej sprawy. Podobnie nie prowadzi dziś Kościół instytucji wdów, na temat której istnieją dość szczegółowe przepisy w 1 Tm 5,3-16. Rzadko się też zdarza, żeby współczesnemu księdzu wolno było zastosować się ściśle do rozporządzenia: "Trwających w grzechu upominaj w obecności wszystkich, żeby także i pozostali przejmowali się lękiem" (1 Tm 5,20).

Dlaczego? Bo były to pierwsze w historii Kościoła przepisy prawa kościelnego, w tamtym czasie ogromnie pożyteczne, które jednak wraz ze zmianą warunków, które się ich domagały, przestały obowiązywać. A mówiąc ściślej: przestały obowiązywać w swojej literze, ale tym bardziej trzeba nam wnikać w ducha, z którego one powstały, i według tego ducha postępować w naszych z kolei warunkach.

Przypatrzmy się sytuacji, w której Apostołowie wydali wspomniane przez Pana prawo. Bardzo niedawno został ochrzczony pierwszy poganin, Korneliusz (Dz 10). Dla wspólnoty chrześcijańskiej, składającej się dotychczas z samych tylko Żydów, była to decyzja wysoce kontrowersyjna (Dz 11,2), nawet dla Apostoła Piotra jej podjęcie nie było czymś oczywistym, zdecydował się ochrzcić Korneliusza dopiero pod wpływem wyraźnych znaków z nieba (Dz 11,4-18). Wkrótce potem Barnaba i Szaweł wyruszają na pierwszą w historii Kościoła wyprawę misyjną do pogan (Dz 13,2nn). Owoce tej wyprawy były ogromne (Dz 13,48; 14,1). Ponieważ jednak, udzielając chrztu poganom, Apostołowie nie żądali od nich poddania się obrzezaniu ani przyjęcia innych obowiązków religii żydowskiej, w Kościele ówczesnym zaczęło się poważne zamieszanie, które groziło nawet rozłamem. Autor Dziejów Apostolskich opisuje ten kryzys w prostych słowach: "Niektórzy przybysze z Judei nauczali braci: Jeżeli się nie poddacie obrzezaniu według zwyczaju Mojżeszowego, nie możecie być zbawieni. Doszło do niemałych sporów i zatargów między nimi a Pawłem i Barnabą" (Dz l5,ln). Zatem sytuacja była dla młodego Kościoła bardzo poważna.

Właśnie ze względu na tę sytuację Apostołowie zebrali się na tzw. Sobór Jerozolimski. Narady odbyły się w atmosferze radości, że Bóg również pogan wzywa do zbawienia. Wszyscy Apostołowie -- nie wyłączając Jakuba, który był przywódcą chrześcijan, pochodzących z Żydów -- opowiedzieli się za tym, aby na pogan przyjmujących chrzest nie nakładać jarzma prawa Mojżeszowego. Ale właśnie Apostoł Jakub, najlepiej chyba rozumiejący mentalność ludzi, którzy wszczęli cały ten spór, zaproponował sposób na jego uciszenie: niech wyznawcy Chrystusa, pochodzący z pogan "powstrzymają się od pokarmów ofiarowanych bożkom, od nierządu, od tego, co uduszone, i od krwi" (Dz 15,20). Propozycja Jakuba została przyjęta i uchwalona przez Sobór (Dz 15,29).

O co tutaj chodzi? Dlaczego w związku z tym sporem wydano właśnie takie zarządzenie? Co więcej, w zarządzeniu tym znalazła się wzmianka o nierządzie. Czyżby podczas przygotowywania pogan do chrztu nie uczono ich o przykazaniu "Nie cudzołóż", czyżby nie przekazano im słowa Chrystusa Pana, który żądał znacznie więcej, bo mówił, że "każdy, kto pożądliwie spojrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił cudzołóstwa"? Na pewno ich tego uczono! Co zatem znaczy wzmianka o nierządzie w zarządzeniu Soboru Jerozolimskiego?

Otóż propozycja Apostoła Jakuba była niewielkim, ale niezwykle mądrym wyjściem naprzeciw ludziom, którzy przelękli się otwarcia bram Kościoła przed poganami. Jakub zaproponował mianowicie, żeby chrześcijan, nawracających się z pogaństwa, poddać łatwemu do zachowania staremu żydowskiemu prawu, które obowiązywało pogan mieszkających wśród Żydów i nie zamierzających przyjąć religii Mojżeszowej. To niewielkie ustępstwo ze strony chrześcijan pochodzących z pogan miało realne szanse na to, że usatysfakcjonuje tych chrześcijan pochodzenia żydowskiego, którzy domagali się judaizacji nowo nawróconych. Zaproponowane ustępstwo szło bowiem po linii tradycyjnych rozwiązań żydowskich.

Mianowicie stare, w swoim rdzeniu wywodzące się z Pięcioksięgu Mojżesza prawo żydowskie miało dla cudzoziemców, osiedlających się wśród Izraelitów, dwie propozycje. Mogli oni stać się "prozelitami sprawiedliwości", tzn. poddać się obrzezaniu i wejść w pełni w lud Boży, wziąć na siebie wszystkie religijne obowiązki i zachowywać wszystkie zwyczaje. Mogli jednak poprzestać na przyjęciu statusu "prozelitów bramy". Religijną możliwość takiego statusu rabini uzasadniali tym, że wprawdzie w czasach Mojżesza Bóg zawarł szczególne przymierze ze swoim ludem, ale przedtem, w czasach Noego, zawarł przymierze z całą ludzkością.

Stąd "prozelitów bramy" traktowano jako uczestników przymierza noachickiego i zobowiązywano ich do zachowywania właściwych temu przymierzu przykazań. Otóż pierwsze przykazanie noachickie zobowiązywało do odwrócenia się od bałwochwalstwa. Dawanie takiego przykazania byłoby jednak czymś bezzasadnym w stosunku do nowo nawróconych chrześcijan, samo bowiem przyjęcie chrztu oznaczało porzucenie bałwochwalstwa. Toteż Apostoł Jakub zaproponował, aby nawróconych z pogaństwa zobowiązać do "wstrzymywania się od pokarmów ofiarowanych bożkom".

W świetle rabinackich ustaleń, dotyczących przymierza noachickiego, wyjaśnia się również wzmianka o nierządzie w uchwałę Soboru Jerozolimskiego. Mianowicie "prozelitów bramy" obowiązywał zakaz zawierania małżeństw z krewnymi stosownie do przepisów biblijnych i tego właśnie "nierządu" dotyczy zarządzenie Apostołów. Wśród przykazań noachickich znajduje się ponadto zakaz spożywania krwi, zwłaszcza że wzmiankowany jest on wyraźnie w biblijnym opisie przymierza, jakie Bóg zawarł z Noem (Rdz 9,4). Stąd również Sobór Jerozolimski nakazuje nawróconym poganom powstrzymać się "od krwi i od tego, co uduszone".

Św. Augustyn, pisząc około roku 397 w polemice z manichejczykami dzieło Contra Faustum, tak oto wyjaśnia cel tego zarządzenia oraz powody, dla których przestało ono obowiązywać: "Apostołowie zarządzili na jakiś czas rzecz, która wydaje mi się łatwa i nieuciążliwa dla tych, którzy ją zachowują, a to ze względu na ów Kamień Węgielny, który buduje na sobie obie części ludzkości (Ef 2,14-22). (...) Obie ściany -- jedna pochodząca z obrzezania, druga z nieobrzezania -- chociaż pogodzone w Kamieniu Węgielnym wyróżniały się przecież pewnymi właściwymi sobie cechami. Kiedy jednak zmieniły się czasy i Kościół do tego stopnia składa się z dawnych pogan, że nie ma w nim Izraelitów według ciała, któryż chrześcijanin będzie unikał jedzenia kwiczoła albo mniejszego ptaka, z którego nie wylano krwi? Albo czyż nie będzie jadł królika tylko dlatego, że zabito go uderzeniem dłonią w kark, bez zadania krwawej rany?" (lib.32 cap.l3; PL 42,504) I powołuje się Augustyn na słowa Pana Jezusa: "Nie to, co wchodzi do ust, czyni człowieka nieczystym, ale co z ust wychodzi" (Mt 15,11).

Podobnie rzecz wyjaśnia św. Tomasz z Akwinu w swojej Sumie teologicznej: "Celem tego zakazu było utrwalenie jedności chrześcijan pochodzących z pogan i z Żydów. (...) Toteż zakaz ten obowiązywał w czasie, w którym miało się dokonać pojednanie pogan i Żydów. Jednakże po upływie tego czasu, kiedy ustała przyczyna, ustało również to, co z niej wynikało. Ujawniła się prawda nauki ewangelicznej, w której Pan poucza, że nic, co wchodzi przez usta, nie czyni człowieka nieczystym; zaś w 1 Tm 4,4 czytamy: Wszystko, co stworzył Bóg, jest dobre, i niczego, co jest spożywane z dziękczynieniem, nie należy odrzucać" (1-2 q.103 a.3 ad 1).

Zresztą w samym Piśmie Świętym znajdziemy rozstrzygający dowód, że zarządzenie Soboru Jerozolimskiego było jedynie prawem kościelnym, które podlega zmianie. Pierwszy z czterech nakazów tego zarządzenia przewidywał: "Powstrzymajcie się od ofiar składanych bożkom" (Dz 15,29). Otóż Apostoł Paweł, pisząc do wspólnoty w Koryncie, do której nie dotarły napięcia, będące przedmiotem obrad Soboru Jerozolimskiego, rozstrzyga ten problem inaczej: wolno jeść mięso ofiarowane bożkom, które przecież nie istnieją, byleby nie podczas obrzędów bałwochwalczych i byleby nie powodowało to zgorszenia.

"Jeżeli zaprosi was ktoś z niewierzących, a wy zgodzicie się przyjść, jedzcie wszystko, co wam podadzą, nie pytając o nic -- dla spokoju sumienia. A gdyby ktoś powiedział: To było złożone na ofiarę -- nie jedzcie przez wzgląd na tego, który was ostrzegł, i z uwagi na sumienie. Mam na myśli sumienie nie twoje, lecz bliźniego" (1 Kor 10,27nn). Krótko mówiąc, w innych warunkach Apostoł Paweł ustanawia inne, bardziej dostosowane do tych warunków prawo kościelne.

I to jest naprawdę wielkie w Kościele katolickim, że niezmienne są w nim tylko dary zostawione nam przez Chrystusa dla naszego zbawienia, nie przypisujemy zaś cechy niezmienności niczemu, co nie jest niezmienne ze swojej natury. A zatem Pismo Święte jest dla nas niezmiennie -- dla każdego następnego pokolenia wierzących -- słowem Bożym, niezmiennie też rozumiemy je zgodnie z wiarą wszystkich poprzednich pokoleń Kościoła. Zawsze w Kościele będzie udzielany ten sam chrzest i to samo odpuszczenie grzechów, i ta sama Eucharystia. Aż do końca świata będą nas obowiązywały te same przykazania Boże, a zwłaszcza przykazanie miłości. Jest czymś nie do pomyślenia, żeby pod wpływem zmieniających się okoliczności Kościół odstąpił od moralnej nauki Ewangelii -- żeby na przykład odwołał przykazanie miłości nieprzyjaciół czy zasadę nierozerwalności małżeństwa.

Ale też nie do pomyślenia jest, żeby Kościół miał się istotnie zajmować jakimiś przepisami rytualnymi, na przykład przepisami pokarmowymi. Owszem, może się zdarzyć, że na przykład Kościół w Indiach -- zważając na warunki miejscowe -- wprowadzi, dajmy na to, zakaz jedzenia mięsa z krowy czy nawet zakaz jedzenia mięsa w ogóle. Ale wówczas będzie wiadome, że jest to przepis prawa kościelnego, które podlega zmianom, a także dyspensie. Powtarzam, tylko dary, jakimi obdarzył nas Chrystus Pan dla naszego zbawienia, są w Kościele zawsze takie same. Wszystko inne w Kościele podlega dostosowaniu do zmieniających się okoliczności miejsca i czasu. Czuwanie nad tym Chrystus Pan powierzył, rzecz jasna, pasterzom Kościoła.

 

PANOWANIE CZŁOWIEKA NAD PRZYRODĄ

 

Ojcu na pewno znany jest ostry dystans niektórych środowisk ekologicznych wobec wiary chrześcijańskiej. Najwięcej krytyki budzi biblijny nakaz dany człowiekowi, żeby czynił sobie ziemię poddaną. Wielokrotnie już spotkałam się z zarzutem, że nakaz ten doprowadził prostą drogą do obecnego spustoszenia przyrody i całego środowiska naturalnego.

Ja spotkałem się nawet z zarzutem, że właściwy stosunek człowieka do przyrody załamał się wskutek tego, że... "chrześcijaństwo skazało na banicję pogańskich bogów i niezliczone mnóstwo duchów lasów, strumyków i gór". Autor tej tezy jednoznacznie dawał do zrozumienia, że gdyby nie chrześcijańska wiara w Boga, do dziś pozostawalibyśmy w niezmąconej harmonii z przyrodą.1

Zamiast jednak odpierać zarzuty, spróbujmy się pozytywnie zastanowić nad religijną zawartością prawdy, że Bóg powierzył człowiekowi panowanie nad ziemią. Zacznijmy od pytania, jak ma się ta prawda do prawdy niewątpliwie bardziej podstawowej: że pierwszym i wszechogarniającym Panem wszystkich stworzeń widzialnych i niewidzialnych jest Bóg.

Kiedy człowiek przekazuje jakąś władzę drugiemu człowiekowi, to albo sam się jej wyzbywa (przynajmniej w zakresie, w jakim ją oddaje temu drugiemu), albo nie mogąc całej władzy wykonywać bezpośrednio, będzie ją sprawował częściowo za pośrednictwem tego drugiego. Otóż żaden z tych dwóch modeli nie odnosi się do władzy nad stworzeniami nierozumnymi, jaką człowiek otrzymał od Stwórcy. Jest po prostu metafizyczną niemożliwością, żeby Bóg przestał być całkowitym i bezpośrednim Panem całego stworzenia. Przecież to On, i tylko On, udziela istnienia wszystkim bytom w całej różnorodności ich natur i w całym bogactwie ich wzajemnych i różnopiętrowych relacji. Człowiek w żaden sposób nie potrafiłby Go zastąpić w tym Jego panowaniu, nie jest bowiem w mocy człowieka udzielić istnienia nawet jednemu ziarnku piasku ani ustanowić choćby jedno prawo natury lub je zmienić. Sam zresztą człowiek nie mógłby istnieć ani żyć, gdyby Stwórca nie podtrzymywał w istnieniu zarówno jego samego, jak całego jego środowiska.

Nie da się mówić sensownie o biblijnym powołaniu człowieka do czynienia sobie ziemi poddaną, jeśli się o tym wszystkim nie pamięta. Ten konieczny kontekst, z którego nie wolno nam wyrwać nauki o panowaniu człowieka nad ziemią, streśćmy na razie w trzech twierdzeniach.

Po pierwsze: Ziemia, dana nam przez Stwórcę, nadal należy przede wszystkim do Niego. Człowiek jest raczej zarządcą i dzierżawcą ziemi niż jej właścicielem. "Do Pana należy ziemia i to, co ją napełnia, świat cały i jego mieszkańcy" (Ps 24,l; por. 89,12). "Ziemia należy do Mnie; a wy jesteście u Mnie przybyszami i osadnikami" (Kpł 25,23). Otóż Bóg jako pierwszy i ostateczny właściciel ziemi obdarza ją tym przeogromnym pięknem i bogactwem, które przez samo swoje istnienie świadczy o wspaniałości swego Stwórcy (por. np. Dn 3,57-90). I to On jest ostatecznym sprawcą tego, że my, ludzie, możemy czerpać z ziemi tak wiele dobrodziejstw (por. np. Ps 65,10-14). Krótko mówiąc, człowiek może panować nad ziemią wyłącznie poprzez udział w panowaniu Bożym, które jest wszechogarniające. I zawsze kiepsko wypada nasza władza nad ziemią, ilekroć zapominamy o tym, że wszystko w niej opiera się na Bożych darach.

Po wtóre: Człowiek tym prawdziwiej panuje nad ziemią, im więcej potrafi naśladować Pana Najwyższego. Zatem nasze panowanie nad ziemią jest autentyczne tylko w takiej mierze, w jakiej potrafimy uwyraźnić piękno i dobroć Bożego stworzenia i w jakiej potrafimy pogłębić jego zdolność do świadczenia nam dobrodziejstw. Przecież -- jak to cudownie wyraża Księga Rodzaju (2,15) -- Bóg "umieścił człowieka w ogrodzie Eden, aby uprawiał go i doglądał"!

