POLSKA NIE ODPOWIE W STRASBURGU ZA OPERACJĘ "WISŁA" „Polska nie odpowie w Strasburgu za nielegalną Akcję " Petro Lewczyk, prawnik, adwokat Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu (dalej ETPC) 9 lutego 2012 roku zadecydował, że wniesiona przez Związek Ukraińców w Polsce (dalej ZUwP) skarga przeciwko państwu polskiemu została oddalona.
Stan faktyczny ZUwP 4 maja 2007 roku skierował do Instytutu Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (dalej IPN) zawiadomienie o możliwości popełnienia wielu przestępstw, w tym zbrodni komunistycznych, zbrodni przeciwko ludzkości, nadużywania władzy przez Prezydium Rady Ministrów, bezprawnego pozbawienia wolności i innych. 31 lipca 2008 roku, prokurator [1], który przeanalizował sprawę, odmówił wszczęcia dochodzenia w powyższej sprawie, informując, że obecnie nie ma możliwości, aby twierdzić, że Prezydium Rady Ministrów w dnia 24 kwietnia 1947 r., podejmując decyzję o deportacji Ukraińców w ramach akcji "Wisła "(Uchwałę, która wprowadziła w życie całą procedurę) przekroczyła swoje uprawnienia, ponieważ do 1952 roku Prezydium Rady Ministrów nie miała formalnie ustanowionych ram kompetencji, dlatego nie wiadomo, czy przestępstwo zostało popełnione czy nie. Decyzją z dnia 28 września 2009 Sąd Okręgowy w Warszawie utrzymał w mocy zaskarżoną decyzję, odrzucając tym samym roszczenie ZUwP. Do przedłożonych przez ZUwP argumentów prawnych, w oparciu o poglądy wybitnego profesora prawa karnego, dr hab. Juliusza Makarewycza [2], że działania urzędników państwowych bez podstawy prawnej, jak w tym przypadku, także są "przekroczeniem uprawnień" w rozumieniu art. 286 § 1 KK z 1932 roku, prokuratura i sąd się nie odnieśli. Decyzja była ostateczna. Po wyczerpaniu drogi prawnej sprawy karnej w Polsce, ZUwP wniósł 19 marca 2010 roku skargę do ETPC, która została zarejestrowana pod numerem 16025/10 pod nazwą "Związek Ukraińców w Polsce". ZUwP w skardze wskazał, że po II Wojnie Światowej, w następstwie zmian granic i ustalenia granicy państwa polskiego na linii Bugu, w granicach Polski pozostało około 600 -700 tysięcy Ukraińców - obywateli państwa polskiego, którzy w zwartych grupach mieszkali na przygranicznych terenach w pobliżu Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i nie byli obcym elementem napływowym, lecz mieszkali tam od dawnych czasów. W latach 1944 -1946 na podstawie polsko-ukraińskiej umowy przesiedlono na sowiecką Ukrainę lub deportowano około 500 tysięcy Ukraińców. W Polsce pozostało ich około 200 tysięcy. Ponieważ akcja przesiedleńcza nie rozwiązała ostatecznie "kwestii ukraińskiej" w Polsce, a istnienie 150-200 tysięcy członków mniejszości ukraińskiej w Polsce nie pokrywało się z dążeniami władz komunistycznych w Polsce do utworzenia mono-etnicznego kraju, w kręgach władz komunistycznych dojrzała koncepcja przymusowego - z udziałem wojska i służby bezpieczeństwa - wysiedlenia Ukraińców z ich rodzimych ziem na tzw «Ziemie Odzyskane» (północna i zachodnia część Polski). Decyzje w sprawie przeprowadzenia deportacji Ukraińców, jej zasady, zostały przyjęte przez Prezydium Rady Ministrów w dniu 24 kwietnia 1947 r. Jako podstawę skargi ZUwP wskazał grupę zapisów Konwencję Praw Człowieka i Podstawowych Wolności, sporządzonych w Rzymie w dniu 4 listopada 1950 roku (dalej jako "Konwencja"), konkretnie art. 13 (prawo do realnego odwołania od decyzji sądu) oraz artykułu 6, paragraf 1 (prawo do rzetelnego procesu sądowego), a ponadto art. 14 (zakazu dyskryminacji), trzecia grupa zawiera zapisy dotyczące artykułu 5, paragrafu 1, punktu 3 (prawo do wolności i bezpieczeństwa osobistego, a także zakaz tortur), i wreszcie artykuł 8 paragraf 1 Konwencji (prawo do poszanowania życia prywatnego i rodzinnego). Po prawie dwóch latach Europejski Trybunał Praw Człowieka przyjął 9 lutego 2012 na niejawnym posiedzeniu w imieniu jednego sędziego (z Finlandii) decyzję o oddaleniu skargi. Decyzja jest ostateczna i nie przysługuje od niej odwołanie.
Komentarz Ze względu na lakoniczność (kilka zdań) uzasadnienia podjętej decyzji, trudno jest odnieść się do niej co do meritum sprawy. Jako podstawę odmowy przyjęcia do rozpatrzenia skargi "Związku Ukraińców w Polsce" podano, że nie zostały spełnione kryteria określone w art. 34 i 35 Konwencji. Aby skarga mogła być dopuszczona do rozpatrzenia, muszą być spełnione następujące warunki:
1. Skargę może wnieść osoba, grupa osób lub organizacja pozarządowa (+)
2. Skarga może dotyczyć naruszenia wyłącznie - jednego lub więcej praw - zagwarantowanych w Europejskiej Konwencji Praw Człowieka lub w którymś z jej protokołów dodatkowych (+)
3. Naruszenie prawa powinno być popełnione przez publiczne władze państwa - strony (-)
4. Przed złożeniem skargi do Trybunału należy wyczerpać możliwości miejscowo obowiązującej drogi prawnej (+)
5. Skarga powinna być złożona do Sądu w terminie 6 miesięcy od wydania ostatecznej decyzji miejscowej w tej sprawie (+)
6. Skarga nie może być anonimowa (+)
Po przeanalizowaniu powyższych zapisów należy zauważyć, że Trybunał uznał skargę za oddaloną ze względu na to, że Konwencja została ratyfikowana przez Polskę dopiero 19 stycznia 1993 roku. Oznacza to, że od tego dnia weszła w życie, nabrała mocy prawnej dla Polski. Od dnia 17 października 1997 r., kiedy weszła w życie nowa konstytucja, Konwencja z protokołami dodatkowymi, podobnie jak ratyfikowana umowa międzynarodowa, jest ważna także w lokalnym porządku prawnym, tak jak Konstytucja, stosuje się bezpośrednio i w pierwszej kolejności przed zwykłymi ustawami miejscowymi.[3] Zastosowanie ma zasada, że państwo jest odpowiedzialne nie tylko za zaniedbania rządu, ale także za zaniedbania sądów, parlamentu, organów samorządu terytorialnego i innych organów publicznych, jednakże, jeśli miały one miejsce (nie wcześniej) po dacie określonej w deklaracji rządu o uznaniu prawa obywateli państwa do wnoszenia skargi do Trybunału.
1) Działa na podstawie ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Jest częścią prokuratury Rzeczypospolitej Polskiej, na jej czele stoi Prokurator Generalny i Minister Sprawiedliwości.Główna Komisja jest kierowana przez Dyrektora Głównej Komisji, który jest również zastępca Prokuratora Generalnego i sprawuje nadzór nad wszystkimi prokuratorami, którzy pracują w Komisji Głównej i Komisjach Oddziałowych. Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu realizuje wraz z jedenastoma Oddziałowymi Komisjami Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w całym kraju prokuratorskie funkcje śledcze w sprawach o zbrodnie popełnione wobec osób narodowości polskiej lub obywatelach polskich innych narodowości w okresie od 1 września 1939 do 31 lipca 1991 roku, o których mowa w art. 1 Ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, czyli zbrodni nazistowskich, zbrodni komunistycznych i innych, które są zbrodniami przeciwko pokojowi, ludzkości lub zbrodniami wojennymi. Źródło: Http://www.ipn.gov.pl
2) Kodeks Karny z komentarzem, Lwów 1932, str. 392-393, teraz tak samo uważa również, w szczególności A. Marek, Kodeks Karny. Komentarz, Warszawa 2007, str. 437-438.
3) Art. 91, paragrafy 1 i 2 w związku z art. 241 paragraf 1 Konstytucji z 1997 r. Wcześniej miejsce Konwencji w prawie polskim nie było jasno i jednoznacznie określone. Ale już w 1990 roku, polskie sądy zaczęły różnym stopniu brać pod uwagę postanowienia Konwencji, a zwłaszcza po jej ratyfikacji w 1993 r. i Protokołów Dodatkowych, zobacz na przykład, decyzję Sądu Najwyższego z 11 stycznia 1995 nr. III ARN 75/94, decyzję Sądu Najwyższego z dniu 29 lipca 1997 nr. II KKN 313/97.
"Nasze Słowo» № 21, 20 maja 2012 roku. ( http://nslowo.pl/content/view/2334/73/ )
http://nie-potepieniuoperacjiwisla.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=103:polska-nie-odpowie-w-strasburgu-za-operacje-wisla&catid=86&Itemid=486
Adamkuz
Rozmowa z Wyszkowskim: Wałęsa – człowiek na smyczy Wałęsa mówił wprost, że mnie zniszczy, powtarzał to na sali sądowej. Ale to jest poza jego możliwościami. Groźby Wałęsy to pisk myszy, która już wszystko przegrała i krzyczy z przerażenia – mówi Krzysztof Wyszkowski. Publikujemy cały wywiad z działaczem opozycji antykomunistycznej. Rozmowa ukazała się na portalu nowyobywatel.pl. Kiedy poznał Pan Lecha Wałęsę? W jakich okolicznościach? Jak go Pan wówczas oceniał? Krzysztof Wyszkowski: Przyszedł do mnie do domu na początku czerwca 1978 r. Gdy założyliśmy w Gdańsku Wolne Związki Zawodowe, milicja urządziła najście na moje mieszkanie. Został wtedy zatrzymany mój brat, Błażej, który otrzymał karę dwóch miesięcy więzienia za rzekome pobicie milicjantów. Odbyła się wówczas w Trójmieście wielka akcja ulotkowa w jego obronie. Wałęsa podobno znalazł w tramwaju taką ulotkę i zgłosił się na podany w niej adres, gdy razem z Bogdanem Borusewiczem i Piotrem Dykiem – Józef Śreniowski głodował w Łodzi – prowadziliśmy głodówkę protestacyjną. Gdy rozległo się pukanie, w telewizji transmitowano spotkanie piłki nożnej, trwały Mistrzostwa Świata w Argentynie. Sądziłem, że to milicja chce nam przeszkodzić w oglądaniu meczu [śmiech]. Ale za drzwiami zobaczyłem wystraszonego, niskiego człowieczka, który zaczął stękać pod nosem, że ma ulotkę i chciałby porozmawiać. Nie chciałem tracić meczu, zaprosiłem go do środka, zapytałem, kim jest. Powiedział, że robotnikiem. Rozmowa nie kleiła się. Bogdan i Andrzej Gwiazda, który był wtedy z nami, oglądali mecz i gość może dlatego, żeby zwrócić na siebie uwagę, zaczął mówić, że głodówka jest niepotrzebnym osłabianiem siebie, a to przecież komunistów trzeba osłabiać, walczyć aktywnie. Zapytałem, co w takim razie proponuje. Doszło do zupełnego zaskoczenia – powiedział, że trzeba wysadzać w powietrze komendy milicji. Gwiazda z Borusewiczem spojrzeli uważnie na typka i włączyli się do rozmowy. Gwiazda zrobił mu wykład na temat wyższości walki bez przemocy nad terroryzmem, ale nie widać było, żeby zrobiło to na gościu wrażenie. Zapytałem, jak to sobie wyobraża. Odpowiedział, że był w wojsku i tam go uczono posługiwania się granatami. Było to tak idiotyczne, że Bogdan i Andrzej odwrócili się z powrotem do telewizora. Powstało wrażenie, że to albo kompletny dureń, albo bardzo kiepski prowokator. Jako gospodarz, trochę z uprzejmości, a trochę z rozbawienia zacząłem go podpytywać, jak miałoby wyglądać to wysadzanie komend. On na to, że uczono go wiązać granaty w pęczki i wtedy siła rażenia radykalnie się zwiększa. Na pytanie, skąd te granaty wziąć, odpowiedział, że nietrudno je kupić albo nawet zrobić. Cała rozmowa miała charakter tak absurdalny, że już bez żenady brnąłem dalej: „Ale jeśli Pan tę komendę wysadzi, to zginie także mój brat”. Wałęsa i na to miał receptę – granaty trzeba będzie wrzucać na dach! W jaki sposób? Katapultą! Nie zamierzałem już dłużej rozmawiać. Gdy chciałem go wyprosić i pożegnalibyśmy się zapewne na zawsze, wpadły do mieszkania Magda Modzelewska, dzisiaj żona Mirosława Rybickiego, z Bożeną Rybicką, młodszą siostrą Mirka i świętej pamięci Arama Rybickiego, które uzyskały właśnie zgodę księdza Bogdanowicza, proboszcza Bazyliki Mariackiej w Gdańsku, na rozpoczęcie w Kaplicy Katyńskiej codziennych modlitw w intencji uwolnienia Błażeja. Zapytały „Kto idzie z nami?” i Wałęsa cichutko do nich dołączył. Okazało się, że jest bardzo rozmodlonym katolikiem, zaczął codziennie tam przychodzić i w ten sposób, pośrednio przez zakrystię, przylgnął do tej grupy. Wyglądało na to, że zrezygnował ze swoich pomysłów z granatami, w każdym razie już nigdy o terrorze przy nas nie wspominał, za to dostał Nagrodę Nobla [śmiech]. Powoli się do niego przyzwyczailiśmy. Później nasze stosunki układały się bardzo dobrze. Czułem się kimś w rodzaju jego opiekuna. Andrzej Gwiazda ze swoim ścisłym rozumem bardzo lekceważył tego niezbyt poprawnie klecącego zdania byłego stoczniowca, wówczas kombinatora, który żył z różnych „lewizn”. Bogdan Borusewicz też najpierw go całkowicie zlekceważył, dopiero później uznał, że jest do czegoś przydatny. A ponieważ Wałęsa zaakceptował nasze metody działania i był bardzo posłuszny, więc powoli wszedł do grupy.
Jak scharakteryzowałby Pan jego postawę później, w latach 80.? Był tą samą osobą czy dały się zauważyć zmiany? K.W.: Nie wszystko wiem o stosunkach innych członków grupy WZZ-owskiej z Wałęsą. Bezpośrednio z konfliktem dotyczącym jego osoby w środowisku dawnych WZZ-towców zetknąłem się dopiero po strajku sierpniowym. Było to 2 września 1980 roku. Do Gdańska przyjechał Jacek Kuroń, z którym się wówczas przyjaźniliśmy. Miał projekt przechwycenia kontroli nad rodzącym się ruchem, a częścią tego projektu było ogłoszenie Lecha Wałęsy agentem Służby Bezpieczeństwa. Nie wiem, dlaczego ta historia jest prawie nieznana – najpełniej dotychczas opisał to Sławomir Cenckiewicz w książce „Anna Solidarność”. Trzeba pamiętać, że do Sierpnia ’80 Kuroń twierdził, iż „klasa robotnicza utraciła już swoje historyczne zadania, bo została skorumpowana” i teraz rolę tarana, który może rozbić system, odegra indywidualne chłopstwo. Jak widać, nawet najbardziej idiotyczne błędy nie przeszkadzają w walce o władzę… Teraz znowu Kuroń pozostawał ślepy i głuchy wobec faktu, że w trakcie strajku Wałęsa uzyskał niesłychaną pozycję. Nikt nie przypuszczał wcześniej, że w oczach polskiej i zagranicznej opinii publicznej stanie się twarzą WZZ-ów i reprezentantem całego ruchu strajkowego. Ale te dwa i pół tygodnia strajku spowodowały, także przez mechanizm medialny, że stał się kimś znacznie „większym” niż człowiek, z którym współpracowaliśmy przed strajkiem.Ponadto w czasie strajku sierpniowego Wałęsa związał się z grupą Mazowieckiego, Geremka i innych „reformistów”, co na Kuroniu, Michniku i reszcie „lewicy KOR-owskiej” robiło jak najgorsze wrażenie, bo były to środowiska ostro rywalizujące o wpływy polityczne. To dlatego Kuroń przyjechał z zamiarem „likwidacji” wpływów konkurencyjnej grupy, a drogą do tego było właśnie usunięcie Wałęsy. Jako narzędzie wykorzystano pewne, pojawiające się już wcześniej pogłoski – dla mnie były to wówczas plotki, których nie traktowałem serio – że był on w przeszłości agentem Służby Bezpieczeństwa. Gdy 2 września jechaliśmy z Aliną Pieńkowską do Mariusza Muskata na spotkanie z Jackiem Kuroniem, powiedziała mi ona konspiracyjnym szeptem: „Lechu jest agentem”. Potraktowałem to jako skutek napięcia nerwowego po tym bardzo trudnym dla nas wszystkich okresie strajkowym i nie wziąłem tego poważnie. Ale już w nocy z 3 na 4 września okazało się, że jest to element szerszego planu. Niestety do dzisiaj nie odnaleziono nagrania z narady, która miała miejsce w mieszkaniu Jacka Taylora. Jego mieszkanie było na podsłuchu, co potwierdzają archiwa IPN, zatem to musiało być zarejestrowane. Ale nagranie jest pewnie w poufnych zbiorach bardzo ważnych ludzi, dla których jest ono gwarancją bezpieczeństwa i wpływów politycznych. Gdy Kuroń, obok innych zadziwiających pomysłów, powiedział, że trzeba jak najszybciej ogłosić Wałęsę agentem – ostro zaprotestowałem. Stwierdziłem, że byłoby to spełnienie marzeń SB, czyli powstanie dwóch rywalizujących ze sobą związków: jednego robotniczego, z Wałęsą na czele, i drugiego, KOR-owskiego. Ten drugi byłby narzędziem „warszawki”, próbującej przechwycić wielki ruch ogólnospołeczny. Narada się na tym zakończyła, ale nie znam dalszego przebiegu dyskusji w tej grupie, bo zostałem z niej wykluczony. W każdym razie Wałęsa nie został ogłoszony – przynajmniej publicznie – agentem i jedność Związku została utrzymana.
Skoncentrujmy się teraz na sytuacji z czasów stanu wojennego… K.W.: 13 grudnia odsunął na bok „rachunki krzywd”. Wydawało się, że to okazja do tego, by wszyscy się pogodzili, podjęli walkę o niepodległość. Przynajmniej dla mnie było jasne, że po tym, co się stało, nie może być porozumienia z komunistami. Niestety zaczęły dochodzić informacje, że „Lechu się układa”. Danuta Wałęsowa przyjeżdżała do stoczni i przekazywała wiadomości, że trwają rozmowy, wszystko idzie ku dobremu, istnieje możliwość porozumienia. To były niebezpieczne oznaki. Znając go, miałem obawy, że się ugnie – Wałęsa był człowiekiem bardzo ugodowym: silnym w gębie, ale mentalnie niezwykle ustępliwym wobec władzy. On sam zresztą zawsze oświadczał się ze swoim szacunkiem dla władzy, również dla SB, i jej ciężkiej pracy. Wówczas myślałem, że to jego dziwaczna metoda, nie wiedziałem, że twierdzenia, iż w przeszłości był agentem, są jednak prawdziwe. Jego uległość wobec władz tłumaczyłem korzystnie dla niego, czyli jako zdolność do kompromisu, może pewną naiwność, ale nie uważałem, że to coś nieuczciwego. Obawiałem się jednak, że zrobi jakieś głupstwo i cieszyłem się, że przez długie miesiące nie dochodziły „z internatu” niepokojące wieści. Aż do czasu, gdy przyszła informacja o liście do Jaruzelskiego, który Lech napisał w Arłamowie i podpisał „kapral Wałęsa”. Zrozumiałem, że się łamie. Różniliśmy się także oceną sytuacji. Uważałem, że komunizm zdycha i trzeba go tylko twardo trzymać za gardło. On sądził, że stan wojenny to nasza przegrana i trzeba się układać. Napisałem wówczas do niego bardzo ostry list. Oskarżyłem go o zdradę. Zawarłem tam groźbę, że jeśli zawrze jakiś rodzaj kompromisu, to go zniszczę. Wiedział, że narzędzia po temu mam, bo bardzo dobrze znałem jego zachowania finansowe i obyczajowe w okresie wolnej „Solidarności”. I rzeczywiście, gdy został przywieziony przez ochroniarzy do Gdańska i moja przyjaciółka odczytała mu ten list – nie mogłem porozmawiać z nim osobiście, bo ukrywałem się wówczas – bardzo się wystraszył. A tłumy ludzi wiwatujące na jego cześć pokazały mu wyraźnie, że się pomylił, że to nieprawda, iż Jaruzelski wygrał, a „Solidarność” już nic nie znaczy. Szybko się w tym połapał i na nowo ogłosił wolę walki z komunistami.
Wtedy popsuły się Wasze relacje? K.W.: Nie, przeciwnie, dawny stosunek „opiekuńczy” został utrwalony, ale nie wiedziałem, że on zrobił podczas internowania gorsze rzeczy niż poddańczy list do Jaruzelskiego, np. wstrętna rozmowa z bratem i to końcowe zdradzieckie skomlenie przed Klisiem i Starszakiem. Nasze relacje nigdy nie były równoprawne. Wałęsa to chytrus kuty na cztery łapy, chłopek-roztropek, potrafiący bardzo sprawnie pilnować swoich interesów. Nie miałem złudzeń co do tego, że nie jest bezinteresownym, ofiarnym, krystalicznie uczciwym działaczem społecznym. Przeciwnie: wiedziałem, że to egoista skupiony na własnej karierze, obliczający każdy grosz, który da się na tym wszystkim zarobić, który da susa w bok, gdy tylko uzna, że warto to zrobić. Ale z drugiej strony była rzeczywistość, z którą należało się liczyć – solidarnościowa opinia publiczna, rzesze ludzi, dla których był postacią, w którą wierzyli – i nie sposób było w tych warunkach podejmować dyskusji o demokracji wewnątrzzwiązkowej. W Strzebielinku, gdzie byłem internowany po 13 grudnia, odbywały się wielkie dyskusje o Wałęsie. Mówiliśmy o nim bardzo pragmatycznie i otwarcie. Może zbyt otwarcie. Twierdziłem, że nie ma innego wyjścia, że trzeba go użyć w walce z komuną i zrobić prezydentem. Mówiłem to wiosną 1982 roku. Pamiętam, że Andrzej Drzycimski, który później został rzecznikiem prasowym prezydenta Wałęsy, stwierdził wtedy: „Krzysztof, znasz go, wiesz, jaki ma charakter, wiesz, że się nie nadaje”. Odparłem, że wiem, ale on jest potrzebny tylko do obalenia komunizmu, a później się go „zastrzeli”. To była oczywiście przenośnia, chodziło o usunięcie Wałęsy z polityki i nawet ten – przyznaję, okrutny – żart nie popsuł naszych stosunków, bo wiem, że Wałęsa się o nim dowiedział. Po latach chcieliśmy zrealizować ten pierwotny plan – w 1990 r. za pomocą Wałęsy zamierzaliśmy usunąć Jaruzelskiego. Przypomnę, że miał być prezydentem mianowanym przez okrągłostołowe Zgromadzenie Narodowe, więc można było odsunąć go od władzy po wolnych wyborach. Że stało się inaczej, to wina Tadeusza Mazowieckiego, który wyobraził sobie, że wygra wybory powszechne i zmienił ordynację.
Porozmawiajmy, zatem o kwestiach okrągłostołowych i wyborach prezydenckich. K.W.: Wałęsa bez pomocników jest pijanym dzieckiem we mgle, samodzielnie potrafi najwyżej zapełnić kartkę papieru, grając w okręty, ale nie jest w stanie napisać zarysu programu. To osoba intelektualnie bezbronna. Stąd udzielanie mu pomocy oznaczało kierowanie nim. Mieszkałem w Gdańsku, pisałem za niego listy, wywiady, wystąpienia publiczne. Gdy dawałem mu do przeczytaniu przed publikacją, odsuwał kartki i mówił: „Krzysiu, ty wiesz lepiej, co trzeba napisać”. Tak, przez strajki w maju i sierpniu 1988 r., dotrwaliśmy do 1989 r., gdy Wałęsa opowiedział się po stronie ludzi, którzy zdradzili „Solidarność”, polskie interesy narodowe i państwowe. To, co zdarzyło się przy Okrągłym Stole, to katastrofa, która pogrążyła kraj na dziesięciolecia, a z pewnością do dzisiaj. To, co złe w naszej obecnej sytuacji, to skutki tamtych wydarzeń. Ale muszę powiedzieć, że wtedy Wałęsa – przynajmniej w bezpośrednich kontaktach – był trochę twardszy niż Geremek, Mazowiecki czy Michnik, który szczególnie obrzydliwie wprost fizycznie wtulał się w Cioska. Z przerażeniem patrzyłem na to, co się działo. Nie chciało mi się wierzyć, że ludzie, których lubiłem, z którymi się przyjaźniłem, mogą dokonać nagle tak szokującej, zdradzieckiej wolty. W tym towarzystwie Wałęsa należał jeszcze do tych, którzy się trochę stawiali. To dzisiaj może brzmieć dziwnie, ale tak wówczas było.
