872

Zgnilizna wschodnia, zachodnia i południowa Ach, ileż przepastnych zasadzek niesie ze sobą nastręczone 17 sierpnia naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu „pojednanie” z Rosją! Z pozoru wydawać by się mogło, że wszystko – jak powiadają gitowcy – „gra i koliduje”, bo nawiązujemy i do długoletniej tradycji tradycyjnej przyjaźni polsko-radzieckiej, i jednocześnie do nowej świeckiej tradycji, jaka powinna narodzić się z proklamowanego 19 listopada 2010 roku w Lizbonie „strategicznego partnerstwa” NATO-Rosja – bo nie może przecież być tak, że całe NATO w strategicznym partnerstwie z Rosją, a tylko „Warszawa jedna twojej mocy się urąga” – a wreszcie do tradycyjnego braterstwa broni w walce z płynącą ze zgniłego Zachodu zgnilizną, którym tak ekscytuje się pan prof. Adam Wielomski. Wszystko to oczywiście być może, ale warto zwrócić uwagę, że każda strona świata ma swoją zgniliznę. Zachód ma swoją, ale Wschód też nie jest od niej wolny, podobnie jak i Południe. Co więcej, chociaż wszystkie te regionalne zgnilizny bardzo się od siebie różnią – a w każdym razie takie panuje przekonanie – to przecież są między nimi również uderzające podobieństwa. Oto kiedy w roku 1721 rosyjski cesarz Piotr Wielki rozpoczął reformowanie Cerkwi prawosławnej, narzucając jej kierowniczy organ zwany Najświętszym Synodem Rządzącym, który dodatkowo nadzorowany był w imieniu cesarza przez świeckiego urzędnika nazwanego Oberprokuratorem Najświętszego Synodu, część hierarchii i duchowieństwa nie była tym, delikatnie mówiąc, zachwycona. Nie tylko zresztą hierarchii i duchowieństwa – bo oto cudami słynąca ikona św. Mikołaja Cudotwórcy akurat właśnie wtedy przestała ronić łzy. Wywołało to, ma się rozumieć, ogromne wrażenie, więc nic dziwnego, że wiadomość o tym z szybkością płomienia dotarła do cesarza. Piotr Wielki był człowiekiem porywczym i kiedy dowiedział się, że św. Mikołaj Cudotwórca na znak protestu przeciwko podjętej reformie Cerkwi prawosławnej nie chce kontynuować cudu, wybuchnął strasznym gniewem i zakrzyknął: „Nie chce robić cudu? Wybrosit’ sukinsyna!”. Na takie dictum św. Mikołaj Cudotwórca jakby się zreflektował i reforma potoczyła się już bez przeszkód. Ta historia pokazuje, że bywają sytuacje, w których wola polityczna wysuwa się na plan pierwszy. Co sprawia, że przed taką polityczną wolą zgina się każde kolano? Samym instynktem samozachowawczym nie da się tego wyjaśnić; już więcej racji miał Mikołaj Machiavelli, zwracając uwagę, że „okrucieństwo i terror należy stosować rozsądnie i tylko w miarę potrzeby”. Jeśli tedy taki sam cel można osiągnąć środkami łagodniejszymi, na przykład korupcją, to dysponenci woli politycznej chętnie do tego środka perswazji się uciekają, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, bo oprócz korzyści w postaci osiągnięcia zamierzonego celu, uzyskują szereg korzyści dodatkowych w postaci zyskania dodatkowych jeśli nawet nie przyjaciół, to w każdym razie oddanych współpracowników. Zauważyli to już starożytni Rzymianie i swoim zwyczajem oczywiście natychmiast skomponowali pełną mądrości sentencję, że „nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem”. Toteż nie budzą naszego zdziwienia informacje, iż Patriarcha Moskwy i Całej Rusi, Jego Świątobliwość Cyryl, dał się poznać również jako obrotny sprzedawca papierosów i ropy naftowej, a więc towarów, których obrót w Rosji ściśle kontrolują tamtejsze tajne służby – bo czyż nawet za komuny partia, pozwalając komuś działać w sferze „nadbudowy”, nie przydzielała mu jednocześnie materialnej „bazy” – a cóż dopiero teraz, kiedy pod kierownictwem partii „budujemy kapitalizm” i tylko patrzeć, jak powstanie Ministerstwo Wolnego Rynku? Ma to oczywiście jedną i drugą stronę: z jednej strony taki układ stosunków umożliwia pokrywanie złotem cerkiewnych kopuł, ale z drugiej – zarysowuje kontury zgnilizny właściwej Wschodowi. Zgnilizna zachodnia na pierwszy rzut oka wydaje się zasadniczo odmienna, ale czy aby na pewno? Akurat 25 września przypadła 457. rocznica pokoju religijnego w Augsburgu, który wprowadził zasadę cuius regio eius religio, potwierdzoną następnie przez kończący wojnę trzydziestoletnią pokój westfalski w roku 1648. Zasada ta przesądzała, iż religia osób poddanych woli politycznej musi być taka sama jak religia dysponenta tej woli. Od tamtej pory minęło już 457 lat, tolerancja szaleje, ale francuski prezydent Mikołaj Sarkozy przed trzema laty w kwestii religijnej przedstawił ofertę, która nie tylko z ducha, ale niemal i z litery wypływa z zasady ustanowionej w Augsburgu. Stwierdził mianowicie, że jeśli Kościół zaakceptuje zasadę „laickości Republiki”, to znaczy wyrzeknie się forsowania etyki chrześcijańskiej jako podstawy systemu prawnego, to zostanie nie tylko zaakceptowany, ale nawet otoczony opieką. Chodzi oczywiście o rodzaj „materialnej bazy” w postaci np. koncesji na trafikę z nadzieją. Jeśli zaś nie, to… sami rozumiemy. Biorąc pod uwagę, iż „laickość” jest obecnie religią dominującą w środowiskach określających stanowisko Unii Europejskiej, propozycja Mikołaja Sarkozy’ego w istocie niczym nie różni się od propozycji przedstawionej w swoim czasie zarówno przez Piotra Wielkiego, jak i później przez Józefa Stalina, który – jak przenikliwie zauważył Władysław Tatarkiewicz – doprowadził do tego, iż marksizm, a więc również swego rodzaju religia, został w Związku Radzieckim „przyjęty powszechnie i bez zastrzeżeń”. Jak powiadają dowcipnisie, różnią się zatem tylko Metody, podczas gdy Cyryl cały czas pozostaje taki sam. Jakże tedy w nierozerwalnym sojuszu z Cyrylem mamy zwalczać zgniliznę płynącą z Zachodu, kiedy recepcja tej zachodniej zgnilizny stanowiła istotę reformy Cerkwi prawosławnej przeforsowanej przez Piotra Wielkiego? Cóż może wyniknąć a takiego aliansu, jeśli nie zgnilizna do kwadratu? Może wyniknąć z tego zgnilizna do sześcianu, jeśli weźmiemy pod uwagę również zgniliznę południowa, a konkretnie lewantyńską. Polega ona na podporządkowaniu wyobrażeń o Stwórcy Wszechświata i Jego zamiarach megalomańskim, trybalistycznym urojeniom tamtejszych szowinistów, a więc osób hołdujących religii politycznej. Jak wiadomo, z tajemniczych powodów nasz nieszczęśliwy kraj od pewnego czasu poddawany jest intensywnej indoktrynacji również zgnilizną południową. Teraz, po pretekstem „pojednania”, mamy przy pomocy zgnilizny wschodniej zwalczać zachodnią, która w istocie jest jedna i ta sama. Tyle zgnilizny naraz – czy to aby nie za dużo? SM

Wolny handel – papierek lakmusowy ekonomiiMerkantylizm stanowi domyślny system dla większości ludzi. Jego wyznawcy nie wierzą w jednostki, które działając we własnym interesie, handlując między sobą w celu odniesienia obopólnej korzyści, są pewnym źródłem innowacji, odkryć oraz kreatywności.

Wolny handel stanowi papierek lakmusowy pojmowania ekonomii. Jest tak, odkąd w 1752 r. David Hume napisał swój esej o handlu:

Handel zagraniczny, poprzez import, dostarcza materiałów dla nowej produkcji; poprzez eksport natomiast generuje miejsca pracy potrzebne w produkcji poszczególnych towarów, które nie mogą być skonsumowane w kraju. Mówiąc krótko, królestwo, które dużo eksportuje i importuje, musi postawić w większym stopniu na przemysł, w szczególności dóbr luksusowych, niż królestwo, któremu wystarczą jego własne zasoby. Staje się dzięki temu silniejsze, a także bogatsze oraz szczęśliwsze. Jednostki czerpią korzyści z dostępu do tych towarów. Zaspokajają nimi swoje potrzeby i zachcianki. Społeczeństwo również zyskuje, ponieważ dzięki temu można zgromadzić większą siłę roboczą dla pilnych potrzeb publicznych; tzn. utrzymywana jest większa ilość ludzi zdolnych do pracy, których można skierować do służby publicznej nie utrudniając procesów zaspokajania innych potrzeb, a nawet głównych udogodnień życiowych.

Jego przyjaciel Adam Smith uczynił wolny handel podstawą logiki ekonomicznej i polityki gospodarczej. Jego wielkie dzieło, Bogactwo narodów, rzuciło wyzwanie merkantylistom, którzy wierzyli w model mieszany: wolne rynki, monopole prawne i cła. Merkantylizm stanowi domyślny system dla większości ludzi. Jego podstawą jest zaufanie do siły państwa. Jak to ująłem, jest to wiara w gospodarczą wydajność ludzi z odznakami i karabinami. Nigdy nie miałem żadnych złudzeń odnośnie do przekonywania ludzi, którzy ufają kreatywności odznak i karabinów. Powszechna wiara we władzę państwa w każdej dziedzinie życia stanowi rozszerzenie tego, co nazywam religią władzy. Jest to religia każdego imperium. Wolny handel oznacza wolny wybór. Kochający władzę nienawidzą wolnego wyboru, a więc nienawidzą wolnego handlu.W 1972 roku napisałem wstęp do wznowienia mojego artykułu z 1969 roku Tariff War, Libertarian Style. Przedrukowałem go w mojej książce An Introduction to Christian Economics (Craig Press, 1973). Traktuje ona o niezdolności rozsądnych ludzi do zrozumienia logiki ekonomii. W moim wstępie napisałem:

Dochodzimy obecnie do kwestii, która oddziela ekonomistów od reprezentantów grup nacisku. Istnieje wielu domniemanych wolnorynkowych kapitalistów, głoszących peany na temat otwartej konkurencji, ale gdy przychodzi, co do czego, to domagają się interwencji monopolowej, represyjnego państwa trzymającego Amerykanów z dala od handlu z innymi państwami. Konkurencja pomiędzy amerykańskimi obywatelami, ale nie amerykańskimi i zagranicznymi firmami: to właśnie krzyk orędowników ceł. Fakt, że mniej niż 5% naszej gospodarki jest bezpośrednio zaangażowane w handel zagraniczny nie zadowala owych entuzjastów: wolny handel „niszczy” pozostałe 95% amerykańskiej gospodarki! W jakiś sposób zasady kapitalizmu działają w granicach państwa. Z jakiegoś powodu interwencja państwa „chroni” Amerykanów. Klasyczna, niezbyt obszerna książka Henry’ego Hazlitta Ekonomia w jednej lekcji całkowicie obala ich argumenty i nie pozostawia żadnych złudzeń; a jednak one wciąż się pojawiają. Od dwóch wieków ich autorytet znajduje się na intelektualnym bruku; oni jednak nadal się mnożą. Cła dotykają wszystkich konsumentów wyłączając tych, którzy pozostają na publicznym zasiłku interwencji celnej, na przykład, zatrudnionych w „rozwijającym się przemyśle”, takim jak stalowy czy tekstylny. Mimo to, poplecznicy systemu celnego powiedzą, że wszyscy Amerykanie są „pod ochroną”. Logika ekonomii nie może przebić się do skądinąd racjonalnych umysłów.

PS. Raduję się, że te 5 procent wartości PKB to obecnie blisko 24 procent. Idea wolnego handlu rozprzestrzeniła się. Świat jest bogatszy, niż był w 1973 roku. Obrońcy merkantylizmu wyznają własną religię: religię uwielbienia państwa. Nie wierzą w jednostki, które działając we własnym interesie, handlując między sobą w celu odniesienia obopólnej korzyści, są niezawodnym źródłem innowacji, odkryć oraz kreatywności. Wierzą, że wolny rynek jest niekompletną organizacją. Są przekonani, że musi istnieć najwyższa jednostka prawna, która zapewni przewodnictwo, przez co tak naprawdę rozumieją przymus w kontrolowaniu przepływu rzadkich zasobów gospodarczych. Sądzą, że biurokraci są godni zaufania, że politycy działają w interesie ludzi. Uważają, że państwo stanowi wiarygodne źródło ekonomicznej mądrości, poprawnego zrozumienia przyszłości oraz teraźniejszości, a przez to jest odpowiednim pośrednikiem w zachowaniu równowagi pomiędzy popytem a podażą. Merkantylizm jest zawsze filozofią władzy państwa. Głosi on, że interes państwa jest ważniejszy niż interes ludzi żyjących pod jego jurysdykcją. Wszystko, co osłabia naród; wszystko, z czego jednostki czerpią korzyści kosztem swego kraju; wszystko, co wynosi oceny właścicieli mienia ponad oceny polityków i urzędników, jest uważane przez merkantylistów za wrogie państwu, a co za tym idzie, wrogie społeczeństwu oraz narodowi. Merkantyliści w XVII w. głosili, że wierzyli w rynki, ale tylko te kontrolowane. Wierzyli w monopole przyznawane przez państwo. Wierzyli w wymianę, ale tylko tę regulowaną przez państwo. To, w co naprawdę wierzyli, to ekspansja państwa. Wierzyli, że mądrość dana państwowym urzędnikom jest większa niż ta dana społeczeństwu jako wiedza posiadana przez jednostki. Wierzyli, że scentralizowana wiedza, oparta na przymusowych statystykach, jest lepsza, to znaczy nadrzędna, bardziej produktywna w stosunku do tej, którą dysponują wszyscy członkowie społeczeństwa. Informacja, której wszyscy członkowie społeczeństwa używają do rozwiązywania indywidualnych spraw, stanowi wiedzę gorszą. Klasyczna argumentacja krytykująca tego rodzaju myślenie została sformułowana w 1945 roku przez F. A. Hayeka (rozdział 4). Nigdy nie została uznana za słuszną przez nowoczesnych merkantylistów.

Merkantylizm jest ideą prawnego zwierzchnictwa państwa nad działaniami jednostek gospodarczych. Stanowi filozofię kreatywności w warunkach rządowej biurokracji. Jest przeświadczeniem, że jednostki, które jako pojedyncze osoby nie mają jakiejś szczególnej przewagi pod względem wiedzy, gdy otrzymują odznakę i broń, stają się mądrzejsze od jednostek, które realizują własny interes. Ci ludzie są mądrzejsi i całkowicie bezinteresowni, poświęcając swój interes dla dobra szerokich mas społeczeństwa. Grupy nacisku używają tej szeroko rozpowszechnionej wiary ― obecnie gasnącej ― do przekonywania wyborców, że politycy i urzędnicy są godnymi zaufania decydentami, którzy działają jedynie w ich interesie. Wmawiają im, że politycy chcą się wyłącznie upewnić, że ludzie pracy są chronieni przed pozbawionymi skrupułów, tanimi w utrzymaniu, zagranicznymi pracownikami, którzy po niskich cenach oferują swoje usługi konsumentom na całym świecie.Merkantylistyczne przekonanie jest następujące: jednostki, które kupują towary z zagranicy nie mają racji, ponieważ obcokrajowcy stanowią zagrożenie dla pomyślności pracowników ― nawet jeśli obcokrajowcy stanowią olbrzymi pożytek dla tych samych pracowników — którzy wydają swoje pieniądze na rodzimym rynku. To wiara w to, że pracownicy nie są zdolni do samodzielnej, efektywnej rywalizacji z konkurencją z zagranicy. Potrzebują pomocy polityków oraz urzędników, aby utrzymać swoje dochody. Filozofia merkantylistyczna głosi także, że jednostka jest również niezdolna do zrozumienia swego najlepszego interesu w roli konsumenta, czego dowodzi fakt, że pragnie kupić coś, co zostało wyprodukowana przez kogoś z zagranicy, a nie coś wyprodukowane w geograficznych granicach jej własnego kraju. Innymi słowy, obywatel jest niekompetentny. Nie posiada kompetencji do rywalizowania na światowym rynku oraz rozstrzygania, co tak naprawdę jest dobre dla niego i narodu. Zatem w celu przezwyciężenia totalnej ignorancji i słabości amerykańskich producentów — będących zarazem konsumentami — merkantyliści proponują rozwiązanie polegające na skłonieniu polityków do opodatkowania importu. Jak zapewniają, jest to bezpieczne wyjście z tej sytuacji, ponieważ głównym życiowym celem polityków jest polepszenie sytuacji swoich elektoratu. Wyborcy powinni ufać dobrym intencjom polityków oraz opartym na doskonałych informacjach decyzjom urzędujących biurokratów. Ujmując to w ten sposób, żaden konserwatysta nie przyzna się do bycia merkantylistą. Tym niemniej, każdy, kto broni ceł jako generującego dochód systemu podatkowego, jest w rzeczywistości merkantylistą i z konieczności musi akceptować merkantylistyczną filozofię życia. Merkantyliści są etatystami, tak jak i wszyscy konserwatyści, którzy wierzą, że cło może przynieść korzyść amerykańskim konsumentom i robotnikom. Każda merkantylistyczna idea jest filozofią broni przyłożonej do brzucha innego Amerykanina. Każda merkantylistyczna idea jest obroną  ekonomii opartej na takiej filozofii. Słyszałem tylko jednego konserwatystę, który to przyznał. Zdarzyło się to na przyjęciu w 1976 roku. Zostałem na niezaproszony przez znajomego, który był wówczas w sztabie senatora Jesse’ego Helisa. Ja zaś pracowałem w biurze Rona Paula. Na spotkaniu zjawił się człowiek, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Okazał się prostakiem. Wywiązała się dyskusja na temat wolnego handlu. Oto, co powiedział:

Powiem wam, czym jest wolny handel. Jest sytuacją, w której przystawiam lufę mojej czterdziestki piątki do głowy jakiegoś żółtka i mówię, „Będziemy handlować — tyle, że będziemy handlować na moich warunkach”.

Merkantylista nie mówi Amerykaninowi, czym powinien handlować. Mówi jedynie, czym i z kim nie powinien. To negatywna idea rządowej kontroli. Kontroli przez zakaz, nie czynny przymus. To nie jest socjalizm ani rządowa własność czynników produkcji. To raczej prawo rządu do przystawienia broni do brzucha Amerykanina, który chce handlować z obcokrajowcem, powiedzenie temu człowiekowi, że nie ma prawa tego robić bez uprzedniego zapłacenia za to. Mówiąc krótko, jest to wymuszenie. Kwoty importowe są jeszcze gorsze niż cła. Limity handlowe nie przynoszą rządowi nawet żadnych pieniędzy z podatków. Transferują jedynie wszelkie wydarte zasoby do rodzimych producentów wszystkiego, co zostało objęte ochroną. Oznacza to więc zakaz kupowania od zagranicznych sprzedawców. Klasycznym tego przykładem w Stanach Zjednoczonych jest cukier. Limity stanowią sposób na dotowanie rolników, którzy uprawiają kukurydzę i trzcinę cukrową kosztem ich zagranicznych konkurentów. To przymus wymierzony przeciwko wszystkim tym konsumentom, którzy wolą smak taniego cukru od fruktozy. Limity są zbawienne dla hodowców trzciny cukrowej z Luizjany, którzy sprzedają swoje produkty po wysokich cenach. Nie jest to jednak korzystne dla cukierników ani ludzi, którzy kochają smak cukru. Merkantyliści wierzą jednak, że politycy mają święte prawo do kupowania głosów farmerów uprawiających trzcinę i kukurydzę kosztem osobistych upodobań amatorów słodyczy oraz słodzonych napojów gazowanych i innych konsumentów cukru. Jest to paternalistyczna filozofia dobrych wujków uprawiana na koszt miłośników cukru. Zdaję sobie sprawę, że została ona odrzucona przez kochających broń i odznaki, wymachujących głowami, rządnych władzy i nienawidzących ekonomii konserwatystów, których nazywam hamiltończykami. Ludźmi chcącymi jawić się jako piewcy wolności. Są oni jednak zwolennikami wybiórczego przymusu. Wierzą, że groźba użycia przemocy przez rządowych biurokratów stanowi najlepszy sposób alokacji rzadkich środków produkcji. Przedkładają siłę nad woluntaryzm, państwo nad wolny rynek, przymus nad wolny wybór. Zmagam się z tymi ludźmi od ponad 50 lat. Oni się nie zmieniają, ponieważ kochają siłę. Naprawdę ufają państwu. Nie ufają za to wolnemu rynkowi oraz klientom. Są zdania, że ludzie nie powinni zostać obdarzeni prawem podejmowania suwerennych decyzji w sprawach dotyczących posiadanych przez siebie zasobów. Są oburzeni faktem, że mają prawo do decydowania o swoich pieniądzach.Oni dosłownie nie są w stanie pojąć logiki wolnego rynku, gdy tylko pojawia się kwestia niewidzialnych barier zwanych granicami państwa. W tym punkcie całkowicie porzucają wszystko, w co dotychczas wierzyli, gdy chodziło o handel wewnątrz jednego kraju. Prawdę określa to, po której stronie niewidzialnej bariery żyjesz.Ja wierzę w wolny handel. Jest tak, ponieważ sądzę, że te same zasady dotyczące własności prywatnej oraz dobrowolnej wymiany, które istnieją wewnątrz granic Stanów Zjednoczonych ― miast, hrabstw, stanów ―  powinny znaleźć zastosowanie w wymianie handlowej także poza ich granicami. Jestem przekonany, że UPS i FedEx mogą pełnić te same funkcje bez względu na przyjęte granice. Merkantyliści odrzucają ten pogląd. Wierzą w broń i odznaki, a gdy ktoś kwestionuje kompetencje polityków i biurokratów odnośnie do organizacji produkcji za pomocą odznak i karabinów, to zachowuje się niepatriotycznie. Merkantylista mówi, że wie lepiej od właścicieli majątku, co jest dobre dla nich samych i całego narodu. Co prawda, przyznaje czasami, że nie wie tego sam, ale jest pewien, że Kongres oraz rządzący biurokraci owszem. Uparcie twierdzi, że Kongres powinien ustanowić prawo, które pozwoli biurokratom decydować, kto i na jakich warunkach może handlować poza granicami kraju. Wierzysz w mądrość i nieprzekupną naturę polityków i urzędników? Jeśli tak, jesteś idealnym kandydatem do bycia merkantylistą. Każdy, kto propaguje cła, jest merkantylistą, chyba że jest również za zniesieniem federalnego podatku dochodowego oraz każdego innego podatku obrotowego. Każdy, kto propaguje jakieś ograniczenia ilościowe, jest merkantylistą. Może temu zaprzeczyć. Może tego nie rozumieć. Zapewne nie użyje jednak argumentu opartego na woluntaryzmie, bo w niego nie wierzy. Wierzy za to w mądrość wyrażoną w odznakach i karabinach. Moja rada: nie wierz w jego rozsądek. Nie przejmuj się jego argumentami. Nie musisz. On i tak nie może ich niczym poprzeć. One nie będą miały sensu. Nie dlatego, że nie będziesz mógł ich zrozumieć. Dlatego, że on sam nie będzie w stanie zrozumieć swojego argumentu, który otrzymał od jakichś ekspertów, również nie będących w stanie go zrozumieć. Wolnorynkowy kapitalizm transferuje bogactwo do tych producentów, którzy najlepiej służą konsumentom. Decydują o tym zresztą sami konsumenci. Merkantyliści z kolei skupiają się na pragnieniach rodzimych producentów, a nie na pragnieniach konsumentów. Chcą chronić rodzimych producentów, gdy ich konkurenci z zagranicy dostarczają lepsze dobra, o czym także decydują sami konsumenci. Są zawsze gotowi do użycia przymusu państwowego, aby tego dokonać. Od 350 lat są zwolennikami kapitalizmu kolesiów.

Autor: Gary North Tłumaczenie: Michał Wołangiewicz

Co po Euro 2012? Jak Państwo pamiętacie, od czterech lat piszę jedno i to samo: „Euro 2012” nie przyniesie żadnych zysków – będą same straty. Stać nas na to – ale proszę nie mamić ludzi mirażami zysków. A stadiony po Euro należy jak najszybciej rozebrać i postawić tam coś sensownego. Do Euro dołożyliśmy nie 8, a 12 miliardów – nie przewidziałem, że skala kradzieży i marnotrawstwa będzie aż taka. Po 300 zł od Polaka. Oczywiście, że Euro powinno organizować firma prywatna – a budowa stadionów powinna być finansowana przez sponsorów i z wpływów za bilety. Ale skoro żyjemy w socjaliźmie, to można orzec, że stać nas na taka imprezę. Skoro Białostocczanie zapłacili po 800 zł od łebka za operę, do której uczęszczać będzie może parę tysięcy ludzi? Co do stadionów: do Narodowego dokłada się gigantyczne pieniądze, do gdańskiej „Areny” trochę mniejsze, a we Wrocławiu:

http://www.tvn24.pl/wiadomosci-wroclaw,44/wroclawski-stadion-przynosi-straty-zysk-nie-jest-najwazniejszy,280298.html

„W czerwcu rzecznik wrocławskiego magistratu zapewniał, że wybudowany na Euro stadion potrzebuje ośmiu atrakcyjnych imprez rocznie, aby przynieść zysk”. Jak na razie każda z tych imprez przyniosła stratę. Jak wszędzie. A Rzecznik bredzi: „Nie zysk jest teraz najważniejszy”. Panowie: sprzedajcie te stadiony w prywatne ręce („Narodowy” oddajcie spadkobiercom właściciela) – i od razu przestaniemy dokładać! JKM

03 października 2012 Pomiędzy Haxleyem a Orwellem - żyjemy ,dzięki rządzącym nami demokratom, którzy prześcigają się , żeby zrobić nam dobrze i jeszcze lepiej, niż ci, którzy zrobili nam dobrze – poprzednio. Ciągle mamy coraz lepiej, a na pewno weselej, bo wesołości nie dość, w demokratycznym państwie prawnym, gdzie prawo można zmieniać i ustalać w zależności od posiadanej większości parlamentarnej. I w zależności od tych , co za plecami tych, których widzimy na co dzień w merdiach, którzy tak naprawdę sprawują zewnętrzne znamiona władzy, a nie rządzą naprawdę.. Bo prawdziwa władza jest poza tym co widać- bo są rzeczy, których nie widać.. Widać natomiast skargi wpływające do biura Rzecznika Praw Obywatelskich, na to, że kluby piłkarskie- uwaga!- sprzedają kobietom tańsze bilety na mecze, tańsze o 30% na mecze reprezentacji na stadion Legii Warszawa, a na stadion Lechii Gdańsk nawet o połowę.(!!!) To wielki skandal, żeby kobietom sprzedawać tańsze bilety niż mężczyznom, a największy, żeby tańsze sprzedawać dzieciom. I gdzie tu jest równe traktowanie? Przecież kobieta i mężczyzna- według feministycznej ideologii demokracji- to to samo. Płeć w zasadzie nie istnieje.. Wszyscy są jednacy, niczym się nie różnią, wszystkim się należą takie same prawa- prawa do taniości.. Zdaniem Rzecznika Praw Obywatelskich ( Ombudsmana)nie jest to problem, bo praktyka ta, to co prawda odstępstwo od stricte równego traktowania kobiety i mężczyzny, ale nie stanowi jednak zakazanej prawem dyskryminacji, gdyż przepisy polskie i przepisy europejskie dopuszczają takie pozytywne wyrównywanie szans pewnych grup. Ach, nierówność- jest równością- tak jak niewola- wolnością.. Tak jak reforma fiskalna na wsi. .”Reforma” polegająca na nałożeniu na rolników podatku dochodowego i wciągnięcie ich do koszmaru społecznego nazywanego ZUS--em.. W demokracji ważne jest znaczenie słów, jaki koloryt emocjonalny nadają wypowiedzomi i sytuacjom. .”Reforma”- słowo odmieniane w nieskończoność w mediach, tak jak słowo” kryzys”.. Ma się kojarzyć słuchaczom i telewidzom pozytywnie i ciepło.. Bo kto by nie chciał „reform”, jak aż się prosi, żeby były przeprowadzone, wobec tego co dzieje się z krajem.. A słowo” kryzys” ma uświadomić słuchającym, że to co dzieje się krajem, to nie wina rządzących, ale Pana Boga, który tę plagę zesłał na Polaków i inne narody europejskie, w postaci systemu socjalizmu biurokratycznego i regulacyjnego, który powoli odzwyczaja Europejczyków od pracy.. I potwornie zadłuża. Zwalić na Pana Boga” kryzys,” a tak naprawdę rezultat rządów- to zwykła bezczelność i hucpa. Każdy klub piłkarski, tak jak każdy supermarket czy mały sklep powinien mieć prawo sprzedawania każdemu co ten chce, za sumę jaką chce , różnym grupom w cenie promocyjnej, albo za darmo- to jest to problem tego, kto takie decyzje wydaje i kto jest właścicielem klubu, sklepu, spa.. To nie powinien być problem państwa, rządu, parlamentu. To nie jest problem” społeczny”.. To nie jest żaden problem. Ale w państwie socjalistyczno- biurokratycznym pokonywanie wyimaginowanych trudności jest specjalnością takiego państwa. I to bohatersko pokonywanie wymyślonych trudności.. Im więcej się ich wymyśli- tym większą walkę trzeba stoczyć, żeby je pokonać.. A nie prościej nie wymyślać trudności, żeby potem ich nie pokonywać? W każdym razie problem jest, bo kluby chcą zachęcić kobiety do chodzenia na mecze i- mają do tego prawo naturalne- a inni widzą w tym dyskryminację. W świecie naturalnym , nieskażonym działalnością socjalistów dyskryminujących-dyskryminacja istnieje na każdym kroku. To, że ktoś urodził się kobietą, a nie mężczyzną- już jest dyskryminacją. No i oczywiście odwrotnie.. Kto urodził się „tą mężczyzną”- też jest dyskryminowany. Bo chciała być kobietą.. Chociażby dlatego, żeby kupić sobie tańszy bilet na mecz o 30%- a może nawet o 50%.. Może się nawet zdarzyć, że mężczyźni masowo będą się przerabiać na kobiety, szczególnie zażarci kibice… 30% taniej- to nie w kij dmuchał.. A 50%??? Czyż nie warto? Ile to pieniędzy kiedyś mężczyzna, a dzisiaj kobieta- zaoszczędzi na samych biletach.? I może dostać pierwsze miejsce na liście Ruchu Palikota, tak jak pan(pani) Ryszard Anna Grodzka.. I wejść do Sejmu, żeby uchwalać stosowne ustawy antydyskryminacyjne.. Wszystkie przeciw normalności, bo dyskryminacja jest na każdym kroku w normalnym życiu, a w życiu nienormalnym- trzeba z nią walczyć. Żeby życie stało się jeszcze bardziej nienormalne i zasupłane.. Strach pomyśleć, jak przeciwnicy” dyskryminacji” wezmą się za inne grupy, które mogą wydać się, że są uprzywilejowane.. Na przykład- dzieci.. W kinach prywatnych trzeba będzie polikwidować bilety ulgowe, w minibusach- dla studentów, na dyskotekę prywatną nie będzie wolno wpuszczać darmowo kobiet.. A pani Irena Lipowcz będzie miała pełne ręce roboty z rozwiązywaniem tych wszystkich problemów narosłych w wyniku walki z „ dyskryminacją”.. W ogóle dlaczego rzecznikiem niepotrzebnego zresztą urzędu- Praw Obywatela- musi być kobieta. A dlaczego nie mężczyzna? Albo dlaczego nie kobieta i mężczyzna jednocześnie? Żeby był parytet.. Bo demokracja- jak kania dżdżu – potrzebuje parytetów. Bez parytetów- ani rusz.. Brnąc w ten bałagan.. Bez parytetów nie może być demokracji.. Wielkiego chaosu ograniającego coraz większe obszary naszego życia.. Żebyśmy nie mogli się w tym wszystkim połapać i żyli w ciągłym zagubieniu.. Żeby nikt nie był pewien, ani dnia ani godziny. Żeby nie było się na czym oprzeć.. Wieczny niepokój i niepewność.. Rzecznik Praw Obywatelskich powinien zając się nianiami, które w konspiracji przed państwem nie chcą się ujawnić, że zajmują się za pieniądze cudzymi dziećmi.. Nawet gdy państwo funduje im „darmowy” ZUS- z naszych kieszeni.. Wolą pozostać w konspiracji.. Bo nie wiadomo co je czeka jak się ujawnią..? Już były takie historie w naszej historii.. Poujawniali się- a potem do tiurmy.. Albo kula gdzieś w lesie.. Istnieje wielkie niebezpieczeństwo, bo kto wie, czy demokratyczne państwo prawne, nie zażąda zwrotu podatku za całą działalność konspiracyjną niań? W państwie niepewności- nic na pewno nie wiadomo.. A zresztą dlaczego nianie muszą być tylko płci żeńskiej.. Dlaczego nie obowiązują parytety niań? Czy mężczyźni nie są dyskryminowani? Co na to rzecznik praw obywatelskich? Co na to Trybunał Konstytucyjny i inne organy demokratycznego państwa prawnego chaosu? W naszym życiu pomiędzy Haxleyem a Orwellem. WJR

Tsunami bankructw Fala bankructw narasta. Powiększają się zatory płatnicze. Tysiące ludzi tracą pracę lub własne firmy. Co kwartał upadało ok. 200 przedsiębiorstw, a w najbliższym czasie będzie jeszcze gorzej. Całym branżom grozi upadek w efekcie złej koniunktury, błędów zarządów i fatalnej polityki władz. W ostatnich dniach głośnym echem odbił się upadek sieci restauracji Polskie Jadło, którego przyczyną był zaciągnięty kredyt walutowy. Firma pożyczyła we frankach szwajcarskich, kiedy kurs wynosił niewiele ponad 2 zł. Teraz, kiedy oscyluje on wokół 3,4 zł, bank zażądał od firmy spłaty ok. 4 mln zł w ciągu 30 dni. Kurs spółki w ciągu czterech lat spadł z ponad 7 zł do ok. 30 gr za akcję. Zamiast boomu inwestycyjnego związanego z Euro 2012 mamy upadłości firm budowlanych. W wakacje przeżyliśmy falę bankructw biur podróży. Najgłośniejsze tegoroczne upadki to Amber Gold i jej linie lotnicze OLT Express.

W trzecim kwartale polskie sądy ogłosiły bankructwo 197 przedsiębiorstw, czyli prawie 20 proc. więcej niż rok temu – wynika z informacji wywiadowni Coface Poland i Dun & Bradstreet Poland. Od początku roku upadło 614 firm. W tym samym czasie ub.r. sądy ogłosiły tylko 521 bankructw. Tegoroczny wynik jest najgorszy od 2005 r. Analitycy oceniają, że do końca roku liczba upadłości może wzrosnąć nawet do 900. Najwięcej bankrutuje przetwórców przemysłowych. W tym sektorze sądy ogłosiły już 155 upadłości. Byli to głównie producenci z branży metalowej oraz wytwórcy artykułów spożywczych i napojów. W budownictwie ogłoszono upadłość 147 firm, czyli o 37 proc. więcej niż w ub.r. Zakończyły działalność też 142 firmy handlowe. Eksperci przewidują, że w najbliższych miesiącach bankructw przybędzie. Wynika to m.in. z rządowych zapowiedzi głębszego cięcia inwestycji infrastrukturalnych, na skutek czego liczba zamówień może spaść nawet o 30 proc. Najbardziej narażona na uderzenie fali kryzysu jest budowlanka w związku z fatalną strategią prowadzenia przetargów i projektów inwestycyjnych na Euro 2012. Wyśrubowano wówczas wartości kontraktów, skumulowano zamówienia i terminy, wywindowano ceny surowców i usług, co doprowadziło do strat w wypadku wielu projektów. Wkrótce do bankrutów dołączą deweloperzy. Popyt na mieszkania spada, a liczba wolnych lokali wzrasta. Według firmy doradczej REAS w sześciu największych aglomeracjach w połowie roku było już blisko 57 tys. gotowych mieszkań do kupienia. Mimo spadających cen wielu deweloperów kontynuuje inwestycje, i to często na kredyt. Spowolnienie gospodarcze uderzy w prawie wszystkie sektory gospodarki. Wskaźnik koniunktury gospodarczej PMI dla Polski wynosi już 47 pkt., czyli głęboko poniżej neutralnego poziomu 50 pkt. A to oznacza, że gospodarka pogrąża się w kryzysie. Wielkość produkcji i liczba nowych zamówień szybko maleją. Górnictwo boryka się ze spadkiem cen węgla na rynkach światowych (od początku roku o 20 proc.), rosnącymi zapasami surowca i wysokimi kosztami produkcji. Na zwałach przy kopalniach jest już ponad 6 mld ton węgla, czyli prawie dwa razy tyle co rok temu. Energetyka stawia twarde warunki, więc ceny uzyskiwane przez spółki węglowe będą spadały. Węgiel z polskich kopalń traci na atrakcyjności wobec importowanego z zagranicy. W roku 2011 do Polski sprowadzono ponad 15 mln ton węgla, głównie z Rosji. Gdy wzrost PKB zwolni, kłopoty kopalń się pogłębią. W branży farmaceutycznej zmiana zasad refundowania leków spowodowała, że marża aptek może być w tym roku niższa o 1 mld zł. Z raportu IMS Health wynika, że cały rynek leków w Polsce zmniejszy się o 7 proc., czyli o 2,3 mld zł. Słabsze wyniki zmuszają apteki do cięć etatów – średnio pracę straci jedna osoba w placówce. Do końca przyszłego roku zniknie też 2 tys. placówek z obecnie działających 14 tys. Krach grozi też tysiącom zadłużonych placówek służby zdrowia. W systemie nie ma i nie będzie środków na finansowanie jej funkcjonowania na obecnym poziomie. Tegoroczne nadwykonania wynoszą już około miliarda złotych, co oznacza, że placówki te albo ograniczą działalność, albo stracą płynność. W fatalnym stanie jest też rynek prasowy. Spadek budżetów reklamowych prowadzi do kryzysu branży medialnej, szukania oszczędności i zwalniania pracowników. Kurs Agory, który dwa lata temu sięgał 28 zł za akcję, dziś oscyluje wokół 7 zł. TVN z poziomu 16–19 zł spadł do ok. 7 zł. Nawet wspierana abonamentem TVP ma ogromne straty i planuje cięcia płac, zwolnienia pracowników i sprzedaż nieruchomości. Teraz pilnie poszukuje banku, który udzieli jej 50 mln zł kredytu na bieżącą działalność. Tadeusz Święchowicz

Korporacyjne przejęcie nauki i niszczenie wolności

The Corporate Takeover of Science and the Destruction of Freedom

http://tipggita32.wordpress.com/2012/09/18/the-corporate-takeover-of-science-and-the-destruction-of-freedom/

Gdy bogate firmy posiadające politycznie powiązanych lobbystów zaczęły finansować swe własne badania naukowe i wypaczać zaczęły ich rezultaty na własną korzyść, znaleźliśmy się w poważnych tarapatach. W związku z przechwyceniem nauki w ręce korporacji dokonywane przez nas wybory, nasze prawa i wolności są obecnie w fazie procesu ich ustawicznego niszczenia. W autentycznym “wieku rozumu” nauka byłaby pomocna w przedstawianiu jasnych odpowiedzi na nurtujące nas problemy, a opinia publiczna miałaby możność wzięcia udziału w otwartej, uczciwej debacie co do oddzielenia spraw dobrych i złych, jakie przenikają do polityki. Zamiast tego, interesy korporacyjne użyły swej skorumpowanej, śmieciowej nauki, lobbystów, pokazywania się wśród członków rządu oraz machin od PR do robienia nam wody z mózgu, a czasem nawet wzbudzania sztucznego przerażenia po to, żeby debata publiczna była oderwana od spraw istotnych, żeby ją wypaczyć w potrzebnym im kierunku, a na porządku dziennym znalazły się kampanie świadomej manipulacji informacją i rozsiewania dezinformacji. Teatrzyk debat “naukowych” często odgrywany jest przed publiką, która z otwartymi z wrażenia ustami i zjadliwością zaczyna dzielić się między sobą, a ten proceder stał się już normą, szczególnie gdy zagrożone zostają czyjeś wielkie profity. Żądza korporacyjna prowadzi do wytworzenia się debaty o zupełnie sztucznym charakterze, w jakiej naukowcy i różne grupy, którzy nie popierają poszczególnych korporacyjnych stanowisk w określonej kwestii, są przedstawiani w taki sposób, aby wyglądali na takich, którzy promują dogmaty naukowe oparte na własnym interesie, własnym egoizmie, słowem na nie oglądaniu się na otaczający ich świat. Dlatego nie ma co się dziwić, że opinia publiczna czasami jest pozostawiana samej sobie w stanie silnego zamieszania. Nawet jeżeli ciężar wiarygodnych dowodów naukowych jest przytłaczający i nie zostawia pola do polemik, wszechpotężne korporacje i grupy interesów są przygotowane na to i dysponują rozwiniętymi narzędziami do tworzenia stanu dwuznaczności i kontrowersji poprzez techniki swoich spin-doktorów. Pomyślcie o minionych latach, gdy kompanie tytoniowe tworzyły specjalny zestaw narzędzi do wpływania na opinię publiczną. Oczywiście mając pełny dostęp do ogromnych funduszy pomocowych. ExxonMobil dał 2,9 mln $ dla grup amerykańskich w celu ustawiania przez nie środków dezinformacji opinii publicznej w sprawie zmian klimatycznych, a the American Enterprise Institute (AEI) prawdopodobnie zaoferował naukowcom strumień pieniędzy, aby publikowali artykuły krytyczne względem Międzynarodowego Panelu w sprawie zmian klimatycznych oraz opublikowanemu przez to ciało w 2007 r. studium badawczego tego zagadnienia. AEI otrzymało 1,6 mln $ od Exxon. Kilka lat temu, the American Petroleum Institute, jaki zrzesza m.in. ExxonMobil, Shell, BP, zachęcało swych członków, aby ci wysyłali pracowników na demonstracje przeciw prawu o zmianach klimatycznych, jakie stawiało przed nimi zadania inwestowania w większym stopniu w odnawialne źródła energii. Jakiekolwiek są zalety związane z dowodem na istnienie zmian klimatycznych, cel takich kampanii to oszukanie opinii publicznej poprzez stworzenie wrażenia poważnych wątpliwości co do istnienia powszechnej kontestacji proponowanego kierunku politycznego. Pieniądze mówią. Opinia publiczna słucha. [W tym miejscu admin stracił wątek i nie rozumie, czy owe grupy dezinformacji propagują idiotyzm "zmian klimatycznych", czy też go zwalczają.] Kolejną nieźle już zużytą taktyką stosowaną do rozchwiania opinii publicznej jest działanie, jakie wprowadzają wielkie kompanie starające się obalić przekonanie, że istnieje pewien rodzaj spisku albo grupy pozbawionej jakichkolwiek skrupułów, jaka działa przeciw nim, a przez analogię w szerszym rozumieniu, przeciw ludności w ogóle. Np. ci, którzy mówią, że organizmy modyfikowane genetycznie stanowią zagrożenie dla zdrowia albo środowiska, są negowani i podrywa się do nich zaufanie, powołując się na argument, że mają ideologiczną chętkę na upieczenie swojej pieczeni przy jednym ogniu, co polegać ma na atakowaniu korporacji w bezzasadny sposób, podczas gdy te korporacje chcą tak naprawdę tylko wyrwać od ludzi masowe zyski.