Wprawdzie ścisłe naśladowanie Pana Najwyższego przekracza nasze możliwości: Jego panowanie polega bowiem wyłącznie na tym, że jest On dawcą i opiekunem swoich stworzeń; one w niczym Go nie wzbogacają ani w żaden sposób nie są Mu potrzebne. Nasza sytuacja jest gruntownie inna, my dóbr tej ziemi potrzebujemy w różnoraki sposób. Niemniej nasza władza nad ziemią będzie tym prawdziwsza, im więcej będzie w nas -- na wzór Pana Najwyższego -- bezinteresowności wobec stworzeń od nas niższych. Blask, jakim napełnione jest stworzenie z racji swojego pochodzenia od Boga, jaśnieje wówczas wyraźniej i bardziej przekonująco.

Po trzecie: Jeśli człowiek nie liczy się z zamysłem, który miał wobec niego Stwórca, udzielając mu władzy nad ziemią, wówczas z władcy zmienia się w tyrana. Pierwszym źródłem tej negatywnej zdolności człowieka do niszczenia w Bożych stworzeniach ich naturalnego piękna i dobroci, do przemieniania naszej ziemi w miejsce coraz mniej nadające się do życia, jest oczywiście grzech. Już człowiek biblijny zdawał sobie sprawę z tego, że naszą ziemię możemy splugawić i spustoszyć. "Ja wprowadziłem was do ziemi urodzajnej, byście spożywali jej owoce i jej zasoby -- skarży się Bóg w Księdze Jeremiasza. Weszliście i zbezcześciliście moją ziemię, uczyniliście z mojej posiadłości miejsce pełne odrazy" (2,7). "Klęska za klęską! Spustoszeniu uległa cała ziemia!... Spojrzałem na ziemię -- oto zupełny bezład; na niebo -- nie ma jego światła!... Spojrzałem -- oto ziemia urodzajna stała się pustynią, wszystkie miasta uległy zniszczeniu przed Panem, wobec Jego palącego gniewu" (Jr 4,20.23.26).

Teksty te brzmią zupełnie jakby były napisane dopiero dzisiaj i jakby odnosiły się przede wszystkim do zatrucia środowiska naturalnego. A przecież mówią one o czymś głębszym i jakby mniej oczywistym. Mówią mianowicie, że te złowrogie i zupełnie już oczywiste spustoszenia, które pozostawiają po sobie wojny czy lekkomyślność ekologiczna, zawsze są skutkiem grzechu, czyli jakiegoś odejścia od Boga.

Grzech ten niekiedy widać jak na dłoni. Każdy widzi na przykład moralną krótkowzroczność dyrektora elektrowni czy fabryki, który wyłącza filtry oczyszczające, bo ich używanie jest bardziej kosztowne niż zapłacenie grzywny za przekroczenie dopuszczalnych norm zanieczyszczenia środowiska. Jednak znacznie częściej pustoszymy potwornie naszą ziemię w wyniku trudnego do uchwycenia grzechu społecznego, który -- jako rezultat wielu grzechów indywidualnych, popełnianych może nawet od całych pokoleń -- skumulował się w naszym stylu życia i pracy, w naszych instytucjach i tradycjach społecznych, a nawet w naszej mentalności i stereotypowych motywacjach. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że główne źródła współczesnego kryzysu ekologicznego to chciwość i marnotrawstwo, nieliczenie się z dobrem innych i wyłącznie użytkowy stosunek do rzeczy, a nawet do zwierząt. Kryzys ten wybuchł dopiero ćwierć wieku temu, ale postawy, które go spowodowały, utrwalaliśmy w sobie niestety od dawna. Mimo woli przypominają się słowa Pana Jezusa: "Nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co nie miałoby stać się znane" (Łk 12,2).

Właśnie głębsze wniknięcie w biblijne wezwanie, żeby uczynić sobie ziemię poddaną, pomoże nam wyprostować sumienia w zakresie naszych powinności ekologicznych. Bo wprawdzie za pomocą mądrego prawodawstwa, państwowego i międzynarodowego, można tu zrobić bardzo wiele -- i rzeczywiście wiele się robi -- to jednak prawdziwe uzdrowienie naszych postaw może się dokonać dopiero w naszych sumieniach.

Otóż wydaje się, że człowiek może popełnić dwa przeciwstawne błędy w swoim stosunku do środowiska naturalnego, w którym umieścił go Stwórca: może przypisać sobie prerogatywy boskie i poczuć się uprawnionym do realizowania różnych swoich aroganckich pomysłów, nie licząc się z tym, iż rzeczywistości nie da się przecież oszukać; albo też człowiek może zapomnieć o tym, że wśród stworzeń widzialnych tylko on jeden został ukształtowany na obraz i podobieństwo Stwórcy.

Główną uwagę poświęcimy pierwszemu z tych błędów, bo to on doprowadził do obecnego ekologicznego dramatu. Jednak również błąd mu przeciwstawny -- próba rezygnacji człowieka z jakiejkolwiek swojej transcendencji wobec innych stworzeń --niczego dobrego nie wróży. Bo przecież to nie Biblia wymyśliła, że człowiek ma rozum i że jest jedynym stworzeniem na tej ziemi, które nosi w sobie nie tylko zdolność, ale wręcz wewnętrzny przymus do przekształcania swojego środowiska. Taki człowiek po prostu jest, autor biblijny to tylko bardzo szczęśliwie nazwał. Toteż hasło "powrotu do natury", przymuszanie się do tego, żeby nie widzieć w sobie niczego więcej jak tylko jednego z współuczestników środowiska naturalnego jest pomysłem utopijnym, jawnie sprzecznym z rzeczywistością. Próby realizowania różnych utopii sprowadziły na ludzkość już tyle nieszczęść, że naprawdę warto również wobec tego pomysłu zachować czujność i nieufność.

Jednak znacznie groźniejszy w tej chwili jest błąd przeciwny: my często tak się zachowujemy wobec przyrody i całego naturalnego środowiska, jakbyśmy byli Bogiem, którego postępowanie z natury jest dobre i sprawiedliwe. Przejawia się to w dwojaki sposób: zapominamy o tym, że nie tylko jesteśmy transcendentni wobec naszego środowiska naturalnego, ale również stanowimy jego cząstkę; zapominamy ponadto o tym, że realizacja naszego panowania nad ziemią podlega prawom, które są wcześniejsze od nas i od których zachowania zależy dobro zarówno nasze własne, jak środowiska, w którym Stwórca nas umieścił.

Św. Augustyn, analizując grzech pierwszych rodziców, zwrócił uwagę na paradoksalne jego skutki: chcieli być jak bogowie, a utracili wiele nawet ze swojego człowieczeństwa. Bardzo podobnie kończy się grzech arogancji, kiedy człowiek, zamiast czynić sobie ziemię poddaną, poczuje się bogiem tej ziemi. Nie chcąc pamiętać o tym, że stanowi jej cząstkę (przecież został stworzony "z mułu ziemi"!), człowiek w rezultacie nie potrafi przyjąć największych bogactw, jakie z woli Stwórcy ziemia ma nam do zaofiarowania. A przecież ziemię otrzymaliśmy nie tylko po to, żeby dostarczała nam ona jedzenia, ubrania i różnych życiowych udogodnień!

Mądrze pisał o tym Jan Paweł II w swoim apostolskim liście do młodych z 31 marca 1985: "Człowiek współczesny, zwłaszcza w obrębie wysoce rozwiniętej cywilizacji technicznej i przemysłowej, stał się na wielką skalę eksploatatorem przyrody, traktując ją często w sposób użytkowy, niszcząc przy tym wiele jej bogactw i uroków, i zanieczyszczając naturalne środowisko swego ziemskiego bytowania. Tymczasem przyroda jest dana człowiekowi również jako przedmiot podziwu i kontemplacji, jako wielkie zwierciadło świata. Odbija się w nim Przymierze Stwórcy ze swoim stworzeniem, którego centrum od początku znajduje się w człowieku, stworzonym wprost na obraz swego Stwórcy".

Można by napisać cały artykuł na temat obecności tego wątku w nauczaniu obecnego papieża. Pojawił się on już w jego pierwszej encyklice: "Człowiek zdaje się często nie dostrzegać innych znaczeń swego naturalnego środowiska, jak tylko te, które służą celom doraźnego użycia i zużycia. Tymczasem Stwórca chciał, aby człowiek obcował z przyrodą jako jej rozumny i szlachetny pan i stróż, a nie jako bezwzględny eksploatator" (Redemptor hominis 15).

Tu nasuwa się pytanie: Jak do tego doszło, że człowiek, zamiast być panem i stróżem, stał się eksploatatorem i niszczycielem ziemi? Niestety, to chyba jasne: Zapomnieliśmy o tym, że "Pańska jest ziemia i wszystko, co ją napełnia", i zaczęliśmy ją traktować jako dziki chaos, który należy ujarzmić i po swojemu ukształtować. Wystarczy krytycznie przypatrzyć się terminologii, jaką prawie do dziś posługiwano się w bałwochwalczych mowach ku czci odwrócenia biegu rzek, wypraw kosmicznych czy innych spektakularnych dokonań techniki. Otóż idea ujarzmienia chaosu i kształtowania go według swojej woli jest ideą pogańską. Stanowi ona kluczowe pojęcie w pogańskich mitach o powstaniu świata i jako taka jest ona ściśle przeciwstawna chrześcijańskiej prawdzie o stworzeniu. Toteż szczególna to ironia losu, że właśnie chrześcijaństwu przypisują dziś niektórzy główną winę za zwycięstwo tej idei w czasach nowożytnych.

Osobiście podzielam pogląd ks. Tadeusza Ślipki, który źródeł tej eksploatatorskiej postawy wobec środowiska naturalnego dopatruje się w myśleniu nominalistycznym, jakie zdominowało nowożytną Europę: "Już od czasów Odrodzenia i Reformacji, w całej zaś pełni od XVIII wieku indywidualizm i liberalizm stanowią jeden z ważnych nurtów antropologii filozoficznej i wywierają olbrzymi wpływ na mentalność społeczeństw Europy i całego cywilizowanego świata. Ich zaś sztandarową zasadą jest teza, która za normatywną podstawę wszelkiej działalności człowieka przyjmuje wolność rozwijania wrodzonych mu popędów. W tych bowiem popędach kierunki te upatrują twórcze siły doskonałości człowieka realizowanej zgodnie z naturalnym porządkiem rzeczy. Jedynym ograniczeniem tej wolności jest wolność innych jednostek. Poza tym przysługuje każdemu człowiekowi prawo do nieskrępowanej realizacji swoich dążności i zamierzeń. Powstały na tym gruncie świat idei filozoficznych przyczynił się w wysokim stopniu do stworzenia duchowej atmosfery, w której rozwinęły się agresywne doktryny ekonomiczne i polityczne nowożytnych systemów społeczno-ekonomicznych, zarówno liberalnych, jak kolektywistycznych. Inspirowane tendencją do nieustannego rozwoju indywidualnego czy zbiorowego, wzmocnione kultem czy wręcz apoteozą nauki i techniki, ożywione wiarą w niezawodność ciągłego postępu szły na podbój świata pod hasłem homo oeconomicus, społeczeństwa dobrobytu, ujarzmienia przyrody za pomocą techniki i poddania jej zorganizowanej woli człowieka. Naturalnym zgoła skutkiem tego rodzaju ideologicznej inspiracji stał się -- między innymi -- paradygmat, który wyższość człowieka nad przyrodą przekształcił w zasadę dominacji człowieka nad przyrodą i jej maksymalnej eksploatacji"2

To właśnie w kręgu tej ideologii cały porządek rzeczywistości doczesnej zaczęto uważać za autonomiczny w takim znaczeniu -- posłużę się sformułowaniem ostatniego soboru -- "jakoby rzeczy stworzone nie zależały od Boga i jakoby człowiekowi wolno ich było używać bez odnoszenia ich do Stwórcy" (KDK 36). Nie zauważyliśmy, że -- wciąż odwołuję się do cytowanej wypowiedzi soboru -- "stworzenie bez Stwórcy wiele traci z swej rzeczywistości" (evanescit) oraz "traci swój blask" (obscuratur).

Postawę tę w sposób prawie nieparlamentarny krytykował papież Jan XXIII: "Żaden chyba przejaw głupoty nie wydaje się bardziej znamienny dla naszych czasów, jak dążenie do utworzenia trwałego i dostatniego porządku życia doczesnego, nie opartego na nieodzownym fundamencie, to znaczy pomijającego Majestat Boga. W ten sposób usiłuje się podkreślić dostojeństwo człowieka, wysuszywszy źródło, z którego to dostojeństwo wypływa i jest zasilane" (Mater et magistra 3,4,1).

Warto wreszcie zwrócić uwagę na to, że najbardziej autorytatywną wykładnię Bożego nakazu, abyśmy sobie czynili ziemię poddaną, otrzymaliśmy od Pana Jezusa. Powiedział On: "Błogosławieni cisi, albowiem oni ziemię posiądą" (Mt 5,5). A zatem perspektywa wzięcia ziemi w posiadanie nie utraciła w czasach Nowego Przymierza swojej aktualności. Ale od czasów Chrystusa Pana wiemy już z całą pewnością, że ziemię posiądziemy nie poprzez arogancję wobec praw natury i niesprawiedliwość wobec bliźnich, nie poprzez dzikie współzawodnictwo, chciwość i marnotrawstwo. Ziemię posiądą cisi. Ci, którzy starają się uszanować rzeczywistość w całym jej przekraczającym nasze pojmowanie bogactwie. Ci, którzy swój stosunek do bliźnich starają się maksymalnie napełnić miłością, tak ażeby ich miłość przelewała się na całe stworzenie.

Może właśnie dlatego Pan Jezus nie powiedział: "Głoście Ewangelię wszystkim ludziom!", ale powiedział: "Głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!" (Mk 16,15)

 

1 "Weda", magazyn poświęcony kulturze i nauce Indii, 1/1987, s. 51.
2 T. Ślipko, Granice życia, Warszawa 1988, s. 35n.

O ZABIJANIU ZWIERZĄT I JEDZENIU MIĘSA

 

Człowiek zabija zwierzęta bez żadnych skrupułów, zadaje im też wiele cierpień. Twierdzi, że przyroda dana mu jest przez Boga do używania w sensie takim, jak się używa rzeczy martwych. Takie twierdzenia są dla mnie po prostu nielogiczne. Jeżeli Bóg jest miłością, nie może być obojętny na cierpienia żywych istot. Nie może być Jego wolą bezduszna eksploatacja czujących i cierpiących stworzeń przez człowieka. Mówił przecież, że im kto mniejszy, tym bardziej jest pod opieką, że trzeba będzie zdać sprawę z traktowania małych i słabych, i potrzebujących. Doszłam do wniosku, że nie powinnam już więcej jeść mięsa. Zastanawiam się nad tym, czy przykazanie "Nie zabijaj" nie rozciąga się również na zwierzęta.

Sądzę, że ważność poruszonego przez Panią tematu zwiększyła się w wyniku przemian cywilizacyjnych, jakie się dokonały na przestrzeni ostatnich kilku pokoleń. Dość sobie uprzytomnić, że nawet wśród ludności wiejskiej ginie dzisiaj poczucie zbratania z przyrodą i coraz bardziej zwycięża nastawienie czysto produkcyjne. Dawny rolnik lubił swoje świnki, które hodował przecież wyłącznie na mięso, i one lubiły jego. Z krową, która często była najważniejszą żywicielką rodziny, czy z koniem, bez którego nie dałoby się prowadzić gospodarstwa, rolnik czuł się zazwyczaj związany bardzo głęboko.

Nawet ludy łowieckie czuły się związane ze zwierzętami, na które polowały. Oto opis stosunku do zwierząt u Indian Cree: Ludzi i zwierzęta postrzegają oni "jako odmienne istoty żyjące w harmonii i we wzajemnym szacunku w świecie pełnym duchowych znaczeń. Człowiek zabija zwierzęta nie tylko dlatego, że jest dobrym strzelcem lub zręcznym traperem, ale przede wszystkim dlatego, że zwierzę pozwa1a mu się zabić. Jednakże zwierzę pozwala się zabić tylko wtedy, kiedy traktowane jest z szacunkiem, np. kiedy po zjedzeniu mięsa kości zwierzęcia zostają wrzucone do wody lub ukryte w dziupli drzewa, aby nie mogły się do nich dostać psy. W taki lub inny sposób można sobie zasłużyć na uznanie pana wszelkiej zwierzyny, Wielkiego Łosia czy Wielkiego Królika. Indianie Cree żyją w wielkiej harmonii ze zwierzętami, posługując się <systemem zarządzania>, wynikającym z głębokiej więzi duchowej między człowiekiem a światem zwierzęcym"1

Zapewne nigdy jeszcze związek człowieka z przyrodą nie uległ tak daleko idącemu rozluźnieniu jak w naszych czasach. Zjawisko to ogarnia nawet ludzi mieszkających na wsi. W wielkich tuczarniach czy fermach zwierzęta dzisiaj nie są już hodowane, ale "produkowane". Liczy się niemal wyłącznie to, ażeby jak najmniejszym kosztem osiągnęły jak największą wartość ekonomiczną. Podatność hodowanych zwierząt na ból i stresy oraz różne ich potrzeby są zauważane dopiero wówczas, kiedy to wpływa na rachunek ekonomiczny. Kiedy hoduje się setki zwierząt, jakaś zażyłość pomiędzy hodowcą a jego podopiecznymi stała się prawie niemożliwa, nawet jeśli hodowca jest człowiekiem wrażliwym. Wybudowaliśmy gigantyczne rzeźnie, do których zwierzęta są odwożone, jakby były tylko towarem, a ubój dokonywany w wymiarze masowym niebywale zwiększa ich lęk przed śmiercią oraz grozę samego uboju.