Zdaniem niektórych uczestników Okrągłego Stołu miał on być jedynie „zagrywką taktyczną”… K.W.: Najbardziej znanymi przedstawicielami środowiska, które twierdziło, że przyjęli tę taktykę, byli bracia Kaczyńscy. Uważali, że jest to manewr, który da się obrócić przeciwko komunistom. Ale okazali się naiwni, bo nie wiedzieli o agenturalności ludzi, którzy kierowali przygotowaniami i przebiegiem Okrągłego Stołu. Nie przewidzieli też rozmiaru wspólnych interesów z komunistami, które postanowili zrealizować Michnik i Kuroń. Ci dwaj dokonali chyba największej wolty – kto mógł się spodziewać, że po latach spędzonych w PRL-owskim więzieniu doszlusują momentalnie do Jaruzelskiego i Kiszczaka. Ale chyba żaden nieuprzedzony człowiek nie mógł przewidzieć takiej diametralnej zmiany sojuszów. A stała się ona dla okrągłostołowych elit bardzo opłacalna: zawłaszczenie rynku medialnego to tylko wisienka na tym targowickim torcie.
Naszym największym błędem w ocenie sytuacji było niedocenienie skali agentury, infiltracji „Solidarności”. Liczna opozycja była polskim fenomenem, ale niestety odpowiednio wysoka była też skala jej nasycenia przez różnorakie służby PRL. Negocjacje nie były pozbawione drobnych sporów, ale głównym celem obu gangów było i jest do dzisiaj niedopuszczenie społeczeństwa do decydowania o sprawach państwa i narodu. Gdyby nie ta współpraca obu nomenklatur na rzecz obrony układu ustanowionego przy Okrągłym Stole, cały proces „transformacji” przebiegałby inaczej, poczynając od niemożliwości wyboru Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta i ustanowienia rządu z udziałem Czesława Kiszczaka i Floriana Siwickiego.
Gdy Wałęsa został prezydentem, dla wielu wciąż był symbolem polskiej walki o niepodległość, symbolem robotnika, który stojąc na czele wielomilionowego ruchu pracowniczego, obalił komunizm. A jak Pan go wówczas postrzegał? K.W.: Cofnę się do momentu, gdy jeszcze prezydentem nie był. Koledzy z czasu Okrągłego Stołu wykorzystali go. On został w Gdańsku na pozycji lidera „Solidarności”, która radykalnie straciła na wartości, a oni doskonale się porozumieli z nomenklaturą komunistyczną. To były rzeczy zupełnie niesamowite – ostatni rząd PRL, rząd Mazowieckiego, to zupełny skandal: rzekomy opozycjonista między wicepremierem Kiszczakiem i sowieckim agentem Jaruzelskim. To oni rządzili krajem, w ich interesie następowały przemiany, łącznie z prywatyzacją, która była rozkradaniem majątku narodowego przez nomenklaturę. To trzeba było zmienić jak najszybciej. W jaki sposób? Sięgając po symbol, który czekał na nową szansę. Ale Wałęsa się bał. Gdy pojechałem do niego w styczniu 1990 roku z żądaniem, że ma zgłosić wolę kandydowania na prezydenta, najpierw się przeraził: „Krzysiu, oni mnie zabiją, ta szansa minęła”. Płakał, jęczał, wykręcał się. Musiałem naprawdę ostro go potraktować, dwa dni go przyciskałem, aż w końcu się zgodził. I sprawa zaczęła wyglądać obiecująco, bo układ postkomunistyczny wypowiedział mu wojnę. Wyglądało na to, że Wałęsa będzie się nas trzymał, że rozumie, iż będzie mu się to opłacało. Dzisiejsza młodzież nie uwierzyłaby w to, co Michnik wypisywał wówczas o Wałęsie, co mówili Kuroń, Hall i inni: ogólnie, że cham i prostak stanowiący zagrożenie dla Polski. I było to mówione nie tylko tutaj, na naszym podwórku. Było to mówione w świecie: że Polska zginie, gospodarka się zawali, wycofają nam kredyty. Polska miała się skończyć, gdyby Wałęsa wygrał. To dlatego przez Jacka Rostowskiego umówiłem tajne spotkanie Balcerowicza z Jarosławem Kaczyńskim i szkodząca Polsce kampania utknęła w piasku jeszcze zanim Mazowiecki się zorientował, że mamy jego własnego wicepremiera.
Niestety po wyborach okazało się, iż komuniści mieli na Wałęsę tak silne papiery, że sprowadzili go do pozycji sługi, który zaczął ich ochraniać. Jego sławne stwierdzenie, że broni „lewej nogi”, bo broni równowagi, wynikało nie z chęci obrony pluralizmu na scenie politycznej, lecz z podległości – bo tamci wiedzieli, kim naprawdę jest. I to nie tylko w czasach, gdy był zwykłym „Bolkiem”, donosicielem SB, ale i później, gdy robił rzeczy, których ujawnienie mogło spowodować, że opinia publiczna odwróciłaby się od niego. No i okazało się, że Wałęsa tak bardzo bał się tych papierów, że stracił ochotę na budowanie niepodległości.
Kiedy w III RP zaczęły się na dobre Pańskie kłopoty z Wałęsą? K.W.: Od pojawienia się w trakcie kampanii Mieczysława Wachowskiego. Byłem członkiem sztabu wyborczego Wałęsy, organizowałem mu spotkania, pisałem przemówienia. Pierwszym jego publicznym wystąpieniem w kampanii wyborczej było przedstawienie w Poznaniu programu polityki zagranicznej, który mu napisałem. W tym programie jako pierwszy cel podałem przystąpienie Polski do NATO. Drugim było wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Później było wyprowadzenie wojsk sowieckich itd. Wałęsa przyjął to wszystko bez słowa protestu. Ale gdy już wyszedł na scenę i miał ten program odczytać, nagle zza kulis wyskoczył Wachowski, coś mu szeptał na ucho i Wałęsa dał program do przeczytania Bogdanowi Lisowi. Niby więc został ogłoszony, ale już nikt nigdy więcej o nim nie wspomniał! Wałęsa zaczął lawirować. Zakończyłem z nim współpracę po wiecu w Dąbrowie Górniczej. Przyniosłem mu do podpisania oświadczenie, w którym potępiał antysemickie okrzyki mające miejsce w trakcie spotkania. Ale on się zaczął prezentować jako człowiek nastawiony antysemicko, co było katastrofalne i z moralnego, i z politycznego punktu widzenia. Mówił – a szło to na cały świat – że sprawdzał do dziesiątego pokolenia i Żydem nie jest, co może pokazać. Gdy odmówił podpisania tego oświadczenia, uznałem, że już się nie porozumiemy. Miałem go dość. Gdy zaproponował mi pracę w kancelarii prezydenta – odmówiłem. Byłem pierwszym, przynajmniej z naszej strony, który skrytykował jego prezydenturę. W „Tygodniku Solidarność” napisałem tekst, w którym stwierdziłem, że nie wywiązuje się on ze swojego programu wyborczego. Wówczas wiele osób miało jeszcze złudzenia, że on na razie nie może inaczej, ale niedługo weźmie się do roboty. Byłem przekonany, że tak nie jest i trzeba z nim walczyć. Użyłem wtedy słów papieża: „Wolność trzeba zdobywać stale”, żeby wskazać na antydemokratyczne ciągoty. Gdy po pierwszych wolnych wyborach Wałęsa desygnował na premiera Bronisława Geremka, uznałem, że znów muszę interweniować. Udało nam się z Jarosławem Kaczyńskim tak rozegrać partię, żeby wbrew Wałęsie przeforsować w Sejmie kandydaturę Jana Olszewskiego. Warunkiem było poparcie Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Namówiłem Jana Krzysztofa Bieleckiego, by zgodził się objąć funkcję wicepremiera, dzięki czemu uzyskano większość. Choć później Wałęsa go tak przycisnął, że w końcu odmówił, to konstrukcja już się utrzymała i pierwszy parlament wyłoniony w wolnych wyborach wbrew prezydentowi wybrał na premiera wspaniałego patriotę. Zostałem doradcą premiera Olszewskiego, który od razu zapytał: „Jak Wałęsa będzie traktował nasz rząd?”. „To będzie wojna” – odpowiedziałem: Wałęsa uznawał ten rząd za swojego wroga, od początku chciał go zniszczyć. W końcu mu się to udało.
Wasz sprzeciw wobec Wałęsy miał inny charakter niż ówczesne ataki pod jego adresem ze strony „Gazety Wyborczej”? K.W.: „GW” twierdziła, że Wałęsa złamie demokrację. Rzeczywiście, jako prezydent miał zdecydowane ciągoty do jedynowładztwa, ale jego możliwości były ograniczone. My próbowaliśmy wywierać na Wałęsę presję, żeby wprowadzał program wolności, dekomunizacji i suwerenności Polski. Przeliczyliśmy się. Nie doceniliśmy jego cynizmu, sprzedajności i siły argumentów, czyli biograficznych haków, którymi dysponowali komuniści. Owszem, nie był wobec nich całkowicie dyspozycyjny, ale słuchał się bardziej ich niż nas. My chcieliśmy poszerzać granice polskiej demokracji, tamta strona – zapewnić przywileje dla systemu postkomunistycznego.
Jak wygląda Wasza „historia procesowa” w ciągu ostatnich dwudziestu lat? K.W.: Byłem ostatnim człowiekiem z naszego środowiska, który uznał, że Wałęsa był agentem SB. Przekonała mnie dopiero „lista Macierewicza”. Później dochodziły kolejne informacje, pochodzące z Instytutu Pamięci Narodowej, wyjaśniające skalę współpracy. Zrozumiałem, że był to czynny, ochoczy, finansowo wynagradzany agent. Że w latach 70. wcale nie wygrywał w Totolotka… Wałęsa udawał, że deszcz pada, gdy zdecydowanie wcześniej i wielokrotnie mówili o jego współpracy z SB Joanna i Andrzej Gwiazdowie czy Anna Walentynowicz. Sprawa zaczęła się, gdy w 2005 r. miałem spotkanie w Radiu Maryja i ksiądz prowadzący audycję zapytał, co sądzę o wypowiedziach Gwiazdów i Anny Walentynowicz na temat agenturalności Wałęsy. Powiedziałem, że owszem, współpracował z SB. Ale chciałem go też jakoś bronić. Zacząłem mówić, że wszyscy wiemy, jaki on jest, że często siedział na dwóch stołkach, że trzeba też pamiętać o jego zasługach. Gdy wróciłem z Torunia do domu, już na schodach usłyszałem telefon dzwoniący w mieszkaniu. To była Anna Walentynowicz: „Krzysiu, a dlaczego Ty jesteś takim lizydupem?” – to był język Ani, gdy była naprawdę zła [śmiech]. I dalej: „Czemu Ty tak broniłeś swojego przyjaciela w Radiu Maryja?”. Więc to, że go bronię, było aż rażąco czytelne. On jednak poczuł się zaatakowany i przysłał mi obrzydliwy, wulgarny e-mail, pisany już w trakcie audycji.
Myślę, że rzucił się właśnie na mnie ze względu na jakiś resentyment, wynikający z naszych dawnych relacji, bliskiej współpracy politycznej, może to rodzaj – proszę mnie dobrze zrozumieć – „zawiedzionej miłości”. Przez tyle lat byłem jego opiekunem, pomagałem mu, wspierałem, a gdy trzeba było, to dawałem klapsa. I nigdy nie przyjąłem za tę pomoc żadnej gratyfikacji, złamanego grosza. Gdy otworzyło się przed nami – jak on to widział – koryto ze złotem, ja po prostu odszedłem. Myślę, że on nie może pojąć, jak można być w polityce człowiekiem bezinteresownym. To go oburza i chce udowodnić, że tacy ludzie muszą przegrać. Nazywa mnie nieudacznikiem, twierdzi, że niczego w życiu nie dokonałem, a w głębi duszy wie, że to on jest postacią tragiczną, kreaturą większych mocy, którym uległ i które zamieniły go w żywą kukłę. A ja zachowałem wolność i własną twarz. Może on uważa, że właśnie w tym go zdradziłem i dlatego się mści? Przyznaję, że nie jestem całkiem niewinny. Gdy nie mogłem go przekonać do kandydowania w wyborach prezydenckich, powiedziałem w końcu straszne kłamstwo: „Ty durniu, zrozum wreszcie, że tu nie chodzi tylko o to. Masz zostać prezydentem zjednoczonej Europy i dlatego »po drodze« musisz przejść przez prezydenturę krajową!”. I on w to uwierzył. Mam z tego powodu wyrzuty sumienia i dlatego nawet obecnie stosuję wobec niego taryfę ulgową i nie ujawniam rzeczy, które mogłyby go zohydzić w oczach jego zwolenników.
„W dniu 19 listopada 2012 r. po »Faktach« TVN zamieszczono komunikat, w którym Lech Wałęsa sam siebie – w moim imieniu – przeprasza za nazwanie go przeze mnie tajnym współpracownikiem o pseud. Bolek. Taką możliwość dał mu absurdalny wyrok Sądu Apelacyjnego w Gdańsku z marca 2011 r., który wbrew faktom historycznym orzekł, że »nie było i nie ma sprawdzonych i pewnych dowodów« agenturalności Wałęsy” – napisał Pan na swoim blogu. Dlaczego określa Pan ten wyrok, jako absurdalny? O jakich historycznych faktach mowa? K.W.: W aktach sprawy była cała masa materiałów pochodzących z instytucji państwowych, w tym z Urzędu Ochrony Państwa i IPN, które przedstawiały, jako pewnik agenturalną przeszłość Wałęsy. Ponadto w dokumentach sprawy znalazła się książka Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, poświęcona także tej kwestii. Sąd jednak całkowicie gołosłownie stwierdził, iż „nie było i nie ma” dowodów na to, że Wałęsa był agentem SB. Wyrok był ze strony składu sędziowskiego złożoną wobec mnie propozycją ugody: „dogadajmy się, nie chcemy Panu robić krzywdy, ale trzeba też iść na ustępstwo wobec Wałęsy”. W sensie formalnoprawnym rzecz wyglądała tak: sąd podtrzymał wyrok pierwszej instancji, który oddalał powództwo Wałęsy, podtrzymał twierdzenie, że dochowałem należytej staranności w badaniu tej sprawy. A równocześnie uznawał, że skoro Wałęsie jest przykro i jest przecież sławnym człowiekiem, to trzeba go przeprosić. Ot, cały obecny wymiar sprawiedliwości w pigułce. Co jeszcze jest interesujące w tej sprawie: zostałem zwolniony z wszelkich opłat sądowych, nawet ze zwrotu Wałęsie kosztów adwokackich. Skoro on zapłacił za ten proces, to chyba ja go wygrałem? Pewnie gdybym poprosił TVN, żeby opublikowali za darmo moje przeprosiny, oni by na to przystali. Skończyłoby się czymś bardzo typowym dla III RP: wilk syty i owca cała.
I nie zamierza Pan zapłacić? Ile kosztowało Wałęsę przeproszenie samego siebie? K.W.: Nie zamierzam. To zdaje się 27 tysięcy za emisję przeprosin plus koszty komornicze. Gdybym zapłacił, zgodziłbym się na kompromitację polskiego sądownictwa. Wniosłem do tego samego sądu, ale pracującego w innym składzie, wniosek o wznowienie postępowania w sprawie. Mam poczucie, że ten nowy skład będzie respektować dokumenty, dowody i zeznania świadków w tej sprawie i ostatecznie wygram.
Jak Pan ocenia polski wymiar sprawiedliwości i kwestię wolności słowa w świetle tego, co stało się Pana udziałem w sporze z byłym prezydentem? K.W.: Sytuacja jest kuriozalna. Konstytucyjna instytucja państwowa, IPN, zupełnie jawnie i oficjalnie uznała Wałęsę za agenta SB. Dlatego IPN odmawiał mu dostępu do określonych akt, ponieważ agentom się ich do wglądu nie daje. Jedna instytucja uznaje fakt, że był on współpracownikiem komunistycznych służb PRL, a druga – oczywiście w pełni niezależna – stwierdza, że dowodów na jego współpracę nie ma. Jeśli można w taki sposób „uprawiać” wymiar sprawiedliwości, to jest to katastrofa pod każdym względem. W przestrzeni publicznej hoduje się schizofrenię. To jednak symptom znacznie szerszej sprawy o znaczeniu ustrojowym: w niskonakładowych publikacjach fachowych można wspomnieć, że Aleksander Kwaśniewski był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o pseudonimie „Alek”, jednak w dużych mediach nie wolno tego analizować, a nawet mówić głośno i wyraźnie. Mamy zatem rzekomo wolność słowa, ale zasada ta jest w podstawowym stopniu ograniczana ze względu na interes postkomunizmu. Nikt też głośno w mainstreamowych mediach nie mówił, że Lech Kaczyński był pierwszym prezydentem III RP nie zarejestrowanym jako agent SB.
Wróćmy do Wałęsy. Jest w tym wszystkim osobą mocno arogancką – zmieniają się jego sojusznicy i przeciwnicy, a on sam z coraz większą megalomanią buduje własny mit: człowieka bez skazy, który w pojedynkę obalił komunę. K.W.: Myślę, że jest to człowiek bardzo nieszczęśliwy i głęboko samotny. W jakiejś mierze go rozumiem: on jest współtwórcą, ale i zakładnikiem tego systemu, służy jako parawan różnym ludziom, chroni ich przed odpowiedzialnością za ich zdradę, za ich zbrodnie, za kolaborację z sowietyzmem. Owszem, szkodził Polsce, być może powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Ale w polskim życiu publicznym nadal działają gorsi od niego. Oni w pełni znają jego przeszłość i trzymają go na smyczy. A to, że część mediów udaje, że go szanuje, cytuje jego opinie, nawet te wulgarne, agresywne i podłe, to tylko gra interesów. Układ posługuje się nim jak pałką, a on musi godzić się na to w strachu przed strąceniem z piedestału i upadku w nicość. Myśl o tym, co się z nim stanie, gdy całe to kłamstwo się wywróci, jest przerażająca: bo wtedy ten biedny, mały człowiek stanie wobec sytuacji, która może go zmiażdżyć.
Spora część tych ugrzecznionych wobec niego dziennikarzy i tak sprawia wrażenie, jakby chciała mu parsknąć w twarz śmiechem… K.W.: On nie jest osobowością refleksyjną i nie ma świadomości, że wpadł w wir, z którego już nie można się uratować. Poza tym nie zapominajmy, że to człowiek wywindowany z ogromnej nędzy, z biednego domu w Popowie, z biednego osiedla na Stogach, prosto w „przepastne wyżyny”. To jest ogromne, nieludzkie przyspieszenie, odbierające rozum i tłamszące duszę. Może większe niż to, które wynosi kosmonautów w przestrzeń okołoziemską. Oni tracą wtedy na jakiś czas przytomność. I myślę, że w przypadku Wałęsy mamy do czynienia właśnie z taką utratą przytomności: zbyt wielu ludzi mu kadziło, całowało po rękach, Michnik ze łzami w oczach klęczał przed nim, wychwalając jego geniusz. Może to takie doznania spowodowały, że stracił samokontrolę i np. Nobla dla „Solidarności” uznał za nagrodę wyłącznie dla siebie…
Wałęsa z pewnością wie, że nie stać Pana, by zapłacić takie pieniądze. Niestety sprawia wrażenie, jakby chciał Pana zniszczyć. Gdyby miał Pan możliwość powiedzieć mu w twarz, co o tym sądzi – co by to było? K.W.: Nie chcę już z nim rozmawiać, choć żal mi go bardzo. Mówił wprost, że mnie zniszczy, powtarzał to na sali sądowej. Ale to jest poza jego możliwościami. Groźby Wałęsy to pisk myszy, która już wszystko przegrała i krzyczy z przerażenia. Dziękuję za rozmowę. Krzysztof Wołodźko
Rząd dał zielone światło do superprywatyzacji na "Inwestycje polskie" Warte 12 mld zł akcje PGE, PKO BP, PZU oraz CIECh-u może sprzedać minister skarbu Mikołaj Budzanowski na sfinansowanie programu "Inwestycje Polskie" - zdecydował w czwartek rząd. Zgodnie z decyzją rządu resort skarbu na finansowanie programu "Inwestycje polskie" może sprzedać ponad 213 mln akcji PGE stanowiących 11,39 proc. kapitału zakładowego tego koncernu energetycznego, prawie 104,5 mln akcji banku PKO BP (8,36 proc. kapitału zakładowego), ponad 8,7 mln akcji PZU (10,1 proc. kapitału zakładowego) oraz prawie 20 mln akcji holdingu chemicznego CIECh (37,9 proc. kapitału zakładowego). Przy kursie akcji na wczorajszym zamknięciu warszawskiej giełdy zatwierdzony do sprzedaży pakiet akcji PGE miał wartość ponad 3,9 mld zł, akcji PKO BP - ponad 3,8 mld zł, akcji PZU - około 3,8 mld zł, a akcji CIECh-u - ponad 443 mln zł. W sumie są to akcje o wartości ok. 12 mld zł, które według komunikatu z posiedzenia rządu zostaną przeznaczone na podwyższenie kapitału rządowego Banku Gospodarstwa Krajowego oraz na pokrycie kapitału zakładowego Celowej Spółki Inwestycyjnej, która będzie angażować się w projekty z programu "Inwestycje polskie". Program ten w połowie października zapowiedział premier Donald Tusk, a według rządu chodzi o wsparcie kluczowych dla państwa inwestycji w sektorze energetycznym, ale także np. o zakup taboru kolejowego. Konkretnego wykazu inwestycji przewidzianych do realizacji w ramach programu rząd dotąd nie przedstawił. Premier zapowiadał, że na powiększenie kapitałów BGK rząd przeznaczy w 2013 r. akcje państwowych spółek o wartości 10 mld zł. Zatwierdzone w czwartek do prywatyzacji pakiety akcji przekraczają już ten pułap. Przy tym w czwartek rząd nie ogłosił, jakiej wartości akcje dostanie BGK, a jakiej wartości akcje zostaną przekazane na pokrycie kapitału zakładowego Celowej Spółki Inwestycyjnej, która przed świętami Bożego Narodzenia nie była jeszcze zarejestrowana - jak nas informowano w Ministerstwie Skarbu. Po sprzedaży zatwierdzonych w czwartek do prywatyzacji pakietów akcji spółek, udziały państwa w PGE zmaleją do 50,49 proc., w PKO BP - do 25,03 proc., a w PZU - do 25,08 proc. W przypadku CIECh-u sprzedaż pakietu akcji wyznaczonego w czwartek przez rząd oznacza w praktyce dokończenie prywatyzacji tej spółki. Po sprzedaży 37,9 proc. akcji CIECh-u Ministerstwo Skarbu zachowa tylko symboliczne 0,82 proc. akcji tej spółki.
