873

Wenezuela na rozdrożu 7 października odbędą się wybory prezydenckie w Wenezueli. Ich znaczenie jest nie tylko decydujące dla obywateli tego kraju, którym brakuje podstawowych wolności obywatelskich i swobody ekonomicznej, lecz także dla całego świata ze względu na największe zasoby ropy naftowej w przestrzeni globu (rok temu Wenezuela zdetronizowała Arabię Saudyjską), a także antyamerykański charakter polityki zagranicznej i układy m.in. z Iranem, Syrią czy Rosją. Henrique Capriles – gotowy służyć jako pozytywny czynnik kształtujący przyszłość Wenezueli – to potencjał zmian tegorocznych wyborów. Nie wszyscy jednak widzą w nim – współpracującym członku międzynarodowej społeczności – szansę. Przewodniczący wenezuelskiego związku zawodowego zrzeszającego pracowników firm naftowych przyznał, że nie ma możliwości, że Capriles wygra, przynajmniej klasa robotnicza na to nie pozwoli. Poza tym, nawet jeśli wygra opozycyjny kandydat, Sąd Najwyższy, Narodowa Rada Wyborcza i inne ważne instytucje w kraju pozostaną pod wpływem Chaveza i jego partii.

Lista płac Makleda Mimo poparcia części państwowego przemysłu naftowego dla Chaveza, istnieje rosnąca liczba niebezpiecznych i nieudanych przedsięwzięć, którymi zajmowała się jego administracja. Ponadto odkryto, że Chavez kontaktował się z największymi narko-terrorystami, w tym Walidem Makledem, finansowo wspierającym administrację Chaveza, a uznanym przez administrację Obamy w 2009 r., głównym trzonem świata narkotykowego. W rzeczywistości, kilkudziesięciu najwyższych rangą ministrów, sędziów czy generałów było na liście płac Makleda. Silne sympatie Chaveza do grup islamskich zostały również zauważone, ale to były amerykański Ambasador Organizacji Państw Amerykańskich (OPA) dostarczył Podkomisji Kongresu Zwalczania Terroryzmu niezwykłe świadectwo, ujawniające szczegółowe poparcie Wenezueli dla Hezbollahu w Ameryce Łacińskiej. Poza tym, wiadoma jest aktywna praca Chaveza przeciwko amerykańskim interesom w Ameryce Łacińskiej, co sprowadziło kraj do bankructwa poprzez dążenie do radykalnego programu socjalistycznego.

Przesłanie pojednania W przeciwieństwie do Chaveza, Capriles jest prawdziwym demokratą. Popularny gubernator stanu Miranda, kapitalista, który jest skupiony na najistotniejszej kwestii w kraju, czyli odpolitycznianiu Wenezueli. Capriles reprezentuje nową klasę polityczną, która popiera Stany Zjednoczone i pragnie współpracować z nimi na zasadach prawdziwego partnerstwa. Jest praktykującym Rzymskim Katolikiem i dzieckiem Holocaustu, co sprawia, że posiada pełną świadomość wartości, takich jak wolność i równość, czyli istotnymi dla przyszłości Wenezueli. Capriles odróżnił się od innych kandydatów opozycji poprzez budowę platformy politycznej, która jest bardziej w zgodzie ze społecznymi i gospodarczymi obawami Wenezuelczyków z niższych warstw, stanowiących większość elektoratu. Jednym z przesłań Caprilesa podczas kampanii było zapewnienie głosującym kontynuacji socjalnych programów Chaveza, obiecując usprawnienia w zakresie efektywności i zarządzaniu, a nie w radykalnej przebudowie polityki społecznej. Był to niezwykle gorzki cios dla prezydenta, gdyż nie przywykł on do tego, aby opozycjoniści odwoływali się do jego tradycyjnych podstaw wsparcia. Inna część strategii, przysparzająca młodemu demokracie głosów, polega na skoncentrowaniu się na sformułowaniu przesłania o pojednaniu, adresowanego do bardzo politycznie spolaryzowanego społeczeństwa, co kontrastuje z retoryką podziału, obecnej zarówno u Chaveza, jak i innych radykalnych opozycjonistów w przeszłości.

Bez skrupułów Zalety Caprilesa sprawiają, że musi stoczyć nierówną walkę. Chavez dowodził wielokrotnie, że zrobi lub powie cokolwiek, aby pozostać u władzy. Wystarczy przypomnieć referendum z 2004 r., w którym oszustwa Chaveza zostały zrewidowane przez zewnętrznych, niezależnych obserwatorów. Trzeba przyznać, że były sytuacje, w których Chavez przyznał się do przegranej, wtedy, gdy przekonał się do zmiany w konstytucji podczas referendum z 2007 r. Nie można jednak zapomnieć, że przypadki, w których Chavez unikał procesów demokratycznych dla swoich osobistych celów były o wiele częstsze niż sytuacje, w których akceptował porażkę. Ostatnio, przekonany o swoim zwycięstwie przyznał, że nie ma możliwości, żeby Capriles wygrał, „nawet jeżeli będzie miał pocisk rakietowy, albo dwa, albo 10… nie ma możliwości, żeby on wygrali wybory. To jest absolutnie niemożliwe, matematycznie niemożliwe”. W tym przypadku, niezwykle ważne jest międzynarodowe uznanie, które pokazuje, że Chavez oszukiwał w ostatnich wyborach i może oszukać ponownie. Jedną z kluczowych postaci, która ma dopilnować wolnych i sprawiedliwych wyborów w Wenezueli jest ambasador Diego Arria, który od lat prowadzi misję mającą na celu rozpoznanie znaczenia Wenezueli na arenie międzynarodowej. Jako Stały Reprezentant ONZ w Wenezueli przewidział bośniackie ludobójstwo w Srebrenicy zanim ono nastąpiło oraz stworzył „Arria Formula”, czyli nieformalny proces konsultacyjny, który stał się integralną częścią procesu Rady Bezpieczeństwa, dający członkom Rady Bezpieczeństwa ONZ możliwość do przesłuchania osoby w poufnym, nieformalnym otoczeniu. Badania opinii publicznej wskazują na rozmaite warianty wyników wyborczych, poczynając od dwupunktowej przewagi dla Caprilesa, a kończąc na aż 20-punktowej przewadze dla Chaveza. Najprawdopodobniej, obydwaj kandydaci stoczą zacięty, wyrównany pojedynek.

Przemoc podczas kampanii Wraz ze zbliżającą się datą wyborów, na ulicach widać zintensyfikowany wzrost napięcia i zorganizowane wybuchy przemocy. Wystarczy podać przykłady z jednego tygodnia, w którym starcia między wrogimi obozami sprowadziły się do rzucania kamieniami, podpalenia oraz obrażenia, gdy zwolennicy prezydenta próbowali zatrzymać Caprilesa przed uczestnictwem w wiecu w nadmorskim Puerto Cabello. Opozycjonista przyznaje, że te akcje nie mogą być spontaniczne i oskarża Chaveza (bez użycia jego imienia) o ich zaplanowanie. „To on, i mówię to bezpośrednio: to ty chcesz tego, ty rozprzestrzeniasz strach, ty chcesz, aby Wenezuela ciągnęła walkę sama z sobą”. Z kolei w ostatnią niedzielę przed wyborami, Capriles zorganizował największy i ostatni marsz w Caracas, zrzeszając około 10?000 swoich zwolenników. Krytykował Chaveza za długą listę niespełnionych obietnic i domagał się sprawiedliwości dla trzech opozycyjnych działaczy, zabitych podczas spotkania wyborczego w stanie Barinas, co miało miejsce dzień wcześniej. Mimo że podczas kampanii było mniej przemocy niż przewidywano, niestety, odbyły się sporadyczne wybuchy. Najgorsze zaognienie konfliktu zaczęło się w lipcu po ostrzeżeniu Chaveza, że kraj może popaść w wojnę domową, jeżeli on przegra wybory. Twierdził, że dokument uznany przez opozycję za fałszywy, pokazuje, że Capriles sekretnie planuje politykę neoliberalnych reform, które przez niego byłyby odrzucone. Obie strony oskarżają się wzajemnie o kreowanie nieczystych zagrań w kampanii wyborczej. Z jednej strony, prorządowi legislatorzy nagrali wideo, na którym widać prominentnego polityka opozycji Juana Carlosa Caldera, biorącego łapówkę od anonimowego businessmana. Capriles prędko wydalił go z partii, lecz przyznał, że zrobi wszystko, by zniszczyć jego dobre imię. Z drugiej strony, Chavez oskarżył opozycję o robienie międzynarodowego szumu na temat raportów o masakrze 80 Indian z plemienia Yanomami w Amazonii przez brazylijskich poszukiwaczy złota, po dochodzeniu, które sugerowało, że rzekoma rzeź nie miała miejsca. Z kolei, opozycja oskarżyła zwolenników Chaveza o próbę przekupienia członków pozostałych partii w celu opuszczenia sojuszu opozycji (ponad 30 partii opozycyjnych poparło Caprilesa jako jedynego kandydata sojuszu).

Wyzwania Raport napisany przez byłego ambasadora Stanów Zjednoczonych w Wenezueli, Patricka Duddy’iego, opublikowany w Council on Foreign Relations stwierdza, że „mimo obietnic Chaveza do poszanowania wyników wyborów, najbardziej prawdopodobne scenariusze niestabilności i konfliktu w Wenezueli wynikają z założenia, że Chavista nie odda dobrowolnie władzy, lecz aby uniknąć tego, będzie chciał sprowokować przemoc, zorganizować niepokoje społeczne, bądź zaangażować się w różne formy zbrojnego oporu”. Najbardziej palącymi kwestiami polityki wewnętrznej są inflacja, odstraszający odsetek zabójstw oraz wiele przykładów widocznej niekompetencji państwowej firmy naftowej Petróleos de Venezuela SA (PDV SA), zwłaszcza ostatnio w kontekście gaszenia pożarów rafinerii w Amuay i El Palito. Capriles musi rozszerzyć swoje przesłanie pojednania pośród wyborców, rozczarowanych i lekkich chavistów, którzy mają dosyć stylu i polityki obecnego prezydenta, opierającego się głównie na zastraszaniu i dyskredytowaniu przeciwników. W rzeczywistości ten segment niezależnych wyborców, złożony z około 5–15 procent elektoratu, może przechyli szalę zwycięstwa na stronę jednego z kandydatów. Pomimo braku funduszy oraz relacji mediów, obóz Caprilesa twierdzi, że ci jeszcze niezdecydowani doprowadzą do ich zwycięstwa, chociaż stałą prognozą większości sondaży jest zwycięstwo Chaveza, po 14 latach u władzy. Dagmara Wiejska

Banki szwajcarskie odchodzą do lamusa Kilka dni temu amerykański urząd skarbowy wypłacił 104 mln dol. nagrody Bradley’owi Birkenfeld – szwajcarskiemu bankierowi, który przekazał fiskusowi dane tysięcy amerykańskich obywateli, ukrywających pieniądze w szwajcarskim banku UBS. To zdarzenie można potraktować jako symboliczny kres bankowości szwajcarskiej. Nikt rozsądny nie będzie podejrzewał, że bankierzy będą lojalni wobec swoich klientów, jeśli stoją przed alternatywą więzienia, albo stu milionów dolarów nagrody. Wydaje się więc, że jest teraz odpowiedni czas i miejsce, aby podsumować historię bankowości szwajcarskiej krótkim epitafium.

Popularność wśród zamożnych cudzoziemców Szwajcaria jest krajem niezwykle stabilnym politycznie i ekonomicznie. Nie licząc sporadycznych konfliktów między kantonami, armia szwajcarska od pięciuset lat nie uczestniczyła w żadnej wojnie (złośliwi twierdzą, że stąd zapewne specjalizuje się w wyrabianiu sławnych na świecie szwajcarskich scyzoryków). Szwajcaria nigdy nie doświadczyła galopującej inflacji, wysokiego bezrobocia, nacjonalizacji majątków prywatnych ani rządów ekstremistów politycznych. Nawet radykalne i skrajne poglądy religijne Kalwina, który w XVI w. kierował wpływową w całej Europie gminą protestancką w Genewie, w gruncie rzeczy sprzyjały ukształtowaniu kantonów, jako stabilnych, demokratycznych społeczności, rządzonych przez zamożnych obywateli, którzy z natury rzeczy przyjmowali zachowawczy kurs polityczny, zaś pracowitość i przedsiębiorczość traktowali, jako cnoty. Przede wszystkim jednak Szwajcaria to kraj porządku i prawa. Jak kiedyś miał powiedzieć sławny pisarz irlandzki, James Joyce: „Bahnhofstrasse w Zurychu jest tak czysta, że można by z niej zlizywać zupę warzywną”. W XIX i XX wieku było to jedyne w swoim rodzaju miejsce, gdzie na potraktowanie w sposób sprawiedliwy (a więc równy wobec prawa i niezależny od okoliczności politycznych) mógł liczyć Lenin, który przebywał na wygnaniu w Genewie, Żydzi ukrywający przed nazistami swoje oszczędności na kontach w Szwajcarii i naziści chowający w szwajcarskich skrytkach bankowych zrabowane w okupowanej Europie złoto.

Neutralność polityczna Ze względu na powyższe, lokowanie pieniędzy w Szwajcarii dawało zamożnym cudzoziemcom racjonalne podstawy do myślenia, że złożonych tu środków nie dotknie żaden kryzys. W latach 30. XX w. dołączył dodatkowy czynnik, szwajcarska tajemnica bankowa, oparta o rygorystyczne i ściśle przestrzegane zasady ustawy bankowej z 1934 r. Wówczas również powstała opinia, że prowadząca politykę neutralności politycznej Szwajcaria, nie ugnie się przed żadnymi naciskami politycznymi, zmierzającymi do zawłaszczenia przez zagraniczne ośrodki nacisku rachunków bankowych otwieranych przez banki szwajcarskie dla cudzoziemców. Bardzo pozytywne prognozy w tym zakresie wynikały z zachowania Szwajcarów wobec nacisków socjalistów, którzy w latach 30. XX w. doszli do władzy w Niemczech i we Francji. W 1932 r. szwajcarskie banki skutecznie stawiły opór francuskiemu rządowi Herriota, który domagał się zwrócenia Francji oszczędności zamożnych Francuzów. Rok później Szwajcaria nie ugięła się tym razem pod wpływem narodowosocjalistycznej legislacji w Niemczech, która przewidywała karę śmierci za nieujawnienie rządowi zagranicznych rachunków bankowych.

Kampania „czarnego PR-u” Kolejne dekady przyniosły dalszy, stabilny rozwój banków szwajcarskich, specjalizujących się w zarządzaniu aktywami zamożnych osób. W ślad za tym bankowość szwajcarska na trwałe zagościła w kulturze masowej – w filmach i powieściach sensacyjnych, szwarccharaktery oraz szpiegów zawsze można rozpoznać po tym, że posiadają konta w szwajcarskich bankach. W „Dniu Szakala” Fredericka Forsytha cyngiel wynajęty do zabójstwa gen. Charlesa de Gaulle’a życzy sobie oczywiście, aby 0,5 mln dol., które miał dostać za zlecenie, trafiło na rachunek w szwajcarskim banku. W „Dziewczynie z tatuażem” Lisbeth Salander, podająca się za wspólniczkę ściganego przez nadzór finansowy Hansa Erika Wennerströma, okazuje się nie mieć problemu z podjęciem z konta w Zurychu 2 mld dol. w obligacjach, które zostały tam świeżo przelane z banku Kroenenfeld na Kajmanach. Tu pieniądze przechowuje Auric Goldfinger, przeciwnik Jamesa Bonda w trzecim filmie z serii 007, który podobno zdeponował 20 mln funtów w złotych sztabkach w Zurychu, Nassau i Panamie. „Zły” bankier szwajcarski pojawił się również w filmie „World Is Not Enough” z serii Bonda, a konta w szwajcarskich bankach mają oczywiście również inni szpiedzy – choćby James Bourne („Bourne Identity”). Niektóre z ukształtowanych w ten sposób opinii na temat banków szwajcarskich mają pewne odniesienia do rzeczywistości, ale inne są całkowicie oderwane od faktów. W wielu wypadkach te krzywdzące opinie na temat banków szwajcarskich tak daleko odbiegają od rzeczywistości, że można się zastanawiać, czy nie stanowią one elementu świadomej akcji „czarnego PR-u”.

„Pranie pieniędzy” Prawdą jest, że w latach 60. czy 70. XX w. stosunkowo nietrudno było zdeponować w Szwajcarii pieniądze za pomocą fałszywych dokumentów tożsamości. Tak jednak było wówczas wszędzie na świecie. Jeśli więc o Szwajcarii mówiło się w tym zakresie szczególnie często i chętnie, to wyłącznie z uwagi na fakt, że Szwajcaria stanowiła szczególnie atrakcyjne miejsce dla takich inwestycji, a nie dlatego, iż Szwajcarzy szczególnie aktywnie wspierali taką działalność. Jest też prawdą, że duża część „starych” aktywów w bankach szwajcarskich, zdeponowanych tam jeszcze w poprzednim stuleciu, nie była deklarowana przez podatników w krajach ich pochodzenia, ponieważ byli oni pewni, iż szwajcarska tajemnica bankowa będzie stanowiła skuteczną zaporę dla fiskusa. Działania bankierów szwajcarskich w zakresie wspierania podobnych praktyk trudno określić inaczej, niż jako skrajnie lekkomyślne i krótkowzroczne, za co cały szwajcarski system bankowy miał w przyszłości zapłacić bardzo wysoką cenę. Z drugiej strony procedury otwierania szwajcarskich rachunków bankowych, które przedstawiają popularne filmy, są kompletnie niedorzeczne i nierealne. Wielu klientów z Polski może być bardzo zaskoczonych liczbą pytań, jakie otrzymają z banku w związku z procedurą otwierania rachunku, a także w przypadku większych operacji finansowych. Na etapie nawiązywania relacji z klientem każdy bank będzie dążył do bliższego zrozumienia, na czym polega biznes klienta oraz jakie jest źródło środków pod kątem weryfikacji, czy prowadzona działalność nie stanowi przykrywki dla prania pieniędzy. Możemy spodziewać się nawet pytań o aktywność polityczną dziadka i babci albo o negatywne publikacje prasowe sprzed kilkunastu lat.

Mit anonyme Lager Dlatego filmowa Lisbeth Salander nigdy nie podjęłaby 2 mld dol. z konta w Zurychu w okolicznościach pokazanych w „Dziewczynie z tatuażem”. W rzeczywistości taką transakcję musiałyby poprzedzić tygodnie żmudnej pracy dokumentacyjnej, zmierzającej do ustalenia legalności środków złożonych na Kajmanach, bez których szwajcarski bank nie przyjąłby 2 mld euro, ani tym bardziej nie zezwoliłby na ich wydanie z banku. Gdyby się okazało, że beneficjent tych środków jest obiektem postępowania karnego, to przypuszczalnie bank i tak wycofałby się z transakcji, nawet gdyby dokumentacja była prawidłowa.Szczególnie niedorzecznie wypadają pod tym względem zasady działania fikcyjnego Depository Bank of Zurich, który pojawia się w powieści sensacyjnej Dana Browna pt. „Kod Leonarda da Vinci”, sprzedanej w ponad 80 mln egzemplarzy. Wedle wizji Browna, bank oferował „pełny zakres anonimowych usług”, „zgodnie z najlepszą tradycją szwajcarskich kont z dostępem wyłącznie przez numer rachunku” – „z oddziałami w Zurychu, Kuala Lumpur, w Nowym Jorku i Paryżu. Bank niedawno rozszerzył zakres usług i teraz oferuje skrytki depozytowe sterowane generowanym komputerowo kodem źródłowym z anonimowym zabezpieczeniem w formie cyfrowej. Fundamentem całej operacji jest jedna z najstarszych i najprostszych ofert – anonyme Lager, czyli przechowywanie cennych depozytów tak, by o tym, co zawiera anonimowa skrytka depozytowa, wiedział jedynie klient, który może w skrytce przechowywać wszystko — od papierów wartościowych, akcji do bezcennych dzieł sztuki – może ją też anonimowo opróżniać i wypełniać dzięki najnowszej technologii elektronicznej, która gwarantuje absolutną dyskrecję”. W rzeczywistości właśnie po to, aby zapobiec takim sytuacjom, skrytki bankowe są zawsze przyporządkowane do rachunków bankowych, a otwarcie rachunków bankowych poprzedza procedura ustalenia beneficjenta rachunku.

Początki międzynarodowej presji Od połowy lat 90. XX w. banki szwajcarskie znalazły się pod rosnącą presją tzw. społeczności międzynarodowej, czyli partii socjalistycznych rządzących w większości państw Unii Europejskiej oraz amerykańskich demokratów. Spin doktorzy tej kampanii marketingowej zręcznie umieszczali w prasie statystyki i raporty, z których w uczony sposób wynikało, że w wyniku istnienia banków szwajcarskich w krajach Trzeciego Świata krowy przestają dawać mleko, dziatki głodują, a wdowy opłakują mężów, albowiem do rajów podatkowych wypływają miliardy dolarów, których właściciele z jakichś powodów powinni być, w ocenie twórców raportów, zmuszeni do trzymania pieniędzy gdzie indziej. Najlepiej w krajach o wysokich podatkach i rozbudowanych systemach świadczeń socjalnych, dzięki czemu można by im te pieniądze zabrać i przekazać „ubogim”, czyli administracji państwowej krajów sponsorujących całą akcję. W publikowaniu tego rodzaju analiz po dziś dzień specjalizuje się organizacja Tax Justice Network, którą kieruje grupa „zatroskanych aktywistów”, związanych m.in. z ruchem antyglobalistycznym, teologią wyzwolenia, zielonymi itd. W rzeczywistości ta „naukowa” analiza skutków bankowości szwajcarskiej jest równie niedorzeczna, jak jej medialny wizerunek, ponieważ opiera się na założeniu, że pieniądze księgowane na rachunkach bankowych w Szwajcarii znikają z gospodarek krajów pochodzenia. W rzeczywistości bankierzy szwajcarscy zazwyczaj rekomendują swoim klientom reinwestowanie tych pieniędzy w obligacje rządowe i korporacyjne albo akcje, bądź wypłacają je do krajów pochodzenia za pomocą kredytów lombardowych. Dlatego pieniądze zaksięgowane na rachunkach w Szwajcarii są dostępne na inwestycje i wydatki konsumpcyjne na takich samych zasadach, jak środki trzymane w lokalnych bankach i cała metodologia, na której opierają się tego rodzaju wyliczenia, jest całkowicie błędna.

Wykorzystanie służb specjalnych Wraz z załamywaniem się sytuacji gospodarczej w krajach rozwiniętych tzw. społeczność międzynarodowa przeszła od werbalnej agresji do działań bezpośrednio wymierzonych w poszczególne banki szwajcarskie. W latach 2008–2012 nastąpił szereg potyczek między służbami specjalnymi państw o wysokich podatkach, a bankami ze Szwajcarii i Liechtensteinu, które te ostatnie sromotnie przegrały. W 2008 r. Heinrich Kieber, pracownik banku LGT w Liechtensteinie, sprzedał dane 5,8 tys. klientów na rzecz niemieckich służb specjalnych. Te ostatnie nie tylko zapłaciły mu za dane prawie 4 mln euro, ale dodatkowo Federalna Służba Wywiadowcza pomogła mu uzyskać nową tożsamość, pod którą aktualnie ukrywa się przed władzami Liechtensteinu. Rząd tego państwa wyznaczył nagrodę w wysokości 10 mln dol. za doprowadzenie Kiebera przed miejscowy sąd. Zdarzenie to było na swój sposób przełomowe. Po raz pierwszy zdarzyło się, że rząd dużego państwa europejskiego ostentacyjnie zapłacił pracownikowi banku za złamanie prawa i pomógł mu ukrywać się przed wymiarem sprawiedliwości. Banki były kompletnie nieprzygotowane do wytrzymania tak agresywnych działań służb specjalnych większych i silniejszych sąsiadów.

W 2008 r. Rudolf Elmer, który był pracownikiem szwajcarskiego banku Julius Baer, przekazał dane odnośnie szeregu rachunków bankowych Julianowi Assange’owi, założycielowi portalu WikiLeaks. Assange opublikował przekazane mu materiały w internecie, ujawniając wewnętrzną korespondencję pracowników banku na temat klientów, pośrednio wskazują również na dane osobowe posiadaczy rachunków i historię operacji na tych rachunkach. Kolejny, bardziej szczegółowy zbiór danych Elmer i Assange opublikowali na WikiLeaks w 2011 r.

Stracone zaufanie W grudniu 2008 r. władze szwajcarskiego banku z grupy HSBC dowiedziały się o kradzieży danych przez Herve Falciani, pracownika działu IT. Ostatecznie okazało się, że wyciek dotyczył danych 24 tys. klientów, zaś sam Falciani uciekł do Francji i przekazał uzyskane dane miejscowym służbom specjalnym. Te przesłały dane do innych państw. Do samej Wielkiej Brytanii dotarły z Francji informacje o 6 tys. klientów, korzystających z usług HSBC Private Bank (Suisse). Wszystkie te sprawy fatalnie wpłynęły na reputację banków szwajcarskich i zniszczyły zaufanie, jakie wiązano z jakością ochrony danych przez banki szwajcarskie. Szczególnie żenująca okazała się sprawa Elmera, który wciąż pozostaje na wolności i wykorzystuje prawne sztuczki, aby wywinąć się od odpowiedzialności z tytułu ujawnienia tajemnicy bankowej (m.in. z uwagi na fakt, że dane klientów odnosiły się do filii banku na Kajmanach, można mieć wątpliwości czy sądy szwajcarskie są w ogóle władne do orzekania w tej sprawie). Wszystkie zdarzenia były jednak tylko preludium do bezpośredniego ataku finansowego na banki szwajcarskie, który również zakończył się ich pełną klęską.

Otwarta wojna ze Stanami Zjednoczonymi 18 lutego 2009 r. bank szwajcarski UBS zawarł z amerykańskim fiskusem ugodę, na mocy której zobowiązał się zapłacić 780 mln dol. kary z tytułu udziału w konspiracji przeciwko rządowi Stanów Zjednoczonych, tj. w ukrywaniu pieniędzy amerykańskich podatników. Następnie UBS zobowiązał się przekazać IRS dane swoich amerykańskich klientów. Biorąc pod uwagę, że wielu z tych klientów zostało przez bankierów UBS aktywnie nakłonionych do popełnienia przestępstw wobec IRS, to nie usprawiedliwiając w żaden sposób samych klientów, działania banku UBS uznać należy za wyjątkowo podłe i niegodne instytucji zaufania publicznego. W tym samym roku drugi duży bank szwajcarski – Credit Suisse został zmuszony zawrzeć z władzami amerykańskimi ugodę, na mocy której zobowiązał się zapłacić 536 mln dol. kary, aby zakończyć postępowania w sprawie nielegalnych transakcji, jakie Credit Suisse miał prowadzić z klientami z Kuby, Iranu i innych krajów objętych sankcjami. W sierpniu 2012 r. szwajcarski bank HSBC przekazał władzom federalnym USA dane swoich bankierów, co oznacza, że bank zaczął działać nie tylko przeciw swoim klientom, lecz także przeciw własnym pracownikom. Łącznie banki HSBC, Credit Suisse oraz Julius Baer przekazały władzom amerykańskim dane 10 tys. swoich pracowników. Trudno sobie wyobrazić większe upokorzenie, które z pewnością musiało też uderzyć w morale pracowników banków. Jedynym bankiem, który nie ugiął się pod żądaniami administracji amerykańskiej, był Wegelin & Co. Privatbankiers, założony w 1741 r. – najstarszy prywatny bank szwajcarski. Jednakże na skutek sporu z amerykańskimi organami ścigania właściciele banku przenieśli biznes do spółki Notenstein Private Bank, którą sprzedali grupie kapitałowej Raiffeisen. Wegelin praktycznie zakończył działalność, a w toku toczącej się przed sądem na Manhattanie sprawy z wniosku IRS, sędzia Jed Rakoff uznał cały bank Wegelin za „zbiega”, oskarżył go o „brak szacunku dla rządu Stanów Zjednoczonych” i zasugerował aresztowanie wspólników banku (jako tradycyjny bank prywatny Wegelin był spółką komandytową, w której wspólnicy ponoszą osobistą odpowiedzialność za zobowiązania banku). Kres trzystuletniej historii banku Wegelin wysłał do rynku czytelny sygnał, że bank, który odważy się przeciwstawić IRS spotka eksterminacja, nawet jeśli jest to bank, który z pozoru nie jest wiązany z rynkiem amerykańskim.

Arabskie skarby Pod rosnącą presją międzynarodową banki szwajcarskie uznały prymat władzy politycznej Stanów Zjednoczonych i w kluczowych sytuacjach realizują wytyczne płynące z Waszyngtonu. Znamienna jest tu reakcja banków szwajcarskich na Arabską Wiosnę i los majątków obalonych przywódców państw arabskich. W maju 2011 r. szef szwajcarskiej MSZ, Micheline Calmy-Rey, mówiła o zamrożeniu 1 mld dol. aktywów obalonych w toku Arabskiej Wiosny przywódców Egiptu, Tunezji i Libii. Historia majątku rodziny Kadafich pokazuje, że banki szwajcarskie uznały prymat racji politycznych nad rządami prawa. Pisząc to nie twierdzę, że majątek rodziny Kadafich został zebrany w legalny sposób, ale że nikt tej legalności nie badał i decyzja o zamrożeniu środków, a następnie przekazaniu ich Narodowej Radzie Tymczasowej nie poprzedził jakikolwiek proces badawczy, który wymagałby wieloletnich, żmudnych audytów. Trudno zresztą nie powiązać czasu tej decyzji z sytuacją polityczną. Dlaczego banki szwajcarskie nie podnosiły wątpliwości co do legalnego pochodzenia tych środków podczas długich dekad, kiedy te środki deponowano, ale dopiero wtedy, kiedy armie Kadafiego zaczęły przegrywać na froncie? Jest to drastyczna różnica w stosunku do nieugiętej postawy szwajcarskich bankierów w latach 30. XX wieku wobec agresywnych żądań nazistowskich Niemiec i socjalistycznej Francji, która zbudowała opinię o rzetelnej bankowości szwajcarskiej. Słabość jaką okazały banki szwajcarskie wobec władz amerykańskich zachęciła inne kraje do podejmowania podobnych działań. W lipcu 2012 r. francuska policja dokonała przeszukań w biurach UBS w Lyon, Bordeaux i Strasburgu oraz w domach niektórych pracowników banku, a niemiecka policja zapukała do drzwi wielu klientów Credit Suisse. Miesiąc później niemieccy śledczy dokonali przeszukań w domach klientów banku Julius Baer. Bez względu na to, co mają w tej sprawie do powiedzenia rzecznicy prasowi banków, jest to prawdziwe polowanie na klientów banków szwajcarskich, które odbywa się przy symbolicznym oporze ze strony samych banków i władz Szwajcarii.

Przyszłość bankowości prywatnej Aktualnie sytuacja klientów banków szwajcarskich, którzy za namową swoich bankierów nielegalnie ukrywali swoje dochody, jest dramatyczna i wszystko wskazuje na to, że nastąpił kres tradycyjnego modelu bankowości szwajcarskiej. Nie oznaczy to natomiast kresu tajemnicy bankowej. Klienci, którzy oczekują od swoich bankierów dużej dyskrecji, zwracają się w kierunku europejskich „rajów podatkowych”, które działały bardziej rozważnie niż bankierzy ze Szwajcarii, np. do Liechtenstein oraz Andory, ale przede wszystkim większość klientów odpływa w kierunku Kajmanów, Hongkongu i Singapuru. W każdym z tych miejsc należy się jednak spodziewać bardzo uważnego badania, czy środki klienta pochodzą z legalnego źródła. Trudno się temu dziwić: konsekwencje, z jakimi spotykają się banki szwajcarskie i ich klienci udowadniają również długoterminową wyższość legalnych form międzynarodowej optymalizacji podatkowej nad nielegalnym uchylaniem się od płacenia podatków. Robert Nogacki

Aby rozumieć rzeczywistość trzeba znać te fakty:

Po inwazji na Czechosłowację (1968) ludzie KGB rządzący komunistycznym imperium zrozumieli, że bez gruntownych przeobrażeń nie da się sprostać konkurencji Zachodu. W tym celu zamierzano odrzucić zużyty wehikuł ideologiczny (marksizm) i zmienić niewydajny system gospodarczy przechodząc na gospodarkę rynkową. Polska została wytypowana na „laboratorium pierestrojki” i tu miał się rozpocząć proces „upadku komunizmu”. Na miejsce „obozu socjalistycznego” miały powstać formalnie „niepodległe państwa” pozostające jednak pod kontrolą „centrali”. Ogromna i ryzykowna operacja planowana była na lato 1980 r. (już na wiosnę tego roku ewakuowano archiwa KGB z krajów bałtyckich). Zaczęło sie obiecująco - zainicjowano (sprowokowano) strajki, potencjalni „przywódcy robotników” już byli przygotowani. Wałęsa, Jurczyk i Sienkiewicz, którzy podpisywali porozumienia w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu byli ludźmi Kiszczaka. Do pomocy „prostym robotnikom” w rokowaniach z władzą zorganizowano też „ekspertów” (Geremek, Mazowiecki). Władza zapewniła im bilety lotnicze i zakwaterowanie w hotelu Heweliusz – tym samym, gdzie mieszkali negocjatorzy rządowi. (ABSOLUTNIE konieczne!–film „Sekrety transformacji”) Jednak błyskawiczny rozrost Solidarności kompletnie zaskoczył „reżyserów historii”. Mimo wysiłków agentury umiejscowionej w strukturach związku nie udało się opanować operacyjnie Solidarności. Nastąpiła seria nerwowych konsultacji warszawsko - moskiewskich w Białowieży i decyzja o siłowym rozwiązaniu związku. „Okrągły stół” - propagandowo „doniosłe wydarzenie w historii Polski” był inicjatywą moskiewską i przebiegał pod całkowita kontrolą MSW. (cytat z Kiszczaka: „Spokojnie, towarzysze, scenariusz okrągłego stołu napisała partia, a jego realizacja przebiega niezmiennie na warunkach przez nas dyktowanych”) Po starannej selekcji „negocjatorów opozycji” Kiszczak wiedział, że w „wolnej Polsce” będą mieć resorty siłowe, banki, sądy, uczelnie i przede wszystkim panowanie nad mediami („naszych przeciwników politycznych medialnie wdepczemy w ziemię” -wizerunek medialny o. Rydzyka czy Kaczyńskich świadczy, że nie były to puste słowa). Mimo wszystko społeczeństwo zdołało uzyskać znaczący stopień upodmiotowienia - dużo większy niż zakładali organizatorzy pierestrojki. Dlatego stale podejmowane były działania sprowadzające nas „do parteru” co ostatecznie udało się 10 IV 2010r, i tę datę można przyjąć jako zakończenie pierestrojki w Polsce. Na długo przed startem „transformacji” podjęto szereg działań. Aby zapewnić kadry menadżerskie do zarządzania nową gospodarką sterowany przez Moskwę amerykański senator Fulbright („przeciwnik wojny” w Wietnamie...) założył fundację mającą na celu „zbliżenie ludzi i narodów”. Na stypendia Fulbrighta wyjechała duża grupa młodych aparatczyków partyjnych (dzieci „utrwalaczy władzy ludowej”...), którzy stali się - jako światowcy - haroldami kapitalizmu i uczyli nas demokracji. Dylemat Kisielewskiego „jak budować kapitalizm bez kapitału” rozwiązano wykorzystując Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Wyprowadzone środki wracały do Poski przez tzw. „firmy polonijne” i podstawionych biznesmenów. Afera FOZZ stała się „matką wszystkich afer” i umożliwiła przejęcie majątku narodowego przez ludzi służb i nomenklaturę partyjną. (filmy „A.Gwiazda – kopalnia wiedzy”, „Jak rozkradziono stocznie”). Aby społeczeństwo przekonać o rozpadzie komunizmu potrzebna była „opozycja demokratyczna”, której zamierzano „przekazać władzę”.

Dlatego z inicjatywy KGB zorganizowano Europejską Konferencję Bezpieczeństwa i Współpracy w Helsinkach (KBWE).

Ratyfikowanie KBWE przez „kraje demokracji ludowej” z ZSRR na czele umożliwiło rozwój ruchów dysydenckich i powstanie opozycji. Podstawową metodą kontroli niezależnych (czy tajnych) organizacji jest umieszczenie w jej strukturach ludzi „zadaniowanych”. Rosjanie mają w tym długą tradycję – mistrzem fałszywej opozycji był Dzierżyński. Proces generowania i uwiarygodniania takich „działaczy opozycyjnych” jest długotrwały. Już w 1981r znana była ekipa „opozycyjna”, której zamierzano „przekazać władzę”. Czołowe postacie życia politycznego i społecznego III RP, „autorytety moralne” zostały internowane i „podlegały represjom” w luksusowym ośrodku na terenie poligonu drawskiego w Jaworzu (inni internowani przetrzymywani byli w regularnych wiezieniach). To tutaj budowano „piękne życiorysy opozycyjne” Geremka, Mazowieckiego, Komorowskiego, Niesiołowskiego, Bartoszewskiego, Celińskiego. Wśród internowanych w Jaworzu byli również konfidenci „z górnej półki” jak Maleszka, Karkosza, Szczypiorski, a także późniejszy prezes Radiokomitetu TW „Kowalski” - A. Drawicz, który wraz z wiceprezesami Rywinem i Dworakiem obsadził „właściwymi” ludźmi ośrodki regionalne radia i TV. Radio Wolna Europa było słuchane w Polsce przez miliony ludzi i zostało użyte do wylansowania „właściwych opozycjonistów”. Mechanizm był prosty – w mieszkaniu J. Kuronia znajdował się „magiczny” (nie do wyłączenia) telefon, z którego Kuroń przekazywał wiadomości „z życia opozycji” do E. Smolara. Ten „dysydent” wyjechał z kraju po czystkach antysemickich w 1968r i był znakomicie „rozstawiony” – pełnił funkcję kierownika sekcji polskiej BBC. Z wiadomości upowszechnianych przez RWE czy BBC polski słuchacz dowiedział się, że czołowi opozycjoniści to Kuroń i Michnik. Twórca KORu -Maciarewicz, a także inni (np. Naimski, Ziembiński) zostali „wyautowani”… Wałęsa miał kłopoty z prawem już, jako nastolatek. W tym czasie zaczęła się jego kariera, jako informatora milicji. Podczas służby wojskowej był donosicielem o pseudonimie „sierżant Kobrzyński”. Po ukończeniu służby „wojskówka” przekazała go „cywilom”, gdzie przybrał pseudonim „Bolek”.(film YT „Zyzak o Noblu Wałęsy”). Danuta Wałęsowa w swojej książce wspomina, że mąż – szczęściarz raz po raz wygrywał w totolotka. Rzeczywistość była inna – jego wynagrodzenie, jako donosiciela dwukrotnie przewyższało pobory w stoczni. Oficjalnie przyjmuje się, że współpraca Wałęsy z SB ustała w 1976 r. Okres, gdy przestał już być drobnym kapusiem i zaczęto go kreować na „przywódcę robotniczego” jest gorzej udokumentowany (film„Wałęsa produkt służb”). „Człowiek, który obalił komunę”(przy pewnej pomocy H. Krzywonos) jest nieustannie „pompowany” jako „międzynarodowo uznany autorytet” gdyż stanowi filar oszustwa pierestrojki. Sowietolog C. Story nazwał „upadek komunizmu” największym oszustwem w dziejach ludzkości. Ludzie którzy rządzili imperium KGB rządzą nim nadal - teraz jako „liberalni demokraci”.