Z którego punktu by nie spojrzeć, ten nowy typ naszego stosunku do zwierząt budzi moralny niepokój i woła o uzdrowienie. Przede wszystkim nie wolno nam być obojętnymi na to, co zwierzęta czują i przeżywają. "Człowiek sprawiedliwy uznaje potrzeby swych bydląt -- powiada słowo Boże -- a serce nieprawych okrutne" (Prz 12,10). Zauważmy ponadto, że okrucieństwo nie tylko wobec ludzi, ale również wobec zwierząt nazywamy nieludzkością. Zatem bardzo głęboko nosimy w sobie przeświadczenie, że również niewłaściwy stosunek do zwierząt nas odczłowiecza i że samo nasze człowieczeństwo zobowiązuje nas do życzliwości wobec stworzeń od nas niższych. Zresztą nawet wdzięczność wobec Stwórcy domaga się od nas tego, żebyśmy starali się docenić współobecność zwierząt na naszej ziemi: bez nich samo życie człowieka na ziemi byłoby prawdopodobnie niemożliwe. Toteż trudno wątpić, że czysto eksploatatorskie traktowanie zwierząt oraz nieliczenie się z ich naturą bardzo Stwórcę obraża.

Z drugiej jednak strony, etyka chrześcijańska -- jak wiadomo -- nie zabrania zabijania zwierząt ani jedzenia ich mięsa. Stwierdzenie to domaga się jednak natychmiast dwóch dopowiedzeń. Po pierwsze, pozwolenie na jedzenie mięsa otrzymał człowiek dopiero po grzechu pierworodnym (Rdz 9,2n). Jak to pięknie formułuje polska Encyklopedia kościelna sprzed stu lat, "według porządku, pierwotnie danego przez Stwórcę, zarówno świat zwierzęcy, jak i człowiek miał się żywić rzeczami roślinnymi. Zwierzęta miały się żywić trawami, człowiek owocami drzew i krzewów (Rdz 1,29n). Stworzenie miało na celu mnożenie i doskonalenie życia, a nie jego niszczenie. Zabijanie istot żyjących przez inne istoty żyjące celem pożywania z nich mięsa sprzeciwiało się przeznaczeniu stworzenia w jego stanie pierwotnym, i w ogóle nie zgadzało się z pokojem i harmonią, jaka obejmowała i uszczęśliwiała wszystkie istoty przed upadkiem pierwszych ludzi. Dopiero po upadku grzechowym, a zwłaszcza po potopie, człowiek otrzymuje pozwolenie używania także pokarmów mięsnych obok roślinnych" (t. 20, s. 161).

Św. Tomasz z Akwinu (+ 1274) -- który, chociaż sam, tak jak wszyscy ówcześni zakonnicy, był wegetarianinem, nigdy jednak wegetarianizmu nie propagował -- tak pisze na ten temat: "Przed potopem ludzie spożywali rośliny oraz inne płody ziemi. Natomiast jedzenie mięsa zostało wprowadzone po potopie, jak o tym czytamy w Rdz 9,3. Otóż było tak dlatego, iż życie proste poprzestaje na pożywieniu z płodów ziemi, jemy zaś mięso z szukania rozkoszy oraz ciekawości życia. Ziemia bowiem sama z siebie rodzi rośliny, albo wystarczy niewielki wysiłek, aby urodziła obfitość płodów. Natomiast zwierzęta wymagają uciążliwej hodowli albo trzeba je upolować" (Suma teologiczna, 1-2 q.102 a.6 ad 2). Dzisiejsi propagatorzy wegetarianizmu zwracają uwagę na to, jak wielkie obszary ziemi przeznaczamy dzisiaj na paszę dla zwierząt rzeźnych, podczas gdy ziemia ta mogłaby rodzić pokarm dla ludzi.

Po wtóre, duchowość chrześcijańska zawsze bardzo wysoko ceniła sobie powstrzymywanie się zarówno od jedzenia mięsa, jak od jakiegokolwiek zabijania. Wśród wielkich chrześcijan znajdziemy również takich, którzy zasadę niezabijania starali się realizować w sposób absolutny. Ograniczę się do przykładów, jakie pozostawili po sobie sami tylko święci dominikańscy. Taki św. Marcin de Porres (+ 1639) -- znany jako założyciel pierwszego w świecie schroniska dla bezdomnych zwierząt, jakby mało mu było niezwykłego wręcz zaangażowania w dzieła miłosierdzia wobec ludzi -- otrzymał kiedyś od przeora polecenie rozsypania trutki na szczury. Nie mogąc przekonać przeora, że szczury też chciałyby żyć, zmartwiony idzie do szczurów i powiada im tak: "Kochane szczury, napsociłyście w naszym klasztorze i przeor kazał mi podrzucić wam trutki. Dlatego naprawdę idźcie stąd, poszukajcie sobie takiego miejsca, gdzie nie będziecie nikomu przeszkadzały". Szczury podobno usłuchały Marcina i same opuściły teren klasztoru, a zdumiony przeor zwolnił Marcina z obowiązku wykonania polecenia.

I jeszcze jedna taka opowieść, która ludziom nazbyt trzeźwym wyda się obrazą zdrowego rozsądku: W pustelni św. Róży z Limy (+ 1617) "aż huczało od brzęczenia komarów, a jednak żaden z nich nie napastował Róży, lecz oszczędziły ją, jak gdyby się do tego zobowiązały. Kiedy ktoś tam przychodził, natychmiast cały rój rzucał się do ataku. Nieproszone chmary siadały na twarz i ręce, jednego odpędzonego zastępowały cztery następne, a który mógł, ciągnął krew i pozostawiał ślad po ukąszeniu. Dziwiono się, że Róża może spędzać całe dni w samym środku tej egipskiej plagi. Jeszcze więcej zdumiewano się tym, że jej twarz i ręce nie noszą żadnych śladów po ukąszeniu. Dziewica z uśmiechem odpowiadała: <Weszłam w przyjaźń z komarami i umówiłam się z nimi, że nie będziemy się wzajemnie krzywdzić. Postanowiliśmy, że nie tylko będziemy w zgodzie przebywać pod jednym dachem, ale że one w miarę sił będę mnie wspierać w wychwalaniu Boga>. Raz pewna zakonnica, która ją odwiedziła w pustelni, broniąc się przed natarczywością komarów, zabiła jednego. <Co czynisz, siostro -- powiada Róża -- moich gości zabijasz?> <Popatrz -- mówi tamta -- ile mojej krwi wypił ten komar!> Na co Róża: <Przecież nic się nie stało, że odrobinką krwi nakarmiło się to stworzonko! Stwórca tyle razy karmi nas swoją krwią! Ale jeśli na przyszłość zostawisz moje komary w spokoju, przyrzekam ci, że i one będą żyć z tobą w zgodzie>. I stało się tak".

Nie wiem, czy są to opisy tylko symboliczne, czy może faktycznie nawet komary potrafią rozpoznać prawdziwą życzliwość człowieka. Wiem natomiast, że mnie oraz wielu innym ludziom nawiązanie tak głębokiego kontaktu ze szkodnikami się nie udaje i muszę uznać prawo człowieka do zabijania wszy, moli czy szczurów. Sądzę tylko, że prawo to wypływa nie z tego, że człowiek jest panem stworzeń niższych od siebie, ale raczej z tego, że w znacznej mierze przestał nim być wskutek grzechu, nie przestając jednak być osobą, której sens życia jest nieporównanie większy niż zwierząt. Dopiero grzech sprowadził na człowieka sytuację, że stworzenia niższe mogą mu zagrażać i szkodzić, do zaspokojenia zaś swojego głodu człowiek -- zwłaszcza w niektórych okolicznościach -- potrzebuje mięsa zwierząt. Nie mogę jednak ukrywać, że w duszy gratuluję człowiekowi, który stara się nie zabijać nawet moli i zdecydował się nie jeść mięsa (jeśli tylko nie manifestuje w ten sposób jakiegoś fałszywego dogmatu ani nie pobudza go to do pychy i do potępiania innych).

Osobiście nie jestem wegetarianinem, choć być może nim zostanę. Ale nawet gdybym był skrajnym wegetarianinem, nie umiałbym powiedzieć marnego słowa przeciwko Indianom kanadyjskim, Eskimosom czy Sybirakom, którzy się żywią prawie wyłącznie mięsem. A wobec tego nie umiałbym potępić nikogo za to tylko, że nie jest wegetarianinem. Nie sądzę też, żeby samo przejście na jarską dietę albo czynna działalność w Towarzystwie Przyjaciół Zwierząt czyniła człowieka mniej grzesznym albo bliższym Bogu. Szersze wyjaśnienie tego stanowiska umieściłem w tekście pt. "Stosunek do zwierząt", który znajduje się w mojej książce Szukającym drogi.

W środowiskach wegetariańskich twierdzi się niekiedy, że przykazanie "Nie zabijaj" rozciąga się również na zwierzęta. Słychać nawet pretensje pod adresem Kościoła, że nie ogłosi autorytatywnie takiej właśnie interpretacji piątego przykazania. Otóż przykazanie to, w swoim literalnym brzmieniu, nie obejmowało nawet zabijania na wojnie ani wymierzania kary śmierci -- te bowiem akty język hebrajski określa słowami haraghemit, podczas gdy w piątym przykazaniu użyto słowa rasah, co odpowiada mniej więcej naszemu słowu "zamordować". Przykazanie to wspaniale pogłębił Pan Jezus, ale nie można mieć wątpliwości co do tego, że odnosił je tylko do ludzi: "Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj!; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi" (Mt 5,21n).

Owszem, nie umiem sobie wyobrazić (proszę jednak zauważyć, że ja tutaj niczego nie twierdzę, ja tylko nie umiem sobie wyobrazić), żeby Pan Jezus zabił w swoim życiu choćby jedną muszkę. On jednak jest Synem Bożym i w najdosłowniejszym znaczeniu Panem całego stworzenia. My zaś jesteśmy grzesznikami, którzy częściowo utraciliśmy nawet to uczestnictwo w panowaniu nad przyrodą, do jakiego zostaliśmy przez Stwórcę uzdolnieni i powołani. Toteż mogę podziwiać kogoś za to, że stara się nie jeść mięsa, a swoją życzliwością ogarnia nawet pchły, pod warunkiem jednak, że nie uważa się on z tego powodu za lepszego od innych ani nie wmawia innym arbitralnie, jakoby tego wymagało od nas Boże przykazanie. I dopiero pod tymi dwoma warunkami jestem w stanie taką postawę oraz jej propagowanie uznać za pracę na rzecz odzyskiwania naszego panowania nad przyrodą.

Jestem bowiem chrześcijaninem i wierzę, że "Królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość i pokój, i radość w Duchu Świętym" (Rz 14,17). Otóż warto zauważyć, że te właśnie słowa Apostoł Paweł napisał nie w związku z rozróżnianiem zwierząt na czyste i nieczyste, co kontynuowali niektórzy chrześcijanie pochodzenia żydowskiego, ale w odpowiedzi na jakieś tendencje wegetariańskie, które się pojawiły we wspólnocie chrześcijan rzymskich. Na ile, wczytując się w czternasty rozdział Listu do Rzymian, możemy zrekonstruować tamtą sytuację, zapewne owi wegetarianie zaczęli potępiać jedzenie mięsa przez pozostałych chrześcijan i z tego powodu Apostoł ich uznał za słabych w wierze. Żeby więc zażegnać niepokój, jaki owi wegetarianie wprowadzili do wspólnoty, św. Paweł wezwał obie strony do wzajemnej tolerancji, jedzących zaś mięso do ustępstw: "Jeden jest zdania, że można jeść wszystko, drugi -- słaby -- jada tylko jarzyny. Ten, kto jada [wszystko], niech nie pogardza tym, który nie jada, a ten, który nie jada, niech nie potępia tego, który jada; bo Bóg go łaskawie przygarnął. Kim jesteś ty, co się odważasz sądzić cudzego sługę? (...) Nie burz dzieła Bożego ze względu na pokarmy! Wprawdzie każda rzecz jest czysta, stałaby się jednak zła, jeśli człowiek, spożywając ją, dawał przez to zgorszenie. Dobrą jest rzeczą nie jeść mięsa i nie pić wina, i nie czynić niczego, co twego brata razi" (Rz 14,2-4.20n).

Faktem jest, że w ciągu całego swego istnienia Kościół zachował trwały szacunek dla wegetarianizmu, ale zarazem odrzucał wszelkie próby potępienia lub duchowego dyskryminowania ludzi jedzących mięso. Wobec takich prób Kościół potrafił zająć stanowisko bardzo zdecydowane. "Każdy -- orzeka w roku 340 synod w Gangra -- kto potępia tego, który w pobożności i z wiarą spożywa mięso (...) i uważa go z tego powodu za pozbawionego nadziei na zbawienie, niech będzie wyłączony z Kościoła" (kan. 2). Toteż reguły zakonne, które nakazywały wszystkim zakonnikom całkowite powstrzymywanie się od mięsa, dopuszczały zazwyczaj dwa wyjątki: wolno było jeść mięso w chorobie oraz poza klasztorem. "Ażeby nie być uciążliwym dla gospodarzy" -- wyjaśnia kapituła generalna dominikanów w roku 1249, a za nią kolejne ustawy zakonne aż po pierwszą połowę obecnego stulecia.

To prawda, że wegetarianizm chrześcijański uzasadniano często raczej względami ascetycznymi niż ideą szukania przez nas pojednania ze zwierzętami i z całą przyrodą. Komuś skłonnemu do upadków cielesnych -- mówi św. Tomasz w Wykładzie Listu do Rzymian (nr 1088) -- "należy radzić, by spożywał jarzyny, czyli pokarmy chude i mizerne, które nie wzmacniają wad, oraz aby się powstrzymywał od tych pokarmów, które pobudzają grzeszny popęd".

Jednak idea pojednania ze stworzeniami, dla których człowiek powinien być panem, obecna była co najmniej w zbiorowej podświadomości. Jeśli na przykład w posty piątkowe dopuszczano jedzenia ryb, jednym z tego powodów mogła być intuicja, że u ryb zdolność do przeżywania bólu jest znacznie mniejsza niż u zwierząt żyjących na ziemi. Podobną intuicją mógł się kierować św. Benedykt (+ 548), kiedy w swojej Regule (39,11) zakazywał mnichom "jedzenia mięsa zwierząt czworonożnych" -- sądząc zapewne (czy słusznie?), że kury i gęsi, znacznie uboższe psychicznie, mniej przeżywają zgrozę zabijania. Natomiast obowiązujący niegdyś wszystkich chrześcijan zakaz spożywania w okresie Wielkiego Postu nie tylko wszelkiego mięsa, ale również jaj i nabiału, już całkiem wyraźnie bywał uzasadniony ideą tęsknoty za utraconą harmonią z przyrodą, jaka panowała w raju: w okresie Wielkiego Postu -- wyjaśnia Synod Trullański z roku 692 -- należy "powstrzymywać się od wszystkiego, co jest zabijane, a także od jaj i nabiału, które stanowią owoc i produkt tego, od czego się powstrzymujemy" (kan. 56).

Cała ta tradycja wegetarianizmu chrześcijańskiego niewątpliwie zasługuje na odnowienie i ożywienie we współczesnym Kościele. W ciągu ostatnich czterech -- pięciu pokoleń zaszły bowiem w społeczeństwach chrześcijańskich dwa zjawiska bardzo niepokojące. Po pierwsze, ogólne spożycie mięsa wzrosło wielokrotnie, a stało się to w wyniku zastępowania hodowli zwierząt ich "produkcją" (na negatywne aspekty tej przemiany zwróciłem uwagę na początku tego listu). Po wtóre, praktycznie przestaliśmy pościć, i to nawet w okresie Wielkiego Postu. Może dopiero w naszym pokoleniu dokonuje się jakieś przebudzenie pod tym względem, zwłaszcza za sprawą różnych ruchów charyzmatycznych. Wciąż jednak daleko do tego, żeby przebudzenie to ogarnęło cały Kościół albo przynajmniej całe duchowieństwo.