NASZ WYWIAD. Robert Mazurek na 10. rocznicę wybuchu afery Rywina: "Okazało się, że w miejsce układu komunistycznego rodzi się inny układ" Dokładnie 10 lat temu, 27 grudnia 2002 r. "Gazeta Wyborcza" opublikowała artykuł "Ustawa za łapówkę czyli przychodzi Rywin do Michnika", w którym opisała jedną z największych afer korupcyjnych III Rzeczpospolitej. Skandal wybuchł na tle propozycji korupcyjnej, którą Lew Rywin złożył Adamowi Michnikowi w lipcu tego samego roku. Jednak jako pierwsi, aferę ujawnili 4 miesiące wcześniej Robert Mazurek i Igor Zalewski w rubryce "Z życia koalicji" w tygodniku "Wprost", co jednak nie spotkało się z większym zainteresowaniem ani mediów ani wymiaru sprawiedliwości. Specjalnie dla wPolityce.pl Robert Mazurek ocenia skutki afery Rywina w życiu publicznym III RP. wPolityce.pl: - Dlaczego po Waszym artykule właściwie nic się nie wydarzyło? Robert Mazurek: - Przecież zaciął się dyktafon Michnikowi i biedny Paweł Smoleński przez kilka miesięcy dumał, że nic się nie nagrało. I na pewno tylko dlatego, bo przecież niczego by w Gazecie nie ukrywali, prawda? Musieli przeprowadzić własne śledztwo.
wPolityce.pl: - I jak ocenia Pan wyniki tego półrocznego śledztwa? - Imponujące, naprawdę imponujące. Napisali dokładnie to samo, co myśmy wiedzieli bez śledztwa. Im to zajęło kilka stron "Gazety Wyborczej", nam - trzy krótkie notatki. A tak poważnie, to nigdy się nie dowiemy, co się działo przez te cztery miesiące, bo afera Rywina nie złamała zmowy milczenia między jej głównymi bohaterami. Po dekadzie, kilku procesach i pracy komisji śledczej wiemy niewiele więcej, niż to, co napisaliśmy we wrześniu, a „Wyborcza” rozpisała w szczegółach pod koniec grudnia.
wPolityce.pl: - Nazajutrz po Waszym artykule, Monika Olejnik pytała o aferę Grzegorza Kurczuka, ówczesnego ministra sprawiedliwości, potem pisały o niej inne gazety - "Rzeczpospolita", "Życie Warszawy" i nic, cisza... - Mnie nie dziwi, że Kurczuk nie ujawnił tej afery. Nie mógł przecież tego zrobić bez zgody Leszka Millera, a tej zgody nie miał. Wówczas odbył się absolutny teatr. Monika Olejnik pytała o aferę nie dlatego, że się o niej dowiedziała z naszej notki - ona to już wiedziała wcześniej, ale też nie miała jak o tym opowiedzieć. My sami mieliśmy kłopot nie dlatego, że nie wierzyliśmy, że takie rzeczy się zdarzają, tylko, że mieliśmy po raz pierwszy nazwiska - wszystkie nazwiska i fakty, ale bez cienia dowodów. Gdybyśmy to opisali w tonie serio przegralibyśmy wszystkie procesy. Z drugiej strony nie jest też prawdą, że cała Warszawa wiedziała o aferze Rywina i o niej mówiła. Kiedy w sierpniu 2002 roku próbowaliśmy tę informację jakoś potwierdzić, bo brzmiała zupełnie fantastycznie, to wszyscy robili okrągłe oczy. Mało kto o tym wiedział, a ci którzy wiedzieli powtarzali dokładnie to, co już wiedzieliśmy. Nikt nie powiedział nam niczego więcej. Co zresztą nie dziwi, bo jak już mówiłem, "Gazeta Wyborcza" po wielomiesięcznym śledztwie i zmarnowaniu kilku dyktafonów opisała dokładnie to samo.
wPolityce.pl: - Miller nie zrobił nic, żeby przeciwdziałać wybuchowi afery, choć nawet jeszcze przed Wami, żądał tego od niego Jerzy Urban. W 2003 r. mówiliście z Igorem Zalewskim, że być może była to prowokacja Pałacu, prezydenta Kwaśniewskiego, wymierzona właśnie w Millera. Podtrzymuje Pan tę hipotezę? - Podtrzymuję tezę, że to mogła być jakaś prowokacja w obrębie obozy władzy. Czyja? Nie wiem, być może Pałacu, a być może jakiegoś innego ważnego ośrodka. Nie chcę wdawać się w spiskowe dywagacje, ale bądźmy szczerzy, takie rzeczy same nie wypływają. Oczywiście wizja, że Adam Michnik wstrząśnięty ogromem zła, które dojrzał postanowił to ujawnić jest wizją bardzo kuszącą, ale jest to raczej historyjka z czytanek dla grzecznych dzieci pracowników Agory. Zdaje się, że nikt inny w tę wersję nie uwierzy. Ale tak naprawdę, to po 10 latach dochodzę do wniosku, że nie było żadnej afery Rywina. Kiedyś Stefan Kisielewski kpił z terminu „kryzys” w socjalizmie - mówił, że to nie żaden kryzys, tylko rezultat. I z aferą Rywina jest podobnie - to nie była żadna afera czyli wydarzenie nadzwyczajne, jednostkowe, jakieś szczególne. Nie, to był po prostu stan obyczajów. Tak wyglądało wówczas załatwienie dużych, jakbyśmy dziś powiedzieli - deali, czyli interesów, na styku między polityką a gospodarką. To nie była afera, dlatego, że to nie było jednostkowe przedsięwzięcie szaleńca Lwa Rywina, jak to próbowano nam wmówić. To był po prostu pewien - i znów użyję modnego słowa - układ, który funkcjonował przez lata. Dlatego też uważam, że Aleksandra Jakubowska, Lech Nikolski, Włodzimierz Czarzasty, czy nawet Leszek Miller mieli prawo być bezbrzeżnie zdumieni, że ich się o coś oskarża. Bo oni przecież robili dokładnie to samo, co wszyscy inni wokół - nic nadzwyczajnego. Ale cóż, biedaki, na nich padło. A przecież tak się wtedy, i obawiam się zresztą, że i dzisiaj, załatwiało interesy.
wPolityce.pl: - Właśnie - afera Rywina ujawniła patologie III RP. Wydawało się, że te patologie dzięki niej znikną z naszego życia publicznego, ale z tego co Pan mówi dzisiaj... - Dzisiaj widać, jak byliśmy naiwni wierząc, że upadek SLD i całkowita dekomunizacja, która się wtedy dokonała coś trwale zmieni. Nie, to było jak fala - nastąpił odpływ, ale teraz znowu mamy przypływ. I to jest niestety bardzo smutne, że my wszyscy - publicyści ale myślę, też że zwykli ludzie - byliśmy tak strasznie naiwni sądząc, iż tak się już nie da załatwiać interesów. I co się okazało? Okazało się, że się jednak da. Cała afera hazardowa pokazała, że można zrobić dokładnie taki sam manewr - to znaczy jeden pan załatwia u najważniejszych polityków rozwiązania dla siebie korzystne. I co? I nic. Stało się tyle, że główny śledczy - mówię o Bartoszu Arłukowiczu - zostaje ministrem u Tuska. To mniej więcej tak, jakby Zbigniew Ziobro został w 2004 roku ministrem sprawiedliwości w rządzie Millera!
wPolityce.pl: - Tak, jak Pan powiedział afera Rywina wstrząsnęła 10 lat temu nie tylko sceną polityczną, ale zwykłymi Polakami. Dzisiaj, patrząc na aferę hazardową, jest niemożliwe - dlaczego Polacy zobojętnieli na zjawisko psucia państwa?- Dzisiaj po prostu trudno sobie wyobrazić coś, co by zaakceptowały obie strony sporu. To znaczy, gdybyśmy przeczytali o jakiejś gigantycznej aferze w PiS-ie to bez wątpienia chętnie by w to uwierzyła ta część społeczeństwa, która PiS-u nienawidzi. Natomiast zwolennicy PiS-u uznaliby, że to szyta grubymi nićmi prowokacja. Tak samo dzieje się z drugą stroną. Każda historia, która opisuje jakieś skandaliczne przypadki wokół rządu Donalda Tuska jest podchwytywana przez wszystkich, którzy tego rządu nie lubią i jednocześnie w tym samym momencie rusza front obrony rządu przed niesłusznymi zarzutami i polityczną prowokacją. Ten podział powoduje, że wszyscy trochę oślepliśmy na jedno oko - jedni na lewe, drudzy na prawe.
wPolityce.pl: - Czy to oznacza, że gdyby dzisiaj Lew Rywin przyszedł z korupcyjną propozycją, to żadna afera by nie wybuchła? - Dzisiaj Lew Rywin i Adam Michnik są już postaciami z zupełnie innej bajki i o zupełnie innym potencjale. Wtedy to był bardzo poważny biznesmen oraz człowiek, który dzierżył rząd dusz w Polsce. Teraz się role zmieniły. Proszę też pamiętać, że dzisiaj żyjemy już w Polsce "porywinowej" a także - w Polsce po Smoleńsku, w Polsce, w której kluczowy podział, to nie jest jednak podział na komunistów i "naszych", tylko to jest podział wewnątrz "naszych", czyli na PiS i Platformę. To jednak nieporównywalne sytuacje. Afera Rywina przyniosła jedną zmianę - dokonała w Polsce dekomunizacji. Dokonała dekomunizacji, ale nie oczyściła trwale życia publicznego. Błyskawicznie – bo w perspektywie państwa te kilka lat, to mgnienie oka - okazało się, że w miejsce układu komunistycznego rodzi się inny, często złożony z tych samych lub podobnych ludzi, tylko być może z innymi ośrodkami władzy, innymi zależnościami. Nie jestem socjologiem, ale pewne procesy widać bardzo wyraźnie. I to cokolwiek gorzka konstatacja.
Rozmawiał, kim
Sygnał o zagrożeniu przed 10.04.2010 r. Służby specjalne wiedziały, ale nie zareagowały, czyli Polska nie ma specsłużb… Informacje i fakty ujawniane przez portal wpolityce.pl – dotyczące reakcji rządowych instytucji na sygnały otrzymane przed 10 kwietnia 2010 r. w sprawie możliwego zamachu na samolot z przywódcą jednego z państw Unii Europejskiej – są kolejnymi dowodami na to, że Polska nie ma służb specjalnych. W każdym normalnym państwie po ujawnieniu takich informacji nastąpiłaby fala dymisji w kierownictwach służb specjalnych, ale nie w III RP. Na problem zignorowania przed 10 kwietnia przez polskie służby ostrzeżenia o możliwym porwaniu samolotu z kraju UE wskazywałem w lipcu 2012 r. podczas posiedzenia Zespołu Parlamentarnego ds. Tragedii Smoleńskiej.
http://vod.gazetapolska.pl/2147-sluzby-specjalne-zwalczaly-prezydenta-kaczynskiego
O zlekceważeniu przez polskie służby specjalne innych wydarzeń wskazujących na niestabilną w pobliskim sąsiedztwie pisałem w „Naszym Dzienniku”.
http://www.naszdziennik.pl/wp/5573,specsluzby-w-smolenskiej-mgle.html
Ujawniane obecnie przez portal wPolityce.pl informacje są zbieżne z moją ówczesną diagnozą, że tragiczne wydarzenia z 10 kwietnia 2010 r. udowodniły, iż system bezpieczeństwa RP nie zadziałał, tak jakby nie istniał. Wskazuje na to m.in. opublikowana odpowiedź Służby Wywiadu Wojskowego:
Uprzejmie informuję, że m.in. Służba Wywiadu Wojskowego w kwietniu 2010 r. otrzymała ogólną informację od wiodącego podmiotu współtworzącego system antyterrorystyczny w Polsce o możliwości uprowadzenia samolotu z jednego z lotnisk państw Unii Europejskiej, celem weryfikacji. Informacja nie zawierała żadnych bliższych danych. (…) Nie odnosząc się do konkretnego przypadku, nadmienić należy, iż tryb i zasady przekazywania informacji najwyższym organom państwa, unormowany jest w art. 19 ustawy o SKW oraz SWW.
W ten sposób SWW potwierdziło jednoznacznie, że polskie państwo miało sygnały o możliwym zagrożeniu samolotu z jednego z państw Unii Europejskiej.
Również były szef Biura Ochrony Rządu płk Andrzej Pawlikowski wskazał na posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka, że ostrzeżenie dotyczyło głowy państwa jednego z krajów członkowskich:
Mamy informacje, że przed lotem pana prezydenta do Katynia, przed tym 10 kwietnia 2010 roku, podobno służby specjalne otrzymały informację od służb zagranicznych, że ma być prawdopodobnie dokonany jakiś zamach na któregoś z przywódców, prezydentów krajów członkowskich Unii Europejskiej. Ja tylko chciałbym zapytać, czy prokuratura wzięła to pod uwagę i bada ten czynnik, czy zostały podjęte jakieś kroki ze strony służb w tym kierunku? W rozmowie z portalem wPolityce.pl płk Pawlikowski wyjaśnił, że pierwsze sygnały o ostrzeżeniach wysyłanych do polskich służb dotarły do niego kilka miesięcy po tragedii smoleńskiej, jeszcze w 2010 roku:
Zgodnie z informacjami, jakie do mnie dotarły, nasze służby otrzymały sygnał od jednego z wywiadów działających na obszarze UE, że może dojść do uprowadzenia jednego z samolotów. Chodziło o samolot z głową państwa jednego z krajów Unii na pokładzie. Takie informacje przekazała mu osoba trzecia, ale już wtedy pojawiały się w środowisku służb.
Z kolei omówione przez Stanisława Żaryna odpowiedzi Kancelarii Prezydenta RP i Kancelarii Prezesa Rady Ministrów wskazują, że te instytucje nie posiadają dokumentów potwierdzających fakt przekazania przez służby specjalne ostrzeżenia o mogącym wystąpić zagrożeniu. Kancelaria Prezydenta RP w odpowiedzi na pytanie wPolityce.pl, czy otrzymała takie ostrzeżenia, wyjaśniła bowiem:
Uprzejmie informujemy, że w Kancelarii Prezydenta RP nie ma dokumentów, które mogłyby potwierdzić informacje, o które pan pyta. Znacznie ciekawszej odpowiedzi udzieliła Kancelaria Premiera:
Informacje dotyczące zagrożeń dla samolotów krajów należących do NATO w okresie poprzedzającym katastrofę w Smoleńsku (od początku 2010 r.) nie wpłynęły do właściwej dla służb specjalnych komórki w KPRM.
Zwracam uwagę na fakt, że odpowiedź Kancelarii Premiera została dość zręcznie zredagowana, odnosi się bowiem tylko do braku wpłynięcia stosownego dokumentu w tej sprawie do ściśle określonej komórki Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, tzn. właściwej ds. służb specjalnych - najwyraźniej w tym wypadku chodzi o Kolegium ds. Służb Specjalnych – a nie zaś do urzędowej wiedzy przedstawicieli rządu (lub premiera) o tym ostrzeżeniu. Dlatego znając dotychczasową politykę informacyjną można sobie wyobrazić sytuację, że taką informację przekazano tylko ustnie bezpośrednio Prezesowi Rady Ministrów lub sekretarzowi Kolegium ds. Służb Specjalnych.
Zgodnie z art. 11 ustawy z dnia 24 maja 2002 r. o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu przy Radzie Ministrów działa Kolegium do Spraw Służb Specjalnych Jest to organ opiniodawczo-doradczy w sprawach programowania, nadzorowania i koordynowania działalności ABW, AW, SKW, SWW oraz podejmowanych dla ochrony bezpieczeństwa państwa działań Policji, Straży Granicznej, Żandarmerii Wojskowej, Służby Więziennej, Biura Ochrony Rządu, Inspekcji Celnej, organów celnych, urzędów skarbowych, izb skarbowych, organów kontroli skarbowej, organów informacji finansowej oraz służb rozpoznania Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej. W skład Kolegium wchodzą: przewodniczący, (czyli Prezes Rady Ministrów), sekretarz Kolegium oraz członkowie: minister właściwy do spraw wewnętrznych, minister właściwy do spraw zagranicznych, Minister Obrony Narodowej, minister właściwy do spraw finansów publicznych, Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Ustawowym zadaniem sekretarza Kolegium jest organizacja prac Kolegium i w tym zakresie może występować do organów administracji rządowej o przedstawienie informacji niezbędnych w sprawach rozpatrywanych przez Kolegium. W kwietniu 2010 r. sekretarzem Kolegium ds. Służb Specjalnych był minister Jacek Cichocki, który zresztą uczestniczył w pracach przygotowawczych przed uroczystościami w Katyniu. Osobiście brał udział on w kilku spotkaniach roboczych dotyczących tej wizyty. Zresztą pierwsze takie spotkanie zostało zorganizowane w Kancelarii Premiera – jak wynika z ujawnionych zeznań Dariusza Górczyńskiego z MSZ – z inicjatywy właśnie min. Cichockiego. Według Górczyńskiego: „Chodziło o organizację wszystkich prac rządowych związanych z obchodami”. Minister Cichocki otrzymywał również dokumenty na temat organizacji tej wizyty, np. szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski przekazał min. Cichockiemu notatkę prezydenckiego ministra Mariusza Handzlika na temat „rozgrywania przez Rosję udziału najwyższych władz państwowych RP”. Dlatego zaskakuje obecna odpowiedź Kancelarii Premiera według której przed 10 kwietnia 2010 r. „do właściwej dla służb specjalnych komórki w KPRM” nie wpłynęły informacje dotyczące planów porwania samolotu z państwa Unii Europejskiej, chyba że odpowiedź KPRM jest kolejną próbą ukrycia prawdy. Zwłaszcza, że sam min. Jacek Cichocki odnosił się już publicznie do tego faktu, po ujawnieniu tej informacji przez przewodniczącego „zespołu smoleńskiego” Antoniego Macierewicza. W audycji Rmf Fm z 28 października 2010 r. min. Cichocki wypowiadał się w tej sprawie, tak jakby dobrze znał jej kulisy. W rozmowie z Konradem Piaseckim potwierdził on, że przed 10 kwietnia 2010 r. polskie specsłużby zanotowały ostrzeżenia o zagrożeniu dla samolotu Unii Europejskiej:
Konrad Piasecki: Panie ministrze, czy wizyta Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku miała podwyższony status zagrożenia? Jacek Cichocki: O ile pamiętam, tam BOR ze względu na tą elastyczną analizę zagrożeń zwiększył liczbę swoich funkcjonariuszy.
Konrad Piasecki: Polski kontrwywiad odnotował wzmożoną aktywność służb rosyjskich - tak twierdzi Antoni Macierewicz i jego komisja. Rzeczywiście odnotowywał, rzeczywiście były sygnały, że tam się może coś wydarzyć? Albo w związku z tą wizytą może się coś dziać? Jacek Cichocki: Ja nie jestem uprawniony, żeby teraz mówić o materiałach naszego kontrwywiadu, natomiast zarówno w przypadku wizyty premiera Putina, jak i prezydenta, były podejmowane adekwatne środki bezpieczeństwa, biorąc pod uwagę charakter tych wizyt.
Konrad Piasecki: W tej przestrzeni publicznej padają sformułowania, że ona miała średni stopień zagrożenia, bo obawiano się, że zostanie poddana wzmożonej inwigilacji służb rosyjskich. To są uprawnione twierdzenia? Jacek Cichocki: Proszę mi wybaczyć, ale kiedy osoby z zewnątrz wyrażają różnego rodzaju poglądy, to są to ich poglądy. Jeżeli ja czy kontrwywiad mielibyśmy na ten temat mówić, to właściwie zdradzalibyśmy informacje niejawne.
Konrad Piasecki: A jakie były przesłanki, żeby podejrzewać, że może dojść do jakiegoś zamachu terrorystycznego na samolot państwa Unii Europejskiej? Bo były takie ostrzeżenia podobno też. Jacek Cichocki: Ale mówimy o ostrzeżeniach z wiosny czy o ostrzeżeniach z jesieni?
Konrad Piasecki: O ostrzeżeniach z wiosny. Jacek Cichocki: Nie chciałbym w ogóle wiązać tej sprawy z tragedią smoleńską.
Konrad Piasecki: Ale były takie ostrzeżenia? Jacek Cichocki: Ale my mamy takie ostrzeżenia co pewien czas wysyłane w różny sposób. Ostatnio służby amerykańskie, nawet publicznie, takie ostrzeżenia sformułowały, także tutaj mówimy o zupełnie innych zagrożeniach niż... Ja uważam, że jak tak zaczniemy wszystko wrzucać do jednego worka, to dojdziemy do wniosków, które wszystkich nas zaskoczą.
W tym miejscu należy przypomnieć, że o sprawie informacji o możliwości porwania samolotu Unii Europejskiej po raz pierwszy mówił przewodniczący zespołu smoleńskiego Antoni Macierewicz. W opublikowanej w 2011 r. „Białej księdze Tragedii Smoleńskiej” została umieszczona relacja jednego z żołnierzy pełniących dyżur w nocy z 9 na 10 kwietnia 2010 r.:
Z. W., żołnierz COP: W czasie służby w dniu 9 kwietnia 2010 r. w godzinach nocnych nie pamiętam dokładnie godziny, ale było to po godz. 22.00 otrzymałem od starszego dyżurnego zmiany Dyżurnej Służby Operacyjnej SZ ostrzeżenie o możliwości uprowadzenia statku powietrznego z lotnisk jednego z państw Unii Europejskiej. To ostrzeżenie, jako związane z zagadnieniem bezpieczeństwa w systemie obrony powietrznej przekazałem do dyżurujących ODN [Ośrodków Dowodzenia i Naprowadzania] i na lotnisko w Mińsku Mazowieckim, gdzie stała para dyżurna.
„Biała Księga Tragedii Smoleńskiej”, strona 119.
Powyższa relacja oznacza, że poszczególni funkcjonariusze i żołnierze potraktowali tę informację na tyle poważnie, iż przekazywali ją do kolejnych ogniw systemu bezpieczeństwa państwa, aż do lotniska, na którym stacjonowały dyżurne samoloty myśliwskie. Również w cytowanej odpowiedzi Służby Wywiadu Wojskowego znajduje się taka sugestia: Służba Wywiadu Wojskowego w kwietniu 2010 r. otrzymała ogólną informację od wiodącego podmiotu współtworzącego system antyterrorystyczny w Polsce o możliwości uprowadzenia samolotu z jednego z lotnisk państw Unii Europejskiej, celem weryfikacji.
SWW była zapewne jedynie kolejnym odbiorcą tego ostrzeżenia i powinna zajmować się nim zgodnie ze swoimi ustawowymi uprawnieniami, czyli głównie weryfikacją informacji poza granicami Polski. Wiodącym podmiotem systemu antyterrorystycznego w Polsce jest Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, w ramach której funkcjonuje Centrum Antyterrorystyczne. Powstają więc logiczne pytania: jakie działania podjęło CAT ABW po uzyskaniu w kwietniu 2010 r. informacji o możliwym zagrożeniu dla samolotu z państwa Unii Europejskiej; czy CAT ABW uwzględniło tę informację podczas organizacji wizyty Prezydenta RP w Katyniu; czy CAT ABW przekazał to ostrzeżenie BOR; czy CAT ABW sporządziło „mapę potencjalnych zagrożeń” przed wizytą Prezydenta RP w Katyniu? Na podstawie ujawnionych dokumentów można domyślać się jedynie, że CAT ABW po otrzymaniu, zapewne od zagranicznego partnera, ostrzeżenia o możliwym porwaniu samolotu rozesłało je do poszczególnych służb specjalnych RP. Takie działania było konsekwencją przepisów europejskich. Polskie władze są bowiem zobowiązane Dyrektywą Rady 2008/114/WE z dnia 8 grudnia 2008 r. do ochrony, oceny i poprawy zabezpieczeń europejskiej infrastruktury krytycznej. Jednym z sektorów europejskiej infrastruktury krytycznej jest właśnie transport lotniczy. Dlatego podjęcie przynajmniej minimalnych działań w zakresie przeciwdziałania uprowadzenia samolotu państwa UE wynikało z przepisów międzynarodowych. Przykładowo artykuł 5 wspomnianej dyrektywy określa plany ochrony infrastruktury krytycznej:
W ramach procedury związanej z planem ochrony infrastruktury („POI”) określa się składniki infrastruktury krytycznej należące do EIK (europejskiej infrastruktury krytycznej) oraz istniejące lub wdrażane rozwiązania służące ochronie tych składników. W załączniku II określono minimalny zakres elementów, które należy uwzględnić w procedurze związanej z POI dla EIK.
DYREKTYWA RADY 2008/114/WE z dnia 8 grudnia 2008 r. w sprawie rozpoznawania i wyznaczania europejskiej infrastruktury krytycznej oraz oceny potrzeb w zakresie poprawy jej ochrony
Jednak CAT ABW podejmując określone działania na gruncie krajowym – po uzyskaniu tej sygnalnej informacji, którą np. służby lotnicze RP uznały za istotną – powinno koordynować działania wszystkich organów RP w tym zakresie i uwzględniać bieżącą sytuację, która ma wpływ na bezpieczeństwo Polski. Każde państwo członkowskie UE ma własną ocenę zagrożeń. Dlatego też w tej konkretnej sytuacji powyższe ostrzeżenie inaczej powinno być postrzegane np. w państwie „X”, a inaczej w Polsce, tuż przed wylotem za granicę głowy państwa. Nie można bowiem zapominać, że ostrzeżenie o potencjalnym porwaniu samolotu z państwa UE, polskie instytucje otrzymały w określonym kontekście, przed wizytami polskich delegacji w Katyniu i lotem rządowego samolotu z Prezydentem RP do Smoleńska. Dlatego CAT ABW było zobowiązane do uwzględnienia tego potencjalnego zagrożenia w planie ochrony głowy państwa i polskiej delegacji. Co więcej, obowiązkiem tej struktury było przekazanie ostrzeżenia do innych instytucji, w tym również do BOR. Taki wymóg wynika z art. 12 ustawy z dnia 16 marca 2001 r. o Biurze Ochrony Rządu, w myśl którego formacja ta „korzysta z pomocy i informacji uzyskanych” od innych służb. Szczegółowo zadania te określa m.in. rozporządzenie Prezesa Rady Ministrów z dnia 4 marca 2008 r.:
§ 1. 1. Policja, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencja Wywiadu, Straż Graniczna, Służba Kontrwywiadu Wojskowego, Służba Wywiadu Wojskowego, Żandarmeria Wojskowa przekazują Biuru Ochrony Rządu, z zastrzeżeniem ust. 2, informacje uzyskane w czasie wykonywania czynności służbowych, zwane dalej "informacjami", w zakresie niezbędnym do:
1) wykonywania zadań, o których mowa w art. 2 ust. 1 ustawy z dnia 16 marca 2001 r. o Biurze Ochrony Rządu;
2) porównania, czy posiadane informacje są kompletne i aktualne lub zgodne ze stanem faktycznym.
2. Podmioty, o których mowa w ust. 1, mogą odmówić przekazania informacji lub ograniczyć ich zakres, w przypadku gdy mogłoby to uniemożliwić realizację ich ustawowych zadań. Odmowa przekazania informacji lub ograniczenie ich zakresu wymaga pisemnego uzasadnienia.
Rozporządzenia Prezesa Rady Ministrów z dnia 4 marca 2008 r. w sprawie „zakresu, warunków i trybu przekazywania Biuru Ochrony Rządu informacji uzyskanych przez Policję, Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencję Wywiadu, Straż Graniczną, Służbę Kontrwywiadu Wojskowego, Służbę Wywiadu Wojskowego i Żandarmerię Wojskową” (Dz. U. z dnia 11 marca 2008 r.)