Największe szkody sprawie Polski poczynił Wałęsa jako prezydent: Pod czujnym okiem swego nadzorcy z ramienia służb – Wachowskiego – obalił pierwszy demokratycznie wybrany polski rząd i uniemozliwił dekomunizację. W swojej destrukcyjnej działalności „Mędrzec Europy” miał oczywiście pomagierów. W filmie „Kim jest marszałek Borusewicz” zebranych jest kilka porażających relacji świadków jego działań. Na tle tych relacji nie dziwi, że w 1981r Borusewicz wysłał (wystawił) Annę Walentynowicz do Radomia, gdzie był przygotowywany na nią zamach. W przedsięwięcie zaangażowani byli TW ”Karol” – A. Soból (sekretarka Kuronia) oraz oficerowie Szczepanek, Karewicz i Grudniewski (w 2011r sąd uniewinnił ich od zarzutu „próby uszkodzenia ciała A. Walentynowicz”). Indukowanie zawału serca za pomocą niepozostawiającego śladów furosemidu jest ważnym narzedziem sowieckiej „polityki kadrowej”. (film „A. Walentynowicz – próba otrucia”). Gdy w 1991r. Jan Rokita – przewodniczący Sejmowej Komisji do Zbadania Działalności MSW pisał swoj raport, był zaszokowany nie tylko odkryciem, że blisko stu prokuratorów i sędziów aktywnie współdziałało z przestępcami zacierając ślady i niszcząc dowody (prawdopodobnie pracują w resorcie do dziś). Dostrzegł on, że ośrodek decyzyjny państwa nie znajduje się bynajmniej w KC PZPR (nie mówiąc już o administracji państwowej), lecz w slużbach specjalnych. Z lektury książki „Czekiści - organy bezpieczeństwa w krajach bloku sowieckiego” wynika, że nie istniały polskie, czeskie czy niemieckie tajne służby – wszystkie były lokalnymi filiami KGB czy wojskowej GRU.

Zdaniem red. Jachowicza źródlem patologi naszej demokracji jest ogromny wpływ ludzi komunistycznych tajnych służb (ich powiązania z moskiewską centralą są oczywiste) na gospodarkę i politykę. Nie było możliwości pozbycia się tych upiorów komunizmu z powodu oporu ogromnego lobby antydekomunizacyjnego pod przewodnictwem A. Michnika (film „Debata”).Autorytet Michnika jest nie kwestionowany bo „siedział w wiezieniu”. Dla tych, którzy wątpili w to więzienie, emitowano w TVP w latach 90-tych różne scenki z „martyrologii” Michnika („Michnik walczący o Polskę”).

Ponieważ mamy demokrację (t.j elektorat głosuje na ludzi którym chce powierzyć władzę), nie grozi nam, że jakiś generał tajnych służb zostanie prezydentem, czy premierem – co najwyżej otworzy on szampana gdy wygra miły mu polityk. Stąd duże zapotrzebowanie na takich właśnie miłych polityków. W filmie „Schetyna i układ wrocławski” G. Braun znakomicie opisuje proces (wieloletni) wytwarzania użytecznego polityka. J. Bezmienow (film „Jak zniszczyc państwo”) opowiada, że tajne służby w zasadzie nie potrzebują polityków lewicy, natomiast uwielbiają konserwatystów, wielodzietnych katolików, opozycjonistów, antykomunistów... W minionym dwudziestoleciu łapano agentów nawet w państwach o znacznych wpływach rosyjskich (Litwa, Słowacja, Bułgaria, Rumunia) – tylko nie w Polsce.

Świadczy to, że u nas agentura zainstalowana jest na szczytach władzy. Ocenia się, że w administracji USA w latach 40-tych umieszczonych było ok. 400 sowieckich szpiegów (w tym dwóch najbliższych doradców prezydenta Roosvelta). Ilu ich może być w Polsce obecnie? O skuteczności agentury świadczy fakt, że Ameryka mając monopol na broń jądrową „odpuściła” połowę Europy stwarzając tym samym globalne supermocarstwo - ZSRR. Polska ze względu na swe kluczowe znaczenie jest ogromnie nasycona agenturą Według O. Gordijewskiego jest to czwarta – w liczbach bezwzglednych - agentura sowiecka po USA, Niemczech, Francji. Ponadto rozkazem z 1984r minister Kiszczak zezwolił na tworzenie Niemcom własnej siatki (pierwszy komendant policji we Wrocławiu –płk Anioła, a także jeden z szefów wrocławskiej TV po transformacji 1990r byli ludźmi Stasi). Po II Wojnie Światowej Stalin oddelegował do swej „najwiekszej zdobyczy” (jak mawiał) wielotysieczną rzeszę swoich agentów do pełnienia roli Polaków. Były to m.in. tysiace oficerów LWP, którzy mieli po 2 godz. dziennie lektoratów języka polskiego. Był wśród nich Siergiej Fiodorowicz Gorochow – kat Poznańskiego Czerwca 1956r wystepujący w Polsce jako gen. Stanisław Popławski. Obecnie dzieci i wnuki tych ludzi mówią już bez akcentu i zajmują istotne stanowiska w polityce, biznesie, kulturze, na uczelniach, w mediach (od Miecugowów czy Terentiewów groźniejsi są ci, którym nadano polskie nazwiska) W przyjętym 6.12 1961r III Programie KPZR zrezygnowano z brutalnych represji jako nieefektywnych środków kontroli populacji na rzecz rozwoju agentury i bezpośredniej manipulacji medialnej. Zamiast budować lotniskowce znacznie taniej jest założyć gazetę, stację TV czy zatrudnić życzliwego dziennikarza. Można później w TOK FM zacytować belgijski Le Soir: „Świat odetchnął z ulgą – skrajny nacjonalista J.Kaczyński nie został prezydentem”. 75% światowych mediów jest lewicowych. To znacznie więcej niż ludzi o takich pogłądach .Kto finansuje nadwyżkę ? (film „Sowiecka manipulacja w BBC”)

Ale ogłupianie i okłamywanie to tylko środki – celem jest okradzenie. Nie istnieje prostszy sposób na zniewolenie jednostek, rodzin, społeczeństw jak wyzucie ich z własności. Obecny względny dobrobyt zawdzięczamy kredytom zaciąganym na lichwiarski procent, które trzeba będzie spłacić. Gdy w 1987r w Helsinkach dziennikarze zapytali ministra spraw zagranicznych E. Szewardnadze czy ZSRR mógłby się zgodzić na zjednoczenie Niemiec, usłyszeli że tak, pod warunkiem istnienia strefy buforowej między Rosją a Niemcami. Taka strefa to kraj nie prowadzący samodzielnej polityki, bez armii i przemysłu. To tłumaczy dlaczego w naszej szczątkowej armii więcej jest dowódców niż szeregowców (nie mamy nawet wyszkolonych rezerwistów!), wywiad i kontrwywiad zajmują się inwigilacją opozycji i komunikują przez satelitę Gazpromu, Państwowa Komisja Wyborcza używa rosyjskich serwerów, a ludzie, którzy próbują ten stan zmienić giną smiercią gwałtowną. Płacimy cenę zjednoczenia Niemiec. Tylko znajomość faktów (wiedza) daje nam odporność na wyrafinowaną „obróbkę” medialną, której podlegamy. Prezentowany powyżej zestaw wiadomości może być pomocny do „prostowanie lemingów”, co ma sens, bo zmniejszamy w ten sposób ogólną pulę zalewającego nas zewsząd kłamstwa.

Przytoczone fakty pochodzą z następujących źródeł:

J. O’Neil, J. Corsi „Unfit for command”

R.Clarke “Against all enemies”

McIlhany Raport – cykl telewizyjnych wywiadów C. Story

A.Golicyn „New Lies for Old” oraz „Perestroika deception”

“Czekiści –organy bezpieczeństwa w krajach bloku sowieckiego” (praca zbiorowa)

A.Frydrysiak „Solidarność w województwie koszalińskim”

Jako „bibljografia” służyć mogą następujące filmy:

(Wszystkie filmy są bardzo skondensowane , większość krótkich).

„Wałęsa produkt służb” http://www.youtube.com/watch?list=UUK4-9euUxASA-...

„Jak rozkradziono stocznie” http://www.youtube.com/watch?v=l8KuwLs0Epo&featu...

„Zyzak o Noblu Wałęsy” http://www.youtube.com/watch?list=UUK4-9euUxASA-...

„A. Gwiazda-kopalnia wiedzy” http://www.youtube.com/watch?list=ULcY49TNxNgAQ&...

„Michnik walczący o Polskę” http://www.youtube.com/watch?list=ULtAfJfGGCGYY&...

„Debata” http://www.youtube.com/watch?list=ULqze3Q84Ymjo&...

„Sowiecka manipulacja w BBC“ http://www.youtube.com/watch?list=ULomKQ79mG2aA&...

„Jak zniszczyć państwo” http://www.youtube.com/watch?list=ULZMEtzlbpELA&...

„Kim jest marszałek Borusewicz?” http://www.youtube.com/watch?list=ULt4B7DgzDxsY&...

„Schetyna i układ wrocławski” http://www.youtube.com/watch?list=ULszRic-f2ypk&...

Leopold – blog

Komory gazowe Agencji Ochrony Środowiska EPA Linki do artykułów na ten temat bardzo trudno znaleźć w Google – mimo, że informacja o aferze ukazała się w bardzo popularnym programie radiowym Alexa Jonesa. Znalazłem je w końcu po długim szukaniu nie opartym na hasłach, lecz nazwisku osoby, która ujwaniła tę informację. Jest to dr David W. Schnare, specjalista od zanieczyszczenia środowiska i prawnik. Sprawa znalazła się w sądzie, poszkodowanych jest 41 osób, głównie młodych ludzi – studentów. Przekonano ich, że eksperymenty mają na celu badanie astmy i że badania są nieszkodliwe. Chętni się znaleźli, bowiem za testy płacono. Schnare i American Tradition Institute założył sprawę Agencji Ochrony Środowiska, starając się od razu o natychmiastowe zatrzymanie eksperymentów oraz o wstrzymanie finansowania z EPA dla Uniwersytetu, na którego terenie odbywają się te „badania”.  Wygląda na to, że globalni ludobójcy przygotowują jakiś plan związany z pompowaniem bezwonnego gazu dieslowego do  zamkniętych pomieszczeń (malle sklepowe, kina, metro?) aby zwiększyć zachorowalność i śmiertelność ludzi. Może też chodzi, co przypuszcza Alex Jones, o ograniczenie dostępu do samochodów. Oto skrót transkryptu fragmentów rozmowy:

Alex Jones: David przewodzi grupie osób, która ujawnia grubą sprawę. Przedstaw proszę w skrócie, o co chodzi.

David W. Schnare: Amerykańska Agencja Ochrony Środowiska EPA (Environmental Protection Agency) przeprowadza eksperymenty na ludziach, przez wdmuchiwanie rurami gazu wylotowego z silnika diesla, zmieszanego z powietrzem, wprost do małego pokoju, który można nazwać komorą gazową – oni tak właśnie to nazywają. Jest to mały pokój, ludzie w nim siedzą przez 2 godziny i oddychają tymi spalinami. Zachodzi pytanie, że jest to dozwolone, czy EPA, nawet jeśli ma na to pozwolenia, czy robi to we właściwy sposób? Odpowiedź brzmi: nie. Ludzie poddawani temu eksperymetowi nie wiedzą jakie jest ryzyko, a administrator z tego samego EPA twierdzi, że to nie tylko powoduje choroby, ale i przedwczesną śmierć. I to jest powód, dla którego chcemy powstrzymać tych ludzi.

Alex Jones: (…) Kżdy wie, że wpuszczanie gazu dieslowego do pokoju może zabić. Gdzie to się działo? David W. Schnare: EPA ma swój oddział na kampusie Uniwersytetu w Północnej Karolinie, Chappel Hill. Robią tam testy na skażenie powietrza. Chcę by było jasne, to nie jest rodzaj eksperymentów, które EPA powinno robić. Jeśli już to może to robić Narodowy Instytut Zdrowia (National Health Institute), ale tylko jeśli by poinformowano ludzi. Tego nie zrobiono. Wiemy, że w tym kraju wszelkie eksperymenty na ludziach powinny być bardzo dokładnie kontrolowane, a co jest najważniejsze, to niedopuszczenie do tego typu ryzyka.

Alex Jones: Gdy się robi eksperymenty na zwierzętach, to każdy podnosi larum, a co z eksperymentami na ludziach? Kto się za nami ujmie? (…) Robią te testy by coś udowodnić. Może tu chodzić o ograniczenie ilości samochodów, może chcą udowodnić, że spaliny są szkodliwe i ograniczyć nam dostęp do samochodów? W jaki sposób to odkryłeś? David W. Schnare: Największym problemem jest to, że nie wiemy dlaczego robią te testy. Twierdzą, że chodzi o poszerzenie wiedzy o skażeniu powietrza, ale tego typu doświadczenia nie są autoryzowane przez Kongres. Dowiedziałem się o tym od kolegi z American Tradition Institute Seve’a Malloy’a, który śledził to od dłuższego czasu. Gdy mi o tym powiedział, nie mogłem uwierzyć. Sam pracowałem dla EPA przez 33 lata, poświęcając się zabezpieczaniu zdrowia ludzkiego. Postanowiliśmy wykorzystać drogę prawną, przyjrzałem się dogłębnie eksperymentom na ludziach, co mnie upewniło, że Steve miał rację – EPA nigdy nie powinna nawet rozpoczynać tego typu eksperymentów. Mówimy o ludziach, których się wystawia bezpośrednio na spaliny z silnika dieslowego z samochodu ciężarowego. Zdjęcia są niewiarygodne. Mają zaparkowany samochód ciężarowy zaraz koło budynku, wąska rura pompuje spaliny ze wszelkimi szkodliwymi substancjami, wliczając w to tlenek węgla, do budynku, mieszają to z powietrzem i podają do małego pokoju, gdzie obiekt siedzi przez 2 godziny i tym oddycha. Poziom ekspozycji jest powyżej dozwolonych norm EPA, a co jest najbardziej ohydne, to że EPA szukała ludzi, którym te eksperymenty mogły by najbardziej zaszkodzić.

Alex Jones: Słyszeliśmy o nazistach, którzy stosowali spaliny do zabijania ludzi w samochodach ciężarowych, to co się dzieje przypomina w rzeczywistości Holocaust? David W. Schnare: Rzeczywiście tak jest. W normalnej dyskusji naukowej takie argumenty ją po prostu kończą, gdyż oznacza to ich nadużywanie. Ale same EPA i Uniwersytet Północnej Karoliny zapewniają w swoich zasadach, że eksperymenty na ludziach w stylu nazistowskim są nie do zaakceptowania. Tu jest jeszcze dodatkowa historia związana z Stevem Malloyem – jego wujek był w obozie koncentracyjnym i jego zadaniem było wyszukiwanie ludzi słabych do pracy. Byli oni zabijani tego samego dnia. Oczywiście, gdyby jego wujek tego nie robił, to sam byłby od razu zabity. Dlatego też Steve jest wściekły, ze coś takiego się dzieje.

Alex Jones: (…) Chcę zaznaczyć, że te eksperymenty się nie zakończyły. Boję się, ze jeśli się wam nie uda z nimi wygrać, to będą dalej kontynuowane. Kto wie jakie jeszcze inne eksperymenty są przeprowadzane? David W. Schnare: Nie jestem zwolennikiem teorii konspiracji, lecz naukowcem. Ale tu nie działają jakieś diabelskie moce, tu po prostu EPA się zagubila w swoim działaniu, zresztą nie tylko tutaj. Dzisiejsza EPA nie jest tą, którą pamiętam, gdy faktycznei próbowaliśmy zapewnić bezpieczeństwo środowisku i czystość. Okazuje się, że jest to wynik obecnego złego menadżmentu, przecież jeszcze za Busha czy Clintona nie wolno było używać danych zebranych z eksperymenów na ludziach (…)

Blog Marka – PRAWDA ZWYCIĘŻY

Maria poleca: Klimon Solowiecki - Żydowskie mordy rytualne

Jest to cykl artykułów opublikowanych na soc.culture.polish w miesiącu czerwcu 2003, połączony w jedna całość, zawierający odcinki 1 - 5.

1. Wstęp

Żydzi nienawidzą chrześcijan. Ich "święta księga" Talmud jest chyba jedyną święta księga religijną świata, opartą w całości na niewyobrażalnym wprost rasizmie, nienawiści i pogardzie dla gojów.

Jezus Chrystus jest w niej zwany "bękartem", zaś Najświętsza Maria Panna - "nierządnica". Ale nie będziemy się zajmować wyliczaniem wszystkich bluźnierstw i zniewag pod adresem chrześcijaństwa i chrześcijan, zwłaszcza katolików. Do tego trzeba by było po prostu przepisać chyba z polowe Talmudu, co byłoby zajęciem przykrym, gdyż oznaczałoby przekopywanie się m.in. przez dosłownie tony najzwyklejszej pornografii, szczególnie obrzydliwej, gdyż ubranej w religijne szaty. Zajmiemy się w niniejszym cyklu tylko jednym ze specyficznych wynaturzeń judaizmu - dobitnym przykładem nienawiści Żydów do chrześcijan. Chodzi o tzw. mord rytualny. Żydowski mord rytualny jest (jeśli pominąć azteckie ofiary z ludzi) całkowicie nieznany żadnym innym religiom. Oczywiście Żydzi z furia i wściekłością zaprzeczają istnieniu mordów rytualnych, starając się ze wszelkich sił zaszkodzić ludziom, którzy zajmują się ich badaniem - szkalując ich, rzucając klątwę (herem) lub nawet uciekając się do przemocy fizycznej, czyli zbrodni.
Mord rytualny kompromituje Żydów, dlatego tak gorliwie zaprzeczają jego istnieniu. Twierdzą, że jest to bajeczka pochodząca z mroków Średniowiecza i wymyślona przez antysemickich chrześcijan. Szczególnie zaciekle bronią tej tezy dwaj księża-Żydzi: ks. prof. Michał Czajkowski i ks. dr Weksler-Waszkinel. Obaj usilnie starają się, aby z Katedry w Sandomierzu usunąć starodawne obrazy, przedstawiające... właśnie żydowski mord rytualny. Nie będziemy oczywiście zwracać na żydowskie wrzaski najmniejszej uwagi. Zapiski historyczne mówią same za siebie.

2. Co to jest żydowski mord rytualny? Zanim zajmiemy się materiałem dowodowym, skreślmy krotki opis tego niesłychanego i niespotykanego wśród cywilizowanych narodów "obrzędu". Otóż polega on na zadaniu chrześcijaninowi ran kłutych specjalnym nożem oraz na doprowadzeniu do śmierci ofiary przez wykrwawienie. Rany te zawsze zadawane są w te same, określone przez obrzęd miejsca. Mord rytualny nie jest jakimś odosobnionym wypadkiem - ale zjawiskiem, które powtarzało się co najmniej kilkadziesiąt razy w ciągu ostatniego tysiąclecia. Jest rzeczą absolutnie nieprawdopodobną, aby tego rodzaju regularnie powtarzający się mord, noszący zawsze te same cechy i zawsze w ten sam sposób wykonywany, mógł być "przypadkiem". Na świecie popełnia się co roku miliony morderstw - ale nigdy w taki sposób, jaki relacjonują stare (i nowsze) kroniki. Skąd sprawcy mordu popełnianego w rożnych miejscach i w rożnym czasie - np. odległym 500 lat jeden od drugiego - dokładnie wiedzieli, w jaki sposób i gdzie należy zadawać rany? A przecież zawsze były one zadawane w ten sam sposób. Jedynym logicznym wytłumaczeniem może być tylko to, iż gdzieś istnieje "przepis" na wykonanie mordu rytualnego, starannie przez Żydów ukrywany i wykorzystywany w "miarę potrzeby". Należy również zauważyć, ze ofiarami mordów rytualnych padali zawsze chłopcy lub mężczyźni - nigdy dziewczęta lub kobiety. Żydzi - owi szermierze "tolerancji" i "równouprawnienia" - po prostu zawsze uważali kobiety za istoty gorsze i niższe, wręcz niegodne. Kobiety nie mogą być rabinami, muszą poddawać się pewnym obrzędom oczyszczania, a pewne tajemnice są dla nich niedostępne. Niedawno sąd w Jerozolimie skazał na dwa lata wiezienia pewną Żydówkę tylko za to, że... dotknęła ręka Ściany Płaczu! Jasne więc, że zemsta na kobiecie, to tak jakby zemścić się na kimś zabijając mu psa albo kota.

3. Dowody na istnienie mordów rytualnych Istnieją liczne zapiski historyczne, z których w sposób niezbity wynika, iż mordy rytualne miały miejsce. Sprawców mordu rytualnego wielokrotnie chwytano, sadzono i skazywano. Sprawcami okazywali się zawsze Żydzi i zawsze ofiarami mordu byli chrześcijanie, przeważnie (i to jest chyba najbardziej odrażające) - bezbronne dzieci. Metodom śledczym i procesom sadowym dawnych epok można zapewne sporo zarzucić, tym niemniej za ich statystyczną poprawnością przemawiają tak ważkie argumenty, jak:

My, katolicy, mamy dodatkowy, szczególny powód, aby wierzyć w mordy rytualne, albowiem niektóre jego ofiary zostały wyniesione na ołtarze, zostały świętymi Kościoła Powszechnego!
Znając olbrzymią, wręcz pedantyczna drobiazgowość i staranność, jaka przykładana jest przez Kościół do procesów kanonizacyjnych, można być całkowicie pewnym ich uczciwości i rzetelności.
Świętych ofiar żydowskiego mordu rytualnego było całkiem sporo. Miedzy innymi:

W Polsce czasów Jagiellońskich utrwaliło się wśród polskiej ludności przekonanie, iż Żydzi dokonują rytualnych mordów katolickich dzieci, co doprowadzało w wielu miastach do wystąpień antyżydowskich oraz wypędzania Żydów - np. w 1566 Żydów wygnano z Urzędowa, w 1678 roku z Kościana, w 1600 roku z Bochni, Biecza, Secza i Ujścia, a w roku 1610 ze Staszowa. Tłumaczenie takich wystąpień wyłącznie "antysemityzmem" - który oczywiście miąłby brać się nie wiadomo z czego - jest po prostu niepoważne. Interesujące jest, że o rytualnych mordach katolickich dzieci mówili sami Żydzi-neofici (przechrzczeni na katolicyzm). Oświadczenie potwierdzające wykonywanie mordów rytualnych przez Żydów złożył pod przysięga m.in. Jan Feltro w 1475 roku w Trydencie. Z takim samym zarzutem pod adresem Żydów wystąpił Jakub Frank Dobrudzki w prowadzonej publicznej dyskusji z rabinami w 1759 roku we Lwowie. Ochrzczony rabin Moldawno w swej pracy "Koniec religii żydowskiej" z 1803 roku stwierdził, iż "misterium krwi znają wśród Żydów tylko rabini, nauczyciele, uczeni i faryzeusze". Niemiecki uczony, prof. dr August Rohling w swej pracy "Moja odpowiedź rabinom" ("Meine Antwort an die Rabiner" 1883) stwierdza wprost, że mord rytualny stosowany przez Żydów istnieje, powołując się na świadectwa Jana Feltro, Paola Medici, Moldawa i Baroniusa, a także na akta sądowe dwu procesów na tle mordu rytualnego w Trydencie i Damaszku, znajdujących się w archiwach watykańskich. Reasumując: nawet, jeśli nie zawsze osoba sprawcy (sprawców) mordu rytualnych była udowodniona, sam fakt zaistnienia takiego mordu jest poza wszelką dyskusją i tylko - znani ze swej prawdomówności Żydzi - mogą negować oczywiste fakty.

4. Słynny proces Mendla Bejlisa Ostatni - udowodniony ponad wszelką wątpliwość wyrokiem sadu - przypadek mordu rytualnego w historii miał miejsce w roku 1909 w Kijowie. Ofiarą był 13-letni Andrzej Juszczyński, oskarżonym - Żyd Mendel Bejlis. Proces Bejlisa stał się światowa sensacją. Jako biegłego Carskie Ministerstwo Sprawiedliwości powołało ks. dr-a Justyna Bonawenturę Pranajtisa, Polaka, profesora Akademii Teologii Katolickiej w Petersburgu, wybitnego hebraistę i znawcę Talmudu, bez wątpienia najlepszego w całej Rosji. Niektóre środowiska żydowskie znając erudycję ks. Pranajtisa i przeczuwając, że wynik ekspertyzy tak wybitnego znawcy może być dla nich niekorzystny, próbowały go odwieść od wszczynania badań - początkowo proponowano mu pieniądze. Gdy jednak ten "argument" nie poskutkował zaczęto go nieustannie śledzić, zasypywać groźbami, rzucać na niego oszczerstwa w tzw. "postępowej prasie" gdzie obdarzano go takimi epitetami jak "szantażysta", "plagiator", "nieuk" i "fałszerz" , czy wreszcie śląc donosy do władz carskich. Oprócz prowadzonej jawnie nagonki na osobę ks. Pranajtisa była także prowadzona systematycznie akcje zakulisowa - można tu wymienić dla przykładu działania prowadzone przez H. Sliosberga w Petersburgu jak również przez londyńskiego bankiera Rothschilda w Watykanie. Również światowa prasa żydowska (dziś zwana "prasa międzynarodowa") rozpętała kampanię, aby nie dopuścić do wyjawienia prawdy. Skąd my to znamy...
Ekspertyza tego uczonego wprawiła w zdumienie sad, ławę przysięgłych i opinię publiczną. Ks. dr Pranajtis nie dokonując oględzin zwłok chłopca (został mianowany biegłym już po pogrzebie ofiary, zaś odległość z Petersburga do Kijowa wynosi 1200 km) - szczegółowo opisał sposób zadania ran, ich wygląd, liczbę i umiejscowienie. Wszystko dokładnie się zgadzało - ofiara miała rany charakterystyczne dla mordu rytualnego. Ponadto po półrocznych badaniach jako rzeczoznawca ks. Pranajtis wydał wielostronicową ekspertyzę, którą dołączono do akt sprawy. Naukowe wyjaśnienie przez ks. Pranajtisa zawartej w Talmudzie nauki rabinistycznej było w sprawie Bejlisa tak druzgocące, że przewód sądowy przerwano na rozkaz z góry, z Petersburga. Stało się to miedzy innymi dlatego, ze bankier Mendelsohn, u którego wówczas rząd rosyjski zaciągał pożyczkę, uzależnił jej udzielenie od umorzenia sprawy Bejlisa.
Żydowskie wrzaski ucichły jak nożem uciął po ogłoszeniu wyroku. Sad przysięgłych w Kijowie okazał się być sądem uczciwym i niezależnym. Na pierwsze pytanie: "Czy śmierć zadana ofierze była mordem rytualnym" odpowiedział "Tak". Na drugie pytanie: "Czy Bejlis jest winny tego mordu", sąd odpowiedział "Nie, brak dostatecznych dowodów winy". Porównajmy wyrok kijowskiego sądu z niedawnym orzeczeniem Najwyższego Sądu Izraela, zezwalającym na torturowanie Palestyńczyków. Porównajmy go z przepisami Talmudu, uznającymi gojów za zwierzęta z ludzka twarzą. Łatwo dojść do wniosku, kto mógł wymyślić coś tak potwornego, jak mord rytualny. Po wyroku Bejlis wyszedł na wolność. Natomiast ks. dr Pranajtis, niedługo później, w 1916 roku, zachorował. Został on umieszczony w szpitalu w Petersburgu. Swemu byłemu profesorowi, ks. biskupowi Janowi Cieplakowi, który go odwiedzał, wyznał, iż uważa, ze został otruty. W istocie przebieg choroby był bardzo dziwny: ks. Pranajtis zaczął raptownie chudnąć i wkrótce zmarł - 28 stycznia 1917 roku. Warto zajrzeć na (niemieckojezyczne) strony:
[ link] oraz na inna stronę [ link2 ]

5. Sprawa zamordowania Bohdana Piaseckiego Pisaliśmy powyżej, iż ostatnim, ponad wszelką wątpliwość udowodnionym mordem rytualnym była tzw. sprawa Mendla Bejlisa. Wiele wskazuje jednak na to, że żydowskim mordem rytualnym było również o ponad czterdzieści lat późniejsze okrutne zabójstwo Bohdana Piaseckiego, syna Bolesława - znanego działacza politycznego, twórcy przedwojennego ONR Falanga i powojennego PAX-u.
Opiszmy krotko przebieg wydarzeń. Bohdan zniknął 22 stycznia 1957 roku. Tuż po wyjściu ze szkoły został podstępnie wywabiony do samochodu przez dwóch mężczyzn. 8 grudnia 1958 roku odnaleziono jego ciało ze sztyletem wbitym w lewe płuco. Dowody w sprawie ginęły wprost w masowych ilościach, a śledczy dopuścili się karygodnych zaniedbań. Ginęły taśmy z nagraniami, ginęły dokumenty i świadectwa - powszechnym bałaganem ktoś jednak sterował i ktoś nad nim czuwał. Ówczesny premier Józef Cyrankiewicz (właściwe nazwisko: Izaak Cymerman) był bezpośrednio odpowiedzialny za wycofanie aktu oskarżenia przeciwko jednemu z oskarżonych. Większość osób, które potencjalnie mogły być oskarżone o współudział lub pomocnictwo w zbrodni, w krótkim czasie wyjechała do Izraela. Został jedynie taksówkarz, feralnego dnia prowadzący samochód, którym dokonano porwania - jego próba ucieczki do Izraela została udaremniona. Tylko zapobiegliwości Bolesława Piaseckiego i jego ludzi można zawdzięczać, iż owego taksówkarza o charakterystycznym nazwisku, Ignacego Ekerlinga, zatrzymano podczas przekraczania granicy. Mimo, że został postawiony w stan oskarżenia, sprawa została wycofana pod pozorem uzupełnienia aktu oskarżenia, by już nigdy nie wrócić na wokandę. Jedyna kara, jaką poniósł Ekerling (poza kilkutygodniowym aresztem) była "kara" pozostania w PRL aż do śmierci, mimo wielokrotnie wyrażanej chęci opuszczenia "antysemickiej" Polski. Wycofanie aktu oskarżenia odbyło się na wyraźne polecenie Żyda Jerzego Albrechta (Finkelsteina), ówczesnego członka Rady Państwa i sekretarza KC PZPR. Trudno uwierzyć, aby mógł podjąć taką decyzję samodzielnie. Wiele wskazuje, że decydującą rolę odgrywał inny Żyd, Roman Zambrowski (czyli Rubin Nusbaum). Wśród innych sprawców zabójstwa należy wymienić nazwiska: Katz, Barkowski, Kossowski, Łazarczyk - wszyscy Żydzi. Dlaczego okrutne zabójstwo 16-letniego Bohdana Piaseckiego było, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, mordem rytualnym?
- sprawcami mordu byli Żydzi
- ofiarą było chrześcijańskie, bezbronne dziecko
- sposób zadania ran był typowy dla znanych z historii mordów rytualnych
Co więcej - zabójstwo owe było klasycznym przykładem żydowskiego sposobu wywierania zemsty (podobnie czynili zresztą naziści). Piasecki niewątpliwie naraził się Żydom swą przedwojenną jeszcze działalnością. Dlaczego więc, zamiast zemścić się bezpośrednio na ojcu - zabili syna, czyli osobę całkowicie niewinną? Otóż zabicie ukochanej osoby jest dla człowieka kara większą, niż własna śmierć: musi on aż do końca swych dni żyć z niewysłowionym cierpieniem, załamany, rzucony na kolana przez zbrodniarzy. Tak rozumują Żydzi i tak też rozumowało wielu nazistów. Zabijanie niewinnej osoby, aby w ten sposób wywrzeć zemstę na kimś innym, jest wyjątkowo odrażające i nikczemne - i jakże charakterystyczne dla Żydów. Jakakolwiek byłaby działalność Bolesława Piaseckiego, odpowiedzialności za jego czyny nie mogą ponosić dzieci. Żaden cywilizowany kraj nie uznaje takiego prawa. Nie może zatem zostać uznana argumentacja, ze Bohdan Piasecki musiał zostać zabity za działalność ojca. Takie uzasadnienie jest barbarzyńskie. Peter Raina w książce "Sprawa zabójstwa Bohdana Piaseckiego" powołuje się na polskojęzyczną gazetę, wychodzącą w Izraelu - "Kurier-Nowiny", która 14 marca 1966 roku przedrukowała materiał z dziennika "Maariv". Według dziennikarza sprawcami byli Żydzi zatrudnieni w Służbie Bezpieczeństwa, którzy chcieli zemścić się na Bolesławie Piaseckim za jego przedwojenna działalność w ONR. Warto nadmienić, iż przypuszczalny główny sprawca mordu, Mikołaj Barkowski, już w kilka dni po porwaniu (i zamordowaniu) Bohdana Piaseckiego zdołał wyjechać do Izraela - w czasach, kiedy przeciętny obywatel PRL nie wiedział, co to jest paszport... W roku 1995-tym zadzwonił on do dr-a Petera Rainy i tubalnym, aroganckim głosem, wypowiedział pod jego adresem szereg obelg i gróźb, z których najłagodniejszą była groźba procesu sądowego i oskarżenie oczywiście o "polski antysemityzm". Peter Raina jest tymczasem... Hindusem pochodzącym ze starej, arystokratycznej rodziny zamieszkałej od wieków w Kaszmirze. Ale najwyraźniej i Hindusi wysysają antysemityzm z mlekiem matki. I na koniec uwaga: również w III Rzeczypospolitej nie widać żadnej woli ani chęci wyjaśnienia okoliczności morderstwa. Do nielicznych wyjątków należy udostępnienie przez Antoniego Macierewicza rodzinie Piaseckich materiałów śledztwa.

Akt oskarżenia taksówkarza Ignacego Ekerlinga znajduje się pod adresem: [ link]
Memoriał Bolesława Piaseckiego w sprawie śmierci jego syna: [ link]

6. Uwagi końcowe i podsumowanie Jak się wydaje, znaczenie żydowskich mordów rytualnych w naszych czasach zmalało - a być może zostały one nawet zakazane. Przy dzisiejszym rozwoju technik śledczych i szybkości działania mass-mediów (zwłaszcza elektronicznych), rytualne mordowanie chrześcijan przyniosłoby Żydom więcej szkody, niż pożytku. O wiele łatwiej jest konwencjonalnie mordować Palestyńczyków. (Nie jest jednak wykluczone, iż Żydzi - znani z aroganckiego domagania się dla siebie specjalnych przywilejów - zaczną żądać legalizacji mordów rytualnych i bezkarności dla morderców) . Pozostaje zając się poglądami na mord rytualny dwu księży "katolickich", ks. prof. Michała Czajkowskiego i ks. dr-a Romualda Jakuba Wekslera- Waszkinela. Obaj, wbrew faktom i dowodom, zaprzeczają istnieniu mordów rytualnych wśród Żydów. Obaj są fanatycznymi filosemitami, co jest w ich przypadku zrozumiale, gdyż obaj są... Żydami. Żydzi, nie Żydzi - obydwaj jednak zostali wyświęceni na kapłanów i obaj zostali pracownikami naukowymi wyższych uczelni katolickich. Znają zatem świetnie historie Kościoła i postaci Świętych, zamordowanych rytualnie przez Żydów. Nie mogą wiec ignorować faktu przeprowadzenia ich procesów kanonizacyjnych, które takie mordy potwierdzają. A jednak obaj Żydzi, Czajkowski i Waszkinel, idą w zaparte i negują rzeczy najoczywistsze. Czyż ich zachowanie nie jest typowe dla Żydów - "usraj się, nie przyznaj się"? Czyż nie podobnie postępuje odrażające indywiduum Jan Tomasz Gross, dla którego antypolskie kłamstwa stały się misja do wypełnienia, która mu zlecili prawdziwi jego mocodawcy? Ksiądz Czajkowski znany jest m.in. z tego, ze zrobił dziecko swej studentce. Będąc profesorem etyki (sic!). A później wyczyny tego Żyda i jemu podobnych są zaliczane na konto Kościoła Katolickiego... Można by dać głowę, że większość owych biskupów i księży, zamieszanych w afery homoseksualno-pedofilskie, jest również żydowskiego pochodzenia: Żydzi są bowiem narodem mającym niezdrowe skłonności płciowe, lubują się w zboczeniach, pornografii, urynie, ekskrementach itp. czego dowodem cale fragmenty Talmudu, przypominające raczej jakieś wydawnictwo dla totalnych zboczeńców, niż "Świętą Księgę". Choć owszem - Kościół Katolicki tez ponosi odpowiedzialność za tego typu indywidua, co Czajkowski. Wykazał zbyt wiele tolerancji, zbyt wiele zaufania. Żydów nie powinno się wpuszczać do seminariów duchownych aż do piątego pokolenia. Nie byłoby wówczas skandali z "duchownymi".
Ks. Waszkinel jest żydowskim dzieckiem, uratowanym w czasie wojny przez Polaków, tak jak dziesiątki innych Żydów. Groził on pewnemu studentowi, który przyszedł na egzamin z odznaka orla wplecionego w krzyż na piersi, że jeżeli tego krzyża nie zdejmie, to nie zostanie dopuszczony do egzaminu! W naszym cyklu na temat mordów rytualnych wykazaliśmy w sposób niezbity, iż były one faktem historycznym, na co istnieją dowody w archiwach - zarówno świeckich, jak i kościelnych. Byliśmy też świadkami żydowskiej wściekłości, włącznie z ciskaniem obelg. Zaprzeczanie oczywistym faktom przez Żydów nie jest oczywiście niczym nowym i zupełnie nas nie zaskakuje. Naród ten bowiem nie jest znany ani z prawdomówności, ani z cywilnej odwagi. Również obrzucanie oponentów obelgami, gdy brakuje argumentów, należy do typowych żydowskich wzorców zachowań. Warto jednak zaobserwować, kto - w reakcji na artykuły o mordzie rytualnym - wrzeszczał najwięcej; kto najgoręcej negował jego istnienie i kto wyrażał się w sposób plugawy, usiłując zastąpić argumentacje laniem gnojówki. Pozwoli to bez wątpienia na rozpoznanie niektórych Żydów, zapaskudzających soc.culture.polish. Klimon Solowiecki

Czy twórca i koordynator Konwentu Narodowego Polski zostanie kolejnym „Antysemitą” III RP?

źródło: http://www.wroclawskikomitet.pl

Wiele wskazuje na to, że TAK!!! Zadania tego podjęła się organizacja pod nazwą „Otwarta Rzeczpospolita – Stowarzyszenie Przeciw Antysemityzmowi i ksenofobii” z siedzibą w Warszawie przy ul. Krakowskie Przedmieście 16/18 -http://www.otwarta.org

Oficjalną propozycję /doniesienie/ w tej sprawie do Wrocławskiej Prokuratury złożył jej wiceprezes Stefan Cieśla.