Zarazem jednak trzeba sobie uprzytomnić, że wegetarianizm bywa wyrazem i nośnikiem idei, nie dających się pogodzić z wiarą chrześcijańską. Często na przykład bywał motywowany wiarą w reinkarnację. Tak argumentuje już Owidiusz w słynnym fragmencie piętnastej księgi Przemian, w którym nawołuje do radykalnego zaprzestania uboju zwierząt i spożywania mięsa. Pisarzy chrześcijańskich zachęcało to niekiedy do zgryźliwych uwag, że niejeden poganin "musi się od potraw mięsnych wstrzymać, żeby przypadkiem w pieczeni wołowej nie zjeść jakiegoś swego pradziada" (Tertulian, Apologetyk 48; dzieło napisane pod koniec II wieku). Z kolei św. Augustyn (+ 430) z ironią zapytywał tych, którzy powodowani wiarą w wędrówkę dusz powstrzymują się od jedzenia mięsa, dlaczego nie modlą się za dusze zwierząt, aby nie musiały już błąkać się po następnych ciałach (Przeciw Faustowi 16,6).

Św. Augustyn polemizował przede wszystkim z wegetarianizmem manichejczyków, który stanowi odrębny problem, gdyż łączyła się z nim niezwykle skomplikowana gnoza na temat pokarmów. Mianowicie manichejczycy wierzyli, że nasza ziemia jest pomieszaniem elementów dobra i zła, w taki jednak sposób, że te pierwsze są uwięzione w tych drugich. Otóż pierwiastki dobra wydobywają się z ziemi za pośrednictwem roślin. Żeby jednak mogły wznieść się ku niebu, jarzyna czy owoc muszą zostać zjedzone przez pobożnego manichejczyka, w którego ciele owe pierwiastki duchowe się uwalniają i wzlatują ku niebu. Kiedy bowiem zjada je kto inny, zawarte w jarskim jedzeniu pierwiastki dobra wplątują się w jakieś następne uzależnienia od materii, a to z powodu zbrukanej duszy owego człowieka. Inaczej mówiąc, filtr destylujący pierwiastki dobra (czyli ciało jedzącego) jest wówczas zatkany. I jak to zwykle z filtrami bywa, ciała zarówno ludzi, jak zwierząt przepełnione są paskudztwami, jakie się w nich zatrzymały -- w tym przypadku byłyby to paskudztwa wręcz metafizyczne. Otóż jedząc mięso -- mówili manichejczycy -- całe to paskudztwo człowiek wchłania w siebie. I jak się wydaje, nie litość dla zwierząt, ale właśnie lęk przed wchłanianiem w siebie owego metafizycznego paskudztwa, jakie jest rzekomo zawarte w mięsie, był decydującym powodem manichejskiego wegetarianizmu. Z tego też powodu manichejczycy potępiali małżeństwo oraz prokreację, wierzyli bowiem, że tylko poprzez powstrzymanie się od rodzenia dzieci można przerwać wchodzenie dusz w okropną niewolę ciała.

Piszę o tym tak szczegółowo (podstawowym źródłem jest tu dla mnie dziełko św. Augustyna pt. Obyczaje manichejczyków), bo inaczej trudno by było zrozumieć, dlaczego starożytny Kościół wypowiadał tak ostre potępienia przeciwko takiemu celibatowi i takim postom od mięsa, jakie są podejmowane "nie dla trudu wstrzemięźliwości, lecz z pogardy dla stworzenia Bożego" (Kanony apostolskie, kan. 51). Synod w Ancyrze z roku 314 ustanawia nawet test antymanichejski dla duchownych, którzy są wegetarianami: "duchowni, którzy powstrzymują się od mięsa, mają je raz spożyć, a potem, jeśli zechcą, mogą się nadal powstrzymywać. A jeśli się do tego nie zastosują, tak że nie zechcą spożywać jarzyn gotowanych z mięsem, niech będą pozbawieni swej godności" (kan. 14). Podobny test zarządził synod w Bradze z roku 561.

A wracając do św. Augustyna, sądzę, że miał on prawo ironizować, że dla manichejczyków żołądek jest głównym narzędziem wybawienia świata od zła. Pytał ich też, jak to się dzieje, że gnój ze zwierząt -- czyli paskudztwo, jakiego już nawet "paskudne" ciała zwierząt nie chcą w sobie nosić -- tak dobrze wpływa na wzrost roślin, czyli (jak twierdzą manichejczycy) na wydobywanie się z ziemi pierwiastków dobra. Co jednak jest szczególnie interesujące dla naszego tematu, wielokrotnie zarzucał manichejczykom, że ich wegetarianizm prowadzi do bezduszności wobec bliźnich. Mianowicie dogmaty manichejczyków zakazywały im podawać jedzenie ludziom uznanym za duchowo brudnych, gdyż wplątywałoby to zawarte w tym jedzeniu pierwiastki dobra w dalszą niewolę.

Zarzut ten powtarzał Augustyn wielokrotnie, tutaj zacytujmy jego Objaśnienia Psalmów: Manichejczyk "chleba nie poda żebrakowi. Pytasz: dlaczego? Ażeby tego życia, jakie jest w chlebie, a o którym mówią, że jest to życie członków Boga i substancja boska, nie otrzymał żebrak i nie skrępował jej w ciele. A wy, dlaczego jecie? Czy nie macie ciała? Ale my, powiadają, jesteśmy oświeceni przez wiarę i jesteśmy manichejczykami, toteż naszymi modlitwami i śpiewem psalmów -- ponieważ jesteśmy wybrani -- oczyszczamy życie zawarte w owym chlebie i przekazujemy je do skarbców niebieskich. Oto jacy są ci wybrańcy, którzy nie potrzebują zbawienia od Boga, ale sami mają być zbawicielami Boga! (...) Nie podzieli się bułką z żebrakiem, ponieważ w niej będzie płakała cząstka Boga. Zatem żebrak niech umiera z głodu! Fałszywa litość w stosunku do bułki sprawia, żeś prawdziwym zabójcą człowieka!" (140,12)

Czy współczesny wegetarianizm i współczesna miłość dla zwierząt wolne są od analogicznych aberracji? Ze strony tzw. zwykłych ludzi często słychać prześmiechy, że komuś "odbiła szajba na punkcie zwierząt", albo ogólne zarzuty, że zbytnie przejmowanie się losem zwierząt zamyka człowieka na potrzeby bliźnich. Sądzę, że za pomocą takich zarzutów próbujemy zagłuszać swoje wyrzuty sumienia. Zarazem jednak nie należy wykluczać tego, że w zarzutach tych może się znajdować ziarno prawdy. Również wielcy przyjaciele zwierząt zwracają na to uwagę. "Z dwojga złego -- pisał Adolf Dygasiński w Nędzarzach życia -- nie wiadomo, co jest gorsze: okrucieństwo względem zwierząt, czy ckliwy sentymentalizm dla jakiegoś żolka. Uczucie oburzenia wywołuje w nas okrucieństwo ludzkie w obcowaniu ze zwierzętami. Ale prawdziwie wstrętnym i naturze przeciwnym jest poświęcanie psom tych uczuć, do których jedni ludzie tylko mają prawo. Nie zapominajmy nigdy o jednej rzeczy, gdy stajemy w obronie zwierząt -- mianowicie też: że człowiek nie może celów swego życia poświęcać dla psów, kotów, itd. On powinien tylko piastować swą ludzką godność w obcowaniu ze zwierzętami".

Skoro już cytuję Dygasińskiego, warto przypomnieć, jak trzeźwo widział on nasze obowiązki względem zwierząt oraz nasze skandaliczne okrucieństwo wobec nich, niekiedy nawet bezwiedne: "Dziełem prawdziwie godnym człowieka jest otoczyć się zwierzętami, zaspokajać -- o ile można -- ich potrzeby, poznawać je, lubić, współczuć z nimi, wspierać je swoim wyższym rozumem w sposób właściwy. Prawdziwy monarcha musi być dobrym ojcem, lecz nie przeklinanym tyranem. Chroniąc się przed nami w popłochu, zwierzęta wyrażają nie tylko swój strach przed człowiekiem, ale i wstręt, jaki mają do ludzi. Człowiek jest w mocy zwiększyć sumę szczęścia na świecie; ma on to nawet obowiązek uczynić -- a zwiększa sumę niedoli, ponieważ rządzi jak srogi tyran: więzi, zabija, dręczy. (...) Nie mamy nic przeciwko temu, że człowiek musi tępić różnych szkodników, zakradających się do jego obory i kurnika. Zwracamy tylko uwagę, że istota tak potężna pod każdym względem okazuje się być nierozumną i mało szlachetną względem stworzeń, pozostających w jej niewoli. Za brak rozumu uważamy nieznajomość życia zwierząt i rozszerzanie o nich dziwnych plotek, brakiem zaś szlachetności nazywamy uczucia nienawiści i fanatyzm prześladowania zwierząt, które nic a nic nie są temu winne, że je przyroda zwierzętami uczyniła. Każde zwierzę godne jest tego, aby je poznać; ani jedno zaś nie zasługuje na to, aby je nienawidzić i z nienawiścią prześladować. Interesa czysto ludzkiej moralności wymagają, ażebyśmy pod obu względami wznieśli się wyżej, niż to obecnie ma miejsce".

 

1 K. Valaskis i inni, Propozycje dla przyszłości. Społeczeństwo konserwacyjne, Warszawa 1988, PIW, s. 237.

 

DLACZEGO AKURAT WINO?

 

Należę do tych żon, które bardzo dużo już wycierpiały z powodu pijaństwa męża. Przekonałam się, że alkohol to jest doprawdy coś bardzo złego. I tak od dłuższego czasu wciąż chodzi mi po głowie: dlaczego Pan Jezus w Kanie Galilejskiej uczynił z wody wino. Przecież ono na pewno też zawierało alkohol, a przecież to niemożliwe, żeby Pan Jezus uczynił coś złego. Dokonanie przez Niego tego właśnie cudu stawia przede mną pytania, z którymi nie umiem sobie poradzić.

Zanim podejmę zadany mi przez Panią temat, powiem parę słów na temat, jak mi się wydaje, znacznie ważniejszy, jaki przed Panią stoi. Ludzie, którzy poświęcili się ratowaniu alkoholików, bardzo zwracają uwagę na to, jak istotnie żona może pomóc swemu pijącemu mężowi w powrocie do normalnego życia. Niestety, niektóre żony alkoholików wzmacniają jeszcze w swoich mężach pogardę dla samego siebie i brak wiary w przezwyciężenie tego nałogu -- i w ten sposób, potępiając nałóg i cierpiąc z jego powodu, same przyczyniają się bezwiednie do pogłębiania tego nieszczęścia.

Toteż ogromnie namawiałbym Panią do nawiązania kontaktu z ruchem anonimowych alkoholików. W wydanej przez Wydawnictwo "Pax" książce D. Selviga i D. Rileya Nie piję, czy w antologii pt. Sami o sobie, wydanej przez Księgarnię Świętego Wojciecha, znajdzie Pani adresy wspólnot Al-Anon, w których spotykają się ludzie, którzy mają alkoholika w swojej rodzinie i sami nie potrafią mu pomóc. Z pewnością taka wspólnota istnieje również w Pani mieście albo gdzieś w pobliżu. Bardzo radziłbym Pani nawiązać z nią kontakt.

Żeby zaś bezpośrednio podjąć Pani pytanie, chciałbym nieco poszerzyć obszar refleksji. Mianowicie starożytni chrześcijanie byli niekiedy niepokojeni przez manichejczyków zarzutem, że wystarczy sobie uświadomić, ile zła wynika z wina, żeby dojść do wniosku, że z pewnością winną latorośl stworzył nie Bóg, ale diabeł. Argument ten był elementem sprytnie pomyślanej taktyki, której celem było udowodnienie tezy, jakoby diabeł był stwórcą całej w ogóle materii, nie wyłączając ciała ludzkiego. Otóż manichejczycy zwracali uwagę na istnienie różnych groźnych lub dokuczliwych dla człowieka stworzeń -- takich jak drapieżne i jadowite zwierzęta, niekorzystne zjawiska klimatyczne, trujące rośliny, różne gryzonie i insekty, które mogą być utrapieniem naszego codziennego życia -- i starali się doprowadzić swoich słuchaczy do zwątpienia, czy wszystko to może pochodzić z ręki dobrego Boga. Po zbombardowaniu słuchacza tego rodzaju przykładami -- wśród których nie zabrakło oczywiście również winnej latorośli -- łatwiej im było zasiać zwątpienie co do tego, czy w ogóle Bóg jest stwórcą świata materialnego.

Zmagając się z tą argumentacją, Ojcowie Kościoła sformułowali wiele wspaniałych intuicji na temat obecności Boga w tym świecie widzialnym oraz podatności materii na służbę temu, co duchowe. Bezpośrednio zaś odpowiadając na wspomniane zarzuty poczynili ważne rozróżnienie między naszym dobrem cząstkowym a dobrem powszechnym wszechstworzenia, ale nie tu miejsce, żeby omawiać tę problematykę szczegółowo. Ograniczę się tylko do przykładowego zacytowania odpowiedzi na zarzut związany z naszym tematem. "Niektórzy -- mówił św. Jan Złotousty -- zobaczywszy zachowujących się nieprzyzwoicie pijaków, nie ganią ich, lecz owoc dany przez Boga. Mówią: Niech nie będzie wina! Powiedzmy im raczej: Niech nie będzie pijaństwa! Wino bowiem jest dziełem Boga, pijaństwo dziełem diabła. Nie wino stwarza pijaństwo, lecz niepowściągliwość. Nie oczerniaj tworu Boga, lecz oskarżaj o szaleństwo swego współsługę. (...) Wino zostało nam dane, aby leczyło słabość ciała, nie żeby niszczyło siłę duszy" (Homilia na słowa: "Wina po trosze używaj").

Ostatnie zdanie łatwiej zrozumieć, jeśli wie się o tym, że Jan Złotousty wypowiedział powyższe słowa w ramach wyjaśniania 1 Tm 5,23: "Samej wody już nie pij, używaj natomiast po trosze wina ze względu na żołądek i częste twe słabości". Nawiasem mówiąc, cytowana homilia świadczy o tym, jak głęboko zarzuty manichejskie weszły w ówczesną świadomość chrześcijan. Złotousty kaznodzieja nie podejmuje bynajmniej w tej homilii polemiki z manichejczykami, nie jest też jego celem uodparnianie słuchaczy na manichejskie zarzuty. Zarzuty te zostały przez wielu ówczesnych chrześcijan na tyle zinternalizowane, że stanowiły już ich własny problem religijny. Tak w każdym razie wynika z tekstu homilii.

Wydaje mi się, że podobnie jest z problemem postawionym przez Panią. On chyba również nie jest dla Pani problemem pierwotnym. Zapewne jego początkiem było pijackie powoływanie się na samego Pana Jezusa i Jego cud w Kanie Galilejskiej. Przypuszczam, że dopiero kiedy Pani nie umiała sobie poradzić z tym argumentem, problem ten stał się dla Pani własnym problemem.

Jest jeszcze drugi tekst Pisma Świętego, bezczelnie przytaczany przez pijaków dla usprawiedliwienia swojego grzechu. Chodzi o wypowiedź Psalmu 104, który wśród różnych darów, jakich Bóg nam udziela, wymienia "wino, co rozwesela serce człowieka". Wielu z tych, którzy powołują się na te słowa, może nawet nigdy w życiu Pisma Świętego w ręku nie miało, a wypowiedź ta jest jedynym zdaniem, jakie potrafią z niego zacytować. Niestety, próby posłużenia się Panem Bogiem, aby był adwokatem mojego grzechu, dowodzą tylko tego, że pijaństwo prowadzi również do utraty przytomności duchowej.

Nasze wyjaśnienie rozpocznijmy może od zastanowienia się nad tym, jaki Boży sens zawiera się w słowach, że Bóg daje nam "wino, co rozwesela serce człowieka". Nawet nie da się przytoczyć wszystkich wypowiedzi Pisma Świętego, w których potępia się pijaństwo. Przypomnijmy tylko przykładowo: "Wino i moszcz odbierają rozum" (Oz 4,11); "Nie patrz na wino, jak się czerwieni, jak pięknie błyszczy w kielichu, jak łatwo się je połyka. Bo w końcu kąsa jak żmija, swój jad niby wąż wypuszcza" (Prz 23,31); "Biada tym, którzy wstając wczesnym rankiem, szukają wódki, i zostają do późna w noc, bo wino ich rozgrzewa (...) Biada tym, którzy są bohaterami w piciu wina i dzielni w mieszaniu wódki" (Iz 5,11 i 22); "Wino i kobiety wykolejają mądrych" (Syr 19,2); "Przy piciu wina nie bądź zbyt odważny, albowiem ono zgubiło wielu" (Syr 31,25); Nie upijajcie się winem, bo to jest przyczyną rozwiązłości" (Ef 5,18).