Z kolei premier po otrzymaniu powyższego ostrzeżenia powinien – z własnej inicjatywy lub na wniosek właściwego ministra bądź kierownika urzędu centralnego – wprowadzić odpowiedni stopień alarmowy. Szef rządu uzyskał takie uprawnienie mocą ustawy z dnia 26 kwietnia 2007 r. o zarządzaniu kryzysowym. Art. 23 tejże ustawy określał cztery stopnie alarmowe:
1) pierwszy stopień alarmowy – w przypadku uzyskania informacji o możliwości wystąpienia zdarzenia o charakterze terrorystycznym lub innego zdarzenia, których rodzaj i zakres jest trudny do przewidzenia;
2) drugi stopień alarmowy – w przypadku uzyskania informacji o możliwości wystąpienia zdarzenia o charakterze terrorystycznym lub innego zdarzenia, powodujących zagrożenie bezpieczeństwa Rzeczypospolitej Polskiej;
3) trzeci stopień alarmowy – w przypadku uzyskania informacji o osobach lub organizacjach przygotowujących działania terrorystyczne godzące w bezpieczeństwo Rzeczypospolitej Polskiej lub wystąpienia aktów terroru godzących w bezpieczeństwo innych państw albo w przypadku uzyskania informacji o możliwości wystąpienia innego zdarzenia godzącego w bezpieczeństwo Rzeczypospolitej Polskiej lub innych państw;
4) czwarty stopień alarmowy – w przypadku wystąpienia zdarzenia o charakterze terrorystycznym lub innego zdarzenia, powodujących zagrożenie bezpieczeństwa Rzeczypospolitej Polskiej lub innych państw.
Ustawa z dnia 26 kwietnia 2007 r. o zarządzaniu kryzysowym
Wprowadzenie w kwietniu 2010 r. nawet pierwszego stopnia alarmowego w sposób urzędowy wymusiłoby zastosowanie zwiększonych środków ochronnych podczas zagranicznej wizyty Prezydenta RP. Instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo zostałyby zmuszone do zaostrzenia procedur zarządzania kryzysowego i podjęcia działań kontrolnych w tym okresie. Przypomnę tylko, że podczas niedawnych mistrzostw Euro 2012 premier Donald Tusk wprowadził w Polsce pierwszy stopień alarmowy (tzw. stan ALFA). Bezpośrednim powodem podwyższenia gotowości służb mundurowych było wykrycie na Bugu tratwy z materiałami wybuchowymi. Dlatego tym ważniejszym jest odpowiedź na kolejne pytanie, dlaczego przed 10 kwietnia 2010 r. nie wprowadzono takich procedur? Wszystkie te fakty skłaniają do smutnej konstatacji – Polska nie posiada służb specjalnych. Istnieją wprawdzie instytucje, które nazywane są służbami specjalnymi, ale ich praca nie zwiększa bezpieczeństwa państwa, społeczeństwa, a nawet – jak dowodzi 10 kwietnia 2010 r. – rządzących elit. Instytucje nazywane służbami specjalnymi posiadają nowoczesną infrastrukturę techniczną, posiadają środki finansowe, posiadają odpowiednie uprawnienia i uzyskują nowe przepisy prawne, ale te wszystkie narzędzia wykorzystują jedynie w wybranych sytuacjach, często z niezrozumiałych dla ogółu przyczyn. Niewątpliwie wielu funkcjonariuszy, żołnierzy należycie wypełnia obowiązki i ofiarnie pracuje, ale ich pojedynczy wysiłek nie przekłada się na ogólny poziom bezpieczeństwa całego państwa. Konsekwencją takiej sytuacji jest całkowite zdegenerowanie systemu bezpieczeństwa RP. Piotr Bączek
UJAWNIAMY! BBN, kancelaria prezydenta i KPRM o ostrzeżeniach przed 10/04 nic nie słyszały. Kto zlekceważył sygnały o zagrożeniu? Do Kancelarii Prezydenta oraz Kancelarii Prezesa Rady Ministrów nie dotarły żadne sygnały o zagrożeniu dot. możliwego zamachu na samolot z przywódcą jednego z krajów Unii Europejskiej - wynika z pism, jakie trafiły do redakcji wPolityce.pl. Jak informowaliśmy wcześniej, polskie służby otrzymały w 2010 roku sygnał o możliwym zagrożeniu. Informacje takie trafiły na pewno do Służby Wywiadu Wojskowego. W piśmie od SWW czytamy:
Uprzejmie informuję, że m.in. Służba Wywiadu Wojskowego w kwietniu 2010 r. otrzymała ogólną informację od wiodącego podmiotu współtworzącego system antyterrorystyczny w Polsce o możliwości uprowadzenia samolotu z jednego z lotnisk państw Unii Europejskiej, celem weryfikacji. Informacja nie zawierała żadnych bliższych danych. Z informacji ujawnionych przez byłego szefa BOR płk. Andrzeja Pawlikowskiego sygnał o ostrzeżeniu miał być bardziej precyzyjny. Na posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka mówił on, że "służby specjalne otrzymały informację od służb zagranicznych, że ma być prawdopodobnie dokonany jakiś zamach na któregoś z przywódców, prezydentów krajów członkowskich Unii Europejskiej". W rozmowie z portalem wPolityce.pl Pawlikowski przekonywał:
Zgodnie z informacjami, jakie do mnie dotarły, nasze służby otrzymały sygnał od jednego z wywiadów działających na obszarze UE, że może dojść do uprowadzenia jednego z samolotów. Chodziło o samolot z głową państwa jednego z krajów Unii na pokładzie. Jak się obecnie okazuje, tak ważne sygnały, związane z zagrożeniem przywódcy jednego z państw UE nie trafiły do Kancelarii Prezydenta, ani Kancelarii Premiera. KPRM w piśmie do naszej redakcji zaznacza:
Informacje dotyczące zagrożeń dla samolotów krajów należących do NATO w okresie poprzedzającym katastrofę w Smoleńsku (od początku 2010 r.) nie wpłynęły do właściwej dla służb specjalnych komórki w KPRM. Kancelaria Prezydenta w odpowiedzi na pytanie, czy otrzymała takie ostrzeżenia, wyjaśnia:
Uprzejmie informujemy, że w Kancelarii Prezydenta RP nie ma dokumentów, które mogłyby potwierdzić informacje, o które pan pyta. Również działające przy Kancelarii Prezydenta Biuro Bezpieczeństwa Narodowego nie zarejestrowało żadnego sygnału o zagrożeniu. BBN wyjaśnia, że nie otrzymał takich informacji. Analiza rejestrów dokumentów wpływających do Biura Bezpieczeństwa Narodowego w okresie poprzedzającym datę 10 kwietnia 2010 r. wskazuje, że żaden podmiot nie przesłał do BBN informacji ani ostrzeżenia o planowanym ataku na samolot jednego z krajów NATO lub innym zagrożeniu statku powietrznego kraju NATO - czytamy w piśmie BBN. Analiza odpowiedzi poszczególnych instytucji zajmujących się bezpieczeństwem narodowym Polski wskazuje, że regulacje związane z wymianą informacji nie są stosowane. Zgodnie z prawem sygnał o tak ważnym zagrożeniu powinien trafić do Prezydenta i Prezesa Rady Ministrów. Pisma z tych instytucji wskazują, że informacje takie do KPRM i Pałacu Prezydenckiego nie trafiły albo instytucje te z jakichś powodów nie podają całej prawdy. SWW, która o sygnałach powinna zawiadomić prezydenta oraz premiera, w piśmie do naszej redakcji odnosząc się do pytania, co stało się z informacjami, które Służba pozyskała, odesłała nas do ustawy o SKW i SWW:
Nie odnosząc się do konkretnego przypadku, nadmienić należy, iż tryb i zasady przekazywania informacji najwyższym organom państwa, unormowany jest w art. 19 ustawy o SKW oraz SWW. W artykule tym czytamy:
Szefowie SKW i SWW, każdy w zakresie swojej właściwości, powiadamiając Ministra Obrony Narodowej, przekazują niezwłocznie Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i Prezesowi Rady Ministrów informacje mogące mieć istotne znaczenie dla bezpieczeństwa i międzynarodowej pozycji Rzeczypospolitej Polskiej. Jeśli więc SWW wypełniła obowiązki, sygnały powinny trafić zarówno do Kancelarii Prezydenta, jak i do KPRM. Sprawa oznacza, że albo SWW nie wypełniła obowiązków, albo urzędnicy prezydenta i premiera nie podają prawdy. Innej możliwości nie ma. Stanisław Żaryn
Ziemkiewicz: "Czeka nas szykowanie operacji socjotechnicznej w duchu PRL-owskim, czyli socjalistycznej odnowy". NASZ WYWIAD
Podsumowując mijający rok właściwie wszyscy politycy wskazują na Euro 2012, jako największy sukces Polski - przede wszystkim organizacyjny. Niewielu chce pamiętać, że Stadion Narodowy stał się symbolem fuszerki. Klęską zakończyła się budowa autostrad, których newralgiczny odcinek do Warszawy był ledwie "przejezdny", a teraz widać, że nawet lotnisko w Modlinie okazało się bublem. O to, czy my, Polacy, tak bardzo łakniemy sukcesu, że chcemy go widzieć nawet tam, gdzie go nie ma, pytamy Rafała Ziemkiewicza, pisarza i publicystę. wPolityce.pl: - Czy również Pana zdaniem Euro było naszym największym sukcesem? - To jest właśnie najgorsze, że jest to jedyna rzecz, którą od biedy można uznać za sukces, bo nie skończyła się spektakularną klapą. To nie znaczy jednak, że to był sukces tak naprawdę, ale, że to był sukces na tle wszystkiego innego i do tego przede wszystkim sukces propagandowy, gdyż wszystkie niedoróbki związane z Euro wyjdą na jaw dopiero za jakiś czas. Proszę zauważyć, jakie zbitki się pojawiają, kiedy różni ludzie argumentują, dlaczego to był sukces: że Polacy pokazali, że potrafią się bawić, że byli radośni. Jakieś takie bzdety, szczerze mówiąc, które jako żywo przypominają teksty z filmów Barei - gdzie tańcem i radością powitali Warszawiacy ten piękny prezent tramwajarzy, jakim był "dzień pieszego pasażera". Jeśli więc się dobrze przyjrzeć, to i ten jedyny sukces okaże się balonem propagandowym, takim, jak wielkie gierkowskie inwestycje, które też do pewnego momentu były sukcesami. Ten Stadion Narodowy, który do tej pory nie jest odebrany i prawdopodobnie nigdy się nie doczeka oficjalnego odbioru - funkcjonuje na prawach samowolki budowlanej, akceptowanej przez najwyższe władze, bo tak naprawdę, lege artis nie powinno tam się wpuścić ani jednego zawodnika. Podwykonawcy tego stadionu wciąż nie dostali pieniędzy, co pozwala zaniżać jego koszty w oficjalnych statystykach. Ale nawet ten zaniżony koszt przekracza dwukrotnie koszty analogicznych inwestycji na Zachodzie. Sensowność budowy tego stadionu staje pod znakiem zapytania, wiedząc, że znajduje się on kilkaset metrów od stadionu Legii, który tez został zbudowany za publiczne pieniądze. Stadionu, na którym trawa de facto nie może być wymieniana, ponieważ jest jednorazowa - jak się ją raz zdejmie to trzeba ją wyrzucać, co generuje ogromne koszty w utrzymaniu tego stadionu. Stadionu, który nie ma infrastruktury lekkoatletycznej i nadaje się wyłącznie do urządzania meczów lub koncertów, więc nie ma absolutnie szans, ażeby na siebie zarobić. Tak samo pod znakiem zapytania staje budowa za czasów rządu Donalda Tuska kilkudziesięciu innych stadionów. Poza tym, masowe bankructwa wykonawców rozmaitych inwestycji na Euro mają tę cechę, o której dzisiaj się zapomina - np. ci wykonawcy autostrad, którzy zbankrutowali, zmienili nazwę i nie zapłacili podwykonawcom nie są w tej chwili zobowiązani do dokonywania napraw gwarancyjnych. A wszystko wskazuje na to, że tak, jak złuszczył się pas startowy w Modlinie, tak prawdopodobnie w najbliższym czasie zaczną kruszyć się i pękać te odcinki autostrad "picowanych, aby, aby, tylko na termin". Wtedy okaże się, że nie ma już wykonawcy, który miałby obowiązek to naprawić w ramach zawartego kontraktu, więc trzeba będzie wyasygnować z budżetu kolejne setki milionów złotych na naprawianie tego, co zostało zbudowane, tak, jak zostało zbudowane, bo trzeba było budować "na szybko". Na razie natura oszczędziła poważnych mrozów, ale poczekajmy parę miesięcy. Dlatego, jeśli przyjrzeć się temu sukcesowi, to jest on takim sobie sukcesem, ale w porównaniu ze wszystkim innym, to wydaje się najmniejszą klęską ostatniego roku.
wPolityce.pl: - Przywołał pan klimat filmów Barei, gdzie tak, jak w PRL-u te wszystkie fuszerki i niedoróbki, zamiast nas irytować i denerwować, wywoływały rozłożenie rąk i co najwyżej kpiny. Dzisiaj również się nie złościmy, a delikatnie podśmiewamy. Dlaczego nieudolność rządu nas nie irytuje? - To jest oczywiście przyzwyczajenie z PRL-u i na tym przyzwyczajeniu gra bardzo intensywnie cała oficjalna propagandowa. Jeżeli coś się nie udawało poprzedniemu rządowi, to oczywiście była to wina Kaczyńskich, którzy nie umieli rządzić. Jeżeli coś spieprzy obecny rząd - "no, to trudno, to jest Polska, tak w Polsce zawsze jest, to nie jest niczyja wina, bo u nas po prostu, to, ot, tak samo z siebie wychodzi". To zjawisko socjologiczne jest bardzo trwałe i jest porównywalne z sytuacją w PRL-u. Dlatego te przyzwyczajenia, nazwijmy je "barejowskie" - odżywają z dużą siłą.
wPolityce.pl: - Ale nas nawet nie irytuje to, że te inwestycje są takie drogie, bo trzeba zapłacić jakimś dziwnym pośrednikom, żeby wygrać kontrakt i móc coś zbudować - nie ma Pan wrażenia, że te patologie, które afera Rywina miała wyciąć, nadal są żywe i mają się dobrze? - Mamy tutaj dwie rzeczy. Jest rzeczywiście taki syndrom sycylijski, kiedy liczono, że na Sycylii wszystkie inwestycje są półtora do dwóch razy droższe niż w pozostałej części Włoch czy UE. Ewidentnie to był efekt umafijnienia całej struktury aparatu samorządowego, administracji państwowej itd. To jest taka renta mafijna, nazwijmy to. Ale druga rzecz, którą płacimy, to jest swoista renta biurokratyczna. To znaczy, od pięciu lat mamy logikę lawinowego wzrostu biurokracji, gdyż każdy koleś z Platformy, którego PO ustawi, ma dwóch, trzech swoich kolesiów, których on też musi ustawić. Jest to proces, który pan premier Tusk próbował ukrócić, tupnąć nóżką lub wyrazić niezadowolenie, ale w końcu poszedł do telewizji i otwarcie się przyznał, że on na to nic nie może poradzić, bo przecież nie może zabronić swoim ludziom czerpania pełnymi garściami profitów z władzy w okupowanym kraju, bo oni tak do tego podchodzą. Jakby uderzył w swoje zaplecze i ono by uznało, że nie gwarantuje ich interesów, to jego kariera by się skończyła. Dlatego to, że wszystko jest tak drogie wynika z połączenia tych dwóch czynników - totalnej nieudolności tej rządzącej biurokracji, która nie może być sprawna, gdy jest dobierana za zasadzie znajomości i układów a nie kompetencji, oraz tego właśnie syndromu sycylijskiego, owej renty mafijnej.
wPolityce.pl: - Ale afera Rywina miała te patologie wyplenić... - Ale afera Rywina przyniosła pewien znaczący efekt. Mianowicie ona dała zmianę warty, nazwijmy to - "mafii rządzącej". Ona rzeczywiście zadała cios mafii postkomunistycznej, takiej, której patronami byli Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller, ale otworzyła drogę nie oczyszczeniu, ale takiej partii, neoPZPR-owi, stworzonemu pod patronatem Donalda Tuska. De facto Platforma Obywatelska stała się takim ruchem emancypacji rozmaitych wsiowych cwaniaczków, takich ludzi symbolizowanych przez pana "Drzewko", przez pana "Chlebusia", przez byłego ministra skarbu, przez najsławniejszego ciecia w Polsce, takich, rozmaitych, drobnych cwaniaczków, którzy się w tych pierwszych latach III RP poustawiali, zorientowali, nauczyli robić przekręty, układy, siuchty rozmaite na poziomie gminy, na poziomie województwa. Do pewnego momentu oni byli wrogami tej rządzącej mafii postkomunistycznej, pomagdalenkowej. Stąd wynikało, że Donald Tusk pierwotnie głosił, że trzeba budować IV Rzeczpospolitą, że głosował za rozwiązaniem WSI, za lustracją. Mafia Kwaśniewskiego i Millera stała na drodze do koryta. W momencie, kiedy ta mafia została rozbita i okazało się, że większym konkurentem jest Kaczyński i siły, które by chciały to koryto w jakiś sposób ograniczyć, czy zmienić sytuację, to zmieniła się też optyka Platformy - pokonani postkomuniści stali się sojusznikami - te dwie mafie, można powiedzieć, że się zrosły, tworząc obecny system. W tym sensie jednak afera Rywina wywarła jakiś tam wpływ na naszą rzeczywistość, chociaż zupełnie inny niż się spodziewano.
wPolityce.pl: - Ale teraz nadchodzi kryzys i kończą się pieniądze z Unii. Czy Platforma znajdzie jakieś remedium, by nadal przykrywać swoją nieudolność? Czy w końcu cały ten blichtr przestanie działać na Polaków? - Z jednej strony Platforma przykrywa swoją nieudolność, a z drugiej prowadzi bardzo szeroko zakrojoną operację obniżania oczekiwań społecznych - to jest główna operacja propagandowa, którą w tej chwili władza prowadzi - upowszechnanie takiej postawy: "nie jest źle, jeszcze coś tam nam zostało, jeszcze za kołnierz nie kapie, to jest Polska, tu się nic nie udaje, ale siedźmy cicho". Krótko mówiąc, Platforma jedzie taką propagandą, jaką jechał zdychający PRL w latach 80-tych. "Jest biednie, jest kiepsko, ale lepiej, żeby było jak jest, bo jakby ci jacyś ekstremiści by się dorwali, to tu wojna wybuchnie i będzie strach". Dlatego czeka nas z jednej strony obniżanie społecznych oczekiwań, z drugiej budzenie lęków, a z trzeciej strony, sądzę, szykowanie operacji socjotechnicznej w duchu PRL-owskim, czyli socjalistycznej odnowy - będzie znaleziona jakaś nowa twarz, nowe hasła, "partia ta sama ale już nie taka sama", jak to wznosił Wojciech Jaruzelski. Myślę, że w tym kierunku władza będzie szukała rozwiązania, z tym, że widać wyraźnie, że ta kryzysowa sytuacja powoduje, że trochę ten monolit u władzy zaczyna pękać. Poszczególne grupy, zdają sobie sprawę, że ktoś, mówiąc językiem naszych elit politycznych - musi beknąć. W związku z tym, że lepiej upierniczyć jakąś inną grupę u władzy, w przyszłym roku władza ta zacznie się kruszyć, bo będą kombinowali, kogo zrzucić z wózka, w ramach tej socjalistycznej odnowy. Rozmawiał, kim
Gazprom oskrzydla Unię
1. Ledwie została oddana do użytku II nitka Gazociągu Północnego i w ten sposób uzyskał on przepustowość około 54 mld m3 gazu, a już Gazprom uroczyście rozpoczął nową inwestycję Gazociągu Południowego. Przy tej okazji Ośrodek Studiów Wschodnich (OSW) przedstawił opracowanie, w którym stwierdza, że ta nowa inwestycja będzie prawdopodobnie dla Gazpromu nieopłacalna ekonomicznie ale poważnie osłabi Unię Europejską.
2. Przypomnijmy tylko, że do budowy gazociągu Północnego Gazpromowi udało się zaangażować jako udziałowców wielkie koncerny niemieckie, francuskie i holenderskie, a całe przedsięwzięcie kosztowało blisko 11 mld euro. Z jaką determinacją ta inwestycja była przygotowywana i realizowana zarówno przez Rosję jak i przez Niemcy widać po politykach, którzy zostali w to przedsięwzięcie zaangażowani. Wystarczy wymienić byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera czy byłego premiera Finlandii Paavo Lipponena. Jakiś czas temu szwedzki dziennik „Dagenes Nyheter”, korzystając z materiałów portalu WikiLeaks napisał, że Rosja wykorzystała pieniądze, służby specjalne oraz politykę i polityków żeby przeforsować budowę Gazociągu Północnego, wręcz wymuszając w krajach skandynawskich brak sprzeciwu wobec tej inwestycji. Podobnie oddziaływano na państwa nadbałtyckie i niestety nasz kraj Polskę. Niestety żadnej oficjalnej reakcji instytucji unijnych na tę publikację nie było, co więcej okazało się, że Gazociąg Północny dzięki zaangażowaniu polityków niemieckich, nie jest objęty tzw. III unijnym pakietem energetycznym, co oznacza, że na zawsze, dostęp do przesyłu tą rurą mają tylko Rosjanie i Niemcy.
3. Teraz eksperci OSW podkreślają, że Rosjanom przy pomocy różnych nacisków politycznych i finansowych (obniżki cen dostarczanego gazu, obietnice kredytów i inwestycji) udało się przekonać do tej inwestycji zarówno kraje należące do UE (Włochy, Bułgarię, Węgry, Słowenię) jak i kraje do UE nie należące takie jak Turcja czy Serbia. Gazprom i włoski koncern energetyczny ENI, chcą wybudować aż 4 nitki tego gazociągu o przepustowości 15,75 mld m3 każda (pełna wydajność to 63 mld m3) do roku 2018, przy czym pierwsza nitka ma być oddana do użytku już w grudniu 2015 roku. Rosjanie rozpoczęli symbolicznie budowę odcinka morskiego przez Morze Czarne kilkanaście miesięcy wcześniej przed planowanym terminem (inwestycja miała się rozpocząć w 2014 roku), chcąc pokazać Unii z jak wielką determinacją podchodzą do tej inwestycji. Mimo nadpodaży gazu na rynku europejskim i coraz mniejszej popularności drogiego rosyjskiego gazu na tym rynku, Gazprom realizuje polityczne zalecenia Kremla, bez mrugnięcia okiem.
4. Co na to Unia Europejska. Dokładnie nic. O wspólnej polityce energetycznej mówi się w UE wprawdzie od paru lat, została zapisana nawet w Traktacie Lizbońskim, przy czym wspólna jak się okazuje to niekoniecznie prowadzona w interesie wszystkich członków UE. Wspólna polityka jak pokazują te dwa przykłady (wcześniej Gazociągu Północnego, a teraz Gazociągu Południowego), jest wtedy gdy prowadzą ją Niemcy albo Włosi przede wszystkim w swoim własnym interesie, a ci co sądzili, że będzie inaczej, okazali się po prostu naiwni. Unia nie reagowała jak premier/prezydent Putin, przypierał do muru rządy Bułgarii, Słowenii, Węgier, Chorwacji i po kolei kraje te traciły zainteresowanie unijnym projektem Nabucco, a podpisywały porozumienia właśnie z Rosją.Oczywiście w unijnych dokumentach projekt Nabucco jest cały czas aktualny, tyle tylko, że w sytuacji kiedy Gazprom rozpoczął już swoją inwestycję, trudno sobie wyobrazić aby znaleźli się inwestorzy, którzy chcieliby ryzykować własne pieniądze w kolejną inwestycję sprowadzającą gaz z Azji do Europy. Gazprom oskrzydla Unię, a ta śpi, bo środki na sen zaaplikowali Komisji Europejskiej w tej sprawie Niemcy, Francuzi i Włosi. Kuźmiuk
Pani Hilaria odchodzi Po cichutku, w okresie Świąt, odeszła kobieta będąca jednym – pro-semickim - filarem polityki USA. Powody wymieniane są trzy:
1) Bo zapowiedziała, że będzie szefować polityce zagranicznej tylko przez jedną kadencję. W to tłumaczenie nikt nie wierzy.
2) Bo za trzy lata zamierza kandydować na prezydentkę. To nie jest sprzeczne z poprzednim – przeciwnie: konsumuje je. Świadczyłoby to, że p.Hilaria myśli długofalowo i już cztery lata temu zaplanowała start w wyborach w 2016 roku.
3) Z powodu choroby. To jest możliwe. Oświadczyła, że odchodzi z polityki, ale „ma nadzieję, że i tak USA będą miały prezydentkę”). Możliwe jednak, że chce – jako chora – załapać się na sympatię, ciepłe pożegnanie – a po „wyzdrowieniu” (najlepiej: cudownym) wrócić do polityki.