“Eksperci” think-tanków wynajętych przez dobrze zaopatrzone w finanse korporacji są często prezentowani na ekranach naszych telewizorów, aby forsować publicznie punkt widzenia oparty na metodologii nauki śmieciowej. Nauka stała się rodzajem gry w football; jej działanie na opinię publiczną ma znaleźć ofiarę korporacji, jakie nie silą się nawet na pozory działania dla zaspokojenia interesu publicznego. Gdy ideologia korporacyjna zawodzi to zawsze fajnie jest wiedzieć, że istnieje jeszcze jakieś staromodne bajanie, na którym można polegać. Np. WikiLeaks przemyca sensacyjną wiadomość, że GMO było forsowane wśród państw Europejskich przez ambasadora USA we Francji, który knuł spisek z innymi urzędnikami amerykańskimi, aby stworzyć „potencjalną listę celów odwetowych” na wypadek, gdyby pojawił się ktoś, kto spróbuje regulować sprawy związane z GMO.

Żywność, zbiory zbóż i rak Przejęcie przez korporacje dziedziny nauki doprowadziło do wielu strasznych, lecz wysoce dochodowych praktyk. Sprawa idzie znacznie dalej niż reklamowanie przemysłu korzystającego z szachrajskiej nauki w celu skłonienia publiki do zakupu kremu przeciwdziałającego starzeniu się, suplementu diety, który ma redukować poziom tłuszczu czy też produktu, jaki ma mieć wpływ na cudowne wypięknienie. Weźmy problemy oparte na amerykańskim agro-biznesie, gdzie celem korporacji jest kontrola dostaw żywności, co skutkuje ponad 250 tysiącami zgonów zadłużonych farmerów indiańskich z powodu samobójstw, którzy zostali ogłupieni albo zmuszeni do zakupu kosztownego materiału siewnego rok za rokiem od jednego scentralizowanego podmiotu korporacyjnego. Mając poparcie wyselekcjonowanych odkryć, szarlatańskiej nauki, kontakty polityczne i spin-doktorów, potężne korporacje wzięły w swe łapy na łaskę i niełaskę farmerów, którzy dalej już nie mogli uzyskiwać plonu ze swoich pól i obsiewać ich po swojemu. Przekonywanie farmerów, aby pozbyli się przez wieki wypróbowanych metod produkcji może mieć dobry wpływ na poziom zysków oraz wykazywanie marginalnych strat na papierach bilansowych rozsyłanych akcjonariuszom spółek, lecz ma mało wspólnego, gdy idzie o badanie poziomu zgonów oraz strach o przyszłość. Weźmy również pod uwagę szczepienia na sezonową grypę, wpływ pestycydów na środowisko, zniszczenie populacji pszczoły miodnej albo farmaceutyki psychiatryczne. Albo popatrzmy na przemysł rakowy. Pomimo masowych publicznych kampanii prześwietleniowych i całych dekad badań naukowych często finansowanych przez te same kompanie lekowe, jakie czerpią zyski z zarządzania problemem raka niż wykorzenianiem tego problemu oraz całej dyskusji skupionej na znalezieniu środków leczniczych, statystyki zachorowalności na raka wciąż wzrastają. W 2009 r. pojawił się film dokumentalny “The Idiot Cycle”, w jakim stwierdzono, że największymi w świecie winowajcami zachorowań na raka są Bayer, BASF, Dow, Dupont, Monsanto, Syngenta, Novartis, Pfizer, a także wielu innych pomniejszych. Pada tam zarzut, że producenci artykułów chemicznych zarabiają na wytwarzaniu produktów wywołujących raka, potem zaś te same firmy inwestują w przynoszące wielkie zyski środki lecznicze na raka. Na domiar złego, część z tych firm obecnie rozwija działy wytwarzające genetycznie modyfikowaną żywność, jaka nigdy nie została dostatecznie przetestowana pod kątem jej długofalowych skutków zdrowotnych, w tym wpływu na powstawanie raka. Napór tej choroby jest znacznie częstszy niż był 15 czy 20 lat temu. Gilles-Eric Seralini, prof. biologii molekularnej na Uniwersytecie w Caen we Francji, mówi że jest to absurd, aby tylko 3 miesiące wystarczyły do przeprowadzenia wszystkich niezbędnych testów dla dopuszczenia na rynek kukurydzy GMO i to w ponad 12 krajach na raz. Po przeanalizowaniu surowych „wyników badawczych” Monsanto, prof. i jego zespół odkrył wśród wielu różnych powikłań zdrowotnych, również uszkodzenie nerek i zmiany fizjologiczne prowadzące do powstania stanu przedcukrzycowego wśród szczurów, jakie jadły kukurydzę GMO od firmy Monsanto. A to tylko efekt trzy-miesięcznego jedzenia takiego pokarmu. W USA produkty zwierzęce oraz mleczarskie są bardzo mocno skażone szeroką gamą hormonów, pestycydów oraz innych kancerogenów przemysłu chemicznego, przy czym część z nich niesie za sobą bardzo ważne czynniki ryzyka zaszczepienia się w organizmie samopowtarzalnego się w kolejnych pokoleniach typu raka – raka jąder u mężczyzn, raka piersi u kobiet oraz białaczki u dzieci. Stosowanie hormonu wzrostu IGF1 w mleku wiązane było w badaniach z występowaniem odmian raka piersi, prostaty i okrężnicy. Przy takiej ilości hormonów, antybiotyków, dodatków do żywności, konserwantów i zabarwiaczy, sztucznych słodzików, aluminium, siarki i polepszaczy smaku, a także metali ciężkich, jakie dodawane są to tego, co jemy, czy może być zaskoczeniem, że zaczynamy chorować? Ciężka anemia, trwałe uszkodzenie mózgu, choroba Alzheimer’a, demencja, zaburzenia neurologiczne, problemy z rodzeniem dzieci, zmniejszenie zdolności intelektualnych, osłabienie systemu odpornościowego, zaburzenia zachowań, nowotwory, nadpobudliwość oraz niezdolność uczenia się to tylko część chorób związanych z naszym jedzeniem. Tak, jak wcześniej papierosy i cały przemysł tytoniowy, starania w celu „udowodnienia” tego skandalicznie wręcz oczywistego związku zajmie dziesiątki lat, ponieważ oszustwo i kłamstwa zostały zaprezentowane jako „nauka” przez korporacje uwikłane w wytwarzanie żywności. Jednocześnie, zajmijmy się rozbojem na gruncie farmaceutyków…tak, przemysłem, jaki wydaje więcej pieniędzy na lobbying wśród polityków, niż jakikolwiek inny, a także więcej na marketing swej podróbki cudu, niż na same prace badawcze w swej własnej dziedzinie, jest przemysł farmaceutyczny. Ten sam przemysł zaangażowany jest w wytwórczość wszelkiej maści trujących chemikaliów i dodatków, jakie znajdują drogę wejścia w skład naszej żywności. W książce „Skorumpowani do szpiku kości”, naukowiec, dr Shiv Chopra mówi o swych licznych bataliach stoczonych z rządem kanadyjskim, który świadomie dopuścił na rynek niebezpieczne leki, umożliwił wprowadzenie niszczycielskich zabiegów agrotechnicznych w rolnictwie oraz dopuścił do stosowania rakotwórczych pestycydów, a wszystkie skutki tych decyzji odbijają się na zawartości naszego jedzenia. Chopra dowodzi, że istnieje współzależny i zgrany ze sobą wysiłek wielu korporacji, aby osłabić, a potem leczyć ludzkość, i że zamieszani w to są skorumpowani urzędnicy rządowi, którzy współuczestniczą w rozboju mającym na celu przeogromne korzyści. Big Pharma ma amerykańską instytucję Food and Drugs Agency w kieszeni i traktuje produkcję żywności w przemyśle chemicznym za rzecz dochodową, choroby będące skutkiem wytwarzania tej żywności oraz samo istnienie „opieki zdrowotnej” zapewnianej przez przemysł chemiczny traktuje jako sposobność do zarobienia gigantycznych pieniędzy. Po co więc dostarczać środków zapobiegania chorobom, gdy można je wytwarzać, a potem robić na tym kasę? Rząd usankcjonował wpychanie nam lekarstw na siłę w imieniu prowadzonej przez korporacje farmaceutyczne „opieki zdrowotnej”, w tej sytuacji aż się prosi o pytanie – jaka jest wobec tego cena ludzkiego życia? Pomimo tego, zwyczajną taktyką biurokratyczno-urzędniczą jest indywidualizacja spraw zdrowotnych poprzez doradzanie ludziom, aby zmienili swe przyzwyczajenia i zachowanie. Wskutek zaakceptowania strategii „obwiniaj ofiarę” odwraca się uwagę od codziennych praktyk wielkich korporacji, które podają na tacy opinii publicznej nowotwory oraz chory sposób na zdrowie, co stanowi ich pierwszoplanowe działanie.

Tak – nauka ma wielkie znaczenie, tak samo jak priorytety Największym wyzwaniem dla zwykłego człowieka jest uzyskać autentycznie demokratyczną kontrolę nad nauką. Największym wyzwaniem, jakie stoi przed nauką jest próba odzyskania pewnego rodzaju niezależności od tych, którzy rozporządzają potężnymi interesami. Dobrze znany filozof nauki, Paul Feyerabend zajmował się analizą takich kwestii w pełnej rozciągłości wiele juz lat temu. Biorąc pod uwagę wzrastającą władzę obecnych korporacji, zagadnienie jest aktualnie bardziej niepokojące i wymagające szybkich działań, niż kiedykolwiek wcześniej. Taka kontrola nad nauką sprawowana przez nie ponoszące odpowiedzialności przez nikim korporacje-państwa same w sobie ostatecznie prowadzi również do zadania serii uporczywych pytań odnoszących się do zagadnienia naszych priorytetów oraz w jaki sposób mamy zamiar wykorzystywać technologię. Co można powiedzieć o “demokracji” lub nawet ludzkości, gdy ludzie mogą usiąść i oglądać próbę wysłania lotu kosmicznego z Indii na księżyc, gdy w tym samym czasie nie zwraca się zupełnie uwagi na miliony ludzi o setki zaledwie kilometrów od siebie żyjących w najgorszych dających się wyobrazić warunkach? Gdzie jest ten „postęp” i „wiek rozumu” w świecie, gdzie ludzie używają zaawansowanej technologii wojennej, aby zabijać w imię pokoju albo niszczyć ekologię planety w imię zwiększania zysków? Herbert Marcuse zakładał w swych dziełach, że zdolności technologiczne społeczeństwa są bez porównania większe niż były kiedykolwiek wcześniej, co oznacza, że zdolności elity władzy do zdominowania reszty społeczeństwa są większe niż wcześniej. Opisywał również naukę jako „rozum instrumentalny”, w ramach której rozum może być idealnie wykorzystany jako instrument tłumienia potencjału natury (i ludzi). A zatem dziwne się staje, jak zauważył Marcuse, jak ta dyscyplina naukowa, wielki projekt „Oświecenia”, stała się nawet potężniejsza i mniej oświecona niż kiedykolwiek była sama religia w zwalczaniu wolności myśli i czynu oraz poprzeplatana na wskroś mieszaniną rzeczywistości i mitu. Amerykański socjolog, Robert Merton stwierdził kiedyś, że normy podstawowe nauki zakładają z definicji przeprowadzanie eksperymentów i badań, jakie nie są uwikłane w przeróżne interesy, że z tych norm wynika wspólna własność odkryć naukowych oraz poddawanie przedstawionych wyników zorganizowanej, rygorystycznej procedurze sprawdzającej wewnątrz naukowej społeczności. Zasadnicze dla tak pozytywnego poglądu na naukę jest to, że nauka powinna być używana jako instrument służący publicznemu dobru, a nie jako ideologia mająca za zadanie usprawiedliwianie interesów elit albo po to, żeby namieszać ludziom w głowach, wykorzystać ich i kontrolować. W zaawansowanym kapitalizmie w oczywisty sposób nie o to przecież chodzi.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Upadnie mit o niezgodnym z prawem działaniu CBA? Biuro uzyskiwało zgody na stosowanie podsłuchów Od sierpnia 2006 r. do marca 2009 r. Centralne Biuro Antykorupcyjne złożyło do sądu ponad 900 wniosków o zastosowanie kontroli operacyjnej - wynika z wtorkowej informacji Biura dla Fundacji Helsińskiej. Ujawnienie tych danych nakazał CBA sąd administracyjny. Zdecydowana większość wniosków dotyczących stosowania kontroli operacyjnych - jak wynika z przekazanej statystyki - była uwzględniana przez sąd. Spośród 946 wniosków w sprawie takich kontroli, złożonych przez szefa Biura w okresie, którego dotyczy informacja, sąd zarządził kontrolę w 934 przypadkach. Najwięcej takich postanowień sądu (412) przypadło na 2007 r. Z ujawnionych danych wynika także, że z kolei szef CBA zarządził kontrolę operacyjną 213 przypadkach "niecierpiących zwłoki", gdy istniało niebezpieczeństwo zniszczenia dowodów przestępstwa. Najwięcej takich zarządzeń (129) było także w 2007 r. W takich sytuacjach wymagane jest uzyskanie "zgody następczej" sądu. Zgoda taka została udzielona - jak podaje statystyka – w każdym poza trzema przypadkami. Niestrudzona w wysiłkach na rzecz ochrony praw człowieka Fundacja Helsińska ujawnione statystyki wykorzystuje do... ataku na sąd. Wiceprezes zarządu HFPC Adam Bodnar tłumaczy:

Potwierdzają się przypuszczenia, że sąd prawdopodobnie nie sprawuje efektywnej kontroli nad stosowaniem podsłuchów i innych kontroli operacyjnych. Odmów jest śladowa ilość, a trudno uwierzyć, że służby zawsze przygotowują idealne i uzasadnione wnioski. W jego ocenie uzyskana statystyka powinna stać się przedmiotem zainteresowania i dyskusji na temat kontroli sądów nad działalnością służb, na przykład w Krajowej Radzie Sądownictwa. Spośród innych uzyskanych przez HFPC danych wynika, że w okresie objętym informacją w 145 przypadkach, (z czego 102 w 2008 r.) sąd na wniosek szefa Biura wydawał postanowienie o przedłużeniu kontroli operacyjnej o trzy miesiące. Z kolei w 14 przypadkach sąd decydował o kolejnym wydłużeniu już raz przedłużanej kontroli. Przekazanie danych o liczbie stosowanych kontroli operacyjnych kończy toczony od trzech lat przed sądami administracyjnymi spór pomiędzy CBA a Helsińską Fundacją Praw Człowieka. Wniosek o udostępnienie informacji publicznej w tej sprawie HFPC złożyła w kwietniu 2009 r. Po odmowie CBA - Biuro zasłoniło się wtedy tajemnicą - sprawa przeszła wszystkie instancje administracyjne.W czerwcu zeszłego roku zmianie uległy przepisy nakazujące ujawnianie takich zbiorczych statystyk dotyczących wszystkich służb przez prokuratora generalnego, co spowodowało, że sprawą ponownie musiał zająć się Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie. Ostatecznie - w lutym tego roku - sąd ten nakazał Biuru udzielenie odpowiedzi dla HFPC. CBA nie złożyło już wtedy kasacji do Naczelnego Sądu Administracyjnego. W drugiej połowie września NSA nakazał z kolei udzielić informacji o liczbie stosowanych kontroli operacyjnych z lat 2002-2009 Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Orzeczenie to jest prawomocne i niezaskarżalne. Agencja czeka jeszcze na jego pisemne uzasadnienie. Teraz będziemy kierowali kolejne wnioski do poszczególnych służb i próbowali uzupełnić statystyki o bardziej aktualne dane, gdyż ogólna zasada dotycząca ujawniania tych danych została już przez sądy rozstrzygnięta- zaznaczył Bodnar. Z przedstawionych parlamentowi przez prokuratora generalnego łącznych danych za ubiegły rok wynika, że wszystkie uprawnione organy (policja, ABW, CBA, Straż Graniczna, Żandarmeria Wojskowa i Generalny Inspektor Kontroli Skarbowej) skierowały wnioski o podsłuchy, przeglądanie sms-ów i mms-ów łącznie wobec 5188 osób (rok wcześniej było ich 6723). Prokurator nie wyraził zgody na wnioski o taką kontrolę wobec 286 osób (w 2010 r. - 218). Sąd zarządził kontrole wobec 4863 osób, a odmówił jej wobec 39 osób (w 2010 r. odpowiednio 6453 i 52 osoby). Z danych prokuratury wynika, że większość wniosków - ok. 80 proc. - składa policja. Zgodnie z ustawą roczna informacja PG w sprawie kontroli operacyjnych powinna być przedstawiona Sejmowi i Senatowi do 30 czerwca roku następnego. Kontrola operacyjna polega na "stosowaniu środków technicznych umożliwiających uzyskiwanie w sposób niejawny informacji i dowodów oraz ich utrwalanie, a w szczególności treści rozmów telefonicznych i innych informacji przekazywanych za pomocą sieci telekomunikacyjnych". Ponadto może ona obejmować kontrolowanie treści korespondencji i zawartości przesyłek. Media i środowiska przestępcze od lat promują tezę, że CBA to służba działająca wbrew prawu i standardom demokratycznym. Kolejny raz dowody przeczą kłamliwej nagonce na znienawidzoną formację, walcząca z korupcją. KL

Churchill a Sowieci Wielka Brytania przyłożyła rękę do konsekwentnego realizowania sowieckiej polityki podboju i eksterminacji, stając się tym samym współwinna wszystkich krzywd, jakie ponieśli Polacy z rąk komunistycznego reżimu – pisze brytyjski historyk. Sowiecka inwazja na Polskę 17 września 1939 roku została przyjęta przez brytyjski rząd ze spokojem, mimo że przedwojenne relacje Wielkiej Brytanii ze Związkiem Sowieckim miały charakter raczej chłodny, żeby nie powiedzieć wrogi. Korzenie tej dychotomii tkwiły zapewne w tradycyjnym braku zainteresowania Wielkiej Brytanii Europą Wschodnią. Ta postawa – nie tylko wobec Związku Sowieckiego, ale także wobec sojusznika, jakim była Polska – odegrała decydującą rolę w czasie wojny, zwłaszcza, gdy w roku 1940 funkcję premiera objął Winston Churchill. Mimo opinii zagorzałego wroga bolszewizmu, jaką zasłużenie cieszył się w okresie międzywojennym, Churchill tuż przed wybuchem wojny nieco złagodził swoje poglądy na temat Związku Sowieckiego. W październiku 1938 roku na przykład, skłonił Wielką Brytanię do zawarcia sojuszu z Sowietami w celu stworzenia przeciwwagi dla rosnącej potęgi narodowosocjalistycznych Niemiec. Bronił on także decyzji o dokonaniu przez Sowiety inwazji na Polskę jako usprawiedliwionego aktu samoobrony wobec Niemiec. Jako premier, Churchill w krótkim czasie pokazał, iż najbardziej zależało mu na utrzymaniu brytyjskiego imperium oraz na odbudowie równowagi sił na kontynencie europejskim. O nawiązaniu przez jego rząd stosunków ze Stalinem zdecydował oportunizm nie obrona zasad. Z kolei Sowieci – mimo, że tradycyjnie potępiali brytyjski imperializm i kapitalistyczno-burżuazyjną klasę rządzącą – także zaczynali rozumieć, że Wielka Brytania może stać się dla nich pożytecznym partnerem w chwili, kiedy nazistowsko-sowiecki pakt z 1939 roku został złamany przez rozpoczęcie przez Hitlera operacji „Barbarossa” w czerwcu 1941 roku. W sytuacji, kiedy Niemcy zaczęły zagrażać istnieniu zarówno Wielkiej Brytanii, jak i Związku Sowieckiego, nie było niczego specjalnie zaskakującego w fakcie, że niezależnie od dzielących te dwa kraje głębokich różnic ideologicznych i politycznych, zaczęły one dążyć do połączenia sił w celu pokonania Niemiec. Rzecz jasna, kosztem Polski.

Dla Sowietów wszystko! Na „czerwony terror”, który charakteryzował sowiecką okupację Kresów Wschodnich Polski w latach 1939-1941, wygodnie było patrzeć przez palce Brytyjczykom, ale oczywiście nie Polakom. Przykładem takiej dysproporcji było zachowanie Churchilla wywierającego presję na londyński Rząd Polski na Wychodźstwie, aby ten zgodził się na zawarcie w lipcu 1941 roku paktu ze Związkiem Sowieckim, który to pakt wcale nie gwarantował Polsce zachowania jej wschodnich granic. Na dodatek Churchill dążył do tego, aby Związek Sowiecki sprzymierzył się w roku 1942 z Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi, formując tzw. Wielką Koalicję. Brytyjski premier był także gorącym promotorem konwojów arktycznych zaopatrujących armię sowiecką. Churchill był głęboko przekonany, że Sowieci są niezbędni do pokonania Hitlera. Z tego też powodu, premier Wielkiej Brytanii był gotów zgodzić się na dowolne ustępstwa wobec Stalina, wliczając w to sowieckie roszczenia wobec wschodnich granic Polski. Brytyjsko-sowieckie porozumienie z maja 1942 roku po cichu uznawało Linię Curzona za przyszłą granicę polsko-sowiecką. W podobnie koncyliacyjnym wobec Stalina duchu Churchill zdecydował się także zbagatelizować masakrę w Katyniu. Wiedza o bestialskim mordzie dokonanym przez Sowietów na 25 000 oficerów polskiej armii w Katyniu wyszła na jaw w kwietniu 1943 roku, ale już wcześniej, dzięki informacjom dostarczanym przez wywiad, wiadomo było, że za tą zbrodnią stało NKWD. Churchill, mimo deklarowanego często podziwu dla Polaków – zwłaszcza dla heroizmu polskich pilotów w czasie Bitwy o Anglię w 1940 roku, jak również osobiście dla Sikorskiego i jego następców – był w oczywisty sposób gotowy poświęcić narodowy interes Polski w kształcie definiowanym przez polski rząd, po to tylko, aby udobruchać Stalina. To właśnie w tym kontekście trzeba rozpatrywać nieudzielenie przezeń pomocy Armii Krajowej podczas Powstania Warszawskiego. W obliczu zbliżającego się końca wojny, a zwłaszcza wobec burzliwego marszu Armii Czerwonej na froncie wschodnim oraz jej zwycięstw nad Wermachtem pod Stalingradem i Kurskiem, wpływ Sowietów na brytyjską politykę nieuchronnie nabierał coraz większego znaczenia.

Carte blanche Stalina Churchill nie działał jednak wyłącznie z własnej inicjatywy ani też jedynie w narodowym interesie Wielkiej Brytanii. Kiedy tylko Stalin został jego sojusznikiem, brytyjscy politycy obrali kierunek prosowiecki. Podobnie brytyjska opinia publiczna zaczęła przejawiać ciepłe uczucia wobec Sowietów. Sentyment ten zdecydowanie wykroczył poza ramy brytyjskiej lewicy, to znaczy Partii Pracy, partii komunistycznych oraz związków zawodowych, rozszerzając się na centrum i prawicę – wcześniej antybolszewickie i antysowieckie. Pozostałe instytucje i organizacje państwowe, wliczając w to prasę (szczególnie takie tytuły jak należący do lorda Beaverbrooka „The Daily Express”), uczelnie wyższe (zwłaszcza Uniwersytet w Cambridge ze swoją sławetną siecią agentów sowieckich z wyższych sfer) oraz BBC, obrały kierunek prosowiecki. Warto także odnotować, iż brytyjskie agencje wywiadowcze, zwłaszcza MI5, były głęboko zinfiltrowane przez profesjonalnych, wpływowych prosowieckich Brytyjczyków. Polityka Churchilla była zatem w pełni spójna z tym, co większość Brytyjczyków myślała o Związku Sowieckim, choć może niekoniecznie o samym bolszewizmie. Ostatecznie wszelkie uprzedzenia pokonał fakt obrania przez Wielką Brytanię i Związek Sowiecki, wraz ze Stanami Zjednoczonymi i rządem Sikorskiego, za podstawowy cel pokonanie Niemiec. Churchill niespecjalnie interesował się Polską i Europą Wschodnią, i wierzył, że kraje te czują się naturalnie w sferze sowieckich wpływów i sowieckiej kontroli. Ten pogląd brytyjskiego premiera objawił się w całej okazałości na poziomie międzynarodowej dyplomacji podczas konferencji w Teheranie w listopadzie 1943 roku oraz w Jałcie w lutym 1945 roku. Rząd polski nie został zaproszony do wzięcia udziału w żadnej z tych konferencji. Spotkania owe wykazały jaskrawo, że Wielka Brytania stała się partnerem podporządkowanym Stanom Zjednoczonym i Związkowi Sowieckiemu. Roosevelt i Stalin zarządzali politycznym, dyplomatycznym, ekonomicznym i militarnym zapleczem antyhitlerowskiej koalicji. Churchill stawał się postacią coraz wyraźniej marginalizowaną. Gdyby nawet chciał (chociaż tak nie było), nie byłby w stanie odwrócić swej prosowieckiej polityki. Roosevelt prowadził politykę jeszcze bardziej prosowiecką, podlaną sympatią, jeśli nie wręcz podziwem, dla Stalina i dla „heroicznych” – jak ich nazywał – żołnierzy rosyjskich walczących przeciwko Niemcom. Następstwa tej polityki zgotowały Polsce prawdziwą tragedię – wskutek jałtańskich decyzji „Wielkiej Trójki” Stalin zagarnął wschodnie obszary Rzeczypospolitej, reszcie kraju narzucając siłą reżim komunistyczny. „Wujek Joe” dostał od swych wojennych sprzymierzeńców carte blanche, bez względu na wszelkie nadużycia, jakich zamierzał się dopuścić wobec Polski – bez względu na sfałszowane wybory, rabowanie mienia, aresztowania, morderstwa i deportacje.

„Perfidny Albion” Po wojnie rządowi Wielkiej Brytanii przejęcie się rzeczywistością sowieckiego barbarzyństwa w Polsce zajęło ładnych parę lat. Przez pewien czas, kiedy na czele brytyjskiego rządu stał wywodzący się z Partii Pracy Clement Attlee, Brytyjczycy zachowywali się wobec Sowietów w sposób niemal służalczy. Sowieci nadal cieszyli się wielką popularnością w Wielkiej Brytanii ze względu na swój udział w zwycięstwie nad Niemcami i Attlee korzystał z tego w pełni. Ten stosunek do Sowietów był zresztą zgodny z jego poglądami, jak również z opiniami wielu jego kolegów zasiadających w rządzie i działających w środowisku Partii Pracy. Wyjaśnia to w dużym stopniu nawoływania brytyjskiego premiera kierowane do wciąż przebywających w Wielkiej Brytanii Polskich Sił Zbrojnych, aby ich żołnierze wracali do domu, by wziąć udział w odbudowie swego kraju. Rząd Clementa Attlee przystał także na wyrażone wprost żądanie Stalina, aby zabronić polskim żołnierzom wzięcia udziału w londyńskiej Paradzie Zwycięstwa w roku 1946. Jedynie garstka konserwatywnych członków brytyjskiego parlamentu wyraziła swój sprzeciw wobec tego i innych antypolskich zachowań podejmowanych we wczesnych latach powojennych wyłącznie po to, aby zadowolić Stalina.

Kiedy wiedza o naturze sowieckiej okupacji i dominacji nad Polską i innymi krajami Europy Wschodniej stała się na Zachodzie bardziej powszechna, relacje pomiędzy rządem brytyjskim a Związkiem Sowieckim uległy znaczącej zmianie. Stało się tak zwłaszcza po nastaniu zimnej wojny, kiedy to zapadła „żelazna kurtyna” (określenie, o ironio!, Churchilla), by na prawie pół wieku podzielić Europę na odrębne strefy interesów. Pod koniec lat czterdziestych brytyjska opinia publiczna oraz brytyjscy politycy, zwrócili się wreszcie przeciwko Sowietom, mimo że niektóre organizacje lewicowe i lewicowi intelektualiści nadal, wbrew faktom, podziwiali Stalina. Jaskrawego przykładu dostarcza w tej materii Eric Hobsbawm – jeden z czołowych historyków marksistowskich żydowskiego pochodzenia – który po dziś dzień pozostaje nieprzejednanym stalinistą. Reasumując, można stwierdzić, że wpływ Sowietów na brytyjską politykę w czasie II wojny światowej i zaraz po niej był dla Polski katastrofalny. Churchill gotów był poświęcić narodowy interes Polski bez mrugnięcia okiem, kiedy tylko przyszło mu zmierzyć się z żądaniami Stalina. Ten stosunek do Polski widać jak na dłoni na przykładzie uporczywego zaprzeczania brytyjskiego rządu winie Sowietów za masakrę katyńską. W pogoni za realizowaniem wąsko rozumianego interesu narodowego, Wielka Brytania przyłożyła rękę do konsekwentnego realizowania sowieckiej polityki podboju i eksterminacji. Zasłużyła w ten sposób na miano, jakim długo określano ją w Europie: „perfidny Albion” – zdradziecki „sojusznik” Polski w czasie II wojny światowej. Prof. Peter Stachura – dyrektor Centrum Badań Współczesnej Historii Polski, autor wielu opracowań poświęconych dwudziestowiecznej historii Polski i Niemiec. Był kierownikiem Katedry Współczesnej Historii Europy na szkockim Uniwersytecie w Stirling.

http://www.pch24.pl

Pomyłka i już? Dla prokuratury wojskowej sprawa zamiany ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej jest zamknięta. Nie będzie odrębnego postępowania, które miałoby wyjaśnić okoliczności, w jakich na terenie Rosji doszło do zamiany ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie utrzymuje, że problem miał swoje źródło w błędzie rodzin, które niewłaściwie rozpoznały swoich bliskich. W rozmowie z “Naszym Dziennikiem” płk Zbigniew Rzepa, rzecznik NPW, zaznacza, że ta kwestia dla prokuratury jest jasna, a całą sprawę wyjaśniał już prokurator generalny. Z sejmowego wystąpienia Andrzeja Seremeta wynikało, że w przypadku tych dwóch tragicznie zmarłych osób nie ma podstaw, by mówić o zamianie ciał, ale o błędnym rozpoznaniu przez rodziny. Seremet argumentował, że z jednego z protokołów okazania zwłok z 13 kwietnia 2010 r. wynika, że “przedstawiciel Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej w obecności dwóch świadków, obywateli rosyjskich, z udziałem rosyjskiego biegłego medycyny sądowej oraz tłumacza okazał synowi Anny Walentynowicz zwłoki kobiety oznaczone numerem 21, które Janusz Walentynowicz rozpoznał jako swoją matkę”. Natomiast rosyjska ekspertyza genetyczna z 29 kwietnia 2010 r. wykazała, że “ciało oznaczone numerem 21 nie jest ciałem A. Walentynowicz, lecz ciałem innej ofiary katastrofy wskazanej z imienia i nazwiska”. Drugie błędne rozpoznanie miało dotyczyć śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, której krewny podczas okazania wskazał zwłoki kobiety oznaczone numerem 95 jako swoją krewną z powodu jej cech charakterystycznych. Tymczasem w wywiadzie dla “Naszego Dziennika” Janusz Walentynowicz podkreślał, że nie jest uprawnione twierdzenie Seremeta, jakoby do zamiany ciała jego matki z inną ofiarą katastrofy smoleńskiej doszło w wyniku błędnego rozpoznania przez rodzinę. – Ja rozpoznałem swoją mamę, a pani Agnieszka Surman rozpoznała swoją ciocię Teresę Walewską-Przyjałkowską. W związku z tym teza o tym, że to myśmy się pomylili, jest kompletnie nieuprawniona – mówił. W ocenie mec. Bartosza Kownackiego, pełnomocnika kilku rodzin smoleńskich, ta sprawa bynajmniej nie jest oczywista i zamknięta. Zwłaszcza że relacje rodzin są tu spójne i jednoznacznie wskazują na poprawne rozpoznanie swoich bliskich. – Co innego mówiły rodziny i nie ma powodu, by im nie ufać, a co innego prokurator Seremet, który już miał okazję podawać informacje, które nie były rzetelne. Już z tego powodu ta sytuacja powinna zostać jednoznacznie wyjaśniona. Należałoby chociaż na nowo przesłuchać rodziny – podnosi adwokat. Jak dodaje, w Rosji prowadzono badania DNA i naturalnym działaniem było zidentyfikowanie na tej podstawie ciał, bez względu na wyniki okazań. Zaniechanie w tym zakresie to poważny błąd. – Były możliwości dokonania pewnej identyfikacji. Nie można obciążać rodzin, które działały w wielkim stresie. Szczególnie że istnieje podejrzenie, że tych pomyłek mogło być więcej. A to oznacza, że tam panował chaos. Zrzucanie odpowiedzialności na rodziny jest nie na miejscu – akcentuje pełnomocnik. Ponadto Anna Walentynowicz i Teresa Walewska-Przyjałkowska były do siebie podobne, miały tak samo zaczynające się nazwiska i nie można wykluczyć, że do błędu doszło już po okazaniu i rozpoznaniu. Jak zauważa, znamienny w sprawie jest fakt, że syn Anny Walentynowicz, nie znając jeszcze wyników badań DNA wykonanych po ekshumacji, jednoznacznie wskazywał, że okazane mu ciało w 2010 r. w Rosji, które zidentyfikował jako ciało matki, to nie to samo, które zostało wydobyte z grobowca Anny Walentynowicz. – Zatem widać, że są przesłanki, by tę kwestię wyjaśnić – dodaje Kownacki. Nie wiadomo też, jak prokuratura podejdzie do kwestii zamiany pozostałych ciał ofiar katastrofy i czy zechce wyjaśnić te okoliczności w odrębnym postępowaniu. Z informacji przekazanych przez Seremeta wynika, że “ewentualne błędne określenie tożsamości pozostałych czterech ofiar mogło być w jednym przypadku wynikiem nieprawidłowego rozpoznania przez polskiego urzędnika, w pozostałych zaś pomyłką popełnioną przez Rosjan”. Marcin Austyn

Małgorzata Wassermann: dotarł do nas wyraźny przekaz - nie wychylaj się, bo wskażemy cię palcem i napiętnujemy przed społeczeństwem Małgorzata Wassermann w gorzkim wywiadzie dla „Naszego Dziennika” odnosi się do fali kłamstw i insynuacji związanych z katastrofą smoleńską, a wywołanych skandalem z zamianą ciał ofiar. Córka ministra Zbigniewa Wassermanna, który zginął pod Smoleńskiem, obala kierowane wobec rodzin ofiar katastrofy oskarżenia jakoby to przez ich błędy czy zaniechania przy identyfikacji zwłok doszło do horroru ze smoleńskimi trumnami. Przypomina m.in. jak tuż po katastrofie bliscy ofiar byli informowani, że nie muszą jechać do Moskwy. Wszystkie czynności identyfikacyjne - jak zapewniały polskie władze - miały się rzekomo opierać na badaniach DNA. Stąd też niektóre rodziny nie pojechały do Federacji Rosyjskiej. Mnie samą wielokrotnie przekonywano, że nie muszę jechać. W tej sytuacji wszelkie zarzuty wobec rodzin są absurdalne. Jeżeli nałożymy na to fakt, że do Rosji skierowano za mało sił, że brakowało tam profesjonalistów, to otrzymujemy obraz tego, co się tam faktycznie działo- mówi Małgorzata Wassermann.Zwraca również uwagę na nieoczekiwaną zmianę frontu przy przedstawianiu roli Ewy Kopacz w pierwszych dniach po tragedii smoleńskiej. Ostatnio dowiadujemy się bowiem, że obecna marszałek Sejmu działała w Moskwie nie jako minister zdrowia, ale … prywatnie, jako lekarz. To dlaczego, będąc w Moskwie, pani Kopacz sama podkreślała, że jest tam jako minister zdrowia? Rozumiem, że kiedy prace w Moskwie można było jeszcze jakoś zaliczyć na poczet sukcesu, bo pani minister ciężko pracowała przy tak trudnej sprawie, to nie było problemu, by się z nimi utożsamiać jako minister. Kiedy jednak okazało się, że całe te działania były jedną wielką katastrofą, to słyszymy, że pani Kopacz była tam grzecznościowo- zauważa Małgorzata Wassermann. Tak jak wielu innych bliskich ofiar katastrofy smoleńskiej, nie satysfakcjonują jej wygłoszone niedawno w Sejmie przeprosiny szefa rządu.

Jeżeli Donald Tusk powiedziałby publicznie, tak jak na zamkniętym spotkaniu z rodzinami: "Przepraszam, żeśmy stracili głowę i panowanie nad sytuacją", to zapewne byśmy to przyjęli. Natomiast jeśli ktoś mówi "przepraszam", a następnie przechodzi do ataku i wypowiada cały szereg półprawd i nieprawd, to jest to przejaw ogromnej arogancji

- podkreśla. Nie ma wątpliwości, że wysunięte po ostatnich ekshumacjach zarzuty wobec rodzin ofiar nie były przypadkowe. Wyciągnięcie przed nawias rodzin śp. Anny Walentynowicz i śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej miało swój polityczny cel. Dotarł do nas wyraźny przekaz: nie wychylaj się, bo wskażemy cię palcem i napiętnujemy przed społeczeństwem - mówi Małgorzata Wassermann. JKUB/”Nasz Dziennik”

Powstanie Wielkopolskie w wersji filmu grozy? Znakomity pomysł! Warto nowocześnie opowiadać o historii Jutro padnie pierwszy klaps na planie nowego filmu Łukasza Barczyka "Hiszpanka". Obraz, którego akcja rozgrywa się w czasie Powstania Wielkopolskiego ma być spiritual thrillerem. Serwis portalfilmowy.pl podaje, że produkcja ma być naprawdę imponująca i zupełnie oryginalna. Realizacja filmu jest efektem konkursu scenariuszowego, zorganizowanego przez marszałka województwa wielkopolskiego Marka Woźniaka, który od dawna stara się pielęgnować pamięć o Powstaniu Wielkopolskim . Twórcy konkursu obawiali się napływu patetycznych scenariuszy. Propozycja Barczyka okazała się kompletnym zaskoczeniem i bezapelacyjnym zwycięzcą. Reżyser przekonuje, że struktura narracyjna filmu będzie „zaskakująca, fascynująca, piękna”. Twórcom udało się zebrać imponująca ekipę aktorską i techniczną. Do roli demonicznego doktora Abuse zaangażowano hollywoodzkiego gwiazdora Crispina Glovera znanego m.in. z „Alicji w krainie czarów” Tima Burtona czy „Zbrodni i kary”. Obok niego na ekranie zobaczymy aktorów polskich i europejskich m.in. Jakuba Gierszała, Jana Peszka, Magdalenę Popławską, Piotra Głowackiego, Agnieszkę Podsiadlik oraz Thomasa Schweiberera, Jacka Recknitza, Christiana Petzolda i znanego z oscarowego filmu "Fałszerze" "Karla Markovicsa. Twórcy filmu na razie nie ujawniają, kto wcieli się w postać Ignacego Paderewskiego. Uroczystą premierę filmu zaplanowano na 27 grudnia 2013 roku - w 95. rocznicę wybuchu Powstania Wielkopolskiego.