Pretekstem do rozpoczęcia całej akcji, poza oczywiście, zyskującym coraz więcej zwolenników, Konwentem Narodowym Polski, okazał się być artykuł, umieszczony na stronie Wrocławskiego Komitetu Patriotycznego, autorstwa Klimona Sołowieckiego – Żydowskie mordy rytualne:

http://www.wroclawskikomitet.pl/komitet/ogloszenia/item/1024-maria-poleca-klimon-solowiecki-%C5%BCydowskie-mordy-rytualne

Decyzję o wszczęciu dochodzenia, jak przystało na najwyższy priorytet nadawany tego typu działaniom, wymierzonym nie tylko w wolność słowa, ale przede wszystkim w Polskich Patriotów, podpisał sam szef Prokuratury Wrocław Stare Miasto. Rozpoczęte dochodzenie poprzedziło najście mieszkania Pana Marka Delimat przez dwóch nie umundurowanych funkcjonariuszy lokalnej policji w dniu 17 września 2012 roku, którzy pragnęli Go poinformować, że wkrótce będzie przesłuchiwany (sic!).Wezwanie na przesłuchanie miało formę telefonu z numeru zastrzeżonego – zgodnie z zapewnieniem funkcjonariuszy prowadzących sprawę, są to metody, na które pozwala zaprowadzony po „okrągłym stole” ustrój. O dalszym przebiegu tej prowokacji, wymierzonej w Konwent Narodowy Polski, będziemy Państwa na bieżąco informować. Janusz Wrocławski Komitet Patriotyczny

Marsz Polski – ale dokąd i po co? Dnia 29 września w Warszawie odbył się marsz, pod hasłem: ”Obudź się Polsko”. Atmosfera pięknej złotej polskiej jesieni panowała nad zebranymi. Nie wiadomo ilu ich było, obliczenia oscylują od 50tys.– do kilkuset (w zależności od przekonań politycznych rachmistrzów). Każdy z organizatorów marszu ogłosił natychmiast wielki epokowy sukces (własny)! Marsz miał być aktem przebudzenia Polaków, pod wyjściowym hasłem Wolności Prasy i Słowa. Tymczasem już na wstępie, mały zgrzyt – nie chciano wpuścić ekipy Nowego Ekranu. Czyżby nasza skromna redakcja była zagrożeniem dla „monopolu naprawdę”, którą uzurpują sobie organizatorzy. Skończyło się rozejmem. Ekipa NE dostała zgodę na udział w procesji. Z mojej perspektywy (obserwatora z boku), uczestników było kilkadziesiąt a może 100 tys.? Plac Trzech Krzyży jest niewielki i nie może pomieścić więcej osób. Ulice Nowego Światu są wąskie, łatwo zrobić wrażenie tłoku, ale tłumy były rozluźnione i ścisku nie było. Głównie byli to ludzie Solidarności (dowiezieni autobusami), sporo zwolenników O. Rydzyka. Najmniej chyba sympatyków PiS i SP. Niewątpliwie marsz był sukcesem, jako dobrze zorganizowany - gromadząc wielu o podobnych przekonaniach. Czy jednak marsz obudził Polskę? Mam wątpliwości. Marsz w swej istocie, winien być zgromadzeniem ludzi, prezentujących wspólne wartości, poglądy i którzy zebrali się, aby zaprotestować przeciwko bezprawiu względem wolnych mediów. Obywatele chcą (i mają prawo), mieć swoje media, (TV Trwam), która stanowi ich platformę porozumienia i ekspresji przekonań, źródło wiary. To jest ich konstytucyjne prawo. Powinni zebrać się na Mszy Św., wysłuchać homilii, przejść ulicami manifestując swoje niezadowolenia. Tymczasem Marsz stał się zwykłą areną walki politycznej – o „palmę pierwszeństwa” w „rankingu udawanej - nieskutecznej opozycji”. Tak właśnie - pozornej opozycji, bo zadaniem tej opozycji jest pozostawanie w dobrze funkcjonujących intratnych okopach. To nie ma nic wspólnego z Polską Racją stanu. Zawód polityka w Polsce to sposób na życie. Osób połączonych partyjnie w kliki. Wszystko robi się pod zasłoną dymną haseł i populizmu. Ale to tylko hasła i fasada. W ten sposób marsz stał się platformą polityczna, przypomnienia społeczeństwu o istnieniu opozycji. Dwa dni później odbyła się konferencja PiS z groteskowym pomysłem na premiera i Rząd Techniczny. Były też rozmaite, butne zapowiedzi prasowe Przewodniczącego Solidarności, Solidarnej Polski i innych, walczących gremialnie o stanowiska opozycji - opłacanej z kasy Państwa. A czyż może być lepsza praca i kariera zawodowa w Naszym chorym Kraju? Żadnej odpowiedzialności, żadnej krytyki - nikt nie rozlicza godzin pracy. Wystarczy robić mądre miny, rzucać populizmem, grać po mistrzowsku rolę męczenników (nawet fachowców), można nawet rozdawać stanowiska - Technicznemu Rządowi Cieni. To ładnie wygląda w prasie, TVP, na manifestacjach. To się dobrze sprzedaje, bo to przecież komedia Polska!   Tak naprawdę marsz był wielkim sukcesem O. Rydzyka, który potwierdził swoją niezaprzeczalną pozycję „wielkiego rozgrywającego opozycji”. Oczywiście mając silne zaplecze prasowe, wiernych i niezadowolonych, których łączy idea. Chwała mu za to, że w sumie stworzył strukturę, bazę wyjściową dla koniecznych zmian w Naszym Kraju. Tylko, że z największym szacunkiem O. Rydzyk sam tego nie jest w stanie zrobić. Z liderami Marszu 29.09.2012 – też nie ma żadnych szans. Nawiasem mówiąc, zupełnie nie rozumiem idiotów rządzących Krajem, którzy odmawiając licencji Telewizji Trwam - próbują walczyć z wiarą. To działanie całkowicie wprost przeciwne interesom - nielogiczne, bezskuteczne, właśnie takie działania właśnie wzmacniają opozycję. Może to jest istotą istnienia obecnego UKŁADU. Nic nowego, żadnych zmian - bez NAS - ludzi UKŁADU. Opozycja musi być, wystarczająco silna i taka aby nie dopuścić ludzi spoza. To gra pozorów demokracji – ważne aby opozycja była Nasza. Za to jej płacimy. To zwykła, masowa i kolejna manipulacja społeczna. Reasumując - Marsz był paradą ludzi pod kierownictwem kilku pretendentów na stanowisko męża stanu i przywództwa kraju, których łączy wspólny mianownik – ich wielkie, własne EGO, połączone z wyłącznie, zamiarem obecności na „świeczniku opozycji”. A żaden z tych ludzi, tak naprawdę nie ma pomysłu na Polskę, na jej problemy bezpieczeństwa - makroekonomiczne i problemy zwykłych ludzi. Ludzi, którzy na co dzień muszą toczyć walkę o życie z systemem nieprzyjaznego im Państwa. W rezultacie, ci zwykli ludzie - co uczestniczyli w Marszu bądź nie - żyją, pracują tylko i wyłącznie na korzyść liderów karierowiczów, a ci z kolei na korzyść własnych lub obcych interesów. I tak zwykli ludzie patrząc w tęczę Jarosława Kaczyńskiego, wierzą, że jest on w stanie coś dla nich, zwykłych ludzi zrobić, dotrzymać jakichkolwiek obietnic. Najwyższy czas aby, zrozumieć - to niestety nie jest prawda. Pan Prezes, który jest Waszym idolem funkcjonuje w polityce od czasów „Okrągłego Stołu”. Był Premierem, razem z bratem, Śp. Prezydentem rządzili Naszym Krajem. I co tak naprawdę dla WAS zrobili, co zrobili dla Polski? Niestety, z wielkim żalem należy stwierdzić, że Król Kaczyński jest nagi. Nie można zbudować siły, w czasach względnego pokoju, poprzez wojnę z każdym, przeciwko każdemu, kierując się zasadą: kto nie z nami - jest wrogiem. Nie można odbudować kraju bazując wyłącznie na krytyce i negatywizmach. Pan Przewodniczący Solidarności dał upust swoim emocjom, zapowiadając butnie, że obali Rząd. Mając za sobą siłę i tradycje Solidarności (już raz w historii to zrobiono), ma prawo głosić niezadowolenie większości. Tylko Panie Przewodniczący – co dalej?. Najważniejsze aktualnie w Polskiej polityce. Co dalej?!!! Stwierdził Pan apolityczność i poparcie dla TYLKO właściwych partii. Ale w ten sposób potwierdził Pan, że takich sił nie ma. Że tak naprawdę nie ma Pan pomysłu na Polskę i dla Polaków. Najłatwiej jest burzyć istniejący porządek – ale to musi mieć i być zrobione w imię tworzenia Nowego, Lepszego, Wspólnego dobra. (Nie tylko i wyłącznie w imię destrukcji. Tym hasłem na pewno nie można i nie da się wygrać i obudzić Polaków). Zaprzestańmy wszelkich wojen – wszędzie - na górze, w opozycji i na dołach codzienności. Albowiem nad nami wszystkimi, nad Polską i nad całym Naszym Światem, Społeczeństwem (ludzi wielkich i zwyczajnych ludzi pracy) – nad Naturą i Naszą przyszłością - powinny królować WIARA i DOBRO – dobro wiary w działania każdego człowieka. Jeżeli to uda nam się osiągnąć – Polska się obudzi – w misji tworzenia Nowej Rzeczywistości. Nowej Rzeczpospolitej. Opara

Kogo budzi marsz Polska w 1989 r. odzyskała wolność – lecz wszystko w niej jest wywrócone „na lewą stronę”. Jakbyśmy widzieli lustrzane odbicie, w którym rzeczy prawe ukazywane są jako wstrętne, fałsz władzy uchodzi za prawdę, dziennikarze z wielkich stacji telewizyjnych zamiast patrzeć na ręce rządu, stają się jego heroldami, obrońcami, rzecznikami właściwie. Marsz pod hasłem: „Obudź się, Polsko” rzeczywiście przebudził Polaków. Jedni wzięli w nim masowo udział, inni chyba przestraszyli się tak licznej manifestacji i próbowali wyśmiewać bądź przeinaczać intencje. Wałęsa nazwał go nawet „antydemokratycznym”! Kierunek wskazał wcześniej prezydencki minister prof. Tomasz Nałęcz, porównując hasło „Obudź się, Polsko” do hitlerowskiego sloganu. To zupełnie tak, jakby ktoś zbudował analogię w stylu: „W 1938 r. Adolf Hitler został wybrany człowiekiem roku magazynu »Time«, a w 2011 r. Donald Tusk został wybrany człowiekiem roku tygodnika »Wprost«”. Czy brzmi podobnie? A jakże. Czyżby można było na tej podstawie stwierdzić, że Donald Tusk jest jak Adolf Hitler? Opluwanie patriotycznych manifestacji za pomocą śliny z napisem „faszyści” stało się narzędziem, po które bez zażenowania sięgają politycy Platformy i przyjazne im środowiska dziennikarskie. W tym właśnie stylu Stefan Bratkowski pisał w „Gazecie Wyborczej”, dopatrując się podobieństw między faszystowskimi marszami oświetlonymi blaskiem pochodni a manifestacjami pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. I tak – z coraz większą śmiałością – czując bezkarność, obrzuca się nazistowskim błotem opozycję. Władza bowiem daje poczucie bezkarności. Także w sferze słowa.
Faszystowski epitet w służbie propagandy Używanie faszystowsko-niemieckiej plakietki jako propagandowego bicza na patriotyczne środowiska jest zabiegiem dawno wypróbowanym. Kiedy w 1944 r. wkraczały na polskie ziemie armie sowieckie, ich dowództwo wiedziało, że na drodze do skomunizowania Rzeczypospolitej Armia Krajowa będzie przeszkodą trudną do przejścia. Dlatego należało użyć wszelkich możliwych narzędzi, żeby się jej pozbyć. Każdy sposób, który do tego prowadził, był dobry. Nie przeszkadzano więc Niemcom w czasie warszawskiego Powstania. Od momentu wejścia do Polski Rosjanie rozpoczęli akcję wyłapywania żołnierzy podziemia według precyzyjnie przygotowanych list. Namawiali także do ujawniania się, łudząc wspólną walką z wrogiem, u boku żołnierzy LWP. Oczywiście wytoczone zostały też działa propagandowe w celu ubrudzenia tych, którzy mogliby stać się w oczach społeczeństwa duchowymi przywódcami antykomunistycznego ruchu oporu. Dlatego właśnie, już od 1944 r. i potem – gdy o Polskę ciągle walczyli Żołnierze Wyklęci – używano „faszystowskiego” epitetu, aby zamazać ich prawdziwy wizerunek. W Moskwie, w sierpniu 1944 r., w czasie rozmów ze Stanisławem Mikołajczykiem, Wanda Wasilewska stwierdziła, że we Lwowie „Polacy nie zamienili z Niemcami ani jednego wystrzału przed oswobodzeniem miasta przez Armię Czerwoną”, a na Wileńszczyźnie „oddziały AK są w porozumieniu z Niemcami, mają z nimi kontakt radiowy”. Powiedziała też: „Mamy niezbite dowody o współpracy AK z gestapo”. Natomiast marszałek Rola-Żymierski oświadczył, że AK „nie walczyła z Niemcami”. Taka „ustawka” propagandowa miała usprawiedliwić i dać społeczne przyzwolenie na walkę z AK, masowe zatrzymania, egzekucje i wywózki do ZSRR. W tym celu właśnie powstał dekret PKWN z 31 sierpnia 1944 r., który mówił o wymiarach kar dla „faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy” oraz dla „zdrajców narodu polskiego”. Było to hucpiarskie narzędzie „prawne” umożliwiające represje. I to przy jego wykorzystaniu skazano na śmierć gen. Emila Fieldorfa „Nila”. W październiku zaś przygotowano kolejny dekret umożliwiający skazywanie na śmierć za przestępstwa o charakterze politycznym. Mogło to być nawet posiadanie radia.
Opluwanie AK, opluwanie opozycji Kampania medialno-propagandowa była prowadzona także piórem, za pomocą artykułów prasowych i referatów. Tworzył je namiętnie towarzysz Gomułka. Tak na ten temat pisał Edmund Dmitrów („Polityka”, 1989 r.): „Zdaniem Gomułki (…) pod koniec wojny reakcja polska jawnie sprzymierzyła się z okupantem. Otrzymujemy depesze ze wszystkich stron, że AK i NSZ, w mundurach dostarczonych przez Niemców, idą do walki na wszystkich frontach z partiami walczącymi o oswobodzenie Polski. Kapitulację powstańców warszawskich określa Gomułka, jako »przejście na stronę niemiecką«, zaś dowództwo powstania nazywa najczęściej zbrodniarzami, którzy celowo i świadomie wydali stolicę na zniszczenie”. Brzmi to znajomo, szczególnie w świetle różnych, pojawiających się w obecnej wolnej Polsce, opinii o „zbrodniczym” Powstaniu Warszawskim. Czy treści propagandowe wypracowywane wtedy nie osiadły w naszej świadomości jak muł na dnie, a teraz wydobywają się z powrotem na powierzchnię? Oto bowiem polscy patrioci, kojarzeni ze środowiskami chrześcijańskimi, opozycyjnymi, „Gazetą Polską” czy Radiem Maryja, którzy manifestując swoje pragnienie dostępu do Prawdy, są przez prorządowe media porównywani do faszystów! Udział w splugawieniu patriotów z AK wzięło także, w latach 40., Ludowe Wojsko Polskie. Dokładniej zaś wojskowy Główny Zarząd Polityczno-Wychowawczy. W październiku 1944 r. były oficer Armii Czerwonej płk Wiktor Gosz podpisał tajną instrukcję dotyczącą nowej zasady polityki propagandowej PPR i PKWN, w której można było przeczytać: „Mamy liczne dowody zbieżności haseł głoszonych przez AK i propagandę Goebbelsa, mamy liczne dowody współdziałania AK-NSZ z bandami bulkowskimi i gestapo, nie pora więc okazywać im »zrozumienie«, »szacunek« i tolerować »przywiązanie do przeszłości« (…). Każdy pracownik pol.-wych. musi pojąć, że dzisiaj nie ma miejsca na żadne kompromisy z AK w wojsku”. W Polsce, w 2012 r., można odnieść wrażenie, jakby ta instrukcja ciągle obowiązywała. Według niej pracownicy pol.-wych. Kancelarii Prezydenta nadal wydają te same propagandowe polecenia, zauważając „zbieżność haseł PiS i faszystów niemieckich”. Metoda jest ta sama. I tak samo ciężko się przed nią bronić. Akowcy próbowali. We wrześniu 1944 r. płk „Wir” (Franciszek Żak) z Ruchu Oporu Armii Krajowej wysłał do Londynu depeszę: „NKWD i Milicja Obywatelska chcą za wszelką cenę zniszczyć AK jako reakcję i faszystów. Prasa PKWN całymi szpaltami opluwa nas, nazywając: bandyci, pachołki Hitlera, faszyści i nakazuje bezwzględną walkę z nami”. Tę „reakcję”, „faszystów” i Żołnierzy Wyklętych niszczono jeszcze długo. Trzymano w katowniach rozsianych po Polsce, poddawano okrutnym torturom i wreszcie wykonywano na nich masowo wyroki śmierci. Szczytem perfidii było postawienie zarzutu współpracy AK z Niemcami szesnastce polskich przywódców w trakcie słynnego moskiewskiego procesu w czerwcu 1945 r. Miało to zohydzić – przede wszystkim w oczach Zachodu – Armię Krajową. Generał Okulicki odpowiedział oburzony, że „najlepsi polscy patrioci i demokraci brali udział w tej walce”, a „oskarżenia o współpracę z Niemcami to pozbawienie honoru”. Ale składem sędziowskim dyrygował sam Stalin, który doskonale wiedział, że nic tak dobrze nie buduje sukcesu czarnej propagandy jak przyklejanie faszystowskiej łatki do wizerunku wroga. Tymczasem to przecież NKWD, jeszcze podczas wojny, urządzało wspólnie z gestapo konferencje dotyczące rozpracowywania Armii Krajowej. Wymieniano się na nich cennymi informacjami i prześwietlano całe polskie podziemie. Polska w 1989 r. odzyskała wolność, lecz wszystko w niej jest wywrócone „na lewą stronę”. Jakbyśmy widzieli lustrzane odbicie, w którym rzeczy prawe ukazywane są jako wstrętne, fałsz władzy uchodzi za prawdę, dziennikarze z wielkich stacji telewizyjnych zamiast patrzeć na ręce rządu, stają się jego heroldami, obrońcami, rzecznikami właściwie. Natomiast powszechnie kpi się z tych, wobec których winno się mieć szacunek – z uczciwych, zwykłych Polaków. „Obudź się, Polsko!” – brzmiało hasło marszu. O takim przebudzeniu wielu marzyło już wcześniej. I wielu zasnęło snem wiecznym, nigdy nie doczekawszy tej Wolnej Polski. Tomasz Łysiak

Mieszkania w Polsce i w Niemczech Jak doskonale wiemy Polska jest demokratycznym państwem prawa, w którym każdy problem przed którym stoi państwo i społeczeństwo rozwiązywany jest w toku długotrwałej i dogłębnej dyskusji publicznej. Najważniejsze właściwie nie jest rozwiązywanie problemów, ale odpowiednie ich diagnozowanie i poddawanie następnie debacie publicznej. I najgorszą jest rzeczą, gdy np. taki PiS zamiast debatować czy dyskutować przemienia nasze rozmowy w brudną pyskówkę – inaczej zwaną wojną polsko-polską. Więc ja dzisiaj pragnąłbym się dołączyć swoim głosem do debaty na temat sytuacji własnościowo-mieszkaniowej Polaków. Zacznę jednak od pewnej obserwacji niemieckiej. Mam bardzo dobrego przyjaciela, który kończy doktorat na Politechnice Berlińskiej. Póki co, jest tam skromnym doktorantem. I tenże skromny doktorant za swoje zarobki uzyskiwane na swojej uczelni wynajmuje sobie w Berlinie, i to w dość solidnej dzielnicy, dwupokojowe mieszkanko w kilkupiętrowym bloku. Koszt tego wynajmu to jego ¼ zarobków. W Polsce. W Polsce też można wynająć za ¼ zarobków doktoranta dwupokojowe mieszkanie, wszak pod jednym warunkiem, że na każdy z tych dwóch pokoi, przyjmiemy sobie po dwóch współlokatorów. Ot i to jednak drobna acz znacząca różnica. Od razu zaznaczam, że nie ma sensu operować argumentem, że on tam płaci 500 euro, a w Polsce za 500 euro.. to hoho można apartament w pojedynkę wynająć. Mówmy o procencie dochodów – tu akurat jest to czynnik adekwatny. Kolejna rzecz. Otóż w Berlinie mieszkanie wynajmuje od spółdzielni mieszkaniowej i jest to ponoć normalna praktyka, gdyż mało Niemców posiada w dużych miastach własne mieszkania i większość mieszkań na rynku to lokale spółdzielcze. W Polsce, znów kolejna znacząca różnica, mieszkania wynajmuje się od sympatycznych, a czasem mniej, właścicieli tych mieszkań, którzy jeżeli da się ich lepiej poznać, to okazuje się, że tych mieszkań mają kilka i tak właściwie to żyją z ich wynajmu. Clou całej sytuacji leży dla mnie w momencie płatności. Otóż płacąc 500 euro niemieckiej spółdzielni za wynajem mieszkania, 100 euro pójdzie na pensje prezesa, dozorcy, sprzątaczki, pana z niemieckiego ADM. Kolejne 100 wróci do wynajmującego w postaci zadbanego placu zabaw, wyremontowanej klatki schodowej, a 300 euro zostanie przeznaczonych na budowę kolejnych bloków spółdzielczych – co leży w interesie wynajmującego, gdyż zwiększy się podaż mieszkań na rynku. W Polsce płacać nawet 500 zł właścicielowi, za 10 zł kupi on nam raz do roku nową wycieraczkę – że niby dba o mieszkanie i o nas, a z pozostałe 490 zł sfinansuje sobie wycieczkę na Wyspy Morza Karaibskiego, bo w końcu za swoje, za uczciwie zarobione (przecież jest podpisana umowa najmu) i komu co do tego jak wydaje swoje pieniądze. W ten oto miły sposób nasz właściciel ucieknie nam jeszcze bardziej, a my będziemy się łudzić, że to przecież już tylko 20 lat nam zostało do spłacenia kredyty hipotecznego, albo że jak w maju przyszłego roku dostanę podwyżkę, to wtedy ten kredyt zostanie mi udzielony. Wypada zacząć formułować jakieś wnioski z tego porównania płynących. Mam nadzieję, że większość czytających ten tekst zgodzi się ze mną, że sytuacja w Niemczech jest znacznie korzystniejsza dla całego społeczeństwa niż sytuacja w Polsce. Stawiamy więc pytania, jak dojść do wzorców Niemieckich? Jedna droga mogłaby polegać na tym, że należałoby zakup „drugich” mieszkań, tylko pod cele wynajmowania obłożyć drakońskimi podatkami. Problem w tym, że „drakońskie” podatki odpadną już na samym wstępie debaty, i nawet ci w których interesie będą te drakońskie podatki będą im przeciwni, bo wystraszą się tego drakońskiego słowa i nie będą wnikali jaki jest cel takiej operacji. Ponadto pojawią się też obejścia tego prawa pod hasłem: „to mieszkanie, proszę szanownego Urzędu Skarbowego, to dla córki, że jak urośnie żeby miała, a ten wynajem.. to taki okazyjny, z resztą tu mam dla Pana Inspektora taki mały prezent”. Wariant tego rozwiązania mógłby też polegać na tym, że staralibyśmy się ustalić ceny maksymalne za najem mieszkań, tak żeby właścicieli mieszkań nie za bardzo uciekali wynajmującym. Tylko to też mogłoby być w bardzo łatwy sposób obchodzone. Właściciele uciekli by się do szantażu – skoro wysokie stawki, to my nie wynajmujemy i wtedy Rząd spotkałby się z presją chcących wynająć, którym nie byłby w stanie zapewnić mieszkań. Rozwiązań innych nie widzę. Zatem Wniosek nasuwa mi się pesymistyczny. Niemcy najprawdopodobniej w dziedzinie mieszkaniowej będą normalnym państwem. U nas zaś bogaci będą coraz bardziej uciekali biednym. No ale czy to ważne? Najważniejsze jest żeby rozmawiać. I debatować! Piotr Grudek

Przeważył strach przed Rosją Część Gruzinów uległa presji polegającej na obawie o nadmierne zadrażnianie stosunków z Rosją – mówi Włodzimierz Marciniak, kierownik Zakładu Porównawczych Badań Postsowieckich w Instytucie Studiów Politycznych PAN, w rozmowie z Petarem Petroviciem. Opozycyjna koalicja Bidziny Iwaniszwilego Gruzińskie Marzenie zdobyła w wyborach parlamentarnych, według cząstkowych wyników, więcej głosów niż Zjednoczony Ruch Narodowy prezydenta Micheila Saakaszwilego. Czy należy te wyniki uznać za zaskakujące? Przy takim złożonym systemie wyborczym, gdy prawie połowę kandydatów wybiera się z listy krajowej, a resztę w jednomandatowych okręgach wyborczych, trudno mówić o zwycięstwie Iwaniszwilego bez poznania ostatecznego rozkładu sił w parlamencie. Dopiero dysponując pełną informacją, można będzie ewentualnie mówić o porażce Saakaszwilego. Wstępne wyniki, które poznaliśmy, pozwalają jednak na stwierdzenie, że największy wpływ na klęskę ZRN miało odczuwane przez dużą część gruzińskiego społeczeństwa zmęczenie obecnym prezydentem i jego ekipą.
Z czego wynikało to zmęczenie? Ludzie mogli obawiać się autorytarnej perspektywy rządów Saakaszwilego. Chodzi o chęć zmienienia ustroju politycznego poprzez przesunięcie punktu ciężkości w kierunku rządu wyłanianego przez parlament. Było to pomyślane jako przedłużenie możliwości odgrywania decydującej roli w polityce gruzińskiej przez Saakaszwilego. Projekt ten jest charakterystyczny dla krajów postsowieckich. Podobne plany reformy konstytucyjnej na Ukrainie zakończyły się poważnym kryzysem politycznym.
Jak się zmieniła Gruzja pod rządami Micheila Saakaszwilego? Były to lata wielu sukcesów. Doszło do ogromnego wzrostu PKB, przywrócono elementarny ład i porządek, ukrócono korupcję. A trzeba pamiętać, że łapówki dla policjantów w Gruzji w latach 90. były prawdziwą plagą. Warto też dodać, że Gruzja przyciąga stosunkowo wielu zagranicznych inwestorów i tego trendu nie zahamowała nawet wojna z Rosją.
Z tego, co Pan mówi, wynika, że Saakaszwili zrobił dla Gruzji dużo dobrego, ale szala zwycięstwa w ostatnich wyborach i tak przechyliła się na stronę jego rywala Bidziny Iwaniszwilego. Jakich zmian oczekują wobec tego Gruzini? Część obywateli może nawet nie do końca świadomie uległa presji polegającej na obawie o nadmierne zadrażnianie stosunków z Rosją. Zauważmy, że strach przed tym krajem wprost lub pośrednio jest np. istotnym elementem kształtującym politykę wewnętrzną w Polsce, wykorzystywanym przez rządzącą PO. Premier Tusk kilkakrotnie mówił, że egzekwowanie od Rosji prawa międzynarodowego doprowadzi do wojny. Jeśli w naszym kraju to działa, to tym bardziej będzie to wykorzystywane w Gruzji, państwie bezpośrednio graniczącym z Rosją, posiadającym o wiele mniejszy od niej potencjał wojskowy i doświadczony bezpośrednią, wielokrotną agresją militarną.
Myśli Pan, że na Kremlu po ogłoszeniu wyników poleciały korki od szampana? Dużo się mówi o tym, że Iwaniszwili, który dorobił się majątku w Rosji, będzie sprzyjał Putinowi. Dla Moskwy jest więc wymarzonym kandydatem na lidera niepokornej Gruzji. Tego oczywiście nie można wykluczyć, ale trzeba pamiętać, że konflikt rosyjsko-gruziński nosi charakter obiektywny. On jest w pewnym stopniu niezależny od tego, kto rządzi w Tbilisi i może przybierać różne formy. Saakaszwili prowadził asertywną politykę względem Rosji, co wywoływało dodatkową niechęć na Kremlu. Warto jednak wspomnieć, że stosunki z Moskwą w okresie rządów Szewardnadzego też nie były najlepsze. Mamy w tym regionie do czynienia ze skomplikowanym układem zależności, który, generalnie rzecz biorąc, popycha Rosję ku działaniom wrogim w stosunku do Gruzji. Wydaje się, że przy poparciu Moskwy dla secesji Abchazji i Osetii Południowej dobre relacje z Gruzją są niemożliwe. Nawet przy sprzyjających Rosji władzach w Tbilisi.
W jaki sposób zmienią się relacje gruzińsko-rosyjskie, gdy Iwaniszwili zostanie premierem? Dzięki Iwaniszwilemu Moskwa uzyska dużo większe wpływy w regionie. Ponadto należy też oswoić się z myślą, że już nie będzie szczególnie spektakularnych przejawów demonstrowania przez Gruzję własnej niezależności, jak to miało miejsce choćby w wypadku czterech rosyjskich oficerów oskarżonych o szpiegostwo, co doprowadziło do szczególnego zaostrzenia stosunków pomiędzy oboma krajami. Pamiętajmy jednak, że Gruzja leży w szczególnym, bardzo ważnym miejscu geopolitycznym, a rola tego kraju nie sprowadza się wyłącznie do tego, czy rządzi tam opcja prorosyjska, czy pronatowska. Jest to niezwykle ważny kraj z punktu widzenia stosunków Zachodu i Izraela z Iranem. Dlatego w dużym stopniu sytuacja w Gruzji zależy od polityki innych ważnych graczy w tym regionie, czyli Turcji, Izraela i Iranu. Petar Petrović

Sitwa w sądzie Śledztwo CBA w sprawie korupcji w Sądzie Najwyższym miało na celu wyplenienie tego zjawiska z polskiego sądownictwa. Niedawna decyzja prokuratury umarzająca to postepowanie świadczy o tym, że korupcja była w tym postępowaniu tylko wierzchołkiem góry lodowej i częścią dużo groźniejszego zjawiska – mafijnej sitwy (używając terminologii ministra Gowina i posła Macierewicza) w systemie wymiaru sprawiedliwości. Z informacji prasowych docierających z Polski wynika, że przyczyną umorzenia było to iż część dowodów zgromadzonych w ramach postępowania nie mogłaby być dopuszczona w procesie sądowym. W szczególności chodziło o nagrania uzyskane przez prywatną osobę jeszcze przed zawiadomieniem CBA o możliwości popełnienia przestępstwa. Według prokuratury taki dowód nie zostałby dopuszczony przez sąd. Konkluzja prokuratury jest wątpliwa na gruncie prawa polskiego. Ponieważ jednak w moich wpisach zazwyczaj próbuję wykazać nieadekwatność polskiego prawa i organizacji systemu wymiaru sprawiedliwości poprzez ich porównywanie do rozwiązań krajów demokratycznych i praworządnych (a POlskę Tuska za taki nie uważam), więc odniosę się do tego jak taka sytuacja byłaby rozstrzygnięta w Stanach Zjednoczonych i pozostałych krajach anglosaskich. Generalnie, w Stanach Zjednoczonych i innych krajach anglosaskich dowody uzyskane w sposób nieodpowiedni lub nielegalny przez służby śledcze nie są dopuszczane do postepowania karnego w procesie sadowym. (Dowody są nieodpowiednio zebrane gdy odbyło się to w zgodzie z prawem ale w sposób który podważa zaufanie do wymiaru sprawiedliwości.) Tyle że ta zasada nie jest obligatoryjna. To czy takie dowody zostaną dopuszczone zależy od uznania orzekającego sądu. Wydając decyzję o tym czy dopuścić taki dowód do procesu, sąd waży dwa przeciwstawne sobie interesy – ujemny wpływ jaki dopuszczenie dowodu będzie miało na oskarżonego (prejudice) i interes publiczny w doprowadzeniu do skazania oskarżonego (public interest in successfully prosecuting alleged offender). Od tego który interes przeważy zależy decyzja sądu o dopuszczeniu bądź wykluczeniu dowodu z postepowania. Powtarzam: decyzja sądu nie prokuratora. Jednym z najistotniejszych elementów które sąd bierze pod uwagę jest to czy osoba która w sposób nieodpowiedni lub nielegalnie uzyskała dowody była przedstawicielem służb państwowych lub działała na ich zlecenie (agent of the state). Dowody uzyskane przez osobę prywatną przed poinformowaniem organów ścigania o możliwym przestępstwie są z zasady dopuszczane do procesu bo osoba je uzyskująca nie może być uważana za działającą na zlecenie policji. Ważne jest też dodanie, że za dowody uzyskane w sposób nieodpowiedni lub nielegalny NIE UZNAJE SIĘ dowody zebrane poprzez podstęp, kłamstwo, oszustwo, czy zamierzoną prowokację stwarzającą okazje do popełnienia przestępstwa kryminalnego w trakcie postepowania policyjnego. Takie dowody są zawsze dopuszczane w procesie karnym! Zachowanie prokuratury która de facto podjęła decyzje o tym czy dowody zebrane przez CBA mogą być dopuszczone do procesu jest wysoce naganna i symptomatyczna dla stanu tej instytucji po rozdzieleniu funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że w demokratycznym i praworządnym kraju dowody które polska prokuratura uznała za niedopuszczalne w procesie o korupcję w Sądzie Najwyższym byłyby dopuszczone do takiego procesu. Niestety w świetle moich powyższych wyjaśnień decyzja prokuratury prowadzi też do innej przygnębiającej konkluzji – mafijna sitwa (używając terminologii ministra Gowina i posła Macierewicza) rozciąga się na cały system wymiaru sprawiedliwości a nie tylko sądy. Najlepiej takie związki obrazuje zdjęcie ujawnione wczoraj przez media, pokazujące gdańskich sędziów, prokuratorów i Tuska ściskających sobie ręce po meczu. Wypada zmienić stare przysłowie z ‘rączka rączkę myje’ na ‘rączka rączkę ściska’. Dr Robert Tomkowicz

Kto jeszcze oglądał mecz z Tuskiem Nie tylko skompromitowany sędzia Ryszard Milewski towarzyszył Donaldowi Tuskowi na stadionie Lechii Gdańsk. Poseł PiS Andrzej Jaworski ujawnił na Twitterze nazwiska pozostałych kompanów premiera.Przypomnijmy: dziś TVN opublikował nagranie z meczu rozgrywanego 17 października 2010 r. Na VIP-owskiej trybunie siedział premier Donald Tusk, a na krzesełku rząd niżej sędzia Ryszard Milewski, antybohater dziennikarskiej prowokacji ujawnionej przez "Gazetę Polską Codziennie". Tusk – po ostatnim gwizdku sędziego, (ale piłkarskiego) – chętnie przybił „piątkę” z sędzią (z wymiaru sprawiedliwości), który niedawno był gotów stanąć na baczność przed urzędnikiem kancelarii Tuska.  Donald Tusk w ostatnich latach przynajmniej trzy razy siedział na VIP-owskiej trybunie trójmiejskiego stadionu wraz z sędzią Milewskim - wynika ze zdjęć pokazanych przez Prawo i Sprawiedliwość na dzisiejszej konferencji prasowej. Chodzi o mecze z 8 sierpnia i 17 października 2010 r. oraz z 1 kwietnia 2011 r. Ale nie tylko sędzia Milewski siedział obok Tuska. Jak ujawnił dziś na Twitterze poseł PiS Andrzej Jaworski - na filmie widać inne znane twarze, np. prokuratora okręgowego Dariusza Rożyckiego, któremu - co ciekawe - niedawno przekazano śledztwo ws. Amber Gold. Co jeszcze ciekawsze, nazwisko Różyckiego - jak informował "Wprost" - pojawia się w śledztwie o korupcję. Śledczy badają m.in., czy Różycki przyjął od dilera samochodowego - za obietnicę pozytywnego "załatwienia" sprawy sądowej jego byłej żony - roczny samochód bmw 523i. Na filmie z meczu obok Tuska widać także, według posła Andrzeja Jaworskiego, prokuratorów Dariusza Witolda Pogorzelskiego i Bogdana Szegdę. Niezalezna

Błędna identyfikacja, czyli gdański układ i niezależny Seremet Wczoraj, na koniec dnia okazało się, że w „kikolskim” „przybijaniu piątek” oraz w rzucaniu się innym na szyję pan Donald Tusk był bardziej zamaszysty niż początkowo sądzono. I w zaszczytnym gronie obdzielonych, oprócz prezesa sądu znalazł się również szef prokuratury, Ściślej mówiąc, obok prezesa sądu stającego na baczność przez „asystentem z kancelarii Prezesa Rady Ministrów” znalazł się szef prokuratury, prowadzącej postępowanie wyjaśniające w sprawie obejmującej też syna Prezesa Rady Ministrów.