Dwie grupy tekstów zasługują na przypomnienie szczególne. Po pierwsze, w Pawłowych katalogach grzechów, które wykluczają człowieka z Królestwa Bożego, niezmiennie wymieniane jest również pijaństwo: "Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy (...) ani pijacy (...) nie posiądą Królestwa Bożego" (1 Kor 6,10; por. Ga 5,21; Ef 5,5). Można zatem się zastanawiać, czy my na serio wierzymy w życie wieczne, jeśli tak niewiele czynimy dla stworzenia atmosfery społecznej, która skutecznie blokowałaby rozwój alkoholizmu. Przecież tu chodzi już nie tylko o to, że alkoholizm wprowadza wielki chaos w życie społeczne i jest źródłem nieszczęścia wielu rodzin; tutaj już chodzi wręcz o życie wieczne wielu spośród nas!

Druga grupa tekstów znajduje się w Księdze Jeremiasza oraz w Apokalipsie. Mianowicie wszelkie oddanie grzechowi jest tam porównane do pijaństwa: grzech często pociąga człowieka niby wódka, jego czynienie może być równie atrakcyjne jak przyłączenie się do pijackiej kompanii, ale też jego skutki są równie żałosne: "To powiedział do mnie Pan, Bóg Izraela: (...) Niech piją, zataczają się i szaleją! (...) Pijcie i upijajcie się, wymiotujcie i padajcie, nie mogąc powstać wobec miecza, który poślę między was. Jeżeli zaś się zdarzy, że nie będą chcieli wziąć kubka z twej ręki, by pić, powiesz im: To mówi Pan Zastępów: Musicie wypić!" (Jr 25,15n.27n; por. 51,7). Kielicha grzechu nie da się bowiem oddzielić od kielicha kary Bożej. Według Apokalipsy całe narody mogą w ten sposób upić się grzechem i leżeć nieprzytomnie we własnych wymiotach (Ap 14,8; 17,2).

Powyższe teksty rozstrzygają sens wypowiedzi Psalmu 104, że od Boga otrzymaliśmy "wino, co rozwesela serce człowieka". Mianowicie nie można mieć wątpliwości co do tego, że jeśli skutkiem używania alkoholu jest osobiste upodlenie, krzywda najbliższych, demoralizacja młodszych, wówczas dopuszczamy się ciężkiego nadużycia daru Bożego i obrazy Stwórcy. Wino zostało nam dane, aby być znakiem radości życia, a nie narzędziem grzechu, którego kresem jest zawsze rozpacz.

I właśnie na znak Bożej radości życia uraczył Pan Jezus winem uczestników wesela w Kanie Galilejskiej. Ojcowie Kościoła jednomyślnie odczytywali w tamtym wydarzeniu głęboki sens mesjański: wesele ubogiej pary z Kany Galilejskiej było zapowiedzią innego wesela, wesela, które jest celem i sensem całych ludzkich dziejów. Mianowicie Syn Boży przyszedł na tę ziemię, aby poślubić Kościół, czyli odkupioną ludzkość. Jest to Oblubieniec niezwykły, On ma moc uwalniać swoją Oblubienicę od grzechów i czynić ją piękną od wewnątrz. Przychodzi On do swojej Oblubienicy jako Dawca pokoju Bożego i radości. Czy mogło więc na tym weselu zabraknąć wina, skoro jest ono znakiem radości? Z tego też powodu wino zostało wybrane przez Chrystusa Pana jako materia eucharystyczna -- mianowicie pod postacią wina uobecnia się podczas mszy świętej Jego Krew.

Ojcowie Kościoła lubili wskazywać na różne sytuacje, w których również dzisiaj powtarza się cud przemiany wody w wino. "Pismo Święte naprawdę było wodą, lecz dzięki Jezusowi stało się winem" -- powiada Orygenes, a chodziło mu o to, że Stary Testament, jeśli go czytać w wierze Chrystusa, odsłania sensy dotychczas w nim nie dostrzegane oraz ma moc upajać Duchem Świętym. Podobnie Pan Jezus cudownie przemienia sens życia małżeńskiego: Samo z siebie dobre małżeństwo jest tylko wspólną drogą przez życie, której owocem są dzieci wychowane na porządnych ludzi; ale mocą sakramentu małżeństwa wszystko, co w życiu małżonków dobre i zgodne z wolą Bożą, doznaje cudownej przemiany i dostępuje uczestnictwa w wiekuistym małżeństwie Chrystusa Pana z odkupioną ludzkością, dzieci zaś swoje małżonkowie wychowują już nie tylko na porządnych ludzi, ale przygotowują je do życia wiecznego. Ostatecznie zaś, jak powiada św. Augustyn, "my sami byliśmy wodą, a Chrystus winem nas uczynił" -- bo przecież to tylko Jego mocą nasze życie może stać się zasługiwaniem na życie wieczne.

W starożytności Kościół przeżył aż dwie pokusy, żeby zrezygnować z wina podczas odprawiania mszy świętej. Najpierw niektórzy ebionici, zamiast konsekrować chleb i wino, jak to ustanowił Pan Jezus, wprowadzili chleb i wodę, a motywowali to względami ascetycznymi. Druga pokusa przyszła w momencie, kiedy władze prześladowcze nauczyły się rozpoznawać chrześcijan po tym, że rankiem można było poczuć od nich zapach wina (Komunię świętą przyjmowali oni bowiem na czczo). Wówczas niektóre wspólnoty chrześcijańskie -- nazwane później akwarianami -- zaczęły odprawiać poranną Eucharystię na chlebie i wodzie, ograniczając konsekrowanie chleba i wina tylko do Eucharystii odprawianych wieczorem, kiedy to, że się pachniało winem, nie budziło już niczyich podejrzeń.

Na innowację tę stanowczo zareagował św. Cyprian. "Zanikłaby wszelka religijna i prawdziwa dyscyplina -- pisał w połowie III wieku -- gdybyśmy przestali wiernie zachowywać to, co nakazuje Duch Święty: gdyby ktoś przy porannych ofiarach lękał się, aby zapachem wina nie zdradzić, że wypił krew Chrystusa. Gdyby przy składaniu Ofiary wierni nauczyli się wstydzić krwi Chrystusa, świadczyłoby o tym, że w czasie prześladowań wycofują się z udziału w Jego męce" (List 63 15).

W obszernym Liście 63 św. Cyprian sformułował szereg głębokich argumentów, dlaczego jest rzeczą niezwykle istotną, aby do mszy świętej było używane właśnie wino. Przede wszystkim "ani Apostoł, ani anioł z nieba nie może nic innego głosić lub nauczać, niż to, co sam Chrystus nauczał i co głosili Jego apostołowie" (List 63 11).

Panią zapewne najbardziej zainteresują sformułowania św. Cypriana, które sugerują, że działanie kielicha Pańskiego jest dokładnie odwrotne niż kielicha pijackiego. Kielich pijacki paraliżuje umysł i ogłupia człowieka, czyni go niewolnikiem tego świata, odciąga od Boga i pogrąża w smutku. Natomiast "kielich Pański w taki sposób upaja, że czyni nas trzeźwymi i podnosi umysły do duchowej mądrości, a każdy, kto go zakosztuje, odwróci się od świata i skieruje się do poznawania Boga".

Ale, rzecz jasna, również zwykłe wino jest darem Bożym, a przeklęte jest jedynie jego nadużywanie, toteż zaraz w następnym zdaniu Cyprian pisze tak: "I podobnie jak zwykłe wino odpręża umysł, rozwesela ducha i uwalnia go od smutku, tak też przez picie Krwi Pańskiej i zbawiennego kielicha zatraca się wspomnienie o dawnym człowieku, zapomina się o poprzednim światowym postępowaniu, a smutne, zbolałe serce, przygniecione przedtem ciężarem dręczących grzechów, raduje się teraz otrzymanym od Boga przebaczeniem".

Skoro już tak długo zatrzymujemy się przy Liście 63 św. Cypriana, warto przy okazji przedstawić głęboką symbolikę, jaką dostrzegł on w zwyczaju dolewania do kielicha mszalnego odrobiny wody: "Woda oznacza lud, wino zaś jest krwią Chrystusa. Gdy więc w kielichu miesza się wino z wodą, to lud staje się jednym z Chrystusem i wspólnota wiernych jednoczy się i łączy z Tym, w którego uwierzyła. To zjednoczenie i złączenie wody i wina w kielichu Pana przez zmieszanie tak się dokonuje, że owej mieszaniny już nie można od siebie oddzielić. Dlatego też nic nie zdoła Kościoła, czyli będącego w Kościele ludu, jeśli wiernie i mocno trzyma się tego, w co uwierzył, odłączyć od Chrystusa; będzie się Go stale trzymać i jego miłość będzie nierozerwalna. Nie można więc przy święceniu kielicha Pana ofiarowywać tylko samej wody ani też samego wina. Jeśli bowiem ktoś ofiarowuje samo wino, to krew Chrystusa pozostaje bez nas; jeżeli zaś ofiarowuje się samą tylko wodę, to lud jest bez Chrystusa. Skoro zaś oba się zmiesza i przez to wzajemnie się złączy, dopełnia się duchowa i niebiańska tajemnica".

Jak Pani widzi, nie tylko nie ma nic żenującego w tym, że Pan Jezus przemienił wodę w wino oraz że właśnie pod postacią wina daje nam swoją Krew, ale kryją się za tym bardzo bogate treści duchowe. To zaś, że pijacy potrafią nawet w Ewangelii szukać błogosławieństwa dla swojego grzechu, jest zwykłym nadużyciem, które powinno budzić w nas niepokój nie co do treści zawartych w Ewangelii, ale z powodu zaślepienia, które nie waha się powoływać samego Boga na fałszywego świadka, jakoby zło nie było złem.

Nie chciałbym swoim listem sprawiać wrażenia, jakoby całkowita abstynencja od napojów alkoholowych była w świetle wiary chrześcijańskiej czymś podejrzanym. Na pewno czymś podejrzanym byłoby przymuszanie do powszechnej abstynencji (eksperyment taki podjęto w Stanach Zjednoczonych w latach dwudziestych naszego wieku). Jednakże ludzie, którzy dobrowolnie postanowili na jakiś czas lub do końca życia powstrzymać się całkowicie od napojów alkoholowych, spełniają w społeczeństwie ważną misję, zwłaszcza w społeczeństwie tak zagrożonym przez alkoholizm jak nasze.

Wykład o sensie abstynencji zacznijmy jednak od podstaw. Jak wiadomo, Pan Jezus nie był abstynentem, wyrażał się jednak z wielkim szacunkiem o abstynencji Jana Chrzciciela: "Przyszedł Jan Chrzciciel, nie jadł chleba i nie pił wina, a wy mówicie: Zły duch go opętał. Przyszedł Syn Człowieczy, je i pije, a wy mówicie: Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników" (Łk 7,33n). Pan Jezus jest jednak Synem Bożym i swoim stylem życia wyrażał niepowtarzalny sens swojego przyjścia do nas. Przyszedł bowiem do nas jako Oblubieniec, a na weselu przecież się nie pości. Wyraźnie jednak powiedział, że po odejściu Pana Młodego Jego uczniowie będą pościć (Łk 5,34n). Że dotyczyło to również używania napojów alkoholowych, świadczy o tym choćby wspomniany już przypadek Tymoteusza, którego Apostoł Paweł zachęca do tego, aby w związku z problemami żołądkowymi rozluźnił nieco rygor swojej abstynencji (1 Tm 5,23).

Najpełniejsze wytyczne na temat właściwego stosunku do abstynencji znajdują się w czternastym rozdziale Listu do Rzymian: "Królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym" (w. 17). Można się jednak znaleźć w sytuacji, kiedy człowiek poczuje się do abstynencji przymuszony moralnie: "Wprawdzie każda rzecz jest czysta, stałaby się jednak zła, jeśliby człowiek spożywając ją, dawał przez to zgorszenie. Dobrą jest rzeczą nie jeść mięsa i nie pić wina, i nie czynić niczego, co twego brata rani" (Rz 14,20n).

W czasach dzisiejszych decyzję o całkowitej abstynencji różni ludzie podejmują najczęściej z dwóch powodów: żeby bardziej skutecznie przyczynić się do zmiany naszej obyczajowości, która niestety bardzo sprzyja rozwojowi pijaństwa, albo też żeby pomóc w ten sposób swemu bliskiemu w jego trudnej drodze wychodzenia z nałogu. I chwała Bogu, coraz więcej jest u nas takich ideowych abstynentów. Oby tylko nie wynosili się nad tych, którzy postanowili na razie nie rezygnować z rozumnego używania alkoholu.

 

DWA WYMIARY DARU UZDROWIENIA

 

Zaznaczam, że wierzę w możliwość cudownego uzdrowienia. Wierzą również, że Bóg może uzdrawiać przez ludzi, którymi chce się posłużyć, nawet jeśli nie należą oni do Kościoła. Nie w tym problem. Problemem jest dla mnie, a chyba nie tylko dla mnie, manipulowanie mocą Bożą dla założonych przez siebie celów. Przed rozpoczęciem takiego uzdrowicielskiego spotkania wprowadza się nastrój przez pełną ekspresji modlitwę, gesty, śpiewy, przez zachętę do zamknięcia oczu, pochylenia głowy, do wiary w cud; narasta tajemnicze oddziaływanie. W Warszawie w jednym z kościołów osoba rzekomo obdarzona tym charyzmatem zaczęła od zapewnienia zebranych bardzo licznie chorych i kalek, że nikt nie wyjdzie z kościoła zawiedziony, że każdy otrzyma to, o co prosi. Podobnie przebiega każdorazowo spotkanie w różnych kościołach poznańskich z pewnym mieszkającym w Szwecji Pakistańczykiem 1.

Na wszystko mogę się zgodzić, nawet na krzyk i gestykulacje nie znane raczej w naszej kulturze. Problem się dla mnie zaczyna w momencie przeznaczonym na uzdrawianie i wypędzanie złych duchów. Nie do przyjęcia jest dla mnie wmawianie chorym na siłę, że są zdrowi, odbieranie kul i lasek, zmuszanie do chodzenia, a jeśli ktoś odmawia, znaczy to, że jest słabej wiary.

Ponieważ mam w domu osobę sparaliżowaną, ośmielam wypowiadać się na temat dawania osobie chorej tych nadziei, które traci potem bardzo boleśnie, a które wzbudzają w dobrej wierze organizatorzy. Narasta w chorym przeżywanie swojego kalectwa jako czegoś złego i dużo nieraz czasu potrzeba, by wrócił do jako takiej równowagi ducha.

Ja rozumiem, że Bóg wysłuchuje naszych próśb zawsze, jeśli tylko prosimy Go z wiarą. Ale to nie znaczy, że On chce tak, jak my chcemy. "Moje drogi nie są waszymi drogami". Może przez cierpienie Bóg chce dokonać czegoś znacznie cenniejszego i nam potrzebnego, a my powinniśmy Mu zawierzyć. Jak inaczej mówi do chorych Ojciec Święty, ile ciepła i nadziei tchnie z jego słów: "Jesteście skarbem Kościoła!" Chciałoby się znać opinie duszpasterzy tych kościołów, w których odbywają się tego rodzaju spotkania. Wierni są zdezorientowani rozbieżnością podejścia do tego problemu.

Bardzo podzielam zarówno Pani wiarę, jak niepokoje. Pamiętam, rzecz jasna, o obietnicy Pana Jezusa, że ci, którzy w Niego uwierzą, "na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie" (Mk 16,18). A przecież czuję się zmuszony zarzucić organizatorom takich uzdrowicielskich seansów, o których Pani pisze, że chociaż działają w dobrej wierze, to jednak niezupełnie w duchu Ewangelii.

"Po owocach ich poznacie ich", mówił Zbawiciel. Pani zwraca uwagę na to, że uzdrowicielskim spotkaniom często towarzyszy krzywda wyrządzona tym chorym, w których rozbudzono wielkie nadzieje zakończone bolesnym rozczarowaniem. Co gorsza, w chorym może rozwinąć się poczucie winy, że jest człowiekiem małej wiary i wstrętnym Bogu, skoro nie zasłużył sobie na dar uzdrowienia.