Dlaczego powinniśmy wyczekiwać na ten film? Bo zanosi się na produkcję trafiającą do młodych ludzi. W czasach, gdy ze szkół rugowana jest historia, a patriotyzm jest bombardowany przez neojakobinów, niezwykle ważne jest umiejętne pokazanie losów narodu polskiego szerokiej widowni. Sukces takich produkcji jak „Czas honoru” czy historycznych filmów jak „Czarny Czwartek” bądź „Generał Nil” pokazuje, że Polacy chcą oglądać na ekranie historię. Można ją pokazać w sposób tradycyjny jak zrobili twórcy wymienionych filmów, ale można również pójść drogą „80 milionów” czy „Kreta”, których twórcy opakowali ważną historię w sensacyjną opowieść. Taki zabieg pozwolił im rozszerzyć „target” w kinach i trafić do szerszego odbiorcy. Trudno zaprzeczyć, że dla wątków historycznych w takim filmie jest to zabieg bardzo dobry. Amerykanie od lat stosują taką metodę przybliżania ważnych tematów historycznych publice. Najlepszym tego przykładem był „Szeregowiec Ryan”, w którym pokazano wymyśloną historię na tle prawdziwych wydarzeń. To samo zrobiono w „Patriocie” i wielu innych blackbusterowych filmach. Dlaczego nie opowiedzieć tak o polskich bohaterach na „Monte Cassino”? Oczywiście nie można zapominać, że zdarza się, iż takie obrazy są zinfantylizowane i historia w nich przedstawiana może być uproszczona. Istnieje takie niebezpieczeństwo. Jednak patrząc na wielkie historyczne produkcje w naszym kraju ( „Bitwa Warszawska”, „Ogniem i mieczem”), trudno podejrzewać, że luźniejsze podejście do tematu, zaszkodziłoby tym filmom, choć oczywiście  akurat tym obrazom naprawdę nic nie było w stanie zaszkodzić. Film Barczyka proponuje natomiast zupełnie nowe podejście do historii. I jest ono naprawdę fascynujące. Nie wiadomo, w którą stronę pójdą twórcy filmu, ale można sobie wyobrazić obraz nawiązujący do mrocznego „Z piekła rodem”. Poznańskie ulice również są mroczne…

Jeżeli pokazanie Powstanie Wielkopolskiego ( z którego w przeciwieństwie do niektórych znanych powstań powinniśmy być szczególnie dumni) w konwencji kina grozy się powiedzie, to nic nie stoi na przeszkodzie, by inne fascynujące karty naszej historii były zaprezentowane w nowoczesnej formie. Nie musimy od razu bawić się we wrzucanie historycznych postaci do filmów o wampirach, jak zrobiono niedawno z Abem Lincolnem, ale opowieść o wyczynach Rotmistrza Pileckiego czy żołnierzy AK konwencji sensacyjnej a la „Elita zabójców” jest ciekawym pomysłem. Dlaczego nie? Może doczekamy się polskiej wersji „JFK” o Smoleńsku? Udział w tym projekcie duetu Wolski-Krauze może nam coś takiego zagwarantować. Miejmy nadzieję, że film Barczyka będzie nowym otwarciem w opowiadaniu o polskiej historii. Łukasz Adamski

Dla Wałęsy i Niesiołowskiego nawet sowiecka praktyka niszczenia godności ludzkiej po śmierci to za mało. Dziś niszczą Martę Kaczyńską Najpierw Lech Wałęsa, teraz Stefan Niesiołowski. Politycy związani z środowiskiem władzy przekraczają kolejne granice nieludzkiej podłości. Pokazują już nie tylko, że są ogromnej skali kanaliami, że mają za nic ludzką przyzwoitość, że mają za nic drugiego człowieka. Obecnie pokazują, że są najzwyczajniej chorzy. Są chorzy z nienawiści, zapewne do samych siebie. Tak dalece nienawidzą siebie, mają tak wielkie kompleksy, że bez pardonu atakują kogo popadnie. Nie są w stanie się opanować.

Ostatnio wzięli na cel Martę Kaczyńską. Najpierw Lech Wałęsa mówił, że skoro wychowała się w otoczeniu "tych dwóch" to jest nic nie warta, teraz Niesiołowski pyta, kim jest Marta Kaczyńska, oskarża ją o agresję, kłamanie na temat Smoleńska i szkalowanie państwa polskiego. Nawet sowiecka praktyka, jaką m.in. Wałęsa i Niesiołowski stosują od ponad dwóch lat, niszcząc pamięć o śp. Lechu Kaczyńskim, to dla nich za mało. Obecnie postanowili niszczyć córkę tragicznie zmarłej Pary Prezydenckiej. Pary Prezydenckiej, która zginęła w wyniku współdziałania Platformy Obywatelskiej z Władimirem Putinem. Wałęsa i Niesiołowski plują w Martę Kaczyńską, która ma największe prawo czuć żal do państwa polskiego. To państwo nie było w stanie ochronić Prezydenta RP i jego małżonki. Zostawiono ich samych na nieludzkiej ziemi. Potem ci sami, którzy wysłali na śmierć rodziców Marty Kaczyńskiej, niszczyli ich pamięć i dobre imię. Obecnie błotem obrzucają prezydencką córkę, która nie może doprosić się poważnego traktowania śmierci Prezydenta RP i Pierwszej Damy. Szkoda komentować tak nikczemnych słów jak ostatnie wypowiedzi Wałęsy i Niesiołowskiego - ludzi nienawidzących zdaje się samych siebie. Ludzi chorych z nienawiści należy leczyć, wysłać do zakładów i izolować. Niestety tak się nie dzieje. Zamiast tego zaprasza się ich do mediów i daje pluć na kogo chcą. Nie sposób podejrzewać, by Niesiołowski czy Wałęsa mieli jakikolwiek honor. Wątpliwe, by w ogóle wiedzieli co, to takiego. Gdybyśmy żyli w II RP honoru zapewne szybko nauczono by tych panów. Ustawiałyby się do nich kolejki tych, którzy chcieliby dać im w mordę i wyzwać na pojedynek. Skandaliczne słowa nie uszłyby im na sucho. Dziś, w skundlonej rzeczywistości III RP, mogą jednak mówić i rzucać błotem. Mogą niszczyć tych, których godność i człowieczeństwo podeptali. I oczywiście wszystko z uśmiechem na ustach i gębą pełną frazesów o miłości. Panowie powinni trafić na śmietnik historii. Tam jest ich miejsce, tam zapewne będą się czuli jak u siebie. Naród pamięta, Naród notuje, Naród rozliczy. Gdy machina rozliczeń za Smoleńsk ruszy, nie będzie dla nich ratunku. Wtedy o śmietniku historii będą mogli jedynie marzyć...

Stanisław Żaryn

Operacja “Gowin” Czy mediom uda się wylansować nowego lidera “umiarkowanej prawicy” z udeckim rodowodem?

Nazwisko ministra sprawiedliwości od wielu dni nie schodzi z czołówek mediów. Rosną grupy jego krytyków i obrońców. Sam Jarosław Gowin najwyraźniej dobrze się czuje w tej sytuacji, skoro świadomie używa języka budzącego emocje: mówi, że “ma w nosie” literę prawa, i oskarża “sitwę prawników”. W środowiskach lewicowo-liberalnych podnosi się wrzawa, że to “powrót języka IV RP”, w prawicowych nie brakuje ludzi, którzy kibicują ministrowi i wiążą z nim duże nadzieje. Jaka jest prawda o krakowskim polityku i jaką rolę może on jeszcze odegrać? W swojej książce o Platformie Obywatelskiej Janusz Palikot napisał, że Gowin “jest maksymalnie nastawiony na grę z mediami. Praktycznie nie odkłada telefonu komórkowego. (…) permanentnie ma słuchawkę przy uchu”. Rzeczywiście, obecny minister sprawiedliwości osiągnął swoją pozycję właśnie dlatego, że stał się postacią stale obecną w mediach. Pracował na to przez dwie kadencje – najpierw jako senator (w latach 2005-2007), a następnie poseł (2007-2011). Szczególnie istotną rolę w lansowaniu Gowina odegrała Katarzyna Kolenda-Zaleska z TVN, jego dobra znajoma z “krakówka”, córka pierwszego lidera tamtejszej PO. Nic dziwnego, że kilka dni temu Kolenda-Zaleska zamieściła w “Gazecie Wyborczej” felieton pod jednoznacznie brzmiącym tytułem: “Bronię Gowina”.

“Pozytywna szajba” Jednak aktywność medialna krakowskiego polityka nijak się ma do jego realnych dokonań. Co prawda zawsze lubił podejmować się zadań, które mogły przynieść mu rozgłos, ale zwykle były to zadania, z których nic nie wychodziło. W poprzedniej kadencji Sejmu Gowin był “twarzą” dwóch projektów: ustawy regulującej zapłodnienia in vitro oraz zmian w konstytucji (przez rok kierował nawet komisją konstytucyjną). Ale żaden z tych projektów nie został uchwalony. Natomiast innymi, bardziej “przyziemnymi” tematami krakowski poseł nie raczył się zajmować – jego praca w Sejmie, mierzona choćby liczbą wystąpień, wypada bardzo miernie. Od początku było widać, że Gowin czeka na coś “naprawdę poważnego”. I w końcu się doczekał. Gdy po drugich wygranych wyborach Donald Tusk postanowił powierzyć mu resort sprawiedliwości, reklamował krakowianina jako człowieka “z pozytywną szajbą”, który dokona deregulacji gospodarki i usprawnienia wymiaru sprawiedliwości. Po takiej rekomendacji Gowin był w swoim żywiole: w coraz liczniejszych wywiadach zapowiadał szeroko zakrojone reformy. Ale gdy ujawnił listę zawodów, które zamierza “zderegulować”, okazało się, że cała operacja sprowadza się albo do drobnych, mało znaczących ułatwień (np. zniesienia egzaminu ze znajomości miasta dla taksówkarzy), albo do uwolnienia zawodów tak rzadkich (np. trenerzy sportowi, przewodnicy turystyczni, zarządcy nieruchomości czy marynarze żeglugi śródlądowej), że ich wpływ na poziom bezrobocia – co miało być głównym argumentem na rzecz całej operacji – jest prawie niezauważalny. W jedynej kategorii zawodów, która może mieć jakieś znaczenie, a przy tym leży w kompetencjach ministra sprawiedliwości – w zawodach prawniczych – Gowin akurat nie miał wiele do zaproponowania, gdyż zasadnicze ułatwienia dokonały się tu już kilka lat temu dzięki posłom PiS. Można jedynie skrócić czas aplikacji albo umożliwić płynne przechodzenie z jednej korporacji do drugiej (np. prokuratorów do adwokatury czy notariatu), ale to raczej zmiany kosmetyczne. Wielkim reformatorem gospodarki Gowin więc nie zostanie, a i w wymiarze sprawiedliwości jego deklaracje znacznie wykraczają poza to, co może i chce zrobić. Szumnie zapowiadana reforma sądownictwa miała polegać na likwidacji części sądów rejonowych, czyli tych, które są najbliżej obywatela, i przeniesieniu sędziów do większych jednostek. Na szczęście projekt ten zawetowało PSL, co oznacza, że nie ma szans na jego uchwalenie. Natomiast sprawa reformy prokuratury jasno pokazała, że resort Gowina nie wypracował żadnej spójnej koncepcji i miota się od ściany do ściany. Przed wybuchem afery Amber Gold w ministerstwie powstał projekt faktycznie z powrotem uzależniający prokuraturę od rządu, a kilka tygodni później, gdy prokuratorzy znaleźli się pod pręgierzem opinii publicznej, niespodziewanie zmieniono koncepcję na rzecz wzmocnienia pozycji prokuratora generalnego. Wydaje się zatem, że kwintesencją ministerialnej działalności Gowina jest to, co powiedział ostatnio gdański sędzia Ryszard Milewski: że już w sierpniu miał telefony od wiceministra, który “żądał, bym robił dyscyplinarki kuratorom, sędziom, prezesom i sam ich nie ogłaszał, bo minister to zrobi w telewizji”. Nawet jeśli w tej konkretnej sprawie Milewski kłamie (tak przynajmniej twierdzi resort sprawiedliwości), to trafnie oddał on prawdziwe oblicze ministra, którego głównym celem jest promocja własnej osoby.

Katolik tischnerowski Tak cyniczne podejście krakowianina do polityki może zaskakiwać tych, którzy przyjmują za dobrą monetę jego wizerunek niezłomnego katolika i konserwatysty. “Jestem prawicowym mastodontem” – chwalił się w jednym z wywiadów. Ale to tylko kolejna poza – tak samo, jak pozuje na “szeryfa”, który walczy z “prawniczą sitwą”. W rzeczywistości Gowin jest typowym przykładem “katolika otwartego”, wychowanego w środowisku “Tygodnika Powszechnego” (z którym przez wiele lat współpracował) i miesięcznika “Znak”, którym kierował przez całą dekadę (1995-2005). Szkoda miejsca na szczegółowe omawianie ówczesnej twórczości Gowina i zawartości krakowskiego periodyku (zainteresowanych odsyłam na stronę internetową “Znaku”, gdzie można znaleźć wszystkie numery archiwalne). Tym bardziej że stanowiły one kalkę poglądów “Gazety Wyborczej” na wszystkie zasadnicze sprawy – może z wyjątkiem lustracji, której entuzjastą obecny minister ogłosił się niedługo przed wejściem do czynnej polityki. Za jego ideowe credo z tamtych czasów można uznać myśl wyrażoną w książce “Kościół w czasach wolności 1989-1999”: “Jedną z największych strat Kościoła w ostatniej dekadzie jest zerwanie dialogu z liberalną inteligencją laicką, tymi, których katolicy powinni traktować – według określenia arcybiskupa Życińskiego – jako wędrowców wspólnego szlaku. W ciągu ostatnich kilku lat klimat »Kulturkampfu«, jaki panował na początku dekady, ustępować zaczął nieśmiałym próbom ponownego nawiązania rozmowy. Od tego, czy uda się nawiązać rzeczową dyskusję, zależy bardzo wiele”. I takim “nawiązywaniem dyskusji” zajmował się Gowin jako redaktor naczelny “Znaku”, publikując z jednej strony teksty “postępowych” księży i działaczy katolickich, a z drugiej – przedstawicieli “liberalnej inteligencji laickiej”, czyli udeckiego “salonu”. Trudno zresztą spodziewać się czegoś innego po kimś, kto był uczniem i przyjacielem ks. Józefa Tischnera. Gowin od wielu lat propaguje legendę tego księdza-filozofa, z którym przeprowadził kilka wywiadów-rzek (podobnie zresztą, jak z arcybiskupem Życińskim), a w 2003 r. założył Wyższą Szkołę Europejską im. Tischnera i aż do ubiegłego roku był jej rektorem. Do Rady Patronackiej uczelni – pod przewodnictwem Władysława Bartoszewskiego – pozyskał takie nazwiska, jak Zbigniew Brzeziński, Jerzy Buzek, Norman Davies, Bronisław Geremek, Aleksander Hall, Jerzy Jedlicki, Ryszard Kapuściński, Jan Kułakowski, Tadeusz Mazowiecki, Czesław Miłosz, Jan Nowak-Jeziorański, Piotr Nowina-Konopka, Jacek Saryusz-Wolski, Barbara Skarga, Aleksander Smolar, Jerzy Szacki, Andrzej Zoll, biskup Tadeusz Pieronek, ojciec Maciej Zięba czy abp Józef Życiński (obecnie do tego gremium należy też sam Gowin). Ważnym partnerem i sponsorem szkoły jest niemiecka Fundacja Adenauera (związana z CDU, czyli partią kanclerz Angeli Merkel), do tego stopnia, że jedną z katedr - Katedrę Integracji Europejskiej - nazwano imieniem Konrada Adenauera, pierwszego kanclerza RFN, który konsekwentnie odmawiał uznania polskiej granicy na Odrze i Nysie. Rok temu Jarosław Gowin powiedział reporterowi “Gazety Wyborczej”: “Funkcjonariusz Watykanu, katolicki ajatollah – te łatki od lat przykleja mi skrajna lewica. A mnie z wieloma poglądami bliżej do Kościołów protestanckich niż katolickiego. Mój projekt ustawy bioetycznej oficjalnie poparli polscy hierarchowie ewangeliccy, zaś zganiło wielu biskupów. Moje przekonania nie są skrajne. Ewoluują”. To wyjątkowo szczere wyznanie powinno dać do myślenia tym katolikom, którzy widzą w krakowskim polityku obrońcę najważniejszych dla nich wartości. Bo to oczywiście prawda, że dla Magdaleny Środy i innych feministek Gowin jest “katolickim fundamentalistą” – taką łatkę może zresztą otrzymać każdy, kto neguje prawo do aborcji na życzenie, małżeństwa homoseksualne i bezpłatną antykoncepcję. W rzeczywistości jednak katolicyzm Gowina nie ma nic wspólnego z “fundamentalizmem”, co widać na konkretnych przykładach. Wprawdzie minister ostro krytykuje konwencję Rady Europy o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet, której słusznie zarzuca promowanie feminizmu i homoseksualizmu, ale nie przeszkadza mu zasiadanie w rządzie, który tę konwencję właśnie przyjmuje. Deklaruje się jako przeciwnik aborcji, ale w sierpniu 2011 r. wraz z większością Platformy (i swoim siostrzeńcem, Łukaszem Gibałą, który później przeszedł do Ruchu Palikota) głosował za odrzuceniem obywatelskiego projektu ustawy zakazującej zabijania dzieci nienarodzonych – chociaż 15 posłów PO miało odwagę poprzeć ten projekt. A kilka miesięcy później nie miał dość charakteru, by sprzeciwić się (jak 20 jego kolegów z Platformy) powołaniu Wandy Nowickiej na wicemarszałka Sejmu i tylko wstrzymał się od głosu.

Hall, Rokita, Gowin Katolicyzm Gowina jest więc taki, jak środowisko, z którego wyszedł. Nie można przy tym zapominać, że jego “flirt” z polityką nie zaczął się w roku 2005. Już bowiem w 1990 r. związał się z Forum Prawicy Demokratycznej, założonym przez Aleksandra Halla, które następne weszło w skład Unii Demokratycznej. Wtedy też, przed pierwszymi wyborami prezydenckimi, znalazł się w komitecie wyborczym Tadeusza Mazowieckiego, którym kierował Henryk Woźniakowski, późniejszy szef wydawnictwa “Znak” (wydającego m.in. książki Jana Tomasza Grossa). Wprawdzie entuzjaści Gowina z okolic “Rzeczpospolitej” i tygodnika “Uważam Rze” od dawna podkreślają, iż w poprzedniej dekadzie skonfliktował się on ze środowiskiem udeckiej “warszawki” i “krakówka”. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że był to typowy konflikt ambicjonalny, a nie ideowy: po prostu pochodzący z prowincjonalnego Jasła Gowin, zamiast pokornie zająć miejsce, jakie łaskawie przyznali mu “mędrcy” z “Tygodnika Powszechnego”, wyszedł przed szereg i postanowił robić karierę na własny rachunek. A właściwie na rachunek Donalda Tuska, któremu zawdzięcza karierę poselską i rządową – bo z krakowską Platformą również zdążył się skłócić. Jednak “pozytywna szajba” ministra sprawiedliwości może się objawić nie tylko w rządzie. Od początku jego urzędowania nie milkną głosy licznych “sierot po PO-PiS-ie”, liczących na to, że Gowin stanie się nowym liderem “umiarkowanej prawicy”, znacznie bardziej atrakcyjnym dla wyborców niż Kaczyński czy Ziobro. Pomijając już całkowitą abstrakcyjność takich rozważań, warto zauważyć, że nie jest to pierwsza próba tworzenia “umiarkowanej prawicy”. Najpierw rolę lidera takiej formacji miał pełnić Aleksander Hall, potem Jan Rokita, teraz nadzieje wiąże się z Gowinem. Charakterystyczne, że wszyscy oni wywodzą się z udecji, co jasno wskazuje, o co w tym scenariuszu chodzi: celem jest zajęcie prawej strony sceny politycznej przez ugrupowanie związane z “salonem” i jego zagranicznymi protektorami, a więc takie, które pod sztandarami konserwatyzmu, obrony tradycji, Kościoła itd. zagwarantuje ciągłość linii politycznej wyznaczonej przy “okrągłym stole”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że coraz większe zamieszanie wokół ministra sprawiedliwości ma na celu przede wszystkim wykreowanie go na samodzielnego lidera politycznego – tak, by w pewnym momencie móc powiedzieć wyborcom: oto powstaje nowa jakość, której przewodzi niezłomny “szeryf” i obrońca wartości chrześcijańskich. W obliczu postępującej kompromitacji PO taka “nowa jakość” może okazać się szybko potrzebna. Pewnie dlatego “operacja Gowin” nabrała tempa. Paweł Siergiejczyk

Wisimy na czerwonych szelkach maklerów Dzięki polityce prowadzonej przez klika ostatnich lat przez ministra Rostowskiego, wisimy na czerwonych szelkach panów z zachodnich instytucji finansowych.

1. Polski złoty przez ostatnie wiele miesięcy jest jedną z najbardziej zmiennych walut w Europie obok węgierskiego forinta, a przecież ten ostatni kraj przeżywa poważny kryzys, po 8 latach rządów lewicowych. Zdaniem wielu ekonomistów na tę zmienność, wpływają przede wszystkim 3 czynniki. Są to wielkość, a szczególnie tempo przyrostu długu publicznego w ostatnich 5 latach, poziom deficytu na rachunku obrotów bieżących bilansu płatniczego, a także wielkość zadłużenia w walutach zagranicznych nie tylko sektora publicznego ale także sektora prywatnego (przedsiębiorstw w tym banków i instytucji ubezpieczeniowych, a także gospodarstw domowych). Nasz dług liczony metodą krajową jest o blisko 3% PKB (a więc o blisko 45 mld zł) niższy niż liczony metodą unijną więc co z tego, że minister przy pomocy różnych sztuczek sprowadził go do poziomu 54% PKB, skoro rynki finansowe wiedzą, że wynosi on prawie 57% PKB, a gdyby doliczyć zobowiązania Skarbu Państwa „zamiecione pod dywan”, (wynoszące przynajmniej 4% PKB), okazałoby się, że przekroczył on próg 60% PKB. Równie szokujące jest tempo jego wzrostu, wzrost ten w ciągu ostatnich 5 lat wyniósł bowiem prawie 80%. Z kolei deficyt na rachunku obrotów bieżących bilansu płatniczego pokazuje zapotrzebowanie kraju na kapitał zagraniczny i przyjmuje się, że jeżeli jego poziom przekracza 5% PKB, a finansowany głównie przez tzw. inwestycje portfelowe, to kurs waluty krajowej jest niezwykle podatny na spekulację. Na koniec 2011 roku w Polsce sam deficyt na rachunku obrotów bieżących sięgnął 5% PKB, a po powiększeniu go o saldo rachunku błędów i opuszczeń (wynoszącego aż ok.1,5% PKB, którym to GUS nieustannie manipuluje), wyniósł blisko 6,5% PKB. Sytuacja w tym zakresie nie uległa poprawie także po dwóch kwartałach roku 2012. Taka wysokość ujemnego salda na rachunku obrotów bieżących, przy ogromnych potrzebach pożyczkowych brutto naszego kraju, które w tym roku wyniosą około 180 mld zł, wywiera ogromną presję na zmienność złotego.

3. Trzecim powodem jak się wydaje w ostatnich miesiącach najważniejszym, jest wielkość zadłużenia naszego sektora publicznego i prywatnego razem w walutach innych niż krajowa. W ostatnich latach rośnie ono wręcz w galopujący sposób. O ile na koniec roku 2008 wynosiło 171 mld euro to na koniec II kwartału tego roku wzrosło do prawie 264 mld euro czyli wzrosło w ciągu 3,5 roku o blisko 100 mld euro. Zadłużenie to sięgnęło już 72% PKB, a nasze rezerwy walutowe wynoszące 80 mld euro, wystarczą zaledwie na pokrycie 30% naszego długu w walutach zagranicznych. To wskaźniki, które już w tej chwili bardzo niepokoją naszych wierzycieli.

4. Dla przedsiębiorstw i gospodarstw domowych pożyczanie w walutach zagranicznych było atrakcyjne ze względu na wyraźnie niższe stopy procentowe od kredytów walutowych niż tych złotowych, dopiero gwałtowne dewaluacje złotego, spowodowały otrzeźwienie zarówno kredytobiorców jak i pożyczających im banków. Także minister finansów uznał, że pożyczanie w walutach będzie tańsze niż pożyczanie w złotych i stąd kolejne emisje obligacji dolarowych i wyrażonych w euro. A ponieważ zarówno amerykańska Rezerwa Federalna jaki EBC wyemitowały w ostatnich latach dodatkowe biliony dolarów i euro w ramach tzw. poluzowań ilościowych przy bardzo niskich oscylujących w granicach 0-1% stopach procentowych, to te gorące dolary i euro szukają szybkiego i wysokiego zysku, stąd zainteresowanie polskimi papierami skarbowymi. Dlatego właśnie zadłużenie zagraniczne naszego państwa na koniec II kwartału 2012 roku, sięgnęło 100 mld euro.

5. Jeżeli ten proces zadłużania w walutach będzie trwał, wierzyciele zaczną się coraz bardziej obawiać, czy polskie firmy, gospodarstwa domowe, wreszcie polskie państwo, które pożyczyły tak olbrzymie sumy, będą w stanie obsługiwać swoje długi, a w konsekwencji je całkowicie spłacić, zwłaszcza, że wzrost gospodarczy w latach 2012-2013 będzie wyraźnie niższy niż do tej pory, a niektórzy ekonomiści wręcz prognozują spadek PKB w 2013 roku. Coraz bardziej los naszego kraju zależy od ludzi siedzących w bankach i innych instytucjach finansowych, którzy pod lada pretekstem (na przykład coraz gorszymi informacjami z polskiej gospodarki), mogą doprowadzić do gwałtownego odpływu kapitału zagranicznego z Polski, a to z kolei do gwałtownej dewaluacji złotego i niewypłacalności większości tych, którzy nadmiernie zadłużyli się w walutach. Dzięki polityce prowadzonej przez klika ostatnich lat przez ministra Rostowskiego, wisimy na czerwonych szelkach panów z zachodnich instytucji finansowych. Kuźmiuk

Trzeba pomóc Donaldowi Tuskowi, bo znalazł się w pułapce Donald Tusk długo mógł sądzić, że ci, którzy pomogli mu dojść do władzy mają podobne do niego cele i że są one korzystne dla Polski. Mógł tak sądzić powiedzmy do 2010 r., ale potem stało się już oczywiste, że tak nie jest. I że nie tyle jest rozgrywającym, co zakładnikiem. Nieprzypadkowo właśnie wtedy bardzo zawęził swoje zaplecze, zaczął mieć różne dołki i stany depresyjne na przemian z euforycznymi, a nawet zaczął gdzieś znikać. To ewidentne dowody znalezienia się w nowej sytuacji, absolutnie niekomfortowej i psychicznie demolującej. Stąd się bierze to falowanie premiera od tamtego czasu, pogłębione jeszcze przez smoleńską tragedię, w której działał tak, jakby scenariusz napisał ktoś inny.Z czystej przekory, ale nie tylko, aż ma się ochotę bronić Donalda Tuska, gdy można mu już dość powszechnie przywalać. Także w przyjaznych mediach, jak TVN 24. Nagle w archiwach tej stacji znajdują się nagrania z meczu Lechii Gdańsk z 17 października 2010 r., gdzie premier Tusk entuzjazmuje się meczem wraz ze skompromitowanym sędzią Ryszardem Milewskim. Niby to nic nie znaczy, bo różne ViP-y często siedzą obok siebie, ale zaczyna się erozja pozytywnego wizerunku. Także poprzez przypominanie tego, co premier wcześniej mówił. Różne drobne strumyki nagle zamieniają się w całkiem okazałą rzekę. A ten, który dostał się w jej nurt już nie może postępować swobodnie. Albo mu się coś przypomina, żeby go zmiękczyć. Albo rozstraja, a potem podsuwa pomocną dłoń. Albo osłabia, żeby nie był w stanie czemuś się przeciwstawić. Bądź, na końcu, podpowiada najlepsze dla wszystkich rozwiązanie, czyli wymianę. Po ludzku można Donalda Tuska żałować, bo wygląda na zaskoczonego, dość bezradnego i sprawiającego wrażenie zdradzonego. Na pewno jest poddawany ogromnej presji psychicznej, co jego życia łatwym nie czyni. Tyle tylko, że Donald Tusk musiał wiedzieć, kto wyniósł go do władzy i jakie były oczekiwania sił, które mu pomogły. Przez długi czas te oczekiwania nie musiały być natrętnie przypominane, bo z grubsza były realizowane. Ale tacy pomocnicy nigdy nie znikają i nie rezygnują, dopóki nie uznają, że dostali to, co im się należało. W tym sensie premier Tusk jest ofiarą własnej krótkowzroczności i pewnej politycznej naiwności. To bowiem przede wszystkim w polityce nic nie jest za darmo. I w tej dziedzinie cyrografy są podsuwane znacznie częściej niż w innych. Nie dosłownie, ale o tym, że są świadczą różne nagle pojawiające się przecieki, filmiki, nagrania, haki i kompromaty. Donald Tusk mógł sądzić, że ci, którzy pomogli mu dojść do władzy mają podobne do niego cele i że są one korzystne dla Polski. Mógł tak sądzić powiedzmy do 2010 r., ale potem stało się już oczywiste, że tak nie jest. I że nie tyle jest rozgrywającym, co zakładnikiem. Nieprzypadkowo właśnie wtedy bardzo zawęził swoje zaplecze, zaczął mieć różne dołki i stany depresyjne na przemian z euforycznymi, a nawet gdzieś znikał. To ewidentne dowody znalezienia się w nowej sytuacji, absolutnie niekomfortowej i psychicznie demolującej. Stąd się bierze to falowanie premiera od tamtego czasu, pogłębione jeszcze przez smoleńską tragedię, w której działał tak, jakby scenariusz napisał ktoś inny. W kryzysowej sytuacji szef rządu może poprosić o pomoc tajne służby, bo m.in. po to one są, żeby premier nie musiał być niczyim zakładnikiem. Ale w Polsce służby to państwo w państwie. Nie tylko prowadzą one własne polityczne gry, ale też mają różnych nieformalnych dysponentów. I Donald Tusk szybko się przekonał, że służby mu nie tylko nie pomagają, ale wręcz są dla niego wielkim zagrożeniem. Zapewne wtedy jeszcze bardziej poczuł się osamotniony, klinczowany i popychany w działania, których bez tego wcale nie musiałby podejmować. Ale taka jest cena pewnego rodzaju grzechu pierworodnego, czyli przyjęcia wsparcia i pomocy, które ułatwiły mu dojście do władzy. W tym sensie Donald Tusk jest postacią tragiczną, choć sam na to wszystko porządnie zapracował. Bo w polityce jednak nie ma litości, sentymentów czy lojalności. Jest bezwzględna gra interesów. I każdy kandydat na premiera musi to wiedzieć, żeby potem nie stał się marionetką. Kto w takim razie decyduje o tym, kiedy i dlaczego rozpoczyna się sezon politycznego polowania, np. na Donalda Tuska? To coś, co określa akronim CODP - Centralny Ośrodek Dyspozycji Politycznej. Nie jest to tylko narzędzie dla socjologów polityki. Centralny Ośrodek Dyspozycji Politycznej naprawdę istnieje (nie tylko w Polsce) i u nas wcale nie pokrywa się z rządem, Platformą czy ośrodkiem prezydenckim. CODP to po prostu realnie najbardziej wpływowi ludzie w Polsce, z szerokimi kontaktami poza krajem. Nie jest to żadna formalna struktura, nowa masoneria czy po prostu grupa interesów. CODP jest rodzajem władzy równoległej, której nie obejmują ograniczenia władzy formalnej. CODP formalnie nie podejmuje decyzji, ale jednak decyduje, bo oczekiwania i interesy tworzących go ludzi i ciał są realizowane. Przez mniej lub bardziej wpływowych pośredników, którzy nawet nie muszą sobie uświadamiać, że realizują cele CODP. Ale wypadkowo te cele są realizowan CODP nie jest instytucją i nie wpływa bezpośrednio na instytucje, ale one często uczestniczą w osiąganiu jego celów. Właśnie poprzez różnych pośredników – albo uwikłanych, albo zainteresowanych osobiście, albo zmotywowanych, albo umiejętnie sterowanych. Jeśli konkretna władza czy rząd dopuści do tego, że CODP znajduje się całkowicie poza nią, to – mówiąc potocznie – jest posprzątane. I wtedy premier ma ogromny problem. Rozbicie tego pata czy klinczu jest możliwe tylko poprzez całkowicie nowe polityczne rozdanie i odcięcie się od wszelkich uzależnień. Ale bez tych uzależnień raczej nie jest możliwe utrzymanie władzy. I tak koło się zamyka. Premier, który się znajdzie w takiej sytuacji jest rzeczywiście biedny. Tyle tylko, że sam się w tę biedę wpuścił. Stanisław Janecki

Życie uczuciowe i towarzyskie „Jadą ze wsi wozy aprowizacyjne, jadą na wieś wozy asenizacyjne. Na rogatce się minęły pod szlabanem, jak kareta ślubna z karawanem” - zauważył poeta w „Balu w operze” („Dzisiaj wielki bal w Operze; sam Naczelny Archikrator dał najwyższy protektorat. Wszelka dziwka majtki pierze... - itd.”). Trzecią dekadę września zdominowały dwa wydarzenia. Pierwsze - ślub panny Aleksandry Kwaśniewskiej z panem Jakubem Badachem, a drugie - wojna pani Katarzyny Figury z mężem. Pierwsze wydarzenie zdominowało trzecią dekadę września przede wszystkim za sprawą niezależnych mediów głównego nurtu, które prześcigały się w komplementach. Najdalej posunął się klakier uznający ślub panny Kwaśniewskiej nie za wydarzenie tygodnia lub miesiąca, ale całej dekady, znaczy - całego dziesięciolecia. Tej lizusowskiej recenzji wtórował jeden z weselników, poseł Ryszard Kalisz twierdząc, że Aleksander Kwaśniewski nadawałby się na każde, nawet najwyższe stanowisko w Polsce. Podobną recenzję wystawił jeszcze przed pierwszą wojną światową starozakonny kupiec zbożowy z Działoszyc okolicznemu ziemianinowi, słynnemu jeźdźcowi, panu Deskurowi: „pan Deskur jest najlepszym jeźdźcem na świecie, a w każdym razie - w powiecie pińczowskim”. Najzabawniejsze jest to, że zarówno w przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego, jak i pana Deskura może to być prawda. W naszym nieszczęśliwym kraju najwyższe stanowisko może zająć każdy - o czym przekonujemy się z przykrością każdego dnia. Ale dajmy na razie spokój przykrościom, wróćmy do ślubu. Wzbudził on ogromne zainteresowanie gawiedzi tworzącej załogi niezależnych mediów głównego nurtu nie tylko ze względu na rodzinne koneksje nupturientów, ale również - ze względu na to, iż odbył się w kościele i to nie zwyczajnym, parafialnym, tylko z przytupem - w katedrze polowej Wojska Polskiego, gdzie „w imieniu Kościoła” małżeństwo potwierdził i błogosławił przewielebny ksiądz Arkadiusz Nowak - powiadają na mieście, że habitue domowy państwa Kwaśniewskich, zaś do ołtarza Bożego pannę młodą prowadził sam Aleksander Kwaśniewski. W jego osobie mamy przykład człowieka niewierzącego, ale praktykującego - co można uznać za swego rodzaju demonstrację w momencie, gdy poseł Palikot na czele swojej dziwnie osobliwej trzódki rozpoczyna „ateistyczną ofensywę”. Nietrudno się domyślić, że w ten sposób pragnie podlizać się potężnym ubeckim dynastiom, których przedstawiciele w początkach transformacji ustrojowej, kiedy światło jeszcze nie było wyraźnie oddzielone od ciemności, wykazali pewną słabość charakteru i to w skali masowej. Kiedy jednak okazało się, że aż tak żarliwe deklaracje światopoglądowe i ostentacyjne praktyki religijne nie są konieczne, nie tylko powrócili do sprośnych błędów Niebu obrzydłych, jakich nauczył ich Ojciec Narodów Józef Stalin, ale wstydząc się chwili słabości, zapłonęli tym większą nienawiścią nie tylko do „reakcyjnego kleru”, nie tylko do Kościoła, ale i chrześcijaństwa. Wpisują się w ten sposób w tendencję, jaką europejskim narodom narzucają środowiska nadające dzisiaj ton Eurokołchozowi, środowiska wrogie łacińskiej cywilizacji już to z powodu socjalistycznej ideologii, które, zwłaszcza na dłuższą metę, nie mogą tolerować obecności w życiu publicznym tak potężnego fragmentu „kultury burżuazyjnej”, jaką jest chrześcijaństwo - już to z powodu żydowskiego szowinizmu - od samego początku wrogiego chrześcijaństwu, którego uniwersalizm sam przez się podważa trybalistyczne uroszczenia szowinistów do wyjątkowości we Wszechświecie. Oczywiście w przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego, podobnie jak wielu uczestników uroczystości nie chodziło, jak sądzę, o demonstrację życzliwości wobec chrześcijaństwa. Była to raczej demonstracja lekceważenia, traktowania religii, jako folkloru, rodzaju „łodirydi”, w które wielgie państwo czasami się bawią, oczywiście - tylko żartem. Jest to zatem raczej na swój sposób wsparcie ateistycznej ofensywy posła Palikota, prawdopodobnie mimowolne, ale czyż na tym świecie pełnym złości można być czegokolwiek absolutnie pewnym? Przypomina to sytuację, do jakiej jeszcze za panowania dobrotliwego Franciszka Józefa doszło w Olomuńcu. Zawakowało tam stanowisko biskupie, w związku z czym jeden z kanoników, rewerendissimus Cohn, obszedł wszystkich swoich konfratrów-kanoników, tłumacząc każdemu z osobna, iż wie, że nie ma najmniejszych szans, ale byłoby mu przyjemnie, gdyby uzyskał chociaż jeden głos, więc prosi... i tak dalej. W rezultacie, gdy przyszło do glosowania, uzyskał prawie wszystkie głosy - z wyjątkiem własnego, bo zgodnie z zasadami, sam na siebie głosować nie mógł. Wybuchł skandal, sprawa trafiła do cesarza, który, w zakłopotaniu zapytał, czy reverendissimus Cohn jest przynajmniej aby ochrzczony. Otóż właśnie! Cóż jednak z tego, że mógł być ochrzczony, skoro chrzest mógł mu się nie przyjąć? Takie rzeczy się zdarzały; mówiono na mieście, że taki właśnie casus pascudeus przytrafił się Andrzejowi Szczypiorskiemu, który w stanie wojennym, zgodnie z ówczesnym trendem na ostentacyjną pobożność, demonstrowaną zwłaszcza przez różnych filutów, pewnego dnia się ochrzcił - ale horrible dictu! - chrzest mu się nie przyjął. Dość jednak tych teologicznych subtelności, bo pora omówić drugie wydarzenie towarzyskie w tubylczym demi-mondzie. Oto aktorka Katarzyna Figura, która akurat toczy z byłym mężem wojnę o dzieci, a pewnie i związane z tym alimenty, przyszła wypłakać się u redaktora Lisa, który - jak to redaktor Lis - nie tylko ją utulił, ale i natchnął otuchą. Ma się rozumieć - nie bezinteresownie - bo przy okazji swoim zwyczajem wykorzystał panią Figurę instrumentalnie, gwoli zaagitowania tej części obywateli naszego nieszczęśliwego kraju, która słucha się telewizji, do poparcia konwencji o zwalczaniu przemocy wobec kobiet. Wprawdzie pani Figura dobrze odegrała swoją rolę, płakała we właściwych momentach i w ogóle - ale chyba trochę ją przerysowała. Rzecz w tym, że już za sam pomysł odbycia tego rodzaju spowiedzi u redaktora Lisa, należały się jej tęgie kije - więc obawiam się, że znaczna część widowni dzięki temu lepiej zrozumiała przyczyny, dla których mąż pani Figury traktował ją tak surowo. Ciekawe, czy pan Jakub Badach oglądał ten program i co mu tam w duszy zagrało - bo gdyby oglądał, to pewnie by mu zagrało, nieprawdaż? SM