W efekcie pan Prokurator Generalny, w ramach „niezależności prokuratury, wezwała rzeczonego szefa prokuratury by ten cała rzecz wyjaśnił. Co z tego wyniknie? Ano właśnie… Obstawiam, że pan Seremet wyjdzie do opinii publicznej i wyjaśni, iż w sprawie rzekomej afery po prosto doszło do… błędnej identyfikacji ciał i ten, z kim przybijał sobie piątkę pan Premier to wcale nie żaden tam szef prokuratury. A karygodną pomyłkę popełnili dziennikarze. Może to zbyt gruby żart ale nic innego nie przyszło mi w pierwszej chwili do głowy wobec faktu, że nasze prawo konstytucyjne doszło do ściany i pod tą ścianą rzewnie płacze. Mamy oto sytuację, że prokuratora, który ma nadzór nad postępowaniem dotyczącym w jakiejś części syna Premiera, prosi o wyjaśnienia najwyższy prokurator, który kontrolowany jest przez owego Premiera. Co więcej od dłuższego czasu nie może doczekać się od owego Premiera nie tylko skwitowania ale choćby wyjaśnienia, czemu tego skwitowania nie ma. Aż się ma w takiej sytuacji cała tą prawną łamigłówkę skwitować pytaniem co za pozbawiony wyobraźni idiota tak skomponował w ustawie kwestię poddawanie się przez Prokuratora Generalnego corocznej procedurze zdawania spraw ze swej działalności. Skoro jest w ustawie przepis, że za ewentualne występki może go odwołać kwalifikowana większość sejmowa, co szkodziło by się ów urzędnik rozliczał przed Sejmem? Wszak prawdopodobieństwo nadzorowania spraw tych prawie 300 posłów stanowiących ostoję jego prokuratorskiej niezależności jest o niebo mniejsze niż sytuacja, z którą mamy do czynienia, czyli konieczność oceny działań wobec rodziny tego, co trzyma los Prokuratora w garści. Co zaś się tyczy głównego sprawcy zamieszania, jego stadionowych obyczajów i stadionowego towarzystwa, już jest bardzo ciekawie. Jednak fakt, że tak nagle ktoś „dotarł” do tych filmów pozwala sądzić, iż przed nami kolejne bardzo interesujące „identyfikacje ciał”, które wiele mogą powiedzieć i o panu Premierze i o tym mitycznym już jeśli chodzi o skalę powiązań oraz swą potencjalną moc „gdańskim układzie”. Powoli wyrasta nam przepiękna mieścina nad Motławą, Wisłą i zatoką na przerażającą Gomorrę, w której trudno zgadnąć kto jest ten zły a kto ten… jeszcze gorszy. Jak tak dalej pójdzie, porządni obywatele mieściny nad Motławą, Wisłą i zatoką będą w towarzystwie podawać się za Sopocian a być może i za gdyńskie „śledzie”, puszczające mimo uszu kpiny, że u nich trzeba autobusy sznurkiem wiązać. Będzie to mniejszy obciach niż przyznać się, że gdzieś tam, kiedyś tam miało się okazję z tym i owym przybić sobie piątkę.

http://www.tvn24.pl/szef-prokuratury-sprawdzajacej-syna-premiera-kibicowal-razem-z-tuskiem,280532,s.html

Roseman

Czy Polska jeszcze istnieje? W jaki sposób polskość określa sytuację moralną i egzystencjalną jednostki oraz wspólnoty? Czy historyczne doświadczenie i kulturowe dziedzictwo stanowi bezcenny kapitał, czy raczej kłopotliwy balast w dążeniu do rozpoznania zagadki losu? Te pytania od blisko dwóch stuleci zadaje polska dramaturgia. Dzisiaj znów je słyszymy –  w „Bezkrólewiu” Wojciecha Tomczyka. O ile nie damy się zwieść komediowym pozorom. A o to nietrudno, bo uwaga odbiorców koncentruje się na osobach dramatu, w których można rozpoznać pewne rysy czołowych polityków oraz na błyskotliwych, prześmiewczych dialogach, pełnych cytatów z pierwszych stron gazet, co przydaje sztuce cech politycznej satyry. Także fabuła zawiera odniesienia do sytuacji bieżącej.
Wypadek czy zamach? Oto „król zginął, a z nim liczni”. „Wypadek… zamach… wypadek… zamach” – wróży z liścia mała dziewczynka. W kraju trwa zamęt, ze stolicy w popłochu uciekają dygnitarze: piłkarz Gostek, jowialny Glans oraz ich młody pomagier Kolo. W przebraniu, incognito, chcą przedostać się za granicę, ścigani gniewem poddanych, którzy zbuntowali się przeciwko cynicznej i skorumpowanej władzy. Trafiają do gospody, która stanowi relikt innej epoki. Tu królują staropolskie cnoty: gościnność, prawość, przywiązanie do tradycji podtrzymywane przez Józefa i Zofię oraz ich dorosłą już córkę Justynę. Polityczni cwaniacy gardzą gospodarzami („tutość to nienormalność”), ale postanawiają ich wykorzystać: obwołać Józefa królem („nowy człowiek, nieumoczony”) i przeobraziwszy się w tradycyjnych patriotów, w orszaku króla wrócić do władzy, by następnie go zgładzić. „On weźmie tron, a potem my go sobie po prostu odziedziczymy”. Ten plan się komplikuje, ponieważ Kolo, zakochany w Justynie, nie chce wracać do dawnego życia. Glans i Gostek decydują się zatem go zamordować, a winę zrzucić na gospodarzy, czyniąc z nich uosobienie zacofanej, nienawistnej ciemnoty, której okrucieństwo tak przerazi rodaków, że na powrót oddadzą władzę w ich ręce. Justyna wszelako zgaduje, co stało się z mężem i teraz ona postanawia uciec za granicę, by tam urodzić i wychować ich dziecko. Ta parabola rozwija się w scenach nieodparcie komicznych, ale zawiera arcygorzką diagnozę naszej rzeczywistości. Nie ma nadziei – sugeruje. Ewentualny bunt przeciwko zdeprawowanej elicie nie naprawi kraju, spowoduje, że przepoczwarzy się ona i umocni. Patriotom pozostanie wegetować na zapadłej prowincji bądź emigrować i łudzić się nadziejami na przyszłe zwycięstwo, iluzoryczne, skoro „naród sam aktywnie pracuje nad swoim upadkiem”, jak mówi Zofia. Niewykluczone, że w ogóle już „narodem nie jesteśmy, lecz tłuszczą. Motłochem może”. Sami patrioci też nie dorastają do sytuacji – pielęgnują w pamięci „cud”, jakim był wybór Polaka na papieża, ale też na tym poprzestają. Dają świadectwo. „Całe życie byliście świadkami, w gruncie rzeczy nie robiliście nic” – wyrzuca rodzicom Justyna.
Fatum historii Ponura diagnoza nie ogranicza się do naszej teraźniejszości. Zostaje rozszerzona na historię ostatnich trzystu lat poprzez odwołania do utworów literackich, które obrazują przekleństwo polskiego losu, klęskę nadziei na odtworzenie dawnego ładu w tym wykolejonym świecie. Sztuka wręcz zaczyna się takim cytatem. „Ustępują złe czasy, nadchodzi rok miły,/ Nędza z biedą precz z Polski idą,/ co nam tu szkodziły” – śpiewają Kolo i Gostek, umykając ze stolicy. To fragment zaczerpnięty z literatury staropolskiej, przypomniany niegdyś przez Kazimierza Dejmka w „Żywocie Józefa” – dialog rybałtowski napisany w XVII w., stuleciu wojen, które skruszyły potęgę Rzeczypospolitej, sprowadzając liczne udręki na jej mieszkańców. Rybałtowska pieśń daremnej nadziei powraca w dramacie leitmotivem, tak jak próżna nadzieja na poprawę losu powraca w historii Polski. Aż po II wojnę światową, która definitywnie zdruzgotała marzenie Polaków o kraju prawym i bogobojnym. Tę myśl ilustrują ostentacyjne wręcz nawiązania do „Ślubu” Gombrowicza, w którym z końcem wojny dwór szlachecki przeistoczył się w prymitywną karczmę, a niewinna narzeczona głównego bohatera – w dziewkę kuchenną, obmacywaną przez Pijaków. Kontury tej gombrowiczowskiej karczmy wyraźnie majaczą w murach gospody z „Bezkrólewia”, świadcząc, jak bardzo posunęła się degrengolada od czasu napisania „Ślubu”. Wnętrze, które wówczas symbolizowało rzeczywistość zdegradowaną, dzisiaj jawi się jako twierdza tradycji i szlachetności, ponieważ gromady wykorzenionych relatywistów w rodzaju Gostka i Glansa przeobraziły kraj wokół gospody w aksjologiczną pustynię. Polska wraz z jej kanonem wartości rozpłynęła się bez śladu. Glans już nawet tego słowa nie umie sobie przypomnieć, szukając z wysiłkiem w pamięci: „Laskop! O, Saklop! Klospa? Klopsa? Akslop! Poskal! Poslak? Laksop, Polask, Polask?”.
Ta karczma „Rzym” się nazywa Osobliwa gospoda ma jednak jeszcze jeden wymiar. Wspomniany mimochodem, co łatwo przeoczyć. „Cały czas udajemy – powiada Józef. – Nawet ta restauracja, nasz zajazd. »Kładę Areszt«. Kto inny dałby taką nazwę hotelowi? Wierz mi, jest to częścią szerszego planu”. Nazwa rzeczywiście znacząca. Pochodzi z ballady Mickiewicza: „Ta karczma »Rzym« się nazywa,/ Kładę areszt na waszeci”. To tutaj niegdyś Mefisto dopadł Pana Twardowskiego, tu teraz rodzi się plan zbrodni spychającej w odmęty zła Glansa i Gostka, którym wcześniej Mefisto podszepnął parafrazę swoich słów z „Fausta”: „Tak. Jesteśmy częścią tej siły, która wiecznie swego dobra patrząc, złu wyprawia wieczne wesele”. Bo polskość to nie tylko sytuacja doraźna i historyczna, to także sytuacja egzystencjalna. Tak przedstawiana była w polskim dramacie romantycznym, ten sposób jej rozumienia podjął Wyspiański w „Weselu” i zwłaszcza „Wyzwoleniu”, kontynuowali Gombrowicz w „Ślubie” i Mrożek w „Tangu” czy „Emigrantach”. „Sen o Bezgrzesznej” jak nazwał niegdyś Jarocki swoje przedstawienie o polskim dążeniu do niepodległości – w perspektywie historycznej stanowił marzenie o własnym, sprawiedliwym państwie, ale w perspektywie metafizycznej – o moralnym ładzie świata, w którym jednostka zabiega o dobro nie tylko własne i nie tylko materialne. Tomczyk w „Bezkrólewiu” zdaje się testować, co z owego snu dzisiaj pozostało. Tylko bezsilne rojenia Justyny – uświadamia – która w finale desperacko woła, że jej syn „wróci i wszystkie burdele w strzeliste zmienią się świątynie”. Dlaczego jednak mamy w to wierzyć, skoro jeszcze nawet się nie urodził, a już wyjeżdża? W polskiej tradycji dramatycznej istniał dotąd heroiczny bohater, który mierzył się ze zdeprawowanym światem. Ponosił klęskę, ale przynajmniej próbował. Niejedno miał imię: Konrad, Kordian, Hrabia Henryk. Jeszcze w XX w. zabierał głos – jako Henryk w „Ślubie” czy Artur w „Tangu”. W „Bezkrólewiu” nikogo takiego już nie ma. Konrad opuścił polską scenę. A może i scena już znikła… Wanda Zwinogrodzka

Żydowska gazeta dla Polaków atakuje odważną nauczycielkę Pracująca od dziewięciu lat jako pedagog w gimnazjum w Wiązownicy (pow. jarosławski) Elżbieta Haśko na swoim profilu na Facebooku napisała:

W homoseksualizmie biorą udział częściowo czynniki genetyczne, ale największe znaczenie odgrywa odpowiednie wychowanie psychoseksualne w domu. Z całą pewnością można go leczyć, a nawet trzeba, bo nikt z tych ludzi nie czuje się prawdziwie szczęśliwym wewnętrznie (wiem, bo znam takie osoby)!!! To dla moich uczniów… bo dziś wywiązała się dyskusja na ten temat..Dodatkowo odważna pani pedagog wkleiła link do artykułu „Czy homoseksualizm można wyleczyć?” z katolickiego tygodnika „Idziemy”, który został opublikowany w katolickim portalu Adonai.pl, a w którym czytamy m.in.: „Proces uczenia się uruchomiony podczas psychoterapii modyfikuje skutecznie patologiczne mechanizmy. Jeśli wtedy pacjent zaprzestaje praktyk homoseksualnych, oducza się ich. Jeżeli jednak nadal będzie się oddawał zachowaniom homoseksualnym, trudniej będzie mu się ich oduczyć”.No i zaczęło się. Donosy do kuratorium, nagonka prowadzona przez żydowską gazetę dla Polaków i lewackie organizacje….

Na podstawie: Facebook

Komentarz [nacjonalista.pl]: W czasach powszechnego fałszu mówienie prawdy jest aktem rewolucyjnym. Słowa uznania i wyrazy solidarności z Panią Elżbietą. Rewolta przeciwko współczesnemu światu!

Nacjonalista Mówisz prawdę o homoseksualizmie? To nie możesz uczyć w szkole Homoseksualiści są ludźmi nieszczęśliwymi, ich skłonność można poddać terapii, a pornografia jest szkodliwa może bowiem także prowadzić do homoseksualizmu. Te dość oczywiste dla każdego, kto zajmuje się tymi problemami tezy – przedstawione na Facebooku przez Elżbietę Haśko, nauczycielkę z gimnazjum w Wiązownicy okazały się nie do przełknięcia dla „Gazety Wyborczej”, która poszczuła na nią dyrektorkę placówki, gminę, a także także kuratorium. Pani Haśko napisała rzecz dość oczywistą. Homoseksualiści są o wiele częściej osobami nieszczęśliwymi, żyją o wiele krócej, częściej zapadają na depresję, a nawet popełniają samobójstwo. I wbrew temu, co próbuje nam się wmówić powodem wcale nie jest to, że w społeczeństwach panuje homofobia, bowiem wskaźniki te pozostają na tym samym poziomie w krajach wytrwale z homofobią walczących. Homoseksualiści mają częściej depresję, popełniają samobójstwa i szybciej umierają także w Holandii czy Szwecji. Jeśli coś jest dla nich pomocą, to nie utwierdzanie ich w obiektywnie nieuporządkowanej, a przede wszystkim zdrowotnie szkodliwej skłonności, a rozmaite terapie. Niekoniecznie muszą się one zakończyć reorientacją, ale przynajmniej porzuceniem aktów, poprawieniem relacji z innymi osobami i większą osobową integracją. Wszystkie tezy pani Haśko potwierdzą więc uczeni, którzy od lat zajmują się rzeczywistą pomocą osobom homoseksualnym, a nie spychaniem ich w przestrzeń akceptacji zachowań nie tylko niemoralnych, ale i niezdrowych. Ale to, co oczywiste dla ludzi rzeczywiście troszczących się o homoseksualistów, nie jest takie dla homolobbystów, którzy chcą zakrzyczeć prawdę, sprawić, że przestanie być ona słyszana, a zamiast niej w eter pójdą kłamstwa. I dlatego tuż po tym, jak nauczycielka napisała na Facebooku kilka słów prawdy zaczęła się afera. Dziennikarskie telefony do dyrektor szkoły, do gminy (gratulacje dla jej pracowników, którzy jasno powiedzieli głosicielom tolerancji, że obejmuje ona także tych, którzy relacjami homoerotycznymi nie są zachwyceni), a wreszcie do kuratorium w Rzeszowie. Naciskom homolobbystów uległo dopiero to ostatnie, które podkreśliło, że nauczyciel nie może prezentować na lekcjach „poglądów ortodoksyjnych”. – Absolutnie nauczyciel nie powinien prezentować na lekcjach swoich poglądów, szczególnie tak ortodoksyjnych. Żyjemy w wolnym kraju, a homoseksualizm w Polsce nie jest zakazany. Na pewno kontrola w gimnazjum zostanie przeprowadzona. Nasi pracownicy będą rozmawiać z dyrektorką szkoły i pedagogiem. Rodzice uczniów, organ prowadzący, czyli w tym przypadku gmina, czy dyrekcja placówki mogą złożyć wniosek o postawienie nauczycielki przed komisją dyscyplinarną przy wojewodzie. Taki wniosek my również możemy sformułować. Potrzebujemy jednak na to czasu, by sprawę dokładnie zbadać – powiedział „GW” Jacek Wojtas, kurator oświaty w Rzeszowie. Niestety pan kurator nie wyjaśnił, czyje poglądy (jeśli nie swoje) może prezentować nauczyciel? Kto ma oceniać, czy są to poglądy wystarczająco nieortodoksyjne, by już mogły być prezentowane, czy też przyczepi się o nie „Gazeta Wyborcza”? Czy od teraz w Rzeszkowie i okolicach o możliwości nauczania w szkołach decydować będzie certyfikat nieortodoksyjności przyznawany przez Kampanię przeciw Homofobii? I na koniec trudno nie zadać pytanie, czy to już będzie norma, że za mówienie prawdy o pewnych problemach emocjonalnych będziemy stawać przed Komisjami Dyscyplinarnymi? A może od razu przed sądem?

Tomasz P. Terlikowski

„Miętki” reżim przejmie PZPN? Czym się charakteryzują „miętkie” reżimy? Tym między innymi, że nikomu nie robią, w odróżnieniu od tych twardych (np. pisowskiego czy białoruskiego) specjalnej krzywdy. Nie ma KGB, nie ma NKWD, ani nie ma smutnych panów w czarnych skórzanych płaszczach. Zamiast wyrywania paznokci jest „Śniadanie w TVN”. „Miętkie” reżimy jednak, niech was nie zmylą pozory, są równie żarłoczne, a ich apetyt na przeróżne dodatkowe plenipotencje jest bardzo duży. Jak wiadomo, lud lubi silnych przywódców. Pan Putin zrobił swojego czasu porządek w rosyjskiej piłce, w niemal identyczny sposób, jak wówczas, gdy w jednym z moskiewskich, bodajże, sklepów, nakazał jego szefowi, by ceny wędliny „były dla ludzi”. Jednego dnia byli w rosyjskim związki piłki nożnej jacyś tam ludzie, a następnego, już zupełnie inni. Fajnie. Tyle, że u nas takie numery jeszcze nie przechodzą. Trzeba sposobu.

Euro 2012 było gigantycznym sukcesem, a Polska wreszcie okazała się fajna. Zadziwiona Europa. Nie ma u nas furmanek, kapliczek i Kaczyńskich? Brawo Polacy. Ale były i pewne rysy. Np. Grzegorz Lato, jako szef polskiej piłki w ogóle nie podobał się publiczności w cylindrach i z popcornem w ręku. No i stawiał się, stawiał. Jak można mniemać, nie podobało się to również „zarządowi”, bardzo wyczulonemu na wszelkie estetyczne skazy. Korzystając więc z okazji – nadchodzące wybory w PZPN – postanowiono zrobić czystkę, właśnie w stylu „miętkiego reżimu”. Siedzi Donald w gabinecie i myśli. Nad kryzysem? Tak, nad kryzysem w polskiej piłce. Stadiony za parę miliardów, a Polska w rankingu reprezentacji, w siódmej dziesiątce – tuż obok Gabonu i Fidżi. Mówi więc do Sławku: „daj no mi kogoś od piłki”. Po dziesięciu minutach zjawia się w drzwiach ogromne brzucho, a za nim właściciel – poseł Kosecki. „Będziesz reformował PZPN” – pada twardy rozkaz. „Tak jest” – odpowiada Kosecki – „Pozwoli premier, że zapytam, ale jak będę reformował?”. „No jak to jak, cukierku? Będziesz prezesem PZPN”. „Jak będę? Przecież tam sam beton, nie wpuszczają obcych” – wyraża wątpliwość cukierek.”Oj tam, oj tam, damy radę”. Krążą plotki – ach te niepotwierdzone plotki – że Grzegorz Lato nie stanął ostatecznie do wyborów, ponieważ dostał z wiadomych kręgów czytelny sygnał: albo odpuścisz, albo otwieramy szafę z papierami”. Ponoć Grzesiu z miejsca obdzwonił tych, którzy chcieli go poprzeć w wyborach i zwolnił ich z tego obowiązku – nie dostał potem potrzebnych piętnastu głosów poparcia i problem z głowy. Honorowa abdykacja jednym słowem. Inne niedobre plotki znów wskazują, że łódzki baron PZPN-u, Potok Edward, który w mediach krąży jako „kandydat-zagrożenie” dla Koseckiego, miałby mieć jakieś powiązania z politykiem PO, panem Ireneuszem Rasiem. Chciałoby się powiedzieć: sami swoi. Będzie walka na śmierć i życie. Obama i Romney się chowają. Jakby komuś się obaj panowie nie podobali, to jest jeszcze do wyboru pan Kręcina. Tak, ten sam, którego po jednym z meczów kadry, służba lotniskowa musiała wyciągać z samolotu, bo nie był bidak w stanie ustać na własnych nóżkach. Podobno źle się czuł. Tak więc coraz poważniejszym kandydatem staje się rzeczony Kosecki. Nic to, że dotąd nikt go w strukturach PZPN nie widział. Każdy rozsądny wie przecież, kto za nim stoi. Kosecki, póki co, ma jeszcze mandat posła Rzeczypospolitej Polskiej, ale kto by się takimi głupstwami przejmował. Wszystkie znaki na niebie wskazują, że polityk Platformy będzie miał nowy gabinet. Kolejny „odbity” i to z jaką gracją. Ja oczywiście Koseckiemu nie zarzucam podległości żadnej. On będzie niezależnym prezesem PZPN, tak samo jak niezależni są u nas i prokurator generalny i szef TVP i sędzia Milewski. Wszystko będzie po Bożemu. Jak na „miętki reżim” przystało.

Marcin Kacprzak

Prosiliśmy o wsparcie Z mec. Małgorzatą Wassermann, córką ministra Zbigniewa Wassermanna, który zginął pod Smoleńskiem, rozmawia Marcin Austyn Jeśli pomyłki ciał ofiar katastrofy smoleńskiej to rzekomo efekt błędów, to, w jakim celu robiono analizy DNA? - Pragnę tu przypomnieć, że te badania były poprzedzone wejściem do niektórych pokoi poselskich i mieszkań bez obecności właścicieli. Tam funkcjonariusze odbierali rzeczy, które miały być potrzebne do badań DNA, i działo się to w dużym pośpiechu. Ponadto informowano nas, że nie ma konieczności wyjazdu do Moskwy, że i tak wszystkie czynności identyfikacyjne opierać się będą na badaniach DNA. Stąd też niektóre rodziny nie pojechały do Federacji Rosyjskiej. Mnie samą wielokrotnie przekonywano, że nie muszę jechać. W tej sytuacji wszelkie zarzuty wobec rodzin są absurdalne. Jeżeli nałożymy na to fakt, że do Rosji skierowano za mało sił, że brakowało tam profesjonalistów, to otrzymujemy obraz tego, co się tam faktycznie działo. Tymczasem z sejmowej wypowiedzi pana premiera Donalda Tuska wynika, że spośród podległych mu urzędników to tak naprawdę nikt nic nie musiał, a wszyscy podejmowali działania z dobrej woli. A za pomyłki odpowiadają rodziny. To niedorzeczność.

Dowiedzieliśmy się, że urzędników, którzy wyjechali do Federacji Rosyjskiej, nie można obciążać odpowiedzialnością za pomyłki, a tych, którym nie wystarczyło sił i determinacji, trzeba zrozumieć. - Nie pojmuję, jak można sugerować, że instytucje państwowe de facto nie były do niczego zobowiązane. Istotne jest tu także to, kto był w grupie tych osób, które powinny pojechać, a nie wystarczyło im sił i determinacji. Jeśli pan premier ma tu na myśli rodziny, to rzeczywiście nie starczyło im sił i determinacji. Jeżeli jednak pan Tusk zamierza starym zwyczajem obciążać opozycję za wszystkie niedociągnięcia, które istnieją, to mamy do czynienia z absurdem. A odebrałam tę wypowiedź właśnie jako wyrzut skierowany do osób żądających debaty sejmowej w sprawie pomyłek przy identyfikacji ciał ofiar katastrofy. Tylko gdyby te osoby 10 kwietnia 2010 r. i w kolejnych dniach chciały pojechać do Federacji Rosyjskiej, to byłoby to niemożliwe, bo nie dostałyby wizy w trybie natychmiastowym ani też nie zostałyby wpuszczone do żadnego zakładu czy instytucji.

Do tego słyszymy, że Ewa Kopacz nie była w Moskwie przedstawicielem polskiego rządu, ale była tam prywatnie, jako lekarz. - To dlaczego, będąc w Moskwie, pani Kopacz sama podkreślała, że jest tam jako minister zdrowia? Rozumiem, że kiedy prace w Moskwie można było jeszcze jakoś zaliczyć na poczet sukcesu, bo pani minister ciężko pracowała przy tak trudnej sprawie, to nie było problemu, by się z nimi utożsamiać jako minister. Kiedy jednak okazało się, że całe te działania były jedną wielką katastrofą, to słyszymy, że pani Kopacz była tam grzecznościowo. To wpisuje się w ton ostatniej debaty sejmowej.

Zadziwia także narracja prowadzona wokół kwestii zakazu otwierania trumien. Prokuratura mogła uczynić więcej, mogła wyjść naprzeciw rodzinom? - Prokuratura przede wszystkim nie wykonała swojego podstawowego obowiązku, jakim było przeprowadzenie sekcji zwłok, a wcześniej identyfikacji ciał. Sprawa trumien to tylko kolejny element. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że kilka rodzin otworzyło trumny. Zwróciły się one w tej sprawie do odpowiednich organów z pisemnym wnioskiem i otrzymały zgodę. Tymczasem kiedy kolejne rodziny zadawały takie pytania ustnie, to słyszały, że nie mogą otwierać trumien. A odpowiedź powinna być inna. Rodziny powinny otrzymać wskazówkę: proszę złożyć wniosek, a my go rozpatrzymy i trumna prawdopodobnie będzie mogła być otwarta. To byłby jasny przekaz.

Czemu miała służyć ta dezinformacja? - Trudno to jednoznacznie ocenić, ale fakty są takie, że owa dezinformacja towarzyszyła nam od chwili katastrofy. Przypomnę tu sekwencję zdarzeń, w których uczestniczyłam. Najpierw, po katastrofie, nikt nas o niczym nie informował. A kiedy w niedzielę na pasku informacyjnym w telewizji pojawiła się notatka, że rodziny gromadzą się w Warszawie w celu wyjazdu do Moskwy, to do mojej rodziny jeszcze nikt nie zadzwonił w tej sprawie. Niestety, próby pozyskania informacji o wyjeździe w rządowym centrum kryzysowym nie przyniosły skutku, dowiedzieliśmy się tylko, że nie ma żadnego wyjazdu. Media jednak nie prostowały tej informacji. Po kolejnym telefonie do centrum usłyszeliśmy, że wyjazd to “plotka medialna” i że jeśli taki będzie organizowany, to zostaniemy o nim poinformowani. Potem nagle okazało się, że wyjazd jest jednak aktualny. Tymczasem my byliśmy w Krakowie i pojawił się problem logistyczny. Wówczas okazało się, że nie ma potrzeby wyjazdu, bo ciało mojego ojca jest już zidentyfikowane. Taką informację uzyskałam zarówno ja, jak i moja bratowa w wyniku odrębnych działań. Po czym w poniedziałek rano dowiedziałam się z radia, że mojego ojca nie ma na liście zidentyfikowanych. Znowu dzwoniłam do centrum, gdzie przez wiele godzin nikt nie był w stanie ustalić, jak jest w rzeczywistości. Dopiero późnym popołudniem otrzymałam informację, że ciało ojca nie jest zidentyfikowane i że mam jechać do Moskwy. Ta informacja została wydobyta dopiero po tym, jak posłowie z PiS zaczęli nam pomagać i domagać się precyzyjnej informacji. Co ciekawe, posłowie usłyszeli, że mówię nieprawdę, bo rzekomo nikt nigdy mnie nie informował, że ciało ojca jest zidentyfikowane. Tyle że mam zapisane nazwisko i numer telefonu osoby, która taką informację mi przekazała. Zatem widać, jak wyglądała praca urzędników od pierwszych chwil po katastrofie. W końcu udałam się do Federacji Rosyjskiej. Nie będę już mówić, na jakie “wsparcie” mogłam tam liczyć. Dodam tylko, że na płycie lotniska napisałam notatkę, informując, że prosimy o wsparcie z kraju, że trzeba przygotować ludzi do pracy, że jest ich za mało, są zmęczeni i nikt nie przygotowuje rodzin do tego, co je czeka. A pan premier twierdzi, że żadne sygnały do niego nie dotarły.

Teraz premier bierze na siebie odpowiedzialność za błędy i przeprasza. - Tylko to, że Donald Tusk bierze na siebie odpowiedzialność, nie jest niczym dziwnym ani nadzwyczajnym z jego strony, bo jest premierem i ta odpowiedzialność z tego faktu wynika. Skoro jesteśmy przy przeprosinach, to muszę powiedzieć, że jeżeli Donald Tusk powiedziałby publicznie, tak jak na zamkniętym spotkaniu z rodzinami: “Przepraszam, żeśmy stracili głowę i panowanie nad sytuacją”, to zapewne byśmy to przyjęli. Natomiast jeśli ktoś mówi “przepraszam”, a następnie przechodzi do ataku i wypowiada cały szereg półprawd i nieprawd, to jest to przejaw ogromnej arogancji. Podczas debaty w Sejmie pan premier mocno grał na emocjach. Mówił: “Staraliśmy się, dawaliśmy z siebie wszystko, a wy nam zarzucacie złą wolę”. Tyle że my nigdy nie zarzucaliśmy nikomu złej woli, ale niekompetencję. Dalej premier mówił o pracy 2tys. urzędników, że w tej sytuacji mogło dojść do pomyłek. Ale gdzie były te rzesze urzędników? Bo na pewno nie w Moskwie i Smoleńsku. Powiem tylko, że jest lista osób, które faktycznie były na miejscu, i jest na niej może 30, 40 nazwisk. Cóż, od strony wizerunkowej przemówienie premiera było doskonale przygotowane, ale z prawdą stykało się ono tylko w małych elementach.

Pojawiła się też ocena, że teza zamachowa jest groźna dla państwa. - Śmiało można by uznać, że pan premier od razu po katastrofie przyjął ową tezę zamachową i uznał, że jest ona groźna dla państwa i nie chce o niej słyszeć. Dlatego strona polska podeszła do katastrofy w sposób, który można zamknąć w zdaniu: niech Rosjanie zrobią, co uważają, ustalą, co chcą, a my to przyjmiemy.

Debata nie przyniosła nic nowego prócz bólu rodzin? - Jestem w kontakcie z wieloma rodzinami i wiem, że to, co stało się w Sejmie, oznaczało dla nich nieprzespaną noc, płacz i ogromne oburzenie. Nie możemy uwierzyć w to, co usłyszeliśmy. Co więcej, odbieram to tak, że wyciągnięcie przed nawias rodzin śp. Anny Walentynowicz i śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej miało swój polityczny cel. Dotarł do nas wyraźny przekaz: nie wychylaj się, bo wskażemy cię palcem i napiętnujemy przed społeczeństwem. Dziękuję za rozmowę.

CBOS o Amber Gold: W Polsce można łatwo i bez większych konsekwencji oszukiwać ludzi. I wyłudzać od nich pieniądze Za aferę Amber Gold Polacy winią: złe prawo, które umożliwiło kontynuowanie przestępczej działalności (71 proc. opinii), brak działania prokuratury i policji (68 proc.) oraz bierność wymiaru sprawiedliwości i sędziów (66 proc.) - wynika z sondażu CBOS. Zdaniem 52 proc. na liście odpowiedzialnych powinien być także rząd. 63 proc. ankietowanych ocenia, że za aferę odpowiada także Komisja Nadzoru Finansowego, bo nie dość wyraźnie ostrzegała obywateli przed Amber Gold. Według 60 proc. za aferę odpowiadają sami inwestorzy, którzy - z naiwności czy chciwości - uwierzyli w nadzwyczajne zyski, które mieli otrzymać, powierzając tej firmie swe pieniądze. 56 proc. wskazuje, że na liście odpowiedzialnych za aferę Amber Gold powinny znaleźć się także służby specjalne, czyli ABW i CBA. Zdaniem 52 proc. powinien być na niej także rząd. Według 51 proc. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów nie zajmował się weryfikacją wiarygodności tej firmy i jej reklam. 35 proc. badanych uważa, że media i dziennikarze ponoszą dużą odpowiedzialność za aferę.

Najbardziej jednoznacznie ankietowani ocenili właściciela Amber Gold, aresztowanego Marcina P. 86 proc. jest zdania, że upadek tej firmy to nie było potknięcie biznesmena, ale "oszustwo, za które pełną odpowiedzialność ponosi właściciel". Według respondentów afera Amber Gold nie byłaby możliwa, gdyby wcześniejsze działania założyciela tej firmy były właściwie potraktowane przez wymiar sprawiedliwości lub chociażby tylko znane opinii publicznej. 21 proc. zgadza się z opinią, że spadek cen złota, w które firma miała inwestować pozyskiwane fundusze, mógł doprowadzić do jej upadku. 53 proc. respondentów przychyla się do stwierdzenia, że to przede wszystkim państwo powinno sprawdzać wiarygodność firm oferujących usługi finansowe obywatelom. 22 proc. uważa, że wiarygodność powinny sprawdzać przede wszystkim osoby powierzające tym firmom swoje oszczędności. 22 proc. uznaje, że państwo i osoby korzystające z usług tego rodzaju firm w równym stopniu ponoszą odpowiedzialność za sprawdzanie ich wiarygodności. Według CBOS afera Amber Gold mocno nadszarpnęła poczucie porządku prawnego i bezpieczeństwa finansów obywateli. 73 proc. ankietowanych uważa, że obecnie w Polsce można łatwo i bez większych konsekwencji oszukiwać ludzi i wyłudzać od nich pieniądze. Przeciwnego zdania jest 17 proc. badanych. 54 proc. ankietowanych sądzi, że obecnie instytucje państwa do tego powołane nie dbają należycie o prawa obywateli i ich przestrzeganie. 32 proc. wyraża przeciwną opinię. 56 proc. krytycznie wypowiada się o prokuraturze i policji. 30 proc. uznaje skuteczność działania aparatu ścigania za zadowalającą. Badania przeprowadzono w dniach 5-16 września na 985-osobowej reprezentatywnej próbie losowej dorosłych Polaków. PAP/JKUB

5 kłamstw Małgorzaty Drewin - Sędzi Sądu Rejonowego Warszawa – Śródmieście

1 X 2011 byliśmy świadkiem skandalicznego zachowania sędzi Małgorzaty Drewin, która podczas posiedzenia Sądu użyła autorytetu i siły sprawczej tegoż Sądu do dystrybucji kłamstwa, głęboko naruszając tym samym powagę wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Poniżej prezentujemy listę kłamstw – powołując się na dosłowne cytaty sędzi Drewin uzasadniającej brak konieczności wszczęcia śledztwa prokuratury w sprawie niedopełniania obowiązków przez Donalda Tuska. Wzywam ministra Jarosława Gowina, aby zapoznał się osobiście z uzasadnieniem sędzi Małgorzaty Drewin i podjął odpowiednie kroki wobec osoby, która reprezentując wymiar sprawiedliwości w Polsce jednocześnie go kompromituje. Orzeczenie sądu które opiera się na kłamstwie to wyraz arogancji i poważna przesłanka do zbadania, czy w Sądzie Rejonowym Warszawa – Śródmieście nie panują zwyczaje podobne jak w Sądzie Okręgowym w Gdańsku. Oto 5 kłamstw sędzi Małgorzaty Drewin:

1) Kłamstwo nr 1 SSR Małgorzata Drewin:

Z obowiązujących w stosunkach z Federacją Rosyjską aktów prawnych Rada Ministrów zaaprobowała wybór Konwencji jako mechanizmu, w oparciu o który strona polska i rosyjska miały badać katastrofę i wyjaśniać jej przyczyny. Wyimek z oficjalnego stanowiska Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (dowód w aktach sprawy):

Zgoda na zastosowany przez Federację Rosyjską reżim prawny została udzielona w formie konkludentnej. Nie było odrębnej decyzji Prezesa Rady Ministrów i Rady Ministrów w tej sprawie.

2) Kłamstwo nr 2 SSR Małgorzata Drewin:

Wybór ten nie miał charakteru „umowy międzynarodowej". Wyimek z raport MAK, str. 12 (dowód w aktach sprawy):

13 kwietnia 2010 roku, Zarządzeniem Przewodniczącego Komisji Państwowej [Władimira Putina],  (...) Na podstawie tegoż Zarządzenia określono, że badanie powinno być prowadzone zgodnie z Załącznikiem 13 do Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym (dalej Załącznik 13). Ta decyzja została zaaprobowana przez Rząd Rzeczpospolitej Polskiej. (…)

3) Kłamstwo nr 3 SSR Małgorzata Drewin: Wybór Konwencji nie wymagał zastosowania procedur określonych w przepisach ustawy z dnia 14 kwietnia 2000 roku o umowach międzynarodowych. Wypowiedź członka KBWL prof. M. Żylicza (dowód w aktach sprawy):

Rząd rosyjski zaproponował, a rząd polski zgodził się na zastosowanie w tym celu przepisów załącznika 13 konwencji chicagowskiej, dotyczącego badania wypadków i incydentów lotniczych. Porozumienie było nieformalne, przyjęte w trybie roboczym. Komentarz S2010: Strona Polska nie wybrała Konwencji a wyłącznie załącznik 13.

4) Kłamstwo nr 4 SSR Małgorzata Drewin:

Ocenie prawnej poddana została również kwestia wyrażenia przez obydwie strony na zastosowanie Konwencji, mimo wojskowego charakteru lotu wykonywanego przez polski statek powietrzny w dniu 10 kwietnia 2010 roku. W takim wypadku Konwencja znajduje zastosowanie na mocy decyzji zainteresowanych państw bez ograniczeń wynikających z prawa wewnętrznego państwa miejsca zdarzenia. Pismo skierowane 2 lutego 2011 roku do Ministra Infrastruktury Cezarego Grabarczyka i Szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Tomasza Arabskiego przez członków Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (dowód w aktach sprawy):

Zgodnie z wybranym do badania katastrofy TU-154M przez Prezesa Rady Ministrów załącznikiem 13 do Konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym, podpisanej w Chicago 7 grudnia 1944 r., Rzeczpospolita Polska miała prawo do (…). Komentarz S2010: Strona Polska nie wybrała Konwencji a wyłącznie załącznik 13, wyboru dokonał Premier.

5) Kłamstwo nr 5 SSR Małgorzata Drewin:

W swoim zażaleniu skarżący nie podniósł żadnych nowych, istotnych okoliczności mogących mieć  wpływ na ocenę słuszności podjętego rozstrzygnięcia, a przez to skutkujących uchyleniem zaskarżonego postanowienia. Komentarz S2010:

Stowarzyszenie w zawiadomieniu o popełnieniu przestępstwa zgłosiło dowody z wypowiedzi osób zaangażowanych w sprawę i dokumentów pochodzące z 17 rożnych źródeł w tym wyimki z raportów MAK, informacje Centrum Prasowego KPRM, wypowiedzi członków Komisji Badania Wypadków Lotniczych, Rzecznika Prasowego Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego oraz akredytowanego przy MAK. W toku sprawy Stowarzyszenie zgłosiło dodatkowo 5 kolejnych publikacji oraz dwa dowody z przesłuchania świadków. Na posiedzeniu przytoczono fragmenty wspomnień płk. Edmunda Klicha. Ponadto do akt sprawy złożone zostało oficjalne stanowisko Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, w formie odpisu notarialnego. Sąd w uzasadnieniu postanowienia nie odniósł się do żadnego z przytoczonych dowodów.