Jakże inny jest duch Ewangelii! Jest to duch nie tylko wiary w Bożą wszechmoc, ale również zdania się na Boga i Jego wolę. "Panie, jeś1i chcesz, możesz mnie oczyścić!", powiada na przykład trędowaty (Mt 8,2). Zatem człowiek ten prosi o uzdrowienie w podobnym nastawieniu ducha, w jakim później Chrystus Pan modlił się przed swoją Męką: "Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich! Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty!" (Mt 26,39)

Ewangelia jest też jak najdalsza od podpowiadania mi, jakoby moja choroba była skutkiem moich grzechów lub grzechów jakichś innych konkretnych ludzi. O niewidomym od urodzenia Pan Jezus powiedział: "Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego ale stało się tak, aby na nim objawiły się sprawy Boże" (J 9,3). Owszem, w przypadku tego niewidomego sprawy Boże objawiły się właśnie w ten sposób, że mocą Chrystusa otrzymał wzrok. Ale w przypadku kogoś innego, na przykład w przypadku bliskiej Pani osoby sparaliżowanej, Bóg zapewne chce w inny sposób objawić swoją wszechmoc i miłosierdzie.

Nie powtarzajmy błędów, które popełnili ludzie, czekający na Mesjasza, którzy usiłowali dyktować Panu Bogu, w jaki sposób ma okazywać swoją wszechmoc. Pan Bóg na pewno nam wszystkim chce okazać swoją potężną dobroć, ale doprawdy wypada zdać się na Niego i z wdzięcznością otworzyć się na ten sposób, w jaki On sam postanowi to dla mnie uczynić. Jednorodzony Syn Boży swoją wszechmoc objawił poprzez pokorne poddanie się wyrokowi ukrzyżowania. Zupełnie inaczej niż wyobrażali sobie ludzie, którzy się spodziewali, że Mesjasz okaże swoją potęgę na sposób ludzki.

Zwolennicy uzdrowicielskich nabożeństw mogą w tym miejscu powiedzieć tak: Ale przecież Pan Jezus wyraźnie obiecał, że "na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie"! Co więcej Pan Jezus nikomu nie mówił: "Znoś tę chorobę ze względu na Mnie", natomiast uzdrawiał wszystkich chorych, którzy Go o to z wiarą prosili.

Przytoczyłem argumenty, z jakimi się kiedyś rzeczywiście spotkałem, i powiem szczerze, że bardzo mnie niepokoi ten sposób czytania Pisma Świętego. Bo już tak wiele herezji i rozłamów powstało między chrześcijanami z jednostronnego zafascynowania się tym lub innym wątkiem Ewangelii, że najwyższa już pora, żebyśmy przestali czytać Ewangelię oraz zawarte w niej opisy i poszczególne wypowiedzi w sposób cząstkowy, żebyśmy nauczyli się wreszcie czytać je całościowo. Jeśli ktoś powiada, że Pan Jezus uzdrawiał każdego chorego, który Go o to z wiarą prosił, to ja ośmielę się zwrócić mu uwagę na to, że przecież wszystkie bez wyjątku sytuacje, w których Pan Jezus spotykał się z nieboszczykiem, skończyły się wskrzeszeniem zmarłego. Zatem organizatorzy powszechnych uzdrowień mogliby wziąć się wreszcie do wskrzeszania umarłych. Tego domagałaby się logika ich czytania Ewangelii oraz ich śmiałość w publicznym manifestowaniu potęgi, która płynie z wiary.

Proszę Pani, ja nie tylko wierzę głęboko w prawdziwość tych wszystkich wskrzeszeń i uzdrowień, jakich dokonał Jezus Chrystus. Wiem, że w imię Chrystusa w każdym pokoleniu dokonują się uzdrowienia nadzwyczajne i po ludzku niemożliwe. Wiele też razy się zdarza, że po przyjęciu sakramentu chorych stan chorego ulega istotnej poprawie. A przede wszystkim sam jestem bardzo częstym świadkiem pokornych cudów, jakie Pan Jezus czyni na co dzień dla swych przyjaciół w czasie ich choroby czy innego utrapienia. Po prostu widzę na własne oczy, jak często moc wiary, która ogarnia duszę człowieka, pozytywnie wpływa również na jego ciało. Także zresztą na trudną sytuację zewnętrzną, jeśli staramy się sprostać jej po Bożemu.

Mój krytycyzm wobec publicznego manifestowania uzdrowicielskiej mocy wiary płynie właśnie z wiary, a nie z małoduszności. Mianowicie w postawie tej widzę poważne zagrożenie dla wiary. Gdyby zatem charyzmatycy, czujący się powołani do odnowienia w Kościele daru uzdrowień, potrafili te zagrożenia przezwyciężyć, byłoby to świadectwo, że ich postawa naprawdę jest dziełem Ducha Świętego. Dopóki jednak ich działalność zasługuje na zarzut, iż przeinacza ona istotny sens Dobrej Nowiny, widzę w niej tylko jeden z wielu przejawów dość typowych dla dzisiejszej epoki tendencji irracjonalnych.

O najważniejszym zagrożeniu już wspomniałem. Mianowicie daru uzdrowienia nie wolno pojmować w taki sposób, jak gdyby dotyczył on dobra absolutnego, dobra na życie wieczne. Owszem, niedostatek wiary bywa istotną przeszkodą, która zamyka nas na ten dar. Ale ponieważ nie jest to dar konieczny do uzyskania życia wiecznego, może się zdarzyć również tak, że sam Bóg -- który przecież lepiej od nas wie, co jest dla nas lepsze -- postanowi nam tego daru nie udzielać. Dlatego też kiedy prosimy o ten dar, trzeba to czynić nie tylko z całą wiarą, ale również z całym zaufaniem wobec Boga i całkowicie zdając się na Jego świętą wolę.

Nie wolno nam przecież tracić z oczu tego faktu fundamentalnego, że chociaż jesteśmy już odkupieni i nosimy w sobie zaczątki życia wiecznego, to spodobało się Bogu -- a z pewnością jest to dla naszego dobra -- pozostawić nas śmiertelnymi. Wciąż jeszcze ciało moje "podlega śmierci ze względu na skutki grzechu" (Rz 8,10), wciąż "oczekujemy odkupienia naszego ciała" (Rz 8,23). Zarazem już teraz "Duch przychodzi z pomocą naszej słabości" (Rz 8,26), ostatecznie zaś Pan Jezus "przekształci nasze ciało poniżone na podobne do swego chwalebnego ciała" (Flp 3,21). Skoro więc Bóg uznał za stosowne pozostawić nas podległymi śmierci, zdejmując jednak ze śmierci swoich dzieci znamię pierwotnego przekleństwa, to podobnie może uczynić również z moją chorobą -- pozostawi chorobę, ale chorego uzdolni do przemienienia jej w wielki czyn duchowy.

Wielkim błędem niektórych charyzmatyków, urządzających nabożeństwa uzdrowicielskie, jest stawianie daru uzdrowienia na tej samej płaszczyźnie co daru odpuszczenia grzechów. Powiadają oni jednym tchem, że Chrystus Pan po to właśnie umarł na Krzyżu, aby nas wybawić od grzechów i od wszelkich chorób.

Ewangelia mówi o tym zupełnie inaczej. Oto opis uzdrowienia człowieka sparaliżowanego: "Przynieśli Mu paralityka, leżącego na łożu. Jezus, widząc ich wiarę, rzekł do paralityka: Ufaj, synu! Odpuszczają ci się twoje grzechy! Na to pomyśleli sobie niektórzy z uczonych w Piśmie: On bluźni! A Jezus, znając ich myśli, rzekł: Dlaczego złe myśli nurtują w waszych sercach? Cóż bowiem jest łatwiej powiedzieć: Odpuszczają ci się twoje grzechy -- czy też powiedzieć: Wstań i chodź! Otóż żebyście wiedzieli, iż Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów -- rzekł do paralityka: Wstań, weź swoje łoże i idź do domu! On wstał i poszedł do domu" (Mt 9,2-7).

Jedno wynika z tego opisu niewątpliwie: że odpuszczenie grzechów jest darem nieporównywalnie ważniejszym niż uwolnienie z choroby i że tego drugiego daru Pan Jezus udzielił dopiero ze względu na konkretne okoliczności, mianowicie ze względu na niedowiarstwo świadków tego wydarzenia. Opis wydarzenia wskazuje na to, że chociaż istnieje realny związek między uzdrowieniem duszy a uzdrowieniem ciała, to nie jest to związek konieczny. To zaś, że ów sparaliżowany nie otrzymał początkowo daru uzdrowienia ciała, nie było bynajmniej spowodowane jakimiś przeszkodami, które by on sam stawiał łasce Bożej.

Ten brak koniecznego związku między jednym i drugim uzdrowieniem, między uzdrowieniem duszy i uzdrowieniem ciała, podkreślony jest w Piśmie Świętym jeszcze inaczej. Mianowicie czytamy w Ewangelii również o takich uzdrowieniach ciała, które były raczej wezwaniem do duchowego nawrócenia niż jego owocem i znakiem. Tak było z uzdrowieniem niewdzięcznych trędowatych (Łk 17,18), tak było również z człowiekiem uzdrowionym przy sadzawce Owczej (J 5,14).

Krótko mówiąc, od grzechów Chrystus Pan chce nas uwalniać już teraz. I to jest najważniejsze. Od chorób zaś uwalnia On nas już teraz co najmniej w tym sensie, że jeśli należymy do Niego, znika z naszych chorób to wszystko, co w nich bezsensowne i przeklęte. Jeśli spływa wówczas na nas -- w jakimś stopniu lub całkowicie -- dar uzdrowienia ciała, Bogu za to dziękujmy. Jeśli jednak cierpienie nie zostanie od nas odjęte, starajmy się tak je przyjmować, aby sam "Pan pokrzepiał nas na łożu boleści i podczas choroby poprawiał nam posłanie" (Ps 41,4).

Ewangelię trzeba czytać w całości. A napisano tam nie tylko, że "na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie" (Mt 16,18), ale również: "Byłem chory, a odwiedziliście Mnie" (Mt 25,36). Jest w Ewangelii wiele słów Chrystusa, które są przeznaczone specjalnie na momenty dla nas trudne. Czyżby nasze choroby miały być wyłączone z błogosławieństwa, zawartego w tych słowach Zbawiciela? Przypatrzmy się przynajmniej kilku spośród tych słów pełnych Bożej mocy: "Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię" (Mt 11,28); "Każdą latorośl, która przynosi owoc, Ojciec oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy" (J 15,2); "Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni" (Mt 5,4); "Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje" (Mt 16,24).

Toteż wielki błąd popełniają ci zwolennicy odnowy w Kościele charyzmatu uzdrawiania, którzy twierdzą, że nigdzie w Piśmie Świętym nie ma mowy o znoszeniu chorób dla Chrystusa. Apostoł Paweł powiada na przykład, że Bóg "nas pociesza w każdym naszym utrapieniu, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakiejkolwiek udręce, pociechą, której doznajemy od Boga" (2 Kor 1,4). Trzeba naprawdę dużej czelności, żeby twierdzić, iż sformułowania "w każdym naszym utrapieniu" oraz "w jakiejkolwiek udręce" w żaden sposób nie dotyczą religijnego znoszenia naszych chorób.

Bardzo możliwe, że Pan Bóg chce charyzmat uzdrawiania w dzisiejszym Kościele ożywić. Ale należy wątpić, czy to właśnie On stoi za takimi inicjatywami i działaniami, które wypływają z tego rodzaju zafascynowania niektórymi zdaniami z Biblii, że lekceważy się lub nawet nie dostrzega innych wypowiedzi Pisma Świętego, które przecież również są słowem Bożym.

Jan Paweł II w swoich przemówieniach do chorych często podpowiada im, że warto starać się w taki sposób przeżywać swoją chorobę, aby "w ciele swoim dopełniać braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół" (Kol 1,24). Apostoł Paweł w ten właśnie sposób starał się przyjmować udręki pobytu w więzieniu za Chrystusa. Ale jest to słowo Boże, skierowane do wszystkich ludzi. Toteż słusznie czynię, jeśli tę konkretną udrękę, która mnie dziś spotyka -- niezależnie od tego, czy jest to choroba, czy może jakaś krzywda lub upokorzenie -- staram się włączyć w Mękę Chrystusa i przemienić w czyn współodkupicielski.

"Najdrożsi Bracia i Siostry -- mówi Ojciec Święty -- życzę wam z serca ulgi w cierpieniach, a nade wszystko upodobnienia Waszego bólu do bólu Jezusa Chrystusa, który właśnie przez Mękę stał się naszym błogosławionym Zbawicielem. (...) Wy, słabi, fizycznie słabi, poddani cierpieniom, jesteście równocześnie -- w każdym razie możecie być -- źródłem mocy dla innych, dla zdrowych, czasem dla tych, którzy swoje zdrowie źle wykorzystują, którzy obrażają Boga posługując się swoim zdrowiem i swoimi siłami. (...) Proszę Was zatem: pomagajcie nadal Kościołowi, budujcie Kościół poprzez Wasze ukryte ofiary, poprzez Wasze współdziałanie mistyczne i bolesne. Pomagajcie ludzkości, aby osiągnęła to zdrowie wewnętrzne, które jest równoznaczne z pogodą i pokojem duszy, a bez którego zdrowie fizyczne i wszelkie inne zdrowie ziemskie nic nie jest warte".

 

1 Niniejszy list był pisany w roku 1987.

PYTANIE O ANTYCHRYSTA

 

Praktycznie nie porusza się w Kościele problemu antychrysta, a przecież postawiony jest on wyraźnie w dwóch pierwszych listach Apostoła Jana. Z dzieciństwa pozostały mi na ten temat dwa wspomnienia. Kiedy moja babcia opowiadała o okropnościach wojny, to hitlerowców nigdy nie nazywała inaczej, jak tylko antychrystami. Ponadto kiedyś w gronie równieśników zażądano ode mnie przysięgi, że to, co mówię, jest prawdą. Jeden z kolegów uprzedził mnie wówczas -- pamiętam, że bardzo się tym wtedy przejąłem -- że jeśli skłamię, to będę antychrystem. Podaję te szczegóły, bo świadczą one o tym, że gdzieś tam w naszej podświadomości zbiorowej problematyka antychrysta wciąż istnieje. Przestała jednak być przedmiotem świadomej refleksji, toteż nieuchronnie ulega zanikowi, a przedtem oczywiście zwyrodnieniu. Stąd moja wielka prośba o poruszenie tego tematu w rubryce "Szukającym drogi". Zwłaszcza że jego istnienie wciąż przypominają nam świadkowie Jehowy i chyba jeszcze jacyś inni sekciarze, którzy twierdzą, że antychrystem jest papież.

Kiedy stajemy przed jakimś trudnym do rozwikłania lub obrosłym w różne zaciemniające interpretacje problemem biblijnym, dobrze jest najpierw ustalić konkretny kontekst historyczny danej wypowiedzi biblijnej oraz ten jej sens, który owym kontekstem jest uwarunkowany. Zabezpieczy to nas dość dobrze przed bezwiednym widzimisię, kiedy zastanawiamy się nad tym, jakie przesłanie Boże wynika dla nas dzisiaj z tego natchnionego tekstu.

Otóż poruszony przez Pana problem pojawia się w Nowym Testamencie w czterech różnych kontekstach. Najpierw w mowie eschatologicznej Pana Jezusa: "Strzeżcie się, żeby was kto nie zwiódł. Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: Ja jestem Mesjaszem. I wielu w błąd wprowadzą. (...) Wtedy jeśliby wam kto powiedział: Oto tu jest Mesjasz!, albo: Tam! -- nie wierzcie. Powstaną bowiem fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy i działać będą wielkie znaki i cuda, by w błąd wprowadzić, jeśli to możliwe, także wybranych" (Mt 24,4n.23n).

Doraźnie wypowiedź ta stanowi przestrogę pod adresem pierwszych chrześcijan, aby byli odporni na nastroje mesjańskie, które w społeczności żydowskiej były bardzo żywe aż do upadku powstania Bar Kochby (135 r.). Późniejsi zaś chrześcijanie spontanicznie przypominali sobie te słowa Pana Jezusa, ilekroć spotykali się z roszczeniem, iż jakaś nauka dopełnia objawienie ewangeliczne albo że jakiś prorok przyszedł zająć miejsce Chrystusa. Nie było chyba stulecia -- wieku XX nie wyłączając -- w którym by nie pojawili się jacyś pretendenci do godności Chrystusa, którym udawało się zwieść większą lub mniejszą grupę osób.

Tym, co wyróżnia wiek XX, jest pojawienie się mesjanizmów świeckich. Hitleryzm na przykład miał klasyczną wręcz strukturę idei mesjańskiej, skrajnie bezbożnej, a zarazem całkowicie świeckiej. Führer zajął w nim miejsce Chrystusa, idea wybrania przybrała postać doktryny rasistowskiej, idea łaski wypaczyła się w pojęcie nadczłowieka, zaś obietnica zbawienia w perspektywę tysiącletniej Rzeszy.