O konstruktywną specjalizację Wielu Czytelników zwraca mi uwagę, że popadam w coraz większe krytykanctwo. Nie tylko nic mi się nie podoba, ale w dodatku pogrążam się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych, zwłaszcza - teorii spiskowej, która jest przecież potępiona przez ludzi przyzwoitych, co to rozpoznają się po specyficznym zapachu, do którego mają zresztą specjalnego nosa. Owszem, bywają sytuacje wyjątkowe, kiedy nie tylko można, ale nawet wypada wierzyć w spiski - na przykład, kiedy Lew Rywin przychodzi z korupcyjną propozycją do Adama Michnika. Wtedy - oooo! - wtedy nie ma ani jednego człowieka przyzwoitego, który nie tylko by w spiski nie wierzył, ale również - zdecydowanie i kategorycznie ich nie potępiał - oczywiście aż do odwołania. Bo kiedy mądrość etapu dyktuje co innego, w żadne spiski wierzyć nie wypada, bo ich po prostu nie ma, a skoro nie ma - to nie można ich też potępiać, to chyba jasne. Zresztą mniejsza już o te dygresje, bo przecież chodzi generalnie o krytykanctwo i czarnowidztwo. Tymczasem nic, ale to absolutnie nic, takiego czarnowidztwa nie usprawiedliwia. Przeciwnie - powody do zadowolenia mnożą się na podobieństwo królików. Państwo nasze co i rusz zdaje jakiś egzamin, nawet wbrew pozorom wskazującym na coś dokładnie odwrotnego. Ale wiadomo, że pozory mylą, a zresztą - jaki jest sens zwracania uwagi na pozory, kiedy jest rozkaz, by myśleć pozytywnie, a skoro tak, to i krytyka musi być konstruktywna - na co wskazywał jeszcze wielki syn Ziemi Ognistej, to znaczy pardon - oczywiście Prastarej Ziemi Lubelskiej - Bolesław Bierut. A skoro tak rozkaz nadal jest utrzymany w mocy, skoro sam pan minister Tomasz Nałęcz zdecydowanie twierdzi, że ktoś, kto nie wierzy, iż nasze państwo zdało egzamin, jest „wrogiem Polski”, to nie ma rady - trzeba porzucić krytykanctwo i zająć się dalszym doskonaleniem - żeby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. A tak się szczęśliwie składa, że we właściwym kierunku zainspirowały mnie ostatnie wydarzenia w tak zwanym wymiarze sprawiedliwości. Jak powszechnie wiadomo, tutaj również państwo nasze zdało egzamin, dzięki czemu działającemu w imieniu swoich anonimowych mocodawców i protektorów Marcinowi P. z Amber Gold udało się swobodnie naciągnąć naiwniaków liczących na krociowe zyski z powietrza, mocodawcom i protektorom - wyprowadzić co najmniej pół miliarda wyłudzonej forsy w nieznanym kierunku, a nawet - wyciągnąć 11 mln od Rzeczypospolitej. Czegóż chcieć więcej? Ano - nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej. A skoro może być jeszcze lepiej, to czyż cokolwiek mogłoby powstrzymać nas przed wprowadzaniem ulepszeń - a zwłaszcza, czy mógłby powstrzymać nas stary, burżuazyjny przesąd, że lepsze jest wrogiem dobrego? To się po nas nie pokaże i dlatego, w czynie społecznym, w ramach dalszego doskonalenia, konstruktywnie proponuję, by nasz wymiar tak zwanej sprawiedliwości włączył się w ogólnoświatowy nurt postępowych przemian. Nietrudno zauważyć, że charakterystyczną cechą postępowych przemian jest specjalizacja. Przewidział to poeta, pisząc w „Towarzyszu Szmaciaku” spiżowe słowa: „Na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera. Gdy jeden wiosłem macha żwawo, drugi steruje wtedy nawą...” - i tak dalej. Zauważyli to już dawno nasi chłopi, tworząc ludowe przysłowie, że „od myszy do cesarza, wszystko żyje z gospodarza”. No dobrze - ale w jaki sposób specjalizacja miałaby wkroczyć do wymiaru tzw. sprawiedliwości? Przecież jedne niezawisłe sądy rozpatrują sprawy karne, a znowu inne niezawisłe sądy - sprawy cywilne - i tak dalej. Czy zatem nie wyważam otwartych drzwi, nie odkrywam Ameryki? Owszem - specjalizacja już dawno wkroczyła na teren organów wymierzania tak zwanej sprawiedliwości - ale teraz chodzi o to, by ją rozszerzyć i pogłębić. Oto przykład Amber Gold przekonał chyba każdego, że na największą wyrozumiałość dla oszustów działających w imieniu anonimowych mocodawców i protektorów, można liczyć w gdańskim okręgu sądowym. I tę reputację powinno się utrzymać, co z pewnością przyciągnie na teren tego okręgu sądowego mnóstwo inwestorów. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że będzie to sprzyjało nie tylko gospodarczemu ożywieniu regionu, ale i wzrostowi zamożności funkcjonariuszy publicznych, która z kolei niechby nawet powoli, będzie się jednak przekładała na wzrost zamożności zwykłych obywateli na takiej samej zasadzie, na jakiej we Francji stan trzeci wszedł w posiadanie znacznej części majątków tamtejszej arystokracji i szlachty jeszcze przed rewolucją. Z kolei powierzenie śledztwa w sprawie „ohydnego prowokatora”, który podszywając się pod asystenta pana ministra Tomasza Arabskiego, skłonił pana prezesa niezawisłego Sądu Okręgowego w Gdańsku do różnych deklaracji, niezależnej prokuraturze w Zielonej Górze też nie jest chyba kwestią przypadku - zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie, iż właśnie ta prokuratura nie dopatrzyła się znamion przestępstwa w inwigilowaniu różnych osób, a nawet całych grup zawodowych i społecznych przez tajniaków. Widać wyraźnie, że właśnie ta prokuratura wyspecjalizowała się w odpowiedzialnym, prawidłowym prowadzeniu takich śledztw - a skoro tak, to po co powierzać takie przypadki prokuraturom nie wyspecjalizowanym w tak wysokim stopniu? Wymiar sprawiedliwości, zwłaszcza w takich sprawach, powinien być przewidywalny - a cóż może lepiej sprzyjać przewidywalności, jeśli nie specjalizacja? Dlatego pan minister Gowin, albo jego następca - bo pojawiły się oskarżenia, że pan minister Gowin „złamał prawo”, a wiadomo, że nie ma nic gorszego od złamanego prawa - jeśli nie liczyć złamanego serca, albo niektórych innych części ciała - więc pan minister Gowin, w porozumieniu z niezależnym prokuratorem generalnym, po skwapliwym wysłuchaniu opinii właściwych merytorycznie generałów, powinien określić specjalizację nie tylko każdego okręgu sądowego i niezależnej prokuratury, ale również - każdego niezawisłego sądu - który, dajmy na to, ma sypać piękne wyroki „ohydnym prowokatorom” czy też innym „wrogom Polski”, a który z kolei powinien być wyrozumiały dla ludzkich błędów, które zdarzają się każdemu, a zwłaszcza temu, który w pocie czoła pracuje nad przychyleniem nam nieba w aparacie administracyjnym lub partyjnym. Dzięki temu każdy obywatel, kiedy tylko zostanie skierowany do niezawisłego sądu, od razu będzie wiedział, co go czeka. W ten oto sposób zrealizowany zostanie postulat nieuchronności, który dotychczas wydawał się nieosiągalny. Kto by pomyślał, że w konstruktywnej krytyce i dalszym doskonaleniu drzemią takie możliwości? SM

Lotnisko tańczy towarzysko Ci sami ludzie którzy przyklepali trzy lata temu usadowienie Tomasza Kloskowskiego na stołku prezesa portu lotniczego w Gdańsku Rębiechowie przeprowadzili teraz kontrolę nad samymi sobą i nic złego nie znaleźli. Państwo PO znów zafunkcjonowało... Państwo PO bierze Polaków za kretynów. Kilku faciów pracujących dla Państwa PO zebrało się razem i stwierdziło że na lotnisku Tuska wszytko gra (cytat):“W oparciu o analizę dokumentów spółki zespół kontrolny rady nadzorczej Portu Lotniczego w Gdańsku stwierdza prawidłowość działań spółki wobec spółek grupy OLT Express oraz innych przewoźników". Dobrą nowinę ogłosił wiceprzewodniczący rady nadzorczej, niejaki pan Maciej Dobrzyniecki:

http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/668271,wyniki-kontroli-w-porcie-lotniczym-w-gdansku-nie-ma,1,4,id,t,sm,sg.html#galeria-material

Maciej Dobrzyniecki jest wiceprzewodniczącym komisji “dialogu społecznego” działającej przy Wojewodzie Pomorskim, mianowanym przez Tuska. Do tego pan Dobrzyniecki działa w kilku spółkach i prezesuje spółce Profit-Consult, której zadaniem jest - jak wnioskujemy z nazwy - robienie profitów z konsultingu. Pan Dobrzyniecki został czlonkiem rady nadzorczej Lotniska Tuska w 2009 roku. W tym samym okresie Tomasz Kloskowski został namaszczony na prezesa lotniska. Podobnie optymistycznie i pozytywnie zabrzmiał inny “kontroler”, Jan Szymański, Dyrektor Departamentu Programów Regionalnych w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Pomorskiego. Czyli kolejny poddany Tuska. Jan Szymański wyjaśnił uprzejmie “że kontrolę przeprowadzono w oparciu o dokumenty przekazane przez działy księgowości i personalny portu, maile, faktury i korespondencję Michała Tuska z przedstawicielami spółek OLT Express. W ramach kontroli zostały przeprowadzone rozmowy z pracownikami portu min. z prezesem, księgową, kierownikiem analiz ekonomicznych, kierownikiem działu personalnego i z Michałem Tuskiem.” Nie wiemy czy panowie Dobrzyniecki i Szymański tańczą towarzysko z panem Kloskowskim w klubie tanecznym Fala Sopot, sponsorowanym przez port lotniczy czyli przez nasze pieniądze. Nie wiemy też czy panowie Dobrzyniecki i Szymański pląsali twarzysko rok temu na imprezie za skromne 110 tys PLN z pieniędzy podatników, podczas której zawieszano wiechę na terminalu lotniska.

Krach Tellenbach Od czasu kiedy kasjer ITI z Zurychu posadził na stołku prezesa TVN szwajcarskiego najemnika Markusa Tellenbacha, kurs akcji TVN spadł o ponad połowę. W innych spółkach taka ekipa wyleciałaby z hukiem. No ale jak wiemy TVN nie jest normalną spółką. Minęły już trzy lata światłej prezesury Markusa Tellenbacha. Pan Tellenbach został oficjalnie posadzony na stołku prezesa TVN w rocznice niemieckiej agresji na Polskę czyli w dniu 1 września 2009. Dwa miesiące później zmarło się nagle Janowi Wejchertowi, wizjonerowi ITI / TVN. Taka dziwna nagła śmierć 59-latka, który wcześniej uważany był powszechnie za model zdrowego trybu życia. Podobno atak sepsy czy białaczki, kto wie, ciało zostało spalone więc ekshumacji i tak nie będzie. Markus Tellenbach wylądował na Wiertniczej po malej blitzkrieg czyli operacji czystki w biurach zarządu. Piotr Walter, z zawodu syn swojego ojca, stracił w środku lata 2009 prezesurę TVN a wieloletni dyrektor finansowy spółki, Karen Burgess, odeszła tzw. “z powodów osobistych”.

Tellenbach przywiózł w swoich bagażach swojego kolegę Christiana Antinga, który robi do dzisiaj w platformie “n”. Rok później do ekipy dołączył były pracownik kasjera ITI z Zurychu, John Driscoll, który przejął kontrolę nad kasą TVN jako dyrektor finansowy. I tak oto ta dzielna trójca z Zurychu (Tellenbach, Anting i Driscoll) zarządza polskim TVN. Wyniki widzimy jak na dłoni: spadek kursu akcji TVN, masowe zwolnienia w grupie TVN i oszczędności na prenumeracie gazet dla pracowników. Pisaliśmy już o tym że prezes Tellenbach jest specjalistą od upadających spółek:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/17069,tvn-prezes-od-zabijania

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/25322,przypadki-prezesa-pinokio

Czego dokonał prezes Tellenbach w ciągu ostatnich trzech lat, poza położeniem kursu spółki na łopatki?

Nasza lista głównych dokonań wygląda następująco: (i) negocjacja wyprzedaży aktywów (Onet i platforma “n”), (ii) umowa z TPSA, (iii) zakup nowych kamer telewizyjnych “Panasonic”, (iv) remont studia “Faktów” i (v) zmiana strony internetowej tvn24. Za swoja ciężką prace prezes Tellenbach dostaje 5 milionów PLN rocznie. Do tego dochodzi jeszcze 100 tys Euro rocznie od nadawcy Sky Deutschland, za zasiadanie w radzie nadzorczej. Prezes Tellenbach obiecywał co prawda na początku że zrezygnuje z tej fuchy, ale potem zmienił zdanie. Jak doić to doić. TVN jest jedyna dużą spółką giełdową w Europie Środkowej, która jest kierowana przez grupę obcych najemników, tak jakby Polska leżała w Afryce. No ale skoro codziennie widzimy że III RP jest post-kolonialnym sowieckim państwem, to widocznie mamy to na co zasługujemy. Ale widać że panowie Dobrzyniecki i Szymański tańczą tak jak im zagrają ...

Carewicz Amberowicz W ciągu ostatnich pięciu lat rządów PO, prezydent Gdańska z nadania PO, Paweł Adamowicz, powiększył swój majątek nieruchomości o astronomiczne 1000%. Czy mamy dowód na cud irlandzki nad Motławą? W III RP uprawianie polityki idzie w parze z pokaźnym majątkiem nieruchomości.

Paweł Piskorski, były prezydent Warszawy, posiada kilkanaście mieszkań i ziemię, podobno wygrał w kasynie.

Jacek Karnowski, aktualny prezydent Sopotu, wywinął się z afery korupcyjnej (afera sopocka). W lipcu 2008 trójmiejski przedsiębiorca zawiadomił prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przez Jacka Karnowskiego przestępstwa żądania korzyści majątkowej w postaci dwóch mieszkań w zamian za zgodę na dobudowanie piętra w zabytkowej kamienicy. W czerwcu 2010 prokurator Prokuratury w Gdańsku skierował akt oskarżenia o sześć czynów (miesiąc wcześniej postępowanie, co do dwóch zarzutów zostało umorzone). We wrześniu 2010 uprawomocniło się orzeczenie sądu I instancji, na mocy, którego z uwagi na braki w materiale dowodowym akt oskarżenia został zwrócony prokuratorowi. W grudniu 2011 prokurator Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku ponownie skierował akt oskarżenia przeciwko Jackowi Karnowskiemu, tym razem zarzucając mu popełnienie czterech przestępstw korupcyjnych i urzędniczych, w sprawie pozostałych czynów doszło do umorzenia postępowania na etapie śledztwa. Sąd Rejonowy w Sopocie umorzył postępowanie, co do trzech czynów. Sąd Okręgowy w Gdańsku w wyniku zażalenia prokuratora utrzymał umorzenie, co do jednego z zarzutów oraz co do zwrotu, uchylając je w pozostałym zakresie:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Jacek_Karnowski_(polityk)

Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska, zwiększył w ciągu ostatnich 5 lat swój majątek z 224 tys. PLN i dwóch działek do siedmiu mieszkań (najmniejsze o powierzchni 52,1 mkw.) o łącznej wartości blisko 2,3 mln zł i ponad 210 tys. PLN oszczędności. Adamowicz kumuluje dochody: 177 tys PLN pensji prezydenta miasta + 118 tys PLN za zasiadanie w radach nadzorczych dwóch miejskich spółek + 90 tys PLN z wynajmu mieszkań. Adamowicz otrzymuje prawie 10 tys PLN miesięcznie tylko za zasiadanie w radach nadzorczych dwóch miejskich spółek:

Gdańskiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej i Zarządu Morskiego Portu Gdańsk SA.

Druga Irlandia.

http://www.gazetapolska.pl/23256-prezydent-prywatnego-miasta

Jesteśmy niewątpliwie świadkami skoku cywilizacyjnego prezydentów dużych Polskich miast. Aby ich rodzinom żyło się lepiej. Zanim nastała moda na Amber Gold, modne były złote jajka Fabergé… Balcerac

04 października 2012 Będziemy latać w Kosmos - bo po latach wahań- przystąpiliśmy do Europejskiej Agencji Kosmicznej ESA. Kosztowało nas to niewiele- bo rocznie tylko 145 milionów złotych. (????)Wobec rosnącego zadłużenia- to naprawdę niewiele.. Biurokracja europejska oraz kosmiczna będzie miała się czym karmić.. Jak wyliczył pan minister Waldemar Pawlak- za tę sumę można wybudować 600 metrów autostrady. Ale przecież autostradą nie leci się w kosmos.. Podobno zyskamy na tym, bo przemysł, będzie mógł dostać zamówienia na produkcję różnych części i akcesoriów do sprzętu kosmicznego.. Zyskamy też dostęp do flotylli satelitów i technologii satelitarnych. Będziemy mogli lepiej planować przestrzennie, wytyczać autostrady, obszary chronione Natura 2000. Przypomina mi się powiedzenie jednego z dysydentów sowieckich, który – chyba za rządów Breżniewa – powiedział: „ u nas w ZSRR latamy w kosmos, ale na wsi pod Moskwą ziemniaki wybiera się rękoma”. Nazywał się Andrzej Almarik. Napisał broszurę pt:” Czy Związek Radziecki przetrwa do 1984 roku”? Pomylił się tylko po 5 lat.. Bo przetrwał do roku 1989.. Nie pamiętam kiedy była pisana broszura- ale chyba w latach sześćdziesiątych.. Orwell napisał książkę” Rok 1984”- w latach czterdziestych.. Polacy na razie nie latają w Kosmos, oprócz pana generała Hermaszewskiego, który nic nie mówił o Panu Bogu, jak tam był- tak jak jego kolega Jurji Gagarin:” Byłem w niebie, ale Pana Boga nie widziałem”. Za jakiś czas zginął w katastrofie lotniczej podczas oblatywania nowego samolotu.. Pan Bóg widocznie usłyszał co powiedział Jurij Gagarin.. My będziemy mieli biurokrację kosmiczną, jakby tej- którą mamy- było mało. Biurokracja rozrasta się w tempie stachanowskim w każdej dziedzinie, a jak tak dalej pójdzie- to będziemy mieli wyłącznie biurokrację od wszystkiego, w tym biurokrację kosmiczną- a ziemniaki pod Warszawą ludzie będą wybierać rękoma.. A nad nimi startujące rakiety i promy kosmiczne.. Na razie przystąpiliśmy do biurokracji europejskiej skupionej w Agencji Kosmicznej ESA- nie mylić z Radiem ESKA, którego twórcą był pan Grzegorz Schetyna- kiedyś Solidarność 80. Dzisiaj tworzy frakcję w Platformie Obywatelskiej- przeciw Donaldowi Tuskowi.. No i przeciw nam- jak cała ta Platforma Obywatelska.. I wszystkie te partie okrągłostołowe ustanowione zmową Magdalenkową.. Będą się zmieniać pomiędzy sobą, ale tak, żeby nic nie uległo zmianie.. Żeby nadal sprawować władzę i obsiadać państwo jak kury na grzędach. W Wielkiej kiedyś Brytanii już są hotele dla kur..(???) Na razie prywatne- i nic mi do tego, ale jak nasi decydenci latający w Kosmos- w ramach naszej przynależności do Europejskiej Agencji Kosmicznej ESA, nie mylić z Radiem ESKA- i obserwujący Europę z wysokości Kosmosu wpadną na pomysł budowy hoteli dla kur. Polska pokryje się hotelami dla kur i odżyje z pewnością stary spór czy pierwsze było jajko, czy pierwsza była kura... Pierwszy musiał być na pewno – kogut. No bo bez koguta ani rusz.. Zanim zaczniemy latać w Kosmos, pan Waldemar Pawlak z Polskiego Stronnictwa Ludowego, z kolegami partyjnymi, przystąpił do ofensywy jesiennej i legislacyjnej, a dotyczącej zwalczania u dzieci otyłości i złożył w Sejmie- Świątyni Rozumu- stosowany projekt ustawy dotyczący tej wielkiej dolegliwości dziecięcej., Jak już pisałem wielokrotnie- w demokracji wszystko można przegłosować, i taki przegłosowany nonsens staje się prawem.. Nikt przecież nie będzie – w demokratycznym państwie prawnym- pytał rodziców dzieci, co sądzą o diecie swoich pociech- wszczechwładny Sejm wie lepiej, co jest dobre dla dzieci swoich rodziców.. Projekt już jest, żeby w sklepikach szkolnych nie było w sprzedaży chipsów, słodkości i innych gadżetów spożywczych, które lubią dzieci, a nie lubi pan Waldemar Pawlak z kolegami z Polskiego Stronnictwa Ludowego.. Nie wiem jak dzieci pana Waldemara Pawlaka.. Pan Waldemar Pawlak był swojego czasu szefem Giełdy Rolnej w Broniszach za Warszawą, gdzie sprzedawano między innymi wielkie ilości owoców i warzyw, w tym marchewki- która zgodnie ze standardami europejskimi jest owocem, a nie warzywem. Tak jak ślimaki są rybami. Jabłka też wkrótce- mogą nie być owocami, ale warzywami- jak odpowiedni projekt demokratycznej ustawy znajdzie się w Sejmie i trafi do laski marszałkowskiej marszałkini- pani Ewy Kopacz, która obecnie ma problem, jakiej wersji się trzymać w związku z „ katastrofą smoleńską”. Prawda w demokracji oczywiście nie jest nikomu do niczego potrzebna.. Gdyby nawet była- to i tak się ją przegłosuje... Od tego przecież jest agora Świątyni Rozumu.. Sala Plenarna Sejmu.. Ja – jak zwykle- dopatruję się spisków i powiązań, które serwowane są nam na naszych oczach- i przypuszczam, że za ustawą o otyłości dzieci stoi zwykły interes pana Waldemara Pawlaka i i jego ludzi powiązanych z nim przy pomocy Giełdy Towarowej i Owocowej oraz Warzywnej, bo w projekcie dotyczącym walki z otyłością, jest pomysł, żeby w sklepikach szkolnych sprzedawać zamiast chipsów i słodyczy- owoce i warzywa.. Nawet soków marchwiowych, ale nie warzywnych.. I soków jabłkowych, ale nie owocowych.. Podpowiem Państwu co będzie dalej.. Owoce i warzywa serwowane dzieciom będą dotowane z budżetu państwa, czyli z pieniędzy nas wszystkich. Tym sposobem i wilk będzie syty- i owca będzie cała.. Będzie zbyt na warzywa i owoce, i będzie dodatkowy elektorat do wyborów demokratycznych. Bardzo sprytni są ludzie Polskiego Stronnictwa Ludowego, bo nawet temat sprzedają nieźle medialnie.. Wczoraj jakieś dwie przekrzykujące się panie( dzisiaj w „debatach” trzeba mówić szybko i głośno!) z jakiegoś instytutu, żywienia , czy czegoś podobnego i jakiejś fundacji pozarządowej( mającej jak najbardziej rządowe pieniądze!) przekonywały na antenie, że chipsy i batoniki szkodzą dzieciom i jak najszybciej powinny być wycofane ze sklepików szkolnych.(???) No pewnie, ale przedtem te panie powinny być wycofane z telewizji, a Instytut Żywienia- zlikwidowany, jako niepotrzebny i szkodliwy.. Bo zajmuje się ustalaniem jakiś wydumanych norm jedzenia dla wszystkich, podczas gdy każdy z nas jest inny i ma swojego lekarza, którego może zapytać, co mu szkodzi a co- nie. O diecie dzieci powinni decydować rodzice. Każdy powinien sobie ustalać normy jedzenia sam, a jak nie potrafi- to niech zapyta sąsiada, który może mieć znajomego lekarza, który powie jemu, a ten – tamtemu.. Nie potrzebny jest do tego żaden Instytut Żywienia.. Tak jak Instytut Pragnienia- czy odrębnie- Instytut Głodu. Czy Ministerstwo Wolnego Rynku.. Głód, pragnienie, wolny rynek- i wiele innych spraw istnieje niezależnie od tego czy istnieją odpowiednie instytuty.. One niczego nie rozwiążą-, tak jak rząd- a kosztują nas wiele.. I dawaj przekonywać ideologicznie i pod pana Waldemara Pawlaka, że najlepsze są owoce w sklepikach szkolnych, a nie batoniki czy chipsy.. Najbardziej szkodliwa jest kolorowa oranżada! Ta jest gorsza dla dzieci od kwasu solnego. Co na to Sanepid, obecnie zajęty poszukiwaniem na teranie całego kraju wódki czeskiej o zawartości 20% alkoholu. Aktywiści Sanepidu nocami przeszukują sklepy nocne i inne miejsca gdzie może być podejrzany alkohol.. Ile taka akcja nas, podatników- kosztowała? Zarekwirowano tysiące butelek wódki? I nic z tego nie wyniknie- oprócz zwyczajowego hałasu robionego na zamówienie, tak jak przy okazji ptasiej grypy, żeby sprzedać szczepionki szkodzące człowiekowi i powodujące raka.. Na nasze szczęście pani Ewa Kopacz, będąca wtedy ministrem zdrowia- nie miała pieniędzy na zakup tych niepotrzebnych szczepionek.. Przemysł farmaceutyczny rządzący Unią Europejską nie zarobił wiele.. Może następnym razem? A może przyłączyć się do biznesowej akcji pana Waldemara Pawlaka” Owoce w szkole”. Tym bardziej, że jest to akcja ogólnoeuropejska, popierana przez Komisję Europejską.. Na razie” Owoce w szkole” zanim nastąpi akcja-„Szczepionki w szkole”. A na razie szykujemy się do lotu w Kosmos... Na początek należałoby by wysłać w Kosmos tych wszystkich kanciarzy.. Niech tam okłamują ..,,, Księżyc! Tym bardziej, że Księżyc jest nasz.. W końcu Twardowski tam był pierwszy, nieprawdaż? WJR

RPP podjęła decyzję polityczną, nie ekonomiczną Dzisiejsza decyzja o nie obniżaniu stóp procentowych to gigantyczna premia dla spekulantów walutowych i bankierów. To gigantyczny haracz, jaki Rada będzie płacić gdy idzie o koszty obsługi długu publicznego, ale również wysokie będą koszty obsługi długu ponoszone prze przedsiębiorców czy zwykłych klientów i obywateli. Co ciekawe ta decyzja nie ma nic wspólnego z ekonomicznymi przesłankami. To decyzja polityczna, która jest sprzeczna z merytorycznymi racjami i wskaźnikami makroekonomicznymi. W tym samy czasie gdy Polska podnosi stopy lub ich nie obniża, sąsiednie Czechy, przy bardzo podobnej inflacji co Polska, obniżyły stopy do 0.25 procenta. Tymczasem my mamy stopy na poziomie 4.75. Nawet kraje będące w kryzysie, jak Węgry obniżyły ostatnio stopy procentowe. To pokazuje jak wpływowe musi być w Polsce lobby bankowe, lobby spekulantów walutowych, bo to jest bardzo hojny gest wobec właśnie tych środowisk, które kupują polskie obligacje skarbowe. Co ciekawe prezes Belka, wymienił dzisiaj podczas konferencji prasowej, wszystkie przyczyny, które wskazywałyby na potrzebę obniżki stóp procentowych, czyli: gasnącą koniunkturę, słabszy wzrost, zagrożenia budżetowe. Wszystkie te zjawiska wskazywałyby na radykalną konieczność obniżenia stóp procentowych. Ta realna stopa procentowa w Polsce, po odjęciu poziomu inflacji jest na poziomie 1 procenta. To jedna z najwyższych w świecie relacji zachęcająca do spekulowania, w tym również na polskim złotym. Ta decyzja oczywiście umacnia złotego. Zaszkodzi to polskiemu eksportowi i koniunkturze. Ta decyzja świadczy nie tylko o niezwykłym wpływie lobby bankowego na część RPPP oraz o utracie wiarygodności przez część Rady, która nie dopuściła do obniżenia stóp, a może nawet przegłosowała prezesa Belkę. Nie wyglądał na zbyt szczęśliwego na konferencji. Wreszcie dzisiejsza decyzja jest zgodą, żeby minister finansów dalej pożyczał, bo przecież stopy procentowe mają znaczenie dla stawki WIBOR. Janusz Szewczak

Melak: Cynizm w najwyższym wydaniu O skutkach zamiany ciała śp. Anny Walentynowicz oraz śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej oraz zaplanowanych ekspertyzach portal Stefczyk.info rozmawia z Andrzejem Melakiem (zdj.), który w Smoleńsku stracił brata. Stefczyk.info: Prokuratura wojskowa zdecydowała, by nie wszczynać śledztwa w związku z zamianą ciała śp. Anny Walentynowicz oraz śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. Śledczy uznali, że to rodziny są winne pomylenia ciał. Jak Pan to ocenia? Andrzej Melak: Powiedzieć, że to skandal to za mało, to za słabe określenie. Liczę jednak, że bliscy śp. Anny Walentynowicz oraz śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, które są pewne, że dobrze rozpoznały ciała swoich bliskich, będą walczyć i nie pozostawią tak tej sprawy. Liczę, że będą oni podejmować wszelkie możliwe działania, również na polu międzynarodowym, by walczyć o zmianę tej decyzji. O tej sprawie będziemy mówić m.in. na posiedzeniu zespołu parlamentarnego badającego katastrofę smoleńską. Będziemy się zastanawiać, jakie działania należy obecnie podjąć. Zasłanianie się rodzinami, które były na miejscu oraz pomijanie zasadniczych i obowiązkowych czynności, jakie należy podjąć, wywraca rozumowanie i logikę postępowania w sprawach tak ważnych, jak śledztwo smoleńskie.
Często wskazuje się, że prokuratura jest sędzią we własnej sprawie. Tak jest również w tym wypadku? Oczywiście. Wystarczy wskazać, że już w kwietniu 2010 roku były wyniki badań DNA. Rosjanie wiedzieli już wtedy, że nastąpiło pomylenie ciał. Co więc robiły polskie służby odpowiedzialne za śledztwo przez ponad dwa lata? Dlaczego nie wykonano ekshumacji, gdy było to najbardziej wskazane?
"Nasz Dziennik" wskazuje, że śledczy, którzy są obecnie w Rosji, będą chcieli przeprowadzić badania wraku i szukać śladów materiałów wybuchowych. Po ponad dwóch latach... To jest cynizm w najwyższym wydaniu. Gdy był czas na prowadzenie takich badań, gdy była pewność, że ślady są niezatarte, nie podejmowano takich czynności. Śledczy po ponad dwóch latach chcą obecnie coś badać. To wszystko składa się w obraz pozorowania śledztwa, zgodnie z wymogami postępowania, ponad dwa lata po katastrofie. Spodziewam się, że czeka nas jeszcze wiele zadziwiających i szokujących informacji. Będziemy je przyjmować z zażenowaniem, ale widać, że wprowadzane są obecnie nowe standardy. Polski wymiar sprawiedliwości i prokuratorzy działają w bardzo złym kierunku.
Małgorzata Wassermann w jednym z wywiadów dla Stefczyk.info mówiła, że najwyższy czas, by zacząć przygotowanie do złożenia skargi do Trybunału w Strasburgu w związku z tym, co dzieje się ws. śledztwa smoleńskiego. Pan też tak uważa? Wydaje się, że wszystkie procedury i możliwości w Polsce zostały już wyczerpane. Tutaj nie mogę się niczego spodziewać. Akurat wczoraj byłem w prokuraturze i pytałem, kiedy mogę się spodziewać decyzji dot. wniosku o ekshumację mojego brata. Zastałem jedynie dyżurnego prokuratora, który powiedział mi, że nie ma żadnego z prokuratorów prowadzących sprawę smoleńską. Oni wyjechali i nie będzie ich aż do poniedziałku. To o czym my mówimy! Tak jest prowadzone to śledztwo. Rozmawiał TK

Kuźmiuk: gospodarka zaczyna pikować Już GUS-owskie dane dotyczące wzrostu PKB za II kwartał tego roku przyniosły bardzo niepokojące informacje.

1. Wzrost PKB za II kwartał wyniósł zaledwie 2,4% i był wyraźnie niższy, od 2,9%, czego spodziewali się analitycy. Zwracam uwagę, że mówimy o wzroście za kwartał, w którym kończyła się duża część inwestycji na Euro 2012, a także odwiedziło nas dodatkowo około 500 - 600 tysięcy kibiców z zagranicy. Załamał się dotychczasowy motor wzrostu polskiego PKB, czyli popyt krajowy, który do tej pory odpowiadał za blisko 60% co kwartalnego wzrostu. Zamiast spodziewanego wzrostu popytu krajowego mieliśmy w II kwartale jego spadek o 0,2 pkt proc. w stosunku do analogicznego kwartału roku ubiegłego i to w sytuacji takiego najazdu gości zagranicznych. Spadek popytu krajowego miał miejsce po raz pierwszy od kryzysowego III kwartału roku 2009. Negatywny wpływ na wzrost miał też drugi czynnik czyli akumulacja, która spadła o 1,1 pkt proc. w ujęciu rocznym przy czym jej części składowe to spadek zapasów o 1,5 pkt proc. i wzrost inwestycji o zaledwie 0,4 pkt proc. Jeszcze raz przypomnijmy mówimy zaledwie o takim symbolicznym wpływie inwestycji na wzrost w kwartale, w którym finiszowano ze znaczną częścią inwestycji na Euro 2012.

Wzrost w II kwartale uratował więc tzw. eksport netto, który wzrósł o aż o 2,6 pkt proc. co było spowodowane głównie spadkiem importu i jednak niewielkim wzrostem eksportu. Ale ten optymistyczny czynnik będzie miał zaledwie krótkookresowy charakter bo przecież sytuacja u głównych odbiorców naszego eksportu (kraje strefy euro), bardzo szybko ulega pogorszeniu.

2. Dane dotyczące PKB w III kwartale pojawią się dopiero pod koniec listopada ale media zajmujące się problematyką gospodarczą co i rusz dostarczają tzw. informacji cząstkowych, które niestety potwierdzają, że polska gospodarka rozpoczęła pikowanie i to w coraz szybszym tempie. Tzw. wskaźnik wyprzedzający koniunktury PMI dla przemysłu spadł we wrześniu do 47pkt. (wskaźnik ten poniżej 50 pkt. oznacza kurczenie się danego sektora w tym przypadku produkcji przemysłowej) i jest spadek tego wskaźnika czwarty miesiąc z rzędu. Liczba nowych zamówień będąca elementem składowym tego wskaźnika we wrześniu była najniższa od 39 miesięcy. Nie ma jeszcze oficjalnych danych dotyczących kształtowania się poziomu produkcji we wrześniu ale analitycy spodziewają się jej spadku w ujęciu rok do roku aż o 4,2%, a spodziewany wzrost PKB w III kwartale będzie już niższy niż 2%, co w zestawieniu ze wzrostem w I kwartale, który wyniósł 3,5%, wygląda wręcz na swoistą równię pochyłą.

3. Te tendencje w gospodarce powodują wręcz dramat na rynku pracy. Nie ma jeszcze danych za wrzesień ale już wzrost bezrobocia w sierpniu do 12,4% był dla wielu analityków rynku pracy wręcz szokiem. Sierpień to przecież apogeum tzw. prac sezonowych i jeżeli w takim miesiącu bezrobocie rośnie wprawdzie niedużo bo o 0,1%, to zapowiada to wyjątkowo trudną jesień i zimę na rynku pracy. Analitycy przewidują, że wskaźnik bezrobocia na koniec tego roku może wynieść aż 14% co oznaczało by w liczbach bezwzględnych wzrost liczby bezrobotnych o około 250 tysięcy. Gwoździem do trumny sytuacji na rynku pracy jak twierdzą eksperci, była lutowa podwyżka składki rentowej o 2 pkt. procentowe. Da ona wprawdzie budżetowi około 8 mld zł dodatkowych wpływów (dokładnie o tyle będzie mniejsza dotacja budżetowa do ZUS) ale jednocześnie będzie kosztowała utratę przynajmniej 150 tysięcy miejsc pracy.

4. Wszystkie te wskaźniki pokazują, że polska gospodarka rozpoczęła pikowanie, a rządzący od ponad miesiąca koncentrują się na przygotowaniu tzw. II expose premiera Donalda Tuska, jakby to właśnie ono miało tchnąć nowego ducha w naszych przedsiębiorców. Większość z nas już doskonale wie, że te kolejne wystąpienia Tuska są tylko zgrabnymi zabiegami PR-owskimi i niczym więcej ale znowu wspierające rząd media, próbują Polakom wmówić,że to expose premiera będzie przełomowe i od niego także polska gospodarka będzie już tylko z górki. Z górki pewnie tak ale niestety tylko w dół. Zbigniew Kuźmiuk

Cezary Gmyz: Znowu „winni” dziennikarze Prezes Sądu Najwyższego, Stanisław Dąbrowski uznał za „podłość” publikacje prasowe na temat domniemanej korupcji w SN. O sprawie rozmawiamy z dziennikarzem „Rzeczpospolitej” Cezarym Gmyzem. Stefczyk.info: Prezes Dąbrowski zaklina się, że nie istnieje cień wątpliwości co do nieskazitelnej postawy wszystkich sędziów SN. Co pan sądzi o tych zapewnieniach? Cezary Gmyz: Pierwszy prezes SN uznał, że główną winę w tej sprawie ponoszą jak zwykle dziennikarze, którzy całą sprawę opisują. Odnosił się m.in. do moich publikacji, co sobie bardzo cenię. Natomiast rzeczywiście on nie ma wiedzy na ten temat.
Dlaczego? Szkoda, że nie zainteresował się tą sprawą w maju 2011 r., kiedy były już wówczas szef CBA ogłosił publicznie w liście skierowanym do Andrzeja Seremeta, że jest sprawa dotycząca podejrzeń zachowań korupcyjnych w Sądzie Najwyższym. Reaguje dopiero teraz na publikacje prasowe.
Z czego wynikają podejrzenia? CBA w toku dwóch operacji o kryptonimie „Yeti' i „Astrea” zgromadziło dowody,  które świadczą o tym, że mogło dochodzić do zachowań korupcyjnych w wymiarze sprawiedliwości, w tym również do nieprawidłowości w Sądzie Najwyższym. Problem polega na tym, że prokuratura apelacyjna uznała, że są to dowody niedopuszczalne, bo zostały rzekomo zgromadzone z naruszeniem prawa.
Zgadza się pan z tym? Jestem innej opinii. Uważam, że te dowody zostały zgromadzone zgodnie z prawem. Dziwne się wydaje, iż przez ponad trzy lata kiedy ta sprawa była prowadzona przez prokuraturę apelacyjną i CBA nikt się w niej nie dopatrzył nieprawidłowości. A była prowadzona pod bezpośrednim nadzorem prokuratury generalnej, a konkretnie wydziału przestępczości zorganizowanej, który nadzoruje zastępca prokuratora generalnego, Marzena  Kowalska.
Prezes Dąbrowski nazwał publikacje w sprawie domniemanej korupcji w SN „podłością”. Co pan na to? Rozumiem, że pierwszy prezes Sądu Najwyższego, który jest najwyższym przedstawicielem władzy sądowniczej w Polsce, może być zszokowany podawanymi przez prasę informacjami. Ale to, że dziennikarze są nosicielami złych nowin jeszcze nie oznacza, iż postępują w sposób podły. Bardzo będę ciekaw oceny ze strony pierwszego prezesa SN całej tej sprawy po tym kiedy zapozna się z materiałem dowodowym. Nie może być tak, że po raz kolejny wszystkiemu winni są dziennikarze. JKUB

Do więzienia za odwagę i przyzwoitość Marian Zagórny, w PRL-u aktywny w „Solidarności”, a w wolnej Polsce wieloletni działacz rolniczy i lider Związku Zawodowego Rolników „Solidarni”, lada chwila może otrzymać wezwanie do stawienia się w więzieniu. Jest on zagrożony pozbawieniem wolności w związku z odwieszeniem wyroków za  organizację radykalnych protestów w obronie rolnictwa, konsumentów i budżetu państwa. Poprosiliśmy Mariana, od lat będącego członkiem Rady Honorowej naszego czasopisma, aby przypomniał, za jakie „grzechy” polskie państwo chce go odizolować od reszty społeczeństwa.

Niebawem prawdopodobnie dostaniesz nakaz stawienia się w zakładzie karnym. Co zamierzasz wówczas zrobić? Marian Zagórny: Podobne nakazy dostawałem już kilkakrotnie, nawet siedziałem w 2000 r. Dobrowolnie się nie stawię. Chcę powiedzieć, że mnie nie przestraszą nakazami aresztowania. To, co robiłem, będę robił nadal, nawet jeśli będę lądował w więzieniu. Jestem Polakiem i nie mam zamiaru uciekać za granicę; tutaj się urodziłem, tu chcę pracować i umrzeć. Dopóki będę miał dość zdrowia, to jeśli Pan Bóg mi pozwoli, dalej będę związkowcem, nawet gdybym miał zostać sam. W stanie wojennym, jako bardzo młody człowiek, przebywałem w areszcie. Próbowano mi tam wybić z głowy działalność, a nawet skłonić do przyjęcia roli tajnego współpracownika, ale zostałem wychowany w takiej rodzinie – patriotycznej, obywatelskiej, która nigdy nie należała do żadnych organizacji partyjnych – że się nie dało. Ojciec też siedział w więzieniu – za to, że był „kułakiem” i nie przekazywał obowiązkowych dostaw zboża; z kolei dziadek siedział za przynależność do WiN. To mnie ukształtowało.