(Kodeks postępowania karnego stanowi:

Art. 424. § 1. Uzasadnienie powinno zawierać:

1) wskazanie, jakie fakty sąd uznał za udowodnione lub nie udowodnione, na jakich w tej mierze oparł się dowodach i dlaczego nie uznał dowodów przeciwnych,

Art. 92. Podstawę orzeczenia może stanowić tylko całokształt okoliczności ujawnionych w postępowaniu, mających znaczenie dla rozstrzygnięcia. W dziale dokumenty na stronie solidarni2010.pl zamieszczamy skany pism procesowych w sprawie. Czytelników zachęcamy do zapoznania się z aktami i wyrobienia sobie własnego zdania o zasadności orzeczenia. Szczególnie zachęcamy do zaznajomienia się z pismami oznaczonymi jako 9,9a,9B). Ewa Stankiewicz

1 Maud: Złodzieje kasy, złodzieje dusz Polaków Podczas gdy ustalenie początków zła czyli momentu zblatowania się PZPRowców, służb, koncesjonowanej opozycji i głodnych mamony raczej ni e budzi już wątpliwości (mord na śp. księdzu Jerzym przyklepany w Magdalence i przy OS) to pytanie w jaki sposób doszło do tego, że przebudzone do życia w prawdzie i wartościach społeczeństwo dało się zwieść skutecznie z tej drogi- pozostaje. Długo zastanawiałam się w jakim momencie, dlaczego i przy wykorzystaniu jakich narzędzi marketingowych rozpoczął się projekt odpolszczenia i oślepianie Polaków ( po przebudzeniu ich najlepszych cech w trakcie Festiwalu Solidarności) poprzez notoryczne relatywizowanie zjawisk nagannych zarówno z punktu widzenia czystej moralności jak prawa. W odwrotnej zresztą kolejności: rozpoczęto od prawa, bo walka ze strukturami moralnymi podczas kadencji błogosławionego Jana Pawła II był ryzykowna. Zatem realizację tego planu odsunięto nieco w czasie, nie rezygnując jednak z drobnego podkopywania filarów moralności od początku tzw. transformacji ustrojowej. PRL zaowocował zakorzenieniem przekonania, że państwowe to niczyje. Dzięki czemu i wójt, pleban i pan mogli swobodnie czerpać owoce z państwowego

ogrodu. Tych parę owoców, które przy okazji rąbnął zwykły śmiertelnik pozwalało na jaką taką koegzystencję. Wszyscy wiedzieli ż e żeby żyć trzeba ukraść, bo inaczej się nie da. Chciałeś kupić żarówkę- przynosił ją często złodziej z zakładu pracy, bo kupić ni było można. Można mnożyć takie przykłady. Skoro sami aprobowaliśmy małe złodziejstwa łatwiej było zrozumieć większych złodziei. I na tym skrzywieniu moralnym po transformacji zaserwowano nam hasło” pierwszy milion trzeba ukraść „ Tym razem to hasło było wskazaniem wprost oceny genezy fortun które pojawiały się jakby znikąd w dodatku najczęściej w otoczeniu ludzi.którzy bardzo niedawno korzystali z milicyjnych konsumów i innych fruktów zarezerwowanych tylko dla najwierniejszych apologetów internacjonalizmu na chwałę Main Internacjonała czyli Moskwy. Należało też wypierać się w tym okresie istnienia jakiejś mafii, która dochodziła do fortun wskutek niepoddających się jakiejkolwiek relatywizacji przestępstw. A w razie wpadki przeciąć sznury wiodące od tych „zwykłych przestępców” do prawdziwych szefów na szczytach służb i władzy. Tylko jacyś niezrzeszeni w elicie dopuszczonych do koryta dziennikarzy próbowali podać do informacji publicznej, że w notatnikach rzekomych przywódców mafii znajd owy się kontakty do ludzi znanych z pierwszych stron gazet i wiadomości z prac rządowo- ministerialnych.* Wcześniej należało także przetrzebić niezniszczone dokumenty z różnych służb, aby sznury, sznurki i niteczki nie zawiodły nas do źródła.** Gdzie i ja szukać mógłby nam zapewne opowiedzieć Adam Michnik, który prawem kaduka zgłębiał przez kilka miesięcy tajniki papierów SB?*** Na ile pomogły w jego biznesowej karierze- wie on i zapewne jeszcze paru takich, których korzenie być może poznał w źródełku. Wspominam Michnika dlatego, że to on i jego gazeta walnie przyczynili się do powodzenia akcji relatywizacja. Jak już utwierdzono nas w przekonaniu, ze ten pierwszy milion trzeba ukraść powróciły w pełnej krasie wzorce zachowań z PRL-u. Normalna stała się łapówka, nepotyzm, kolesiostwo. Jeśli dołożymy do tego twarde zasady wolnego rynku „przetrwa tylko najsilniejszy” to już mamy dość narzędzi, aby wyjaśnić nawet największe przekręty. Przejmowanie polskich firm poprzez doprowadzenie ich do pozornej upadłości, likwidację pozornie nieefektywnych firm państwowych, prywatyzację za złotówkę itp. Podobnie jak udało się fizyczne przejmowanie pieniędzy tak i pozornym powodzeniem zakończyło się sterowanie emocjami i ocenami Polaków. To ostatnie na szczęście być może nie na trwałe i nie aż tak głęboko Powodzenie w deprawacji społeczeństwa mogło okazać się skuteczne dzięki zastosowanej zasadzie kontynuacji złych nawyków. 300 lat pod zaborami a potem łapska komunistycznego internacjonalizmu. Oba zjawiska uczyły pokory wobec władzy (pokorne cielę dwie matki ssie), kolaboracji na różnych poziomach, rozdziału między czynem a deklarowanymi wartościami. 20 lat międzywojnia, kiedy budowano II Rzeczpospolitą, jako czas ozdrowieńczy jawi się jak jednorazowe sanatorium, które nie było w stanie przywrócić do pełnego zdrowia. W dodatku najzdrowszych społecznie(elity intelektualne) poddawano na bieżąco eksterminacji, wysyłając na zsyłkę za władzy cara, do obozów koncentracyjnych podczas II wojny światowej (także rozstrzeliwując czy wieszając inteligencję na rynkach i ryneczkach polskich miast i miasteczek), po wojnie zabijać w ubeckich kaźniach w Polsce czy wysyłając całe rodziny polskiej inteligencji do gułagów sowieckich.Pieniądz daję rzeczywistą władzę. Należało zatem zapewnić sobie dostęp do kasy: o metodach i strumieniach przepływów piszą publicyści w ostatnim wydaniu Nowego Państwa. Na ten temat napisał doskonałą książkę**** Witold Gadowski. Na wiosnę poznamy sporo o aferze FOZZ z materiałów zebranych przez dr Cenckiewicza. To znakomicie, że jest jeszcze tylu ludzi, dla których kradzież pierwszego miliona to nie imperatyw do pochwały niezwykłych zdolności ludzi z PRL do robienia interesów. I podziału Polski na nieudaczników i tych, którym się powiodło i rzekomo dlatego znaleźli się na celowniku oszołomów. Bo to oni rzucając światło reflektorów na głęboko ukrawaną prawdę są w stanie wziąć udział w przebudzeniu Polaków. Mentalnym.I powoli także moralnym.

* Jeśli zaś chodzi o Papałę to warto przypomnieć sobie, kto w tym czasie rozdawał karty w świecie zorganizowanej przestępczości, kto ze świata policji, prokuratury, polityki siedział w kieszeni gangsterów. Pamiętacie ojca chrzestnego (1999r) - Henryk N., pseudonim Dziad (51 lat), niemal od dziesięciu lat uchodzi za szefa gangu wołomińskiego, jednej z największych i najlepiej zorganizowanych grup przestępczych w Polsce. Prawdziwym ciosem dla Henryka N. była śmierć brata Wiesława (pseudonim Wariat). Policjanci twierdzą, że w pewnym okresie to Wiesław był prawdziwym szefem Wołomina. Łatwo nawiązywał kontakty. Otaczał się ludźmi wykształconymi, "młodymi zdolnymi", bywał na imprezach towarzyskich, miał szeroki gest, "własnych"policjantów, prokuratorów, znał kilkunastu polityków. Kiedy zginął, w jego teczce znaleziono notes z wieloma nazwiskami (także znanych osobistości z pierwszych stron gazet, ekranu, brylującymi tam do dzisiaj), kolumnami cyfr, informacjami o wypłatach dla różnych osób. Część danych była przemyślnie zakodowana. Policyjni eksperci do dziś próbują rozszyfrować zawarte w notesie Wariata informacje.

** Ta walka z niteczkami wiodącymi do kłębka trwa do dzisiaj-vide IPN

*** http://niepoprawni.pl/content/michnik-w-archiwach-sb

**** Wieża Komunistów . Kompilacja wątku sensacyjnego (oparta na faktach!), poetyckiej wizji uczuć męsko-damskich z dobrym zarysowaniem zarówno sznurków jak i niteczek, które składają się na obraz współczesnej Polski : kto i w jaki sposób doszedł do możliwości zarządzania nie tylko majątkiem Polski ale i Polakami.

Groby pod betonem? “Nasz Dziennik” ujawnia:

W październiku prokuratorzy IPN zbadają georadarem tzw. Dom Turka w Augustowie Posesja to mroczna siedziba NKWD i UB. W trakcie bestialskich przesłuchań mordowano w niej żołnierzy podziemia niepodległościowego, w tym ujętych podczas obławy augustowskiej. Biegły z dziedziny geofizyki wyznacza już dokładny dzień październikowych badań georadarem. Zostaną wykonane z udziałem prokuratora białostockiego IPN. – Badania posesji Domu Turka georadarem wykonane będą jeszcze w październiku tego roku – mówi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” prok. Zbigniew Kulikowski, szef Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN Białystok. Organizacje patriotyczne, które chciały przebadania posesji, wnioskowały, by badania wykonać metodą odwiertów. Ale szef białostockiego pionu śledczego IPN tłumaczy, że jest ona zbyt kosztowana. – Większa część powierzchni posesji Domu Turka została za czasów PRL przykryta masywnymi betonowymi płytami. To uniemożliwia przeprowadzenie badania polegającego na odwiertach w ziemi i badaniu jej próbek. Aby badania tą metodą przeprowadzić, trzeba by wykonać kosztowaną operację zdjęcia z terenu posesji betonowych płyt. A na to nas obecnie nie stać – zaznacza Kulikowski. – Dlatego badania przeprowadzimy przy użyciu georadaru, dla którego beton nie jest przeszkodą – dodaje. Decyzja o przeprowadzeniu badań georadarem na terenie byłej siedziby PUBP w Augustowie zapadła 12 lipca. – W ten sposób zostały zapoczątkowane działania, których celem będzie sprawdzenie, czy na terenie tego obiektu i otaczającej go posesji znajdują się ciała ofiar UB, oraz ewentualna ich ekshumacja – tłumaczy Barbara Bojaryn-Kazberuk, dyrektor IPN Białystok. W ubiegłym roku na wniosek Danuty Kaszlej, prezes Klubu Historycznego im. Armii Krajowej w Augustowie, prokuratorzy IPN wszczęli śledztwo dotyczące zbrodni komunistycznych popełnionych w Domu Turka. W obszernym wniosku jego autorka podaje m.in. zeznania osób, które wskazują teren posesji jako miejsce pochówków. Jest wśród nich m.in. relacja Edwarda Sieńki. “W rejonie płotu koło istniejącej ubikacji, na terenie posesji augustowskiego UB przywożono co pewien czas kupę piachu, którą ojciec [Kazimierz Sieńko] musiał plantować jako więzień, gdyż w tamtym miejscu zapadała się ziemia… Ojciec mówił, że wychodziła w tamtym miejscu tzw. sukrawica. My to określamy, że są to pozostałości gnilne po nieboszczyku” – czytamy w relacji. Augustowska kamienica, wybudowana ok. 1900 r., należała przed wojną do rodziny Rechtmanów i mieściła wówczas m.in. popularną cukiernię prowadzoną przez Bośniaka, nazywaną przez mieszkańców – ze względu na muzułmańskie wyznanie właściciela – “U Turka”. Na początku pierwszej okupacji sowieckiej właściciele budynku zostali deportowani na Wschód. W 1940 r. ich dom przejął Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR (NKWD). Tam właśnie więziono przeciwników władzy sowieckiej, stamtąd też NKWD kierowało trzema kolejnymi deportacjami mieszkańców ziemi augustowskiej w głąb Rosji. NKWD powróciło do obiektu jesienią 1944 r., a w styczniu 1945 r. usytuowało w nim tworzony według sowieckich wzorców Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, przejmujący stopniowo od Rosjan odpowiedzialność za zwalczanie ruchu niepodległościowego. W lipcu 1945 r. funkcjonariusze PUBP Augustów udzielili pomocy służbom sowieckim w realizacji obławy augustowskiej. Dom Turka był wówczas jednym z miejsc przetrzymywania i przesłuchań akowców. Po wojnie funkcjonariusze UB dokonywali tu bardzo krwawych, często ze skutkiem śmiertelnym, przesłuchań żołnierzy AK. Zwłoki ofiar ciągle mogą znajdować się na terenie tej posesji. 1 kwietnia 2011 r. Dom Turka został wpisany do rejestru zabytków, co oddaliło od niego widmo zagłady. Ochroną konserwatorską objęty został cały obiekt. Organizacje patriotyczne deklarują chęć utworzenia w Domu Turka szczególnego muzeum. – Chcielibyśmy, by powstało tu pierwsze w Polsce muzeum, które pokazywałoby głównie komunistyczny terror okresu powojennego – powiedziała “Naszemu Dziennikowi” Danuta Kaszlej, historyk, prezes Klubu im. Armii Krajowej w Augustowie. Władze samorządowe Augustowa popierają ten pomysł. Adam Białous

Film o Polakach, którzy mordowali Żydów. Pasikowski wraca po 11 latach "Władysław Pasikowski wrócił na wielki ekran po jedenastu latach milczenia z gigantyczną bombą, którą - z charakterystyczną dla siebie brawurą - detonuje na naszych oczach" - piszą krytycy o jego nowym filmie "Pokłosie". Tym razem reżyser zajął się mieszkańcami polskiej wsi, którzy podczas II wojny światowej zamordowali ok. 100 Żydów. Obraz zadebiutuje w kinach 9 listopada, dziś do sieci trafiła jego zapowiedź. To jedna z najbardziej oczekiwanych i kontrowersyjnych premier tego roku. Bo Władysław Pasikowski, twórca kultowych "Psów", powraca do kina po 11 latach i do tego z bardzo kontrowersyjnym tematem. "Pokłosie" nawiązuje do pogromu Żydów w Jedwabnem. Pasikowski napisał scenariusz po przeczytaniu "Sąsiadów" Jana Tomasza Grossa i - jak mówił wówczas - zrobił to także ze wstydu, bo dopiero z tej książki dowiedział się o ważnych epizodach polskiej historii. Ale jego najnowsze dzieło nie jest wiernym odwzorowaniem tamtych wydarzeń. Film miał mieć bardziej uniwersalny charakter, dlatego nazwa miejscowości brzmi zupełnie inaczej, a okoliczności mordu Żydów są nieco inne.

"Wieś mówi, że ci się w głowie pomieszało" Akcja rozgrywa się w 2001 roku na polskiej wsi. Franciszek Kalina (w tej roli Ireneusz Czop) po 20 latach wraca z Ameryki, zaalarmowany wiadomością, że jego młodszy brat Józek (Maciej Stuhr) popadł w konflikt z mieszkańcami rodzinnej wioski.

Źródło: materiały prasowe Reżyser Władysław Pasikowski na planie "Pokłosia" z Ireneuszem Czopem

Cała wieś wyraźnie się od Józefa odcina, choć on sam nie chce powiedzieć dlaczego. Dopiero po długich namowach pokazuje bratu, co zrobił z odziedziczonym po ojcu polem. Ustawił ponad 300 płyt pochodzących z żydowskich nagrobków, by upamiętnić dawnych mieszkańców.

- Tymi płytami Niemcy podczas II wojny utwardzili pobliską drogę. Jedna była nawet w wychodku. To ludzie przecież byli. Musiałem – mówi o Żydach, których nazwiska widnieją na płytach.

- Wieś mówi, że ci się w głowie pomieszało – odpowiada na to Franek. - Nie rób tego, to się źle skończy. Czemu akurat ty, durniu, masz się za obcych zmarłych upominać?

Bracia odkrywają mroczną tajemnicę Niechęć mieszkańców wsi do Józefa jest nieprzypadkowa, a ostracyzm szybko zamienia się w nienawiść, a nawet agresję. Bracia odkrywają mroczną tajemnicę sprzed 60 lat - okazuje się, że ich sąsiedzi podczas II wojny światowej zamordowali ok. 100 Żydów, aby następnie osiedlić się na ich działkach i w ich domach.

- Odkrywają, że w te wydarzenia byli zamieszani nawet ich rodzice. Tę historię śledzimy przede wszystkim z perspektywy braterskiej relacji. Ich niespełnionych nadziei, rywalizacji, wielkiej miłości. Kiedyś Władek Pasikowski powiedział, że chciał zrobić western w polskich realiach i myślę, że to jest główny motor napędowy tego filmu - opowiadał na Festiwalu Filmowym w Gdyni Maciej Stuhr, gdzie "Pokłosie" zdobyło nagrodę dziennikarzy. W obsadzie, oprócz aktorów grających główne role, znaleźli się m.in. Jerzy Radziwiłowicz, Danuta Szaflarska i Zbigniew Zamachowski. Zaś autorem zdjęć do filmu jest Paweł Edelman. Za scenografię odpowiadał Allan Starski.

"Pokłosie" wejdzie do kin 9 listopada.

Władysław Pasikowski, a ruch na rynku nieruchomości Husyci prowadzili swoją wielką wojnę z całym światem posługując się prostym i trafiającym do każdego serca narzędziem propagandowym. Były to tak zwane 4 artykuły praskie. Pierwszy z nich mówił o tym, że każdy człowiek może głosić publicznie Słowo Boże, nie tylko ksiądz. Drugi, że komunia powinna być podawana pod dwoma postaciami: chleba i wina, trzeci, że kler powinien żyć w ewangelicznym ubóstwie i oddać swoje majątki, a czwarty, że grzechy ciężkie powinny być karane publicznie. Ktoś kto te artykuły formułował, nie pamiętam, czy był to sam Jan Hus, czy może ktoś jeszcze z praskiej, uniwersyteckiej jaczejki mu pomagał, wykonał swoją robotę niechlujnie i słabo. Pierwszy punkt nie nadaje się do niczego, bo jeśli każdy może głosić Słowo Boże to również katolicy, a nie chodzi o to, by katolicy cokolwiek głosili, tylko o dyktaturę. Nie wspominano więc o nim w ogóle podczas wojen husyckich, albo wspominano półgębkiem. Cała husycka propaganda opierała się na punkcie drugim, który był bezpieczny, malowniczy i inspirował wyobraźnię prostaczków. Dwa ostatnie punkty realizował w praktyce Jan Żiżka z Trocnowa i jego kompani z Taboru. One były w całym husyckim programie najistotniejsze. Chodziło bowiem o to, by pozbawić Kościół nieruchomości i złota. Nieruchomości te, czyli olbrzymie majątki ziemskie przejść miały...no właśnie gdzie? Tego program husytów nie precyzuje ale odgadnąć możemy, że pod zarząd miast. Każdym łupem wojennym dzielili się bowiem husyci sprawiedliwie, czyli po kawałeczku. To zaś co zostało jechało do Pragi. Ziemi zaś nikt nie zamierzał zostawiać odłogiem olbrzymie wojska taborowe potrzebowały żywności, sprzedawano ją również gdzie się dało. Nie ma w programie husyckim ani słowa o tym, że rajcy miejscy i patrycjusze oraz mistrzowie z uniwersytetu też mają żyć w ewangelicznym ubóstwie. Ubóstwo ewangeliczne dotyczy tylko kleru. Gdyby zaś ktoś, na przykład jakaś część katolickiej szlachty zaprotestowała przeciwko trzem punktom programu husyckiego, to istniał jeszcze punkt czwarty. Tak jak powiedziałem najważniejsze w tym wszystkim były dwa ostatnie punkty, bo chodziło husytom o to, o co chodzi zawsze wszystkim silnym, bogatym i uzbrojonym bandytom – o zmianę stosunków własności. W przypadku Czech o zmianę stosunków własności nieruchomej. W takiej Anglii zaś i we Flandrii nieruchomości nie miały w tamtym czasie, aż tak wielkiego znaczenia, a to przez działania zarazków dżumy, które na długie dziesięciolecia ustabilizowały tamtejszy rynek nieruchomości. Na zachodzie najważniejszym celem „ludowych rewolucjonistów” jak ich nazywała propaganda demokratyczne w XIX wieku i komunistyczna w XX, był rynek tekstyliów. Zapamiętajmy to sobie, bo jest to pewna stała: Europa środkowa – nieruchomości, Europa Zachodnia – ruchomości, czyli handel i jego sektory. Co ma z tym wspólnego Władysław Pasikowski uważany, nie wiadomo dlaczego, za reżysera? Otóż 9 listopada na ekrany kin wejdzie nowy film pana Władysława o tym jak to Polacy mordowali Żydów. Pan Władysław Pasikowski zainspirował się prozą Jana Tomasza Grossa i postanowił nakręcić film według jego książki o Jedwabnem. Jak to zwykle z inspiracjami bywa są one dosyć swobodne. Pasikowski umieścił więc akcję filmu współcześnie i pokazał konflikt pomiędzy Polakiem, który chce zachować pamięć o pomordowanych, a jego sąsiadami, których przodkowie Żydów mordowali. Teza filmu jest jak rozumiem taka, że nic się od wojny nie zmieniło i dzieci morderców dziś również będą mordować, jeśli tylko zdarzy się taka okazja. To jest proszę państwa żywa ilustracja czwartego artykułu praskiego w jego istotnym znaczeniu: publiczne karanie winnych grzechów ciężkich.
Punkt trzeci jest zaś tutaj: Niechęć mieszkańców wsi do Józefa (głównego bohatera) jest nieprzypadkowa, a ostracyzm szybko zamienia się w nienawiść, a nawet agresję. Bracia odkrywają mroczną tajemnicę sprzed 60 lat - okazuje się, że ich sąsiedzi podczas II wojny światowej zamordowali ok. 100 Żydów, aby następnie osiedlić się na ich działkach i w ich domach. Tu jest całość artykułu promocyjnego o tym filmie: http://www.tvn24.pl/film-o-polakach-ktorzy-mordowali-zydow-pasikowski-wr... A my lecimy dalej. Punkt drugi artykułów praskich w wykonaniu Pasikowskiego jest równie wdzięczny co ten z XV wieku: sztuka jest sprawą intymną i każdy przeżywa ją indywidualnie. Inspiracja to inspiracja i wara profanom od niej. Punkt pierwszy zaś jest prościutki: wobec powszechnej swobody, każdy może kręcić filmy o czym chce. Pasikowski na przykład zapragnął nakręcić film o mordowaniu Żydów. I nakręcił. O co chodzi? O nic. Każdy może. On może kręcić, ja mogę pisać. I już. Nic więcej. Nie będziemy się przecież awanturować o głupstwa. Mnie na przykład inspirują husyci, tak szalenie mnie inspirują, że nie mogę przestać o nich myśleć, a najbardziej mnie inspiruje rola praskiego uniwersytetu w tym wszystkim i nie mogę się oprzeć by nie dokonywać porównań pomiędzy tamtymi czasami, a obecnymi. Uniwersytetów w Polsce jest tyle, że gdyby zrobić składkę wśród pracowników naukowych tych wszystkich uczelni. Jakąś groszową składkę, wcale nie dużą, to dałoby się uzbierać fundusz pozwalający na nakręcenie filmu o rodzinie Ulmów, albo i jakimś innym człowieku, który został zabity za to, że ukrywał Żydów. Bo właściwie dlaczego nie? Przecież tylu naszych zabito właśnie za to. Że co? Że to nie ma żadnego związku z rynkiem nieruchomości? Oczywiście, że nie ma. My się tu nie inspirujemy rynkami, tylko historią. Uniwersytety jednak milczą, a jeśli nie milczą to zapraszają na spotkania ze studentami Jana Tomasz a Grossa. Pasikowskiego też zaproszą i zorganizują mu dyskusję o tym, jak to udało mu się połączyć taka dramatyczną historią z formą thrillera. Bo to jest thriller proszę Państwa. Thriller o tym jak Polacy mordowali Żydów. Ważny film. Warto nań pójść. Ciekaw jestem dlaczego nie publikowano listy denuncjatorów i szmalcowników działających na terenie Polski w czasie wojny. Wszystkich denuncjatorów i wszystkich szmalcowników. To na pewno oczyściłoby atmosferę i przyczyniłoby się do poprawienia relacji pomiędzy Polakami a Żydami. Może taka lista również zainspirowałaby Pasikowskiego do nakręcenia filmu? Kto to wie. Ponieważ ja na razie nie ma budżetu na wyprodukowanie filmu o którymś z polskich świętych, pozostaje wam drodzy widzowie i czytelnicy cieszyć się tym co ma nam do pokazania Władysław Pasikowski. Obsada jest fantastyczna: młody Stuhr, Zamachowski i jacyś jeszcze inni gwiazdorzy, A Radziwiłłowicz zagra księdza. Naprawdę. W czasie ostatniego spotkanie w Łodzi pewien pan zadał mi standardowe na takich wieczorkach pytanie: jak trafić z przekazem historycznym do młodzieży. Ja nie znam odpowiedzi na to pytanie, bo młodzież jest poza kręgiem moich zainteresowań, ale Władysław Pasikowski tę odpowiedź zna na pewno. On już kiedyś trafił do młodzieży, wprost do ich serc i umysłów za pomocą filmu pod tytułem „Psy”. Teraz zaś robi drugie podejście i będzie ono pewnie tak samo udane. Jak trafić do młodzieży? Trzeba się uczyć od najlepszych. To wystarczy. Coryllus

Polska bez szansy na premiera Reguła Parkinsona mówi nam, że w polityce jak i w administracji ludzie są promowani szczebel powyżej ich kompetencji. Donald Tusk, który ma stanowisko premiera RP jest tego najlepszym przykładem. Z wykształcenia historyk, przez osiem lat malował fabryczne kominy i grał w piłkę nożną. Taka gimnastyka jest chwalebna dla fizycznej tężyzny ale kiedy mu się malowanie kominów nareszcie znudziło to wkręcił się do polityki. Pewnie na szczytach fabrycznych kominów ten fircyk zdobył specjalne predyspozycje bo szybko awansował aż do rangi Prezesa Rady Ministrów. Jednak jego wiecznie zmartwiona twarz oraz wytrzeszczone oczy i lekko pochylone plecy wskazują na niebezpieczny poziom stresu, który z powodu samospalenia mózgu doprowadził go do nieuniknionej choroby psychicznej, co jest widoczne gołym okiem.W Polsce już nikogo nie dziwi, że chory na głowę człowiek jest premierem. A to dlatego, że przez pałace władzy przewinęła się cała chmara ludzi, którzy nie posiadali wymaganych kompetencji. Wielu z nich ma dzisiaj wysokie stanowiska w polityce i w administracji tylko dlatego, że się dostali do Sejmu nie na podstawie głosów, ale ponieważ lider partii umieścił ich na liście. Dlatego Tusk jest otoczony grupą zestresowanych ludzi bez podstawowych kwalifikacji do pracy dla dobra kraju, którzy lękają się nas obywateli, są bardzo płochliwi i z tego powodu skłonni do paniki przy najmniejszej okazji. Najlepszym tego przykładem jest nasłanie siedmiu uzbrojonych antyterrorystów z ABW na studenta w Tomaszowie Mazowieckim za śmieszną krytykę prezydenta RP. A to znaczy, że Polska nie ma premiera. Przez swoją nieudolność ludzie z jego otoczenia żyją w ciągłym strachu i nas się po prostu boją. Obecnie Jarosław Kaczyński, partner Tuska w inscenizowanych międzypartyjnych awanturach w celu monopolizacji sceny politycznej, zgłosił swego kandydata na premiera. Ten kandydat, profesor socjolog rodem z Unii Wolności też znajduje się kilka szczebli powyżej swoich kompetencji, bo w Polsce pseudoelita nie ma ludzi o wysokich kwalifikacjach. Niezaradna prof. socjolog Jadwiga Staniszkis byłaby zdecydowanie lepszą kandydatką na premiera i ma do tego predyspozycję, bo jest sympatyczką PIS, a jej mąż, jak żona Radka Sikorskiego, nie jest Polakiem.

Przez 23 lata wroga nam pseudoelita już pokazała, co potrafi i udowodniła przez swoje niecne czyny, że to nie jest elita Polaków. Mówię to, bo jestem pod wrażeniem tekstu na temat elit, którego autorem jest mój znajomy Roman Kafel, rezydent Teksasu. Roman w swoim obszernym tekście „Walka elit o Polskę” napisał tak: Członkiem elity musi się urodzić! Cechą konieczną- bez jakiej nie można być członkiem elity jest altruizm i głęboko uświadamiana wewnętrzna potrzeba i poczucie obowiązku służby dla dobra swojej grupy! Świadoma i dobrowolna! Tego oczywiście nie można oczekiwać od samozwańczej pseudoelity w Polsce, bo ci niekompetentni ludzie, którzy dzierżą dziedziczną władzę nami gardzą i nas nienawidzą. Są zwykłymi manipulantami, którzy tylko pozorują pracę dla Polski ale wszystkie ich decyzje są sprzeczne z naszą Racją Stanu. Przyczyną tego stanu rzeczy jest mafijna proporcjonalna ordynacja wyborcza, która nie pozwala Polakom uczyć się demokracji na swoich błędach. Przy takiej ordynacji nikt nie wie, na kogo głosuje, bo głosuje na partię, a nie na konkretnego człowieka, którego zna i który go potem będzie reprezentował w Sejmie. Listę kandydatów układa lider partii według swojego widzimisię. Są to ludzie mierni ale wierni i zawsze głosują według zaleceń ich lidera, bo inaczej nie będą na liście kandydatów w kolejnych wyborach. Ordynacja jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) pozwala ludziom na wybór konkretnych ludzi i ocenę ich pożyteczności oraz lokalne ich rozliczenie przez wyborców. To daje szanse na korektę błędów. Tak się powinna rodzic elita, która rzeczywiście będzie dla Polski i Polaków opiekuńcza i pożyteczna. Niech teraz wodzowie układu POPIS, Donald Tusk i Jarosław Kaczyński pokażą nam tajne listy swoich kandydatów preferencyjnych w ostatnich wyborach do Sejmu. Niech wyjdzie naga prawda na jaw, bo po ich nazwiskach rozpoznamy jaki to układ, który szybko po wyborach zapomina o ludziach, którzy na te partie bezwiednie głosowali. Oglądałem wyrywkowo u siebie w domu internetową transmisję pochodu „ Obudź się Polsko”. Przypadkowo zobaczyłem przemowę Jarosława Kaczyńskiego. Byłem w szoku, że ten pyszałkowaty, obcy nam kulturowo manipulant, który był naszym śmiertelnym wrogiem w czasie wyborów w 90, 91 i 93 roku bezczelnie przemawia teraz tak, jakby czytał mój program z wyborów na prezydenta, czy też program silnie zwalczanej przez układ Partii X. Jeśli ktoś ma kopie tych programów, z pewnością się z tym zgodzi. Wiadomo, że nie ma kary za kradzież programów politycznych, ale ten wcielony diabeł, który nas bardzo nienawidzi ubrał się teraz w ornat i na mszę dzwoni. Propozycja technicznego rządu fachowców wyszła ode mnie już w 90 roku i przez lata była promowana przez Partię X. Jest to dobrze udokumentowane w obszernej broszurze „Polska potrzebuje gospodarza”, wydanej przez Partię X w 1991 roku i ogólnie dostępnej przy dużym nakładzie druku. Kaczyński, który teraz ten program sobie przywłaszczył, już nam pokazał, co potrafi, kiedy był premierem i jak wtedy brutalnie, chwytami poniżej pasa niszczył ruch narodowy w polityce, kiedy to nawet niemoralnie odsunął swoich koalicjantów: Samoobronę i LPR w nicość, aby partnerstwie PO-PIS nikt nie przeszkadzał. Rodem ze znienawidzonego dziś KOR-u, Kaczyński nosi teraz „biały kapelusz” i krzyczy o sprawiedliwość dla Polaków, a przecież on sam tworzył 23 lata temu podstawy dzisiejszej biedy, jako współpracownik KOR i uczestnik haniebnych porozumień „Okrągłego Stołu”. Najlepszy program polityczny jest nic nie wart bez dobrych ludzi, którzy zdecydowanie z pełna determinacją mogą go wprowadzić w życie. Wracając do wyboru kandydata na premiera i jego kwalifikacji, to wiadomo, że nie ma uczelni, która by przygotowywała ludzi do takiego stanowiska. Jak już wspomniałem mój znajomy twierdzi, że trzeba się do tego „dobrze” urodzić. Nie chodzi tu o pochodzenie z danej rodziny ale o dobry charakter: „Cechą konieczną – bez jakiej nie można być członkiem elity jest altruizm i głęboko uświadamiana wewnętrzna potrzeba poczucia obowiązku służby dla dobra Polaków.” Z tego powodu uważam, że Polska nie ma dziś premiera i co dalej – oszukańcze partie PO i PIS, które usilnie starają się zagospodarować całą scenę polityczna dla siebie, nie są zdolne do wystawienia wysokiej jakości kandydata bo mają do dyspozycji tylko ludzi z samozwańczej elity, która jest nam wroga i dba tylko o swoje własne interesy w celu unicestwienia Polski. Polacy – jesteście w stanie cichej wojny domowej, a największym wrogiem jest wasz chory układ polityczny.

Co do jakości kandydata na premiera, to uważam, że nie jest to tylko kwestia charakteru ale z również brak bardzo ważnych osobistych doświadczeń życiowych. Inaczej znowu jakiś malarz fabrycznych kominów zostanie premierem, a ładowacz baterii w wózkach podnośnych zostanie prezydentem. Albo intelektualnie spowolniony, być może z uszkodzonym mózgiem prezydent, co się często zdarza drugiemu bliźniakowi z powodu braku tlenu przy porodzie. Kiedyś podróżowałem po Amazonii, aby poznać jak szczepy indiańskie mogły przetrwać w trudnych warunkach i zobaczyłem, że przygotowanie lidera, który będzie dbał o szczep wymaga kilkunastoletniego treningu, który jest mozolny i uciążliwy. Ale taki lider potrafi wyczuć wszelkie niebezpieczeństwa, wybrać najlepszą drogę rozwoju i nawet leczyć ludzi w potrzebie. Nie dziwota więc, że jest bardzo starannie przygotowywany do tej pracy. W Polsce często partia polityczna wybiera sobie lidera po głośnej libacji ostro zakrapianej alkoholem. Najlepszym tego dowodem jest dzisiaj kapciuchowa miernota Bronisław Komorowski. Bierny, niedojda, ale wierny ideałom niezapomnianej Unii Wolności. Kiedy kandydowałem na prezydenta RP w 90 roku, jeszcze nie byłem pewien, czy potrafię wykonać to zadanie na piątkę. Ale dwa lata później już miałem pewność, że widzę las a nie pojedyncze drzewa i czułem cały kraj tak jak pająk wyczuwa drgania pajęczyny. Tak, jak to opisał Marszałek Józef Piłsudski w swojej książce „Rok 1920”, gdzie potrafił czuć linię 1000 kilometrowego frontu wojny z bolszewikami. Czułem nie tylko wasze bóle, ale także pokaźne możliwości rozwoju, bo rodzice mojego pokolenia bez kapitału odbudowali Polskę po wojnie i dali nam miejsca pracy i dobre szkoły. Obecna generacja też może znaleźć szczęście w podobnej pracy. Ale najpierw musicie uwolnić się od kulturowo obcej i wrogiej wam dziedzicznej władzy, która was się boi. Z moich osobistych doświadczeń wiem, a mam już prawie 65 lat, że jedyna droga warta wyboru, to droga serca. Sami się przekonacie w moim wieku, że każda inna droga jest błędna, nie daje poczucia wartości i satysfakcji. A wiadomo, że droga jest ważniejsza, niż cel, a cel czym trudniej osiągalny tym lepszy, bo wydłuża dobrą drogę. Czy droga wybrana przez pseudo premiera Donalda Tuska jest dla Polaków przyjemna? Już dwadzieścia dwa lata patrzę się z lotu ptaka na gehennę mojej Ojczyzny i cierpienia moich rodaków. Borykacie się ze strasznymi ograniczeniami i jesteście traktowani tak jak Palestyńczycy, którzy do dziś nie mają prawa do własnego państwa. Podobnie nie macie nawet pozwolenia na wybór swoich własnych reprezentantów do Sejmu według ordynacji JOW. Z rozpaczy chce mi się chodzić we włosiennicy i posypywać głowę popiołem. Ale muszę być optymistą i wierzyć, że kiedyś obudzicie się z letargu i zaczniecie domagać się swoich praw, które maja ludzie wolni. Życzę sobie, żebym dożył tego dnia, a wam życzę pracy i rozwoju w wolnej Polsce.. Aby Polska, moja Ojczyzna była matką a nie okrutną macochą! Stanisław Tymiński

Wiele zmienić, by wszystko zostalo po staremu I znowu, po kilku wakacyjnych miesiącach, spotykamy się na antenie. Kilka zaledwie miesięcy, a Polska, chociaż ta sama, nie jest już taka sama. Euforia podsycana przez „koko, koko, euro, spoko” minęła bezpowrotnie, przysłonięta aferą taśmową, która na moment uchyliła kurtynę skrywającą mechanizmy rabowania Rzeczypospolitej przez Umiłowanych Przywódców - a także przez aferę Amber Gold, która pokazała degrengoladę organów państwowych, zdeprawowanych przez okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy. Mało kto już chyba ma dzisiaj zaufanie do jakichkolwiek organów państwowych, bo co tu mówić o zaufaniu, kiedy nie wiemy rzeczy podstawowej: czy na konkretnym stanowisku jest rzeczywiście urzędnik państwowy, kierujący się interesem państwa, czy też podstawiony przebieraniec, który z żadnym interesem państwa się nie liczy, a tylko słucha oficera prowadzącego, któremu zawdzięcza synekurę. Więc na atmosferze politycznej kraju zaciążyły wspomniane afery, ale nade wszystko - pogarszająca się sytuacja gospodarcza. Na przełomie sierpnia i września dług publiczny przekroczył bilion, czyli tysiąc miliardów złotych i nadal powiększa się z szybkością około 10 tysięcy złotych na sekundę. Jednocześnie - co przyznaje nawet znany z kreatywnej księgowości pan minister finansów Jacek Rostowski - gospodarka „spowalnia”. Oznacza to, że Polska również zaczyna pogrążać się w kryzysie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Polityczną konsekwencją kryzysu jest konieczność wskazania nieubłaganym palcem winowajcy. Otóż winowajcą kryzysu jest ustanowiony w roku 1989 szkodliwy dla państwa gospodarczy model kapitalizmu kompradorskiego. Polega ona na tym, że o dostępie do rynku i możliwościach działania na rynku decyduje przynależność do bandy, której najtwardszym jądrem są tajne służby z komunistycznym rodowodem. Wskutek organiczenia dostępu do rynku, ta część społeczeństwa, która do bandy nie należy, jest wyrzucana poza główny nurt życia gospodarczego, z zastrzeżonymi dla bandy sektorami: finansowym, paliwowym i energetycznym - na margines, gdzie może sobie coś tam dłubać. W rezultacie narodowy potencjał gospodarczy wykorzystany jest w niewielkim stopniu, ze wszystkimi konsekwencjami gospodarczymi i demograficznymi. Winowajca zatem jest znany, ale nieubłagany palec wskazać go nie może, bo bezpieka musiałaby wskazać na siebie, a tego przecież nie zrobi za żadne skarby - a zwłaszcza za te skarby, jakie zdobywa przez rabunkową gospodarkę zasobami kraju i obywateli. W interesie bezpieczniackich watah nie leży zmiana modelu państwa, to znaczy - zastąpienie kapitalizmu kompradorskiego zwyczajnym kapitalizmem - tylko znalezienie kozła ofiarnego, na którego oczywiście najlepiej nadaje się premier Donald Tusk. Nie ma co go żałować, bo sobie zasłużył i na to i na jeszcze gorsze rzeczy - ale faktem jest, że prawdopodobnie już mu złocą rogi - bo trzeba wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu.Toteż wicepremier Pawlak pisze podobno listy do opozycji, zachęcając ją do współpracy na czas kryzysu. Po raz kolejny pokazuje w ten sposób, że Polskie Stronnictwo Ludowe ma stuprocentową, a w porywach nawet większą zdolność koalicyjną, to znaczy - może wszystko z każdym, z tym, że - za ile. Inne partie też demonstrują posiadanie zdolności koalicyjnej - a ostatnio dołączyło do ich grona Prawo i Sprawiedliwość - wykreślając ze swego programu budowę IV Rzeczypospolitej i wysadzanie w powietrze „układu”. Jakże bowiem budować IV Rzeczpospolitą w koalicji z partiami, które w III Rzeczypospolitej tkwią zanurzone po same uszy, zaś swoje siły żywotne czerpią właśnie z „układu”, dzięki któremu rozkwitają „jak grzyb trujący i pokrzywa”?