Po raz drugi temat antychrysta pojawia się w Nowym Testamencie w takim kontekście, w którym doraźnie chodzi o przeciwstawienie się doketyzmowi. Dokeci kwestionowali tajemnicę Wcielenia -- głosili, jakoby Jezus Chrystus był człowiekiem tylko pozornie. Krótko mówiąc, przyznawali się do chrześcijaństwa, przeinaczając je jednak dogłębnie, pozbawiając wiarę chrześcijańską samej jej istoty. "Każdy duch -- powiada Apostoł Jan -- który uznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, jest z Boga. Każdy zaś duch, który nie uznaje Jezusa, nie jest z Boga i to jest duch Antychrysta, który, jak słyszeliście, nadchodzi i już teraz przebywa na świecie" (1 J 4,2n; por. 2,22; 2 J 7). Nawiasem mówiąc, termin "antychryst" występuje wyłącznie w tym drugim zespole tematycznym i tylko w listach Apostoła Jana, a wyjaśnijmy od razu, że grecki wyraz anti oznacza zarówno "przeciw", jak "zamiast".

Tu nasuwają się dwa spostrzeżenia. O antychryście Apostoł Jan mówi w taki sposób, że jest on jednocześnie kimś pojedynczym i wieloosobowym: "Dzieci, jest już ostatnia godzina, i tak, jak słyszeliście, Antychryst nadchodzi, bo oto teraz właśnie pojawiło się wielu antychrystów" (1 J 2,18). Po wtóre, obecność antychrysta jest znakiem "ostatniej godziny", a przecież on "już teraz przebywa na świecie" (4,3). Niżej spróbujemy jeszcze spostrzeżenia te skomentować.

Po raz trzeci sięga po ideę antychrysta Apostoł Paweł, a to w celu naprostowania w swoich podopiecznych postawy eschatologicznej. Owszem -- wyjaśnia Paweł Tesaloniczanom -- żyjemy w czasach ostatecznych, ale należy zaniechać podniecania się konkretnymi zapowiedziami, jakoby przyjście Pańskie miało nastąpić tuż tuż. "Najpierw przyjdzie odstępstwo i objawi się człowiek nie liczący się z prawem Bożym, syn zatracenia, który się sprzeciwia i wynosi nad wszystko, co nosi imię Boga lub co odbiera Boską cześć, aż zasiądzie w świątyni Bożej, podając się za Boga" (2 Tes 2,3n).

Byłoby kompletnym nieporozumieniem, gdybyśmy wypowiedź tę zrozumieli jedynie jako próbę zamrożenia, odsunięcia na następne pokolenia postawy ekscytowania się zapowiedziami rychłej Paruzji. Apostołowi z pewnością nie chodziło też o rozładowanie atmosfery eschatologicznej wśród współczesnych sobie chrześcijan, z pewnością nie chciał powiedzieć, że wprawdzie żyjemy już w czasach ostatecznych, ale jeszcze nie tak zupełnie, bo przecież nie przyszedł jeszcze "syn zatracenia".

Duch słowa Bożego jest inny. Jego celem nie jest sprzyjanie atmosferze sensacji czy arbitralnych podejrzeń i potępień, ale budowanie atmosfery nawrócenia. Apostoł powiada mniej więcej tak: Oczekiwanie na przyjście Pana nie na tym ma polegać, że nadstawiacie ucha na szalbiercze proroctwa, "jakoby już nastawał dzień Pański" (2 Tes 2,2). Raczej starajcie się przeciwstawić temu odstępstwu, które zauważacie teraz lub zauważycie w przyszłości, również temu, które być może dokonuje się w was samych. Przezwyciężaj w sobie, chrześcijaninie, tego starego niegodziwca, który nie chce się liczyć z prawem Bożym. To przecież pozbawia twoje życie sensu i czyni cię synem zatracenia. W świątyni twego serca ten nicpoń -- twoje bezbożne ego -- chciałby bowiem zająć miejsce należne samemu tylko Bogu. Dlatego ubiegaj się o to, aby Pan Jezus coraz pełniej zamieszkał w tobie, bo On nawet nie musi walczyć z tym niegodziwcem, On przez samo swoje przyjście do twego wnętrza "zgładzi go tchnieniem ust swoich i zatraci objawieniem swego przyjścia" (2 Tes 2,8).

Błędem byłoby, oczywiście, redukować problematykę antychrysta tylko do wymiaru naszego wnętrza, ale z kolei tego wymiaru nie uwzględniać, to znaczy sprowadzać ją nieuchronnie na manowce. Antychryst przemienia się wówczas w tajemniczą postać mitologiczną, którą raz po raz ktoś będzie usiłował zidentyfikować z jakąś konkretną osobą lub społecznością. A to musi prowadzić do uzurpujących prerogatywy sądu Bożego potępień oraz do autokanonizacji samego siebie oraz swojej grupy religijnej. (Warte to może zauważenia, że te grupy chrześcijańskie, które czynnie zwalczają kult świętych, rzadko potrafią się ustrzec pokusy autokanonizacji). W ten sposób poprzez błędnie rozumianą ideę antychrysta wchodzi w myślenie chrześcijańskie zupełnie chrześcijaństwu obcy manicheizm, wyobrażanie sobie, jakoby świat był miejscem zmagania się Boga z jakimś Antybogiem, Chrystusa z jakimś Antychrystem.

Owszem, obraz walki dość często pojawia się na kartach Nowego Testamentu, ale najważniejszym jej miejscem są ludzkie wnętrza. Bo nie jest niestety tak, że ja -- chociaż ochrzczony, chociaż spożywający Ciało Pańskie -- już cały bez reszty należę do Boga i do Chrystusa. Co więcej, może się zdarzyć, że zło we mnie zwycięża i króluje, a ja staję się wówczas siewcą zła na zewnątrz.

To prawda, również świat zewnętrzny jest miejscem walki ostatecznej. Bo ciemności, emanujące z naszych wnętrz, mają niestety moc przemieniania różnych miejsc, w których przychodzi przebywać człowiekowi, w przedsionek piekła. Ale Chrystus nie jest stroną w tej walce. Najpełniej ujawniło się to na krzyżu. Kto tego nie rozumie, nowotestamentalne obrazy walki będzie odczytywał bezbożnie, będzie tylko nimi karmił swój manicheizm.

Czy Chrystus na krzyżu z kimś walczył? Na pewno siły zła z szatanem na czele przypuściły na Niego potężny atak. Ale czy On walczył? On po prostu był sobą. Bardzo wiele to Go kosztowało, ale siłom zła nie udało się nawet o odrobinę osłabić w Nim miłości, jaką był przepełniony. I okazało się, że jest z nimi podobnie jak z ciemnością, która jest mocna tylko tam, gdzie nie ma światła. Podobnie siły zła są mocne tylko tam, gdzie nie ma tej miłości, która jest mocniejsza niż śmierć, czyli tej miłości, której źródłem jest Chrystus. Walka Chrystusa z siłami Mu przeciwnymi polega po prostu na tym, że gdzie On naprawdę się pojawi -- czy to w moim wnętrzu, czy to w różnych przedsionkach piekła -- tam nikną one pod samym tchnieniem ust Jego i na samo objawienie Jego przyjścia (por. 2 Tes 2,8). Nie wyobrażam sobie, żeby można było inaczej rozumieć opisy walki ostatecznej, które znajdują się zwłaszcza na kartach Apokalipsy. Opisy te stanowią czwarty kontekst, w którym pojawia się temat antychrysta -- temat ten jest obecny zwłaszcza w obrazach Bestii i Fałszywego Proroka (Ap l3nn).

Sądzę, że po naszkicowaniu biblijnych źródeł naszego tematu mamy już jakiś jego ogólny obraz. Otóż wydaje się, że temat ten warto drążyć w trzech kierunkach. Po pierwsze, antychrysta należy szukać tam, gdzie głosi się jakąś konkurencyjną wobec Chrystusa ideę zbawienia lub osobę zbawcy. Po wtóre, duch antychrysta działa wszędzie tam, gdzie istotnie zniekształca się prawdę o Chrystusie lub wyznaje moralność istotnie niezgodną z Jego nauką. Wreszcie po trzecie, przejawem obecności antychrysta jest każda sytuacja, w której zło króluje nad dobrem, zwłaszcza jeśli zło jest w stanie ekspansji.

Wielkie wrażenie zrobiła na mnie niedawno nowela Lagerkvista pt. Kat. Jest to najgłębszy chyba utwór o antychryście, jaki w życiu zdarzyło mi się przeczytać. Pisarz wychodzi od starego ludowego przeświadczenia o leczniczej jakoby sile zła: przy sporządzaniu rozmaitych maści i leków składnikiem przez farmaceutykę przednaukową ogromnie cenionym były różne rzeczy związane z czyjąś egzekucją lub samobójstwem. Otóż to obłąkane przeświadczenie -- rozwija swą myśl Lagerkvist -- towarzyszy całym dziejom ludzkim. Począwszy od śmierci, jaką Kain zadał Ablowi, działa wśród ludzi Kat, który walczy o ustanowienie dobra na naszej ziemi poprzez zadawanie zła. Jego zdaniem, Chrystus był naiwnym marzycielem, nie zdającym sobie sprawy z tego, że bez uciekania się do zła dobro nigdy nie zwycięży. Prawdziwym waszym Chrystusem -- powiada w pewnym momencie -- jestem ja, Kat.

I jeszcze dwa groźne spostrzeżenia formułuje Lagerkvist na temat tego antychrysta. Mianowicie ten Kat zamknięty jest w więzieniu naszych wnętrz. Tam również uwięziona jest kobieta Kata, która stara się podtrzymać go na duchu i obdarzyć poczuciem, że jest kochany i potrzebny. Bez niej Kat obrzydłby samemu sobie i utraciłby wiarę w sens swojej katowskiej roboty. Moim zdaniem, genialna to intuicja, że ducha antychrysta, który sam w sobie jest przecież jawnie wstrętny, staramy się dopieścić i za pomocą różnych sztuczek ukryć jego brzydotę.

Skoro już sięgnąłem do literatury, warto tu może przypomnieć postać Kiriłłowa z Biesów Dostojewskiego, która, zdaniem Ryszarda Przybylskiego, jest właśnie antychrystem. Przesłanie Kiriłłowa, choć sformułowane inaczej niż przez antychrysta-Kata, jest w gruncie rzeczy to samo: ludzie osiągną zbawienie, jeśli zdołają stanąć ponad dobrem i złem, jeśli uda im się zrozumieć, że świat nie ma celu, a poczucie grzechu jest nonsensem, z którego należy się wyzwolić. Perspektywą, jaką ma ludziom do zaproponowania ten antychryst, jest, oczywiście, unicestwienie. W tym względzie Kiriłłow w pełni zgadza się z Katem Lagerkvista.

Pod jednym względem obraz antychrysta, nakreślony przez Dostojewskiego w postaci Kiriłłowa, odbiega jednak, jak sądzę, od antychrysta rzeczywistego: Kiriłłow nie ma w sobie nic uwodzicielskiego, jego nihilizm jest jawny, odpychający. Rzeczywisty antychryst jest takim dopiero w momencie, kiedy już pożera człowieka, kiedy człowiek utracił już nadzieję, że z jego łap może się jeszcze wyrwać.

Za to odurzające uroki uwodzicielskie roztacza wokół siebie antychryst z opowieści Włodzimierza Sołowjowa (znajduje się ona m.in. w wydanym przez nasze Wydawnictwo Wyborze pism, t. 2). Nie tylko głosi on powszechny pokój, dobrobyt i zgodę, ale potrafi je rzeczywiście wprowadzić. Swoją przewrotność skupił na jednym jedynym: nie wierzy, że Chrystus jest Synem Bożym, który zmartwychwstał. Krótko mówiąc, nie wierzy w życie wieczne, nadzieję i wartości człowieka chce zamknąć bez reszty w tym świecie doczesnym. I w tym utożsamia się on zarówno z Katem, jak z Kiriłłowem: ostateczną perspektywą, jaką jest on w stanie roztoczyć przed ludźmi, jest śmierć. Właśnie dlatego jest on antychrystem: Chrystus jest przecież Życiem i Drogą do wiecznej pełni.

Bardzo zależało mi na tym, żeby przedstawiając problem, wyeksponować tego antychrysta, który może siedzieć w każdym z nas i zwalczać -- zarówno w nas samych, jak na zewnątrz -- to, co Boże i Chrystusowe. Apostoł Jan mówi jednak również o jakimś jednym Antychryście. Osobiście nie wydaje mi się, żeby tu chodziło o jakąś konkretną osobę. Chodzi tu raczej o to, że siły zła potrafią się niekiedy ukształtować w jakiś przerażający organizm moralny, ziejący nienawiścią do wszystkiego, co szlachetne i co prowadzi do zbawienia wiecznego. Przejmującym przykładem tych strasznych zdolności zła jest hitleryzm.

Zapewne z tego względu temat antychrysta skojarzony jest -- zwłaszcza w Ewangelii Mateusza oraz w Apokalipsie -- z uciskiem czasów ostatecznych. Pod żadnym pozorem nie wolno nam tylko zapomnieć o tym, że o ucisku czasów ostatecznych mówi Nowy Testament nie w duchu katastrofizmu czy cierpiętnictwa, ale w duchu serdecznej i radosnej nadziei, iż w obliczu Chrystusa żaden antychryst -- choćby najpotężniejszy, choćby najbardziej uwodzicielski -- nie ma żadnych szans.

Co do tego zaś, że ktoś nazywa antychrystem następcę Piotra, pozwolę sobie tylko przypomnieć słowa Pana Jezusa: "Uczeń nie przewyższa nauczyciela ani sługa swego pana. Wystarczy, jeśli uczeń będzie jak jego nauczyciel, a sługa jak pan jego. Jeśli pana domu przezwali Belzebubem, o ileż bardziej jego domowników tak nazwą" (Mt 10,24n).

 

ŻYJEMY W CZASACH OSTATECZNYCH!

 

Gdy otworzymy dwudziesty czwarty rozdział Ewangelii Mateusza, jest tam mowa o znakach końca: wojnach, głodach i trzęsieniach ziemi. Wydaje mi się, że Chrystus przyjdzie już teraz, by położyć kres temu, w co się uwikłaliśmy i z czego nie ma wyjścia. W wojnach światowych "królestwa stanęły przeciw królestwom" i od tej pory nie ma dnia, żeby kilkanaście państw nie było uwikłanych w wojnę. A cechą dzisiejszych wojen jest zabijanie masowe, na wielką skalę. Według mnie gorzej już być nie może. Wystarczy, że dołączy się jeszcze kilka państw, wkroczą mocarstwa -- i zagłada gotowa. Można powołać się na postępujące rozbrojenie, ale czyż nie napisano: "Kiedy będą mówić: Pokój i bezpieczeństwo -- wtedy nastąpi koniec"? Jeśli chodzi o problem głodu, chyba nigdy nie obserwowaliśmy takich dysproporcji między krajami bogatymi i biednymi.

W czasach ostatecznych ludzie "bardziej będą się lubować w rozrywkach niż w Bogu" (2 Tm 3,5). Czy Bóg będzie spokojnie czekał, aż fala niemoralności, która ogarnęła Zachód, opanuje cały świat? Czy również u nas ma dojść do tego, że niemoralność stanie się rzeczą legalną i powszechnie akceptowaną jako rzecz ludzka, normalna?

Najgorsze wydaje mi się to, że Kościół mało nas przygotowuje na powrót Pana. Co tydzień powtarzamy słowa: "oczekujemy Twego przyjścia w chwale", ale one nie spełniają swego zadania. Cała moja katolicka rodzina na myśl o końcu świata mówi: "Broń, Panie Boże!" (Mam nadzieję, że pomogę jej zmienić zdanie na ten temat). Zresztą dla większości (nawet wierzących) ludzi przyjście Chrystusa właśnie teraz byłoby bardzo nie na rękę. Wielu ludzi chce wyjechać na Zachód, wielu właśnie sobie pozakładało konta dolarowe, a inni właśnie planują się dorobić.

Chrystus porównuje koniec świata do potopu: "Tak jak za dni Noego: jedli, pili, żenili się i nie zauważyli, kiedy przyszła na nich zagłada". Czy Kościół patrzy na znaki końca? Słyszałam kiedyś wypowiedź pewnego zakonnika, który mówił, że wojny były zawsze, zarazy też, a znaki czasu dokonują się w sercu człowieka. Chrystus jednak powiedział: "Gdy ujrzycie to wszystko, wiedzcie, że to, co ma się stać, bliskie jest. (...) Nim przeminie to pokolenie, to wszystko się stanie. (...) Gdy się te rzeczy zaczną dziać, podnieście głowy: Zbliża się wasze wybawienie!"

Czy Kościół kiedyś powie: Nie znamy dnia ani godziny, ale Pan przyjdzie za czasów naszego już pokolenia, zbliża się nasze wybawienie!?