Przypomnij proszę protesty, od których zaczęły się Twoje problemy z wymiarem sprawiedliwości III RP. M. Z.: Na Dolnym Śląsku żniwa zawsze zaczynały się w połowie sierpnia i trwały do końca miesiąca. W 1995 r. zaczęliśmy je pod koniec października, bo cały czas padało. Oczywiście zwracaliśmy się do rządu SLD-PSL z prośbą o  pomoc, ale nikt nie reagował. Zawiązaliśmy komitet protestacyjny, opierający się na dawnych strukturach wojewódzkich „Solidarności”; z czasem przyłączył się do nas cały Dolny Śląsk i powstał Międzyzwiązkowy Komitet Protestacyjny. Najpierw przywieźliśmy zboże wojewodzie i ministrowi rolnictwa, nie było jednak żadnej reakcji. Dopiero, gdy  wylaliśmy gnojowicę w ministerstwie, pod Sejmem i Urzędem Rady Ministrów, przyjechała sejmowa komisja i uznano, że jednak ma miejsce klęska żywiołowa. Dzięki temu rolnicy zostali zwolnieni ze składek na KRUS i mieli zmniejszone podatki. W 1996 r. pojawił się problem ze zbytem drobiu. Pojechaliśmy wtedy do Warszawy, już jako Ogólnopolski Komitet Protestacyjny, bo i drobiarze się do nas przyłączyli. Przywieźliśmy kury, kozę i owcę do  Ministerstwa Rolnictwa, Urzędu Rady Ministrów i Sejmu. W tamtych czasach były także problemy ze zbyciem płodów rolnych, z powodu bardzo dużego importu i przemytu do Polski. W 1997 r., przed żniwami, przyspawaliśmy skład importowanego zboża do torów na stacji PKP w Muszynie. Niestety rząd nie reagował, w związku z czym w latach 1997-1999 odbyło się kilkanaście akcji wysypywania przemycanego zboża. Mam 11 wyroków za jego wysypywanie: sześć razy za akcje w Muszynie, trzy razy w Zebrzydowicach, a dwa za Kłodzko. Ponadto, bodajże w 2002 r. zablokowaliśmy tory specjalnymi urządzeniami. W tym wypadku chodziło o nadmierny import cukru, w związku z którym nasze cukrownie nie mogły sprzedawać swoich wyrobów. Podkreślam, że za każdym razem wysypywaliśmy nielegalny towar. Ściągaliśmy z wagonów karty informujące, kto importuje zboże i jakie ilości. Jeśli wagon ma 60 ton, a na karcie przewozowej jest mowa o 20 tonach, to oznacza, że 40 ton stanowi czysty przemyt, bo wagony jechały pełne. Co więcej, każdy wagon ma swój numer – jeśli było 10 wagonów z numerem 348, a tylko jeden oclony, to już jest jawna kpina z polskiego prawa i budżetu. Podczas sprawy sądowej dotyczącej protestu w Muszynie mówiłem o tych kartach, o tym, że mamy oryginały i że złożyliśmy doniesienie do prokuratury, w którym mowa, kto sprowadza to zboże i jacy politycy za tym stoją. Wystarczyło pojechać i zamknąć tych ludzi, ale oczywiście tego nie zrobiono. Skazali mnie za 14 wagonów, a nie za 64, bo reszta była nielegalna. Dziwię się prokuratorom, policji i innym służbom: dawaliśmy im przestępców na tacy, lecz nikt nie reagował. Tymczasem nie dość, że zboże było sprowadzane nielegalnie, to jeszcze w większości skażone, m.in. pestycydami – robiliśmy badania, które to potwierdzały. To zboże nie przechodziło kwarantanny, przejeżdżało przez granicę i od razu szło na przemiał lub na paszę dla zwierząt. W 1998 r. zwróciliśmy się do premiera Buzka z informacją, że udostępnimy wszystkie materiały, żeby mógł powołać specjalną komisję składającą się z  przedstawicieli Sejmu i Senatu. Dzisiaj powiedzielibyśmy – komisję śledczą. Obiecaliśmy dostarczyć listę firm-importerów odpowiadających za przemyt oraz nazwiska polityków stojących za nimi . Mówiliśmy m.in. o tak znanych firmach, jak Rolimpex, Helman Galicja, Cargill. Nie doczekaliśmy się reakcji… W 1999 r. została powołana policja celna. Rok później, gdy już siedziałem w więzieniu za wysypywanie zboża, potwierdziła szereg wykrytych przez nas przestępstw. Dzięki naszym wskazaniom 700 mln zł trafiło do budżetu państwa od firm, które nielegalnie wwoziły zboże. Wielokrotnie to podkreślałem: broniliśmy rolników, ale przede wszystkim interesów państwa, bo przemyt wiąże się z niepłaceniem podatków i ceł. W 1999 r. obliczyliśmy, że gdyby na nielegalny oraz bezcłowy import zboża wprowadzono minimalne, 7-procentowe cło, ówczesny deficyt budżetowy zostałby pokryty dwukrotnie, nie byłoby problemów z  niedofinansowanymi szpitalami i szkołami. Jednak nikt nie chciał tego słuchać.

Jak to możliwe, że 50 wagonami, do których wysypania przyznałeś się w sądzie, nie zainteresowali się ani sąd, ani prokuratura? M. Z.: Bo to były wagony „kolesi” polityków z ekipy rządzącej. Dam przykład: w Kłodzku mam teraz sprawę o odwieszenie wyroku. Świadkowie, kolejarze i sokiści, zeznali, że było 10 wagonów, a sędzia mnie skazał za 3, bo pozostałe 7 było sprowadzonych przez szwagra prokuratora rejonowego z Bystrzycy Kłodzkiej. Pytałem sąd, dlaczego są one pomijane, skoro chcę odpowiadać za całe dziesięć, i chcę powołać na świadka tego importera. Oczywiście nie dopuszczono do tego. Co najlepsze, w aktach można wyczytać, że „zostało wysypane zboże, które było zatrute”, stwarzające zagrożenie dla życia ludzi i zwierząt. Mój mecenas podkreślał to na sali rozpraw: „Wysoki Sądzie, oskarżony powinien być nagrodzony, bo zapobiegł tragedii”.

Czy jesteś nadal w stanie operować nazwiskami, czy one gdzieś umknęły? M. Z.: Dobrze je pamiętam. Przykładowo, kiedyś żona ministra rolnictwa Jacka Janiszewskiego była przewodniczącą rady nadzorczej firmy, która sprowadzała zboże. Część z tych ludzi nie jest już posłami, bo woleli zająć się interesami, część do dzisiaj należy do różnych opcji: SLD, PSL, dawniej do Unii Wolności, a teraz do Platformy Obywatelskiej. Kilka osób czynnie funkcjonuje w życiu politycznym, przy czym oficjalnie nie figurują już w radach nadzorczych tamtych przemytniczych spółek. Szereg ludzi, którzy kiedyś byli w AWS, rozeszło się po innych ugrupowaniach, ale rodziny poustawiali po spółkach.

W pewnym momencie import przestał być tak intratny. Wtedy zboże naszych rolników kosztowało w granicach 420-450 zł za tonę, a oni mogli sprowadzać skażone po 150 zł. Dzisiaj wiadomo – granice są otwarte, każdy może importować. Mamy jednak w archiwum te nazwiska i w każdej chwili możemy je ujawnić, nie ma problemu. Pan Bronisław Komorowski, gdy był posłem Unii Wolności, razem z obecnym posłem PO, Koźlakiewiczem, założył spółkę CEDROB, która importowała bardzo dużo drobiu ze Stanów Zjednoczonych i z Brazylii. Straszyli, że mnie podadzą do sądu, bo mamy papiery z potwierdzeniem, jakie ilości sprowadzali – do dzisiaj tego nie zrobili. Może dlatego Komorowski mnie nie ułaskawił, bo pamięta moje działania sprzed 12 lat…

Skąd pochodziło zboże przywożone do Polski? M. Z.: Po upadku komunizmu w miejsce RWPG zawiązano CEFTA. W jego skład wchodziły Polska, Czechy, Słowacja, Słowenia, Rumunia i Węgry, które mogły dokonywać bezcłowej wymiany produktów rolnych. Tymczasem żeby zgodnie z prawem sprowadzić zboże z Unii Europejskiej, trzeba było zapłacić cło w wysokości 30-50%. Z Niemiec, Francji i Włoch, choć także z Brazylii czy ze Stanów Zjednoczonych, trafiało ono zatem do magazynów węgierskich i słowackich, a następnie przyjeżdżało do nas. Sprawdziliśmy, że w skali roku z Węgier i ze Słowacji importowano do Polski więcej zboża, niż te kraje byłyby w stanie wyprodukować przez pięć lat. Węgrzy dbali o siebie, nie wpuszczali tego na rynek wewnętrzny, więc cały śmietnik Europy trafiał do Polski. Dziwię się, że wtedy ludzie się wypowiadali, że są przeciwni wysypywaniu zboża, bo tanie zboże oznacza tańszy chleb. Nic takiego nie nastąpiło, a tymczasem dalej przychodziło skażone zboże i mięso zwierząt karmionych różnymi dziwnymi mieszankami, niszczono polskie rolnictwo, oszukiwano konsumenta i budżet państwa. Zboże importowały nawet Polskie Koleje Państwowe. W Muszynie wysypaliśmy ziarno, które jechało z Węgier do takich firm jak Helman Galicja, Pegrol-Sudety, Elewarry czy Rolimpex; bardzo dużo importowały również zakłady tłuszczowe. Jednak któregoś razu na karcie przewozowej widniało: „Odbiorca: PKP Muszyna”. Gdy narobiliśmy wokół tego trochę szumu, prezes PKP powiedział, że jego firma poza prowadzeniem przewozów musi także zarabiać i że sprowadzają nie tylko zboże, ale również cukier i szereg innych produktów. Wagi nigdzie nie były sprawne, cło na towary z zagranicy naliczano według tego, co napisano na karcie. Nagłaśniając związane z tym nadużycia dbaliśmy o interesy rolników, ale w szczególności o dochody budżetu państwa, i za to dostawałem bezwzględne kary pozbawienia wolności oraz grzywny, które zresztą za dwa czy trzy tygodnie zamieniano na areszt.

Spytam wprost: czy dochodziło do aktów korupcji przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości? M. Z.: Tak, to była korupcja – układ między importerami, politykami, sędziami i prokuratorami z różnych sądów, bo chyba w 30 miałem sprawy. W sądach wszystko podlegało działaniu tego mechanizmu. Za świnię, którą wprowadziliśmy do siedziby wojewody dolnośląskiego, skazano mnie na 6 miesięcy więzienia. W tym czasie żona wojewody bardzo dużo importowała i nielegalnie wwoziła do Polski drób i wieprzowinę. Stwierdzono, że niby biłem zwierzę prętem, choć w materiałach operacyjnych policji widać, że nawet tej świni nie dotykam, tylko rolnicy ją delikatnie niosą. Gdy  ministrem sprawiedliwości został poseł Ziobro, wystąpił o kasację wyroku, wymieniając osiem czy dziesięć przypadków naruszenia prawa podczas mojego procesu. Co się okazuje: w Sądzie Najwyższym sędzia rzucił te papiery, powiedział: „Żadne naruszenie prawa!” i oddalił kasację. Mówię do niego: „Wysoki Sądzie, to nie ja wystąpiłem o kasację, ani mój mecenas, tylko minister Ziobro”, na co usłyszałem: „Minister sprawiedliwości może sobie rządzić w  ministerstwie!”. Moja sprawa stała się elementem rozgrywki między sędzią a ministrem. Kiedy odwołałem się do sądu kasacyjnego w sprawie kary więzienia za protest w Muszynie, wszyscy mówili, że będę czekał półtora roku. Tymczasem już za półtora miesiąca miałem sprawę; oczywiście odrzucili mój wniosek. Chcieli dać do zrozumienia pozostałym sądom, że mogą mnie skazywać na więzienie czy wysoką grzywnę, bo nie mam szans w Sądzie Najwyższym. Potem, gdy łańcuszek sądów mnie skazywał, już nawet nie wnosiłem o kasację.

Nie sposób nie zauważyć, że działania Twoje i innych rolników wyręczały organy państwa. M. Z.: Do tej pory je wyręczamy, np. przedstawiamy dokumenty stanowiące dowody przestępstwa korupcji – wystarczy tylko jechać i zamknąć, co się niestety nie dzieje. Podobną sytuacją zajmujemy się teraz. Zakłady Mięsne MAT Czerniewice ogłosiły przed Świętami bardzo dobrą ofertę na mięso, za które do tej pory nie zapłaciły, naciągając poszkodowanych na  prawie 11 mln zł. Dzisiaj ci ludzie funkcjonują już w innej spółce, do której wyprowadzili cały majątek. To nie pierwszy przekręt p. Hetmana, ale stoją za nim politycy PSL, m.in. Kłopotek i Bury, dlatego nikt go nie rusza. Doprowadziłem do tego, że przed wakacjami odbyło się posiedzenie sejmowej komisji rolnictwa, poświęcone tej sprawie. W obradach uczestniczył wiceminister sprawiedliwości i minister rolnictwa, którym przedstawiłem wszystkie te sprawy, wraz z dokumentami. Do dzisiaj cisza.

Prokuratura wielokrotnie odmawiała wszczęcia postępowania w zgłaszanych przez Was sprawach, mimo dostarczenia dowodów. W końcu złożyliście doniesienie na prokuratorów. M. Z.: Skutek był taki, że w którejkolwiek prokuraturze później nie byłem, traktowali mnie jak wielkiego przestępcę; szkoda, że jeszcze podczas przesłuchań nie stało za mną dwóch antyterrorystów… Dziesięć kilkugodzinnych rozpraw miałem we Wrocławiu, z zamykaniem budynku sądu, stawianiem antyterrorystów na straży…

Dwa lata przed wybuchem „afery taśmowej” wskazałeś w programie dużej stacji telewizyjnej osoby zamieszane w sprawę nieruchomości, m.in. polityków. Czy rewelacje, które ostatnio wypłynęły, poprawiły jakoś Twoją sytuację? M. Z.: Raczej spowodowały większe szykany wobec mojej osoby. W 2009 r. trafiły do nas informacje o przekrętach w Agencji Nieruchomości Rolnych, w której brano bardzo duże łapówki; zresztą od moich kolegów też ich żądano. Wysłaliśmy w tej sprawie listy do prokuratorów, ministerstwa sprawiedliwości, sprawa została także nagłośniona przez gazetę internetową „Afery Prawa” i minister rolnictwa Marek Sawicki wiedział o niej. Rozpoczęły się procesy we Wrocławiu. Na dyrektora Stefankę, Szymkiewicza, Krenta i kilku innych wydano wyroki więzienia w zawieszeniu. Dwa lata temu prezes oddziału Agencji w Warszawie, polityk Platformy Obywatelskiej, który też był wymieniany w aktach tych spraw, wytoczył mi proces o zniesławienie. Chyba sześć spraw było, w tym cywilny proces w Jeleniej Górze, i wszystkie wygrałem; miałem takie argumenty, że nie mogło być inaczej. Ale wszyscy politycy, w tym minister Sawicki, udawali, że nic się nie dzieje, że to żadna afera. Dodam, że wspomniany prezes wynajął kancelarię adwokacką z Gdyni. Jak to się dzieje, że pieniądze na wspomaganie rolników, którzy  dzierżawią grunty, wydaje się na prawników, aby obsługiwali procesy o zniesławienie? To było 300 tys. zł, wiem to z nieoficjalnych źródeł. To jest sprzeniewierzenie państwowych pieniędzy.

Działasz w interesie państwa oraz ogromnych grup społecznych. Czy w związku z tym otrzymujesz jakieś wsparcie? M. Z.: Ze strony rolników otrzymuję wsparcie, choć nie od wszystkich, bo pozostałe rolnicze związki zawodowe obojętnie odnoszą się do mojej sprawy. Chciałbym podkreślić przy tej okazji, że my jako związek zawodowy, który już istnieje parę lat, nigdy nie braliśmy żadnych pieniędzy od rządzących. Proszę zauważyć, w COPA COGECA, europejskiej federacji rolniczych związków zawodowych, jest Samoobrona, są kółka rolnicze, „Solidarność” Rolników Indywidualnych, izby rolnicze; wszystkie one jeżdżą na spotkania do Brukseli za ministerialne pieniądze. My na wszelkie spotkania jeździmy za własne pieniądze albo za pieniądze Via Campesina, europejskiej koordynacji rolników, która nie bierze żadnych środków finansowych z Brukseli. Proponowano nam członkostwo w COPA COGECA – odmówiłem, bo za mój wyjazd nie będzie płacił minister czy rząd. Jeśli będzie mnie stać, to pojadę, a jak nie, to nie.

Pewnego razu jestem w Brukseli, na spotkaniu Via Campesina, i spotykam przedstawicieli innych polskich związków. Niby jest ustalone, że jedzie jeden przedstawiciel pięciu organizacji, a ja widzę z każdego związku po trzech, czterech – i wszystkie koszty pokrywa minister. I oni będą się przeciwstawiać polityce rolnej rządu? Krzyczą „my ministrowi pokażemy”, a pod stołem biorą pieniądze. Te związki nigdy nie będą bronić rolnictwa. O sprawie, o której teraz powiem, nigdy wcześniej nie mówiłem; dopiero dziś ją wyjawię, bo mnie irytuje. Inne związki biorą kolosalne pieniądze na organizację wypoczynku letniego. Oczywiście my też korzystamy z dofinansowania KRUS na ten cel, tylko nie bierzemy nic dla siebie. Dlatego wysyłamy na wakacje czy zimowiska po 800-1000 dzieci, a inne związki znacznie mniej. Tymczasem zawsze oni dostają najwięcej z funduszu składkowego, my dostajemy znikome kwoty –  za każdym razem muszę jechać się kłócić, bo cały czas otrzymujemy za mało. Kiedy wysyłamy dzieci na wakacje, nie wybieramy tylko rodzin członków związku ani nie patrzymy, czy rolnik jest „zielony”, „czerwony”, „czarny” czy „granatowy”. Nie jesteśmy przypisani do żadnej partii. Byłem zawsze bardzo przeciwny PZPR, czyli obecnemu SLD – ale jeśli oni by robili coś, co by poprawiło sytuację w rolnictwie, to będę ich działania wspierał, mimo że ich bardzo nie lubię.

Czy w którymkolwiek ugrupowaniu politycznym znalazł się ktoś, kto udzielił Ci pomocy czy poparcia? M. Z.: W większości regionów większość posłów PiS wspierała mnie i wspiera do dzisiaj. Nie wszyscy – może niektórzy mają inne poglądy, część z nich kiedyś była zamieszana w różne nieczyste interesy – jednak większość członków partii mnie wspiera, część czynnie, a część dobrym słowem.

Jednym z głównych celów Waszych protestów było powstrzymanie przemytu zboża i mięsa. Czy wspomniany problem nadal istnieje? M. Z.: Jakiś czas temu wykryliśmy aferę w Gdyni, ale nasz rząd nie reaguje. Na ul. Hutniczej znajduje się tam potężna amerykańska chłodnia, z której korzystają cztery firmy zajmujące się sprowadzaniem drobiu. Jesteśmy w Unii Europejskiej i obowiązuje limit na import produktów rolnych z innych krajów. Wspomniane firmy obchodzą prawo w ten sposób, że ściągają ze Stanów Zjednoczonych i Brazylii drób, wieprzowinę i szereg innych produktów do tamtej chłodni, niby w celu dalszego tranzytu na Ukrainę czy na Białoruś, ale koniec końców towar w większości rozjeżdża się po Polsce. Dwa lata temu sfilmowałem, jak odbywa się cały proceder. W Gdyni rozładowuje się statek, towar trafia do chłodni, wyjeżdża pięć samochodów chłodniczych, które, gdyby  wybierały się na Ukrainę, powinny pojechać najpierw do urzędu celnego naprzeciwko, opieczętować się. Nic takiego nie miało miejsca, samochody ominęły urząd celny, a za cztery godziny wróciły – ponoć z Ukrainy. Oczywiście złożyłem doniesienie do prokuratury, do ABW, CBA. Sawickiego przez pół roku prosiłem, żeby to ukrócili; w końcu się tym zajęli, no i za jakiś czas usłyszałem, że Zagórny miał rację. Potem bodajże redaktorka z RMF FM do mnie zadzwoniła i zapytała, czy wiem, jak wysoką karę otrzymała ta chłodnia. Ile? Pięćset. Pytam: „pięćset tysięcy?”, a ona: „nie, pięćset złotych”. Po roku dostałem wezwanie do prokuratury i akt oskarżenia za zdradę tajemnicy państwowej i  handlowej, co jest zagrożone karą od 3 do 5 lat więzienia.

A to nie były prywatne spółki? M. Z.: To są prywatne spółki, ale potraktowali mnie tak, jakbym był pracownikiem celnym. Gdybym rzeczywiście był celnikiem, to co innego, ale ja byłem rolnikiem-związkowcem, który wykrył tę aferę. Prokuratura wszczęła postępowanie (a więc potwierdziła, że doszło do nieprawidłowości), potem je umorzyła, a mnie oskarżono, że zdradziłem tajemnicę państwową. Nie byłem przecież ani lekarzem granicznym, ani celnikiem, tylko normalnym, szarym obywatelem. Bodajże § 305 Kodeksu postępowania karnego mówi, że każdy, kto wie o  przestępstwie, powinien je zgłosić organom ścigania, a jeśli tego nie zrobi, grozi mu do roku pozbawienia wolności. Wypełniłem swoją rolę obywatelską do końca, za co postawiono mnie w stan oskarżenia. Paranoja.

Dlaczego tak się dzieje? M. Z.: Kiedy wysypywaliśmy zboże, miałem telefony, że mnie zastrzelą. Koła mi odkręcali, w Warszawie zdewastowali mi samochód pod hotelem, regularnie mnie straszono. Zadzwonił kiedyś do mnie jakiś anonimowy człowiek i obrzucił mnie wyzwiskami, a potem powiedział: „Importowałem, importuję i będę importował i przemycał zboże, bo finansuję wszystkich: AWS, SLD, PSL… Wszystkich! A tobie kiedyś stanie się krzywda!”. Takich telefonów miałem masę. Tak się dzieje, bo politycy na to zezwalają, a służby przymykają oczy. Skąd partie biorą pieniądze, a w szczególności rządzący? Finansowanie z budżetu państwa to tylko przykrywka, bo jakby zliczyć wszystko dokładnie, to te kwoty nie starczyłyby nawet na kampanię samorządową. Prawdziwe zyski czerpią z tego, że  przymykają oczy na nieprawidłowości. Importerzy i przemytnicy na różne sposoby wspomagają partie polityczne; przede wszystkim te rządzące, choć także niektórzy członkowie rodzin polityków opozycji zajmują wysokie stanowiska w rozmaitych spółkach. Już dwa lata temu mówiłem o Śmietance w Olsztynie na spotkaniu z ministrem rolnictwa. Na to Sawicki powiedział: „Panie Zagórny, pan obraża uczciwego człowieka”. I co się w lipcu okazało? Jaki był z niego uczciwy człowiek?

Od dawna nie widać dużych protestów rolniczych. Sytuacja na wsi tak bardzo się poprawiła? M. Z.:  Sytuacja na wsi się nie poprawiła; mimo że mamy dopłaty, gospodarstwa funkcjonują na skraju opłacalności. Przyczyny braku protestów są głębsze, związane z tym, że rolnicy już nie wierzą szefom związków zawodowych. Nasz związek nigdy nie wdał się w politykę partyjną; zawsze uważałem, że nie ma co zabiegać o względy partii, to partie powinny zabiegać o względy związku. Szefowie innych związków – Chróścikowski, Serafin, Wierzbicki, liderzy Samoobrony czy Centrum Młodych Rolników – powiązali się z partiami i rzadko dbają o interesy rolników. Od czasu do czasu się pokażą, że coś rzekomo robią, ale w rzeczywistości nic nie robią. Staramy się wszystkim pomóc, nie działamy tak schematycznie jak inne związki, nie jesteśmy zainteresowani tylko swoimi członkami. One ich mają dużo, ale powiem szczerze, że jeśli ktoś mówi, że ma 700 czy 800 tys. członków, albo jak Władek Serafin –  dwa miliony, to kłamie w żywe oczy. My mamy 7-8 tys. działaczy związkowych, w tym naprawdę bardzo aktywnych może z 200, reszta to raczej sympatycy. Dawniej, 10-15 lat temu, związki rzeczywiście zrzeszały masę członków, jednak teraz ludzie nie chcą do nich należeć, bo ich przywódcy wielokrotnie wyprowadzali rolników, że tak powiem, w pole. Związek i protesty były potrzebne wyłącznie po to, aby wejść do Sejmu albo Senatu, kiedy nadarzy się okazja. A nas to nie obchodzi, u nas w związku nikt nie chce być ministrem. Mnie i innym osobom wielokrotnie proponowano różne posady czy dobre miejsca na listach wyborczych, ale my jesteśmy związkowcami i chcemy nimi pozostać. Wolimy walczyć o to, żeby politycy podejmowali dobre decyzje, by nie niszczono Polski, naszego rolnictwa i przetwórstwa. Obawiam się, że przy takim braku zaufania do szefów związków, trudno będzie zorganizować duże protesty. Chociaż gdy jeżdżę po Polsce, ludzie mnie namawiają, żeby poczynić pewne kroki, już kiedyś przeze mnie zaplanowane, których efektem byłby protest, jakiego jeszcze nie było w Polsce, a może nawet w całej Europie. Namawiają mnie i myślę, że jeśli sytuacja się nie zmieni, w najbliższym czasie możemy to zrobić, oczywiście o ile mnie nie zamkną.

Jakie cele powinien sobie dzisiaj stawiać ruch chłopski? M. Z.: Po pierwsze, aby rolnictwo było przez państwo traktowane jako jeden z priorytetów, jako obszar strategiczny. Proszę spojrzeć na Zachód, tam powstają miejsca pracy w przetwórstwie rolno-spożywczym, przy produkcji ciągników, nawozów czy środków ochrony roślin. Kraje zachodnie bardzo poważnie traktują rolnictwo. Czy ktoś słyszał, żeby rolnicy na Zachodzie mieli problemy ze zbytem zboża, buraków, ziemniaków? Czasami jest jakaś trudność, jeśli chodzi o zbyt mleka, w szczególności we Francji, ale państwo chroni hodowców. Wielokrotnie bywałem w krajach „starej” Unii Europejskiej, rozmawiałem z rolnikami i wiem, że to nie jest prawda, jak u nas się mówi, że rząd nie może wspomagać rolnictwa. We Francji, Włoszech, Anglii, Niemczech, wszędzie wspierają rolnictwo, tylko w Polsce administracja rządowa jest nastawiona na tępienie wszelkich drobnych przetwórców, każdego obrotu towarami między gospodarstwami czy między gospodarstwami a miastem. Odwiedziłem różne kraje, gdzie mleko sprzedaje się czy z automatów czy na ulicy, a mięso można kupić bezpośrednio w  gospodarstwie i nikt tego nie tępi, tymczasem gdy u nas sprzeda się nienumerowane jajko, to zaraz zjawia się policja. Nasze rządy do tej pory działały tak, by zniszczyć polskie rolnictwo. Nie wiem, czy wspierają w ten sposób zachodnie koncerny, czy chcą osiągnąć jakiś inny cel, czy to zwykła głupota, ale skutek jest straszny. Zawsze powtarzam: tyle polskiej ziemi, ile polski rolnik uprawia i posiada. Jeśli ludzie zaczną zostawiać ziemię, to wiadomo – będzie decyzja, by sprzedać ją obcokrajowcom. Wtedy rządzący powiedzą: „Niestety, nasi rolnicy nie chcą pracować na roli, musimy sprzedać ją obcokrajowcom”. Czy wtedy będzie to jeszcze Polska? Na pewno nie.

Wróćmy do Twojego zagrożenia więzieniem. Co mogą zrobić współobywatele, by wesprzeć Cię w  obecnej działalności, a zwłaszcza w przypadku, gdybyś został osadzony za kratami? M. Z.: Tego nie wiem. Różne pomysły się pojawiają. Wszyscy teraz mówią, żeby podjąć zdecydowane kroki w mojej sprawie. Jeżdżę na  różne spotkania, wczoraj byłem na spotkaniu rocznicowym Zarządu Regionu Jeleniogórskiego NSZZ „Solidarność” i oni rozesłali do wszystkich regionów w Polsce uchwałę z prośbą o wsparcie mojej osoby. Na ile to pomoże – nie wiem. Działają także organizacje zagraniczne, choćby te, które w 2005 r. występowały w mojej obronie, gdy prezydent Kwaśniewski chciał mi odwiesić wyrok. Wtedy zebrało się ich ok. 300 i wówczas w jakimś stopniu to poskutkowało. Za drugim razem sąd, przedstawiając mnie jako człowieka, który dbał o Polskę i polskich rolników, nie uznał wniosku prokuratora, żeby cofnąć mi zawieszenie wyroku. Teraz mamy inną sytuację, prezydent podjął decyzję i jej się już nie zmieni. Trudno powiedzieć, co można zrobić. Chyba jedynie nagłaśnianie sprawy w mediach może mi pomóc – sądy będą się wstrzymywać z występowaniem o odbycie przeze mnie kary. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Konrad MalecMarian Zagórny

Spokój morderców Starszy mężczyzna zaczepiony na ulicy przez dziennikarza nie chce rozmawiać o egzekucji szefa Kedywu AK, generała Augusta Emila Fieldorfa “Nila” – tej, którą osobiście nadzorował. A przecież bolszewicki prokurator Witold Gatner doskonale pamięta dzień 24 lutego 1953 r., gdy stojąc po południu obok naczelnika więzienia, lekarza, strażnika i kata, odczytywał “Nilowi” wyrok. Przesłuchiwany w 1992 r., zeznał: “Czułem, że trzęsą mi się nogi – powiedział. – Skazany patrzył mi cały czas w oczy. Stał wyprostowany. Nikt go nie podtrzymywał. (…) Wówczas powiedziałem: “Zarządzam wykonanie wyroku”. Kat i jeden ze strażników zbliżyli się. Postawę skazanego określiłbym jako godną” – dodał Gatner, choć jest ostatnią osobą mającą prawo oceniać “Nila”. Do niedawna Gatner był – jak podaje historyk Tadeusz Płużański – szefem zespołu radców prawnych dużej firmy Agros, producenta dżemów, soków i zup. Wiemy, że takich jak Gatner żyło po 1989 r. wielu – nieosądzonych zbrodniarzy: śledczych, prokuratorów i sędziów, którzy w latach 40. i 50. wysyłali na śmierć żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, również tych najsłynniejszych: generała Augusta Emila Fieldorfa i rotmistrza Witolda Pileckiego.

Staruszkowie z krwią na rękach Żaden z morderców Fieldorfa “Nila” nie poniósł odpowiedzialności karnej. Do niedawna żył i mieszkał w Warszawie śledczy Kazimierz Górski, który przez pół roku przesłuchiwał aresztowanego Fieldorfa “Nila”, a następnie przygotował akt oskarżenia. Nigdy nie usłyszał zarzutów. W grudniu 2005 r. zmarła prokurator Alicja Graff. Złożyła swój podpis pod pismem do naczelnika więzienia na Rakowieckiej z nakazem wykonania wyroku na “Nilu” z terminem 24 lutego 1953 roku. Nadzorowała także sprawę aresztowanego przez bezpiekę przedwojennego piłsudczyka, pułkownika Wacława Kostka-Biernackiego, skazanego na śmierć. Dożyła swoich dni w spokoju na warszawskim Mokotowie. Jej mąż, Kazimierz Graff, oskarżał m.in. dowódcę Konspiracyjnego Wojska Polskiego kapitana Stanisława Sojczyńskiego “Warszyca” rozstrzelanego 19 lutego 1947 roku oraz dwunastu żołnierzy AK skazanych na śmierć w ciągu trzydniowego procesu przez sąd w Siedlcach. Ta zbrodnia pozostała bezkarna. Ostatecznie Graffa udało się oskarżyć w 2007 r. o błąd proceduralny: sprzeczne z prawem PRL aresztowanie Stanisława Figurskiego, działacza podziemia niepodległościowego, ale po roku Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie umorzył postępowanie ze względu na “brak znamion czynu zabronionego”. Decyzja została podtrzymana przez Sąd Najwyższy. Graff zmarł w kwietniu tego roku. Wyrok śmierci na generała Fieldorfa wydała sędzia sądu wojewódzkiego Maria Gurowska vel Górowska. Przedwojenna komunistka napisała w 1952 r., gdy rodzina “Nila” poprosiła Bieruta o ułaskawienie: “Skazany Fieldorf na łaskę nie zasługuje. (…) Zdaniem sądu nie istnieje możliwość resocjalizacji skazanego”. Kiedy na nią przyszła pora i stanęła w grudniu 1997 r. przed sądem w Warszawie, nadal twierdziła, że Fieldorf zasługiwał na powieszenie, insynuowała, że jako komendant Kedywu podpisywał rozkazy mordowania bezbronnych ludzi. Pojawiła się na pierwszej rozprawie, kolejne wezwania ignorowała przez dziewięć miesięcy, do śmierci w sierpniu 1998 roku.

Beniamin Wajsblech, wiceprokurator Generalnej Prokuratury PRL, po agresji Sowietów na Polskę został prokuratorem bolszewickim we Lwowie. Po wojnie oskarżał w procesach politycznych, żądał kary śmierci m.in. dla “Nila”. Zwolniony z prokuratury po październikowej odwilży, pracował jako radca prawny. Zmarł przez nikogo nie niepokojony w 1991 roku. “Grupę szpiegowską” rotmistrza Witolda Pileckiego oskarżał prokurator Czesław Łapiński, domagając się kary śmierci dla “ochotnika do Auschwitz”. Pilecki został stracony 25 maja 1948 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie, a Łapiński przeszedł za rządów Gomułki do adwokatury. W 2004 r., gdy zeznawał jako oskarżony o mord sądowy, swoją energię skupił na atakowaniu IPN i żądaniu likwidacji tej instytucji. Nie dożył wyroku.

Honory i ordery Kaci odchodzili z tego świata w spokoju, niektórzy nawet doczekali nagród. Prezydent Aleksander Kwaśniewski musiał znać historię Stanisława Supruniuka, kiedy odznaczał byłego szefa Urzędów Bezpieczeństwa w Nisku, Krośnie i Gdyni w 1999 r. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Supruniuk nieludzko znęcał się nad przesłuchiwanymi; w 1944 r. aresztował i wydał NKWD zamordowanego później przez Sowietów szefa Kedywu Okręgu AK Nisko-Stalowa Wola Tadeusza Sochę. Gdy kilkanaście miesięcy później z jego rozkazu ubecy zamordowali ciężarną Janinę Oleszkiewicz, żonę dowódcy zgrupowania NZW Franciszka Przysiężniaka, podziemie niepodległościowe wydało na niego wyrok śmierci – dwa razy uszedł z życiem. Wprost z resortu trafił do komunistycznej dyplomacji: przez 32 lata pracował na placówkach PRL w Berlinie, Pradze oraz Sztokholmie. Proces przeciwko niemu został umorzony w 2011 r., z chwilą śmierci zbrodniarza, który zdążył jeszcze odebrać od Stowarzyszenia Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej izraelski Honorowy Medal Pamiątkowy. Szczególnie bulwersowały opinię publiczną dwie sprawy – obie ze względu na rodzinne powiązania zbrodniarzy oraz ochronę, jaką uzyskali od władz brytyjskich i szwedzkich. Wokół Heleny Wolińskiej-Brus i Stefana Michnika rozpętały się skandale.

Europejczycy pod ochroną Wolińska, żona ekonomisty Włodzimierza Brusa, w latach 40. i 50. chwalcy Bieruta i Minca, po 1956 r. rewizjonisty, a wreszcie profesora Oxfordu, należała jako prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej w latach 1945-1955 do komunistycznej elity. Podpisała nakaz aresztowania “Nila” i nadzorowała całe śledztwo, fabrykując dowody, które posłużyły do wydania wyroku śmierci. Na początku lat 70. wyjechała z mężem do Anglii. Wniosek polskich władz o jej ekstradycję został przez Brytyjczyków odrzucony w 2006 r., ponieważ w Polsce – jak stwierdzono w uzasadnieniu – padła ofiarą prześladowań antysemickich, a w chwili wyjazdu władze PRL wydały jej tzw. dokument podróżny, stwierdzający, że nie jest obywatelką polską. Sama Wolińska oskarżona stwierdziła, że przedstawione jej zarzuty mają charakter polityczny i antysemicki, zaś w Polsce nie może oczekiwać sprawiedliwego sądu. Zmarła w 2008 r. w Oxfordzie. Historia Stefana Michnika, jednego z najbardziej znanych żyjących zbrodniarzy stalinowskich i tajnego współpracownika Informacji Wojskowej, stała się głośna także i z tego powodu, że jest przyrodnim bratem Adama Michnika. W latach 1951-1953 jako sędzia Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie wydawał wyroki w procesach oficerów Wojska Polskiego i skazywał na śmierć żołnierzy podziemia: m.in. majorów Zefiryna Machallę oraz Karola Sęka, oficera Narodowych Sił Zbrojnych, a także cichociemnego rotmistrza Andrzeja Czaykowskiego, w którego egzekucji uczestniczył. W 1969 r. wyjechał do Szwecji, gdzie mieszka do dziś. Prawie trzy lata temu Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie wydał na wniosek pionu śledczego IPN nakaz aresztowania, na podstawie którego w październiku wystawiono europejski nakaz aresztowania. 18 listopada 2010 r. sąd w Uppsali odmówił wydania Stefana Michnika do Polski, bo czyny umieszczone w ENA uległy, w świetle szwedzkiego prawa, przedawnieniu. Najdotkliwszą przykrością, jaka go spotkała, była głośna pikieta polonijnych demonstrantów pod domem. Michnik nie boi się kary. “Jestem Szwedem” – powiada.