Zatem kiedy już premier Donald Tusk zostanie wskazany nieubłaganym palcem, poświęcony na ołtarzu walki z kryzysem i obejmie synekurę w Unii Europejskiej, jaką tam obmyśli mu Nasza Złota Pani Aniela - dekoracja z naszych Umiłowanych Przywódców zostanie starannie przebudowana przy akompaniamencie radosnych okrzyków wydawanych przez konfidentów poprzebieranych za dziennikarzy niezależnych mediów głównego nurtu. Obywatelom zaś wytłumaczy się, że powinni zachowywać się powściągliwie i cierpliwie, bo nowa, zbawienna ekipa Umiłowanych Przywódców potrzebuje przecież czasu - chociaż „dziewięćdziesięciu spokojnych dni” - żeby naprawić błędy i wypaczenia ekipy poprzedniej. Bezpieczniackie watahy liczą, że w ten sposób model kapitalizmu kompradorskiego pozostanie nietknięty. A gdyby, mimo starannych przygotowań, coś jednak poszło nie tak - to nie jest wykluczone, że spróbują sprowokować gwałtowne rozruchy, a pod pozorem ich pacyfikacji wprowadzą „surowe prawa stanu wyjątkowego”, pod osłoną których jeszcze przez pewien czas będą rozkradały kraj i jego zasoby - aż nasi sąsiedzi, strategiczni partnerzy, zrealizują scenariusz rozbiorowy. SM

Rezerwa cząstkowa i jej oponenci Dyskusja na temat rezerw stuprocentowych została wyłączona z dyskursu w głównym nurcie. Obecny kryzys jest szansą na to, aby tę dyskusję ponownie przywrócić. A dyskutować warto, bo należy choć rozważyć istotę wielu argumentów „stuprocentowców”. Dla każdego współczesnego ekonomisty (a nawet przeciętnego obywatela świata zachodniego) oczywiste jest, że banki mają prawo utrzymywać cząstkowe rezerwy. Oznacza to, że banki mogą bez bezpośredniego upoważnienia przeznaczać na inwestycje i kredyty środki, które ludność składa na depozytach. Jeśli chcielibyśmy być bardziej precyzyjni, to powinniśmy powiedzieć, że banki mają prawo tworzyć nowe depozyty, co de facto sprowadza się do tego samego, czym byłoby „korzystanie” z depozytów dostarczanych przez ludność. O to właśnie chodzi w „rezerwach cząstkowych”, wynalazku, który jest charakterystyczny tylko i wyłącznie dla współczesnych banków i przez który banki mają zupełnie inną księgowość niż normalny biznes.

A jednak tak powszechna i akceptowana instytucja nie jest ekonomiczną oczywistością. Gdzieś w ekonomicznym podziemiu istnieją i istnieli ekonomiści, którzy sprzeciwiali się rezerwie cząstkowej w mniej lub bardziej zaangażowany sposób. Współcześnie sprzeciw wobec rezerw cząstkowych kojarzony jest głównie z niektórymi radykałami szkoły austriackiej (część tej szkoły to zwolennicy rezerwy cząstkowej). Niemniej jednak historia tego sprzeciwu ma swoje długie lata już u zarania teorii pieniężnej. Za jednego z pierwszych przeciwników rezerwy cząstkowej można z przekonaniem uznać ojca ilościowej teorii pieniądza — Davida Hume’a (choć zwracał uwagę na banknoty, a nie depozyty, to jego rozumowanie stosuje się również do depozytów). Na tym opozycja się nie kończy. Z ideą stuprocentowego pokrycia depozytów sympatyzowali w różnych etapach życia prominentni przedstawiciele szkoły chicagowskiej tacy jak Henry Simons, Frank Knight i Irving Fisher (ten trzeci z kolei to współautor najważniejszego równania w historii teorii monetarnej), którzy znacząco przyczynili się do ukształtowania współczesnej wiedzy ekonomicznej. Nie inaczej było z ich kontynuatorem Miltonem Friedmanem, laureatem ekonomicznej Nagrody Nobla. Jeśli ktoś myśli, iż pomysł stuprocentowych rezerw to wymysł szaleńców austriackich i monetarystycznych, to niech nie pozostaje w błędzie, bowiem do towarzystwa można dołączyć sympatyzującego z tym pomysłem keynesistowskiego noblistę, Jamesa Tobina i „postronnego” Maurice’a Allaisa. Niech zatem nie przeciera oczu ze zdziwienia ten, który o idei stuprocentowego pokrycia słyszy po raz pierwszy, gdyż opowiadali się za nim niektórzy wybitni ekonomiści już od zarania teorii pieniądza. Stuprocentowa rezerwa z papierowym pieniądzem a stuprocentowa rezerwa z pieniądzem towarowym Zanim przejdziemy do omówienia zalet i wad systemu rezerwy stuprocentowej warto zdać sobie sprawę z różnicy między stuprocentową rezerwą w wypadku pieniądza papierowego i pieniądza towarowego. Wybrani przedstawiciele szkoły austriackiej (kontynuatorzy Murraya Rothbarda) opowiadają się za systemem pieniądza stuprocentowego i jednocześnie rzadkiego np. za standardem kruszcowym (złoto lub srebro). W takiej sytuacji dana jednostka monetarna jest zdefiniowana w wagowej ilości określonego metalu. System ten oznacza, że ani państwo, ani banki nie mogą generować dodatkowej ilości pieniądza w obiegu. Ilość jego rośnie tylko na skutek naturalnego wydobycia surowca, a nie na skutek księgowej decyzji. Chodzi w istocie o to, aby pozbawić klasę polityczną i bankową jakiegokolwiek wpływu na ilość pieniądza. Mowa jest tutaj zarówno o samych banknotach jak również depozytach. Produkcja i jednych i drugich byłaby ograniczona, a ich ilość przyrastałaby tylko w wyniku fizycznego wydobycia kruszcu. Z kolei plan szkoły chicagowskiej oznaczałby utworzenie ładu pieniężnego, w którym produkcja pieniądza jest w całości poddana decyzji politycznej i oznacza de facto druk papierowy. Państwo określałoby, jaka ilość pieniądza jest optymalna w gospodarce. Rezerwa stuprocentowa dotyczyłaby zatem działalności bankowej. Banki komercyjne przyjmujące środki od klientów indywidualnych (banknoty) mogłyby otwierać rachunki, ale tylko pod warunkiem pełnego pokrycia pieniądzem bazowym, czyli właśnie banknotami. Każdy, kto otworzyłby taki rachunek, miałby pewność, że stoją za nim realne banknoty emitowane przez państwo. Chociaż poniżej zajmiemy się głównie zaletami w oczach zwolenników rezerwy stuprocentowej i wadami w oczach przeciwników, to pokrótce zauważmy radykalną różnicę między planem austriackim i chicagowskim. W doktrynie austriaków chodzi o to, aby w całości poddać proces produkcji pieniądza procesom rynkowym. Natomiast w planie z Chicago chodzi o coś zupełnie odwrotnego — aby proces produkcji pieniądza był całkowicie kontrolowany przez władze monetarne. To było główne źródło inspiracji dla Friedmana i Fishera. Jeśli państwo w pełni kontroluje ilość pieniądza w obiegu, to może znacząco wpływać na zjawisko cyklu koniunkturalnego i manipulować ilością pieniądza na przykład w zgodzie z monetarystycznymi założeniami. Zatem mimo istotnego podobieństwa w planach „stuprocentowców”, należy pamiętać, że jak i w innych przypadkach dwóch stron debaty: im bardziej człowiek się zagłębia w poglądy dwóch stron, tym bardziej dostrzega, że coś chyba tych stron jest więcej niż dwie (czego dowodem również może być fakt, że część przedstawicieli szkoły austriackiej opowiada się za rezerwami cząstkowymi). Działalność depozytowa a działalność inwestycyjna banków, czyli dlaczego 100% rezerw nie oznacza śmierci kredytu Jeszcze zanim omówimy zalety przedstawiane przez zwolenników 100% rezerw, powiedzmy, czym te pełne rezerwy są oraz jak zmieniłyby rynek finansowy. A zmieniłyby radykalnie. Wiele osób, szczególnie powierzchownie zaznajomionych z koncepcją stuprocentowych rezerw, reaguje na ten pomysł sugestiami, jakoby taki system miał zabić istnienie kredytu. Doprawdy można ten system skrytykować z wielu różnych stron, ale zarzucanie Tobinowi, Friedmanowi i Fisherowi, że nie mają pojęcia, czym jest kredyt, to zdecydowanie przesada. Nawet dzisiaj istnieje przecież coś takiego jak „kredyt”, który nie jest udzielany przez instytucje stricte bankowe (czyli te, które jako jedyne mogą opierać się na rezerwach cząstkowych). Otóż w systemie stuprocentowego pokrycia kredyt wcale nie umiera, choć niewątpliwie ilość transakcji kredytowych jest mniejsza (co zwolennicy stuprocentowych rezerw przedstawiają jako zaletę). Przy rezerwach na poziomie 100% banki komercyjne nie mogą tworzyć nowych depozytów i przeznaczać ich na kredyt. Nie oznacza to jednak, że istniejące pieniądze nie mogą zostać przeznaczone na inwestycje i kredytowanie. Istota pełnego pokrycia depozytów oznacza, że środki są bez przerwy dostępne na żądanie klienta i nie zostały przeznaczone pod jakąkolwiek inwestycję. Dopiero kiedy posiadacz depozytu zdecyduje się podpisać umowę kredytowania, wtedy dochodzi do uwolnienia depozytu i przeniesienia środków na podmiot inwestujący. Depozyt zostaje przesunięty, a nie skopiowany. Trochę trywializując zagadnienie — firma finansowa może wobec tego być bankiem na kształt magazynu albo firmą inwestującą. Możemy albo umieścić środki w magazynie (depozycie) i wtedy mamy pewność, że są w sejfie (nikt ich nie otrzyma na finansowanie inwestycji), albo podejmujemy ryzyko i przeznaczamy pieniądze dla banku, który może je w coś zainwestować. Wtedy tracimy do nich realny dostęp. Jak nietrudno się domyślić, przy stuprocentowych rezerwach na depozyty banki pobierałyby opłaty za ich przechowywanie (ponieważ środki nie pracowałyby na rynku). Jednocześnie nie zabiłoby to transakcji kredytowych. Oznaczałoby to po prostu, że klienci muszą z pełną świadomością podpisać umowę z bankiem o tym, że udzielają mu pewnego rodzaju pożyczki. I ta umowa zawierana przez obywateli byłaby mniej więcej tym, czym jest dzisiaj umowa z funduszem inwestycyjnym Jeden z problemów, który od razu się rzuca w oczy, został dobrze wyeksponowany przez przedstawiciela szkoły austriackiej Friedricha von Hayeka — otóż nawet jeśli ustanowimy stuprocentowe rezerwy, to „innowacyjność” banków może zadziałać i mogą zacząć sprytnie obchodzić regulacje, wymyślając instrumenty w stylu „kont oszczędnościowych” albo szybko usuwalnych lokat, które z praktycznego punktu widzenia mogłyby być tak dobre jak depozyty (stosowane byłyby w transakcjach na równi z „normalnymi” depozytami). To ważne zagadnienie, na którego rozważanie nie mamy niestety tutaj miejsca i co do którego każda ze stron ma odmienny pogląd. Dla nas najistotniejsze jest na razie typologiczne rozróżnienie, nawet jeśli w praktyce może zostać mniej lub bardziej zatarte. Rozróżnienie to jest tak istotne dla samych zwolenników stuprocentowych rezerw jak i przeciwników, bowiem jedni i drudzy w swojej argumentacji w zasadzie odróżniają od siebie depozyty (permanentnie dostępne dla klientów) od, nazwijmy to brzydko, „uzmysłowionych” oszczędności (środków, które klienci świadomie powierzyli firmie finansowanej do inwestowania). Zwolennicy stuprocentowych rezerw uważają, że permanentnie dostępne depozyty powinny mieć pełne pokrycie, a środki na kredytowanie powinny pochodzić z umów pożyczkowych z klientami. A zwolennicy rezerw cząstkowych uważają, że środki na kredyty należy również brać z depozytów bieżących. Mówiąc ściślej, banki powinny mieć prawo do tworzenia depozytów wedle własnego uznania (które jest ograniczone pewnymi zewnętrznymi czynnikami).

System stuprocentowy oczami jego zwolenników Co dobrego widzą w systemie stuprocentowego pokrycia jego zwolennicy? Jak widzieliśmy wyżej, skrzydło monetarystyczne optuje za tym rozwiązaniem, ponieważ pozwala rządowi na niemal perfekcyjną manipulację podażą pieniądza i dostosowanie do rekomendowanej polityki pieniężnej. Skrzydło austriackie natomiast jest zafascynowane tą opcją, ponieważ oznacza ona usunięcie swobody kreowania dodatkowych pieniędzy za pomocą uznaniowej decyzji (nowe pieniądze trzeba wydobywać fizycznie, co jest ograniczone technologicznie). Chociaż uzasadnienie austriackie i chicagowskie jest odmienne, to obydwa mają prowadzić do tego samego makroekonomicznego celu: większej stabilności i eliminacji (lub zmniejszenia) zjawiska cyklu koniunkturalnego. W systemie stuprocentowym austriackim nowy pieniądz jest poddany rygorowi kalkulacji ekonomicznej. Jego wydobycie jest powolne i wpływa w niewielkim stopniu na ceny. Co więcej, to wydobycie i wpływanie nowych pieniędzy (kruszcu) na rynek podnosi ceny bez tworzenia systematycznej bańki. Teoria cyklu koniunkturalnego Hayeka zwraca uwagę na to, że generowanie nowych pieniędzy przez system bankowy przynosi stałe i ciągłe (przez cały okres boomu) zakłócanie stopy procentowej (obniżanie poniżej „naturalnego” poziomu). Efektem tego jest kumulowanie inwestycyjnej „bańki”. W przypadku stuprocentowego pokrycia przyrosty podaży są minimalne i nie prowadzą do takiego systematycznego zakłócenia stopy procentowej (przez banki). W systemie monetarystycznym pełna kontrola nad podażą pieniądza i stuprocentowa rezerwa oznaczają, że wyeliminowane jest źródło fluktuacji, które z kolei uznają monetaryści: spadki podaży pieniądza. Skoro pieniądz w obiegu równa się ilości wydrukowanego pieniądza i banki nie mogą kreować depozytów ponad pokrycie pieniądzem papierowym, to ilość pieniądza w zasadzie nie może spaść (o ile nie istnieje duży fanklub palenia dużych ilości pieniędzy w piecu). Nie może wobec tego dojść do ogromnej deflacji monetarnej, na przykład takiej, z jaką mieliśmy do czynienia na przełomie lat 1932-1933 (podobnie jak przy stuprocentowym standardzie złota, o ile nie istnieje fanklub rozpuszczania kruszcu w wodzie królewskiej). Podaż pieniądza od początku Wielkiego Kryzysu spadła w ciągu czterech lat o jedną trzecią. Milton Friedman w tym głównie upatruje źródeł głębokości kryzysu (częściowo w przeciwieństwie do Hayeka, dla którego choć spadek podaży pieniądza jest istotny, to równie ważny, albo ważniejszy jest okres fikcyjnego boomu w latach 1921-1929). Irving Fisher w tym czasie sam doświadczył ogromnych strat w swoim majątku, co zresztą poprowadziło go do opowiadania się za standardem stuprocentowym (wcześniej popierał rządowo manipulowany standard złota). Tak traumatyczne doświadczenie jak Wielki Kryzys skłoniło chicagowskich ekonomistów do sympatyzowania z rezerwą stuprocentową. Jakie są pozostałe korzyści? Na przykład społeczne — banki magazynowe w zasadzie nie mogą upaść poza przypadkami jawnej defraudacji. Nie może dojść do lawinowego upadku każdego z nich. Nie potrzebny jest Bankowy Fundusz Gwarancyjny, ani ubezpieczenia depozytów. Upadek banku magazynującego nie zagraża innym. Nawet jeśli już do takiej jawnej defraudacji dojdzie, to inne banki nie są zagrożone. Inaczej wygląda sprawa inflacji. W austriackim stuprocentowym systemie nie występuje dzisiejsza inflacja. Ilość pieniądza przyrasta powoli (wydobycie kruszcu), dużo wolniej niż statystyczne tempo wzrostu gospodarczego. Oznacza to spełnienie normy produktywnościowej, a więc stabilną i powolną deflację cenową: wszystkie dobra i usługi w wolnym tempie spadają (coś w rodzaju współczesnego spadku cen telefonów komórkowych i komputerów). W systemie monetarystycznym inflacja cenowa może wystąpić, jeśli rząd zwiększa ilość pieniędzy w obiegu szybciej niż wynosi wzrost gospodarczy (co rzecz jasna miało miejsce w historii). Jest to kolejny problem z tym planem — jak ograniczyć problemy polityczne związane z monopolem pieniężnym. Ale nawet jeśli dochodzi do inflacji w tym systemie, to jest w tym jedna zaleta: obywatele widzą, że odpowiedzialny jest rząd i podatek inflacyjny nie może być nazbyt łatwo ukryty. Jego źródło jest oczywiste. Do zalet systemu stuprocentowego, zarówno austriackiego jak i monetarystycznego, należy dołączyć jeszcze jedną istotną: dramatyczną redukcję długu publicznego i prywatnego. W systemie rezerw cząstkowych kreacja pieniądza przez banki oznacza jednocześnie kreację długu. Konsekwencje tego są jednoznaczne, szczególnie przy istnieniu papierowego pieniądza. Po pierwsze, dochodzi do ogromnego rozrostu sektora państwowego, ponieważ pozwala na to zwiększone finansowanie emisją obligacji (dzisiejsze rekordowe poziomy długu państw są wynikiem rezerw cząstkowych i papierowego pieniądza). Po drugie, dochodzi do wyparcia z rynku finansowania inwestycji indywidualnie gromadzonego kapitału. Głównymi dysponentami kapitału stają się ci, którzy mają możliwość kreowania ogromnej siły nabywczej, czyli właśnie banki z rezerwami cząstkowymi. Korporacje bankowe stają się głównymi decydentami w tych kwestiach, a ich klienci stają się dłużnikami. Gdyby nie było rezerw cząstkowych, to głównymi decydentami kapitałowymi byliby ludzie osiągający dochody na rynku. Firmy finansowe musiałyby zabiegać o ich zainteresowanie i oferować im odpowiednio oprocentowane papiery wartościowe. Nie nakręcano by spirali zadłużenia. Co ciekawe, bardzo możliwe, że agencje ratingowe byłyby opłacane przez oszczędzających, a nie przez samych dłużników. Rynkiem inwestycyjnym w znacznie większym niż dzisiaj stopniu rządziłyby kaprysy oszczędzających, a nie kaprysy kreujących pieniądze i kredyty. Stuprocentowy projekt powinien się także podobać keynesistom, którzy szczególnie obawiają się zjawiska „pułapki płynności”, czyli sytuacji, w której nowo wygenerowane przez bank centralny pieniądze nie „wchodzą” na rynek, a są trzymane przez banki z rozmaitych względów. To w największym skrócie zalety opcji stuprocentowych rezerw w oczach jej zwolenników. Teraz przejdźmy do jej przeciwników.

System stuprocentowy oczami jego przeciwników Podobnie jak szerokie jest towarzystwo „stuprocentowców”, analogicznie jest w przypadku ich przeciwników. Znajdziemy tutaj zarówno opcje „austriackie”, ale również keynesowskie i monetarystyczne. Chociaż różnią się oni zdecydowanie w podejściu do zagadnień pieniężnych, to ich krytyka rezerw stuprocentowych w zasadzie sprowadza się do tego samego, aczkolwiek bardzo uogólnionego przeze mnie, argumentu: „finansowe pośrednictwo” w postaci kreowania depozytów przez banki jest dobre, ponieważ może służyć większemu wzrostowi gospodarczemu. Argument można by zobrazować w prosty sposób. W systemie stuprocentowego pokrycia depozytów posiadacz dochodu ma trzy opcje na alokację środków pieniężnych: (1) może wydać je na konsumpcję (kupić żywność, pójść do kina etc.), (2) może przeznaczyć je na inwestycję, np. kupno akcji, obligacji, jednostek funduszy inwestycyjnych etc., (3) może nie wydawać pieniędzy, czyli włożyć je do portfela, albo umieścić na depozycie w banku. Ze środkami w portfelu niewiele bank może zrobić (przynajmniej na razie, dopóki nie zdelegalizowano obrotu gotówką), ale ze środkami na depozytach już tak. Zwolennicy stuprocentowej rezerwy są zdecydowanymi oponentami korzystania z tych depozytów z wyżej wymienionych względów. Tymczasem zwolennicy rezerw cząstkowych ripostują: ale przecież te martwe niewydawane pieniądze mogą posłużyć na finansowanie zwiększonego wzrostu gospodarczego (niektórzy zwolennicy rezerw cząstkowych poszerzają ten argument i starają się pokazywać, że rezerwy cząstkowe pozwalają na realizację konkretnego celu makroekonomicznego: na przykład stabilnej inflacji).

Niestety ów cel zwiększonego wzrostu będzie kolidował z celami stawianymi przez „stuprocentowców”. Jeśli bowiem otwieramy drzwi do rezerw cząstkowych, to trzeba się pogodzić z wyparciem indywidualnej akumulacji kapitału na rzecz kreacji depozytów, rosnącymi poziomami długów publicznego i prywatnego, zagrożeniem kryzysami bankowymi, a także możliwością generowania baniek inwestycyjnych. Cóż, jak mawiają słusznie oponenci stuprocentowego pokrycia, bez ryzyka nie ma zysku. Tak też ma być i w wypadku rezerw cząstkowych.Istnienie rezerw cząstkowych niesie wobec tego ze sobą ogromne zagrożenia jak i potencjalne korzyści. Coś jak z nożami kuchennymi. Mogą być bardzo przydatne, choć zdarzają się wypadki z ich użyciem. Pytanie tylko, czy wypadki są na tyle incydentalne i przez to są na tyle niewielkim kosztem, że rzeczywiście warto z nich korzystać, czy też być może są bombą z odroczonym zapłonem, która niesie za sobą więcej zagrożeń niż korzyści. Uważne wyważenie tych dwóch (zysków i strat) jest przedmiotem sporu stuprocentowców i zwolenników rezerw cząstkowych. Zwolennicy rezerw cząstkowych widzą istotne korzyści. Te środki, które ludzie trzymają na depozytach w pewnym sensie oznaczają oszczędności, bo ludzie nie wydają ich na konsumpcję. Można by wobec tego z tych środków skorzystać i pokusić się o to, aby PKB bardziej rosło. Teraz oczywiście sprawa się pogłębia, bowiem pojawia się pytanie, czy ta operacja będzie oznaczała zwiększenie realnego wzrostu. Może prowadzić do ogromnego „czasowego niedopasowania” struktury bilansów banków, to znaczy banki będą się finansować „na krótko” (gromadzić i produkować depozyty) po to, aby finansować znacznie dłuższe inwestycje. Depozyty, które posiadają klienci, będą finansować ryzykowne długookresowe inwestycje, co może prowadzić do głębokich makroekonomicznych niestabilności i w efekcie mniejszego długookresowego wzrostu. Jak na te niebezpieczeństwa odpowiadają obrońcy rezerw cząstkowych? Znowu musielibyśmy się wgłębić w opinie poszczególnych przedstawicieli, a niektórzy z nich mają ze sobą niewiele wspólnego. W skrócie możemy powiedzieć, że zdaniem jednej generalnej grupy (opcja bardziej głównonurtowa) odpowiednie regulacje bankowe i komisje nadzoru zadbają o sprawę i będą w stanie zapobiec pojawianiu się kryzysów i nadużywaniu pozycji banków (najczęściej będą to aktywiści, dla których każda porażka nadzoru oznacza konieczność zwiększenia nadzoru). Zaś zdaniem drugiej grupy (tutaj opcja austriackich zwolenników rezerw cząstkowych) groźba bankructwa i zjawisko konkurencji między bankami na wolnym nieregulowanym rynku będą wymuszały na bankach odpowiednią dyscyplinę (ci najczęściej na przypadki powtarzających się kryzysów bankowych będą reagowali notorycznym szukaniem regulacji rządowych, które wpływały na bankowość).

Warto również dodać jedną szczególną rzecz w kwestii ryzyka finansowego. „Czasowe niedopasowanie” występuje nawet w wypadku rezerw stuprocentowych[1]. I tutaj punkt dla zwolenników rezerw cząstkowych, bowiem nawet jeśli wprowadzimy stuprocentowe pokrycie, to firmy inwestujące i tak będą na przykład gromadzić lokaty dwuletnie, albo emitować papiery wartościowe na kilka lat, z których środki potem przeznaczą na inwestycje bardziej długoterminowe, dziesięcioletnie, trzydziestoletnie etc. Owszem, odpowiadają zwolennicy rezerw stuprocentowych, ale w wypadku braku pełnego pokrycia ten proces jest posunięty znacznie dalej, a ryzyko jest przesunięte na całą gospodarkę i wszystkich uczestników systemu pieniężnego. W wypadku kryzysu „czasowego niedopasowania” aktywów przy rezerwach cząstkowych zagrożony jest praktycznie każdy posiadacz pieniędzy. W wypadku takiego kryzysu przy rezerwach pełnych posiadacze depozytów bieżących mogą być spokojniejsi. Cała sprawa rezerw cząstkowych jest oczywiście bardziej skomplikowana. Szczególnie, że pominąłem w tym tekście sprawę banku centralnego jako pożyczkodawcy ostatniej instancji, który instytucję rezerw cząstkowych zasadniczo modyfikuje. A ponieważ tekst się robi już zbyt długi, musimy w tym miejscu poprzestać.

Podsumowanie: możliwość debaty? Dyskusja na temat rezerw stuprocentowych została wyłączona z dyskursu w głównym nurcie. Przez lata była obiektem zainteresowań nurtów „podziemnych” (pamiętajmy, że ekonomia keynesowska to też kiedyś był nurt podziemny). Obecny kryzys jest być może szansą na to, aby tę dyskusję ponownie przywrócić. W moim przekonaniu mogą świadczyć o tym dwie rzeczy.

Po pierwsze, często słyszymy od niektórych komentatorów, że jedną z przyczyn kryzysu w 2008 była systematyczna zmiana regulacji bankowych w USA, które poprowadziły do pomieszania „bankowości inwestycyjnej” i „bankowości tradycyjnej”. Często przytacza się tutaj nazwę ustawy Glassa-Steagalla (co jest nota bene wysoce dyskusyjne, ale to nie temat tego tekstu). Zwolennicy nacisku na tę przyczynę kryzysu powinni zdać sobie sprawę z tego, że radykalizacja ich stanowiska prowadzi właśnie do optowania za rezerwami stuprocentowymi. Jeśli bowiem chcemy pójść w skrajność i rzeczywiście oddzielić bankowość inwestycyjną od tradycyjnego gromadzenia depozytów, to plan 100% rezerw wydaje się trafiony. Pytanie, czy to jest rzeczywiście celem.

Po drugie, na stronach Międzynarodowego Funduszu Walutowego ukazał się niedawno roboczy artykuł, w którym autorzy korzystają z formalnego modelu gospodarki USA (tzw. DSGE) i testują założenia planu szkoły chicagowskiej (choć ich plan różni się pewnymi szalenie istotnymi niuansami, na które nie mamy miejsca). Dochodzą przy tym do zadziwiającej dla niektórych konkluzji: tak, Fisher miał rację, przy stuprocentowym pokryciu długi byłyby niższe, wyeliminowano by kryzysy bankowe, a podaż pieniądza mogłaby być kontrolowana, aby spełnić założenia polityki monetarnej. Zwracają oni szczególnie uwagę na to, że współczesne opracowania z zakresu polityki pieniężnej całkowicie pomijają naturę instytucjonalną kreacji pieniądza przez banki (s. 9):

(…) pasywa banków nie są makroekonomicznymi oszczędnościami, mimo iż na poziomie mikroekonomicznym mogą tak wyglądać. Oszczędności są stabilną zmienną, więc opierając się w całości na pozyskiwaniu stabilnych oszczędności, banki nie byłyby w stanie inicjować nagłych ekspansji i regresówkredytu, które ciągle obserwujemy w praktyce. Pasywa banków są raczej pieniędzmi, które mogą być tworzone i niszczone natychmiast. Newralgiczne znaczenie tego faktu wydaje się całkowicie zapomniane w większości współczesnej literatury makroekonomicznej na temat bankowości (…) Miejmy nadzieję, że oznacza to możliwość debaty, bo pomysł stuprocentowych rezerw jest co najmniej inspirujący do dyskusji. I nawet jeśli nie zgadzamy się z projektem implementacji takiego rozwiązania, to należy wziąć pod rozwagę istotę wielu argumentów „stuprocentowców”. Nawet jeśli oznacza to radykalną zmianę współczesnego świata i wywrócenie systemu finansowego do góry nogami, czy też być może do góry głową, jeśli do góry nogami jest w sytuacji obecnej.

[1] Choć są i tacy ekonomiści (myślę, że da się ich policzyć na palcach dwóch rąk), którzy opowiadają się nie tylko za stuprocentowymi rezerwami, ale również za pełnym „czasowym dopasowaniem” aktywów i pasywów. To znaczy uważają, że jeśli ktoś pożycza od kogoś pieniądze na 2 lata, to nie może zainwestować ich w inwestycję dłuższą niż dwuletnią. Nie mamy tu miejsca na omawianie owego ekscentrycznego podejścia. W skrócie powiem, że ten pomysł przeanalizowany skrupulatnie i poprowadzony do swoich naturalnych konsekwencji rzeczywiście uśmierciłby w zasadzie każdy kredyt, gdyż generalnie rzecz biorąc każdy kredytobiorca pożycza środki „na krótko” i inwestuje „na długo”.

Instytut Misesa

Sprawa Kima Dotcoma to farsa Pomysłodawca i założyciel portalu Megaupload [zajmującego się gromadzeniem plików użytkowników - admin] został zatrzymany na podstawie nieważnego nakazu. Raport opublikowany przez władze Nowej Zelandii ujawnił dodatkowo, iż szpiegowano go z naruszeniem litery prawa. Za niezgodne z prawem czynności wobec Kima Dotcoma odpowiedzialna jest agencja GCSB, stanowiąca element globalnej sieci wywiadu elektornicznego Echelon, zarządzanej przez amerykańską NSA. GCSB nie zweryfikowała statusu założyciela serwisu Megaupload. Będąc stałym rezydentem Nowej Zelandii nie mógł być on szpiegowany, gdyż posiadając tego typu wizę przysługuje mu zestaw praw identyczny, jak w przypadku normalnego obywatela. Prawo Nowej Zelandii wyklucza bowiem szpiegowanie własnych obywateli. Tymczasem Kim Dotcom nie ustaje w pracy nad nowym serwisem internetowym, który miałby zastąpić Megaupload. Ma on nosić nazwę Megabox.

Na podstawie: Dziennik Internautów
http://autonom.pl

Ciekawe, czy rząd USA zwróci właścicielowi skradzioną domenę megaupload.com… – admin

Antydemokrata Hoppe Hans-Hermann Hoppe (ur. 2 września 1949 w Peine) jest ekonomistą i przedstawicielem anarchokapitalistycznego skrzydła austriackiej szkoły ekonomii. Określa się jako kulturowo konserwatywny libertarianin (paleolibertarianin). Hoppe studiował filozofię, socjologię, historię i ekonomię Uniwersytecie w Saarlandes, Uniwersytecie Goethego we Frankfurcie i Uniwersytecie Michigan w Ann Arbor. W 1974 został doktorem we Frakfurcie, a w 1981 habilitował się. Od 1986 do 2008 był profesorem ekonomii na Uniwersytecie Newada w Las Vegas oraz jest zasłużonym członkiem Instytutu Misesa (Auburn/Alabama). W maju 2006 założył Stowarzyszenie Wolności i Własności (Property and Freedom Society). Jego praca doktorska dotyczyła prakseologicznych podstaw epistemologii. Jego tezą było, że wszystkie procesy poznawcze, a więc nauki, są specjalną formą ludzkiego zachowania. Wynika z tego, że wszystkie prawa ludzkiego działania są również podstawowymi prawami teorii poznania. Dopiero później okrył, że kilka lat wcześniej Ludwig von Mises doszedł już właściwie do takich samych wniosków. To był jego pierwszy kontakt z austriacką ekonomią. Do tego czasu Hoppe był, według własnych słów, „lewicowym wyznawcą etatyzmu”. Czytanie Murraya Rothbarda wprowadziło go w nową ideę; do subiektywnej ekonomii Misesa dołączyła obiektywna filozofia polityczna Rothbarda. Bazując na swojej poprzedniej pracy w dziedzinie teorii poznania i etyki, zaczął badań naturę ludzkiej racjonalności, wplatając to w projekt nowej książki. Jej celem było przekazać systematyczną i interdyscyplinarną rekonstrukcję historii ludzkości. Hoppe jest zwolennikiem etyki praw naturalnych z samoposiadaniem i własnością prywatną. W szczególności inspiruje się poglądami Murraya Rothbarda. Uzasadnienie jego etyki opiera się również na dyskursie filozofa i socjologa Jurgena Habermasa, który był nauczycielem Hoppego i nadzorował jego pracę.

Jego książka, „Demokracja – bóg, który umarł”, jest krytyką demokracji i państw demokratycznych. Żadna rodzina, ani Kościół, ani nauka czy biznes nie działa w sposób demokratyczny. Hoppe opowiada sie za „Wolnością zamiast demokracji”. Dla Hoppego, jako dzisiejszego lidera myśli anarchokapitalistycznej, państwo jest niemoralną instytucją. Pojmuje on także demokrację, jako cywilizacyjny „krok wstecz”, w porównaniu z poprzednim społeczeństwem feudalnym. W demokracjach jest wyższa preferencja czasowa wydatków rządowych, ponieważ krótkie okresy legislatury i szybkie zmiany układów władzy motywują rządy do tego, żeby wydawać jak najwięcej pieniędzy, aby zrealizować swoje osobiste cele na czas i być ponownie wybranym. Ponieważ monarchowie nie są pod taką presję i muszą dbać o swoje ziemie, ludzi i nieruchomości, liczą się z ograniczonymi zasobami w swoim kraju. Dla Hoppego zatem, monarchia jest mniejszym złem niż demokracja. W monarchii państwo jest w rękach prywatnych i monarcha ma osobisty interes w tym, aby zatroszczyć się o dobro swojej własności – w przeciwieństwie do polityków i urzędników w demokracji, którym na tym nie zależy. W naturalnym porządku, który opisuje Hoppe, ostatecznym źródłem ludzkiej cywilizacji jest własność prywatna, produkcja i dobrowolna wymiana. Ten naturalny porządek musi być utrzymywany przez naturalne elity. Elita ta powstaje w wyniku dobrowolnego uznania jej władzy na odpowiedniej pozycji, a nie na drodze politycznych wyborów czy urodzenia szlacheckiego. Hoppe reprezentuje pogląd, że ze względu na „doskonałe osiągnięcia w zakresie wydajności, mądrości, odwagi, lub ich kombinacji, w każdym społeczeństwie pewne indywidualności zdobywają „naturalny autorytet” i ich sądy oraz opinie cieszą się powszechnym szacunkiem. Również byłoby w naturalnym porządku, aby „w wyniku selektywnego łączenia się w pary oraz prawa cywilnego i genetycznego dziedziczenia, naturalne stanowisko „autorytetu” byłyby zajmowane przez członków bardziej „szlachetnych” rodzin i przekazywane w tych rodzinach”. W ujęciu Hoppego – co wzbudza kontrowersje wśród anarchokapitalistów – naturalną władzą są głowy tych rodzin, które w społeczeństwie anarchokapitalistycznym pełnią zazwyczaj rolę sędziego i rozjemcy – „często bezpłatnie, od pewnych osób domagano się i spodziewano obywatelskiego poczucia obowiązku, realizowanego w trosce o zasady sprawiedliwości, wyprodukowanego w formie prywatnego „dobra publicznego”". Hoppe zauważa, że on, gdyby musiał być niewolnikiem, wolałby raczej był niewolnikiem prywatnego właściciela, niż niewolnikiem w domenie publicznej, jak to miało miejsce na przykład w Gułagu. Hoppe nie pozostawia żadnych wątpliwości, że jest zwolennikiem czystej formy anarchokapitalizmu i ani monarchia, ani demokracja, ani jakakolwiek inna forma rządu nie jest pożądana. Hoppe był krytykowany również przez środowiska liberalne za wyznawanie poglądu, że prywatny właściciel powinien mieć „prawo do wykluczania, ekskluzywności, dyskryminacji i wygnania”. W szczególności, w tym kontekście został skrytykowany za podejście do homoseksualizmu. Hoppe twierdzi, że na przykład właściciel prywatnej armii może „dyskryminować kobiety i jawnych homoseksualistów”, ponieważ „obecność kobiet i jawnych homoseksualistów w jednostkach bojowych może wpływać na nie negatywnie”. Dodał też, że „publicznie reklamuje się homoseksualny styl życia [...] choć jest on niezgodny z modelem rodziny skoncentrowanej na własnym przetrwaniu opartym na porządku naturalnym”. Krytycy Hoppego zarzucają mu, że będące ostatnim stadium jego filozofii społecznej małe formacje państwowe będą firmami dla „katolików z wąsami”, ojczyznami dla „odstających homoseksualistów”, skupiskami „kobiet, które nie lubią mężczyzn”, „rodzin protestanckich”, itp. Hoppe odpowiada, że „tworzenie takich wspólnot będzie ekonomicznie nieopłacalne”, gdyż przedsiębiorca stosujący dyskryminację „nie znajdzie odpowiedniej liczby nabywców” oraz „jeśli dla katolików posiadanie wąsów ma jakieś istotne znaczenie i razem chcą żyć wśród ludzi podobnie myślących – co w tym złego?” Hoppe wierzy, że w „naturalnym porządku” różnice w oferowanych i poszukiwanych rodzajach społeczności będą jeszcze większe niż obecnie. Hoppe jest również zdania, że początki Rewolucji Francuskiej leżą w tych samych kategoriach zła co rewolucja bolszewicka lub rewolucja narodowych socjalistów w Niemczech. Rewolucji Francuskiej zawdzięczamy „królobójstwo, egalitaryzm, demokrację, socjalizm, nienawiść religijną, terror, masową grabież – gwałt i morderstwo – ogólny pobór wojskowy i wojnę totalną, motywowaną ideologicznie”. W książce „Ekonomia i etyka własności prywatnej – studia z zakresu ekonomii politycznej i filozofii” (2012) Hoppe wyraża poglądy, że oddanie głosu masom sprzyja zinstytucjonalizowaniu kleptokracji. „Ludzie nie mają żadnych zahamowań, aby swobodnie sięgać po własność innych”. Państwo demokratyczne działa „jako ostateczny monopol prawny działającym bez żadnej prawnej umowy”. Jest to umowa przyporządkowania wszystkich do państwo, która jak głosił Thomas Hobbes, nigdy nie istniała. Ze względu na nadmierne zadłużenie jednych kosztem innych, czas wielkich demokracji musi się skończyć w najbliższej przyszłości. Mogą się one przekształcić w nowe totalitaryzmy albo skończyć jako społeczeństwa własności prywatnej.

Rocznica buntu Sonderkommando w obozie Auschwitz 68 lat temu powstali Żydzi z Sonderkommanda, oddziału, który Niemcy zmuszali do prac przy usuwaniu ciał osób zamordowanych w komorach gazowych. Był to największy w historii niemieckiego obozu Auschwitz bunt więźniów. Pod koniec lata 1944 roku, gdy malała liczba transportów z Żydami, Niemcy zaczęli sukcesywnie likwidować więźniów Sonderkommanda. We wrześniu zgładzili około 200 osób. Pozostali zdali sobie sprawę z zagrożenia i zaplanowali bunt.