Najpierw zauważmy różnicę między chrześcijańskim oczekiwaniem końca świata a katastrofizmem, który -- poza tym, że lubi się powoływać na eschatologiczne wypowiedzi Nowego Testamentu -- niewiele ma wspólnego z wiarą chrześcijańską. Katastrofizm jest to pesymistyczny pogląd, że ludzkie dzieje zmierzają do coraz głębszego upadku i do nieuniknionej katastrofy ostatecznej. Według katastrofistów zło coraz wyżej podnosi głowę, dobro jest coraz słabsze i zostałoby zupełnie zwyciężone, ale na szczęście Chrystus wkroczy w końcu w tę przygnębiającą sytuację i położy kres powszechnemu panoszeniu się zła. Koniec świata będzie, w tej interpretacji, prawie wyłącznie dniem gniewu i kary Bożej, ocalona zostanie jedynie garstka sprawiedliwych. Dzisiaj motywy takie szczególnie często pojawiają się w nauczaniu świadków Jehowy.

Coś zupełnie innego na temat końca świata mówi słowo Boże. Już sam termin synteleia tou aionos (Mt 73,39n.49; 24,3; 28,20), który po polsku oddajemy jako "koniec świata", zawiera w sobie sugestię, że nie chodzi tu o kres, ale o koniec pozytywny, w sensie uwieńczenia, wypełnienia się. Pozytywne uwieńczenie dziejów świata jest bowiem czymś już przesądzonym. Momentem rozstrzygającym było zstąpienie Jednorodzonego Syna Bożego z wyżyn swojej boskiej transcendencji, aby -- przez przyjęcie człowieczeństwa -- stać się uczestnikiem ludzkich dziejów. Jako człowiek, Syn Boży odniósł druzgoczące -- choć pokorne i bolesne -- zwycięstwo nad złem. Jest ono nieprzemijające: mimo swojego historycznego odejścia z naszej ziemi, Chrystus jest przecież z nami "przez wszystkie dni aż do skończenia świata" (Mt 28,20) i czyni uczestnikami swojego zwycięstwa wszystkich, którzy do Niego należą. Zło nie ma już żadnych szans na to, żeby zniweczyć sens ludzkich dziejów.

I w tym przede wszystkim sensie Nowy Testament mówi o tym, iż żyjemy już w czasach ostatecznych (Hbr 1,1n). Sens ludzkich dziejów jest już -- dzięki Chrystusowi Panu -- rozstrzygnięty ostatecznie. Nie rozstrzygnięta jest jedynie ostateczna sytuacja każdego z nas, ona się dopiero rozstrzyga: każdy z nas powinien włączyć się w to dojrzewanie ludzkich dziejów ku swemu wiekuistemu spełnieniu, choć może się również z niego wyłączyć. Zatem czasy ostateczne, w których Bogu niech będą za to dzięki! -- żyjemy są to czasy powszechnego i bardzo realnego wezwania do udziału w zwycięstwie Chrystusa i do życia wiecznego. "Oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia!" (2 Kor 6,2)

To zwyciężanie Chrystusa w nas i w ludzkich dziejach dokonuje się zazwyczaj pokornie, bez znamion oczywistości, na podobieństwo Jego krzyża. Ale nadejdzie Dzień, w którym zwycięstwo to zostanie doprowadzone do końca i ujawni się w całej oczywistości. Spójrzmy na trzy główne terminy, za pomocą których Nowy Testament opisuje chwalebne przyjście Chrystusa w dniu ostatecznym. Terminem parousia (1 Kor 15,23; 2 P 1,16; 3,12) starożytni określali triumfalne wejście wodza podczas uroczystego świętowania odniesionego zwycięstwa. Z kolei epiphaneia (2 Tm 6,14; 2 Tes 2,8) wskazuje na objawienie się Chrystusa w majestacie swojej boskości, natomiast apokalypsis (2 Tes 1,7; 1 P 4,13) mówi o odsłonięciu tego, co dotychczas było ukryte. We wszystkich trzech terminach zawiera się radosna aprobata dla tego wszystkiego, co stało się w ludzkich dziejach dzięki Chrystusowi.

Owszem, w opisach końca świata sporo jest wzmianek budzących grozę, ale dotyczą one -- po pierwsze -- zła, które ujawni wówczas cały swój bezsens i utraci wszelkie możliwości zadawania szkody; po wtóre, wzmianki te dotyczą wszystkiego, co niedoskonałe, bo ustąpi ono temu, co będzie już doskonałe bez reszty. Toteż świadomość owych rzeczy budzących grozę nie przeszkadza chrześcijanom oczekiwać tego Dnia z niecierpliwością, wzmacnia tylko naszą czujność, aby to oczekiwanie nasycone było świętym postępowaniem i zawierzeniem siebie Bogu.

Wczytajmy się w słynną wypowiedź Apostoła Piotra: "Skoro to wszystko ulegnie zagładzie, to jakimi winniście być wy w świętym postępowaniu i pobożności, gdy oczekujecie i staracie się przyśpieszyć przyjście dnia Bożego, który sprawi, że niebo zapalone pójdzie na zagładę, a gwiazdy w ogniu się rozsypią. Oczekujemy jednak, według obietnicy, nowego nieba i nowej ziemi, w których będzie mieszkała sprawiedliwość" (2 P 3,11-13). Zatem zagłada świata jest tu przedstawiona jako przeciwieństwo katastrofy, jako droga do "nowego nieba i nowej ziemi". Jest z tym trochę podobnie jak z urodzeniem się: dla dziecka nie jest ono katastrofą, tylko wejściem w zupełnie nowe życie. Dopiero w tej perspektywie staje się zrozumiałe, dlaczego chrześcijanie z ufnością czekają na ten Dzień, a nawet starają się go przyśpieszyć.

Czasy ostateczne zostały ogłoszone w dniu zesłania Ducha Świętego (Dz 2,17). Apostołowie bardzo realnie liczyli się z tym, że być może Chrystus Pan zechce powrócić już za ich życia. Ta postawa winna cechować każde kolejne pokolenie chrześcijan. Każde bowiem pokolenie powinno trwać w gotowości na przyjście Pana. Zarazem jednak nigdy dość przypominania, że Dzień ten zostanie wyznaczony suwerenną decyzją Boga: "Nie nasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą" (Dz 1,7; por. Mt 24,36). Nam wystarczy wiedzieć, że Chrystus przyjdzie już niedługo: "Już za krótką, za bardzo krótką chwilę przyjdzie Ten, który ma nadejść i nie spóźni się" (Hbr 10,37; por. Flp 4,5).

Jednakże owo "niedługo" należy liczyć Bożą miarą, nie ludzką: "jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień" (2 P 3,8). Czy Chrystus Pan przyjdzie już za naszych dni? Bardzo to możliwe i bardzo pożądane! Ale nie wolno nam nadstawiać ucha ani na słowa tych, którzy "wiedzą", iż za naszych dni to jeszcze nie nastąpi (2 P 3,3n), ani na "pewność" tych, którzy twierdzą, że niewątpliwie stanie się to już w naszym pokoleniu (2 Tes 2,ln). Najważniejsze, abyśmy w owym "niedługo" usłyszeli wezwanie, że czas, jaki nam pozostał, jest krótki i trzeba go poświęcić na rzetelną służbę Bożą: "Dopóki mamy czas, czyńmy dobrze wszystkim, a zwłaszcza naszym braciom w wierze" (Ga 6,10). Żeby pobudzić nas do takiej postawy, Pan Jezus nie waha się nawet porównać siebie do złodzieja, który przychodzi zazwyczaj właśnie wtedy, kiedy nikt się go nie spodziewa (Mt 24,43n; 1 Tes 5,2-4).

Żeby jeszcze bardziej pobudzić nas do czujności oraz do odnawiania w sobie postawy gorliwej wiary, Pan Jezus zostawił nam pouczenie o znakach, które zapowiadają Jego przyjście. Wielka szkoda, że wciąż niedostępny jest w języku polskim obszerny, o objętości niewielkiej książeczki, List 799 św. Augustyna, poświęcony w całości tematowi znaków końca świata. Augustyn zwraca tam uwagę na to, że im dalej od czasów apostolskich, tym większe prawdopodobieństwo, że Chrystus Pan przyjdzie właśnie w naszym pokoleniu. Ale zarazem nawet ostatnie pokolenie ludzkości nie będzie wiedziało, czy przypadkiem na Dzień ten nie trzeba będzie czekać jeszcze tysiące lat.

Już w pokoleniu apostolskim -- powiada Biskup Hippony -- "były dni ostateczne. O ileż bardziej teraz są dni ostateczne, choćby nawet do końca pozostawało tyle dni, ile upłynęło od Pańskiego wniebowstąpienia aż do dzisiaj. Zostało ich mniej czy więcej? Tego zupełnie nie wiemy, gdyż <nie nasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą> (Dz 1,7). Wiemy natomiast, że -- podobnie jak apostołowie -- działamy w czasach ostatecznych, w dniach ostatecznych, w ostatniej godzinie" (List 199 24).

Kluczowym pytaniem, za pomocą którego św. Augustyn chce pomóc czytelnikowi w zobaczeniu, jaki sens religijny zawiera się w nauce Pana Jezusa o znakach końca świata, jest inspirowane tekstem 2 Tm 4,8 -- pytanie: Co to znaczy miłować przyjście Pańskie i kto je naprawdę miłuje? Otóż przyjście Pańskie "można kochać i serdecznie za nim tęsknić, niezależnie od tego, czy przyjdzie On wcześniej czy później, niż jest spodziewany. Sługa, który sobie powiada: <Mój pan ociąga się z powrotem>; i który bije swoich współtowarzyszy, je i pije razem z pijakami (Łk 12,45), nie miłuje przyjścia Pańskiego. (...) Natomiast tęskni gorąco za swoim Panem ten, który mówi: <Dusza moja pragnie Boga żywego: kiedyż więc przyjdę i ujrzę oblicze Boże?> (Ps 42,3) Mówiąc: <kiedyż przyjdę?>, daje wyraz temu, jak ciężko znosi zwłokę. To, co wytęsknione, nawet jeśli nadchodzi szybko, wydaje się przychodzić zbyt powoli. (...) Przyjście Pana miłowali apostołowie. I rozdzielali na czas pożywienie swoim współsługom, nie krzywdzili ich swoją żądzą władzy ani -- pod pozorem, że <mój pan ociąga się z powrotem> -- nie zabawiali się niegodnie z miłośnikami świata" (List 199 1).

Krótko mówiąc, "nie ten miłuje przyjście Pańskie, który twierdzi, że ono już się zbliża, ani ten, który twierdzi, że ono jeszcze daleko. Miłuje je raczej ten, kto -- niezależnie od tego, czy ono jest blisko, czy daleko -- oczekuje go szczerą wiarą, niezłomną nadzieją i gorącą miłością" (List 199 15).

Przypomniała Pani słowa Chrystusa, który porównał czasy ostateczne do czasów przed potopem. Rzecz jasna, nic złego nie było w tym, że ludzie "w czasie przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali" (Mt 24,38). Złem był brak Boga w ich życiu, złe było ich życie. Synowie światłości -- powiada św. Augustyn -- starają się zgodnie z prawem Bożym jeść i pić, żenić się i wydawać za mąż. "Wprawdzie już przed wielu laty, w czasach apostolskich, powiedziano: <Czas jest krótki> (1 Kor 7,29). Oni jednak wsłuchują się pilnie w te słowa. Większość z nich uprawia ziemię, buduje domy, prowadzi handel, posiada rzeczy na własność, piastuje godności, poślubia żony. Mówię o tych, którzy, choć oczekują Pana, nie powstrzymują się od cielesnego małżeństwa. Jednakże z miłością okazują posłuszeństwo pouczeniom Apostoła, jak powinni żyć mężowie z żonami, żony z mężami, dzieci z rodzicami, rodzice z dziećmi, podwładni z przełożonymi, przełożeni z podwładnymi" (List 199 38).

Hezychiusz, który był adresatem tego listu, sądził -- a był to rok 419 -- że wszystkie zapowiedziane w Piśmie Świętym znaki końca świata właśnie osiągają swoją pełnię. Wydawało mu się na przykład, że zapowiedziana w 2 Tm 3,1-5 niemal powszechna bezbożność i niemoralność dochodzi swoich szczytów. Św. Augustyn odpowiada mu na to, że to prawda, bardzo wielu jest dzisiaj ludzi zepsutych. "Nie wiadomo jednak, czy po nas nie będzie ich jeszcze więcej, zaś wprost bez miary będzie ich tuż przed końcem. Kiedy on jednak nastąpi, nie wiemy" (List 199 23). Wiemy za to, że powinniśmy unikać zarażenia się tymi złymi postawami, grzesznikom zaś winniśmy pomagać do opamiętania się i nawrócenia.

Podobna postawa jest naszą powinnością w obliczu takich wydarzeń, jak wojny, głód, zaraza i różne kataklizmy, w których Pan Jezus każe się dopatrywać znaków zbliżającego się Jego przyjścia. Przecież On wyraźnie powiedział, że wówczas, "kto będzie na dachu, niech nie schodzi, by zabrać rzeczy z domu, a kto będzie na polu, niech nie wraca, żeby wziąć swój płaszcz" (Mt 24,17n). Czyż nie chciał On nas w ten sposób pouczyć, że nawet w najcięższej próbie należy pilnować tego, co najważniejsze? Św. Augustyn w słowach tych słyszy pouczenie następujące: Nawet w sytuacjach, kiedy potrzeby ciała stają się szczególnie dotkliwe, nie wolno z ich powodu opuszczać wyżyn ducha ani porzucać pola, na które zostaliśmy posłani przez Boga (List 199 32).

Nie po to słowo Boże każe nam się wpatrywać w znaki przyjścia Pańskiego, żebyśmy próbowali przywłaszczyć sobie tę wiedzę, jakiej Boski Mistrz nie przekazał nawet apostołom. Znaki te mają nas mobilizować do lepszej służby Bożej. Toteż nawet jeśli zdarzy się czasem, że znaków tych będzie jakby mniej, nie powinno to osłabić naszego oczekiwania, ale warto przypomnieć sobie wówczas słowa: "Dzień Pański przyjdzie jak złodziej w nocy. Kiedy bowiem będą mówić: Pokój i bezpieczeństwo -- tak niespodzianie przyjdzie na nich zagłada, jak bóle na brzemienną, i nie ujdą" (1 Tes 5,2n).

Tę biblijną i katolicką naukę o znakach końca świata św. Tomasz z Akwinu potrafił wyrazić z właściwym sobie charyzmatem do uchwycenia samej istoty rzeczy: "Znaki te mają wskazywać na to, że w pewnym momencie świat się skończy, a nie na określony moment, w którym się to stanie. Są bowiem wśród nich takie znaki, które zdarzają się poniekąd od początku ludzkich dziejów. (...) Wprawdzie kiedy będzie nadchodził koniec świata, będzie się to zdarzało częściej. Nie możemy jednak wiedzieć, jaka przed końcem świata będzie miara tych znaków. (...) Dlatego ten, kto mówi, że nie wie, kiedy Pan przyjdzie -- czy już wkrótce czy dopiero po długim czasie -- wyraża naukę Ewangelii. Natomiast spośród dwóch, którzy mówią, że to wiedzą, bardziej niebezpiecznie błądzi ten, kto powiada, że już wkrótce przyjdzie Chrystus i nastąpi koniec świata. Jeśli bowiem nie stanie się tak, jak to zostało zapowiedziane, ktoś może z tej okazji całkowicie zwątpić w Jego przyjście" (De potentia Dei q.5 a.6).

Zatem nie wiemy, kiedy Pan nasz przyjdzie. Tylko tyle wiemy, że niedługo i że powinniśmy być nieustannie na Jego przyjście gotowi. I to jeszcze wiemy, że tęsknota za Jego przyjściem jest czymś chwalebnym. Byleby tylko była to tęsknota rzetelna, wyrażająca się całą naszą duchową postawą.

 


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jacek Salij OP Poszukiwania w wierze
SZUKAJĄCYM DROGIJ SALIJ OP
Czy muzułmanie wierzą w Jezusa J Salij OP
O Jacek Salij OP Poza Kościołem nie ma zbawienia
Jacek Salij OP
JACEK SALIJ OP
Jacek Salij OP Ewangelie i Apokryfy
Jacek Salij OP Dzieci nieślubne
5 Jacek Salij OP Dyskusja
Jacek Salij OP Matka Boża Aniołowie Święci
Jacek Salij OP Czego oko nie widziało (Rozmowy o sprawach ostatecznych)
2 Jacek Salij OP Co to znaczy, że Kościół jest katolicki
Jacek Salij OP Pytania nieobojętne
Jacek Salij OP Rzekomy rygoryzm katolickiej etyki seksualnej
Jacek Salij OP Szukającym drogi
Jacek Salij OP Początek i koniec świata 2
Jacek Salij OP Czy w różnych religiach wyznawany jest ten sam Bóg
Jacek Salij OP Egzorcyzmy
Jacek Salij OP Dlaczego księża o tym nie mówią

więcej podobnych podstron