Nietykalni, bo współwinni Kto gwarantował katom bezpieczeństwo i dostatnią starość? Z wielu opublikowanych w ostatnich latach dokumentów wynika, że “okrągłe stoły´´, do których komuniści bloku wschodniego zaprosili na przełomie lat 80. i 90. starannie wybranych przedstawicieli “konstruktywnej” opozycji, zwołano na polecenie Sowietów – tych bardziej “liberalnych”, bo rozumiejących, że system nie wytrzyma kolejnego kryzysu. W rozmowach rządzący oddali niektóre sfery życia pod kontrolę swoich niedawnych przeciwników, otrzymując w zamian wszystko, czego chcieli, w tym również gwarancje nietykalności. Nie tylko dla siebie, ale i dla bardzo szerokiego kręgu ludzi współtworzących w Polsce komunizm od 1944 roku. Nie postawiono przecież przed sądem ani Kiszczaka, ani Jaruzelskiego, chociaż obaj byli agentami Moskwy w PRL i obaj mieli swój udział w zbrodniach komunistycznych – dlaczego zatem sprawiedliwość miałaby dosięgnąć ludzi niższej rangi? Prezydentem III RP został agent Informacji Wojskowej “Wolski”, a ministrem spraw wewnętrznych funkcjonariusz tej samej formacji, będącej peerelowską kontynuacją sowieckiego wywiadu wojskowego Smiersz. Kiszczak tuż po wojnie zajmował się na placówce w Londynie rozpracowywaniem polskich oficerów, którzy walczyli w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Podpisał m.in. w 1950 r. dokument zawierający opis przygotowań do akcji antysystemowych, zaplanowanych przez grupę 220 oficerów, którzy zamierzali wrócić po wojnie z zagranicy. “Szkolono ich w akcji sabotażowej, minerstwie, pirotechnice i niszczeniu urządzeń kolejowych” – napisał. Dla przyjeżdżających z Zachodu oficerów zarzut szpiegostwa oznaczał w komunistycznej Polsce lata więzienia, a bardzo często karę śmierci. U władzy w resortach spraw wewnętrznych i obrony narodowej pozostali po 1989 r. ludzie z bardzo długą przeszłością. Dogadujący się z opozycją komuniści zadbali o bezpieczeństwo wciąż żyjących, chociaż odsuniętych od władzy czerwonych zbrodniarzy – posłużono się starą zasadą: współwinni stają się nietykalni. Rosyjska “krugowaja poruka” (system nieformalnych powiązań) zapewniła cichą amnestię mordercom sądowym. Na ekshumację ofiar komunistycznego terroru na powązkowskiej Łączce musieliśmy czekać prawie ćwierć wieku w rzekomo wolnej i niepodległej Polsce, jasne bowiem było, że wydobyte tam szczątki wołać będą o nazwiska swoich katów – ludzi, których III Rzeczpospolita w założycielskim prezencie obdarzyła nietykalnością. Anna Zechenter

Zanim prokuratura nie wyjaśni roli Marcinkiewicza powinien się on zwyczajnie zamknąć Wątpliwe jest to, że Kazimierz Marcinkiewicz, były szef polskiego rządu, pomagał wielkiemu bankowi inwestycyjnemu Goldman Sachs w różnych projektach prywatyzacyjnych w Polsce. Wydaje się oczywiste, że wielki bank traktował go jako specjalnego lobbystę, który z racji premierowskiej funkcji znał wielu wpływowych ludzi, także tych decydujących o prywatyzacjach. Bardzo zasadne jest pytanie, czy doradca i lobbysta Marcinkiewicz kierował się interesem polskiego skarbu państwa, czy po prostu chciał jak najwięcej zarobić. A te cele są sprzeczne, bo ktoś taki jak Goldman Sachs nie wynagradza za to, że zachowane są przede wszystkim interesy skarbu RP. Z prostego powodu – wtedy by nie zarabiał. Czy były premier powinien zatem uczestniczyć w tego typu projektach? Kazimierz Marcinkiewicz może wypowiadać polityczne sądy, jakie chce. Nawet takie, których były premier powinien się wstydzić, bo są zabójczo banalne. Ale były premier ma także prawo do ośmieszania się i kompromitowania. Usprawiedliwieniem jest tylko to, że to samoośmieszanie odbywa się w aurze takiego nadęcia i z towarzyszeniem tak zabawnych min, że jest to obiektywnie niezła rozrywka. Tyle tylko, że Marcinkiewicz nie jest zapraszany do telewizji i stacji radiowych w roli Benny’ego Hilla czy Jasia Fasoli. Przede wszystkim występuje w roli moralisty i to już jest – jak mawia młodzież – masakra i przegięcie. Stacje zapraszające moralistę Marcinkiewicza biorą współodpowiedzialność za jego czyny. Kiedyś była taka staroświecka zasada, że nie zapraszało się ludzi, którzy nagrabili sobie nie tylko w sferze moralności czy kwestiach honorowych, ale także w działaniach mogących szkodzić innym ludziom i państwu. Wątpliwe jest już to, że były szef polskiego rządu pomagał wielkiemu bankowi inwestycyjnemu, jakim jest Goldman Sachs w różnych projektach prywatyzacyjnych w Polsce. Wydaje się oczywiste, że Marcinkiewicz o prywatyzacji ma takie pojęcie jak o honorze, a wielki bank traktował go jako specjalnego lobbystę, który z racji premierowskiej funkcji znał wielu wpływowych ludzi, także tych decydujących o prywatyzacjach. Bardzo zasadne jest pytanie, czy doradca i lobbysta Marcinkiewicz kierował się interesem polskiego skarbu państwa, czy po prostu chciał jak najwięcej zarobić. A te cele są sprzeczne, bo ktoś taki jak Goldman Sachs nie wynagradza za to, że zachowane są przede wszystkim interesy skarbu RP. Z prostego powodu – wtedy by nie zarabiał. Czy były premier powinien zatem uczestniczyć w tego typu projektach? Widać tu nie tylko konflikt interesów (formalnie go nie ma, ale jednak), ale ogromne wątpliwości moralne. W wielu krajach służby kontrwywiadu monitorują działalność byłych premierów czy szefów MSZ, żeby nie dopuścić do konfliktu interesów i do złamania zasad. Po prostu ostrzegają delikwentów, że pewnych rzeczy nie powinni robić, bo może to szkodzić państwu, którego byli premierami czy ministrami. W Polsce nic nie słychać o takich działaniach prewencyjnych, skoro Marcinkiewicz mógł swobodnie działać, pośredniczyć i lobbować. To, że w podobny konflikt, i to w jeszcze drastyczniejszej formie, popadł były kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder, nie jest usprawiedliwieniem. To problem niemieckich władz i niemieckiego kontrwywiadu. Choć nawet w Niemczech było to przedmiotem dość powszechnego oburzenia. Ale być może chodzi tu o niejawne zadania realizowane przez Schroedera dla niemieckiego państwa w związku z interesami z Gazpromem, o czym jednak mało wiemy. W wypadku Marcinkiewicza o tym mowy być nie może. Bo nawet szefowie tak niesprawnego kontrwywiadu jak polski nie mają aż takiego poczucia humoru, by Kazimierza Marcinkiewicza traktować jako partnera w jakichkolwiek tajnych misjach czy przedsięwzięciach. Osobna kwestia to zaangażowanie Marcinkiewicza w sprawę spółki DSS i jej kontraktu na budowę odcinka autostrady A2. Marcinkiewicz odebrał spore pieniądze za doradzanie w tej sprawie. Za tymi eufemizmami kryje się całkiem prosta sprawa. Marcinkiewicz bardzo wiele zawdzięczał Janowi Łuczakowi, nieżyjącemu już twórcy DSS. I nie jest przypadkiem, że właśnie jemu, swemu przyjacielowi, doradzał w sprawie autostradowego kontraktu. Po tym jak DSS zbankrutował i zostawił na lodzie wielu podwykonawców i po ujawnieniu różnych dokumentów widać, że DSS nie powinien nigdy tego kontraktu dostać. I teraz powstanie pytanie o rolę Kazimierza Marcinkiewicza w tym, że stało się inaczej. W tej sprawie powinno być przeprowadzone prokuratorskie śledztwo, bo nie tylko mamy wielu pokrzywdzonych, ale i podejrzenia o załatwianie wszystkiego po znajomości, uważaniu i na zasadzie świadczenia wzajemnych przysług. Sam Kazimierz Marcinkiewicz powinien w tej sprawie zająć publicznie stanowisko. I nie wykpić się ogólnikami, jak to zrobił, lecz ujawnić wszelkie dokumenty i poddać się wszystkim stosownym kontrolom. Zanim tego nie zrobi, zanim nie będziemy wiedzieli w jakiej roli doradzał przy prywatyzacjach, wydawałoby się oczywiste i honorowe, żeby nie silił się na moralne oceny i występowanie w roli arbitra. Bo to nie tylko niesmaczne, oburzające i paskudne, ale zwyczajnie nie praktykowane w szanujących się krajach i telewizjach. A szczególnie w telewizjach, czego przykładów mieliśmy ostatnio mnóstwo. Stanisław Janecki

Baśnie profesora Krzemińskiego Mimo czarów odprawianych przez ministra Jacka Rostowskiego, kryzys nijak nie chce nas omijać. Robi się jakoś smutno, wskaźniki lecą na łeb na szyję, a na dodatek idzie zima. Jedynie dobre występy kabaretowe, mogą nam poprawić humor. Czasy są ciężkie, roboty coraz mniej to i posadą komika, nie należy gardzić. Zwłaszcza, jeśli nie chce się wypaść z łask mediów. Dobry przykład dał sam prof. Ireneusz Krzemiński, który nie bacząc na swoją naukową szarżę, postanowił nieco nas rozerwać. Każdy z pewnością zna z dzieciństwa taki obrazek: ktoś z rodziców, ewentualnie dziadek lub babcia, opowiada nam przed zaśnięciem bajkę. W bajkach tych przewijał się zawsze ktoś zły, jakiś czarny charakter – czarownik, baba jaga albo szpieg z krainy deszczowców. Żeby podkreślić dramaturgię, osoba opowiadająca bajkę, kiedy dochodziła do owej złej postaci, zaczynała teatralnie unaoczniać nam jej grozę za pomocą uniesionych rąk i złowieszczego pohukiwania. Niby się wtedy baliśmy i zasłanialiśmy oczy palcami, ale tak naprawdę czuliśmy się bezpiecznie i dobrze, bo doskonale rozumieliśmy umowność tego straszenia, a mówiąc szczerze, to najczęściej nas ono rozśmieszało. Kiedy czytam ostatnie wynurzenia profesora Krzemińskiego, czuję się jakbym wsiadł do kapsuły czasu i cofnął się do słodkich, dziecinnych lat. Prof. Krzemiński ze śmiertelnie poważną miną obwieszcza nam, że: nieważny kryzys, nieważny Smoleńsk i nieważne spółki skarbu państwa. Prawdziwe zło dopiero ma nadejść. Za górami, za lasami, w ponurym zamczysku, swoje knowania uskutecznia zły Kaczyński. Nie dość, że niegdyś nieomal cofnął nas do średniowiecza, to zniszczył naszą mlekiem i miodem płynącą krainę, a teraz szykuje się do powrotu, żeby znów nas potraktować swoimi złymi czarami. Oddajmy głos samemu profesorowi i zacytujmy jego wypowiedź dla jedynej słusznej gazety: „Kaczyński przy wsparciu Radia Maryja może wygrać. Zielona wyspa zacznie w końcu blednąć . Wtedy ten fałszywy obraz kreowany przez PiS wyda się bardziej prawdziwy”. Nie wiem jak czytelnicy, ale ja w tym zdaniu, pomimo jego stylistycznej i logicznej pokraczności, i tak wyczuwam niemal namacalną grozę. Później profesor Krzemiński rozwiązuje zagadkę kryzysu. Dowiadujemy się, że zły Czarodziej i tutaj maczał swoje palce. „Zaczynamy zachowywać się, jakby już było znacznie gorzej, niż jest: ze strachu nie inwestujemy, mniej kupujemy. To przyspiesza efekt kryzysu - ocenia socjolog.”. Inaczej rzecz ujmując, Krzemiński odkrył prawdziwe źródło kryzysu. Kryzys robi się od tego, moi drodzy, że Kaczyński o nim mówi i straszy ludzi. Nie śmiejcie, się. Idą jeszcze gorsze czasy. Znów Krzemiński: „Mieliśmy dowód, że ta partia zmierzała do modelu, który przypominał aktualne Węgry czy Rumunię: ograniczenie proceduralnej demokracji, swobód obywatelskich, praw, o które za taki trudem walczyliśmy.”. Coś okropnego. Profesor Krzemiński obnaża z całą bezwzględnością wszelkie przyczyny słabości naszego państwa. No i wskazuje palcem winnego, tak aby nikt nie miał wątpliwości. No dobrze. Wystarczy tych żartów, bo sprawa wcale nie jest śmieszna. Tak jak Donald Tusk osiąga szczyty, jeśli chodzi o wciskanie nam niezbyt logicznych i spójnych narracji, tak w ślad za nim podążają jego medialni giermkowie. Nie wiem doprawdy, jak bardzo trzeba być otrut „pijarem”, żeby w czasie słuchania bajd Krzemińskiego, nie wybuchnąć gromkim śmiechem. Pan profesor ma taki talent, że czym prędzej powinien swoje „opowieści z krypty” spisać w formie bajek dla dzieci i sprzedać ten materiał za ciężkie pieniądze jakiemuś dobremu wydawnictwu. To już, drogie panie i drodzy panowie, nie jest nic więcej, jak tylko bieg na ścianę i to bez kasku. Nie trudno przewidzieć, że profesor Krzemiński, jeśli za dziesięć lat będzie czytał to, co sam dziś wykreował, będzie czuł jedynie zażenowanie. Bo co innego można przewidywać, widząc, że osoba dysponująca wysokim tytułem naukowym, odkłada na bok wszelki rozsądek i dokonuje analiz społecznych na poziomie adepta gimnazjum? Panie profesorze. Naprawdę, niech pan się nie boi. Na pewno przyjedzie jakiś książę na białym koniu i pana uratuje. Tak jest w każdej bajce. Niech pan wypatruje drogi w kierunku na Sopot. Marcin Kacprzak

1 Maud: Gołębiarz Sikorski, czyli tupet władzy Radek Sikorski wyjaśniając brak możliwości wysyłania tajnych depesz z ambasady polskiej w Białorusi: „Co do zaszyfrowanych informacji - to nieprawda. Zresztą, jeśli chodzi o Białoruś, nie jest to, aż takie pilne, bo to tylko kilka godzin jazdy do Warszawy - powiedział Sikorski. Szkoda, ze nie zachwalał nam powrotu do natury i nie udowadniał wyższości gołębi pocztowych, nad pocztą elektroniczną. Bawi mnie niezmiernie używanie zarzutów, o braku doświadczenia i wiedzy do kierowania państwem, w stosunku do kandydata na premiera rządu technicznego, zaproponowanego przez PiS, na okoliczność planowanego wniosku o odwołanie Donalda Tuska. Najgłośniej ten brak wytykają ci, którym warunek doświadczenia w powierzonej im dziedzinie życia publicznego, nigdy nie został postawiony, a wyniki ich działalności potwierdzają kompletny brak tegoż. Dodatkowo wskazują jednoznacznie, na niezwykły tupet w wyjaśnieniu swojej niekompetencji, używając argumentów urągających logice, nawet najbardziej opornych do używania własnego rozumu, w ocenie otaczającej ich rzeczywistości i poprzestających na gotowcach serwowanych przez rząd. Ostatnio zabłysnął w tej dziedzinie, Radek Sikorski wyjaśniając brak możliwości wysyłania tajnych depesz z ambasady polskiej w Białorusi:

„Co do zaszyfrowanych informacji - to nieprawda. Zresztą, jeśli chodzi o Białoruś, nie jest to, aż takie pilne, bo to tylko kilka godzin jazdy do Warszawy - powiedział Sikorski. Szkoda, ze nie zachwalał nam powrotu do natury i nie udowadniał wyższości gołębi pocztowych, nad pocztą elektroniczną. I nawet miałby niezły argument, bo przecież polski MSZ nie miał kontaktu ze Smoleńskiem i Moskwą w dniu 10 kwietnia, z powodu awarii systemu. Tych awarii było w Smoleńsku znacznie więcej:

niedziałający sprzęt nagrywający w wieży, zepsute kamery itp. Ujawniane ostatnio przez rodziny szczegółowe informacje i wtorkowa wypowiedź Joanny Racewicz (żony kpt. BOR - Pawła Janeczka) w programie Piotra Kraśki w TVP potwierdza, przerażający obraz niekompetencji rządu i brak jakichkolwiek skoordynowanych działań w Smoleńsku i w Moskwie, które zabezpieczyłyby zarówno poszanowanie dla ciał ofiar katastrofy, jak i liczyłyby się z uczuciami rodzin. Tymi uczuciami, które są wiecznie na ustach urzędników państwowych, jako koronny argument, do uciszania emocji „sekty smoleńskiej”. Brak polskich przedstawicieli (medycy i prokuratorzy przy sekcjach i badaniach identyfikacyjnych), nieumyte zwłoki, odpadające od trumien tabliczki imienne, brak nadzoru przy umieszczaniu worków z ciałami w trumnach i ich lutowaniu, okłamywanie rodzin, co do wykonania badań genetycznych (Ewa Kopacz w stosunku do rodziny śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej). Na koniec obarczanie za błędy identyfikacyjne, rodzin które w XXI wieku nie musiałyby być, w ogóle narażone na drastyczne przeżycia związane z identyfikacją, gdyby zrobiono badania DNA. Ale nawet identyfikacja w przypadku zwłok łatwych do rozpoznania, jak widać na przykładzie ostatnio ujawnionej zamiany ciał, nie uchroniła rodzin ani przed stresem zwianym z błędem ani przed stresem, który wynika z próby przerzucenia na nich, ewidentnych błędów administracji państwowej Tuska i prokuratury. Kiedy w kilka godzin po katastrofie do pokojów posłów wkraczali funkcjonariusze ABW wyjaśniano, że zbierano materiał genetyczny do identyfikacji. Jak się okazało ten materiał zaginął i nie dotarł do Moskwy! Na miejscu. od nowa pobierano go od rodzin. Ponieważ niektóre rodziny po ostrzeżeniach o traumie związanej z identyfikacją ciał, zrezygnowały z wyjazdu, ciekawe na jakiej podstawie dokonano identyfikacji! Zaginęły też dokumentacje, które rodziny zawiozły z Polski do Moskwy (opowiadała o tym Joanna Racewicz). W uzasadnieniu wyższości moskiewskiego Instytutu, jako miejsca do przeprowadzenia badań ciał ofiar i ich identyfikacji, padały argumenty, że tam ”były najlepsze warunki” do szybkich działań, bo w Polsce nie ma nawet tak dużego Zakładu Patologicznego. Na każdym kroku podkreśla się skalę katastrofy i epatuje szczegółami o stanie niektórych ciał (poziom rozczłonkowania).Postanowiłam sprawdzić, jak to jest z tą zdolnością do samodzielnego wykonania wszystkich czynności w Polsce. W roku 1987, po katastrofie w Lesie Kabackim, było 187 ofiar. W ciągu dwóch tygodni zidentyfikowano 121 ciał z 183 ofiar. Stan ciał ofiar był zapewne gorszy, niż w Smoleńsku, zważywszy na prędkość samolotu w momencie zdarzenia (Ił 64 -470 km/godz.- TU -154 około 245/godz.) oraz wysokość, z której samolot spadał. I jakoś eksperci dali sobie w Polsce radę. 32 lata później, Polska która dokonała skoku cywilizacyjnego, takiej zdolności nie ma? Aż strach myśleć, co może się zdarzyć, gdyby w Polsce doszło do ataku terrorystycznego, z dużą ilością ofiar. Jak w Madrycie gdzie zginęło 191 osób, a 1858 zostało rannych. Gdzie ekipa Tuska roześle ciała ofiar? Czy przy aprobacie mędrca Bolka vel Wałęsy, problem rozwiąże oferując swoim obywatelom zbiorowe mogiły. Taniej, szybciej. I jakże racjonalnie. Zwolennikom takich propozycji polecam Albert Einsteina, który wyjaśniał „Nie osiągnąłem zrozumienia fundamentalnych praw rządzących Wszechświatem dzięki racjonalnemu rozumowi.”

http://pl.wikipedia.org/wiki/Katastrofa_lotnicza_w_Lesie_Kabackim

Małgorzata Puternicka

Trzeba pomóc Donaldowi Tuskowi, bo znalazł się w pułapce Donald Tusk długo mógł sądzić, że ci, którzy pomogli mu dojść do władzy mają podobne do niego cele i że są one korzystne dla Polski. Mógł tak sądzić powiedzmy do 2010 r., ale potem stało się już oczywiste, że tak nie jest. I że nie tyle jest rozgrywającym, co zakładnikiem. Nieprzypadkowo właśnie wtedy bardzo zawęził swoje zaplecze, zaczął mieć różne dołki i stany depresyjne na przemian z euforycznymi, a nawet zaczął gdzieś znikać. To ewidentne dowody znalezienia się w nowej sytuacji, absolutnie niekomfortowej i psychicznie demolującej. Stąd się bierze to falowanie premiera od tamtego czasu, pogłębione jeszcze przez smoleńską tragedię, w której działał tak, jakby scenariusz napisał ktoś inny. Z czystej przekory, ale nie tylko, aż ma się ochotę bronić Donalda Tuska, gdy można mu już dość powszechnie przywalać. Także w przyjaznych mediach, jak TVN 24. Nagle w archiwach tej stacji znajdują się nagrania z meczu Lechii Gdańsk z 17 października 2010 r., gdzie premier Tusk entuzjazmuje się meczem wraz ze skompromitowanym sędzią Ryszardem Milewskim. Niby to nic nie znaczy, bo różne ViP-y często siedzą obok siebie, ale zaczyna się erozja pozytywnego wizerunku. Także poprzez przypominanie tego, co premier wcześniej mówił. Różne drobne strumyki nagle zamieniają się w całkiem okazałą rzekę. A ten, który dostał się w jej nurt już nie może postępować swobodnie. Albo mu się coś przypomina, żeby go zmiękczyć. Albo rozstraja, a potem podsuwa pomocną dłoń. Albo osłabia, żeby nie był w stanie czemuś się przeciwstawić. Bądź, na końcu, podpowiada najlepsze dla wszystkich rozwiązanie, czyli wymianę. Po ludzku można Donalda Tuska żałować, bo wygląda na zaskoczonego, dość bezradnego i sprawiającego wrażenie zdradzonego. Na pewno jest poddawany ogromnej presji psychicznej, co jego życia łatwym nie czyni. Tyle tylko, że Donald Tusk musiał wiedzieć, kto wyniósł go do władzy i jakie były oczekiwania sił, które mu pomogły. Przez długi czas te oczekiwania nie musiały być natrętnie przypominane, bo z grubsza były realizowane. Ale tacy pomocnicy nigdy nie znikają i nie rezygnują, dopóki nie uznają, że dostali to, co im się należało. W tym sensie premier Tusk jest ofiarą własnej krótkowzroczności i pewnej politycznej naiwności. To bowiem przede wszystkim w polityce nic nie jest za darmo. I w tej dziedzinie cyrografy są podsuwane znacznie częściej niż w innych. Nie dosłownie, ale o tym, że są świadczą różne nagle pojawiające się przecieki, filmiki, nagrania, haki i kompromaty. Donald Tusk mógł sądzić, że ci, którzy pomogli mu dojść do władzy mają podobne do niego cele i że są one korzystne dla Polski. Mógł tak sądzić powiedzmy do 2010 r., ale potem stało się już oczywiste, że tak nie jest. I że nie tyle jest rozgrywającym, co zakładnikiem. Nieprzypadkowo właśnie wtedy bardzo zawęził swoje zaplecze, zaczął mieć różne dołki i stany depresyjne na przemian z euforycznymi, a nawet gdzieś znikał. To ewidentne dowody znalezienia się w nowej sytuacji, absolutnie niekomfortowej i psychicznie demolującej. Stąd się bierze to falowanie premiera od tamtego czasu, pogłębione jeszcze przez smoleńską tragedię, w której działał tak, jakby scenariusz napisał ktoś inny. W kryzysowej sytuacji szef rządu może poprosić o pomoc tajne służby, bo m.in. po to one są, żeby premier nie musiał być niczyim zakładnikiem. Ale w Polsce służby to państwo w państwie. Nie tylko prowadzą one własne polityczne gry, ale też mają różnych nieformalnych dysponentów. I Donald Tusk szybko się przekonał, że służby mu nie tylko nie pomagają, ale wręcz są dla niego wielkim zagrożeniem. Zapewne wtedy jeszcze bardziej poczuł się osamotniony, klinczowany i popychany w działania, których bez tego wcale nie musiałby podejmować. Ale taka jest cena pewnego rodzaju grzechu pierworodnego, czyli przyjęcia wsparcia i pomocy, które ułatwiły mu dojście do władzy. W tym sensie Donald Tusk jest postacią tragiczną, choć sam na to wszystko porządnie zapracował. Bo w polityce jednak nie ma litości, sentymentów czy lojalności. Jest bezwzględna gra interesów. I każdy kandydat na premiera musi to wiedzieć, żeby potem nie stał się marionetką. Kto w takim razie decyduje o tym, kiedy i dlaczego rozpoczyna się sezon politycznego polowania, np. na Donalda Tuska? To coś, co określa akronim CODP - Centralny Ośrodek Dyspozycji Politycznej. Nie jest to tylko narzędzie dla socjologów polityki. Centralny Ośrodek Dyspozycji Politycznej naprawdę istnieje (nie tylko w Polsce) i u nas wcale nie pokrywa się z rządem, Platformą czy ośrodkiem prezydenckim. CODP to po prostu realnie najbardziej wpływowi ludzie w Polsce, z szerokimi kontaktami poza krajem. Nie jest to żadna formalna struktura, nowa masoneria czy po prostu grupa interesów. CODP jest rodzajem władzy równoległej, której nie obejmują ograniczenia władzy formalnej. CODP formalnie nie podejmuje decyzji, ale jednak decyduje, bo oczekiwania i interesy tworzących go ludzi i ciał są realizowane. Przez mniej lub bardziej wpływowych pośredników, którzy nawet nie muszą sobie uświadamiać, że realizują cele CODP. Ale wypadkowo te cele są realizowane.

CODP nie jest instytucją i nie wpływa bezpośrednio na instytucje, ale one często uczestniczą w osiąganiu jego celów. Właśnie poprzez różnych pośredników – albo uwikłanych, albo zainteresowanych osobiście, albo zmotywowanych, albo umiejętnie sterowanych. Jeśli konkretna władza czy rząd dopuści do tego, że CODP znajduje się całkowicie poza nią, to – mówiąc potocznie – jest posprzątane. I wtedy premier ma ogromny problem. Rozbicie tego pata czy klinczu jest możliwe tylko poprzez całkowicie nowe polityczne rozdanie i odcięcie się od wszelkich uzależnień. Ale bez tych uzależnień raczej nie jest możliwe utrzymanie władzy. I tak koło się zamyka. Premier, który się znajdzie w takiej sytuacji jest rzeczywiście biedny. Tyle tylko, że sam się w tę biedę wpuścił. Stanisław Janecki

Jazda po Skowrońskim, czyli ile wolno tobie, a ile prorządowym dziennikarzom Jakby to ujęła bohaterska tramwajarka Henryka Krzywonos, krew jaśnista człowieka zalewa, gdy widzi polowanie z nagonką na szefa SDP Krzysztofa Skowrońskiego, za to, że udostępnił lokal na Foksal, do prezentacji kandydata na premiera rządu technicznego i poprowadził debatę ekonomistów z PiS. Szkoda, że zaangażowanie innych dziennikarzy w bezprzykładną klakę dla obozu rządzącego pozostaje bez reakcji. Czy ktoś, kiedyś wypomniał Jerzemu Baczyńskiemu, że moderował quasi-debatę dwóch tytanów myśli ekonomicznej: Jana Vincenta Bez PESEL i Leszka Balcerowicza? Czy ktoś temu „Dziennikarzowi Dwudziestolecia” wypomniał prop-agitki „Tusku musisz” i „Bronku do broni”? Czy ktoś wreszcie, wspomniał o bezprzykładnych, rodem z PRL, wywiadach Tomasz Lisa z szefem rządu? Albo robionych w pozycji "waruj" przed Tuskiem wywiadach Kraśki? W tym miejscu warto zwrócić uwagę na pewien znamienny fakt z początku czerwca, 2012 roku. Jak napisał w swoim wstępniaku naczelny „Newsweeka”, doszło wówczas do śniadania w Kancelarii Premiera, w którym udział wzięli, obok szefa rządu, redaktorzy naczelni polskich mediów. Debatowano na wielce ważki temat, a mianowicie, jak wypracować wspólną strategię PR, by przykryć nieuchronną klęskę naszej reprezentacji podczas Euro. Donald Tusk kocha piłkę nożną, pisał red. Lis z troską, ale czy piłka nożna mu się odwzajemni? Informacja miała ograniczony zasięg, gdyż poza ludźmi z branży mało kto wstępniaki czyta. A jest się nad czym zastanowić, gdyż żaden ze znanych mi osobiście redaktorów naczelnych, a znam kilku, nie przypomina sobie wcześniej czegoś takiego, by na wspólnym posiedzeniu wypracowywać wspólną strategię, jak na operatywkach Wydziału Prasy KC PZPR. Nawet jeśli Krzysztof Skowroński popełnił błąd, to tylko taktyczny, bo dał pretekst do nagonki, jaka była udziałem wszystkich niepokornych dziennikarzy. Jacka Sobalę wyrzucono za udział w wiecu inaugurującym kampanię prezydencką Jarosława Kaczyńskiego, Stanisława Janeckiego za tekst: „10 powodów dla których Jarosław Kaczyński może wygrać wybory prezydenckie”, wyrzucono kolejno z: "Faktu", radiowej Trójki i TVP 1. Modus operandi był zawsze ten sam, najpierw pojawiał się pretekst, potem rzucano do boju różne "nołnejmy" z rad etyki i innych ciał opiniotwórczych. Nagonkę na Skowrońskiego wywołał red. Warzecha, poszukiwacz sprzeczności i najwyższych standardów, z tego samego kręgu towarzyskiego, co inkryminowany. Czasami, warto odwołać się do zwykłej ludzkiej roztropności i zadać proste pytanie: „Qui prodest”, bo dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Irena Szafrańska

Grecja w kryzysie buduje tor Formuły 1 za 100 mln euro Grecja planuje wydać 100 mln euro na budowę toru Formuły 1. Rząd właśnie odblokował 30 mln euro, by rozpocząć inwestycję, która ma zapewnić za kilka lat wpisanie wyścigu o Grand Prix Grecji do kalendarza F1. Sprawa może odbić się szerokim echem w Europie, gdyż Grecja od sześciu lat pogrążona jest w kryzysie, a pozostałe państwa Unii Europejskiej pomagają jej finansowo wyjść z “dołka”. Udzielanie finansowego wsparcia ma trwać osiem lat. Poza tym przewiduje się, że PKB Grecji skurczy się nawet o 6,5 proc. Całkowity koszt toru F1 ma tymczasem wynieść 94,6 mln euro! Pomimo wszystkich tych faktów, bardzo prawdopodobna wydaje się budowa toru. Rząd ma już nawet konkretne miejsce – jest to miasto Xalandritsa, znajdujące się w pobliżu Patras. Jednocześnie premier Antonis Samaras zapowiedział cięcia w emeryturach, pakiecie socjalnym oraz w wynagrodzeniach służb cywilnych w dążeniu do odblokowania 31 mln euro, które Grecja ma dostać z Unii Europejskiej.

http://eurosport.onet.pl/

MSZ kryje agentów Resort spraw zagranicznych nie chce podać, ilu byłych współpracowników służb specjalnych PRL zostało odwołanych z konsulatu w Łucku w związku z aferą wizową. Opozycja zapowiada monitoring działań prokuratury w tej sprawie. Afera szajki byłych esbeków z Konsulatu Generalnego w Łucku, trudniących się nielegalnym wydawaniem wiz osobom (m.in. prostytutkom), które chciały się przedostać na teren państw strefy Schengen, wyszła na jaw na początku sierpnia. MSZ odwołało cały personel placówki. Okazało się, że na kluczowych stanowiskach dyplomatycznych, m.in. w konsulacie w Łucku, zatrudniano ludzi skompromitowanych współpracą z komunistycznymi służbami specjalnymi. Śledztwo w sprawie "nieprawidłowości przy wydawaniu wiz wjazdowych na terenie Unii Europejskiej przez konsulaty Rzeczypospolitej Polskiej na terenie Ukrainy" prowadzi katowicka prokuratura. Jak informuje Leszek Goławski, rzecznik prasowy Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach, działania śledczych rozpoczęły się w czerwcu tego roku.

- Postępowanie to pierwotnie wszczęte zostało w Prokuraturze Okręgowej w Bielsku-Białej na podstawie ustaleń placówki Straży Granicznej w Żywcu, stąd też właściwość miejscowa tutejszej jednostki. W sprawie tej do chwili obecnej zarzuty postawiono 5 osobom, dotyczą one poświadczenia nieprawdy w dokumentach - wyjaśnia prok. Goławski. Zapewnia, że postępowanie "pozostaje w toku", ale na tym etapie nie może podać żadnych szczegółów.

131 agentów O tym, że wśród polskich dyplomatów, którzy przyznali się do współpracy ze służbami komunistycznymi, obecnie w MSZ zatrudnionych jest 131 osób, parlamentarzyści dowiedzieli się m.in. od wiceszefowej resortu Grażyny Bernatowicz na posiedzeniu sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych 29 sierpnia. Ile spośród odwołanych z konsulatu w Łucku osób współpracowało i dlaczego resort nie weryfikował obsady placówek? Ministerstwo broni się, że działało "zgodnie z przepisami i w granicach prawa. Rozbudowaniem zasady równości obywateli polskich, określonej w art. 32 Konstytucji RP, jest postanowienie art. 60 Konstytucji, iż korzystający z pełni praw publicznych dysponują prawem dostępu do służby publicznej na jednakowych zasadach". Resort argumentuje, że tylko niezawisły sąd może ograniczyć obywatelowi korzystanie z pełni praw publicznych, "orzekając m.in. dokonanie tzw. kłamstwa lustracyjnego". "Żadne inne ograniczenia w tym zakresie nie mogą być samoistnie stosowane, co stwarza warunki, by kwalifikacje, wiedza, doświadczenie były czynnikami decydującymi o przyjęciu do tych służb" - twierdzi MSZ. Według opozycji, resort bagatelizuje problem. Artur Górski (PiS) z sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą potwierdza wprawdzie, że nie ma takiego kryterium prawnego, które mogłoby uniemożliwić komuś służbę w dyplomacji ze względu na współpracę ze służbami specjalnymi PRL, ale są tam różne stanowiska.

- Te o charakterze wykonawczym, urzędniczym nie powinny być zabronione. Natomiast jeśli chodzi o stanowiska funkcyjne i kierownicze, np. konsulów generalnych i ambasadorów - tutaj jednak polityka personalna w MSZ powinna być świadoma i celowa. To resort zgłasza kandydatury, które opiniuje komisja sejmowa. W związku z tym, jeżeli MSZ proponuje na funkcje konsulów generalnych i ambasadorów osoby, które były powiązane ze służbami specjalnymi PRL, to znaczy, że faktycznie z tymi służbami współpracuje albo nie dba o moralny poziom kadry - ocenia Górski. Poseł podaje przykład Zbigniewa Zaręby, kandydata na konsula generalnego RP w Hamburgu, który przyznał się do takiej współpracy i został negatywnie zaopiniowany przez komisję.

- Po tym fakcie zrezygnował z ubiegania się o to stanowisko. Być może zrozumiał, że nie powinien pełnić funkcji kierowniczych w polskiej dyplomacji, bo w odbiorze społecznym ją kompromituje - mówi parlamentarzysta. W jego ocenie, rezygnacja tego kandydata powinna stanowić bardzo wyraźny sygnał dla MSZ, że osoby mające powiązania ze służbami PRL mogą przynieść szkodę dyplomacji i Polsce.

- MSZ sprawę w Łucku bagatelizuje. Resort twierdzi, że nie jest to szersze zjawisko, a wszędzie znajdą się tzw. czarne owce, tj. osoby skłonne do korupcji, które szukają indywidualnych korzyści. A sygnały z prokuratury wskazują, że problem jest poważniejszy i nie dotyczy tylko konsulatu w Łucku - twierdzi Górski. Jeszcze w pierwszej połowie sierpnia prokurator Bożena Jaworek-Kaziród z katowickiej prokuratury apelacyjnej mówiła, że sprawa jest rozwojowa. Śledztwo, jak wynika z odpowiedzi udzielonej "Naszemu Dziennikowi" przez prok. Goławskiego, obejmuje więcej niż jeden konsulat RP. - Według nieoficjalnych informacji, sprawa może także dotyczyć dyplomatów w innych placówkach konsularnych na wschodzie kraju. W tym kontekście, obok Ukrainy, wymieniana była Białoruś. Posłowie Komisji Łączności z Polakami za Granicą monitorują sprawę zarówno pod kątem działania MSZ, jak i prokuratury.

Jacek Dytkowski

Rozmowy Konfederatów Polecam internetową relację z marszu „Obudź się, Polsko!” na stronie www.tvinterpolonia.pl.

Powstał dokumentalny, obszerny i bogaty zapis wydarzenia, którego nie pokaże nam dziś telewizja publiczna, i to bynajmniej nie ze względu na prawa autorskie do tego materiału, ale na zapisy nowej „Mysiej” (w PRL przy tej ulicy mieściła się główna siedziba cenzury). Gdzie jest dziś siedziba nowej „Mysiej”, kto nią kieruje, nie wiemy, domyślamy się jedynie, że mieści się gdzieś w okolicach ulicy Czerskiej, ale trzeba przyznać, że instytucja ta pracuje sprawnie. Koordynuje programy informacyjne wszystkich telewizji prywatnych i publicznych, tak by były zgodne z prasowym nurtem III RP, poza oczywiście Telewizją Trwam, o którą trwa nasz bój. Przyjdzie nam zatem jeszcze trochę poczekać na wyświetlenie tego filmu w publicznych mediach, o ile nie zostaną one do tego czasu zlikwidowane i sprywatyzowane. Z pewnością jednak film zobaczymy na płytce CD dołączonej do jakieś niezależnej gazety. Tak dziś wspaniale, bo w trudzie, funkcjonuje wolna kultura tworzona przez niezależne dziennikarskie środowiska, w tym filmowe. Dwie rzeczy rzucają się w oczy po obejrzeniu tego dokumentu, składającego się głównie z rozmów z uczestnikami marszu. Zatrzymywani przez reporterów przypadkowi ludzie najpierw chcą się upewnić, z kim rozmawiają. Nieufność do kamer i mikrofonów jest całkowicie zrozumiała. Na poprzednim kwietniowym marszu w Warszawie reżimowe telewizje nie miały czego szukać. Ludzie odmawiali udzielania wywiadów, a przy okazji „dawali wytyk” reporterom, mówiąc „nie kłamcie”. Dziś normalną praktyką jest zasłanianie przez te telewizje własnego logo na mikrofonie, a nawet zaklejanie napisów z nazwą telewizji na samochodach, jak zrobiła to ostatnio TVP. To oznacza, że reporterzy telewizyjni zdają sobie sprawę ze społecznego odbioru ich instytucji i ich pracy na partyjne zamówienie. Boją się swobodnej konfrontacji z ludźmi przekonanymi do swoich racji. Szkoda tylko techników i kamerzystów tych stacji, którzy - jak sądzę - mają takie same poglądy jak ich dawni koledzy z lat 80., którzy tworzyli w Radiokomitecie NSZZ „Solidarność”. Ich była większość, nie zaś dziennikarzy, ci bardzo często byli zaprzedani. Kiedy już rozmówcę udało się przekonać, że tvinterpolonia jest w porządku, że nie ma obawy manipulacji, można było usłyszeć rzeczy nad wyraz budujące. Ludzie intuicyjnie i bezbłędnie wczuwają się w los własnego kraju. Widzą zagrożenia dla państwa i własnych rodzin. Doskonale orientują się w polityce i tematach gospodarczych. Krytykują partię rządzącą za prywatę i lekceważenie Narodu. Są autentycznie zaniepokojeni dryfowaniem państwa bez planu ratunkowego na najbliższe lata. Oczekują szybkich zmian w polityce państwa, a warunkiem wstępnym, jak podkreślają, jest zapewnienie wolności działania niezależnym mediom, w tym Telewizji Trwam. I co najważniejsze - nie boją się wyrażać swoich krytycznych na władzę poglądów.

Z licznych osobistych rozmów z uczestnikami marszu odebrałem satysfakcjonujący obraz ludzi w pełni świadomych swojego miejsca w społeczeństwie, a także obowiązków i praw, jakie im się należą. Zadziwiające dla mnie było, że znają fakty, których nie da się odnaleźć w oficjalnych mediach. Doskonale rozpoznają oficjalne kłamstwa i zmasowane działanie propagandy. Ten z pozoru anonimowy tłum jest też dobrze zorganizowany. Mają własne organizacje, swoich lokalnych liderów i potrafią protest zamienić w konkretną akcję. Otrzymałem od nich kilkanaście różnych ulotek (niektóre bardzo prześmiewcze) świadczących, że reprezentują lokalne środowiska patriotyczne, religijne i kulturalne. Wśród nich zaproszenie na obchody przypadającej 9 października br. 70. rocznicy utworzenia KL Warschau, obozu zagłady, w którym straciło życie 200 tysięcy Polaków. Uroczystości te odbędą się w kościele św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Woli o godz. 18.00. Bardzo dziękuję wszystkim Konfederatom Prawdy i Przyzwoitości, z którymi przyszło mi rozmawiać w tę pamiętną sobotę, 29 września. Szczęść Boże! Wojciech Reszczyński

Nieprzestrzegane prawa podatnika Z Przemysławem Wiplerem, posłem Prawa i Sprawiedliwości, rozmawia Magdalena Kowalewska - Dlaczego Prawo i Sprawiedliwość chce  powołania Rzecznika Praw Podatnika? - W Polsce prawa podatnika są łamane. Rzecznik Praw Podatnika stałby  na  ich straży. Można zauważyć całkowitą  dysproporcję między Ministerstwem Finansów, aparatem skarbowym - a podatnikami. W raporcie Banku Światowego „Paying  Taxes 2012”, który zajmował się badaniem tego, w jakim stopniu poszczególne państwa są  przyjazne swoim podatnikom, Polska  zajmuje  dopiero 127. pozycję na 183 badane państwa! To bardzo słaby wynik. Kraje, które posiadają urząd dbający o prawa podatnika, są we wspomnianym zestawieniu  Banku Światowego na zdecydowanie wyższej pozycji niż my. Jak udało mi się niedawno ustalić w interpelacji do ministra finansów, aparat skarbowy -  tj. wszyscy ci urzędnicy, którzy zajmują się pobieraniem publicznych danin, składek, ceł, akcyzy oraz różnego rodzaju podatków - kosztował nas w zeszłym roku 6 mld zł. Są to przecież  gigantyczne pieniądze! Co więcej, dwa razy więcej kosztuje nas ściągnięcie  z podatków do budżetu np. 1000 zł  niż ma to miejsce np. w Niemczech. Jeśli policzymy koszty aparatu skarbowego w stosunku do kwoty uzyskanej z podatków,  zebranie  1000 euro kosztuje tam ok.  70 eurocentów, a w Polsce jest  to dwa razy większa suma!
- To niebywałe, że wydajemy tyle na urzędników skarbowych. - 6 mln zł przeznaczonych na funkcjonowanie urzędu Rzecznika Praw Podatnika to tylko kropla w morzu tego, ile wydajemy na organy zajmujące się egzekwowaniem podatków!  Kolejne setki milionów wydajemy na sądy administracyjne i sędziów, którzy rozpatrują co roku dziesiątki tysięcy spraw dotyczących prawa podatkowego i które w  większości przypadków aparat skarbowy przegrywa. Zmniejszenie liczby tych spraw to szansa na olbrzymie oszczędności, usprawnienie funkcjonowania sądów i poprawę polskiego systemu podatkowego. Co więcej, w Polsce ściąganie pieniędzy od podatników bardzo często odbywa się bezprawnie. Wielokrotnie działania państwa polskiego w tym zakresie były kwestionowane  przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości. W efekcie przegrywanych spraw przez urzędy skarbowe przed sądami administracyjnymi, skarb państwa musi często wypłacać odszkodowania podatnikom w dziesiątkach milionów złotych! Takich spraw podatkowych jest rocznie ok. 20 tys. Gdyby chociaż w minimalnym stopniu udałoby się zmienić tę sytuację,  państwo  nie musiałoby płacić odszkodowań podatnikom za błędy aparatu skarbowego, np.  takim firmom jak JTT z Krakowa czy Romanowi Klusce i spółce Optimus. Zaoszczędzilibyśmy wówczas setki milionów złotych. Powołanie Rzecznika Praw Podatnika, który będzie w stanie przeprowadzić  oszczędności na poziomie kilkunastu procent, to jedna z najlepszych inwestycji, jakie może Polska zafundować sobie i podatnikom. Trzeba mieć też na uwadze, że  każda sprawa niesłusznie wytoczona przeciwko podatnikom,  kończy się często życiową tragedią, która następuje na skutek bankructwa i zniszczenia firmy przez urzędy.
- Co w takim razie należałoby do zadań Rzecznika Praw Podatnika? - W naszym projekcie  miałby być osobą , która ma prawo do powszechnie obowiązujących interpretacji prawa podatkowego. Podlegałby parlamentowi, któremu co pół roku przedstawiałby sprawozdanie z tego, jak wygląda system prawa podatkowego w Polsce. Rozpatrywałby  rozbieżności w interpretacjach prawa podatkowego wydawanych przez ministra finansów, które często są przedmiotem spraw sądowych. Rzecznik Praw Podatnika zajmowałby się również tworzeniem zestawień rozbieżności orzecznictw sądowych dotyczących spraw podatkowych. Chodzi o to, że w wielu podobnych postępowaniach podatkowych zapadają różne wyroki. A  to znak, że ustanowione prawo w tym wymiarze jest niedoskonałe i  powinno ulec nowelizacji. Osoba stojąca na straży praw podatników powinna mieć również prawo wglądu, w jaki sposób są prowadzone czynności przez urzędników aparatu skarbowego, a także mieć możliwość wnoszenia kasacji od  prawomocnych wyroków sądowych, które w sposób rażący naruszają prawa podatnika.
- Sądzi Pan, że uda się skłonić sejmową koalicję PO-PSL do przegłosowania tego projektu ustawy i powołać Rzecznika Praw Podatnika? - Gdy sięgniemy do historii Platformy Obywatelskiej, zauważymy, że była to partia przedsiębiorców. Miejmy nadzieję, że część posłów tego ugrupowania wróci do swoich  przedsiębiorczych korzeni. W sprawie Rzecznika Praw Podatnika w poprzedniej kadencji interpelował m.in. poseł PO Michał Jaros, który jest szefem parlamentarnego zespołu ds. wolnego rynku. Wierzę w to, że parlamentarni wolnorynkowcy i konserwatyści z PO poprą inicjatywę Prawa i Sprawiedliwości dotyczącą powołania Rzecznika Praw Podatnika. Politycy innych klubów opozycyjnych deklarują swoje poparcie dla tego projektu.  Liczę na minimum przyzwoitości ze strony PO  i nieodrzucanie przez tę partię projektu ustawy o Rzeczniku Praw Podatnika już w czasie pierwszego czytania. Ten projekt ustawy to szansa na rozpoczęcie poważnej debaty na temat praw podatnika, do której warto zaprosić różne organizacje przedsiębiorców. Warto również zaznaczyć, że projekt ustawy w tym zakresie został przygotowany już 2 lata temu. Przesłaliśmy go do konsultacji kilkudziesięciu organizacjom  przedsiębiorców jak np. PKPP Lewiatan czy Krajowej Izbie Gospodarczej, które wspierają nas w tym projekcie. Wniosły one poprawki, które wszystkie zostały przez nas uwzględnione. Ponadto  badania sondażowe, które przeprowadzaliśmy wykazują miażdżące poparcie dla powołania Rzecznika Praw Podatnika, który sprawowałby swój urząd przez co najwyżej jedną kadencję tj. 5 lat.  Jeśli nie spełni pokładanych w nim nadziei, wówczas będzie można zrezygnować z niego. Miejsce, które zajmujemy we wspomnianym raporcie Banku Światowego, jest powodem do  mówienia o wielkim wstydzie i hańby polskiego państwa. Jest mi wstyd za to, że Polska znajduje się na 127. miejscu, a nie na znacznie  wyższym. I dlatego uważam, że urząd  Rzecznika Praw Podatnika mógłby przyczynić się do podniesienia pozycji Polski w  zestawieniach Banku Światowego.
- Podczas ostatnio zorganizowanej debaty ekonomicznej przez Prawo i Sprawiedliwość zaproszeni goście byli zgodni co do tego, że system podatkowy w Polsce jest nieefektywny, dyskryminujący Polaków i potrzebuje zmiany. Na czym miałaby ona polegać? - Należy przestać opodatkowywać to, co rządowi jest najłatwiej opodatkować, czyli pracę i konsumpcję. W ten sposób opodatkowywani są najmniej zamożni Polacy. Podatki i składki obciążające pracę  to wypychanie ludzi na mniej opodatkowane umowy-zlecenia i umowy o dzieło, a także pracę na czarno. Z kolei opodatkowanie konsumpcji powoduje jej duszenie i drożyznę. Za koszty tych założeń płacą Polacy, zwłaszcza niezamożne osoby. Potrzebujemy  uporządkowania tej sfery działalności biznesowej  i gospodarczej, której państwo nie potrafi teraz opodatkować. Duże  ponadnarodowe koncerny często nie wykazują rzeczywistych dochodów, tylko symboliczne, nieproporcjonalne do skali prowadzonej działalności sumy. Chcemy to zmienić. Klienci, konsumenci i wszyscy obywatele nie mogą płacić coraz to wyższych indywidualnych podatków za pracę czy konsumpcję.
- Czy wprowadzenie podatku obrotowego, który miałby być płacony przez banki i sieci hipermarketów, zapobiegłoby unikaniu płaceniu podatków poprzez niewykazywanie zysków? - Tak. Przez wiele lat pracowałem jako doradca podatkowy  i znam sposoby, w jaki sposób można obejść prawo i nie płacić w Polsce podatków przez duże firmy. Przedsiębiorcy płacą podatki, ale tylko do pewnego określonego poziomu działalności. Potem płacą, bo chcą.  Decydowanie w tym przypadku o tym, ile zapłacimy podatku jest decyzją polityczną. Przedsiębiorców  stać na odpowiednio drogich doradców, którzy są w stanie zbudować strukturę o charakterze międzynarodowym i wykorzystać sposób ukształtowania różnych traktatów w  celu unikania podwójnego opodatkowania. To firmy ze swoimi doradcami ustalają, ile chcą płacić podatków w Polsce i na jakich zasadach. Czas to wreszcie zmienić.