Sygnałem do walki miało być podpalenie krematorium W przygotowaniach pomagali im jeńcy sowieccy, również wcieleni do Sonderkommanda. Plan zakładał wysadzenie krematoriów, podpalenie baraków, przecięcie drutów i masową ucieczkę. Więźniowie dysponowali prymitywnymi granatami, do wykonania których użyli materiału wybuchowego zdobytego od więźniarek pracujących przy demontażu starych samolotów. Niemcy szybko wpadli na ich trop, co sprowadziło represje i liczne ofiary. 7 października 1944 roku rano obozowy ruch oporu zawiadomił buntowników, że SS zamierza zgładzić 300 członków Sonderkommanda. Żydzi postanowili walczyć. Organizatorami buntu byli polscy Żydzi: Jankiel Handelsman, Josef Deresiński, Załmen Gradowski, Josef Darębus. Sygnałem do walki miało być podpalenie krematorium.

Wrzucili kapo do pieca krematoryjnego O godzinie 13.25 SS-mani przyszli, by zabrać więźniów z krematorium IV. Zostali zaatakowani przez więźniów uzbrojonych w kamienie, młotki i siekiery. Podpalono krematorium. Akcję podjęli także osadzeni w krematorium II, którzy rzucili się na oberkapo i żywcem wrzucili go do pieca krematoryjnego. Następnie przecięli druty obozowe i zaczęli uciekać w stronę wsi Rajsko. Tam zabarykadowali się w stodole. Niemcy obrzucili ją granatami wzniecając pożar. Wielu Żydów zabili seriami z karabinów maszynowych. W walce zginęło około 250 więźniów, wśród nich organizatorzy buntu. Około 200 ocalałych i zatrzymanych rozstrzelano wkrótce potem. Liczba osób w Sonderkommando zmniejszyła się po buncie z 663 do 212. Pozostałych przy życiu Niemcy umieścili w krematorium III. Po stłumieniu buntu Niemcy wszczęli dochodzenie, skąd więźniowie mieli proch. Ustalili, że dostarczały go żydowskie dziewczęta zatrudnione w fabryce: Roza Robota, Ala Gaertner, Regina Safirsztain i Estera Wajcblum. Zostały powieszone w styczniu 1945 roku, na 21 dni przed wyzwoleniem obozu. Spośród więźniów Sonderkommand obóz przeżyło zaledwie kilkudziesięciu, m.in. Alter Feinsilber (Stanisław Jankowski), Szlama Dragon, Henryk Tauber, Shlomo Venzia (zmarł 1 października 2012 roku), a także Henryk Mandelbaum. Z tej grupy w Polsce pozostał jedynie Mandelbaum. Zamieszkał w Gliwicach. Zmarł 17 czerwca 2008 roku.

Żydzi z SonderkommandaPierwsze Sonderkommando powstało, by obsługiwać krematorium I w obozie macierzystym Auschwitz, w którym już latem 1941 roku palono ciała ofiar gazowania Cyklonem B. Obersturmbannfuehrer SS Adolf Eichmann, organizator masowej zagłady Żydów, zalecał, by członków Sonderkommando mordować po każdej większej akcji palenia zwłok. W praktyce czyniono to co kilka miesięcy, pozostawiając przy życiu palaczy, mechaników i funkcyjnych. Jedno z pierwszych Sonderkommand liczyło 80 więźniów. Zgładzono ich latem 1942 roku. Na początku lata 1944 r., gdy do Birkenau docierały transporty z Żydami węgierskimi, liczyło ono około 900 osób. Więźniowie ci zawsze byli odizolowani. Przetrzymywano ich w bloku nr 11 na terenie KL Auschwitz lub w odseparowanym bloku w Auschwitz II-Birkenau, a od 1944 roku - w niektórych pomieszczeniach krematoriów. Niemcy założyli obóz Auschwitz w 1940 roku, aby więzić w nim Polaków. Auschwitz II-Birkenau powstał dwa lata później. Stał się miejscem zagłady Żydów. W kompleksie obozowym funkcjonowała także sieć podobozów. W Auschwitz Niemcy zgładzili, co najmniej 1,1 mln osób, głównie Żydów, a także Polaków, Romów, jeńców sowieckich i osób innej narodowości. PAP

Nie jest ważne czy Agencja Wywiadu wpakowała 2 mln zł w AMBER GOLD czy nie. Ważne, by służby zajmowały się szpiegowaniem, a nie gospodarką! Nie jest ważne czy Agencja Wywiadu wpakowała 2 mln zł w AMBER GOLD czy nie. Ważne, by służby specjalne zajmowały się szpiegowaniem, a nie gospodarką! SS mają utrzymywać się z pieniędzy podatnika - a nie z własnej działalności gospodarczej. I trzeba im dobrze płacić - by nie musiały dorabiać sobie na boku. JKM

Marsz Niepoważnych Otóż wszystko to co pisze JKM jest niepoważne i nieprawdziwe. Janusz Korwin-Mikke ogłosił przeprowadzenie marszu "Niepodległości i Suwerenności' w dniu 7 października, w "rocznice dnia, w którym Polska odzyskała niepodległość". Dla Korwina ma to być marsz "prawicy", tak, jak dla niego marsz 11 listopada jest marszem "ONR-owców i zwolenników sanacji". Dlatego zastrzegł, ze nie zaprasza nikogo, kto wedle jego standardów nie odpowiada kryteriom "prawicy". Ponad to twierdzi, ze tym marszem chce przypomnieć, iż w"1918 uzyskaliśmy Wolność i po 35 dniach oddaliśmy ja socjalistom i d*** kratom, którzy w (dwadzieścia lat później) doprowadzili państwo

do katastrofy". Otóż wszystko to co pisze JKM jest niepoważne i nieprawdziwe. W dniu 7 października 1918 r., Polska nie odzyskała niepodległości. Tego dnia Rada Regencyjna powołana przez państwa zaborcze i ciesząca się bardzo ograniczona władzą autonomiczną na terenie zaboru rosyjskiego pod okupacją państw centralnych, ogłosiła deklaracje suwerenności Królestwa Polskiego. Oczywiście, pomimo pewnych zasług Rady w budowaniu zrębów polskiej administracji, szkolnictwa, czy sądownictwa, Rada ta była skompromitowana kolaboracją z przegrywającymi wojnę państwami centralnymi. Deklaracja ta miała pewne znaczenie, jako wyraz dezintegracji władzy okupacyjnej, ale sama z siebie nie tworzyła nowej, jakości politycznej. Dopiero przyjazd Piłsudskiego z Magdeburga, w momencie faktycznej kapitulacji państw centralnych, i jego inicjatywa polityczna tworzyła nowy fakt narodowy w postaci odrodzenia niepodległego państwa polskiego. Sam fakt przekazania władzy wojskowej nad Polnishe Wehrmacht Piłsudskiemu, przez Radę Regencyjną był już tylko aktem formalnym. Na ulicach Warszawy, bowiem to POW, rozbrajając wojska okupacyjne, wyzwoliła Warszawę i stworzyła realne podstawy niepodległości. To, dlatego data kapitulacji państw centralnych wraz z wojskową akcją POW wyznaczają rzeczywistą, a nie fikcyjną datę odzyskania niepodległości. Oczywiście były spory o datę odzyskania niepodległości. W okresie PRL-owskim niektórzy reżymowi historycy wskazywali datę powołania lubelskiego rządu Daszyńskiego, jako moment odzyskania niepodległości. Inni wskazywali na 14 listopada, dzień, w którym rozwiązała się Rada Regencyjna, uważana wówczas, zupełnie słusznie, jako twór państw zaborczych. Odzyskanie niepodległości oczywiście było procesem, ale tak jak w każdym procesie są momenty przełomowe, tak nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż takim momentem był dzień 11 listopada. Dlatego ten dzień został proklamowany, jako święto narodowe w odrodzonej Polsce. I dlatego też w okresie komunistycznym, w którym nie mieliśmy niepodległości, to święto zostało skasowane. I dziś także są siły, którym przeszkadza polska niepodległość i próbują deprecjonować to święto. W latach ubiegłych byli to tzw. "kolorowi" neobolszewicy wspomagani przez gazetę Wyborczą. Inicjatywa prezydencka przejęcia idei Marszu Niepodległości należy do tego nurtu działań. Także inicjatywa Korwina-Mikke organizacji konkurencyjnego marszu wpisuje się w ten ciąg deprecjacji tego symbolu Polski niepodległej. Marsz 7 października, doskonale się nadaje do świętowania pastiszowej niepodległości, takiej wolności, jaką cieszyła się Rada Regencyjna, wolności fikcyjnej i deklaratywnej. Właśnie takiej, jaką dziś chcieliby widzieć różni zwolennicy roztopienia się Polski w strukturach Unii Europejskiej, Polski lizbońskiej. Do takiej "niepodległości" data 7 października świetnie się nadaje. Ta data symbolizuje, bowiem zgodę na niemiecką hegemonię w Europie i satelicki status naszego państwa postulowany w przemówieniach ministra Sikorskiego. Czy o to chodzi Korwinowi-Mikke? Zdaje się tak, bo - jak twierdzi - w poprzednich latach świętował rocznicę niepodległości 11 listopada, bo był to "dzień wolny od pracy". Czyli wartość rocznicy sprowadza się tylko do tego, kiedy łatwiej zorganizować manifestację, na której Korwin będzie jedyną gwiazdą. Czyli, gdy nie ma innego wygodnego dnia do świętowania, to można świętować razem z "ONR-owcami i sanacją". A jak można samemu zabłysnąć i jest szansa na własne audytorium, to trzeba wymyśleć jakiś egzotyczny powód by oddzielić się od całego narodu świętującego narodowe święto, by rozbijać narodową solidarność. Tego typu zachowanie świadczy tylko o politycznym ADHD. Ale jest to schorzenie okresu dziecinnego i dojrzewania. To objaw niedojrzałości, z którego na ogół się wyrasta, ale gdy występuje w wieku dojrzałym, należy je leczyć. Ale w tym wypadku wydaje się, że nawet medyczna terapia na nic się nie przyda. Dlatego jeżeli dojdzie do marszu w dniu 7 października, nie będzie to marsz "Niepodległości i Suwerenności". Nie będzie to także marsz narodowców, do których Korwin „puszcza oko”. Nie będzie to także marsz "prawicy", bo prawica jest otwarta na rzeczywistość, a nie jest ciasną sektą wyznawców Korwina, ale będzie to tylko marsz ludzi niezbyt poważnych. Marian Piłka

Rada Regencyjna, Piłsudski i Hitler Marian Piłka napisał (co można znaleźć we „FRONDZIE” http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/marsz_niepowaznych_24405

tekst p/t: "Marsz Niepoważnych", w którym napisał: „wszystko to co pisze JKM jest niepoważne i nieprawdziwe. W dniu 7 października 1918 r., Polska nie odzyskała niepodległości. Tego dnia Rada Regencyjna powołana przez państwa zaborcze i ciesząca się bardzo ograniczona władzą autonomiczną na terenie zaboru rosyjskiego pod okupacją państw centralnych, ogłosiła deklaracje suwerenności Królestwa Polskiego. Oczywiście, pomimo pewnych zasług Rady w budowaniu zrębów polskiej administracji, szkolnictwa, czy sądownictwa, Rada ta była skompromitowana kolaboracją z przegrywającymi wojnę państwami centralnymi”. Otóż p.Piłka wypisuje nonsensy. Po pierwsze: jeśli ktoś jest monarchistą, to ma prawo uważać dzień ogłoszenia niepodległości Królestwa Polskiego za święto radosne – a likwidację Królestwa i powołanie na jego miejsce „Rzeczypospolitej” (która już raz doprowadziła Polskę do ruiny!) za tragedię. Po drugie: od kiedy konserwatysta uważa organ za „skompromitowany” tylko dlatego, że jego protektor przegrał wojnę?? A gdyby Mocarstwa Centralne wygrały, to RR nie byłaby, jak rozumiem, „skompromitowana”. Ale, po trzecie: skoro RR była „skompromitowana” - to dlaczego przyjęcie władzy z jej rąk nie jest kompromitacją? Przypomnijmy: RR niemal bez dyskusji przekazała władzę śp.Józefowi Piłsudskiemu. Być może dlatego, że sytuacja stawała się rewolucyjna, i tylko socjalista mógł ją opanować – a być może po prostu jej to z Berlina zasugerowano. Przypominam, że Piłsudski był agentem austriackim, a potem i niemieckim – być może więc po prostu RR przekazała władzę płatnemu agentowi niemieckiemu – który, jak rozumiem, „nie jest skompromitowany”. Zapewne rolę odegrały obydwa względy.

A Marian Piłka powinien na ten temat poczytać wypowiedzi przedwojennych narodowców. Oczywiście: te sprzed 1926 roku – bo potem sanacja wprowadziła drastyczną cenzurę. Przypominam, że Adolf Hitler doskonale o agenturalnej roli tow.”Ziuka” wiedział – i miał żelazne podstawy, by twierdzić, że „gdyby Piłsudski żył, do wojny we wrześniu 1939 by nie doszło”. I należałoby za to dziękować Bogu. Oraz szefowi wywiadu niemieckiego Sztabu Generalnego. Poniżej zdjęcie (zaręczam, że reżymowe media nigdzie go nie pokażą) Hitlera przy (symbolicznej) trumnie Piłsudskiego w ambasadzie II RP w Berlinie: Przypominam, że istnieje poważne podejrzenie, że agent niemiecki Piłsudski wraz z innym agentem niemieckim, Włodzimierzem Ulianowem (ps.”Lenin”) zmontowali pour le Roi de la Prusse wojnę, w wyniku której dwaj potencjalni wrogowie Niemiec wykrwawiali się wzajemnie, a uwaga Polski była odwrócona od plebiscytów. Nikt jakoś nie wspomina, że Polacy – zwłaszcza z Prus Wschodnich – nie głosowali za Polską – bo obawiali się, że tym samym znajda się w Bolszewii! Zarzut Mariana Piłki: „Marsz 7 października, doskonale się nadaje do świętowania pastiszowej niepodległości, takiej wolności, jaką cieszyła się Rada Regencyjna, wolności fikcyjnej i deklaratywnej. Właśnie takiej, jaką dziś chcieliby widzieć różni zwolennicy roztopienia się Polski w strukturach Unii Europejskiej, Polski lizbońskiej” jest obrzydliwą nieuczciwością. To UPR i KNP są jedynymi siłami od początku optującymi przeciwko Anschlußowi do UE. Jaką mamy dziś „wolność”, skoro nie wolno mi nawet obciąć ogona mojemu szczeniakowi, a żarówki i termometry muszę szmuglować z Wolnego Świata (czyli z... Białorusi) – bo w Unii są zakazane??? Za rządów Rady Regencyjnej takie zakazy byłyby nie do pomyślenia. Proszę zauważyć, że w pojęciu mego Protagonisty, „wolność” byłaby wtedy, gdyby RR mogła mi zakazać jedzenia wieprzowiny z niekontrolowanego przez reżym źródła albo nakazać posyłanie dziecka do reżymowej szkoły”. Marian Piłka przez „wolność” rozumie prawo państwa – oczywiście „polskiego” - do zaprowadzenia w Polsce np. faszyzmu. Co do „rozbijania Prawicy”. Po pierwsze: połowa, cum grano salis, ONR-owców to żadna „Prawica”. Po drugie: dwa lata dzielnie maszerowaliśmy razem 11-XI i nic nam to nie przeszkadzało. Nie przeszkadzałoby i w tym roku. Nie rozumiem, dlaczego komuś przeszkadza, że chcieliśmy też obchodzić i swoje święto; przecież nam nie przeszkadzało, że ONRy obchodzą i inne święta. Tymczasem dowiedziałem się, że zostałem usunięty z Komitetu Honorowego Marszu 11-XI-2012 do którego zresztą nigdy się nie zapisywałem i nawet nie wiedziałem, że istnieje. Jak to potraktować, jak nie jako akt wrogi? Jak nie jako chęć rozbicia jedności Prawicy? No, i zakazano KNP maszerować pod własnym sztandarem – podczas gdy ONRy i NOP jak najbardziej pod nimi maszerować będą. Jest tylko jedno wyjaśnienie tej sytuacji. Bezpieka, która w 1989 urządziła szopkę z „Okrągłym Stołem” i przekazaniem władzy „opozycji” (jak Niemcy Piłsudskiemu...), na zasadzie „wiele musi się zmienić, by wszystko zostało tak, jak było” a potem z utworzeniem PO, czyli „partii liberalnej” - zamyśla 11 listopada utworzyć nową partię, „narodową”. I znów nastąpi kilka lat liberalizacji, NEPu – a potem znów wrócą rządy biurokracji; tym razem pod hasłami narodowo-socjalistycznymi. Ja w tej szopce nie mam zamiaru uczestniczyć. Natomiast agentura działająca we środowisku „konserwatywnych-liberałów” - na pewno to uczyni.Myślę, że bardzo wielu uczciwych narodowców nie zdaje sobie z tego sprawy.Ale, powtarzam: całą Prawicę zapraszam na 7-X – nie zabraniając nikomu maszerowania 11-XI. Tak samo jak nie zabranialiśmy członkom KNP maszerować 29-IX. JKM

Atakujmy ustrój – nie opluskwiajmy ludzi! Jak powszechnie wiadomo w polskim Piekle nie są potrzebni Diabli – bo jak jeden Polak usiłuje wyleźć z kotła z wrzącą smołą, to go inni za nogi z powrotem wciągają. Obrzucanie błotem polityków jest w d***kracji normą – i sam to często robię – ale trzeba zachować jakiś umiar! Przed drugą turą wyborów prezydenckich powiedziałem, że wreszcie mamy wybór między ludźmi dużego formatu: WCzc.Jarosławem Kaczyńskim i JE Bronisławem Komorowskim. Bronisława Komorowskiego bardziej lubię, niż cenię – a Jarosława Komorowskiego bardziej ceniłem, niż lubiłem. Piszę to w czasie przeszłym, bo po katastrofie smoleńskiej prezes PiS albo oszalał, albo, nie wierząc samemu w żaden zamach, cynicznie wykorzystuje śmierć Brata; obydwie możliwości wystawiają Mu złe świadectwo. Natomiast Bronisław Komorowski jest znakomitym prezydentem na obecne czasy – jednakże, moim zdaniem, załamie się w trudnych chwilach. A one nieubłaganie nadchodzą.

{Sizar} uważa, że JE Bronisław Komorowski jest groźny: „Proszę uważnie posłuchać tej historii: http://www.youtube.com/watch?v=uor4gJIJ8Q0

Otóż ja właśnie bardzo bym chciał, by prezydent państwa był groźny, by się Go ludzie bali. I szanowali, oczywiście. Niestety: jeśli pominąć sektę PiSmenów, ludzie, włącznie ze mną, bardzo Go lubią – i wcale się nie boją. A to jest poważna wada. Natomiast, jeśli ktoś uważa, że to, że się wzajemnie lubimy, kompromituje mnie – to niech wie, że ja się wcale znajomości z Nim nie wstydzę.

http://www.fakt.pl/m/Repozytorium.Obiekt.aspx/-650/-550/faktonline/634117650234124067.jpg

Podobnie jak nie wstydzę się znajomości z Jarosławem Kaczyńskim – z którym moje podobne zdjęcia też na pewno gdzieś biegają po Sieci. Jest faktem, że, jak zauważył słusznie śp.Eryk von Kuehnelt-Leddihn:

„Analizując dzieje zauważamy, że wielcy mężowie rzadko byli produktami demokracji (…) Po demokratyzacji Ameryki, do której doszło w 1828, żaden wyrastający ponad przeciętność, umysłem lub duchem, mężczyzna nie miał w zasadzie żadnych szans zostać gospodarzem Białego Domu”. Trudno, więc mieć pretensje, że w Polsce wystąpiło to samo zjawisko. Jednak w porównaniu z tak oślizgłymi typami jak JE Barak Hussein Obama i p.Willard „Mitt” Romney – czy JE Franciszek Hollande i p.Mikołaj Sárközy de Nagy-Bócsa – pp. Kaczyński i Komorowski to ludzie dużego formatu. Również porównanie WCzc. Leszka Millera z takim np. tow. Józefem Ludwikiem Zapatero – też wyraźnie jest korzystne dla naszego „Czerwonego”. D***kracja to obrzydliwy ustrój i musi doprowadzić do socjalizmu – a w konsekwencji do katastrofy. Przeciwników politycznych należy krytykować i zwalczać. Ale nie jesteśmy d***kratami, lecz konserwatywnymi liberałami – więc proszę o rzeczowość w krytyce, a nie o wymysły, insynuacje i poniżanie ludzi na podstawie niesprawdzonych plotek! I ja nie mam pretensyj do śp.Józefa Piłsudskiego o Jego sprawy prywatne – tylko o podstawowe błędy polityczne (lub nie „błędy” - lecz działania agenturalne...). I zdaję sobie sprawę, że przekonanie ludzi, że nie był On Zbawcą Polski jest trudne – bo cenzura nie pozwalała o tym pisać. Wyobraźcie sobie Państwo, że 98% Polaków jest przekonanych, że Józef Piłsudski brał udział w Bitwie Warszawskiej – a nawet, że nią dowodził!!! Podobnie jak 98% Sowietów było przekonanych, że Stalin zwyciężył w bitwie pod Stalingradem! Taka jest potęga reżymowych mediów. A my musimy zniszczyć mit Piłsudskiego – bo w przeciwnym razie zawsze nam powiedzą:

„A przecież Piłsudski, Zbawca Polski, też był socjalistą”. Jednak też trzeba zachowywać umiar. Oczywiście: Bereza, Brześć, mord na gen. Zagórskim... Otóż tak samo jak Hitler, który wymordował swoich socjalistów spod znaku Röhma i b-ci Strasserów; tak samo jak Stalin, który wymordował swoich bolszewików i trockistów - Józef Piłsudski odsunął od władzy socjalistów i komunistów, którzy pomogli Mu w maju 1926 i zaprowadził w Polsce faszyzm. Ale, dobry Boże: porównajmy faszyzm w wykonaniu Piłsudskiego - czyli sanację – z hitleryzmem i stalinizmem!! Przecież w tym zestawieniu Piłsudski to wręcz mąż opatrznościowy. Tak, więc zwalczamy wrogów pryncypialnie – natomiast z konserwatywnym umiarem. Nie zamawiając – jak to robili narodowcy - mszy dziękczynnych z okazji Jego śmierci... JKM

„Państwo”, czy „chamstwo”? Państwa, jak wiadomo, dzielą się na poważne i pozostałe. Państwa poważne tym się charakteryzują, że potrafią sprecyzować własny interes, a kiedy już go sprecyzują, to bez względu na okoliczności zewnętrzne i wewnętrzne starają się go realizować. Państwa pozostałe, albo w ogóle nie potrafią sprecyzować swojego interesu, a jeśli nawet przypadkowo im się to uda, to natychmiast o nim zapominają. Weźmy dla przykładu nasz nieszczęśliwy kraj. W 1999 roku został członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego, ponieważ ówczesne administracje amerykańskie torpedowały w ten sposób sowiecką koncepcję „Wspólnego Domu Europa”, wychodzącą naprzeciw niemieckim i francuskim pragnieniom „europeizacji Europy”, czyli stopniowego wypychania USA z polityki europejskiej. Musieliśmy w tym celu zapłacić łapówkę Żydom w postaci transferu mienia w nieruchomościach wartości około 7-8 mld dolarów. Był to zły znak, wskazujący, że są w USA środowiska, traktujące nasz nieszczęśliwy kraj, jako rodzaj skarbonki, z której żydowskie organizacje przemysłu holokaustu mogliby sobie czerpać, ile tam im się zamani. Łapówka łapówką - ale objęcie naszego nieszczęśliwego kraju klauzulą wynikającą z art. 5 traktatu waszyngtońskiego też miało swoją wartość - a w każdym razie tak się wtedy wydawało. I już, jako członek NATO, w marcu 2003 roku Polska, to znaczy - nasi askarisi, wzięli udział w napaści na Irak pod pretekstem zaprowadzenia tam „demokracji”, czy czegoś w tym rodzaju - podobnie zresztą, jak teraz w Afganistanie, gdzie nasi askarisi zabijają sprośnych talibów, ale nie zwyczajnie, jak askarisi z innych krajów, tylko - po Bożemu. (Askarysi - żołnierz tubylczy sił kolonialnych w XIX i XX w. w Afryce. Oddziały te, początkowo nieregularne, formalizowano formując np. East African Rifles (Wlk. Brytania), następnie przekształcony w King's African Rifles, pułk, który walczył w obydwu wojnach światowych. Włoska armia kolonialna licząca ok. 256 tys. ludzi, miała ok. 180 tys. lokalnych żołnierzy. Sławną armią złożoną w znacznej części z askarysów były Schutztruppe z Niemieckiej Afryki Wschodniej, która pod dowództwem gen. Paula von Lettow-Vorbecka, skutecznie wiązała znaczne siły brytyjskie przez całą I wojnę światową (w latach 60. rząd niemiecki wypłacił żyjącym jeszcze uczestnikom walk renty). W czasie drugiej wojny światowej, nazwę te nosiły oddziały Wehrmachtu i Waffen-SS, składające się z byłych żołnierzy Armii Czerwonej. Członkowie łotewskiego Arajs Kommando oraz członkowie litewskiej policji Sauguma, w latach 1943-44 byli nazywani "Askarysami". Także Ukraińcy oraz Rosjanie, walczący po stronie Niemców, w czasie tłumienia Powstania Warszawskiego w 1944r, mieli taki przydomek. Sformowani z Ukraińców Askarysi, byli odpowiedzialni m.in. za zbrodnię w Chatyniu na Białorusi - dokonaną przez Rusinów na Rusinach. Oddziały łotewskie - jako jednostki pomocnicze, wraz z żołnierzami SS, pod komendą SS-Gruppenführera Jürgena Stroopa stłumiły powstanie w Gettcie Warszawskim. Stroop w odniesieniu do tych jednostek używa określenia Askarysi). Jak pamiętamy, będący wówczas prezydentem Aleksander Kwaśniewski - prawdziwe nieszczęście naszego i tak przecież nieszczęśliwego kraju - ani pomyślał, by przy tej okazji coś u Amerykanów załatwić dla Polski. Na przykład - by załatwić zgodę na militarną konwersję polskiego długu zagranicznego, dzięki czemu nasze niezwyciężone wojska mogłyby w Iraku zarabiać na modernizację armii. Albo na przykład uzyskać cichą obietnicę, że administracja amerykańska nie będzie naciskała na Polskę w sprawie uroszczeń żydowskich organizacji przemysłu holokaustu. Ale gdzie tam! Jedyną korzyść odnieśli tylko agenci, którzy za pośrednictwem Nur Corporation, na odcinku naszego nieszczęśliwego kraju kolaborującą niewielką bezpieczniacką firemką z branży zbrojeniowej, dostali swoją dolę - czy według rangi, czy według partu - tego już nie wiadomo. Natomiast Polska - nic - i kiedy ministru Klichu nakazano askarisów z Iraku wycofać, trudno było się połapać, czy nasza niezwyciężona armia wygrała tę wojnę, czy też ją przegrała - bo ani nie było łupów, ani branek, ani jeńców - ani też nikogo nie postawiono pod ścianę - jak przecież wypadałoby postąpić z winowajcą wojny przegranej. Tymczasem państwa poważne postępują inaczej. Na przykład takie Niemcy; gracko storpedowały w Jugosławii „heksagonale”, a potem same wypełniły polityczną próżnię w Środkowej Europie, dokonując w 2004 roku Anschlussu 9 krajów tego regionu i w ten sposób otwierając możliwość realizacji projektu „Mitteleuropa” z roku 1915. Teraz Solidarność i Umiłowani Przywódcy z opozycji, którzy w 2003 roku Anschluss poparli, dziwują się i zżymają, że nasz nieszczęśliwy kraj staje się niemiecką półkolonią o gospodarce peryferyjnej i uzupełniającej gospodarkę niemiecką, że tu albo palety i krasnale, albo w najlepszym razie - montownie, że samodzielnie nasz nieszczęśliwy kraj nie może wytwarzać nawet aspiryny - nie zauważając, iż to tylko rezultat, zaplanowany przez państwo poważne jeszcze w roku 1915, a teraz wprowadzany w życie z wydatnym udziałem agentury. Nawiasem mówiąc, dowiedziałem się, że wezwany w charakterze biegłego w procesie o „antysemityzm”, jaki przed lubelskim niezawisłym sądem toczy się przeciwko Grzegorzowi Wysokowi, profesor, wyrazić miał pogląd, że użycie słowa „Anschluss” powinno być karane! Nie wiadomo, czy większy dureń, czy totalniak. Ale poważne czy pozostałe - to jednak państwa. W języku polskim słowo: „państwo” kojarzy się oczywiście z panowaniem, a więc systemem władzy, ale również - z „panem”, jako tym najwyższym władcą. „Pan”, w odróżnieniu od „chama” jest, a przynajmniej powinien być, uosobieniem pewnych cech, jak na przykład majestat, („kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat” - powiadają wymowni Francuzi), to znaczy - nie tylko poczucie własnej wartości, ale i charyzmę, sprawiającą, iż ten majestat respektują również inni. Takim Wielkim Panem był np. Stefan kardynał Wyszyński, chociaż różni nadęci pychą konfidenci stanu duchownego wytykali mu niskie pochodzenie - że niby „organiściuch”. Ale nie w pochodzeniu rzecz; oto w początkach okupacji niemieckiej bawiący w Zakopanem ksiądz Stefan Wyszyński został schwytany w łapance i przewieziony do Gestapo. Tam po wylegitymowaniu został zwolniony - ale musiał przejść przez korytarz, w którym gestapowcy urządzili „ścieżkę zdrowia” (tak tak, generał Jaruzelski wykorzystywał wynalazki „nazistów”). Towarzyszyły temu wrzaski popychania i przekleństwa. Ksiądz Wyszyński zatrzymał się w progu i zastanawiał się - co właśnie przynosi mu zaszczyt - jak przez takie miejsce powinien przejść ksiądz katolicki. Bo nie było mu wszystko jedno, jak tamtędy przejdzie. I kiedy tak się zastanawiał, powoli zakładając rękawiczki - uwaga bitych i bijących skupiła się na nim; bicie, wrzaski i przekleństwa ustały. Zapanowała cisza - i w tej ciszy, w szpalerze znieruchomiałych gestapowców, ksiądz Stefan Wyszyński skierował się ku wyjściu. Jakże kontrastuje z tą sceną przebieg posiedzenie Sejmu poświęconego informacji pobożnego ministra Gowina o przyczynach zamiany ciał ofiar katastrofy smoleńskiej, zachowanie prokuratora generalnego, marszalicy Ewy Kopacz i premiera Tuska, a szczególnie - brednie, jakoby „państwo zdało egzamin”! Red. Tomasz Terlikowski twierdzi, że premier Tusk to człowiek „bez honoru i zasad”. Ja oczywiście w duszy u premiera Tuska nie byłem, więc nie wiem, czy ma honor i zasady - ale jeśli nawet ma, to uważam, że okazywanie zarówno jednego, jak i drugiego ma zakazane od bezpieczniaków, którzy wystrugali go z banana na premiera rządu i póki, co - trzymają na posadzie. W przeciwnym razie żadnym premierem by nie został, podobnie jak pani Kopacz - sejmową marszalicą. W ten między innymi sposób okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy nie tylko trwale usunęły go z grona państw poważnych, ale na swój obraz i podobieństwo zdegenerowały do tego stopnia, iż można mieć wątpliwości, czy to jeszcze „państwo”, czy już tylko „chamstwo”. SM

05 października 2012 Demokracja a murawa na Stadionie Narodowym Demokracja – wiadomo - wola większości z pogwałceniem zdrowego rozsądku. Bo niby dlaczego wola większości równałaby się prawdzie? I dlaczego zdecydowana większość miałaby stanowić o większej prawdzie, tak jak mniejsza większość- o mniejszej prawdzie. Z zasady większościowej demokracji wynika, że są prawdy ,mniejsze- i większe. Gdy większość jest większa- to prawda jest większa- a gdy większość jest mniejsza- to prawda jest mniejsza. Mogłoby się zdarzyć, że prawda jest ujemna. Wtedy prawda miałaby mniejszość.. Na szczęście prawda istnieje poza demokracją. No i inne prawdy- na przykład prawda o prawie grawitacji.. Że jakoś demokratom nie przychodzi do głowy przegłosować prawa grawitacji po linii partyjnej w drodze większości.. Albo Prawa Ohma czy Archimedesa.. Ale wszystko inne przegłosowują jak leci tworząc nieopisany chaos.. I jeszcze pobierają za to wielkie pieniądze z budżetu państwa, czyli od nas pod przymusem.. Wszystko i wszędzie większością decydowane być powinno- tak zapisano w ustawie rządowej z maja 1791. No i nareszcie jest! Większość jako podstawa tworzonego chaosu.. Bo w chaosie również da się żyć- tak jak podczas wiejącego permanentnie wiatru.. Trudno co prawda znaleźć chwilę ciszy podczas burzy, ale próbować trzeba.. Bo chaos panuje również na Stadionie Narodowym, na który wybecelowaliśmy jako podatnicy ponad 2 miliardy złotych w związku z murawą tam zainstalowaną. Kończy się właśnie czwarty przetarg, w związku z czwartą murawą. Nie wiem, czy Ministerstwo Sportu pod przewodnictwem pani Joanny Muchy reprezentującej polityczną i demokratyczną Platformę Obywatelską nie przewiduje murawy zapasowej, Może na kolejnym posiedzeniu rządu zapadnie jakaś decyzja w tej sprawie.. Jeśli zapadnie- zapadnie demokratycznie, czyli w drodze większości.. Minister zdrowia, wraz z ministrem transportu i ministrem rolnictwa oraz kultury będzie głosował nad zapasową murawą Stadionu Narodowego proponowanego przez ministra sportu... Demokracja totalna na tym polega, że wszyscy głosują nad wszystkim ,nie bardzo orientując się o co chodzi.. I o to właśnie chodzi, żeby nikt nie wiedział, nad czym głosuje, tak jak lud demokratyczny podczas demokratycznych bachanaliów powiązanych z urnami.. Bo do urn lud demokratyczny wrzuca tak naprawdę swoje emocje, które wykuwa podczas obrazkowej kampanii wyborczej, której celem jest właśnie rozbudzenie emocji- a nie rozumu.. Rozum w demokracji w ogóle nie jest potrzebny do niczego.. No bo do czego? Jak i tak większość przegłosuje.. Najzabawniejsze w demokracji jest oczywiście sama demokracja, którą propaganda utożsamia z wolnością słowa, a nie przedstawia skutków szaleństwa większości.. Bo na przykład w sławnych serialach sejmowych, zwanych komisjami śledczymi, każdy z członków przynosi swój własny raport autorski na przykład w sprawie śledztwa demokratycznego Orlenu- a potem dawaj przegłosowywać przy pomocy większości , który z raportów przyniesionych przez demokratów jest prawdziwy.. No ten jest oczywiście prawdziwy, który uzyska większość w sejmowej komisji śledczej(????). I niekoniecznie musi być prawdziwy. Już nie zatrzymując się nad samą komisją śledczą zorganizowaną z ludzi demokracji, którzy w Sejmie zajmują się ustawodawstwem demokratycznym opartym na większości parlamentarnej.. Demokraci w komisji śledczej mają chwilę oddechu: zamiast przegłosowywać kolejne projekty ustaw, które dadzą nam legislacyjnie w kość- przegłosowują swoje raporty przygotowane na poczet propagandy swojej osoby pod kątem przyszłej kampanii wyborczej i demokratycznej.. I nic oczywiście z tych komisji śledczych nie wynika, oprócz hałasu, który notorycznie towarzyszy demokracji.. Im więcej hałasu- tym oczywiście demokracja smakowitsza.. Można się oczywiście pośmiać jak demokraci przegłosowują zdrowy rozsądek Ale cóż z samego śmiechu.. Ile w końcu można się śmiać z samych siebie.. W końcu ktoś tych zabawnych demokratów wybiera, podczas demokratycznych igrzysk..

W każdym razie przy okazji koncertu grupy Coldplay na stadionie Narodowym murawa wraz z niezbędnymi instalacjami nawadniającymi i ogrzewającymi została ze Stadionu Narodowego usunięta i nie wróci już ona na Stadion(????). A jakże- Narodowy! Gdyż- uwaga!- Narodowe Centrum Sportu finalizuje przetarg na nową murawę, która zostanie przygotowana na mecz eliminacji Mistrzostw Świta – Polska – Anglia. Pan Jan Tomaszewski już w tym meczu nie zagra jako bramkarz, bo związał się z demokratami z Prawa i Sprawiedliwości.. A w demokracji wszystko jest polityczne.. Nic nie może być poza polityką.. Wszyscy jesteśmy uwikłani w demokrację, nawet ci, którzy już milionami do urn nie chodzą.. Ale demokracja nie daje im spokoju.. Nie chodzi ich już do głosowania prawie 14 milionów(!!!!). Ale nawet jak pójdzie tylko 3 miliony, działaczy demokracji i ich rodzin- decyzje zapadające większością demokratyczną będą ważne.. I dotyczyć będą tych wszystkich którzy na wybory nie chodzą.. To jest dopiero pomysł.. Bo, żeby dotyczyły tylko tych, co uwikłani w demokrację, sami są ofiarami decyzji demokratycznych.. Ale nie! Ofiarami są wszyscy pozostali, a ci, którzy przewodniczą i pionierują demokracji- mają z tego największe korzyści.. Ot!- chichot demokracji! Oprawcy i kaci- najlepiej- ; ofiary muszą znosić ciężary głupoty demokracji większościowej.. Po meczu Polska Anglia, zwycięzca przetargu, który dostarczył murawę, po zakończeniu meczu zabierze ją sobie(???) Przyznam się Państwu, że nie wiem o co chodzi, ale jak nie wiadomo o co chodzi z tą murawą, to zapewne chodzi o pieniądze.. Może Bareja być coś o tym wiedział? Ale on nie żyje od 1987 roku- zmarł na zawał serca w Essen. Dobrze, że nie dożył do czasów” wolnej Polski”, bo albo kręciłby jeszcze lepsze filmy o III Rzeczpospolitej, albo zostałby przemilczany.. Stawiam tezę: nie kręciłby filmów komediowych, tak jak pan Jacek Federowicz- związany z obecnym establishmentem- nie ośmiesza go- tak jak PRL.. Teraz morda w kubeł.. Pan Stanisław Breja pomagał w wydawaniu Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA i pomagał panu Zbigniewowi Bujakowi. Wtedy miał prawo nie widzieć, kim pan Zbyszek jest i kim się okazał. Między innym twórcą tego bałaganu i III Rzeczpospolitej operetkowej, zadłużonej i rządzonej przez zaprzańców i zdrajców.. Zmarł w 1987 roku i nie dożył tego wariactwa.. Ale zostawił kilka dobrych smiesszych folmów ośmieszajcych PRL.. Co prawda III Rzeczpospolita socjalistyczne jest jeszcze bardziej śmieszna.. Z powodzeniem można byłoby nakręcić znowu Misia 3, Alternatywy 5., Małżeństwo dwóch jednopłciowych, Nie ma ognia bez demokracji, Zmienników 2, czy Co mi zrobisz jak wymienię czwarty raz murawę na Narodowym? W każdym razie PRL trwa w wersji mniej opresyjnej- na razie, ale kto wie, co może się jeszcze zdarzyć.. W końcu w miarę rozwoju socjalizmu zaostrza się walka klasowa i grupowa- o władzę. I właśnie jesteśmy świadkami tej walki, w ramach Polski podległej Unii Europejskiej..” Ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie”- to hasło marszu 7 pażdziernika, który rozpocznie się Mszą Świętą z Kościoła na Placu Trzech Krzyży.. A potem na Plac Zamkowy.. Zapraszam wszystkich WJR

Senator Bierecki pyta NIK czy badała sposób określenia stawki WIBOR Senator Grzegorz Bierecki zwrócił się do prezesa NIK Jacka Jezierskiego o wyjaśnienia w sprawie ograniczeń rynku międzybankowego i stawki WIBOR. Szanowny Panie Prezesie, w związku z uzyskaną od Przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego odpowiedzią na moje wcześniejsze oświadczenie skierowane do Prezesa Rady Ministrów, dotyczące stawki WIBOR, z której wynika, że w latach 2008-2009 nastąpiło wyraźne ograniczenie wzajemnych limitów, jakie banki ustalają na transakcje na rynku międzybankowym i częstym zjawiskiem było także zamykanie i ograniczanie limitów wybranym bankom na niektóre typy transakcji, zwracam się z pytaniem do Prezesa Najwyższej Izby Kontroli czy kwestie te były przedmiotem kontroli i analiz Izby? Według odpowiedzi Przewodniczącego KNF biorąc pod uwagę bieżącą sytuację finansową polskiego sektora bankowego nie żadnych uzasadnionych przyczyn, aby rynek międzybankowy funkcjonował w tak ograniczonym zakresie, czyli w warunkach ograniczonej płynności rynku międzybankowego. Z przytoczonych przez Przewodniczącego KNF danych statystycznych wynika, według wyliczeń ekspertów, że w roku 2011 na rynku międzybankowym zawarto jedynie około 440 transakcji dla okresów dłuższych (czyli innych niż O/N). Tymczasem stawki WIBOR ustalane są na 6 okresów dłuższych niż O/N (1W,1M,3M,6M,9M,12M). Oznacza to maksymalnie około 70 transakcji na daną stawkę rocznie (przy założeniu ich równego rozłożenia między poszczególnymi okresami kwotowań). Przy około 250 dni roboczych w roku oznaczałoby to, że średnio jedynie 28% kwotowań stawek WIBOR na okresy dłuższe niż O/N wiąże się choć z jedną transakcją na rynku międzybankowym, a więc, w praktyce wszystkie stawki, poza jedynie stawką O/N w ogóle nie mają charakteru rynkowego. W tej sytuacji Skarb Państwa ponosił m.in. wydatki związane z dopłatami do kredytów np. w ramach programu Rodzina na swoim, których oprocentowanie oparte było na stawkach WIBOR, a z wyjaśnień Przewodniczącego KNF jednoznacznie wynika, że stawki te nie miały charakteru rynkowego.