P.Hilaria Clintonowa jest klasycznym przykładem, że trudno być jednocześnie kobietą i człowiekiem polityki. Kobietę bowiem można, a nawet należy – hmmm..., no, ten-tego: kochać – a człowieka, zwłaszcza męża stanu – nie można. P.Hilarię mąż określał jako „zimną rybę” i szukał sobie kobiet. A Ona była polityczką. Co ta zmiana oznacza dla polityki bieżącej? P.Jan Forbes Kerry jest z Massachusetts, jeszcze bardziej zlewicowanego, niż Nowy Jork. Jest tak samo klasycznym lewakiem: popiera zwiększenie płacy minimalnej, przymusowe ubezpieczenia emerytalne i zdrowotne, sprzeciwia się karze śmierci i cięciom budżetowym, jest zwolennikiem wolnej aborcji oraz utrzymania preferencji dla mniejszości rasowych. Wikipedia podaje za to, że jest przeciwny homo-małżeństwom. Jest również członkiem „Czaszek i Piszczeli”. To elitarne stowarzyszenie studenckie jest, jak widać, potężne – i wypiera klasyczną masonerię! Członkiem „Sculls & Bones” jest p.Jerzy Bush Sr., b. ambasador USA w Polsce, p.Wiktor Ashe... Czego się nie podaje: p.Kerry w znacznie mniejszym stopniu jest pod wpływem lobby żydowskiego, niż p.Clintonowa. Wydaje się, że groźba ataku na Persów się zmniejszyła. Wprawdzie p.Kerry twierdzi, że wszystkie opcje są możliwe: „Nie sądzę, by cokolwiek należało usunąć ze stołu w tym momencie. Jest wiele możliwości i musimy je wszystkie bardzo starannie przedyskutować. Sądzę, że pierwszą rzeczą jest bardzo dokładne przeanalizowanie wszystkich danych” - ale w żargonie dyplomatycznym oznacza to odłożenie sprawy ad acta. A sam p.Barak Hussein Obama uważany jest za sympatyka muzułmanów – ba: nawet za ukrytego islamistę. Jeśli USA miałyby zaatakować Iran to zapewne między 9 lipca a 7 sierpnia, podczas Ramadanu. Za pół roku więc zobaczymy! JKM
Razwiedka stawia na wyludnienie Polski Tym razem to już nie są żarty. Najwyraźniej rządowi, a właściwie nie żadnemu tam „rządowi”, bo przecież ten cały „rząd” premiera Tuska to tylko gromadka figurantów skacząca przed razwiedką z gałęzi na gałąź - więc najwyraźniej razwiedce, która wysługuje się strategicznym partnerom i bezcennemu Izraelowi, nie wystarcza już Narodowy Program Eutanazji, ale postanowiła radykalnie przyspieszyć program redukcji liczebności naszego mniej wartościowego narodu tubylczego do poziomu oczekiwanego przez przyszłą jerozolimską szlachtę. Wie o tym cała Europa i tylko przez politykę jeszcze się z naszego narodu nie natrząsa, chociaż bezpieczniactwo, jakby na większe urągowisko, stręczy nam na Umiłowanych Przywódców już nawet nie Lecha Wałęsę, czy Aleksandra Kwaśniewskiego, ale albo jakichś moralnych wycirusów najgorszego sortu, albo jakieś dziwolągi w rodzaju poślęcia Grodzkiego, którego jedynym tytułem do przewodzenia naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu zdaje się okoliczność, że podobno obcięło sobie penisa wraz z klejnotami. Nic tedy dziwnego, że nawet taka podobna do konia pani Ashton puszcza mimo uszu supliki Radosława Sikorskiego. Owszem - dopuści go w charakterze pazia do otwierania przed nią drzwi i ścierania pyłku („a panna Mania, co ścierała pyłek, spadła ze stołka, zbiła sobie...” no, mniejsza z tym) - ale poza tym traktuje go - ona też - jako rodzaj osobliwej kondensacji powietrza.
Ale revenons a nos moutons, co się wykłada, żeby powrócić do naszych baranów, to znaczy - do bezpieczniaków i ich rządowych marionetek. Wykonując zadanie redukcji liczebności naszego mniej wartościowego narodu tubylczego do poziomu oczekiwanego przez przyszłą jerozolimską szlachtę, nie tylko wypychają za granicę najbardziej przedsiębiorczą i wartościową młodzież, ale względem pozostałych realizują dodatkowo Narodowy Program Eutanazji. Jest on wprawdzie zakamuflowany pod postacią „służby zdrowia”, ale oto co się wyprawia. Pacjentka, u której zdiagnozowano nowotwór, leczona jest na korzonki nerwowe, bo ustanowiony przez biurwy z NFZ limit na nowotwory właśnie już się wyczerpał, podczas gdy na korzonki - jeszcze nie. Oczywiście tego rodzaju terapia jest całkowicie pozbawiona sensu - ale skoro pacjentka ta stanęła przed alternatywą, że albo w ogóle wyrzucą ją ze szpitala, albo będzie leczona tylko na korzonki, to trudno się dziwić, że wybrała mniejsze zło. Dojdzie do tego, że jedyną ofertą, z jaką ten cały - pożal się Boże - minister Arłukowicz wobec nas wystąpi, będzie tak zwane „zamawianie”. Właściwie to już się dzieje, bo czyż rząd premiera Tuska nie stosuje tej metody we wszystkich dziedzinach, nie tylko w ochronie zdrowia? Czym to się skończy - nietrudno zgadnąć; francuski profesor medycyny Lucjan Israel już dawno zauważył, że legalizacja eutanazji - albo oficjalna, albo zakamuflowana, tak, jak u nas, pojawia się w krajach, gdzie system ubezpieczeń społecznych znalazł się na granicy bankructwa. Ale Narodowy Program Eutanazji najwyraźniej też nie udelektował jeszcze mocodawców naszych bezpieczniackich okupantów, bo musieli nakazać premieru Tusku, żeby pani Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, piastująca operetkowe stanowisko ministra do spraw równego traktowania (małych naciągamy, dużych obcinamy, grubych uciskamy, a chudych nadymamy), podpisała w imieniu naszego nieszczęśliwego kraju konwencję Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Okazało się, że w sprawie podpisania tej konwencji rząd premiera Tuska był „jednomyślny”, co znaczy, że również pobożnego ministra Jarosława Gowina, który wcześniej pomysł ten krytykował, jakiś bezpieczniak musiał przecwelować, skoro nawet i on przeszkadzającą mu cnotkę jednak wycharknął. Małpie okrucieństwo tego zbrodniczego czynu jest tym większe, że dla uśpienia czujności naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie szajki opowiadają, jakoby uprawiały „politykę prorodzinną” - co potem w telewizorze powtarzają rozmaite Joanny Fabisiak i wyszczekani „ludowcy”. Oczywiście jest akurat odwrotnie. Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, jak to będąc w Paryżu z okazji konferencji pokojowej w Wersalu, zaprzyjaźnił się z pewnym starym, inteligentnym Francuzem, który pewnego dnia dowiedział się, że w Casino de Paris pokazują „numer” z kobietą całkiem nagą. „Stary Francuz zamyślił się głęboko, niemy zamysł przeszedł następnie w szczere zmartwienie, można by nawet powiedzieć - ból: Tak mężczyzn przyzwyczają do nagości kobiecej, że mężczyzna straci pociąg do kobiety. Zobaczycie, że straci! - wykrzyknął już desperacko.” - notuje Grzymała-Siedlecki. Dzisiaj rozwydrzone dziewuchy na każde skinienie red. Marcina Mellera i stręczycieli z przemysłu rozrywkowego, błyskawicznie wyskakują z majtek, traktując to, jako bilet wstępu do artystycznej kariery - i co? I z roku na rok rosną szeregi, zuchwałość i arogancja sodomitów - co nie może być przypadkiem, tylko - rezultatem depopulacyjnej operacji, jaką na naszym nieszczęśliwym narodzie i innych nieszczęśliwych narodach chrześcijańskiej do niedawna Europy przeprowadza żydokomuna, której oczywiście „nie ma” tak samo, jak Wojskowych Służb Informacyjnych. Co tu dużo mówić; stary Francuz miał rację; mężczyźni tracą pociąg do kobiet - zaś wspomniana konwencja tylko ten proces przyspieszy. W sytuacji, jaka powstaje po jej podpisaniu, perspektywa każdego zbliżenia z kobietą w każdym normalnym mężczyźnie będzie budziła grozę, bo takie zbliżenie otwiera przerażającą perspektywę dożywotnich kłopotów z funkcjonariuszami zajmującymi się zwalczaniem przemocy wobec kobiet, nawiasem mówiąc - bardzo szeroko pojmowanej. W takiej sytuacji nietrudno się domyślić, że coraz więcej mężczyzn będzie takich spotkań unikało jak ognia, nie mówiąc już o zakładaniu rodzin. W rezultacie już za jakieś 10-15 lat rodzina będzie stanowić „rzadkość wielką i obrosłą mitem”. Taka perspektywa może cieszyć tylko sodomitów i gomorytki, którzy dzięki temu na swoich terenach łowieckich będą dysponować niebywałą wcześniej obfitością zwierzyny - no i oczywiście - żydokomunę, która dążąc do depopulacji do niedawna jeszcze chrześcijańskich narodów europejskich - również wobec naszego, mniej wartościowego narodu, ma swoje projekty. SM
Umiłowani Przywódcy kombinują Ach, co tu ukrywać; prawdziwi z nas szczęściarze! Gdybyśmy nie wiedzieli, że nasi Umiłowani Przywódcy to – po pierwsze – Umiłowani Przywódcy, a po drugie – osobistości ze wszech miar wybitne i przez litościwą naturę obdarzone niespotykanymi zaletami, to moglibyśmy sobie pomyśleć, że w Sejmie zasiada jakaś rozpaczliwa banda idiotów, kabotynów, wycirusów moralnych, durniów, szubrawców i popychadeł razwiedki. Na szczęście tak pomyśleć sobie nie możemy. To znaczy – oczywiście możemy, dopóki Sejm jakąś specustawą nie zabroni nam myślenia, jak właśnie zamierza zabronić nam kolejnych form „mowy nienawiści”, którą następnie będzie ścigała czerezwyczajka zorganizowana spośród funkcjonariuszy Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, pierwszorzędnych fachowców z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i czynowników z Ministerstwa Edukacji Narodowej przez byłego – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” – tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa Michała Boniego, nastręczonego premieru Tusku w charakterze zagadkowego „ministra cyfryzacji”. Ale nawet gdybyśmy sobie tak pomyśleli – dopóki oczywiście byłoby to dozwolone – to, co tu ukrywać – byłaby to nieprawda. Wprawdzie pozory świadczyłyby przeciwko na przykład takiej marszalicy Ewie Kopaczowej – ale przecież wiadomo, że pozory, a zwłaszcza pozery mylą – co polecam łaskawej uwadze niezawisłego sądu, gdyby pan prokurator jednak wygotował mi jakąś powiestkę. Pani Ewa została marszalicą sejmową, czyli teoretycznie drugą osobą w naszym nieszczęśliwym kraju, dzięki swoim wybitnym przymiotom i zaletom, wśród których niczym perła w koronie błyszczy umiejętność organizowania opieki zdrowotnej w skali całego państwa. Zatem wcale nie została schowana na marszałkowskiej synekurze, by uniknąć sądu ludu zagniewanego Narodowym Programem Eutanazji, za pomocą którego soldateska zamierza wykonać zadanie redukcji liczebności naszego mniej wartościowego narodu tubylczego –tylko w nagrodę za położone zasługi. Podobnie jest w przypadku pana ministra Bartosza Arłukowicza. Niby wszyscy myślą, że swoje ministerialne stanowisko zawdzięcza przewerbowaniu się z Sojuszu Lewicy Demokratycznej do Platformy Obywatelskiej w momencie, gdy nasz nieszczęśliwy kraj okupują bezpieczniackie watahy. To znaczy pardon – oczywiście niczego nie „okupują”, gdzieżby tam znowu, tylko służą naszemu nieszczęśliwemu, to znaczy – oczywiście najszczęśliwszemu krajowi w umacnianiu jego niepodległości i politycznej suwerenności. Dzięki temu możemy samodzielnie – naturalnie do momentu, gdy Unia Europejska nam zabroni – decydować na przykład o uprawie w Polsce tytoniu – żeby nie wspominać o sprawach naprawdę ważnych. Ale tak naprawdę to wyniesienie swoje pan doktor Arłukowicz zawdzięcza konieczności znalezienia kogoś, kto posprzątałby po pani Ewie – to znaczy, uchowaj Boże, jakie tam znowu „posprzątał”! Nie żadne „posprzątał”, tylko zwyczajnie – kontynuował doskonalenie Narodowego Programu Eutanazji, właśnie uzupełnionego i usprawnionego dzięki podpisaniu przez operetkową panią Agnieszkę Kozłowską-Rajewicz Konwencji Rady Europy o zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Dzięki rozwiązaniom tam przyjętym zbliżenie z kobietą będzie odtąd w każdym normalnym mężczyźnie wzbudzało dreszcz zgrozy – co z pewnością wychodzi naprzeciw oczekiwaniom depopulacji chrześcijańskich do niedawna narodów Europy i stworzenia na Starym Kontynencie odpowiednich terenów łowieckich dla sodomitów i gomorytek. Więc niby ci nasi Umiłowani Przywódcy sprawiają wrażenie bandy idiotów, kabotynów, wycirusów moralnych, durniów, szubrawców i popychadeł razwiedki – ale to nieprawda, bo proszę – jednak kombinują aż miło! SM
Skandal! Państwowy Instytut Książki z Fundacją Wisławy Szymborskiej przyznają nagrody imienia konfidenta UB! Państwowe pieniądze na promocję ubeckiego donosiciela! Państwowy Instytut Książki – jednostka bezpośrednio podległa ministrowi kultury – współorganizuje z Fundacją Wisławy Szymborskiej konkurs literacki o Nagrodę im. Adama Włodka – byłego męża literatki oraz donosiciela Urzędu Bezpieczeństwa w najczarniejszym stalinowskich okresie. Na stronach Instytutu Książki czytamy, za Polską Agencją Prasową, m.in.:
Fundacja Wisławy Szymborskiej przyznawać będzie także Nagrodę im. Adama Włodka. To jedno z postanowień testamentu poetki. Nagroda będzie mieć formę stypendium dla krytyka literackiego, tłumacza lub pisarza poniżej 40. roku życia. Będzie ona współorganizowana z Instytutem Książki w Krakowie. Instytut co roku przedstawi trzech kandydatów, spośród których Zarząd Fundacji wybierze laureata. Otrzyma on 50 tys. zł.
"Poezja nie jest tym gatunkiem literackim, którego uprawianie pozwala żyć spokojnie i w dostatku, nawet proza jest trudna. Myślę, że ta nagroda pozwoli przez pewien czas człowiekowi utalentowanemu pracować w spokoju i zdejmie z niego troski materialne, pozwoli dokończyć tomik poetycki lub powieść' - powiedział PAP dyrektor Instytutu Książki Grzegorz Gauden. Patron nagrody, Adam Włodek (1922-1986), był poetą, tłumaczem i redaktorem, mężem Wisławy Szymborskiej w latach 1948-1954. Opiekował się Kołem Młodych przy Związku Literatów Polskich. Wśród poetów, którym pomógł na początku kariery była także Wisława Szymborska. W komunikacie nie ma nic o tych, którym Włodek zaszkodził, a tu lista mogłaby wyglądać imponująco. Regulamin konkursu przewiduje, że stypendium zostanie przyzane "autorowi projektu, którego efektem będzie stworzenie w języku polskim utworu literackiego, pracy krytycznej lub historycznoliterackiej", a "Laureat zobowiązuje się do umieszczenia w publikacji informacji o stypendium: >>Książka / praca powstała dzięki Stypendium im. Adama Włodka przyznanego przez Fundację Wisławy Szymborskiej<< oraz zamieszczenia logo Fundacji". Na Facebooku powstała społeczność, która protestuje przeciw zaangażowaniu instytucji i pieniędzy publicznych w promowanie i wybielanie ubeckiego donosiciela.
http://www.facebook.com/AdamWlodek
Profil nosi nazwę „Konfident UB wzorem dla młodych literatów? Protest”. W jego opisie czytamy:
Patronem nagrody, wzorem dla młodych literatów ma być Adam Włodek – poeta, który wydał mniej tomików niż kolegów Urzędowi Bezpieczeństwa. Donosy, w których wystawiał bezpiece znajomych, kolegów, przyjaciół domu, mogły zakończyć się dla zadenuncjowanych więzieniem, a nawet śmiercią. Działo się to w latach stalinowskiego terroru, w czasach skrytobójczych mordów i procesów „kiblowych”. Czy byłoby do pomyślenia, żeby dziś nagradzać młodych literatów nagrodą imienia konfidenta Gestapo? Prywatna Fundacja Wisławy Szymborskiej może oczywiście czcić pamięć Włodka i stawiać go za wzór do naśladowania (czy to najlepszy pomysł na uczczenie wybitnej poetki, to już inna sprawa...), ale martwi udział w tym przedsięwzięciu Instytutu Książki - narodowej instytucji kultury, powołanej przez ministra kultury do „promocji polskiej literatury na świecie oraz popularyzacji książek i czytelnictwa w kraju”. Niech wzięcie udziału w tym fejsbukowym proteście będzie publicznym wołaniem do Grzegorza Gaudena, dyrektora Instytutu, o wycofanie się z udziału w promocji postaci, której miejsce jest na czarnych kartach polskiej literatury i polskiej historii, a stawianie jej za wzór młodym zakrawa na kpinę. W galerii zdjęć na tej stronie znajdą Państwo reprodukcje jednego z donosów Adama Włodka do Urzędu Bezpieczeństwa, w którym zadenuncjował swojego kolegę, przyjaciela domu, pisarza i późniejszego światowej sławy tłumacza Macieja Słomczyńskiego. Efektem było zatrzymanie Słomczyńskiego przez UB i poddanie silnym represjom. Nie sposób zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. W paragrafie 7 statutu Instytutu Książki czytamy, że celem jego działania „jest promocja polskiej literatury i jej dziedzictwa, języka polskiego oraz polskiej książki i polskiego edytorstwa w kraju i zagranicą”.
Co w takim razie przyświeca Grzegorzowi Gaudenowi angażującemu państwowy Instytut w takie przedsięwzięcie? Czy tak wygląda promocja dziedzictwa polskiej literatury? A może to kontynuacja jakiejś horrendalnej linii w działalności ministerstwa kultury – najpierw wspieranie setkami tysięcy złotych lewackiej Krytyki Politycznej, teraz promowanie ubeckiego konfidenta jako wzoru do naśladowania dla młodych literatów.Co będzie dalej? Znp
Wszyscy wiedzieli, że pas startowy w Modlinie to fuszerka. Ale lotnisko otworzyli - W chwili wydawania pozwolenia na użytkowanie były wątpliwości co do stanu technicznego lotniska - przyznaje Jaromir Grabowski, inspektor nadzoru budowlanego, który dopuścił Modlin do użytkowania. - Ale bazowaliśmy na wiarygodnych ekspertyzach. Tomasz Hypki, ekspert w dziedzinie lotnictwa: - Instytut Techniczny Wojsk Lotniczych wykonał ekspertyzę, z której wynikało, że port w Modlinie nie nadaje się do otwarcia. Ale nikt się tym nie przejął. Port lotniczy w podwarszawskim Modlinie, budowany według zasady "szybko i tanio", zaczął się sypać już kilka miesięcy po oficjalnym otwarciu. 22 grudnia lotnisko zostało zamknięte dla samolotów pasażerskich, bo na betonowych 500-metrowych końcówkach jedynego pasa pojawiły się dziury w nawierzchni. Tego typu ubytki mogą poważnie zagrażać bezpieczeństwu startów i lądowań. Dlatego obecnie dostępna jest tylko półtorakilometrowa asfaltowa część pasa. Mogą na niej lądować jedynie niewielkie samoloty, w Modlinie ostatnio rzadko widywane. Samoloty linii korzystających do tej pory z tego lotniska zostały przekierowane na inne porty lotnicze, głównie na Lotnisko Chopina.
Ekspert: W kwietniu było jasne, że pas nie nadaje się do użytku - Według mojej wiedzy Instytut Techniczny Wojsk Lotniczych przeprowadził na początku roku analizę jakości wykonania pasa w Modlinie. W kwietniu przedstawił sprawozdanie, z którego wynikało, że pas nie nadaje się do użytku - powiedział portalowi Gazeta.pl Tomasz Hypki, prezes Agencji Lotniczej Altair, sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa.
- Użyto bowiem niewłaściwego kruszywa, a odłamki betonu będą niszczyć silniki lądujących w Modlinie samolotów - dodaje ekspert. Jego zdaniem mroźna i zmienna pogoda nie jest przyczyną uszkodzenia pasa. - Jedynie przyśpieszyła proces destrukcji - twierdzi.
- Wykonawca i władze lotniska miały tę ekspertyzę. Jednak lotnisko uruchomiono, więc raczej się nią nie przejęli - twierdzi Hypki. - Popełniono błędy, które teraz powodują ogromne straty.
Inspektor nadzoru: Przecież zobowiązaliśmy inwestora do bieżących napraw Kto zatem pozwolił na otwarcie lotniska, skoro pas był w tak fatalnym stanie? Decyzję administracyjną pozwalającą lotnisku na normalne działanie wydaje Urząd Lotnictwa Cywilnego. Katarzyna Krasnodębska z ULC przyznaje, że urząd znał niekorzystną dla Modlina opinię Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych, ale nie wziął jej pod uwagę, bo - jak mówi - ITWL jest placówką naukowo-badawczą, a nie organem administracji czy urzędem, którego decyzje są wiążące dla ULC. Kluczowa dla urzędu była opinia wojewódzkiego inspektora nadzoru budowlanego. Merytorycznie to on decyduje o tym, czy dopuścić lotnisko do użytkowania.
- W momencie wydawania pozwolenia na użytkowanie mieliśmy wątpliwości co do stanu technicznego, ale bazowaliśmy na wiarygodnych ekspertyzach - twierdzi Jaromir Grabowski, mazowiecki inspektor nadzoru budowlanego. - Na ich podstawie udzieliliśmy pozwolenia na użytkowanie, jednocześnie zobowiązując inwestora do monitorowania stanu technicznego i do wykonywania bieżących napraw.
Ekspertyza o stanie nawierzchni jest objęta... tajemnicą handlową Co właściwie jest w tej ekspertyzie, która zdaniem Tomasza Hypkiego była miażdżąca i dyskwalifikująca dla portu w Modlinie, a w opinii wojewódzkiego inspektora nadzoru budowlanego dawała możliwość dopuszczenia lotniska do użytkowania? Zadzwoniliśmy do Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych, który ją wykonał. Rzecznik ITWL Michał Wąsiewicz potwierdził jedynie, że ekspertyza została wykonana, ale odmówił informacji o tym, jak zły był stan lotniska, co konkretnie musiało zostać naprawione i jakie były zalecenia. - Instytut na podstawie umowy z Mazowieckimi Portami Lotniczymi w Modlinie wykonał badania diagnostyczne i zaopiniował stan nawierzchni - powiedział lakonicznie Wąsiewicz.
- Zostało opracowane sprawozdanie, którego szczegóły są objęte tajemnicą handlową. Reporter TOK FM dotarł jednak do tej ekspertyzy. W zaleceniach dla zarządcy lotniska jest m.in. konieczność ciągłego monitorowania stanu technicznego pasa startowego (po każdym starcie i lądowaniu), zatrudnienia specjalnej ekipy remontowej, wykonywania bieżących napraw, opracowania instrukcji użytkowania i napraw pasa startowego.
Rzeczniczka portu w Modlinie: Odcinki pasa były pokryte czymś specjalnym Próbowaliśmy się zatem dowiedzieć na lotnisku w Modlinie, co władze portu zrobiły w związku z zaleceniami z ekspertyzy dotyczącymi złego stanu nawierzchni pasa. - W kwietniu była informacja o mikroodpryskach. Wtedy ruszył program naprawczy - twierdzi Magdalena Bojarska, specjalistka ds. komunikacji Portu Lotniczego Warszawa/Modlin.
- Odcinki pasa, na których wystąpiły mikroodpryski, były pokrywane czymś specjalnym. Potem cała droga startowa była kontrolowana. Były ekspertyzy, które wskazywały, że wszystkie warunki są spełnione. Potem były już normalne certyfikaty i pozwolenia na użytkowanie.
- Czyli po kontroli w kwietniu nie było już problemów z nawierzchnią? - pytamy.
- Nie było. Po wykonaniu prac wykonano ekspertyzy, które oceniały ich stan, czy to jest dobrze naprawione czy nie. Były pozytywne i na tej podstawie wydano certyfikat dla lotniska i pozwolenie na użytkowanie tej drogi startowej - twierdzi Bojarska.
Skąd się wzięły dziury w pasie? Albo beton niewłaściwy, albo źle położony Jak to się zatem stało, że grudniowa kontrola wykazała tak duże dziury w pasie startowym, że dalsze użytkowanie lotniska groziło bezpieczeństwu startów i lądowań?
- Możliwości są dwie: albo ekspertyzy były nieco zbyt optymistyczne, albo zalecenia z nich wynikające nie zostały wykonane w sposób dostatecznie dobry - mówi Jaromir Grabowski. - Wiemy np., że w wielu miejscach, tam, gdzie wykonano naprawę, te załatane miejsca są znowu dziurawe. Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że użyto niewłaściwego betonu albo go niefachowo ułożono. Błąd leży albo po stronie wykonawcy, albo dostawcy betonu. Grabowski dodaje też:
- Ze zjawiskiem, z którym mamy teraz do czynienia, czyli łuszczeniem się tej płyty, mieliśmy do czynienia wcześniej. Tylko teraz ma skalę nieporównywalną z momentem, gdy było wydawane pozwolenie na użytkowanie.