John Stossel: O co chodzi Michaelowi Moore? Michael Moore jest pogmatwany. Jego nowy film, „Kapitalizm: moja miłość”, zaczyna się od sugestii, że wszystko było dobrze tak długo, aż Ronald Regan został prezydentem i zmniejszył górną stopę podatku dochodowego. Od tego momentu wszystko szło coraz gorzej. Jednak w dalszej części filmu mówi, że problemy naprawdę zaczęły się w 1945, kiedy Franklin Roosevelt umarł, nie uchwalając swojego „Second Bill of Rights”, które miałoby „zagwarantować” ludziom wszystko: od „rentownej pracy” i „przyzwoitych mieszkań” po „właściwą opiekę medyczną”, „dobrą edukację” i „odpowiednie zabezpieczenie finansowe w przypadku chorób, wypadków, bezrobocia i problemów na stare lata”. Żeby jeszcze bardziej skomplikować, wypełnia film pochwałami wobec Barracka Obamy i jego retoryki „rozrzucenia bogactwa dookoła”. Ale Moore również demonizuje, jako symbol kapitalizmu, sekretarzy Roberta Rubina (formalnie z Goldman Sachs) i Lawrence Summera, oraz formalnego prezydenta New York Fed Timothy Geithera, nie wspominając przy tym, że Rubin był doradcą Obamy, a Summers i Geither są, odpowiednio, jego głównym ekonomicznym guru i sekretarzem skarbu. Nie zauważa też, że Obama kontynuuje politykę bailoutów Georga W. Busha. Moore twierdzi, że kapitalizm jest zły, ale ani razu nie zdefiniował jasno, co termin „kapitalizm” dla niego oznacza. Biorąc pod uwagę, ile czasu spędza on na dokumentowaniu przytulnych relacji między biznesem a rządem, pomyślałem, że może chodzi o „państwowy kapitalizm”. Ale potem używa terminu „wolny rynek” jako synonimu tego, co mu się nie podoba… Czy to oznacza, że wolny rynek ma coś wspólnego z firmami manipulującymi rządami i mocnym wsparciem kongresu dla akcji ratunkowych? Moore uczciwie potępia obie te rzeczy. Ale czego żąda zamiast „kapitalizmu”? W tej kwestii jest bardzo powściągliwy. Twierdząc, że opinia publicznie staje się coraz bardziej ciekawa socjalizmu, kiedy Obama był oskarżany o faworyzowanie go, zwraca się do uważającego się za socjalistę w Kongresie senatora Bernie Sandersa z prośbą o definicję. Socjalizm, odpowiada Sanders na pytanie Moore, oznacza „rząd reprezentujący klasę średnią i klasę pracującą, a nie bogactwo”. Poważnie? To jest socjalizm? To już nie rządowa własność produkcji, zniesienie własności prywatnej i wolnej wymiany? Sanders przestudiował Marxa i Lenina bardzo ogólnie. Według jego definicji, ja jestem socjalistą. Też chcę rządu reprezentującego klasę średnią i pracującą. Oczywiście, Kongres zrobi to najlepiej, pozostawiając jej swobodę, gospodarczą jak i każdą inną. Moore odwiedza Archiwum Narodowe, aby sprawdzić, czy Konstytucja ustanawia kapitalizm jako system gospodarczy kraju. Widząc słowa „naród”, „jedność” i „dobrobyt” w dokumencie, stwierdza że, „Wygląda na to, że inny -izm”. To jest po prostu durne. Konstytucja ogranicza prawo rządu do ingerowanie w życie ludzi i ich własność. Konstytucja nie proponuje niczego innego jak wolny rynek. Pod koniec filmu Moore mówi, że kapitalizm jest nieodwracalnie zły i „musi być zmieniony”. Ale w jaki sposób? Przypuszczam, że powiedziałby „socjalizm”, ale jego odpowiedź brzmi „demokracja”. To najwyraźniej oznacza rozszerzenie „setek przedsiębiorstw będących własnością pracownika” w Stanach Zjednoczonych. Ale jaki jest tego sens, skoro na wolnym rynku pracownicy mogą sami rozpoczynać działalność gospodarczą? Bardziej wnikliwy obserwator może wykazać, jak interwencja rządu – licencje, podatki, regulacje – skutecznie hamuje taką działalność. Przez dwie godziny Moore ręczy przeciwko bezmyślności banków i planów ratunkowych rządu, ale ani razu nie wspomina o partnerstwie rząd-biznes, które tworzy warunki do przeróżnych zawirowań. Faktu, że Ameryka już dawno nie ma wolnego rynku Moore nie zauważa, choć jest to wyraźne niczym 5-tonowy słoń biegający po jego salonie. Oglądają „Kapitalizm”, nigdy się nie dowiesz, że rząd od dziesięcioleci jest w zmowie z finansistami nieruchomości i budownictwa, aby przekazywać im środku w imię promowania własności domu – nawet tym ludziom, którzy powinni wypaść z rynku. Nie dowiesz się, że Fannie Mae i Freddie Mac byli, i są, uprzywilejowanymi, sponsorowanymi przez rząd przedsiębiorstwami, które zachęcały do brania niepewnych kredytów. Moore, ma przynajmniej pojęcie o tym co się dzieje: o przytulnych stosunkach między Wall Street i rządem. Uważa jednak, że rozwiązaniem jest więcej regulacji i nacjonalizacja banków. Ale fakty które przytacza, sugerują że prawdziwą odpowiedzią jest rozdzielenie państwa od gospodarki – obdzierając Wall Street z przywilejów. A innymi słowy: Ograniczyć władzę rządu. Pozwolić działać wolnemu rynkowi. Autor: John Stossel Tłumaczenie: Wojciech Mazurkiewicz

Kamiński CBA Cennik łapówek w Sądzie Najwyższym Podejrzewali, że byli w stanie skorumpować nawet sędziego Sądu Najwyższego, który wydawał wyroki po myśli ich klientów. Wśród rozpracowywanych w tej sprawie osób był Ryszard Sobiesiak.”„Krakowscy prokuratorzy prowadzą śledztwo dotyczące podejrzeń ołapówkarstwo wśród sędziów Sądu Najwyższego-  „....” Dotąd sędziowie Sądu Najwyższego byli poza jakimikolwiek podejrzeniami”…”"Musieli to zrobić, gdyż właśnie z tego śledztwa narodziła się afera hazardowa" - tłumaczy "DGP" jedna ze znających sprawę osób. Jak ustaliliśmy, agenci CBA od 2008 r. rozpracowywali grupę adwokatów ze znanych kancelarii. Podejrzewali, że byli w stanie skorumpować nawet sędziego Sądu Najwyższego, który wydawał wyroki po myśli ich klientów. Wśród rozpracowywanych w tej sprawie osób był Ryszard Sobiesiak.” …..(więcej)

Afera korupcyjna w Sądzie Najwyższym jest największą aferą III RP. Nie afera Rywina, nie afera hazardowa Tuska , ale właśnie wykryta przez CBA Mariusza Kamińskiego korupcja w Sadzie Najwyższym . Sprawa skorumpowanego Sądu Najwyższego została umorzona ,nie dlatego ,że dowody były niewystarczające ,ale ponieważ prokurator uznał ,że dowody świadczące o przestępczej działalności Sądu Najwyższego zostały zebrane...... nielegalnie Problem ochlokracji systemowej dotyczy nie tylko Polski .Cały Zachód , jego system polityczny i społeczny, ład instytucjonalny gnije. Jednym z kluczowych problemów jest doktryna feudalizującej policentryczności. Ci , którzy słuchali wystąpienia Tuska na Uniwersytecie Jagiellońskim (więcej)

Tusk cale swoje przemówienie poświęcił obronie policentryczności , która w polskich warunkach sprowadza się do bezkarności , korupcji, kumoterstwa, oraz powstawaniu mafijnych struktur i idzie w kierunku rozpadu funkcjonalnego państwa . Wszelki próby reform systemu sprawiedliwości to próby pudrowanie trupa . Pomysły jak poprawić uczciwość sędziów i prokuratorów nie mówią o potrzebnych , niezbędnych zmianach systemowych na poziomie ustrojowym, ale gmatwają , degenerują i tak już zdemoralizowany system . Należy wymiar sprawiedliwości poddać kontroli społeczeństwa, tak jak to było w republikańskiej I Rzeczpospolitej .Obywatele powinni wybierać sędziów i prokuratorów . W szczególności Polacy powinni mięć prawo do wyboru Sędziów Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego , które zresztą powinny być połączone. Wcześniej ,czy później musi dojść do ich podporządkowania Polakom . Mam nadzieję ,że w końcu któryś z polityków, czy liderów opinii zaproponuje to proste , demokratyczne, republikańskie rozwiązanie narastającego problemu funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości . Jest to węzeł gordyjski , który należy radykalnie przeciąć , a nie gmatwać i komplikować w nieskończoność. Inaczej już wkrótce w Sadzie Najwyższym znajdziemy cennik łapówek . Pod spodem tytułem rozszerzenia perspektywy problemu przytaczam kilka istotnych kwestii tego zagadnienia Gowin „ "Mam w nosie literę przepisów, ważny jest ich duch i ważne jest to, że Polacy mają prawo żyć w państwie, gdzie wymiar sprawiedliwości stoi na straży interesów obywateli, a nie na straży interesów sitwy tworzonej przez część środowisk prawniczych „.....(więcej)

Kaczyński „ł „ Sądy w Polsce powinny być całkiem nowe „ ..(więcej)

Mariusz Kamiński, były szef CBA a obecnie poseł PiS skierował list otwarty do Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta Wzywa w nim do zbadania umorzenia sprawy korupcji w Sądzie Najwyższym. Sprawę w miniony piątek umorzyła Prokuratura Apelacyjna w Krakowie. Jej rzecznik twierdzi prokurator Piotr Kosmaty twierdzi, żeCBA zebrała dowody na korupcję łamiąc prawo. CBA miała wprowadzić w błąd prokuratora krajowego, który zgodził się na przeprowadzenie operacji specjalnej. ”....”Prokuratura Krajowa, już w 2009 r. dysponowała pełnym materiałem dowodowym i po jego przeanalizowaniu wszczęte zostało śledztwo, prowadzone przez prokuratora Marka Wełnę. Wedle uzyskanych przeze mnie informacji,prokurator ten zamierzał doprowadzić do zatrzymania i postawienia zarzutów osobom związanym ze sprawą, w tymwystąpić o uchylenie immunitetów sędziowskich. Sprawa ta została mu jednak wtedy odebrana „.....(źródło)

 „Gowin podpadł pewnej wpływowej grupie sędziów. I może to być dla niego zabójcze „....” Chodzio tzw. sądownictwo pałacowe, które od lat żyje całkiem nieźle u boku polityków, bez względu na zmieniające się opcje.Sędziowie pałacowi, czyli delegowani do resortu sprawiedliwości, okupują wysokie, często dyrektorskie stołki całymi dekadami. Nieusuwalni i niezatapialni, bo przez lata perfekcyjnienauczyli się słuchać westchnień władzy.Wysokie uposażenia sięgające często ponad 20 tys. zł (sędziowskie uposażenia plus urzędnicze apanaże) oraz władza już dawno zabiły w nich chęć powrotu do orzekania. Stali się więc wysokimi, wpływowymi urzędnikami z sędziowskim immunitetem, choć sędziami są już tylko z nazwy. Są ich setki. Ich praca to lawirowanie między zmieniającymi się jak w kalejdoskopie ministrami sprawiedliwości.To oni tak naprawdę rządzą w resorcie, zapewniając ciągłość jego funkcjonowania.”.....”A Milewski to wcale nie jest granica upodlenia – są dużo „lepsi" zawodnicy – mówi jeden z sędziów zorientowanych w sprawie „.....”Z pozoru znacznie trudniejszą sprawą może być zmiana zasad powoływania prezesów sądów. Obecny system sprzyja powstawaniu patologicznych powiązań. Dziśkandydaturę prezesa sądu przedstawia zgromadzeniu ogólnemu sędziów minister sprawiedliwości. Praktycznie nie zdarza się (chyba że pojawiają się zarzuty naprawdę ciężkiego kalibru), aby kandydatura taka nie została zaakceptowana.Minister wystawia więc zazwyczaj człowieka zaufanego, z którym współpraca podczas jego sześcioletniej kadencji będzie układała się jak najlepiej, wdzięczność jest obopólna. W ten sposóbtworzy się nić zależności między władzą wykonawczą  a  sądowniczą, która w połączeniu ze słabym charakterem daje mieszankę prawdziwie destrukcyjną, jeśli chodzi o wymiar sprawiedliwości. „....(źródło)

Gmyz „Prokurator, który umorzył postępowanie w sprawie domniemanej korupcjiw wymiarze sprawiedliwości, powinien oglądać mniej amerykańskich thrillerów prawniczych Orzecznictwo Sądu Najwyższego w sprawie wykorzystania dowodów z podsłuchów podaje w wątpliwość decyzję krakowskiej prokuratury. Umarzając postępowanie stwierdził, że zgromadzone przez CBA dowody są „owocem zatrutego drzewa", gdyż funkcjonariusze stosowali technikę operacyjną bez zgody sądu, a w dodatku wyłudzali zgody na przeprowadzenie operacji specjalnych. Problem w tym, że polski system prawny właściwie nie zna określenia „owoc zatrutego drzewa". To kalka językowa anglosaskich systemów prawnych. Często oglądamy w amerykańskich firmach scenę, w której policjanci informują zatrzymywanego o jego prawach – „od tej chwili możesz zachować milczenie itd.". Chodzi o to, że tamtejszy system prawny nie pozwala na wykorzystywanie dowodów powstałych z naruszeniem prawa (w tym przypadku byłoby to niepouczenie o prawie do obrony). Ale w Polsce jest inaczej. Oczywiście nie oznacza to, że dowody można gromadzić w sposób zupełnie dowolny.”.....(źródło)

Gontarczyk „Wyrok wydany w sprawie Wałęsa – Wyszkowski potwierdza jedną z fundamentalnych zasad funkcjonowania III Rzeczypospolitej: kiedy obraduje sąd, nikt nie może czuć się bezpieczny  „....(więcej)

Skwieciński „Polityczna instrumentalizacja prawa, sądów i prokuratury jest bowiem chyba największym możliwym zagrożeniem dla demokracji. A wrogowie Berlusconiego – politycy klasyczni oraz politycy w togach prokuratorskich i sędziowskich (włoski fenomen) – dopuszczają się tej instrumentalizacji wręcz demonstracyjni Ktoś powiedział: Berlusconi może budzić obrzydzenie. Ale jego przeciwnicy muszą wzbudzić przerażenie. „....(więcej)

Gontarczyk „Wyroki polskich sądów w sprawach ocierających się o wolność słowawykazują pewną chronologiczną prawidłowość. Po każdym następnym można mówić, że gorzej być nie może. Ale kolejne orzeczenie pokazuje, że może”…” Mówi się czasem, że elementarnym dobrem każdego państwa prawa jest szacunek dla wyroków sądowych, które winny być otoczone powszechną akceptacją. Ten, kto wymyślił tę maksymę był chyba nadmiernym optymistą albo nieznane mu były polskie realia. Bo kto przy zdrowych zmysłach mógłby przypuścić, że orzeczenia sądowe mogą być zagrożeniem dla wolności nauki i otwartego społeczeństwa demokratycznegoŻe będą bez przerwy demolować życie publiczne niekompetencją i złą wolą „.....(więcej)

Bugaj: „jedyne, co bym zmienił w konstytucji, to przepisy o Trybunale Konstytucyjnym.”.. „Bo uważam, że ostatnio zajmuje się on falandyzacją prawa. To bardzo ostre słowa, bo oznaczają pokrętną interpretację przepisów. Bugaj :” Wiem ale gołym okiem widać, że orzeczenia Trybunału odzwierciedlają preferencje politycznych jego członków. Na dodatek w wielu przypadkach orzeka przy znacznej liczbie głosów odrębnych”.....(więcej)

Najwyższy Czas „Przypomnijmy, że w swoim cotygodniowym felietonie w „Najwyższym CZAS-ie!” z czerwca 2005 r. JKM napisał:„(…)Poraziła mnie informacja o tym, jakimi dowodami dysponował skład SN, który ostatecznym wyrokiem orzekł, że p. Marian Jurczyk nie był agentem SB: oryginał podpisanego oświadczenia o współpracy, pokwitowania za otrzymane pieniądze…Przywykłem już, że „polskie” sądy w sprawach politycznych (i nie tylko) kierują się dziwacznymi interpretacjami Prawa –ale takich sk…ysynów, jak ci, co głosowali nad tym orzeczeniem, jeszcze nie widziałem.Najwyższa pora coś z tym zrobić! I zrobię. (…)” …...(więcej)

Sędziowie wybierani w wyborach  bezpośrednich, powszechnych Zabobonem jest twierdzenie ,że obywatele nie mogą wybierać sędziów w wyborach powszechnych . Jeśli można wyłaniać w wyborach powszechnych władze ustawodawcza i wykonawczą , to dlaczego pozostawić poza demokratycznymi regułami władze sądownicza. Nie ma żadnego racjonalnego argumentu aby tego nie robić. Z wyjątkiem jednego , który w sposób z reguły zawoalowany jest zawsze podnoszony. Obywatele są za głupi , zbyt nierozgarnięci aby wybrać sędziów Czy rzeczywiście tak jest , że obywatele są niezdatni umysłowo i nie mają wystarczających kompetencji aby dokonać prawidłowego , cokolwiek to znaczy wyboru. Senyszyn nazwała  Trybunał Konstytucyjny Trybunałem Prostytucyjnym . I Nic. Tak jakby nazwani w sposób pośredni przez Senyszyn ludzi zasiadających tam prostytutkami nic nie znaczyło . Korwin Mikke nazwał ludzi , będących sędziami w Sądzie Lustracyjnym zwykłymi s..synami Było to po orzeczeniuw sprawie Jurczyka . Mimo ewidentnych dowodów ,że Jurczyk był agentem  ludzie wyłonieni bez demokratycznych bezpośrednich  wyborów stwierdzili ,że tym agentem nie był. Aby nie ośmieszać sparszywiałego już i tak autorytetu wymiaru sprawiedliwości ludzi , będący tam sędziami nie odważyli się wytoczyć Korwin Mikke procesu Problemem całego demokratyczne świata jest uzurpowanie sobie przez sędziów najwyższych instancji , USA jest to Sąd Najwyższy , w Polsce Trybunał Konstytucyjny prawa kreowania prawa , wchodzenie w uprawnienia władzy ustawodawczej. W USA Sąd Najwyższy raz kreuje fundamentalne prawo ,że kara śmieci jest legalna, a raz że nie jest. Wszystko odbywa się pod pozorem   badania zgodności prawa z konstytucją . W tej chwili bada się czy ”związki „ homoseksualne są zgodne z konstytucją USA. Już sama próba takiej interpretacji jest ogromnym nadużyciem i łamanie ducha tej konstytucji . Bo potrzebny jest niemały tupet i bezczelność, aby twierdzić ,że ten napisany w XVIII wieku dokument był pisany z myślą o rodzinie homoseksualnej. Jednym uczciwym rozwiązaniem byłoby zmienić konstytucję. Kilku ludzi zasiadających w Sądzie Najwyższym  faktyczna władze zmiany konstytucji. Jakim zagrożeniem dla demokracji jest niekontrolowana w procesie  demokratycznym metoda mianowania ludzi ,często swoich na takie kluczowe stanowiska .  W Polsce Trybunał Konstytucyjny również  staje się zagrożeniem dla demokracji, dla normalnego funkcjonowania prawa, gdyż w sposób dowolny może obalać prawa stanowione . Trybunały , Sądy są polem do rozgrywek oligarchicznych . Obsadzani tych ważnych stanowisk jest nacechowane egoizmem politycznym i prywatą, gdyż organy te często chronią prywatne interesy . Pamiętna sprawa ogródków działkowych, spółdzielni mieszkaniowych, czy ostatnia dotycząca gruntów ornych w miastach Ludzie pełniący zawód sędziego bez demokratycznej kontroli ze strony społeczeństwa i związane z tym poczucie całkowitej bezkarności  poczuciem doprowadzili , co jest normalnym typowym patologicznym procesem do zideologizowania systemu sprawiedliwości . Ilustracją bezkarności była sprawa człowieka z Bydgoszczy , pełniącego zawód sędziego , który pomimo bliskiej zażyłości  z gangsterem oraz kryminalnych oskarżeń był całkowicie bezkarny , chroniony mafijna wręcz solidarnością kastową , która nie uchyliła mu immunitetu . Nawet człowiek zasiadający w samym Sądzie Najwyższym jako sędzia był podejrzany o korupcję. Sytuacja taka może być porównywalna tylko do sprzedaży ustaw przez ludzi pełniących funkcje posłów  w Sejmie . Obie sytuacje stanowią zagrożeni dla podstaw funkcjonowania państwa. Zideologizowanie całej korporacji stanowi następne zagrożenie dla normalnego funkcjonowania społeczeństwa. Korporacja bowiem pozbawiona nadzoru demokratycznego i demokratycznych mechanizmów wyboru sędziów selekcjonuje i wspiera kariery tych, którzy podzielają ideologiczne , stojące w sprzeczności z rozsądkiem i poczuciem sprawiedliwości metody i cele . Sprawa np.  ideologicznej koncepcji przestępstwa jako efektu represyjności społeczeństwa, czy fanatycznego dążenia do obniżenia wysokości kar Specjalne prawa jaki posiada korporacja, czy raczej kasata sędziowska oraz metody mianowania ludzi do tej kasty są zwykł al pozostałością feudalizmu i należałoby  z tym skończyć. Niezawisłość sędziów. To następny zabobon. Ludzie są zależni od tych, którzy ich mianują i  wybierają  na coraz wyższe stanowiska w hierarchii wymiaru sprawiedliwości. Powoduje to ,że bardzo często są dyspozycyjni w stosunku do środowiska i tych organów które o ich losie decydują. Czy w takim razie demokratyczne wybory sędziów dokonywane w wyborach powszechnych przez obywateli nie stanowiłyby właśnie rękojmi  tej niezawisłości . Czy to nie obywatele wybraliby tych uczciwych , sprawiedliwych Z pewnością tak…(więcej) Marek Mojsiewicz

Narodowy socjalizm, bezbożny komunizm - jeden AIDS! Prawica z natury swojej nie może być skrajna, ponieważ jest konserwatywna i kultywuje tradycyjne, naturalne wartości. Na fali dyskusji o przyczynach klęski wrześniowej AD 1939 oraz o możliwych a niezrealizowanych scenariuszach tamtej wojny pragnę zauważyć, iż - co do istoty - byliśmy wówczas osaczeni przez jednego wroga, jakim jawi się bezbożny i totalitarny socjalizm. Przecież zarówno w wydaniu sowieckiej komuny w bolszewickiej Rosji jak i niemieckiego narodowego socjalizmu - to w gruncie rzeczy jeden AIDS o dwóch nieznacznie różniących się odmianach wirusa HIV. O nieodmiennie tym samym szatańskim systemie - choć w różnych wydaniach - mowa jest w Piśmie Świętym, w znanej przypowieści o wieży Babel. Na początku 11. rozdziału Księgi Rodzaju czytamy: Mieszkańcy całej ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa. A gdy wędrowali ze wschodu, napotkali równinę w kraju Szinear i tam zamieszkali. Otóż, ów tajemniczy kraj Szinear to inaczej rozciągająca się nad Tygrysem i Eufratem Mezopotamia, czyli Babilonia vel Babilon. I tak, jak Egipt w Piśmie Świętym, jest żywym obrazem zniewolenia w wymiarze wewnętrznym i jednostkowym, ponieważ niewola egipska obrazuje niewolę grzechową, tak Babilon stanowi obraz tego, co człowieka nieludzko więzi w zewnętrznym, społeczno-politycznym wymiarze - bezbożnego społeczeństwa, państwa, systemu... Zatem, skoro powiedziane jest, że mieszkańcy całej ziemi zamieszkali w kraju Szinear, mowa będzie o uniwersalnych początkach i przebiegu tworzenia bezbożnej, szatańskiej cywilizacji - cywilizacji śmierci. Czytamy dalej w Księdze Rodzaju:

I mówili jeden do drugiego: ‘Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu’. Na początku dorywają się do głosu i do władzy jacyś demagogiczni krzykacze, którzy zaczynają manipulować innymi. Zręcznie zapędzają ich do wyznaczonej przez siebie pracy, z podjęciem której wiążą szczególną obietnicę: Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba.... Oczywiście, jest to absurdalnie nierealna obietnica - czysta utopia. Taka utopia jednak bynajmniej nie sprowadza się do niewinnie naiwnej bajki, lecz - mamiąc mirażem raju na ziemi - kryje w sobie obietnicę piekła. Aby to dostrzec wyraźniej, zastanówmy się, o co chodzi z tą budową wieży Babel. Budowli tej nie należy sobie wyobrażać jako czegoś na kształt kościelnej wieży czy wieży ciśnień, lecz jako ziggurat, czyli charakterystyczną dla sakralnej architektury Mezopotamii „wieżę” świątynną o zmniejszających się schodkowo kolejnych tarasach. Był to cały kompleks świątynny z rozmaitym zapleczem, takie jakby miasteczko. Jawi się zatem wieża Babel typem pewnego społeczno-politycznego systemu. Z założenia system taki jest dziełem bezbożnym, ponieważ jego wielcy architekci zapowiadają budowę własnymi siłami raju na ziemi, co oznaczałoby owo sięgnięcie nieba wierzchołkiem wieży. A „raj” budowany bez Boga staje się nieuchronnie piekłem. Przyjrzyjmy się realizacji takiej budowy w Sowietach, czyli bolszewickiej Rosji oraz w III Rzeszy. Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu. Zgodnie ze scenariuszem budowy wieży Babel, jedni i drudzy na początku wezwali do wielkiej budowy w dosłownym rozumieniu: Lenin kazał budować wielkie elektrownie, a Hitler - autostrady. Tak zacząć się miała wielka socjalistyczna budowa komunistycznego czy tam innego, germańskiego raju na ziemi. Budowa “raju” według własnego, a właściwie szatańskiego pomysłu oznaczać musiała praktyczną detronizację Pana Boga. I tak jedni wprost powiedzieli “Boga niet”, po czym kościoły i cerkwie, których nie zburzyli - pozamieniali w stajnie, magazyny czy muzea religii i ateizmu. Natomiast ich socjalistyczni koledzy w niemieckim wydaniu usiłowali sobie zakpić z Pana Boga, w miejsce chrześcijańskiej wiary chcąc wprowadzić wymyśloną przez siebie, sztuczną religię, stanowiącą zlepek wierzeń starogermańskich, starohinduskich tudzież prywatnych “objawień” (czytaj: urojeń) “arcykapłana” Rosenberga. Skoro jedni i drudzy, zdetronizowawszy Pana Boga, założyli ziemskie agentury szatana, w miejsce Bożej Ewangelii miłości głosić zaczęli szatańską antyewangelię nienawiści i pogardy: “Bij, zabij odmieńca!”, bo to inna klasa czy inna rasa. Przy nieco różniących się kryteriach doboru wroga działał dokładnie ten sam mechanizm. Nie ma tam miejsca dla chrześcijańskiego personalizmu, wynikającego z poczucia wolności i godności dziecięctwa Bożego, lecz panuje monstrualny kolektywizm, gdzie wszyscy w równych koszulach i równych krawatach równo walą kopytami, wznosząc zaciśnięte pięści bądź wyprężone prawice, a wszystkim tym nieodmiennie włada strach i kłamstwo. Z kolei kłamstwo i strach, widome oznaki diabelskich rządów - w nadzwyczajnie zagęszczonej atmosferze nieufności i terroru, tam, gdzie szpicel szpicla szpiclem szpicluje, gdzie kloacznym ściekiem płyną, niczym szczury mnożące się anonimy i inne donosy - sprawiają, że panuje tam swoista wielojęzyczność. W życiu publicznym totalitarnego państwa socjalistycznego dominuje zrytualizowana nowomowa, której sensem bynajmniej nie jest komunikowanie faktów. Przeciwnie - chodzi tu o fałszowanie obrazu rzeczywistości oraz kreowanie postawy służalczego poddaństwa wobec władz i systemu. Natomiast w podskórnym obiegu kwitnie aluzyjność wraz z przekazami szeptanymi i niedomówieniami. Nie ma “tak - tak!” , “nie - nie!”, lecz co innego się głosi publicznie, co innego się mówi na ucho, co innego się myśli, co innego się okazuje, co innego się robi... I nie powinno to dziwić w owym diabelnym systemie, gdyż szatan jest ojcem kłamstwa. Warto tu zwrócić uwagę, że Ojciec Święty Pius XI w encyklice “Divini Redemptoris” określa komunizm mianem szatańskiej zarazy. Godzi się również zauważyć, iż system ten z piekła rodem, czyli bezbożny totalitarny socjalizm - posługuje się satanicznymi emblematami. Znakiem niemieckiego socjalizmu narodowego nie bez kozery stała się swastyka. Symbol to wprawdzie starożytny, ale w kontekście wielowiekowej chrześcijańskiej tradycji jawi się jako krzyż połamany. Z kolei sowiecka pięcioramienna gwiazda czerwona to krwawy pentagram, nieco przestylizowany, znany od dawna znak diabła. Wystarczy zestawić jakże podobne symbole, gesty, postawy, ceremonie, zdjęcia, plakaty, filmy (zwłaszcza kroniki) czy zapisy w nowomowie, aby się ponad wszelką wątpliwość przekonać, że narodowy socjalizm w niemieckim wydaniu i klasowy socjalizm w wydaniu sowieckim - to jeden AIDS w dwóch nieznacznie różniących się odmianach wirusa HIV. Toteż nadziwić się nie mogę naiwnemu przeciwstawianiu sobie owych dwóch nieznacznie różniących się odmian jako z jednej strony skrajnej lewicy, a z drugiej - “skrajnej prawicy”. Prawica z natury swojej nie może być skrajna, ponieważ jest konserwatywna i kultywuje tradycyjne, naturalne wartości. Wszelkie zaś przejawy burzenia starego świata metodami rewolucyjnymi i wprowadzania nowego porządku (niem. neue Ordnung) właściwe są skrajnej lewicy. Toteż skrajnie lewicowym systemem był hitlerowski nazizm, chociaż może nie aż tak skrajnie, jak najbardziej zbrodniczy w dziejach świata komunizm. Tak jedno, jak i drugie - wedle nieco innych kryteriów - stanowiło próbę praktycznego zastosowania darwinizmu i marksizmu. Tak oto zrodził się polityczny potwór o dwóch głowach: czerwonej i brunatnej. Potworowi na imię totalitarny, bezbożny socjalizm, coś szczególnie nienawistnego i obmierzłego kochającym wolność odwiecznym obrońcom Starego Świata - rycerstwu Przedmurza, czyli nam, Polakom. Ks. Roman Adam Kneblewski

„System handlu emisjami, CO2 legnie w gruzach" – Jeżeli policzymy, ile emisji dwutlenku węgla możemy zmniejszyć w Europie do 2020 roku, to jest to równowartość tego, ile Chiny emitują w ciągu dwóch tygodni

– System handlu emisjami za chwilę legnie w gruzach. Unia Europejska musi wymyślić nowy sposób na zmniejszenie emisji dwutlenku węgla, oparty o ekonomiczne i techniczne możliwości danego okresu – uważa prof. Władysław Mielczarski, ekspert ds. energetyki. W jego opinii dotychczasowy sprzeciw Polski wobec podwyższania celów redukcji emisji CO2 w UE, jest racjonalny. Tej jesieni zostanie stoczona batalia w sprawie kontynuacji Protokołu z Kioto.

–Jest kryzys ekonomiczny, więc nakładanie dodatkowych podatków nie ma sensu – mówi Agencji Informacyjnej Newseria prof. Władysław Mielczarski. Jak przekonuje profesor, jeżeli Europa będzie sama próbowała ograniczać emisje gazów cieplarnianych, to spowoduje, że jej gospodarka stanie się niekonkurencyjna. Co więcej, taka samotna polityka niewiele zmieni.

– Jeżeli policzymy, ile emisji dwutlenku węgla możemy zmniejszyć sami w Europie do 2020 roku, to okazuje się, że jest to równowartość tego, ile Chiny emitują w ciągu dwóch tygodni – zaznacza prof. Władysław Mielczarski. – W związku z tym, to nie ma większego sensu. W ramach Organizacji Narodów Zjednoczonych trwają negocjacje w sprawie przedłużenia funkcjonowania ustaleń z Kioto dotyczących przeciwdziałaniu globalnemu ociepleniu.

– Protokół Kioto wygasł w tym roku, teraz jest negocjowany następny – post-Kioto, który wszedłby w życie w roku 2020. Ale nikt nie ma na dobrą sprawę chęci, aby go podpisać – przypomina ekspert. Komisja Europejska chciała ustalenia nowej, bardziej ambitnej umowy klimatycznej, jednak takich zobowiązań w zakresie obniżania emisji CO2 nie chcą podejmować inni światowi gracze. Do przeciwników należą najwięksi emitenci gazów cieplarnianych: USA, Chiny, Rosja, Indie i Japonia. A i w samej Unii nie ma zgody na podwyższenie redukcyjnych celów. Do tej pory to Polska najgłośniej wyrażała swój sprzeciw.

– Kanada już wystąpiła z Protokołu w sposób demonstracyjny. Stany Zjednoczone też nie mają na to ochoty. Japonia, która musi przestawić się na energetykę z węgla i z gazu, ponieważ zamyka elektrownie atomowe, też będzie emitowała więcej CO2. Jeśli więc cokolwiek się urodzi jako post-Kioto, to będą to czysto życzeniowe deklaracje – prognozuje prof. Władysław Mielczarski. Profesor wskazuje na jeszcze inny problem.

– Systemy, które dążą do redukcji CO2 i obłożenia tym kosztem gospodarki, oparte o paliwa kopalne, działają przeciwko środowisku – mówi prof. Władysław Mielczarski. – Proszę zobaczyć, co się dzieje w biedniejszych miastach. Jeżeli się jedzie zimą przez Polskę, to nad domami unoszą się różnokolorowe dymy, bardzo trujące. Ponieważ ludzie, ze względu na drogą energię i drogie paliwa palą śmieciami: butelkami plastikowymi czy ścinkami materiałów. Te zanieczyszczenia to jest drugie tyle, co emitują elektrownie. Zdaniem eksperta prowadzi do tego unijna polityka energetyczno-klimatyczna.

– Nakładając te podatki na paliwa, zmuszamy biednych ludzi do palenia śmieciami i to nie jest dobre rozwiązanie. To szkodzi środowisku – podkreśla. Równocześnie podważa dowody mówiące o wpływie dwutlenku węgla na zmianę klimatu.