W związku z powyższym uprzejmie proszę Pana Ministra o udzielenie odpowiedzi na następujące pytania:

Czy Najwyższa Izba Kontroli wyjaśniała, czy sytuacja ta może prowadzić lub prowadzi do strat po stronie Skarbu Państwa? Jednostki samorządu terytorialnego mogą korzystać z obsługi banków komercyjnych, których produkty oferowane im mogą być oparte na stawce WIBOR. Czy Najwyższa Izba Kontroli analizowała, jak nierynkowy charakter stawek WIBOR wpływa lub może wpływać na budżety jednostek samorządu terytorialnego oraz sytuację sektora finansów publicznych? Wysokość stawek WIBOR ma także istotne znaczenie dla kosztów finansowania, w tym podmiotów należących do Skarbu Państwa oraz prywatyzowanych przez Skarb Państwa, a w efekcie zarówno dla wpływów uzyskiwanych z prywatyzacji, jak i wpływów podatkowych. Czy Najwyższa Izba Kontroli prowadziła postępowania w tej materii?

Czy Najwyższa Izba Kontroli analizowała prawidłowość działania instytucji publicznych, których działania związane są z ustalaniem wysokości stawek WIBOR, nadzoru nad podmiotami uczestniczącymi w ich ustalaniu, prywatyzacją spółek Skarbu Państwa, przychodami budżetowymi oraz funkcjonowaniem jednostek samorządu terytorialnego i sytuację sektora finansów publicznych? Jakie były wyniki działań kontrolnych Najwyższej Izby Kontroli dotyczących wyżej opisanych zagadnień oraz jakie działania kontrolne Najwyższa Izba Kontroli zamierza podjąć w przyszłości w tych kwestiach? Grzegorz Bierecki

Polskim firmom będzie trudniej konkurować w UE. To z powodu wyroku TS Trybunału Sprawiedliwości UE orzekł, że polska firma Format Urządzenia i Montaże Przemysłowe będzie zobowiązana zapłacić we Francji i Finlandii składki na ubezpieczenia społeczne za pracownika wykonującego tam prace budowlane. „Oznacza to, że polskie przedsiębiorstwa eksportujące pracowników mogą znaleźć się w takiej samej sytuacji, mało tego – będą musiały zapłacić wyższe ubezpieczenia wstecz” – informuje Rzeczpospolita. O co chodzi? O unijny przepis na podstawie, którego polska firma może opłacać składki do polskiego ZUS, które są niższe niż w Europie Zachodniej, nawet, gdy zatrudnione osoby pracują w Niemczech czy Anglii. Pozwalało to konkurować kosztami, głównie pracy, niższymi nawet o 30 proc. W tej chwili ta przewaga polskich firm może zniknąć. Gdy kupujemy firmy za granicą, posiłkujemy się pracownikami wysyłanymi z Polski, bo są tańsi i pozwalają podnieść rentowność. Teraz możemy tę możliwość stracić – twierdzi na łamach Rzeczpospolitej Arkadiusz Krężel, przewodniczący rady nadzorczej Impexmetalu i członek rady nadzorczej Boryszewa, który wysyła ludzi m.in. do Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, Włoch i Niemiec. Na wyroku Trybunału ucierpieć mogą szczególnie firmy budowlane, pracujące, jako podwykonawcy np. w Niemczech. Te przedsiębiorstwa płacą polskim pracownikom wynagrodzenia według niemieckich taryfikatorów. Jednak możliwość płacenia polskiego ZUS była jednym z elementów budowania przewagi konkurencyjnej wobec firm z Niemiec. Orzeczenie TS oznacza nie tylko problemy dla firm, ale także dla pracowników, którzy jeśli pracowali za granicą, w momencie przechodzenia na emeryturę będą musieli zebrać dokumenty z wielu państw Unii. Rzeczpospolita szacuje, że może spaść liczba Polaków pracujących za granicą, zatrudnianych przez polskie firmy. Rz/DLOS

Dlaczego tylko banki mogą zaliczać rezerwy na nieściągalne należności w koszty uzyskania przychodów? W UE następuje proces finansowego wspierania instytucji bankowych mający na celu wydobycie ich z kłopotów (...). Działania te mogą doprowadzić do powstania moralnego hazardu - pisze senator Grzegorz Bierecki w liście do ministra Jacka Rostowskiego. Szanowny Panie Ministrze, w dobie kryzysu finansowego w Unii Europejskiej następuje proces finansowego wspierania instytucji bankowych mający na celu wydobycie ich z kłopotów bilansowych i oczyszczenia aktywów z pozycji złych długów. Działania powyższe mogą jednak w efekcie doprowadzić do powstania moralnego hazardu, stosowanego przez banki względem instytucji publicznych. Przekonanie, że są zbyt duże aby upaść w połączeniu z przekonaniem, że uzyskają środki na pokrycie ich strat, może skłaniać do zachowań niebezpiecznych, działania na koszt podatników i podejmowania coraz bardziej ryzykownych przedsięwzięć, które w razie poniesienia strat stają się kosztem podatników, a ewentualny zysk korzyścią banku. Art. 16 ust. 3 ustawy z dnia 15 lutego 1992 r. o podatku dochodowym od osób prawnych (t.j. Dz.U. z 2011 r. nr 74, poz. 397 z późn. zm.) ogranicza uprawnienie zaliczania w koszty uzyskania przychodów rezerw tworzonych na pokrycie wierzytelności, których nieściągalność została uprawdopodobniona wyłącznie do banków, pomijając inne instytucje finansowe. Takie rozwiązanie trudno pogodzić z konstytucyjną zasadą Rzeczypospolitej jako demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej. Zasada ta wymaga, by podmioty znajdujące się w podobnej sytuacji faktycznej, były traktowane w analogiczny sposób, także w zakresie nakładanych na nie danin publicznych. Czy przywilej ten nie stanowi nieuprawnionej i niezgłoszonej pomocy publicznej? W związku z powyższym uprzejmie proszę Pana Ministra o udzielenie odpowiedzi na następujące pytania:

Czy Minister Finansów rozważa taką modyfikację opisanej wyżej normy, by zapewnić objecie nią także innych instytucji finansowych oraz innych podmiotów znajdujących w analogicznej sytuacji faktycznej i prawnej?

Jaka jest skala sekurytyzacji złych długów dokonywana przez banki komercyjne w Polsce w skali minionego roku i w latach poprzednich?

Jaka jest skala korzyści podatkowych banków, które występują z powodu sekurytyzacji?

W jaki sposób korzyści te wpływają na koszty ponoszone przez klientów banków, a w jakiej części wpływają na zwiększenie zysków generowanych przez banki?

Czy Ministerstwo Finansów prowadziło analizy wpływu stosowanych rozwiązań podatkowych na stabilność finansową polskiego systemu finansowego, a jeśli tak, to jakie były wyniki tych analiz?

Grzegorz Bierecki

Jakobini chcą cudzych pieniędzy Dziś w „Rzepie”, a w niedzielę w „Gościu…” rozpisuję się o podatkach. Nie tylko w Polsce Prezes Kaczyński postanowił sięgać do „głębokich kieszeni”. Nad Sekwaną też się starają. Współcześni Jakobini wprowadzają właśnie podatek 75%. Ale w odróżnieniu od Ludwika XVI współcześni królowie maja gdzie wiać. Barnard Arnault – najbogatszy Francuz – postanowił zostać najbogatszym Belgiem. Media spekulują, że motywem jego przenosin są pieniądze, a dokładniej plany wprowadzenia we Francji 75 procentowej stawki podatkowej dla osób zarabiających ponad milion euro rocznie (obecnie 40 procent). W Belgii to „tylko” 50 procent. Też dużo, ale zawsze sporo mniej. Lewicowy dziennik „Libération” zdjęcie Arnaulta na okładce z walizką w ręku opatrzył tytułem: „Spadaj, bogaty głupku!”. Ma chłopina szczęście. 220 lat temu tacy lewicowcy by go zgilotynowali. A dziś przed „gilotyną podatkową” ma szansę uciec. Zaprośmy go do Polski. Zapłaci tylko 19%. Przynajmniej na razie, bo pewnie i u nas podatki podwyższą. Nawet jak nie zrobi tego Minister Rostowski z własnej inicjatywy, to przodująca w niesieniu „postępu” i „sprawiedliwości społecznej” Europa pracuje już nad ujednoliceniem podstawy opodatkowania podatkiem dochodowym. Na razie od osób prawnych. Następnym krokiem będą osoby fizyczne. A po ujednoliceniu podstawy, ujednolicą też i stawki. Ciekawe, czy na takie, które są w Polsce, czy na takie, które są we Francji? Historia jest najlepszą nauczycielką życia – po raz kolejny uczy nas, że jeszcze nikogo, niczego nigdy nie nauczyła. Zły podatek od nieruchomości był przyczyną secesji Niderlandów od Hiszpanii, a dziś jest przyczyn a upadku centrów wielu amerykańskich miast. Zły podatek był zresztą przyczyną wybuchu Rewolucji Amerykańskiej – nazywanej Wojną o Niepodległość. Tak! O „niepodległość podatkową”. Jak pisał Charles Louis de Montesquieu, złe podatki były przyczyną „tej osobliwej łatwości, z jaką mahometanie dokonali swoich zdobyczy. W miejsce nieustannych udręczeń, jakie wymyśliła chciwość cesarzy, ludy spotykały się z daniną prostą, łatwą do płacenia i do ściągania: wolej im było podlegać barbarzyńcom, niż skażonemu rządowi.”„Europa nie ma przyszłości, jeśli nie zatrzyma procesu spadku urodzeń dzieci” – powiedział Georg Weigel, amerykański teolog katolicki i biograf Jana Pawła II podczas poniedziałkowej debaty w Pałacu Prezydenckim w Warszawie z cyklu „Idee Nowego Wieku”. Ten spadek urodzeń wynika w dużej mierze ze złego systemu podatkowego. A co jest alternatywą dla Europy? Czyżby nie ci właśnie „mahometanie”? Oni nie mają ani ubezpieczeń społecznych ani PIT-ów. Dlatego jeszcze raz oddajmy głos Monteskiuszowi: „Nic nie wymaga większej mądrości i ostrożności niż ustalenie tego, co należy brać od poddanych, a co im pozostawić”.Zwłaszcza, że wbrew twierdzeniom Profesorów Balcerowicza, Belki, Bugaja, Kołodko i Osiatyńskiego prawo Laffera działa. Zadziałało właśnie w Lizbonie, w której jakoś więcej wolnych miejsc w restauracjach. Choć restauracji jakby mniej. Z oficjalnych danych z całej Portugali zbieranych przez Krajowy Ruch Przedsiębiorców Gastronomicznych (MNER) wynika, że codziennie ubywa 26 punktów gastronomicznych. A dlaczego? Rząd, walcząc z deficytem budżetowym, podniósł w tym roku stawkę VAT na ich towary i usługi z 13% na 23%. Wpływy podatkowe więc pewnie się nie zwiększą. Lecz spadną. Jak powiemy kelnerowi, że zapłacimy gotówką, a nie kartą kredytową i nie będziemy potrzebowali rachunku to mamy szansę na iście królewskie potraktowanie. Nie tylko dlatego, że zjemy i się napijemy „na czarno” – nie wzbogacając fiskusa. Nie wzbogacimy też banków i organizacji płatniczych, które pobierają od restauracji nawet 2,5% wartości rachunku, gdy uiszczamy go kartą. Więc po raz kolejny przypomnę, co pisał David Hume lata temu. „Podobnie jak niedostatek nadmiernie wygórowane podatki, powodując zniechęcenie, niszczą przemysł. Uważny a bezstronny ustawodawca nie przekroczy punktu, w którym kończą się korzyści, a zaczyna się krzywda. Jednakże, jako że przeciwne postępowanie jest znacznie szerzej rozpowszechnione, należy obawiać się, że w całej Europie podatki pomnożone będą do takiego stopnia, w którym całkowicie zmiażdżą wszelką sztukę i przemysł (…)”. Podobną myśl wyraził Adam Smith w kontekście ceł, cytując powiedzenie Johnathana Swifta, które po dziś dzień jest przytaczane w wielu komentarzach, że „w arytmetyce celnej dwa plus dwa wynosi czasem tylko jeden, a nie cztery”. Ta arytmetyka bierze się stąd, że „wysokie cła obniżają czasem konsumpcję towarów, na które cła te nałożono i zachęcają do przemytu, przeto częstokroć przynoszą państwu mniejsze dochody niż wpływy, które mogłoby ono osiągnąć z opłat umiarkowanych.” Roman Rybarski pisał, że „w każdym razie chodzi o to, by nie przeciągnąć struny z tego powodu, że państwo tylko w teorii ma nieograniczoną możność nakładania ciężarów na gospodarstwo społeczne. Przeciągnięcia struny podatkowej pociągnie za sobą redukcję dochodów skarbowych: bardzo łatwo jest uchwalić podatek, trudniej wprowadzić w życie, a jeszcze trudniej nałożyć taki podatek, który by nie krępował życia gospodarczego”, a „ciężary fiskalne za daleko doprowadzone zwracają się przeciw temu, kto te ciężary nakłada: albo produkcja słabnie, albo kapitał ucieka zagranicę; czyli niepodobna bez końca mnożyć ciężarów skarbowych”. No właśnie! Robert Gwiazdowski

Aż 27 proc. komunistów było nazistami O powojennym „zagospodarowaniu” nazistów w różnych instytucjach RFN powiedziano i napisano w przeszłości bardzo wiele. Tymczasem niedawno do opinii publicznej trafiły precyzyjne informacje o „drugim życiu” danym członkom NSDAP w NRD. W tej sprawie głos zabrał lewicowy „Der Spiegel”, w publikacji odwołujacej się do badań historyka Jana Foitzika, pracującego w renomowanym monachijskim Instytucie Historii Współczesnej. Rządzącaw dawnej NRD partia komunistyczna, Socjalistyczna Partia Jedności Niemiec (SED), w większym stopniu niż dotąd sądzono, przyjmowała w swe szeregi byłych nazistów. W 1947 roku, jak wynika z dokumentów, członkowie NSDAP zostali niejako zrehabilitowani zbiorowo, gdyż czynnikom odpowiedzialnym za werbowanie aktywu SED zalecono równe traktowanie wszystkich obywateli, niezależnie od „dokonań” z przeszłości. O skali otwarcia na byłych nazistów niech świadczy fakt, że w 1954 roku stanowili oni aż 27 procent członków partii komunistycznej. Co więcej, co trzeci funkcjonariusz administracji publicznej NRD, miał „papiery NSDAP”. SED, która powstała w 1946 roku i rządziła w Niemieckiej Republice Demokratycznej do zburzenia muru berlińskiego, deklarowała w swoim programie internacjonalizm i odcięcie się od faszystowskiej spuścizny. Całe lata wschodnioniemieccy komuniści budowali za to obraz nazistowskiego nasycenia w RFN. Pomocni w takim kreowaniu rzeczywistości okazali się lewicowi intelektualiści z zachodniej części Europy, w tym Alfred Wahl w jego „Drugiej historii nazizmu w federalnych Niemczech po 1945 roku”. Ale to, że NRD nie była tak antyfaszystowska jak chciała być, zwracano uwagę nawet w PRL. Publikacji co prawda nie było wiele, ale miały one głównie miejsce w latach 60., kiedy na narodową nutę legitymizacji władzy grał obóz natoliński wokół Władysława Gomułki. W 1962 roku Zbigniew Załuski, wojskowy, historyk i publicysta opublikował, głośną jak na tamte czasy, książkę „Siedem polskich grzechów głównych”. W wątku nas interesującym pisał między innymi o noszeniu przez armię NRD mundurów Wermachtu. Dowodząc w ten sposób, że „demokratyczne” Niemcy nie zerwały do końca z ciągłością Rzeszy od zwycięstwa nad Napoleonem, przez bismarckowskie prusactwo, aż po III Rzeszę. Trzeba też pamiętać, że w odróżnieniu od RFN, to właśnie w NRD istniała legalna Narodowo-Demokratyczna Partia Niemiec (NDPD). Była częścią polskiego odpowiednika Frontu Jedności Narodu. Swoistym „czyśćcem” dla tych, którzy z grona prawie ośmiu milionów członków NSDAP znaleźli się po II wojnie światowej w radzieckiej strefie wpływów. NDPD postulowała między innymi zakończenie dyskryminacji byłych nazistów, na których nie ciążyły dowody zbrodni. NDPD liczyła w 1953 roku prawie ćwierć miliona członków, co nie było małą liczbą biorąc pod uwagę ludność NRD. W końcówce ery Honeckera do NDPD należało ponad sto tysięcy członków. Po zjednoczeniu wschodnioniemiecka NDPD weszła do … liberalnej FPD.Na terenach wschodnich Niemiec, od ponad dwudziestu lat, partie neonazistowskie zdobywają największe poparcie w wyborach lokalnych i do Bundestagu. W dużej mierze dzięki „internacjonalistycznemu nacjonalizmowi” NRD do dziś przetrwał duch nazizmu u naszych zachodnich sąsiadów.

Wanda Grudzień

Szewczak: Krótkie hamowanie i bum ma potwierdzenia w faktach. Nasz sztukmistrz z Londynu MF J. V. Rostowski właśnie ogłosił na łamach brytyjskiego „Financial Times”, że hamowanie gospodarki będzie krótkie oraz, że eurostrefa najgorsze ma już za sobą. Polska gospodarka zaś, mocno się odbije już w końcu 2013r. Oj, odbije się nam odbije gigantyczną czkawką już niedługo. W tym samym czasie szef ekonomistów MFW stwierdza jednoznacznie „Wyjście z kryzysu zajmie co najmniej 10 lat”, powrót normalności wg niego ma nastąpić ok. 2018 r. Ktoś więc ewidentnie „ściemnia”. Stawiam na naszego „czarodzieja” księgowości. Końca kryzysu w strefie euro nie tylko, że nie widać, ale dzieje się coś całkiem przeciwnego. Portugalczycy cofnęli się w rozwoju  o 12 lat, dochody portugalskich rodzin załamały się. Ludzie kupują lampy naftowe, bo nie stać ich na rachunki za energię, agendy portugalskiego rządu zalecają Ministerstwu Zdrowia oszczędzanie w leczeniu raka i AIDS –szczególnie wśród osób starszych. Hiszpania już nawet w ten weekend może poprosić o pomoc finansową. Strajki generalne w Hiszpanii, Grecji czy Portugalii to już normalka, ale nie koniec rozróby. Hiszpańskie związki zawodowe chcą strajku generalnego we wszystkich krajach południa Europy i strefy euro. Włosi cofnęli się o 30 lat po raz pierwszy od wojny, kupili więcej rowerów niż samochodów, piją mniej kawy, wina i oszczędzają na potęgę. Z hiszpańskich banków wyparowało za granicę ok. 400 mld euro, a ich potrzeby są znacznie większe niż zadeklarowane po audycie – 59 mld euro. Turcja grozi wojną, Katalonia chce niepodległości. Sztandarowy pomysł kanclerz A. Merkel i MF W. Schauble „oszczędzajcie, a będzie dobrze” lekceważą już prawie wszyscy. Brytyjczycy chcą referendum w sprawie UE. Myli się więc, zasadniczo i nie po raz pierwszy J.V.Rostowski twierdząc, że „niebezpieczeństwo czarnego scenariusza dla euro- strefy zostało zażegnane”.  Druga bajeczka sprzedana brytyjskim liberałom i spekulantom z City, brzmi jeszcze piękniej „Nie ma powodu by gospodarka polska nie miała się stosunkowo mocno odbić do 2014r., a może nawet jeszcze przed końcem 2013r”. Baju, baju będziesz w raju, komu Kolumnę Zygmunta, komu, bo idę do domu. Byleby, jak dotychczas gorący spekulacyjny kapitał skupował dalej polskie nowe długi – czyli obligacje skarbowe. Nasz MF myśli: „ulokować polski dług będzie bardzo łatwo”. Teraz już wiadomo czemu RPP nie obniżyła  stóp procentowych kilka dni temu. Całą nadzieję na poprawę finansów publicznych w dłuższym okresie MF pokłada w wydłużeniu wieku emerytalnego do 67 lat, choć wszyscy dobrze wiemy, że w dłuższym okresie polscy emeryci powymierają na stanowisku pracy. Wniosek nasuwa się jeden, co by nie naobiecywał Premier D. Tusk w swym kolejnym expose, z jaką by troską nie pochylał się nad rodziną, bezrobociem i biedą – patent jest nadal jeden na kryzys - dalej pożyczać na wyprzódki i wyprzedać resztkę tego, co jeszcze wartościowe. PO nas choćby potop, cóż będziemy później szukali autora na Malcie czy w Londynie. D. Tusk pewno znajdzie immunitet w Brukseli, ale dla wszystkich odpowiedzialnych za krach i bankructwo, azylu i immunitetów nie wystarczy. Nie wszyscy nas opuszczą w pośpiechu, nie wszyscy mają zieloną kartę. Nawet Prezes NBP M. Belka zaczyna mieć wątpliwości czy rząd utrzyma tegoroczny wzrost gospodarczy na poziomie 2,5 proc. Przyszłoroczny 2,2 proc PKB to czyste mrzonki, znacznie pewniejsza jest recesja. Wpływy z VAT już w tym roku będą o ok. 12 mld zł. niższe niż planowane, NFZ może zabraknąć 1,5-2mld zł. składki, ZUS-owi zabraknie być może nawet 3 mld zł. Przyszłoroczne wpływy podatkowe jeszcze większe od tegorocznych to zupełny absurd. Jesień bankrutów jeszcze się nie zakończyła, liczba 1 tys. firm może nie być ostateczna. Dług publiczny przekroczył 900 mld zł. i zbliża się do 60 proc. progu ostrożnościowego, licząc go uczciwie. Sztucznie podtrzymywany silny złoty zaszkodzi tylko eksportowi. Czynniki ryzyka kryzysowego są ogromne. Rzeczywiście hamowanie polskiej gospodarki może być krótkie, bo dość szybko dojdzie do prawdziwej kraksy.  W polskim baku nie tylko nie ma już paliwa, i pasażerowie jadą na gapę, a kierowca jest na dopalaczach.Janusz Szewczak

Dr Szwagrzyk: Odnaleźliśmy szczątki ofiar terroru komunistycznego Z dr. hab. Krzysztofem Szwagrzykiem, kierującym pracami ekshumacyjnymi na Opolszczyźnie, naczelnikiem oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN we Wrocławiu oraz pełnomocnikiem prezesa IPN ds. poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego, rozmawia Marta MilczarskaWczorajsze prace ekshumacyjne na Opolszczyźnie w poszukiwaniu miejsc pochówku partyzantów z oddziału Narodowych Sił Zbrojnych Henryka Flamego ps. "Bartek" przyniosły sukces… - Od wielu miesięcy na terenie całej Opolszczyzny i pogranicza górnego Śląska i Opolszczyzny poszukujemy szczątków ofiar komunizmu głównie 200 żołnierzy, partyzantów z oddziału Narodowych Sił Zbrojnych Henryka Flamego ps. "Bartek", których zwabiono na teren Opolszczyzny i tam w różnych miejscach ich wymordowano. Te miejsca są niezwykle ważne, dlatego staramy się je zidentyfikować i odnaleźć.

Dotychczas pomimo tych działań, które podejmujemy, nie udało się nam odnaleźć takich szczątków. Prowadziliśmy badania w pobliżu leśniczówki Hubertów koło Barutu, prowadziliśmy i nadal prowadzimy badania w pobliżu starego Grotkowa także w pobliżu miejscowości  Wierzbie.  Wczoraj rozpoczęliśmy i zakończyliśmy działania  ekshumacyjne na terenie dawnej posiadłości Sharfenberg w pobliżu miejscowości Dworzysko koło Łębinowic. Tam w wyniku współpracy z miejscową ludnością udało się odnaleźć silos, który jest szambem, będący fragmentem dawnej posiadłości ziemskiej.  I w tym szambie o wymiarze 1 m x 3 m o głębokości 2,5 m udało się odnaleźć  szczątki kilkunastu osób.

W jakim stanie zachowały się te szczątki i do ilu osób mogą należeć? - Nie potrafimy w tym momencie jeszcze powiedzieć dokładnie, do ilu osób należą te szczątki z tego powodu, że wszystkie te szczątki są nieprawdopodobnie zniszczone. Mamy tutaj krótkie kości, długie kości, nie ma żadnej czaszki pełnej, każda czaszka jest w kilku fragmentach. W ciągu tygodnia nasi medycy z Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu będą w stanie określić, ile dokładnie znaleźliśmy osób. Dzisiaj mogę stwierdzić, że jest to kilkanaście szczątków ludzkich. Nie potrafię jednak w sposób ostateczny stwierdzić, że mamy do czynienia ze szczątkami partyzantów oddziału „Bartka” czy z innych ugrupowań niepodległościowych czy też są to cywilne ofiary lokalnego Urzędu Bezpieczeństwa. Nie mamy jednak wątpliwości, że mamy do czynienia z ofiarami terroru komunistycznego z lat 40.

Czy są jakieś dodatkowe dowody na to, że są to szczątki ofiar terroru komunistycznego? - Na podstawie wstępnej analizy medycznej można stwierdzić, że są to szczątki młodych ludzi. W pobliżu i w samym silosie znaleźliśmy kilka łusek broni typu sowieckiego: pistolety TT i Pepesza, których bez wątpienia używali funkcjonariusze komunistycznego aparatu represji. Odnaleźliśmy też fragment pasa raczej wojskowego i buty, które można uznać za buty wojskowe. Wszystkie te okoliczności powodują, że typujemy te ofiary jako ofiary systemu komunistycznego.

Czy zamierza Pan podjąć  dalsze działania w poszukiwaniu szczątków ofiar z oddziału Narodowych Sił Zbrojnych Henryka Flamego? - Oczywiście. Nawet gdyby okazało się, że są to partyzanci, to byłoby ich zaledwie kilkunastu, natomiast szukamy blisko 200 osób i dopóki będzie taka możliwość, to IPN będzie kontynuował te badania. To jest tylko kwestia organizacji pracy i znalezienia środków finansowych na możliwość takich poszukiwań. Proszę pamiętać, że takie działania wymagają wielu przygotowań, ale też zwyczajnie nie da się ich wykonać bez pieniędzy. Szukamy przecież takich miejsc pochówku nie tylko na terenie Opolszczyzny, ale szukamy w całym kraju, więc staramy się zgromadzić odpowiednie środki finansowe, to nie jest niestety łatwe tym bardziej w sytuacji, w której jest Instytut. Zapewniam, że na terenie Opolszczyzny poszukiwania miejsca pochówku partyzantów z oddziału Narodowych Sił Zbrojnych Henryka Flamego ps. "Bartek" będą trwały nadal. Dziękuję za rozmowę. Marta Milczarska

Infiltracja jak za komuny Parlamentarzyści chcą wyjaśnień od szefa MSW Marka Cichockiego w sprawie policyjnej inwigilacji uczestników sobotniego Marszu w obronie Telewizji Trwam - dowiedział się "Nasz Dziennik" Funkcjonariusze legitymowali i wypytywali organizatorów wyjazdów autokarowych o cel podróży do Warszawy. Notowali numery rejestracyjne autokarów, pytali o liczbę uczestników wyjazdu, ich cel, trasę przejazdu i termin powrotu. Policjantów interesowały też numery telefonów i nazwiska organizatorów.

- Praktyka w demokratycznym państwie prawa nie znajduje żadnego uzasadnienia dla tego typu działań policji. Jej rolą nie jest prowadzenie tego rodzaju monitoringu, by dowiedzieć się, ilu ludzi, skąd i jaką trasą jedzie na manifestację. Słyszę o takich sytuacjach z różnych stron, dlatego wydaje się, że była to jakaś skoordynowana akcja - ocenia poseł Jarosław Zieliński (PiS) z sejmowej Komisji Spraw Wewnętrznych i Administracji. Choć, jak zaznacza, szefostwo policji jest zbyt chytre, by wydawać tego rodzaju polecenia na piśmie.

- Znam to środowisko dość dobrze. Była to pewnie jakaś cicha dyspozycja - mówi zdumiony parlamentarzysta.

Pierwsze informacje o dziwnych pytaniach otrzymali od biorących udział w marszu uczestnicy sobotniej konwencji PiS oraz osoby koordynujące protest od strony organizacyjnej i bezpieczeństwa, w tym m.in. Maciej Wąsik (PiS), warszawski radny i były wiceszef CBA.

- Zadzwoniłem jeszcze w sobotę w tej sprawie do Stołecznego Stanowiska Kierowania z zapytaniem, co się dzieje? Co ciekawe, tego samego dnia w imieniu komendanta głównego policji zadzwonił do mnie zastępca komendanta stołecznego policji, który przepraszał mnie za zaistniałą sytuację. Przekazano mi, że jeszcze tego samego dnia komendant główny policji zorganizował wideokonferencję dla szefów komend wojewódzkich, podczas której zwrócił się do nich, by wszystkie działania monitorujące nie miały cech inwigilacji - relacjonuje Wąsik. Wczoraj "Nasz Dziennik" zwrócił się z pytaniem o tę sprawę do rzecznika policji Mariusza Sokołowskiego. Jeszcze nie otrzymaliśmy na nie odpowiedzi. Pytaliśmy, czy była to akcja zorganizowana, jeśli tak, to kto podjął decyzję o tak szerokim i bezpośrednim monitoringu, dlaczego policja w ogóle interesowała się wyjazdami i na czyje potrzeby zbierano informacje o organizatorach wyjazdów lub numerach rejestracyjnych autokarów? Czy policja miała świadomość, że ten rodzaj monitoringu jest nadużyciem i może wywołać podejrzenie, że uczestnicy wielkiej i niewygodnej dla obozu władzy manifestacji mogą zostać poddani inwigilacji? Zdaniem Macieja Wąsika, być może niektórzy komendanci lub funkcjonariusze po prostu zbyt gorliwie podchodzą do wykonywania rozkazów. Skontaktowaliśmy się więc wczoraj z rzecznikami prasowymi kilku komend wojewódzkich. Komenda wojewódzka w Bydgoszczy tłumaczy, że zdarzają się takie sytuacje.

- Są one potrzebne, by policjanci z danego miasta w sposób właściwy mogli się do takiego wydarzenia przygotować. Duża liczba uczestników może powodować utrudnienia, muszą mieć wiedzę, jaka jest ich liczba, uczestnicy wyjazdu muszą w sposób bezpieczny dotrzeć do miejsca, a potem je opuścić, trzeba przygotować im miejsca parkingowe - tłumaczy biuro prasowe KWP w Bydgoszczy. Ale co innego mówi przedstawiciel KWP w Katowicach. Policja zbiera bardziej szczegółowe informacje lub dokonuje kontroli tylko w przypadku, gdy ma informacje, że w autokarze są przewożone niebezpieczne przedmioty.

- Wtedy podejmujemy takie działania, ale kiedy jest organizowany tego rodzaju marsz, to nikogo nie inwigilujemy. Najwyżej na miejscu policja kontroluje uczestników takich manifestacji - mówi Iwona Ochman z biura prasowego śląskiej policji. Jak deklaruje, na terenie województwa śląskiego takich działań nikt w sobotę ani wcześniej nie podejmował. Najdziwniejsze jest to, że nigdy wcześniej uczestnicy wyjazdów na wielkie protesty, jak choćby pierwszy, kwietniowy Marsz w obronie Telewizji Trwam nie byli w tak bezpośredni sposób monitorowani. Wśród osób przesłuchanych przez policjantów jest m.in. członkini Terenowego Biura Radia Maryja z Ciechocinka, która zrelacjonowała to wydarzenie w Radiu Maryja.

- Przed wyruszeniem autokaru mieliśmy ciekawą sytuację. Nagle pojawił się nieumundurowany funkcjonariusz policji. Wylegitymował się, przedstawił. Na moje pytanie, w jakim celu i czemu ma służyć ta rozmowa, odpowiedział, że wykonuje polecenie swoich przełożonych - opowiada. Policjant zadał jej kilka pytań, m.in. na jaki protest organizowany jest wyjazd. Kobieta odebrała to jako sugestię, że tego dnia w Warszawie jest kilka różnych manifestacji. - Odpowiedziałam, że jedziemy na protest pod hasłem: "Obudź się, Polsko!". Funkcjonariusz jakby nie zrozumiał odpowiedzi i powtórzył pytanie - dodaje. Policjant chciał również dowiedzieć się, ile osób jest w autokarze, kiedy wrócą z powrotem, zanotował jej imię, nazwisko i numer telefonu. Pani Urszula z Ciechocinka nie była oczywiście jedyną z wypytywanych. Poseł Zbigniew Kuźmiuk (PiS) poinformował, że podobna sytuacja spotkała także szefa klubu "Gazety Polskiej" w Łochowie, który został poproszony o złożenie kilku informacji na posterunku policji.

- Nie chciałem mówić o wszystkim przez telefon, bo nie miałem pewności, z kim rozmawiam, więc sam poszedłem na komendę. Tam padły uprzejme pytania o wyjazd, który organizowaliśmy wraz z Kołem Przyjaciół Radia Maryja. Podałem telefon do współorganizatorki wyjazdu. Poproszono mnie także o podanie terminu wyjazdu oraz powrotu, liczby uczestników, trasy przejazdu, numerów rejestracyjnych autobusu - relacjonuje Robert Gołaszewski.Policjant tłumaczył mu, że powodem rozmowy było zebranie przez policję informacji, które miały pomóc w "zapewnieniu bezpieczeństwa" i "przejezdności".

Radiowóz zajeżdża drogę- Trochę się dziwiłem, bo jeździmy do Warszawy np. na rocznice katastrofy smoleńskiej, kiedy również przybywają tysiące ludzi i nikt nas dotąd o nic nie pytał. To pierwszy taki przypadek - dodaje Gołaszewski.Podobne telefoniczne zaproszenie na rozmowę z policjantem otrzymał organizator z Wyszkowa. Ten jednak odmówił stawienia się na przesłuchanie. Jeden z autokarów wiozących uczestników marszu z Nowego Sącza do stolicy również został zatrzymany.

- Wyjazd był zaplanowany na godz. 3.00 nad ranem. Nagle drogę zajechał duży radiowóz. Policjanci zatrzymali nas, spisali numery rejestracyjne autobusu i odjechali. Byliśmy trochę zdziwieni, początkowo każdy myślał, że chodziło o kontrolę techniczną przed wyruszeniem w trasę - relacjonuje pani Magdalena z Nowego Sącza. Interwencję w tej sprawie zapowiedział Zbigniew Kuźmiuk (PiS). - Rzeczywiście w piątek, tuż przed wyjazdami na marsz, dotarły do mnie informacje dość niepokojące - tłumaczy parlamentarzysta, który wystosował już w tej sprawie interpelację poselską do MSW. Jak ocenia, z pewnością nie była to własna inicjatywa policjantów, ale szeroka akcja ogólnopolska.

Poseł zapytał w związku z tym ministra Jacka Cichockiego, kto wydał dyspozycję do przeprowadzenia akcji i zadawania pytań oraz jaki był tego cel.

- Nie sądzę, by chodziło o bezpieczeństwo wyjeżdżających. Chciałbym się więc dowiedzieć, czy ten sposób funkcjonowania policji, która bezpośrednio monitoruje osoby jadące na opozycyjny marsz, był standardem demokratycznego państwa prawa - podkreśla poseł Zbigniew Kuźmiuk.

- Nie wydaje mi się, by policja miała się interesować zbiorowymi wyjazdami Polaków. Wiemy poza tym, że wizyty na komendzie i tego rodzaju rozmowy z policją, szczególnie dla ludzi, którzy z tym światem na co dzień się nie stykają, nie należą do przyjemności - dodaje. Poseł Jarosław Zieliński zamierza postawić tę sprawę na posiedzeniu sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych, a być może nawet na posiedzeniu plenarnym.

- Efektem takiej akcji jest jakieś zastraszenie ludzi, którzy nie mają na co dzień do czynienia z policją, wywarcie nacisku psychologicznego, również na osobach zaangażowanych w działalność opozycyjną - ocenia.

W tym kontekście parlamentarzysta przypomina swobodny wjazd autokaru z uzbrojonymi lewackimi bojówkarzami z Niemiec, którzy nie niepokojeni przez policję dotarli do Warszawy i wywołali burdy na listopadowym Marszu Niepodległości. Maciej Walaszczyk


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
873
Dz.U.2009.105.873 zm.NDS, BHP, Akty prawne
873
873.KPiR
873.KPiR
Kosslyn, Rosenberg psychologia mózg człowiek świat str 530 769, 836 873
873
872 873
873
873
873
873
873
873
873
873

więcej podobnych podstron