Modlin, ofiara przygotowań do Euro 2012
- Lotnisko w Modlinie to ofiara przygotowań do Euro 2012. Był wyznaczony termin, trzeba było się zmieścić w określonych widełkach czasowych. Port powstał więc w pośpiechu, czego efektem są zaniedbania, m.in. w budowie drogi startowej - twierdzi Jakub Górski, bloger lotniczy z AeroTravel.info.
- Nikt chyba nie myślał o tym, co będzie za kilka miesięcy. Była marzycielska wizja drugiego lotniska dla Warszawy, zabrakło natomiast trzeźwego podejścia do sprawy, że jeśli coś zrobi się źle, niedbale, to prędzej czy później błędy wyjdą na wierzch i będzie duży kłopot - dodaje. Podobnego zdania jest Tomasz Hypki. - Czy śpieszyli się na Euro? To nie ulega wątpliwości. Ale można się śpieszyć i coś zrobić dobrze, używając odpowiednich materiałów i przestrzegając reżimów technologicznych. W wypadku Modlina popełniono błędy, które teraz powodują ogromne straty - twierdzi.
"Skupiamy się na uruchomieniu drogi startowej" Port lotniczy przesłał nam też komunikat, w którym informuje, że generalny wykonawca, firma ERBUD SA, zobowiązał się do przywrócenia funkcjonalności drogi startowej na początku roku 2013. Następnie uruchomione zostaną procedury odbioru przez Wojewódzki Inspektorat Nadzoru Budowlanego oraz Urząd Lotnictwa Cywilnego. - Obecnie skupiamy się na uruchomieniu drogi startowej w stopniu pozwalającym na przyjmowanie samolotów kodu C, z których korzystają przewoźnicy operujący z naszego lotniska, tj. Wizz Air i Ryanair. Jeśli dalsze ekspertyzy potwierdzą, że konieczna jest naprawa na większą skalę, to również jesteśmy przygotowani na kompleksową wymianę nawierzchni progów drogi startowej - mówi Marcin Danił, zastępca prezesa lotniska. Dodaje także, że "od początku prowadzony był stały monitoring drogi startowej. Ponadto, wskutek negocjacji prowadzonych z ERBUD SA, zawarto porozumienie, w którym ustanowiono gwarancje bankowe zabezpieczające Spółkę na wypadek takich sytuacji jak ujawnienie się wad drogi startowej. Dominik Tomaszczuk Darek Zalewski
Brytyjczycy odtajnili dokumenty dotyczące m.in. stanu wojennego w Polsce. "Długo po stanie wojennym milicja i SB wciąż będą zajęte procesem normalizacji" Brytyjskie archiwa państwowe odtajniły w piątek porcję brytyjskich dokumentów z okresu od 19 grudnia 1981 r. do 5 stycznia 1982 r., w tym oceny sytuacji politycznej w Polsce dokonywane przez brytyjską ambasadę w Warszawie. W depeszy dyplomatycznej z 23 grudnia 1981 r. podpisanej "James" zaznaczono, że "o gen. Wojciechu Jaruzelskim wiadomo wystarczająco dużo, by można było o nim powiedzieć, że jest oddanym komunistą". Jego reputacja pragmatyka oparta na odmowie wydania wojsku rozkazu strzelania do robotników w r. 1970 i 1980 niekoniecznie oznacza, że jest człowiekiem umiarkowanym - napisał "James". Autor depeszy dodał, że z powodu komunistycznych, prosowieckich poglądów Jaruzelski zerwał stosunki z rodziną, która uważała, iż nie powinien być tak zaangażowany po stronie tych, którzy ponoszą odpowiedzialność za śmierć jego ojca (Władysław Jaruzelski zmarł podczas zesłania na Syberię). O najbliższym współpracowniku Jaruzelskiego, gen. Florianie Siwickim, "James" napisał, że ma opinię "bezgranicznego wielbiciela ZSRR", z ZSRR łączą go związki rodzinne, a do Armii Czerwonej wstąpił w wieku 17 lat. Według depeszy rodzinne więzy z ZSRR miał też inny członek WRON gen. Eugeniusz Molczyk. Za ówczesnym korespondentem BBC w Polsce Timem Sebastianem "James" przytacza opinię sugerującą, że gen. Włodzimierz Oliwa ma ścisłe powiązania z Moskwą i że Jaruzelski musi się z nim liczyć. W depeszy wysłanej następnego dnia "James" napisał, że jedynymi segmentami, które przetrwały rewolucję Solidarności, są zawodowy aparat partyjny i służba bezpieczeństwa i że dzięki temu, że oparły się naporowi zmian, mogły przejść do ofensywy, gdy wojsko przejęło rządy. Długo po tym, gdy tzw. stan wojenny odejdzie w przeszłość, a godzina milicyjna zostanie złagodzona, milicja i służba bezpieczeństwa wciąż będą zajęte procesem normalizacji, który – choć mniej widoczny - będzie za to o wiele bardziej nieprzyjemny niż widok opancerzonych pojazdów i żołnierzy z bronią automatyczną patrolujących ulice - ocenił. Odtajniony telegram ambasady brytyjskiej w Moskwie z 29 grudnia 1981 r. podpisany "Keeble" konstatuje, że "Solidarność była sprzeczna z sowieckim pojmowaniem socjalistycznego państwa" i że Moskwa była zdecydowana odwrócić bieg wydarzeń politycznych w Polsce, czemu dano wyraz m.in. w komunikacie ze szczytu polsko-radzieckiego 5 marca 1981 r. Można zakładać, że Moskwa nie chciała angażować własnych sił, chyba że nie byłoby innego wyjścia, ale już wczesną jesienią 1981 r. wyglądało na to, że jest zdecydowana na konfrontację z Solidarnością. Od tego momentu inicjatywa należała do Polaków. Jeśli Kania jej nie wykaże, to Jaruzelski będzie musiał - tłumaczył myślenie Kremla dyplomata. "Keeble" twierdzi, że w przygotowywaniu rozprawy z Solidarnością korzystano z systemu łączności Układu Warszawskiego, a w wyznaczeniu momentu rozprawy i metod współpracowali ze sobą wybrani przedstawiciele aparatu wojskowego i bezpieczeństwa PRL i ZSRR. W sprawozdaniu dla brytyjskiego MSZ ze spotkania z szefami misji dyplomatycznych państw zachodnich z 30 grudnia 1981 r., które zwołał wiceminister spraw zagranicznych PRL Józef Wiejacz, uczestniczący w nim z ramienia W. Brytanii dyplomata podpisujący się "Melhuish" napisał:
Wiejacz jest bardziej komunikatywny, inteligentny i obdarzony szybszym refleksem niż Czyrek (Józef Czyrek, ówczesny szef MSZ - PAP), ale mimo tych zdolności sesja, której przewodniczył, była przygnębiająca. Duża część odtajnionych dokumentów dotyczy przygotowań spotkania ministerialnego 10 państw Wspólnoty Europejskiej 4 stycznia 1982 r., kontaktów dyplomatycznych na linii Waszyngton-Londyn i szczegółowych kwestii: zagłuszania BBC, pomocy żywnościowej dla Polski, polskich uchodźców w W.Brytanii, ewentualnych sankcji wobec ZSRR, not dyplomatycznych itd.
Depesze dyplomatyczne ambasady brytyjskiej w Warszawie dają wgląd w brytyjskie oceny sytuacji w PZPR, nastrojów w wojsku, stanowiska Episkopatu Polski.
http://filestore.nationalarchives.gov.uk/documents/prem-19-871-1.pdf
Lw, PAP
Nie rozmawiać o żyletkach. Sprowadzenie wraku to nie problem sentymentalno-symboliczny, ale konieczność dla prowadzonego śledztwa Trwa festiwal absurdalnych wypowiedzi lewicowo-liberalnej strony debaty publicznej w sprawie sprowadzenia wraku tupolewa do Polski. Rozpoczęła Dominika Wielowieyska, oznajmiając, że wszystko jej jedno, gdzie leży wrak. O trzy długości przebił ją kilka dni później Wojciech Maziarski, apelując, by wrak przerobić na żyletki albo wywieźć gdzieś do Bangkoku. Dziś do kolegów dołączyła Katarzyna Kolenda-Zaleska, nawołując przy okazji troski o kolejny powód do konfliktu, by Rosjanie przetrzymywali resztki tupolewa jak najdłużej. Słów polityków SLD i Ruchu Palikota chyba nawet nie warto cytować.
Co znamienne, wszystkie te głosy skupiają się na sentymentalno-symbolicznym wymiarze sprowadzenia wraku tupolewa. Co odważniejsi kpią, że pozostałości z samolotu staną się w Polsce czymś na kształt relikwii, których objazd po polskich miastach i parafiach (bo przecież "smoleńskich" księży u nas wielu) stanie się nową tradycją. Ci bardziej wstrzemięźliwi już apelują, by wrak stał się elementem pomnika. Nawet minister Sikorski, którego starania w sprawie sprowadzeniu wraku drgnęły nieco w ostatnich tygodniach (choć bezskutecznie), półgębkiem odniósł się na Twitterze właśnie w tym duchu:
Nie zgadzam się z @wolejniczak1, że wrak TU154 to tylko złom. Amerykanie potrafią użyć szczątków 9/11 do wzruszającego upamiętniania ofiar. Problem w tym, że sprowadzenie wraku to nie kłopot sentymentalny, ale prawny. Wrak tupolewa to jeden z najważniejszych dowodów w śledztwie dotyczącym 10/04. Nawet po kilkunastomiesięcznym okresie spędzonym pod gołym niebem na deszczu i wietrze, nawet po dziwnych operacjach Rosjan (niszczenie, a później umycie wraku). Zbadanie resztek samolotu przez polskich śledczych i ekspertów jest konieczne, by zrobić kolejny krok w smoleńskim śledztwie (nawet jeśli śledczy twierdzą, że prawo pozwala im zakończyć śledztwo bez sprowadzenia wraku), by wyjaśnić przyczyny tragedii, by dać szansę na wyciszenie emocji w tej sprawie i rozwianie wątpliwości. Czy taka szansa jest w stanie się zrealizować to zupełnie inna kwestia. Ale to sprowadzanie dyskusji o wraku na kontekst sentymentalny nie jest przypadkowe. Łatwiej bowiem jest spierać się na poziomie "relikwii", pielgrzymek do wraku i prowokacji w stylu postulatu "przerobienia na żyletki". O wiele trudniej rozweselonym publicystom i politykom rozmawiać o tym, że jest to fundamentalny dowód w sprawie. Sprawie tak po prostu nieczystej, rodzącej przecież tyle wątpliwości, pytań i kontrowersji. To dlatego, rżąc i rechocząc, próbują "kopać w klatkę z małpą", oczekując wciągnięcia w dyskusję na poziomie żyletek, Bangkoku i relikwii.
Ktoś może powiedzieć - po co w ogóle odnosić się do wynurzeń pań i panów z "Gazety Wyborczej"? Czy chcemy, czy nie - w znaczącym stopniu są oni moderatorami w dyskusji na temat 10/04. A przypominanie - wydawałoby się - podstawowych spraw już nie raz w sprawie smoleńskiego śledztwa dało olbrzymie efekty. W kwestii samego śledztwa rechoczący dobrze wyczuwają, że znaków pytania jest coraz więcej, nie pomaga też postawa ekspertów komisji Millera w sprawie ewentualnej debaty z przedstawicielami parlamentarnego zespołu Antoniego Macierewicza, o którą - półgębkiem - postulowała nawet Monika Olejnik w rozmowie z Maciejem Laskiem. Wartość tego wraku jest w tej chwili olbrzymia jedynie z powodu prowadzonego śledztwa - i to wyłącznie dlatego należy trzymać kciuki za to, by udało się go (podobnie jak czarne skrzynki) sprowadzić do Polski. O tym, co zrobić z resztkami samolotu po zakończeniu postępowania, przyjdzie jeszcze czas rozmawiać. Nie dajmy się zepchnąć do dyskusji na temat żyletek i Bangkoku. Marcin Fijołek
Rosja znów prowokuje Kolejna seria drastycznych zdjęć ofiar katastrofy smoleńskiej na rosyjskim blogu. To dowód, że działania polskich służb w zakresie powstrzymania wycieku fotografii do sieci są rażąco nieskuteczne Nowy wpis na blogu Antona Sizycha, posługującego się nazwą Gorożanin iz Barnauła, umieszczono pod datą 26 grudnia, a więc drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia. Oprócz filmów z polskimi i rosyjskimi napisami, zawierającymi analizy zniszczeń wraku samolotu Tu-154M, fragmenty raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), oraz próby wykazania, że katastrofie powinien towarzyszyć wybuch paliwa, pojawiło się też kilkanaście drastycznych zdjęć ofiar. Dwa z nich zawierają informację, że wykonano je 10 kwietnia 2010 r. o godzinie 15.01. Na kilku zdjęciach widać zwłoki ofiar, kolejne materiały to zbliżenia okaleczonych fragmentów ciał – rąk, nóg czy głowy. Nie dbając o uczucia rodzin zmarłych, bloger wykorzystał zdjęcia do analizy zmierzającej do wniosku, iż katastrofa smoleńska była wielką inscenizacją.
– W Prokuraturze Warszawa-Praga toczy się śledztwo w tym kierunku. Mam nadzieję, iż będzie ono na tyle owocne, że jeżeli nawet nie uda się doprowadzić do odpowiedzialności (z uwagi na to, że najprawdopodobniej mamy tu do czynienia z obywatelem innego kraju), to chociaż te działania wymogą działania po stronie właściwych służb polskich i służb kraju, w którym dochodzi do tego rodzaju przecieków, by tego rodzaju publikacje zakończyć – mówi mec. Piotr Pszczółkowski. Jak wskazuje, jeśli rzeczywiście zdjęcia publikuje ten sam bloger, to znaczy, że nieskuteczne były działania polskich służb w tym zakresie, a deklaracje rosyjskich partnerów pozostały bez pokrycia. – Słyszeliśmy zapewnienia, że ten temat został opanowany, przynajmniej w zakresie blogera, który był autorem poprzednich wpisów. Jeśli tak nie jest, to wniosek jest jednoznaczny: działania naszych służb były nieskuteczne – ocenił pełnomocnik. W ocenie mec. Pszczółkowskiego, po raz kolejny mamy do czynienia z bardzo drastycznym naruszeniem praw rodzin ofiar do ochrony uczuć i wizerunku ich bliskich zmarłych. – To była straszna katastrofa. Ci ludzie próbują zapomnieć o tych wydarzeniach, a cały czas epatowani są tego rodzaju działaniami. One mają charakter znęcania się na tymi ludźmi – zaznaczył pełnomocnik. Jak dodał, kolejna publikacja znaczy tyle, że polskie państwo, aparat administracyjny nie dość, że nie zapobiegł katastrofie, nie był w stanie do chwili obecnej ustalić jej przyczyn, uchronić bliskich ofiar przed takimi zachowaniami, iż ofiary pochowane zostały w nie swoich grobach, to jeszcze pozwala, by wizerunek tych ofiar był szargany w internecie. Pierwsze sygnały o publikacji drastycznych zdjęć ofiar katastrofy Tu-154M wpłynęły do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego pod koniec września bieżącego roku. Agencja wespół z wojskową prokuraturą rozpoczęły działania mające na celu zablokowanie publikacji. W trakcie postępowania ustalono, że zdjęcia nie pochodzą ani z polskich, ani rosyjskich akt. W efekcie 23 listopada br. sprawa publikacji została przekazana prokuraturze cywilnej, która zwróciła się w tej sprawie z wnioskami o pomoc prawną do Federacji Rosyjskiej, Stanów Zjednoczonych i Niemiec. Śledczy współpracują z ABW, która prowadzi bieżącą analizę wydarzeń związanych z publikacją zdjęć z katastrofy smoleńskiej. Jednak o publikacji blogera z początku grudnia br. prokuratorzy dowiedzieli się od dziennikarzy. Wczoraj prokurator prowadzący śledztwo był nieobecny, a rzecznikowi prokuratury fakt publikacji nowej serii zdjęć był nieznany. Marcin Austyn
Koncerny farmaceutyczne eksperymentowały na obywatelach NRD Z dokumentów pochodzących z ministerstwa zdrowia NRD wynika, że ponad 50 firm farmaceutycznych z zachodnich Niemiec złożyło w tym resorcie 165 wniosków o przeprowadzenie eksperymentów farmakologicznych na kilku tysiącach pacjentów enerdowskich klinik - informuje stołeczny dziennik "Tagesspiegel". Eksperymenty farmakologiczne na nieświadomych niczego pacjentach klinik w NRD miały miejsce w latach 1983-1989. Zachodnie koncerny farmaceutyczne płaciły za nie władzom wschodnich Niemiec miliony marek. Kilka firm farmaceutycznych prowadzących wówczas testy leków zastrzegało, że badania te prowadzone były wedle ówczesnych standardów, przewidujących uświadomienie pacjentów i ich pisemną zgodę na udział w eksperymencie. Ani w dokumentach ministerstwa ani w archiwach szpitali nie ma jednak żadnych dokumentów potwierdzających zachowanie tych wymogów. Do firm prowadzących testy w NRD należały m.in. renomowane koncerny farmaceutyczne, w tym Hoechst (obecnie Novartis), Boehringer Ingelheim, Goedecke (obecnie Pfizer) czy połączone obecnie firmy Bayer i Schering. Nie zostało dotychczas wyjaśnione, czy o prowadzonych eksperymentach wiedziały zachodnioniemieckie władze. Wiceprzewodnicząca Bundestagu Katrin Goering-Eckardt (Zieloni) stwierdziła, że jest to szczególnie drastyczny przykład postępowania bez jakichkolwiek skrupułów, i to zarówno ze strony enerdowskich władz, jak i zachodnich firm. http://wiadomosci.gazeta.pl/
Fotoplastikon Markiewicza. Brzydka dwudziestolatka. Może więc było naiwnością tworzenie ustawy i wiara w prawo jednakowe dla wszystkich? Napisał Wiktor Świetlik o "najbrzydszej dwudziestolatce w Polsce", czyli ustawie o radiofonii i telewizji i już sam tytuł, na dwa dni przed rocznicą, charakteryzuje stosunek Autora do tego narzędzia "brudnych dealów polityczno-biznesowych". Innych brzydkich ustaw Autor nie wspomina - ani tej o kolejach, która by przetrwała dwadzieścia lat, ani tej o służbie zdrowia, stoczniach czy innych sferach życia, równie lub bardziej ważnych od telewizji, i równie - źle lub dobrze, ale trwale uregulowanych. O tej jednej, jedynej brzydkiej nikt się nie odezwał - ani Sejm, ani Krajowa Rada, ani wszelkiej maści specjaliści medialni, którzy wiedzą wszystko. Świadczyć to może o powszechnej zgodzie z postawioną diagnozą lub abstrahowaniu od emocjonalnego tekstu. Nie wiadomo, więc piszę, bo i z ustawą i jej funkcjonowaniem miałem jakiś związek. Powstała 29 grudnia 1992 roku, po trzech latach debat w niepodległej Polsce i starciu się pomysłów podporządkowania telewizji - jak wcześniej - premierowi albo marszałkowi sejmu, albo ministrowi łączności. Byli tacy, którzy chcieli "zaorać" Radiokomitet i wszystko zacząć od zera, tyle, że nie wiedzieli jak to zrobić, choć wiedzieli po co, wszak amatorów demontowania - jak chcieli jedni, czy rozgrabienia - jak mawiają drudzy - nie brakowało. I nie są to zapewne bohaterowie Pana snów - Panie Wiktorze. Więc pierwsze pytanie - czy trzeba było wprowadzać ustawę, czy puścić wszystko na żywioł? Może nie trzeba było ratować resztek Radiokomitetu i budować miraży telewizji publicznej. Może, chętnych do rozbiórki było wielu. Może nie trzeba było wymyślać koncesji, warunków, kontroli? Może... Afery Rywina by nie było, bo przecież przeszkadzała tylko ustawa. Wymyślona została Krajowa Rada jako organ niezależny od rządu i władz wszelkich. Pierwsza składała się z członków delegowanych przez wszystkie ówczesne partie. Tak powołuje się też Trybunał Konstytucyjny. Ten działa ciągle, pierwsza Rada też działała, ale do czasu. Gdy była zbyt niezależna od władzy, to władza ją - na oczach szerokiej publiczności - zdemontowała. Nigdy już potem nie byli w niej ludzie reprezentujący wszystkie nurty polityczne, ale to już nie wina ustawy. Pan Prezydent wbrew Konstytucji odwołał wówczas przewodniczącego Rady i przed Trybunał Stanu za to nie trafił. Mówiło się, że to za koncesję dla Polsatu, aż tu - ledwo tydzień temu - na rocznicy Polsatu odczytano list gratulacyjny Prezydenta Wałęsy, w którym wyraził swą radość z rocznicy i działania stacji. Ja pierwszy otrzymałem za to gratulacje Pana Prezydenta na piśmie, tyle, że dwadzieścia lat wcześniej, a pismo było odwołaniem ze stanowiska. Dość to śmieszne, przynajmniej dla obserwatorów. Pan Wiktor, w którym podziwiam wszystko i wiek także, może nie pamięta czasów sprzed lat dwudziestu. Nie pamięta Polski, której wmówiono wówczas niewidzialną rękę rynku, a ta zmiotła niemal wszystko, akurat poza Telewizją, Polski, w której migiem prasa znalazła zagranicznych właścicieli, Polski, gdzie w Sejmie zapewniano, że nie ma i nie będzie mafii, a lustrację wprowadzono dopiero pięć lat później i to na krótko. Pan Wiktor nie pamięta też o Konstytucji, która zakładała i zakłada koncesjonowanie mediów elektronicznych. Trzeba więc zadać pytanie - czy naiwna może wiara, że trzeba ustawowo zabezpieczyć majątek Radiokomitetu, który spokojnie sobie istniał jeszcze do początku 1994, że trzeba poddać kontroli prywatnych nadawców i proces rozdawania publicznego dobra, jakim były częstotliwości i kanały, w dużej jeszcze części blokowane wówczas przez wojsko, że trzeba stworzyć zasady działania także nadawców społecznych i to w ustawie właśnie - więc czy ta naiwna wiara była, czy nie była uzasadniona, jak patrzy się na to po latach? Pierwszy proces koncesyjny przygotowała sama Rada, wszystko robiąc, by był publiczny i przejrzysty. Łącznie z publicznymi wysłuchaniami w Sejmie każdego z kandydatów, którzy się stawili. To Rada prosiła, by kandydatów prześwietlały wszystkie wywiady i kontrwywiady i już przy tym powstała pierwsza afera, bo różne informacje instytucje te przekazały Radzie, Premierowi i Prezydentowi - aż Sejm musiał to badać i zbadał. Przy koncesjach paliwowych, czy na budowę autostrad nikomu do głowy publiczne wysłuchania nie przyszły i nie przychodzą, ale to nikogo nie martwi. Pierwszą koncesję telewizyjną Rada przyznała jednogłośnie - było dziewięć głosów i żadnego przeciw, przyznano koncesje radiowe, w tym Radiu Maryja, także głosami lewicowca, ludowca i liberałów. Ładny wzór działania, na gruncie wciąż tej samej ustawy. Decyzję koncesyjną podpisałem po miesiącu i po publicznej prośbie, by przedstawić realne przeszkody, realne, a nie wydumane przez zwolenników innych kandydatów.
Miałem nie podpisać? A na jakiej podstawie, jeśli poważnie mówić o prawie? Pisze Pan Wiktor o brudnym dealu polityczno-biznesowym. Musiałby on wtedy łączyć profesora Bendera z posłem Siwcem i senatorem Szafrańcem, i Bolesławem Sulikiem, i Maciejem Iłlowieckim, i Andrzejem Zarębskim oraz Lechem Dymarskim z Ruchu Odbudowy Polski. Proszę to badać, choć jest już zbadane tysiąc razy, i nic... Może nie warto było wprowadzać precyzyjnych kryteriów koncesji, a rozdawać je według zasług, jak w innych sferach życia publicznego miało to i ma miejsce?
Może... Tylko proszę o przykłady... Na kogo wówczas byłaby zgoda? Ustawa pozwoliła też przekształcić podległy premierowi Radiokomitet w niezależną telewizję publiczną. Na pierwsze posiedzenie jej władz nie przybył ówczesny Prezydent, bo się na kogoś obraził. Pierwszy prezes - Wiesław Walendziak - powołany został przez Radę za rządów lewicy i nie został przez nią odwołany - sam odszedł, pozbawiony wsparcia dzisiejszych znawców i amatorów demokracji. Gdzie wtedy byli?
Wszystko działo się na oczach zadziwionej widowni, w pierwszym etapie działania ustawy, ale też i w następnych.