– Nie widzę takich dowodów, a te, które są przedstawiane, są sprzeczne ze sobą. Jest mnóstwo publikacji mówiących, że tak jest, ale jednocześnie równie dużo jest publikacji mówiących, że nie – mówi prof. Władysław Mielczarski. – Natomiast jeżeli nawet byłby jakiś wpływ, to te emisje są stosunkowo niewielkie. Ostateczne decyzje w sprawie kontynuacji Protokołu z Kioto muszą zostać przyjęte na przełomie listopada i grudnia br. w Doha, podczas konferencji ONZ w sprawie zmian klimatu (COP 18). Redakcja EkoNews, prof. Władysław Mielczarski

Co dalej z Gruzją? Nasz wywiad Baliśmy się, że poleje się krew. Tymczasem nawet sami Gruzini są zaskoczeni tym, jak spokojnie przebiegły wybory – mówi Dawid Gamtsemlidze, gruziński przedsiębiorca mieszkający w Polsce, szef komisji wyborczej w Ambasadzie Gruzji w Warszawie, w rozmowie z Rafałem Kotomskim. Zasadnicza kwestia po wyborach parlamentarnych w Gruzji to utrzymanie dalszego kursu na Europę. Nie obawia się Pan, że to już koniec tych właśnie gruzińskich marzeń? Prezydent Saakaszwili następnego dnia po wyborach pokazał, że w polityce gruzińskiej obowiązują już europejskie standardy. W sposób umiarkowany, bez emocji złożył gratulacje zwycięskiej opozycji i zadeklarował przejście do opozycji. Teraz utrzymanie tych standardów będzie zależało od głównych aktorów naszej sceny politycznej. Cieszę się też, że wybory w Gruzji – a przecież przyglądało im się wielu obserwatorów z różnych państw – okazały się w pełni demokratyczne i uczciwe. Przyznam, że nawet sami Gruzini są zaskoczeni tym, jak spokojnie wszystko przebiegło.
Były jakieś obawy, że stanie się inaczej? Z pewnością. Nawet baliśmy się, że poleje się krew. Przecież emocje z obu stron politycznego sporu zostały bardzo rozbudzone. Mam nadzieję, że nasz demokratyczny sygnał zostanie dobrze odebrany na Zachodzie i w USA. Tam, gdzie mamy naprawdę dobre relacje, Niestety, to nie dotyczy Rosji, którą najwyraźniej gruzińskie osiągnięcia drażnią. Wierzę, że to moment przejściowy, a Rosja po prostu nerwowo odreagowuje fakt, że nie ma spójnej polityki wobec Kaukazu. Osobiście mam nadzieję, że to się zmieni na lepsze dla mojego narodu.
Wierzy Pan w dobre, partnerskie stosunki z Rosją? Raczej mało prawdopodobne... Zobaczymy. Gruzini z pewnością chcą żyć w zgodzie ze wszystkimi sąsiadami. Ale wszystko zależy, na jakich warunkach.
Ogromny posąg Matki-Gruzji w Tbilisi to kobieta. W jednej dłoni trzyma czarę z winem, a w drugiej miecz... Właśnie – wino dla przyjaciół, ale miecz dla wrogów, gdyby mieli jakieś wątpliwości, że potrafimy się obronić.
W czasie wyborów w Gruzji na granicy z okupowaną przez Rosjan Osetią zgromadzone zostały poważne siły armii rosyjskiej. To z pewnością nie przypadek? U naszego wielkiego sąsiada nie ma przypadków. Tam wszystko jest wykalkulowane, przeliczone politycznie. Rosja cały czas pręży muskuły. Choć na razie widać z jej strony zaledwie taki kontynentalny imperializm. Rosjanie stracili kontrolę nad wieloma swoimi dawnymi republikami i wciąż tęsknią do dawnego status quo. To niewątpliwie niebezpieczne, ale wierzę, że na straszeniu się skończy. Współczesny świat potrzebuje współpracy. Ludzie chcą normalnie żyć, a nie walczyć, uczestniczyć w konfliktach. Ze strony Rosji doświadczyliśmy agresji w 2008 r. W ciągu kilku dni wojny zniszczony został nieraz dorobek wcześniejszych 20 lat. Sąsiada wybierać nie możemy, ale Rosja musi zrozumieć, że Gruzja idzie własną drogą. I nie chce poddać się takim rosyjskim wpływom, tak jak dawne republiki Azji Środkowej, Ukraina czy Białoruś. Oczywiście istnieje obawa, że koalicja, która wygrała teraz wybory w Gruzji, skręci politycznie w stronę Rosji. Oby nie stało się tak, że nasze otwarcie na świat i niezależność zostaną zaprzepaszczone.
Dlaczego partia Saakaszwilego przegrała wybory? Przecież Gruzja się rozwija, macie wolność gospodarczą, zwalczyliście skutecznie korupcję. Paradoksalnie to trochę efekt demokratyczny. Ludzie po prostu poczuli zmęczenie rządzącą ekipą. Uwierzyli, że inni ludzie będą rządzić lepiej, sprawniej. Poza tym jest tak, że administracja, kadry, powinny współpracować z liderem. Jeżeli lider – tak jak Saakaszwili – za szybko „biega”, to administracja często za nim nie może nadążyć. Tak trochę było w naszym kraju. Pomysły dobre, ale realizacja często o wiele gorsza. Ceną okazała się wyborcza porażka. Rafał Kotomski

Stanisław Tymiński: Paszkwilanci Obserwując scenę polityczną w Polsce, zauważyłem, że dziennikarze, którzy mnie zawsze zwalczali, stali się słynni i bogaci. Historia ostatnich 20 lat pokazuje, że można było zrobić dobrą karierę na tendencyjnym szkalowaniu mojej osoby. Niektórzy robią to do dzisiaj. Jedna z “moich” paszkwilantek, Żydówka Anne Applebaum, już w 1990 roku publikowała o mnie obrzydliwe teksty w skrajnie konserwatywnej amerykańskiej prasie. To samo po angielsku i po polsku pisał jej mąż Radek Sikorski, były dziennikarz, który zrobił karierę w polityce. Radek robi teraz podchody na stanowisko prezydenta RP, a jego żona Applebaum obiecuje, że przestanie pisać tendencyjne teksty dla amerykańskiej prasy, kiedy zostanie Pierwszą Damą w Polsce. Wiadomo, że Pierwszej Damie nie wypada pisać paszkwili. Może to zlecić innym osobom. W 90 roku atakowali mnie tacy dziennikarze, jak Daniel Passent i Jarosław Gugała, którzy dostali stanowiska ambasadorów RP w Argentynie i w Urugwaju. Dziennikarz Krzysztof Kasprzyk za swój udział w książce “Śladami Stana Tymińskiego” był konsulem w Vancouverze, Los Angeles i Nowym Jorku. Piotr Najsztub dostał miesięcznik “Przekrój” oraz programy publicystyczne w TVP, a jego szef Adam Michnik został niekwestionowanym królem żydowskiego “Salonu”. Monika Olejnik oraz Tomasz Lis do tej pory dostają najwyższe pensje w telewizji. Nawet Anita Gargas, którą znałem jako przymierającą głodem młodą emigrantkę w Toronto i pożyczałem jej pieniądze na przeżycie, paszkwilowała mnie w 90 roku, teraz jest szefem publicystyki w TVP. Śp. dziennikarz Roman Samsel, którego kiedyś zatrudniłem do edycji mojej książki “Święte psy”, napisał na mój temat kilka książkowych paszkwili i jeździł z nimi do szkół średnich w całej Polsce, aby osobiście niszczyć moją reputację. Zmarł w wielkich cierpieniach na raka dwunastnicy. Lista “moich” paszkwilantów jest bardzo długa i nie jest to miejsce na jej publikację, a więc dałem tylko kilka przykładów, że szkalowanie Tymińskiego okazało się działalnością bardzo korzystną dla wielu dziennikarzy. Notabene przez ostatnie 20 lat jestem w Polsce pod ścisłą cenzurą – nikt w Kraju nie opublikuje moich tekstów, a więc nie mam możliwości obrony. Pewnie z obawy, aby nie zdewaluować wartości tych wydumanych paszkwili. Zawsze byłem zdumiony, z jak wielkim zacięciem byłem kłamliwie atakowany przez obcych mi ludzi. Jest to swego rodzaju komplement, że poświęcili mi tyle uwagi, ryzykując przez pisanie potwornych kłamstw swoją reputację. Atakowano mnie głównie za to, że odważyłem się bronić Polaków skazanych na biedę przez mafijno-polityczny układ “okrągłego stołu”, oraz za to że w 1990 roku zdobyłem poparcie milionów Polaków, którzy po 8 tygodniach morderczej kampanii wyborczej wybrali mnie na stanowisko swego prezydenta. Tyle, że na koniec “dopasowano” wynik wyborów na korzyść Lecha Wałęsy. Byłbym wtedy waszym prezydentem, gdyby nie dorzucono kartek do urn w dużych miastach wojewódzkich, gdzie “układ” miał swoich ludzi. Po sfałszowanych wyborach byłem brutalnie porzucony przez własny elektorat na pożarcie zjadliwych paszkwilantów, którzy dalej rzucali się na mnie jak wściekłe psy. Czarne chmury zebrały się wtedy nad Polską i wiszą nad krajem do tej pory. A byliśmy tak blisko zwycięstwa i udało nam się obalić wrogi nam antypolski rząd Tadeusza Mazowieckiego. Mimo że prawdziwy wynik wyborów przyhamował socjopatyczne reformy Leszka Balcerowicza, to wszystko poszło na marne, bo dziś Polską rządzi haniebny układ PO-PiS. W 1991 roku sfałszowano wybory, utrącając większość Partii X za domniemane podrabianie podpisów koniecznych do rejestracji kandydatów, ale bez podania żadnych dowodów. Pamiętam, z jaką radością moi paszkwilanci jednostronnie opisywali ten incydent w prasie krajowej i zagranicznej. Niedługo potem śp. Mieczysław Bareja, przewodniczący Komisji Wyborczej w Warszawie, który nas świadomie utrącił z wyborów, umarł na atak serca jako potwierdzony współpracownik SB w czasie swojej własnej rozprawy lustracyjnej. Piszę ten tekst jako przestrogę, że jeśli kiedyś w przyszłości znajdzie się prawy Polak, który odważy się ostro zawalczyć o wasz los, to znowu potężna grupa paszkwilantów będzie go niszczyła na wszelkie sposoby w zamian za zaszczyty i pieniądze. Będą oni nagradzani przez poprzednich paszkwilantów, którzy już sławę i stanowiska zdobyli haniebnym szkalowaniem. Taka sytuacja będzie trwała, dokąd każdy Polak nie zrozumie, że kiedy niszczą jego lidera, który reprezentuje jego interesy na scenie politycznej, to on sam jest celem ataku – to on jest niszczony. W czasie wojny, a taką dziwną wojnę niestety mamy w naszym kraju, najważniejsze jest zniszczenie strategicznego dowództwa. Potem już łatwo zwyciężyć i rozproszyć żołnierzy. Nie jest to tajemnica, że ludźmi, którzy są biedni i bez liderów, jest łatwo manipulować i rządzić pod pozorami demokracji. Osobiście nigdy nie widziałem sytuacji, aby Polacy stanęli murem za swoim liderem-reprezentantem, kiedy był on atakowany przez naszych wrogów. Ba, nigdy nie widziałem nawet zbiórki pieniędzy na koszty kampanii wyborczej jakiegoś kandydata. Tak jakby Polacy nie cenili i nie mieli potrzeby, aby mieć własnych reprezentantów w polityce. A polityka jak dźwignia daje możliwość największych zmian na korzyść obywateli. W prawdziwej demokracji głos oddany na danego kandydata jest głosem na samego siebie. Kto tego nie rozumie, jest tylko kibicem polityki, a nie jej uczestnikiem, i jako kibic swego głosu w urnie wyborczej nigdy nie będzie bronił. A największa bieda, to nie brak pieniędzy, ale tchórzostwo i brak wiedzy. Na koniec pragnę zwrócić uwagę, że kiedy dana nacja nie jest w stanie wykreować, wesprzeć i obronić swoich liderów reprezentantów, to ich miejsce natychmiast zajmą wyszczekani i sowicie opłacani dziennikarze paszkwilanci. A to dlatego, że na poziomie władzy natura nie znosi próżni. Kraj prowadzony przez bandę dziennikarskich paszkwilantów nigdy nie będzie bogaty. Przyszłość ludzi w takim kraju będzie kreowana przez haniebną mentalność byłych dziennikarzy, którzy służą możnym tego świata tylko dla własnych korzyści. Musimy to zmienić. Czas, aby Polska, nasza ojczyzna, nareszcie była prawdziwą matką, a nie okrutną macochą.

Stanisław Tymiński

Tusk z Milewskim i prokuratorem od Amber Gold Prokuratorzy, współpracownicy prezydenta Sopotu, prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku Ryszard Milewski – w takim towarzystwie Donald Tusk oglądał mecze na trybunach stadionu Lechii Gdańsk. Andrzej Jaworski, poseł PiS-u, ujawnił nazwiska prokuratorów, którzy siedzieli w towarzystwie Donalda Tuska i Ryszarda Milewskiego. Byli to: Bogdan Szegda z Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku, Dariusz Pogorzelski z Prokuratury Rejonowej w Wejherowie oraz Dariusz Różycki, szef Prokuratury Okręgowej w Gdańsku, główny prokurator w sprawie Amber Gold. 27 września minister sprawiedliwości Jarosław Gowin odwołał Ryszarda Milewskiego, prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku. Odwołanie było efektem prowokacji dziennikarskiej ujawnionej przez „Gazetę Polską Codziennie”. Obecnie „aferą Milewskiego” zajmuje się rzecznik dyscyplinarny sędziów sądów powszechnych, 10 października w tej sprawie ma złożyć zeznania Milewski. Premier Donald Tusk dzień po ujawnieniu naszej publikacji, pytany na konferencji prasowej o swoją relację z Milewskim, był wyraźnie zdenerwowany. – Nie ma żadnej relacji. Pan prezes Milewski jest osobą względnie publiczną, więc mogę powiedzieć, że kojarzę istnienie tej osoby, natomiast nie ma między nami żadnych relacji o charakterze towarzyskim. Żadnych – stanowczo odpowiedział premier. Na pytanie „Codziennej”, czy uważa, że z powodu bliskich relacji trójmiejskich sędziów i prokuratorów z Platformą Obywatelską śledztwo ws. Amber Gold powinno zostać przeniesione z Pomorza w inny region kraju, Donald Tusk stwierdził: „Nie mogę wyrazić opinii”. Jak powiedział, zależało mu na tym, by sprawa Amber Gold była prowadzona „obiektywnie i szybko”. – Nie mogę rekomendować prokuratorowi generalnemu czy sądom, gdzie mają prowadzić sprawę – dodał premier. Jak ustaliła „Gazeta Polska Codziennie”, na nagraniu TVN24.pl widać również Andrzeja Kowalczysa, pełnomocnika marszałka województwa pomorskiego Mieczysława Struka związanego z prezydentem Sopotu Jackiem Karnowskim. Kowalczys prywatnie jest organizatorem meczów piłkarskich premiera z Tomaszem Arabskim, Grzegorzem Schetyną, Sławomirem Nowakiem i innymi kolegami z PO. Na trybunie widać również bliskiego Karnowskiemu wicewojewodę pomorskiego Michała Owczarczaka, który obecnie jest sekretarzem regionu pomorskiego PO i zasiada w radzie krajowej partii. Wśród towarzyszy Tuska na trybunach widać też Sławomira Rybickiego, obecnie sekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta Bronisława Komorowskiego ds. kontaktów z rządem i parlamentem.

– Takie obrazki pokazują najlepiej, jak bliskie kontakty mają rzekomo niezależni prokuratorzy i rzekomo niezawiśli sędziowie. Trójmiasto zbudowane jest na sieci powiązań towarzysko-biznesowo-politycznych – mówi „Codziennej” działacz PiS-u z Trójmiasta Michał Rachoń. Natomiast Mariusz Błaszczak, przewodniczący klubu parlamentarnego PiS-u, na konferencji prasowej w Sejmie stwierdził: – Patrząc na te materiały, myślę, że nie ma wątpliwości, dlaczego sędzia Milewski tak ochoczo odebrał telefon z Kancelarii Premiera. Samuel Pereira

PODATKI GŁUPKI Dziś w „Rzepie”, a w niedzielę w „Gościu…” rozpisuję się o podatkach. Nie tylko w Polsce Prezes Kaczyński postanowił sięgać do „głębokich kieszeni”. Nad Sekwaną też się starają. Współcześni Jakobini wprowadzają właśnie podatek 75%. Ale w odróżnieniu od Ludwika XVI współcześni królowie maja gdzie wiać. Barnard Arnault – najbogatszy Francuz – postanowił zostać najbogatszym Belgiem. Media spekulują, że motywem jego przenosin są pieniądze, a dokładniej plany wprowadzenia we Francji 75 procentowej stawki podatkowej dla osób zarabiających ponad milion euro rocznie (obecnie 40 procent). W Belgii to „tylko” 50 procent. Też dużo, ale zawsze sporo mniej. Lewicowy dziennik „Libération” zdjęcie Arnaulta na okładce z walizką w ręku opatrzył tytułem: „Spadaj, bogaty głupku!”. Ma chłopina szczęście. 220 lat temu tacy lewicowcy by go zgilotynowali. A dziś przed „gilotyną podatkową” ma szansę uciec. Zaprośmy go do Polski. Zapłaci tylko 19%. Przynajmniej na razie, bo pewnie i u nas podatki podwyższą. Nawet jak nie zrobi tego Minister Rostowski z własnej inicjatywy, to przodująca w niesieniu „postępu” i „sprawiedliwości społecznej” Europa pracuje już nad ujednoliceniem podstawy opodatkowania podatkiem dochodowym. Na razie od osób prawnych. Następnym krokiem będą osoby fizyczne. A po ujednoliceniu podstawy, ujednolicą też i stawki. Ciekawe, czy na takie, które są w Polsce, czy na takie, które są we Francji? Historia jest najlepszą nauczycielką życia – po raz kolejny uczy nas, że jeszcze nikogo, niczego nigdy nie nauczyła. Zły podatek od nieruchomości był przyczyną secesji Niderlandów od Hiszpanii, a dziś jest przyczyn a upadku centrów wielu amerykańskich miast. Zły podatek był zresztą przyczyną wybuchu Rewolucji Amerykańskiej – nazywanej Wojną o Niepodległość. Tak! O „niepodległość podatkową”. Jak pisał Charles Louis de Montesquieu, złe podatki były przyczyną „tej osobliwej łatwości, z jaką mahometanie dokonali swoich zdobyczy. W miejsce nieustannych udręczeń, jakie wymyśliła chciwość cesarzy, ludy spotykały się z daniną prostą, łatwą do płacenia i do ściągania: wolej im było podlegać barbarzyńcom, niż skażonemu rządowi.”

„Europa nie ma przyszłości, jeśli nie zatrzyma procesu spadku urodzeń dzieci” – powiedział Georg Weigel, amerykański teolog katolicki i biograf Jana Pawła II podczas poniedziałkowej debaty w Pałacu Prezydenckim w Warszawie z cyklu „Idee Nowego Wieku”. Ten spadek urodzeń wynika w dużej mierze ze złego systemu podatkowego. A co jest alternatywą dla Europy? Czyżby nie ci właśnie „mahometanie”? Oni nie mają ani ubezpieczeń społecznych ani PIT-ów. Dlatego jeszcze raz oddajmy głos Monteskiuszowi: „Nic nie wymaga większej mądrości i ostrożności niż ustalenie tego, co należy brać od poddanych, a co im pozostawić”. Zwłaszcza, że wbrew twierdzeniom Profesorów Balcerowicza, Belki, Bugaja, Kołodko i Osiatyńskiego prawo Laffera działa. Zadziałało właśnie w Lizbonie, w której jakoś więcej wolnych miejsc w restauracjach. Choć restauracji jakby mniej. Z oficjalnych danych z całej Portugali zbieranych przez Krajowy Ruch Przedsiębiorców Gastronomicznych (MNER) wynika, że codziennie ubywa 26 punktów gastronomicznych. A dlaczego? Rząd, walcząc z deficytem budżetowym, podniósł w tym roku stawkę VAT na ich towary i usługi z 13% na 23%. Wpływy podatkowe więc pewnie się nie zwiększą. Lecz spadną. Jak powiemy kelnerowi, że zapłacimy gotówką, a nie kartą kredytową i nie będziemy potrzebowali rachunku to mamy szansę na iście królewskie potraktowanie. Nie tylko dlatego, że zjemy i się napijemy „na czarno” – nie wzbogacając fiskusa. Nie wzbogacimy też banków i organizacji płatniczych, które pobierają od restauracji nawet 2,5% wartości rachunku, gdy uiszczamy go kartą. Więc po raz kolejny przypomnę, co pisał David Hume lata temu. „Podobnie jak niedostatek nadmiernie wygórowane podatki, powodując zniechęcenie, niszczą przemysł. Uważny a bezstronny ustawodawca nie przekroczy punktu, w którym kończą się korzyści, a zaczyna się krzywda. Jednakże, jako że przeciwne postępowanie jest znacznie szerzej rozpowszechnione, należy obawiać się, że w całej Europie podatki pomnożone będą do takiego stopnia, w którym całkowicie zmiażdżą wszelką sztukę i przemysł (...)”. Podobną myśl wyraził Adam Smith w kontekście ceł, cytując powiedzenie Johnathana Swifta, które po dziś dzień jest przytaczane w wielu komentarzach, że „w arytmetyce celnej dwa plus dwa wynosi czasem tylko jeden, a nie cztery”. Ta arytmetyka bierze się stąd, że „wysokie cła obniżają czasem konsumpcję towarów, na które cła te nałożono i zachęcają do przemytu, przeto częstokroć przynoszą państwu mniejsze dochody niż wpływy, które mogłoby ono osiągnąć z opłat umiarkowanych.” Roman Rybarski pisał, że „w każdym razie chodzi o to, by nie przeciągnąć struny z tego powodu, że państwo tylko w teorii ma nieograniczoną możność nakładania ciężarów na gospodarstwo społeczne. Przeciągnięcia struny podatkowej pociągnie za sobą redukcję dochodów skarbowych: bardzo łatwo jest uchwalić podatek, trudniej wprowadzić w życie, a jeszcze trudniej nałożyć taki podatek, który by nie krępował życia gospodarczego”, a „ciężary fiskalne za daleko doprowadzone zwracają się przeciw temu, kto te ciężary nakłada: albo produkcja słabnie, albo kapitał ucieka zagranicę; czyli niepodobna bez końca mnożyć ciężarów skarbowych”. No właśnie! Gwiazdowski

Jak PiS niszczy prawicę Janusz Korwin-Mikke to rosyjski agent, który sieje dezinformację na temat zamachu 10 kwietnia 2010 roku na prezydenta Lecha Kaczyńskiego – to jedna z teorii lansowanych ostatnio przez zwolenników PiS. Partia ta w ten sposób stara się stworzyć monopol po stronie polskiej prawicy, dezawuując inne ugrupowania. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że PiS w warstwie gospodarki ma program socjaldemokratyczny. I ten program forsuje jako receptę na nadchodzący kryzys. W 2001 roku uchwalono przepisy o finansowaniu partii politycznych z budżetu. Inicjatorami i zwolennikami tej ustawy byli przyszli posłowie PiS. Ustawa ta faktycznie stworzyła kartel partii politycznych preferujących ugrupowania otrzymujące dotacje, czyli praktycznie te, które są w Sejmie. Jednocześnie wprowadzono zakaz przyjmowania pieniędzy od firm i ograniczono wpłaty od osób prywatnych. W ten sposób doprowadzono do stworzenia quasi-monopolu już istniejących partii, które Janusz Korwin-Mikke nazywa „bandą czworga” (PO, PiS, SLD, PSL). Wejście do tej grupy Ruchu Palikota było możliwe tylko i wyłącznie dlatego, że lider tego ugrupowania Janusz Palikot ma majątek szacowany przez media na ponad 100 mln złotych. Ugrupowanie to weszło do Sejmu, mając ogromne długi, które zaczęło spłacać z dotacji budżetowych. To pokazuje, jak obowiązujący system finansowania partii eliminuje konkurencję polityczną.

Prawica light Obecna taktyka polityczna kierownictwa PiS ma na celu za wszelką cenę nie dopuścić do powstania realnego bytu z prawej strony, który mógłby być alternatywą dla tej partii. Liderzy tej partii mają świadomość, że ich program jest prawicą w wersji light. Nie chodzi tylko o kwestie gospodarcze, w których program PiS jest zwyczajnie lewicowy (socjaldemokratyczny). Także w sferze wartości – i to najważniejszych, jak życie: PiS nie zgodziło się w 2007 roku na zmianę ustawy, które dopuszcza zabijanie dzieci chorych lub poczętych w wyniku gwałtu. Mając świadomość, że w kwestiach najważniejszych dla prawicy – takich jak wolność i ochrona życia – PiS prezentuje, delikatnie mówiąc, miękkie stanowisko, działacze tej partii z dużą zawziętością atakują potencjalną konkurencję.

Z lewicą pod rękę Doskonale widać to było na ostatnim marszu 29 września w obronie Telewizji Trwam. Wspólnie z PiS maszerowała „Solidarność”, głosząca skrajnie lewicowe postulaty obciążenia dodatkowymi opłatami umów o dzieło i umów zleceń. Charakterystyczne jest, że o ile Jarosław Kaczyński wygłosił na marszu swoje przemówienie pod hasłem „Przebrała się miarka. My, polscy patrioci, mówimy nie!”, Piotr Duda, szef „Solidarności”, mówił o „umowach śmieciowych” i tym, jak rzekomo szkodzą one ludziom. Przyzwolenie na używanie lewicowej demagogii jest bardzo niebezpieczne. Zrealizowanie postulatów „Solidarności” nawet w części oznaczałoby pozbawienie pracy kilkuset tysięcy osób. Niezadowolenie z rządów Platformy Obywatelskiej jest powszechne. Legitymizowanie przez PiS związkowych radykałów grozi „przejęciem” przez nich ewentualnych protestów.

Brak alternatywy Dla PiS bardziej znaczącym wrogiem jest obecnie Solidarna Polska Zbigniewa Ziobro niż rządząca PO. Ziobro, cieszący się sympatią o. Tadeusza Rydzyka i mający otwarty dostęp do jego mediów („Naszego Dziennika” i Radia Maryja), ma potencjał stworzenia alternatywy dla PiS. W kwestiach gospodarczych Solidarna Polska jest nawet bardziej lewicowa niż PiS. Wynika to z przekonania liderów tej partii, że wyborców w Polsce bardziej kuszą obietnice podarunków od władzy niż hasła niskich podatków, wolności i odpowiedzialności. Solidarna Polska ma dziś poparcie na granicy progu wyborczego (5 proc.). Politycy PiS starają się, jak mogą, osłabić konkurenta. Co rusz partia ta ogłasza, że nastąpią transfery z SP do PiS. Te scenariusze się nie sprawdzają, pokazują jednak, że w walce o niedopuszczenie do powstania alternatywy dla elektoratu PiS nie cofnie się przed niczym.

Gra wartościami Politykę PiS instrumentalnego wykorzystywania prawicowych wartości najlepiej widać w praktyce. Dziś PiS głosi poglądy eurosceptyczne, ale to jego politycy uzgodnili i podpisali traktat lizboński. Podobnie widać to w wypadku kary śmierci. Pod koniec 2011 roku PiS zaczęło domagać się jej przywrócenia. Jednak kiedy miało większość w parlamencie i prezydenta, nie zrobiło w tej sprawie nic. W podobny sposób należy traktować obecnie zgłaszane przez posłów PiS hasła ochrony życia od poczęcia. W 2007 roku Jarosław Kaczyński, mając pełnię władzy, zatrzymał nowelizację prawa. Obecne działania mają więc cel propagandowy, a przy okazji sieją zamęt w szeregach PO, której w kwestiach ideologicznych grozi rozłam.

Wolnościowcy na pokaz Tworząc Solidarną Polskę, Zbigniew Ziobro zwrócił uwagę, że PiS nie ma realnej możliwości sięgnięcia po władzę z uwagi na brak koalicjantów. Rzucił wówczas hasło utworzenia „drugiego płuca prawicy”, którym miała być Solidarna Polska. Aspiruje ona do elektoratu, który nigdy nie poprze PiS, ale ma konserwatywne poglądy. Podobną rolę, tyle że z programem faktycznie prawicowym, spełnia obecnie Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikke. Zmęczenie obecną władzą jest duże i ludzie chcą nowych twarzy w polityce. Jarosław Kaczyński nie bez powodu uważany jest za doskonałego stratega politycznego, mistrza taktycznych rozgrywek. Właśnie postawił na frakcję wolnościowców w PiS, którą tworzą tam byli zwolennicy Unii Polityki Realnej – m.in. Przemysław Wipler. Problem polega na tym, że pokazywanie wolnościowców idzie w parze z głoszeniem socjalistycznych poglądów. Kaczyński stara się zagospodarować wolnościowy elektorat, ale jednocześnie idzie pod rękę z roszczeniową „Solidarnością”, której pomysły skutkowałyby dorżnięciem polskiej gospodarki.

PiS lub zdrada Media sympatyzujące z PiS (od „Gazety Polskiej” do „Naszego Dziennika”) nie dostrzegają istnienia innych prawicowych ugrupowań. Lansują koncepcję wojny, w której każdy przeciwnik Platformy Obywatelskiej musi być zwolennikiem PiS. Osoby krytykujące PiS są traktowane jako wrogowie. Doskonale widać to po wpisach zawodowych komentatorów internetowych (zapewne opłacanych przez partię) piszących na najważniejszych prawicowych portalach. Każda opinia krytyczna wobec PiS jest przedstawiana przez nich jako akt zdrady narodowej i dowód na bycie zwolennikiem PO. W tym szaleństwie jest metoda. Dzisiaj w mediach głównego nurtu dziennikarze biegają koszulkach albo z napisem PiS, albo PO. Próba tworzenia niezależnych, krytycznych wobec władzy i opozycji mediów jest skazana na atak z obu stron. Obecny system odpowiada bowiem obu stronom. Liderzy PO mają świadomość, że największe szanse na utrzymanie władzy daje im toczenie sporu z PiS. Dopuszczenie do powstania realnej alternatywy nie jest w ich interesie. Jarosław Kaczyński zaś gotów jest posiedzieć kolejne cztery lata w ławach opozycji, ale nie dopuścić do urośnięcia w siłę prawicowej alternatywy dla PiS. Taka taktyka jest szkodliwa. Ostatnie pięć lat dowiodło, że PiS nie jest w stanie samo sięgnąć po władzę. Jednocześnie próbuje zdusić w zarodku każdą rosnącą siłę polityczną, która mogłaby być jego koalicjantem. Jest to dokładnie odwrotna strategia niż ta, którą forsuje rządząca PO. Wylansowała ona Ruch Palikota i dzięki temu może wybierać między koalicjantami: PSL, SLD lub Ruchem Palikota. I na tym nie koniec. W swoim ostatnim wywiadzie Roman Giertych zapowiedział powołanie kolejnej partii prawicowej. Jej celem jest „zabrać PiS, ile się da, i domknąć układ rządowy, jeżeli byłaby taka potrzeba”. Gołym okiem widać, że PO sprzyja powstawaniu bytów politycznych zagospodarowujących elektorat, który nie chce już popierać partii władzy. PiS natomiast każdą tego typu inicjatywę próbuje niszczyć. Ze szkodą dla siebie. Jan Pinski

Wszystko mi jedno kto wprowadza socjalizm Nie ma żadnej dużej różnicy programowej między PiS, a PO. Obie partie chcą kontynuacji obecnego systemu ograbiania obywateli. W 1520 sejm uchwalił, że chłop pańszczyźniany musi pracować za 1 dzień w tygodniu na swojego pana, właściciela gruntu. Później te obciążenia zwiększano w zależności jednak od majętności chłopa (coś w rodzaju podatku progresywnego). Dziś współcześni chłopi pańszczyźniani połowę tygodnia harują na rząd i państwo! Gdyby normalny człowiek musiał zapłacić te podatki sam, a nie były pobierane przez władze, doszłoby do rewolucji. Płacimy kretyński podatek VAT (USA jakoś bez niego żyją) za wszystko co kupimy. Płacimy rownież haniebny ponad 80 proc. podatek od legalnej pracy. W najnowszym numerze "Najwyższego Czasu!" Janusz Korwin Mikke, słusznie zauważył, że obcecna walka toczy się w ramach obozu socjalistycznego. Socjaliści z pod znaku PO walczą z socjalistami z pod znaku PiS. Jego zdaniem konserwatyści i wolnorynkowcy nie w powinni w tej walce gangów uczestniczyć. Z tego samego powodu dla, którego Polacy nie powinni byli angażować się w wojnę między Sowietami, a Niemcami. Zmiana jednego socjalistycznego rządu na drugi, niewiele zmieni. Oczywiście rząd Jarosława Kaczyńskiego był lepszy niż rząd PO, ale była to różnica niewielka. Zamiast realizować swój program obniżył trochę podatki dzięki czemu Polska, jako jedyne państwo w UE nie miała recesji. Ładnie to ujmują szefowie Centrum Adama Smitha. Skoro wszystki partie chcą wprowadzenia "ulg" dla ludzi (na dzieci, ZUS itp), przyznają tym samym, że ludziom jest źle i trzeba im "ulżyć". Ale dlaczego na 1-2 lata, a nie na zawsze? Ponad 10 lat temy jako jeden z pierwszych dziennikarzy rozpoczynałem rozmowy na temat podatku liniowego. Wówczas ekonomiści i politycy mówili mi: to nie może się udać, działa tylko w Estonii i Tajwanie itp. Po dekadzie ponad 98 proc. Polaków płaci dziś liniowy. Wprowadziliśmy go dzięki...lewicy i Leszkowi Millerowi. Szykuje się rewolucja i zmiany. Nie wolno dopuścić, aby jedni socjaliści zastąpili drugich. Skończy się to jak w 1956 r. Parę miesięcy odwiliży, a potem znów złapią nas za mordę i za kieszeń. Piński

Prawo komunistyczne a Niemcy Od początku swych rządów komuniści dążyli do prawnej dyskryminacji ludności niemieckiej. W memoriale komunistycznego Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z końca 1944 roku postulowano dyskryminację Niemców i Volksdeutschów, a kwestie te „winny znaleźć rozwiązanie w formie dekretów i przepisów obejmujących wyłącznie osoby narodowości niemieckiej, posiadających obywatelstwo niemieckie, zamieszkałych w granicach obecnej Rzeczypospolitej”. Wśród aktów prawnych dotyczących Niemców na szczególną uwagę zasługują dekrety. Manifest PKWN uznając konstytucję kwietniową za „faszystowską”, opowiedział się za powrotem do konstytucji marcowej, która nie przewidywała – w odróżnieniu od kwietniowej – takiego źródła prawa jak dekret. Tak więc z formalnego punktu widzenia nie było konstytucyjnej podstawy prawnej, która zezwalałaby na wydawanie dekretów.

Komunistyczna praktyka nie przywiązywała żadnej wagi do sprzeczności, uznając, iż to władze mają prawo decydować, co było, a co nie było prawem. Na gruncie prawa, usiłowano zalegalizować tę sytuację, wskazując, iż „konstytucja marcowa obowiązuje nie dlatego, że została nielegalnie uchylona, ale dlatego, ze taka jest wola nowych rządzących. Mamy do czynienia z pierwotnym powstaniem nowej władzy, a nie z powstaniem jej pochodnym, opartym na nieistniejącym i formalnie obowiązującym (choć gwałtem usuniętym) porządku prawnym. Mamy do czynienia z rewolucyjną, a nie formalnie legalną genezą nowej władzy”. Wśród tych dekretów należy przede wszystkim wymienić: dekret środkach zabezpieczających w stosunku do zdrajców Narodu, dekret o wyłączeniu ze społeczeństwa polskiego wrogich elementów, dekret o odpowiedzialności karnej za odstępstwo od narodowości w czasie wojny, dekret o wyłączeniu ze społeczeństwa polskiego osób narodowości niemieckiej. Nie bez znaczenia był fakt, iż deklarowana przez komunistów potrzeba ukarania rzeczywistych przestępców, była przykrywką dla rozprawienia się z opozycją polityczną. Stosowanie prawa z mocą wsteczną często w ogóle nie miało ani uzasadnieni a aksjologicznego ani merytorycznego. Podobne przyczyny miała niedookreśloność i ogólnikowość przepisów, opisujących rodzaj popełnianych przestępstw. Oczywiście przestępstwa te mogły być popełnione jedynie na rzecz III Rzeszy, w żadnym zaś wypadku ZSRS. Ujawnione fakty służby w formacjach sowieckich uznawane były za przejaw „patriotyzmu” i postępowania zgodnego z „polską racją stanu”. Problemem szczególnie złożonym była sprawa Volksdeutschów. Z jednej strony podkreślano, iż każdy przypadek należy traktować indywidualnie, z uwzględnieniem okoliczności łagodzących, z drugiej jednak zakładano a priori, iż istniała pokaźna grupa Volksdeutschów, którzy siłą rzeczy dopuścili się zdrady, w związku z tym – jako winni z mocy prawa – nie powinni byli mieć prawa do obrony. Potrzebę wyłączenia ze społeczeństwa wrogich elementów uzasadniano potrzebą „polskiej racji stanu, która wymagała, aby ci, którzy w okresie wojny zawiedli, przeszli na stronę wroga i przyjęli światopogląd faszystowski – zostali wyeliminowani ze zdrowego organizmu, jak i z wrogości ogółu w stosunku do zdrajców, która przyjmowała nieraz spontaniczne formy i musiała być hamowana”. Osoba wpisana Volkslistę została zobowiązana do poddania się procesowi rehabilitacji. Jego pozytywny wynik przywracał pełne prawa obywatelskie i zwalniał majątek spod dozoru, negatywny zaś powodował umieszczenie na czas nieoznaczony w miejscu odosobnienia, poddanie przymusowej pracy, utratę na zawsze praw publicznych i obywatelskich, a także przepadek całego mienia. Ogółem do końca lipca 1946 roku wnioski rehabilitacyjne złożyło ponad 220 tysięcy osób, z czego rozpatrzono zaledwie 71 tysięcy wniosków – 70% decyzji było pozytywnych, a 30% negatywnych. Na mocy dekretu z 13 września 1946 roku o wyłączeniu ze społeczeństwa polskiego osób narodowości niemieckiej, pozbawiono obywatelstwa polskiego osoby, „które po ukończeniu 18 roku życia swym zachowaniem wykazały niemiecką odrębność narodową”. Pozbawienie obywatelstwa oznaczało obligatoryjne wysiedlenie z kraju oraz utratę majątku, utratę prawa do dziedziczenia oraz przyjmowania darowizn. Zgodnie ze spisem powszechnym przeprowadzonym 14 lutego 1946 roku na terytorium Polski zamieszkiwało prawie 2,3 mln Niemców, w zdecydowanej części na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Nie traktowano ich jako ludności rodzimej, gdyż, jak określił to Władysław Gomułka: „Niemcy znaleźli się na nich tylko jako przybysze, którym zaborczość i agresja ich przodków utorowała drogę na podbite tereny Polski piastowskiej”. W efekcie strategia komunistycznych władz w stosunku do ludności niemieckiej, osiadłej na Ziemiach Odzyskanych oparta była na dewizie: „Nie chcemy ani jednego Niemca, ale nie oddamy ani jednej duszy polskiej”. Udowodnienie polskiej narodowości polegało na wykazaniu pełnej łączności z narodem polskim. Wysiedlenia Niemców odbywały się na podstawie umowy poczdamskiej z 2 sierpnia 1945 roku oraz akty wykonawcze – plan Sojuszniczej Rady Kontrolki z 20 listopada 1945 roku ustalający szczegóły wysiedlenia ludności niemieckiej, umowa polsko-brytyjska z 14 lutego 1946 i polsko-sowiecka z maja 1946, na mocy których transporty wysiedlanych kierowane były do brytyjskiej lub radzieckiej strefy okupacyjnej. Mimo surowego traktowania Niemców, szczególnymi względami cieszyli się niemieccy fachowcy, gdyż jak słusznie twierdzono „bezwzględne usunięcie całej ludności niemieckiej (…) wywołałoby ujemny wstrząs w życiu gospodarczym miasta, zwłaszcza przez pozbawienie rynku pracy fachowców i niewykwalifikowanych sił roboczych, których trudno będzie zastąpić polskimi robotnikami, zważywszy na ogromne straty narodu polskiego”. O konieczności zatrudnienia pracowników niemieckich przekonany był także komunistyczny minister przemysłu Hilary Minc, który w sierpniu 1945 roku dowodził, iż „jest rzeczą przemysłu wykorzystać ich mądrze i rozumnie, stosownie do kwalifikacji i traktować ich nie tak, jak oni nas traktowali, ale tak, żeby ich praca dała jak najlepsze wyniki”. Ogółem w przemyśle ziem zachodnich latem 1945 roku zatrudnionych było zaledwie 15 tysięcy Polaków i aż 75 tysięcy Niemców. Ponadto około 100 tysięcy Niemców zatrudnionych było w jednostkach Północnej Grupy wojsk sowieckich. Jednocześnie zwracano uwagę, aby nie zatrudniać Niemców w „restauracjach, kawiarniach, barach, hotelach, sklepach, zakładach fryzjerskich, szpitalach i innych przedsiębiorstwach, odwiedzanych przez publiczność”. W przypadku majątków poniemieckich, na podstawie dekretu z 8 marca 1946 roku o majątkach i poniemieckich, Skarb Państwa przejmował na własność wszelki majątek Rzeszy Niemieckiej, niemieckich osób prawnych, obywateli Rzeszy Niemieckiej oraz osób zbiegłych do nieprzyjaciela. Przepisy dekretu nie dotyczyły obywateli niemieckich, którzy mieli polską narodowość. Konfiskaty mienia niemieckiego przeprowadzano na podstawie rezolucji nr 4 z Breton Woods z dnia 22 lipca 1944 roku, która dopuszczała zajmowanie niemieckiego mienia, jako zabezpieczenie mienia zrabowanego przez Niemców w innych krajach. Natomiast w myśl rozdziału V protokołu Konferencji Jałtańskiej z lutego 1945 roku mienie niemieckie winno być zajęte na cele świadczeń reparacyjnych dla państwa koalicji antyhitlerowskiej, a zarazem w celu zniszczenia potencjału militarnego Niemiec. Kwestia karnego rozliczenia z przeszłością osób, które podczas wojny odstąpiły od narodowości polskiej na rzecz niemieckiej znalazła swój finał w ustawie amnestyjnej z 20 lipca 1950 roku, w której preambule stwierdzono, iż „uwzględniając wkład w pracy nad odbudową kraju większości obywateli, którzy – ulegając naciskowi okupanta hitlerowskiego – zgłosili swą przynależność do narodowości niemieckiej oraz mając na uwadze wzmocnienie i ugruntowanie władzy ludowej i jej osiągnięcia we wszystkich dziedzinach życia politycznego, gospodarczego i społecznego – Sejm Ustawodawczy w szóstą rocznicę Odrodzenia Polski uznaje, że dojrzały warunki do zniesienia w stosunku do tychy obywateli istniejących dotąd sankcji oraz ograniczeń w korzystaniu przez nich z pełni praw obywatelskich”. Równocześnie władze komunistyczne rozważały uznanie mieszkających w Polsce Niemców za mniejszość narodową. Niewątpliwie wpływ na tę zmianę nastawienia miało powstanie NRD i podpisanie z tym państwem w dniu 6 lipca 1950 roku układu o uznaniu ustalonej w Poczdamie granicy polsko-niemieckiej. W dniu 10 marca 1951 roku Sekretariat KC PZPR przyjął uchwałę przyznającą ludności niemieckiej w Polsce równouprawnienie w prawie do pracy i wynagrodzenia za pracę, prawie o wypoczynku oraz przywrócił uprawnienia do pielęgnowania własnej kultury.

Wybrana literatura:

W. Borodziej, H. Lemberg – Niemcy w Polsce w świetle dokumentów

C. Osękowski – Społeczeństwo Polski Zachodniej i Północnej w latach 1945-1956. Procesy integracji i dezintegracji

Ludność niemiecka na ziemiach polskich w latach 1939-01945 i jej powojenne losy

Z. Romanow – Polityka władz polskich wobec ludności rodzimej ziem zachodnich i północnych w latach 1945-1960

M. Muszyński – Przejęcie majątków niemieckich przez Polskę po II wojnie światowej. Studium prawno-międzynarodowe i porównawcze

Godziemba's blog


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
i-872
872 873
20030831185819id#872 Nieznany
872
872
872
872
872
872
RIM 872[1] 47
872 Oakley Natasha Najlepsza decyzja
872 a
analytical characterisation of the routes by thermolytic decarboxylation from tryptophan to tryptami
872 873
II DWK 03 Preludium i fuga Cis dur nr 3 BWV 872

więcej podobnych podstron