Miała Telewizja mieć mniej reklam, by była publiczna, ale Sejm zasadę tę zmienił, miała mieć tyle kanałów, na ile by starczyło abonamentu, ale sama stworzyła więcej i potem już tylko obecny Pan Premier pomógł, krytykując publicznie opłaty, więc ich zabrakło. Ustawa tu niewinna, a Pan Premier, ale już z definicji, niewinny jest. Pierwsze koncesje telewizyjne wydano na dziesięć lat, radiowe na siedem. Teraz są już nowe - przyznane na oczach szerokiej publiczności, ale w oparciu o tę samą ustawę. Dostali ci sami, co wcześniej - czy protestowano? Wiele razy usiłowano ustawę zmienić. Nawet za spore pieniądze nie udało się to Rywinowi w siedzibie Agory, dwa razy była wetowana, a każdy kolejny pomysł był gorszy od poprzedniego.
Może więc było naiwnością jej tworzenie i wiara w prawo jednakowe dla wszystkich? To może najważniejsze pytanie w tym sporze o najbrzydszą dwudziestolatkę, gdy tyle innych - pięknych sławą zasłużoną się cieszy.
Inne ustawy, które tyle nie przeżyły, jeśli w ogóle powstały - ładne są czy brzydkie?
Czy winne jest narzędzie, czy ręce, w które je dano?
To już nie mnie oceniać, ale - Panie Wiktorze - proszę powiedzieć jasno - jak Pana zdaniem miało to być dwadzieścia lat temu i jak ma być dzisiaj? Jeśli pretekstem jest los Telewizji Trwam - to już zupełnie inna dyskusja. W oparciu o tę samą ustawę Radio Maryja koncesję dostało i to ogólnopolską, choć pierwotnie wcale o taką nie prosiło. Problemem było skłonienie wnioskodawcy, by wniosek był poprawny i tu Rada bardzo pomogła, bo mogła, jak i dziś może, ale też i chciała.
Problemem nie było - czy radio takie jest potrzebne - naiwnie się bowiem Radzie wydawało, że trzeba budować szeroki horyzont mediów. I taki powstał. Wciąż w oparciu o tę samą ustawę. Pytaniem i to historycznym jest jednak - kto i jak przewidywał rozwój mediów, kto i jak je nadzorował, kto i jak z ustawą w ręce budował ład medialny, jak w każdym kraju Europy się go buduje, a kto źle z tego narzędzia korzystał lub korzysta.
Historia pokazała, że każdej opcji w Polsce czytelna regulacja przeszkadzała, że każdemu - z każdej strony - roiło się, że telewizja jemu tylko ma służyć lub on tylko wie, jak ją budować.Kruk z Czarzastym na jednej siedzieli gałęzi. Znieśmy więc ustawę i wszystko się naprawi, podobnie pieniądze na tworzenie biznesu i kodeks karny. Przecież wystarczy powszechnie nam znana powszechna przyzwoitość.
A tak na marginesie Panie Wiktorze - gdzieś za lasami i górami - trwająca lat dwadzieścia ustawa byłaby powodem do zadowolenia jako zła lub dobra, ale trwała.
Dlaczego nie u nas i czy to ustawy wina? Może moja, jak sądzi kilku nad podziw stałych komentatorów moich tekstów? Nie odpowiadam na zaczepki, każdy może mieć swoje zdanie albo cudze. Ja z satysfakcją wspominam budowę czegoś trwałego z niczego i przy tylu przeszkodach, wcale nie chwalebnymi intencjami podszytych, i to także, że jeśli na stosowanie prawa wtedy się umówiliśmy, to prawo zostało wykonane, jasno wobec wszystkich.
TVP - zaorać czy podzielić? Niech nigdy nie będzie zapomniane Donaldowi Tuskowi wezwanie, by nie płacić abonamentu Elektryzującą wiadomość z Berlina przyniosła "Rzeczpospolita". Każde niemieckie gospodarstwo domowe będzie przymusowo płaciło abonament w wysokości prawie 18 euro miesięcznie niezależnie od tego, czy ma odbiornik radiowy lub telewizyjny. Obecnie obie telewizje publiczne ARD i ZDF oraz Deutchland radio mają rocznych wpływów 7,5 miliarda euro. Teraz będą miały jeszcze więcej. W ich wydatkach jest dużo przesady. Można sprawdzić tutaj. Jednak troska o media publiczne świadczy, że rząd niemiecki poważnie myśli o państwie. W demokracji medialnej - media są spoiwem społecznym. Zaś niezależne od reklam media publiczne mają możliwość wolnej krytyki oligarchii biznesowej. Już nie mówiąc o niepopłatnej misji rozwoju duchowego widzów.
Natomiast rząd PO-PSL nie myśli poważnie o państwie. Niech nigdy nie będzie zapomniane Donaldowi Tuskowi wezwanie, by nie płacić abonamentu. Skazał TVP i PR na powolną śmierć, żeby ich miejsce zajęły media prywatne. Utrzymując się z reklam, nie mogą podważać wpływów oligarchi, ani też kwestionować porządku społecznego opartego na zysku. Już nie mówiąc o tym, że sprzyjają obecnemu układowi władzy zwanym III RP. Ten ostatni motyw był zapewne decydujący, a nie problemy cywilizacyjne nie na „główkę” Pierwszego Piłkarza.
Mniejsza o Polsat. To tuba głębokiej prowincji. Niech ich ocenia „target”, gdzie Polsat celuje. Dla mnie prym wiedzie TVN. Jasne, że nie lubię tej stacji za propagandę prorządową lecz widzę profesjonalizm we wszystkim, co robi na dobre i na złe. Stacja prywatna może łatwo wyrzucić na bruk niemal każdego, kto się nie sprawdza w pracy albo stracił kreatywność. Podziwiam więc rozmach scenografii w programach informacyjnych i lubię w zasadzie dobry styl bycia dziennikarzy przed kamerą. Kto żyje trochę dłużej, ten nawet do pani Olejnik może się przyzwyczaić. Widzę konsekwentną promocję własnych gwiazd, również staranny dobór filmów w samej stacji i w kanale 7. Jakość warsztatu TVN dla wielkomiejskiej widowni na polskim rynku wydaje się bez zarzutu. Na tym tle Telewizja Polska wygląda jak bar mleczny podrasowany do rangi McDonalda. Już porównanie Wiadomości z Faktami wypada miażdżąco dla TVP; w końcu przestałem oglądać ten ponoć najważniejszy program informacyjny kraju. A wcale tak być nie musi. Kiedy Wiadomości redagował Jacek Karnowski, to potrafił wycisnąć temperament dziennikarski z zabytku po PRL. Choćby dlatego, że był krytyczny wobec rządu. Natomiast dzisiaj Piotr Kraśko staje przed kamerą w rozkroku żeby dodać sobie powagi oprawcy. Jednak nikt się go nie boi a poważają chyba tylko starsze panie podświadomie lekko skłonne do poniżeń. Czasem pytam ludzi Telewizji Polskiej, którzy przestali pracować na Woronicza i Placu Powstańców, jak naprawić TVP. Często słyszę odpowiedź – zaorać! Nie reformować, ale zburzyć i stworzyć od nowa, gdzieś w baraczku na uboczu. Coś w tym musi być, że TVP wydaje się niereformowalna, gdyż rządzą tu dynastie, sitwy i związki zawodowe nad czym próbują zapanować prezesi nasyłani przez rząd, dopóki nie polegną. Jednak - moim zdaniem - Telewizję Polską warto utrzymać do lepszych czasów. Może pojawi się gabinet świadomy misji wobec narodu. Wtedy nadejdzie czas reformy TVP. Nie wydaje mi się, aby była w Polsce możliwa obiektywna politycznie telewizja publiczna. Nie mamy w kraju klasy mandarynów, którzy czują odpowiedzialność za państwo, więc potrzebują bezstronnych informacji i wnikliwych opinii. Zapewne z czasem wytworzy się taka klasa, lecz media będą już wtedy całkiem inne. Dlatego uważam za słuszny podział TVP między koalicję rządową i partie opozycyjne. Jeden główny kanał dla PO-PSL, drugi dla całej reszty. I niech się tłuką w telewizji publicznej zamiast na ulicy, a widzowie niech sobie wyrabiają o każdym opinię. Krzysztof Kłopotowski
Wyprzedaż Polski Zakłady Odzieżowe „Warmia” sprzedane za… 7 milionów złotych Za 7 mln zł minister skarbu sprzedał Zakłady Przemysłu Odzieżowego „Warmia”. 700-osobowa załoga nie ma powodów do radości. Żadna z kilku kupionych wcześniej przez Waleriana Pichnowskiego firm nie istnieje. Resort skarbu podjął decyzję o sprzedaży 85 procent udziałów w dobrze prosperującej spółce „Warmia” zamieszkałemu obecnie w Niemczech Walerianowi Pichnowskiemu za niecałe 7 mln złotych.
„Minister Skarbu Państwa informuje, że w odpowiedzi na opublikowane 11 października 2012 r. zaproszenie do przetargu publicznego na nabycie pakietu 850 tys. akcji, stanowiących 85 proc. kapitału zakładowego spółki WARMIA S.A. z siedzibą w Kętrzynie, 20 grudnia 2012 r. została wybrana oferta złożona przez Pana Waleriana Pichnowskiego zamieszkałego w Poznaniu” – czytamy w komunikacie umieszczonym na stronie internetowej ministerstwa. Załoga jest rozgoryczona. 700 pracowników firmy zatrudnionych w zakładach w Kętrzynie i Mrągowie obawia się, że nowy inwestor doprowadzi zakład do upadku. Taki los spotkał kilka kupionych wcześniej przez niego spółek, m.in. szczecińskie zakłady „Dana” czy powstałe na bazie „Modeny” spółki „Rawi” i „Tiziana” w Rawiczu.
– Wiemy, że wszystkie firmy odzieżowe, które kupił w Polsce pan Pichnowski, już nie istnieją, a tysiące ich pracowników poszło na bruk. Obawiamy się więc, że i nas czeka podobny los – mówi „Naszemu Dziennikowi” Barbara Szczepuł-Krasowska, przewodnicząca Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Pracowników „Warmia” SA w Mrągowie.
– Po tych wszystkich spotkaniach z przedstawicielami ministerstwa widzimy teraz wyraźnie, że ten resort w ogóle nie interesuje się ani tym, co będzie po prywatyzacji z naszym zakładem, ani nami. Chodzi mu tylko o to, aby za „Warmię” wziąć jak najszybciej i ile się da – dodaje. Pichnowski ofertę kupna firmy złożył w listopadzie. Niedawno pojawił się jednak drugi oferent. Został pozytywnie sprawdzony przez Związek Pracodawców Przemysłu Odzieżowego. Związkowcy poprosili ministerstwo, aby właśnie w jego ręce trafiły zakłady. Pracownicy podkreślili, że chcą prywatyzacji, ale z wiarygodnym inwestorem, który utrzyma wszystkie miejsca pracy. Również Marian Podziewski, wojewoda warmińsko-mazurski, który został poinformowany przez związkowców o nowym kupcu, zwróci się do resortu z prośbą o wstrzymanie prywatyzacji kętrzyńskiej spółki w celu zmiany inwestora. Resort odpowiedział jednak związkowcom i wojewodzie, że drugi oferent zgłosił się za późno. Na pytanie o wiarygodność Waleriana Pichnowskiego jako wybranego dla „Warmii” inwestora ministerstwo odpowiada: „Wiarygodność potencjalnych inwestorów jest badana za pośrednictwem właściwych organów ochrony prawnej. Dodatkowo, MSP weryfikuje we własnym zakresie wszelkie informacje dotyczące inwestora, wpływające do MSP w aktualnie prowadzonym procesie, dotyczące zbycia akcji spółki”.Zakłady Przemysłu Odzieżowego „Warmia” w Kętrzynie to jedna z największych na Warmii i Mazurach firm należących do Skarbu Państwa. W zakładach na terenie Kętrzyna i Mrągowa zatrudnionych jest blisko 700 osób.
Adam Białous
TYLKO U NAS: Prokurator zażądał niskiej kary – mówi Ernest Bejda, były wiceszef CBA - Dobrze, że ten proces się kończy. Nie wiem jednak dlaczego prokurator wnosi o karę w zawieszeniu – mówi portalowi Niezalezna.pl Ernest Bejda, były wiceszef Centralnego Biura Antykorupcyjnego komentując mowy końcowe w procesie doktora Mirosława G. Wyrok w tej bulwersującej sprawie zostanie ogłoszony za tydzień.
- Akt oskarżenia został skierowany w 2007 roku. Później leżał rok w sądzie zanim się w ogóle nim zajęto. A mamy 2012 roku i dopiero teraz proces zbliża się ku końcowi. Cieszę się z tego powodu. Naprawdę nie potrafię powiedzieć dlaczego tak długo trwał proces, bo w gruncie rzeczy, od strony dowodowej, sprawa jest moim zdaniem prosta – wyjaśnia E. Bejda, które zaskoczyło stanowisko oskarżyciela.
- Prokurator wnosząc o karę w zawieszeniu, wnosi o niską karę. Ponieważ znając tego rodzaju sprawy, które toczyły się w stosunku do ludzi - powiedzmy nie tak wysoko postawionych jak pan G.. - prokuratura wnosiła o kary bezwzględne – podkreśla były wiceszef CBA. - Mamy kilkadziesiąt przyjętych łapówek. Nie widzę w postawie sprawcy żadnej podstawy, by wnosić o zawieszenie wykonania kary. Przecież on nie ma poczucia, że robił źle.
Ernest Bejda odniósł się również do wątków politycznych, które poruszono na sali rozpraw.
- Prokurator pozwolił sobie w przemówieniu końcowym na polityczną ocenę, czego moim zdaniem nie powinien robić. Politycy mówili tylko tyle, że niezależnie od czyjejś pozycji korupcję należy ścigać. I ja się pod tym podpisuję. Myślę, że każdy się podpisze pod tego rodzaju sformułowaniem. Sprawa nie miała charakteru politycznego w żadnej mierze i to mówię jako osoba, która była w niej od początku.
A jak ocenił dzisiejsze wystąpienie obrońcy doktora G.? - To są bardziej argumenty publicystyczne niż merytoryczne, że nie można tej sprawy odrywać od sytuacji politycznej. Zupełnie tego nie rozumiem – wyjaśnia E. Bejda. - Pan mecenas myli się co do tego, czy były to prezenty, czy można to jednoznacznie kwalifikować. Należy to kwalifikować jednoznacznie. Było to przyjęcie korzyści majątkowej, kilkudziesięciu łapówek pieniężnych. Nie żadne kwiatki, czekoladki, dowody wdzięczności.
Jakiego za tydzień wyroku spodziewa się były wiceszef CBA? - Nie wyobrażam sobie innego orzeczenia niż skazujące – mówi stanowczo Ernest Bejda.
W piątek, 4 stycznia warszawski sąd ogłosi wyrok w procesie oskarżonego o korupcję i mobbing byłego ordynatora kardiochirurgii szpitala MSWiA w Warszawie dr. Mirosława G. oraz 20 jego pacjentów i członków ich rodzin oskarżonych o wręczanie łapówek lekarzowi. Sąd zakończył wysłuchiwanie mów końcowych w sprawie, m.in. trwającej trzy godziny mowy obrońcy lekarza oraz wystąpienia oskarżonego kardiochirurga. W czwartek mowę wygłosił prokurator.
Prokurator zażądał dla dr. G. kary dwóch lat więzienia w zawieszeniu na pięć lat, 200 tys. zł grzywny, przepadku pieniędzy z łapówek i obciążenia kosztami procesu. Wobec pacjentów oskarżonych o wręczenie łapówek zawnioskował o warunkowe umorzenie postępowania bez wymierzania kary. Obrona wniosła o uniewinnienia. Marek Nowicki
Konkurs z ustawką Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ogłosiła wczoraj konkurs na ostatnie cztery wolne miejsca na pierwszym multipleksie cyfrowym (MUX-1). Opozycja ostrzega, że warunki rozpisano tak, by po raz drugi nie przyznać koncesji Telewizji Trwam. Poseł Marcin Mastalerek (PiS) zapowiedział wczoraj, że na najbliższym posiedzeniu Sejmu jego klub zgłosi z tego powodu wniosek o pilne zwołanie posiedzenia sejmowej Komisji Administracji i Cyfryzacji. Przewodniczący Krajowej Rady Jan Dworak miałby złożyć na nim wyjaśnienia w sprawie ogłoszonego wczoraj konkursu. Podobne wyjaśnienia miałby złożyć minister administracji i cyfryzacji Michał Boni. Co niepokoi opozycję? W jej ocenie, postępowanie koncesyjne zostanie tak przeprowadzone, by wykluczyć z MUX-1 Telewizję Trwam. Takie wnioski nasuwają się po przeczytaniu szczegółów ogłoszenia o konkursie. Krajowa Rada zastrzegła, że cztery miejsca są z góry przeznaczone dla czterech różnych programów. Jeden ma być kanałem społeczno-religijnym, drugi filmowym, trzeci edukacyjno-poznawczym, a czwarty – z programami dla dzieci w wieku od 4 do 12 lat.
– Nowe kanały mają uzupełnić ofertę programową już dostępną na obecnych trzech multipleksach – tłumaczył szef Rady Jan Dworak podczas wczorajszej konferencji prasowej. Dodał, że jest to odpowiedź na wyniki konsultacji społecznych, jakie latem przeprowadziła Rada. Wynikało z nich, że właśnie takich programów domagają się widzowie.
Ten pierwszy kanał społeczno-religijny mogłaby zająć Telewizja Trwam, ale zarówno Jan Dworak, jak i inni członkowie KRRiT konsekwentnie zastrzegają, że koncesję może dostać ktoś inny. O wszystkim ma zdecydować konkurs. I nie ma tu znaczenia fakt, że do Krajowej Rady napisało prawie 2,5 mln osób, protestując przeciwko dyskryminowaniu katolickiej stacji. Dworak zapewnia, że wszyscy wnioskodawcy będą traktowani jednakowo. W te deklaracje nie wierzy Prawo i Sprawiedliwość. Niepokój opozycji wzbudza przede wszystkim to, że w ogłoszeniu konkursowym Rada zapisała, iż o koncesję może się starać nawet podmiot, którego jeszcze nie ma na rynku, który dopiero może zostać utworzony, a nie tylko stacje telewizyjne, które – tak jak Telewizja Trwam – nadają od wielu lat program przez satelitę i sieci kablowe. Poseł Marcin Mastalerek (PiS) powołuje się na nieoficjalne informacje, że już teraz trwają rozmowy, aby taki podmiot powołać, żeby to właśnie on dostał koncesję, a nie Telewizja Trwam. Wszystko odbyłoby się oczywiście w majestacie prawa. O takim możliwym scenariuszu pisał „Nasz Dziennik”. Z nieoficjalnych informacji wynika, że o koncesję mogłaby starać się internetowa Boska TV, którą założyły osoby z kanału Religia.tv, należącego do koncernu ITI, właściciela TVN i TVN24. Gdyby to nie wyszło, możliwe jest powstanie całkiem nowej inicjatywy. Chodzi tylko o to, by miejsce na multipleksie zajęła stacja sprzyjająca Platformie Obywatelskiej.
– Obecne władze naszego kraju wiedzą, jak takie działania przeprowadzić – ostrzega poseł Marcin Mastalerek. I podaje przykład tworzenia nowych bytów politycznych, które są dla Platformy koncesjonowaną imitacją opozycji. Na lewicy Platformie udało się to z Ruchem Palikota, podobne działania podejmowano też na prawej stronie sceny politycznej. Tak samo może być teraz z naziemną telewizją cyfrową. Poseł Barbara Bubula (PiS), były członek KRRiT, jest zaskoczona, że Rada dopiero pod koniec roku ogłosiła konkurs na wolne częstotliwości na pierwszym multipleksie, choć mogła to uczynić znacznie wcześniej. I traktuje to jako działanie celowe. Czy chodzi o to, by dać komuś więcej czasu na przygotowanie oferty? Poseł Bubula przypomina, że praktycznie tylko Telewizja Trwam konsekwentnie od dwóch lat mówi o tym, że chce nadawać na MUX-1. I tak samo od dawna deklarowała udział w nowym postępowaniu koncesyjnym.
– Ale to nie znaczy, że Krajowa Rada przyzna teraz jedno z miejsc na multipleksie Telewizji Trwam. Bo obecna władza nie sprzyja rozwojowi wolnych mediów – uważa Barbara Bubula. – Im później konkurs jest ogłaszany, tym większe obawy, że szykowana jest konkurencyjna oferta, aby tylko Telewizja Trwam nie dostała koncesji na naziemne nadawanie cyfrowe – podsumowuje poseł.
Finanse teraz już nieważne? Na oferty nadawców Krajowa Rada czeka do 25 lutego przyszłego roku. Jednym z ważniejszych warunków przyznania koncesji ma być to, czy telewizja będzie w stanie ponieść koszty obecności na multipleksie. Jan Dworak powiedział, że nie będą brane pod uwagę zyski nadawcy, jego kapitały własne, majątek, dorobek. To ciekawe zastrzeżenia, bo właśnie manipulowanie tymi wskaźnikami KRRiT zarzucała Fundacja Lux Veritatis po rozstrzygnięciu pierwszego konkursu na cztery miejsca na MUX-1 w 2011 roku. Odrzucenie wniosku Fundacji Lux Veritatis Rada tłumaczyła wtedy względami ekonomicznymi. Jan Dworak utrzymywał, że Fundacja nie byłaby w stanie sfinansować udziału w multipleksie (7-10 mln zł rocznie), bo rzekomo nie wypracowała odpowiedniej nadwyżki środków. Ale nikt z Krajowej Rady nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego w takim razie koncesje otrzymały podmioty, które generowały straty, miały ujemne kapitały własne, nie posiadały majątku, a więc ich sytuacja finansowa była znacznie gorsza niż Fundacji Lux Veritatis. Dyrektor finansowy Fundacji Lidia Kochanowicz przypomniała, że Fundacja przebijała koncesjonariuszy wysokością aktywów trwałych, obrotowych czy wysokością zysku; wszystkie te wskaźniki były o wiele wyższe niż konkurentów. Kochanowicz argumentowała wielokrotnie, że Krajowa Rada nie stosowała takich samych wskaźników finansowych przy ocenie wszystkich wnioskodawców. Dla jednych była bardziej pobłażliwa, dla innych, w tym Telewizji Trwam, surowsza.
– My nie boimy się konkurencji, nie chcemy preferencji, chcemy być tylko tak samo traktowani jak inne stacje – apelowała wielokrotnie bezskutecznie do KRRiT dyrektor Kochanowicz.
– Teraz też Telewizja Trwam może być dyskryminowana – obawia się poseł Bubula. Sprawę pierwszego postępowania koncesyjnego badał Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie, który podtrzymał decyzję Rady. Ale sędziowie zajmowali się wyłącznie kwestiami proceduralnymi, a nie ekonomicznymi. Jednak jeden z trzech sędziów złożył zdanie odrębne od wyroku, wskazując na nieprawidłowości, jakich dopuściła się KKRiT, odrzucając wniosek Fundacji Lux Veritatis. Fundacja odwołała się od wyroku i teraz sprawa czeka na rozpatrzenie przez Naczelny Sąd Administracyjny.
Rozstrzygnięcia drugiego konkursu na pierwszy multipleks możemy się spodziewać w kwietniu. Krzysztof Losz
Na Zamku Królewskim miał być apartament dla żony Edwarda Gierka? Stworzenie luksusowych apartamentów, z garderobami i łazienkami wykończonymi marmurami i sprowadzanym z Włoch wyposażeniem zakładała koncepcja odbudowy stołecznego Zamku Królewskiego. Jeden z nich miał być przygotowywany dla żony Edwarda Gierka, ale plany te udaremniło powstanie Solidarności. Pierwsze koncepcje odbudowy zburzonego przez Niemców Zamku Królewskiego pojawiły się tuż po zakończeniu wojny. W 1949 r. Sejm uchwalił ustawę o konieczności odbudowy Zamku, a rok później pod przewodnictwem premiera Józefa Cyrankiewicza powstał specjalny zespół mający przygotować konkretne plany związane z odbudową. Odstąpiono wtedy od początkowej koncepcji stworzenia tam muzeum i narodził pomysł, by Zamek stał się siedzibą najwyższych władz państwowych, czyli prezydenta, premiera i może Biura Politycznego KC PZPR.
"Gabinet prezydenta Bolesława Bieruta planowano urządzić w Pokoju Marmurowym, a w pomieszczeniach przyległych mieli urzędować jego współpracownicy. Natomiast Nowa Izba Poselska miała pełnić reprezentacyjne, bankietowe funkcje m.in. miał się tam znaleźć specjalny stół na 40 osób. Koncepcja jednak upadła po dojściu do władzy Władysława Gomułki, który w ogóle był przeciwnikiem odbudowy Zamku, jako symbolu monarchii i sanacji" - opowiadała PAP kuratorka zamkowej ekspozycji "Zniszczenie i odbudowa Zamku Królewskiego w Warszawie" Bożena Radzio. Ostateczną decyzję o odbudowie Zamku podjęto w 1971 r. i znów odżyła dyskusja o formie funkcjonowania budowli. Uznano wówczas, że ma on być takim symbolem państwowości polskiej, muzeum i miejscem spotkań reprezentacyjnych. Zaplanowano też, że pewna część pomieszczeń będzie przeznaczona na spotkania Polonii, która wspierała odbudowę nie tylko finansowo, ale także ofiarowując liczne obiekty do urządzenia wnętrz. "W związku z tym zaplanowano, że w całym zachodnim skrzydle i fragmencie południowego znajdą się pomieszczenia przeznaczone na spotkania Polonii" - mówiła Radzio. W tamtym okresie powstał także Obywatelski Komitet Odbudowy Zamku Królewskiego, w skład którego weszło łącznie ok. 130 osób mających reprezentować różne warstwy społeczne m.in. aktorzy, pisarze, naukowcy, historycy, różni działacze i robotnicy. Z tego grona wybrano prezydium z I sekretarzem Komitetu Warszawskiego PZPR Józefem Kępą jako przewodniczącym. Jego zastępcą został m.in. prof. Stanisław Lorentz, który faktycznie kierował tym gremium. Prezydium organizowało całą pracę i powołało kilka komisji tematycznych m.in. architektoniczno-konserwatorską, która wspólnie z prezydium decydowała o szczegółach odbudowy. Wykonawcą prac projektowych była zaś Pracownia Konserwacji Zabytków, której posiedzenia są ciekawym źródłem informacji.
"I tam znajdujemy informację, że 1974 r., kiedy bryła Zamku została w stanie surowym oddana, pojawia się pomysł utworzenia w Zamku w miejsce wnętrz dla Polonii, apartamentów reprezentacyjnych z częścią gościnną. Miały one zająć właściwie cały narożnik od Wieży Zegarowej do Bramy Grodzkiej od piwnic po drugie piętro. Miały obejmować także piwnice, gdzie planowano zlokalizowanie części gastronomicznej - kuchni, stołówki, pomieszczeń dla ochrony.
Tutaj Urząd Rady Ministrów miał mieć specjalne pomieszczenia, którymi by mógł dysponować np. podczas przyjazdów zagranicznych delegacji" - relacjonowała Radzio. Na drugim piętrze miało powstać kilka apartamentów. Prowadziła do nich jedna z klatek schodowych zwana poselską, do której wiodło boczne wejście usytuowane przy Bramie Zegarowej. Obok schodów zainstalowano specjalnie zaprojektowaną windę. Apartamenty były zarówno większe, złożone z części sypialnej, salonu, łazienki i garderoby, jak i mniejsze, jednopokojowe z łazienką i garderobą. Ściany pokoi zostały obite elegancką tkaniną, podobną do lnianego płótna, specjalnie impregnowaną dla zabezpieczenia przed ogniem. Podłogę wykonano z drewna dębowego, a przestronna garderoba została w całości zabudowana szafami z litego drewna. Łazienki zostały wykończone marmurami i specjalnie sprowadzanym wyposażeniem.
"Jeden z apartamentów miał być podobno przygotowywany dla żony Edwarda Gierka, Stanisławy. Miała mieć w nim m.in. łazienkę z armaturą sprowadzoną specjalnie z Włoch. W 1980 r. zrezygnowano z pomysłu utworzenia na Zamku gościnnych apartamentów, co miało zapewne związek z wystąpieniami robotniczymi i powstaniem Solidarności. Dlatego nigdy nie wyposażono wnętrz do końca, jednak w planach miały się tam znaleźć głównie tzw. meble henrykowskie, stylizowane na XIX w., wykonane według starych projektów z litego drewna. Jednym ze znanych przykładów tych mebli jest m.in. Okrągły Stół. Kiedy zrezygnowano z części gościnnej, wnętrza zostały wykorzystane na pomieszczenia dla pracowników. W tej chwili znajdują się tu m.in. pokoje działów merytorycznych" - dodała Radzio.
Sposób na megaprywatyzację Rząd zgodził się na sprzedaż wycenianych na blisko 11,5 mld zł części akcji strategicznych dla kraju spółek: Polskiej Grupy Energetycznej, banku PKO BP, ubezpieczyciela PZU oraz działającego w branży chemicznej Ciechu. Pakiety akcji tych spółek zostaną przeznaczone na zwiększenie kapitału Banku Gospodarstwa Krajowego i pokrycie kapitału tworzonej spółki pod nazwą Celowa Spółka Inwestycyjna (CSI). Operacja sprzedaży części akcji strategicznych spółek znajdujących się w posiadaniu Skarbu Państwa tłumaczona jest przez rząd realizacją zapowiedzianej przez premiera Donalda Tuska podczas „drugiego exposé” inicjatywy pod nazwą Inwestycje Polskie. W ramach tego przedsięwzięcia ma powstać spółka pod nazwą Celowa Spółka Inwestycyjna, która wraz z dokapitalizowanym Bankiem Gospodarstwa Krajowego miałaby uczestniczyć w finansowaniu szeregu przedsięwzięć gospodarczych, czy to przez kredytowanie, czy wejście do inwestycji jako mniejszościowy udziałowiec.
Podczas czwartkowego posiedzenia rząd wyraził zgodę – zatwierdzając przeznaczenie akcji spółek na pokrycie kapitału CSI i powiększenie kapitału BGK – na inny, niż przewiduje ustawa o komercjalizacji i prywatyzacji, tryb zbycia udziałów w spółkach będących własnością Skarbu Państwa. Decyzja o sprzedaży udziałów dotyczy: 11,39 proc. akcji Polskiej Grupy Energetycznej, 8,36 proc. akcji PKO BP, 10,1 proc. akcji PZU SA i 37,9 proc. akcji Ciech SA. Ministerstwo Skarbu Państwa poinformowało, że decyzja rządu w tej sprawie zapewnia finansowanie programu Inwestycje Polskie i oznacza jego faktyczny start. – Zgoda Rady Ministrów ma charakter bezterminowy i obejmuje wszystkie objęte wnioskiem akcje. Nie oznacza to jednak, że BGK oraz CSI dostaną jednorazowo akcje warte ponad 11 mld zł i po kilku dniach je sprzedadzą. Zamierzamy zasilać oba podmioty stopniowo, zależnie od potrzeb. Co najważniejsze, sprzedaż akcji będzie odbywać się z poszanowaniem najwyższych standardów obowiązujących na rynku kapitałowym. Oznacza to przede wszystkim dbanie o interes pozostałych akcjonariuszy. Działanie takie pozwoli zapewnić początkowe finansowanie programu Inwestycje Polskie w sposób efektywny i harmonijny – poinformował w komunikacie minister skarbu Mikołaj Budzanowski. Według resortu skarbu, zasilenie BGK oraz CSI akcjami wycenianymi na ponad 11 mld zł pozwoli na dokapitalizowanie Banku Gospodarstwa Krajowego kwotą 10 mld zł – dzięki czemu BGK miałby w pierwszych latach działania programu Inwestycje Polskie udzielić 40 mld zł kredytów, i wyposażenie Celowej Spółki Inwestycyjnej w kapitał w wysokości 10 mld złotych. Ministerstwo skarbu zapowiedziało, że następnym krokiem w realizacji koncepcji Inwestycji Polskich będzie zawiązanie spółki CSI, która mogłaby rozpocząć działalność operacyjną w drugim kwartale 2013 roku. Artur Kowalski
Sprzedany za bezcen Jak to możliwe, aby wartość tego samego majątku szacowana w kolejnych wycenach przeprowadzonych w ciągu czterech lat przez uprawnionych rzeczoznawców stopniała nieomal dziesięciokrotnie, choć nie uległ on żadnej klęsce żywiołowej ani innej formie materialnej destrukcji? A jednak taki cud rachunkowy zdarzył się przy wycenie przedsiębiorstwa Fabryka Ceramiki Budowlanej Wacław Jopek sp. z o.o. w upadłości likwidacyjnej. Wiele wskazuje na to, że po ogłoszeniu upadłości spółki zaniżona została wartość cegielni, którą wielkim nakładem sił i środków zbudował Wacław Jopek. W efekcie zagraniczny podmiot nieomal za bezcen kupuje polskie zakłady ceramiczne, nowoczesną technologię, wypromowaną markę i bogate złoża najwyższej klasy gliny ceramicznej. Do Skarbu Państwa jako głównego wierzyciela zadłużonego przedsiębiorstwa trafi jedynie niewielka część należnych wierzytelności. W publikacji pt. „Wrogie przejęcia niszczą polską gospodarkę” prof. Artur Śliwiński, znany ekonomista, wydawca Europejskiego Monitora Ekonomicznego, alarmuje, że wrogie przejęcia stały się wręcz „potworną plagą dla polskich przedsiębiorców”.
– W Polsce działają prawne regulacje sprzyjające tworzeniu pułapek zadłużeniowych i przejmowaniu za bezcen majątku dłużników – uważa ekonomista. – Prawo upadłościowe jest wykorzystywane jako instrument wrogiego przejęcia. Sędziowie komisarze oraz syndycy działają bez żadnego respektu dla interesu publicznego. Nagminne jest tendencyjne niedoszacowywanie majątku dłużników.
Trochę historii Wacław Jopek to do niedawna największy w kraju prywatny producent materiałów budowlanych, dysponujący czysto polskim kapitałem. Pod koniec lat 80. oraz przez całą kolejną dekadę, kupując i modernizując kilka upadających cegielni, utworzył grupę Zakładów Ceramiki Budowlanej Wacław Jopek zatrudniającą ok. tysiąca osób i produkującą wyroby o najwyższych światowych parametrach, skutecznie konkurujące z zagranicznymi produktami zalewającymi polski rynek materiałów budowlanych. Rozpoczął od inwestycji na terenach trwale nieczynnej fabryki domów w Bytomiu, w miejscu której powstało nowoczesne przedsiębiorstwo ceramiki budowlanej produkujące dachówkę. Z dzierżawionej w Środzie Śląskiej zdewastowanej cegielni stworzył wzorcowy zakład wytwarzający na podstawie oryginalnej opatentowanej receptury poszukiwane cegły licowe i klinkierowe. W Sierakowicach dysponujących złożem gliny o znakomitych parametrach produkcję pustaków zastąpił wypałem cegły klinkierowej. Aby postawić swoje zakłady na najwyższym światowym poziomie, Wacław Jopek korzystał z usług europejskiego lidera w zakresie technologii ceramiki budowlanej, francuskiej firmy Ceric. Inna sztandarowa inwestycja dotyczyła przestarzałej XIX-wiecznej cegielni w Paczkowie, której modernizację rozpoczęto w czasach PRL, lecz zaniechano jej na początku lat 90. Przekształcono ją nakładem 65 mln zł w zakład na światowym poziomie produkujący przy wykorzystaniu oryginalnej technologii pustaki poryzowane – poromury.
– Przy ich produkcji wycofałem z pustaków piasek na rzecz mułu przywęglowego, który spala się w procesie wypału, dzięki czemu pustak zamiast 16-17 kg waży zaledwie 9 kg, a jednocześnie jego oporność cieplna jest znacznie większa niż w tradycyjnych pustakach – wyjaśnia Wacław Jopek. – Technologia ta oprócz znakomitego wyrobu przez 14 lat produkcji dała oszczędności na wypalaniu rzędu 54 mln zł zysku. Inaczej mówiąc, o tyle więcej kosztowałby zużyty przy produkcji pustaków metodą tradycyjną rosyjski gaz, którego import niesłychanie zadłuża Polskę. To rozwiązanie aż prosi się, aby zostać wdrożone w innych cegielniach.
Równia pochyła Trudno powiedzieć, od kiedy zaczął się upadek spółki Wacława Jopka. Być może prapoczątek to moment kradzieży w maju 1991 r. w Warszawie spod Grand Hotelu firmowego mercedesa z pełną dokumentacją dotyczącą innowatorskich technologii w zakresie ceramiki budowlanej, a także strategii rozwoju tej branży w Polsce, na krótko przed planowanym spotkaniem z premierem Janem Olszewskim. Było to tuż po targach w Norymberdze, gdzie Jopek odniósł duży sukces. Mercedesa później policja znalazła, ale po dokumentach ślad zaginął. Ogromny cios zadało firmie bezprawne – jak twierdzi m.in. wybitny autorytet prawniczy prof. Kazimierz Korzon – odebranie zakładu w Środzie Śląskiej w 1994 roku. To była wizytówka ceramicznych osiągnięć Wacława Jopka. W 1989 r. wydzierżawił on od Wrocławskiego Przedsiębiorstwa Ceramiki Budowlanej na 20 lat zakład w stanie zapaści finansowej i produkcyjnej. Gdy po kilkuletniej modernizacji cegielnia z nowym produktem, wypromowaną marką i ogólnopolskim rynkiem zbytu zaczęła już przynosić dochody, w 1994 r. podstępnie odebrano mu zakład. Sprawa stała się głośna. Szeroko komentowała ją lokalna prasa, nakręcono o niej dwa filmy dokumentalne wyemitowane w TVP. Okazało się, że zakład w Środzie Śląskiej został nabyty przez podstawioną osobę legitymującą się podwójnym, polsko-niemieckim obywatelstwem, co było nieomal klasycznym dla „pionierskiego” okresu wyprzedaży majątku narodowego sposobem obejścia wymogu zgody ministra spraw wewnętrznych na zakup nieruchomości przez podmiot zagraniczny. Później, podnosząc kapitał zakładowy, niemiecka firma Röben objęła nieomal 100 proc. jego udziałów. Przez ponad 10 lat toczył się proces między Jopkiem a Röbenem. Początkowo polski przedsiębiorca usiłował doprowadzić do podważenia prawomocności decyzji o prywatyzacji cegielni przez niemiecką firmę, agdy to mu się nie udało, próbował odzyskać przynajmniej zainwestowane środki i zajęte gotowe wyroby, a przede wszystkim przejętą technologię z udziałem bazaltu. Ostatecznie po latach wędrówek od sądu do sądu firma Jopka otrzymała niewielką część wycenianych na 60 mln zł roszczeń, gdyż większość z nich w trakcie ślamazarnego postępowania sądowego przedawniła się. Przełom XX i XXI wieku, który przyniósł ogromny zryw inwestycyjny firmy Wacława Jopka owocujący rozpoczęciem produkcji w zakładach w Paczkowie i Sierakowicach, to jednocześnie czas zapaści rynku budowlanego w Polsce. Niestety, przedsiębiorcy nie wsparły powołane do tego wojewódzkie i centralne fundusze. Lata starań o otrzymanie dotacji celowych z Agencji Rozwoju Przemysłu i Technologii oraz Urzędu Postępu Naukowo-Technicznego i Wdrożeń w Warszawie na wdrożenie w cegielni w Radziejowicach produkcji cegły klinkierowej z zastosowaniem bazaltu na kwotę 11 mln 200 tys. zł –mimo pozytywnych opinii instytutów naukowych – spełzły na niczym, gdyż Agencja… została zlikwidowana. A gdy już Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska w Opolu przyznał po półtorarocznych staraniach 1,4 mln zł pożyczki na zadanie celowe związane z działaniami proekologicznymi, to po wykonaniu zadania odmówił 50 proc. umorzenia i w efekcie spółka Wacława Jopka spłaciła 2 mln 783 tys. złotych. Dołek całej branży budowlanej spowodował trudności płatnicze spółki, co banki potraktowały jako pretekst do wypowiedzenia kredytów. Skokowo zaczęło narastać zadłużenie, odezwali się inni wierzyciele. Przez dziesięć lat toczenia nierównej walki o pozostanie na rynku ceramiki budowlanej coraz bardziej przejmowanym przez zagraniczne podmioty, w czasie których spółka kołatała o pomoc do wszystkich możliwych drzwi – od Ministerstwa Finansów, przez Ministerstwo Sprawiedliwości, do CBA –w 2011 r. spółka Wacława Jopka została postawiona w stan upadłości likwidacyjnej. Powołany syndyk po sporządzeniu wyceny majątku sprzedał go wraz z wyprodukowanymi wyrobami za łączną kwotę 49 mln 481 tys. 764 zł łotewskiej firmie Lode, która jest częścią międzynarodowego funduszu prywatnego. Wybrana oferta przekraczała cenę ustaloną w wycenie rzeczoznawcy majątkowego o 3500 złotych.
Znikający majątek Zdaniem syndyka masy upadłościowej FCB Wacław Jopek sp. z o.o., postępowanie upadłościowe spółki odbyło się zgodnie z prawem, które przewiduje powołanie biegłego sądowego celem oszacowania majątku, a następnie ogłoszenie przetargu publicznego. W ten sposób ustaloną przez rzeczoznawcę cenę wyjściową – w opinii syndyka – tak naprawdę weryfikuje rynek. Jeśli jest zbyt niska, pojawia się wielu zainteresowanych, gdy zbyt wysoka – majątku nie można sprzedać. W przypadku spółki Wacław Jopek pojawiła się tylko jedna oferta kupna jej w całości, co świadczyć ma o tym, że podana cena odpowiada jej wartości rynkowej. Należy – zdaniem syndyka – cieszyć się z tego, że udało się sprzedać majątek w całości, i to oferentowi, który deklaruje chęć utrzymania produkcji ceramiki budowlanej i zatrudnienia. Syndyk nie przywiązuje większej wagi do poprzednich wycen majątku spółki, gdyż były one – w jego opinii – sporządzane w celach kredytowych, a ponadto z powodu braku remontów wartość majątku znacznie się zmniejszyła od momentu poprzednich wycen. Okazuje się jednak, że wycena sporządzona w celach postępowania upadłościowego drastycznie różni się od tej przeprowadzonej też przez uprawnionych rzeczoznawców majątkowych pod koniec 2007 roku. I tak wartość zakładu produkcyjnego w Sierakowicach, która w IV kwartale 2007 r. została oszacowana przez rzeczoznawcę majątkowego na 130 mln zł, po czterech latach stopniała do niespełna 14 mln złotych. Cegielnia produkująca poromury w Paczkowie, wyceniona w listopadzie 2007 r. na ponad 101 mln zł, w 2011 r. była jakoby warta już tylko niespełna 12,3 mln złotych. Cegielnia w podwarszawskich Radziejowicach, której remontu spółka nie zdążyła zakończyć, o ile w marcu 2008 r. oszacowana była na ponad 70 mln zł, w wycenie z 2011 r. warta była już tylko ok. 6,2 mln złotych. Ważną składową majątku upadłej spółki były złoża iłów ceramiki budowlanej, czyli kopalnie tego surowca, z których niektóre przy wycenie przed sprzedażą zostały potraktowane jak zwykłe grunty rolnicze. Według ustaleń dr. Bartłomieja Dessoulavy-Śliwińskiego, ekonomisty z Uniwersytetu Warszawskiego, eksperta w zakresie m.in. nieruchomości i restrukturyzacji, który sporządził szczegółową opinię w sprawie rzetelności wyliczenia wartości rynkowej zorganizowanych części przedsiębiorstwa Fabryka Ceramiki Budowlanej Wacław Jopek sp. z o.o. w upadłości likwidacyjnej, wycena ta zawiera szereg błędów zarówno formalnych, jak i merytorycznych, które powodują w efekcie znaczne zaniżenie wartości przedsiębiorstwa. Przedstawione operaty nie stanowią – w opinii ekonomisty – wyceny przedsiębiorstwa ani też zorganizowanych jego części, a jedynie oszacowanie wybranych składników mienia przedsiębiorstwa, dokonane zresztą w sposób niezgodny z dobrymi praktykami wyceny nieruchomości. „Ze względu na możliwe naruszenie interesów wierzycieli (w tym zaspokojenia wierzytelności Skarbu Państwa) oraz interesów dłużnika można stwierdzić, że opracowania te nie powinny stanowić dokumentu będącego oszacowaniem wartości przedsiębiorstwa ani jego zorganizowanych części dla celów prowadzonego postępowania upadłościowego”, stwierdził w swojej opinii dr Dessoulavy-Śliwiński. Sporządzona przez ekonomistę opinia stała się jedną z przesłanek do skierowania przez posła Jerzego Polaczka pisma do prokuratury gliwickiej w sprawie podejrzenia popełnienia przestępstwa na szkodę Skarbu Państwa, Zakładu Ubezpieczeń Społecznych oraz innych wierzycieli w związku z nieprawidłowościami zaistniałymi w toku postępowania upadłościowego FCB Wacław Jopek sp. z o.o.
„W mojej osobistej ocenie stan faktyczny sprawy pozwala na przypuszczenie, że syndyk mógł dążyć do sprzedaży przedsiębiorstwa upadłego za kwotę niższą niż 40 mln złotych, pomimo tego, że dokumenty zgromadzone w aktach sprawy, w tym w szczególności operat szacunkowy jednej tylko nieruchomości upadłego, tj. nieruchomości, na której posadowiony jest Zakład w Sierakowicach, sporządzony w styczniu 2011 r., na zlecenie Komornika Sądowego przy SR w Gliwicach Grzegorza Zachmosta, w sprawie o sygn. akt VI KM 685/02, przez rzeczoznawców majątkowych Teresę Kiczan i Wojciecha Nurka wskazuje, że wartość samej tylko nieruchomości upadłego położonego w Sierakowicach (a zatem nie całego zakładu produkcyjnego) została oszacowana kwotą 40.824.000,00 złotych netto, a zatem więcej niż wartość całego przedsiębiorstwa upadłego”, pisze we wniosku do prokuratury poseł Polaczek. Parlamentarzysta wnioskuje również o rozważenie możliwości popełnienia przez rzeczoznawcę majątkowego czynu zabronionego z art. 271 par 1 albo par. 3 kk z uwagi na celowe zaniżenie wartości przedsiębiorstwa FCB Wacław Jopek sp. z o.o. w upadłości likwidacyjnej oraz poświadczenie nieprawdy w sporządzonym dokumencie. Zdaniem prof. Artura Śliwińskiego, który casus spółki Wacława Jopka uznał za jaskrawy przykład nadużyć związanych ze stosowaniem prawa upadłościowego do wrogiego przejęcia, nie sposób usprawiedliwić idącego w dziesiątki milionów złotych „spadku wartości” upadłej spółki zmianą metody wyceny czy zmianą warunków rynkowych.
– Chodzi o tendencyjne obniżenie wartości majątku przedsiębiorstwa, co stanowi podstawowy warunek zwielokrotnienia korzyści z wrogiego przejęcia – twierdzi prof. Śliwiński. – Trzeba zaznaczyć, że nie dotyczy to wyłącznie „prawidłowości wyceny” majątku przez rzeczoznawcę majątkowego, lecz również akceptacji ewidentnie tendencyjnej wyceny przez sędziego–komisarza i syndyka, którzy są świadomi takiego tendencyjnego zaniżenia wartości majątku, lecz mimo to akceptują taki stan. Profesor zastrzega, że nie stawia syndykowi zarzutu, iż zaniżenie wartości majątku było przez niego inspirowane, lecz podkreśla fakt, że wycena została dokonana na jego zlecenie w procesie zarządzania majątkiem przedsiębiorstwa. Wyjaśnieniem, jak było naprawdę, zajmuje się teraz gliwicka prokuratura.
Adam Kruczek
Świąteczna galeria pierników Jak na projekt, oficjalnie odwołujący się do "młodych wykształconych z dużych miast", III Rzeczpospolita opiera się na autorytetach nader leciwych. Żeby doczekać tu pozycji czcigodnego starca, trzeba przekroczyć dziewięćdziesiątkę jak Władysław Bartoszewski. Wajda z Kutzem wydają się już gdzieś pośrodku stawki, Wałęsa, Olbrychski czy Kondrat reprezentują tzw. dobrze się zapowiadających.Za młodzież robią gwiazdorzy rocka, jak Zbigniew Hołdys i Kora Jackowska, a za nastolatka - Jakub Wojewódzki. Poniżej jego wieku jest miejsce tylko na potakiwaczy i lizusów, którzy mimo wszelkich starań nie mogą się przebić do ścisłej opiniotwórczej czołówki. Nawet redaktor Lis, choć w antyprawicowej i antykatolickiej furii przelicytował wszystkich, wciąż traktowany jest przez salon jako młody-zdolny, który powinien swe wygórowane aspiracje powściągnąć, bo ma jeszcze czas. W okresie świątecznym, kiedy tzw. informacyjna plaża skłania media do szczególnie intensywnego eksploatowania różnego rodzaju celebrytów, tę spierniczałość elit III RP widać szczególnie wyraźnie. Czyjeż sylwetki, z kim wywiady oferują nam wiodące media na świąteczną przystawkę? Rzutkich, młodych biznesmenów czy innych ludzi sukcesu? Nie, to przecież nie Ameryka. Tu hołubi się ludzi, którzy mają już wszystko za sobą - trudno o coś bardziej symbolicznego, niż ogłoszenie laureatem nagrody Kisiela (Kisiela! - człowieka, który za życia był symbolem przekory i salonowej niepoprawności, a swą nagrodę dał np. właścicielom Art-B za finezyjny przekręt "oscylatora") za rok 2011 pokrytego wiekową patyną Tadeusza Mazowieckiego. Tu do mediów jako wzorce osobowe zaprasza się "ludzi w wieku przydrożnych kamieni", najchętniej aktorów, którzy do powiedzenia mają tyle, że na pewno nie zagrają w filmie o Smoleńsku, no, chyba, że robiłby go Pasikowski wedle scenariusza napisanego przez pijarowców premiera, i że absolutnie nie uwierzą w żaden trotyl, nawet gdyby dostali nim w nos. Stawka, z takimi tuzami jak Stuhr czy Opania, jest tu bardzo wyrównana, ale rzutem na taśmę wyrwał się przed nich Marek Kondrat. Polecam serdecznie jego "myśli sklerotycznego udeka" (jak ten wywiad zamieszczony na konkurencyjnym portalu określił ktoś w internecie, parafrazując tytuł znanego bestsellera) jako modelowy przykład do analizy fenomenu "umysłu zamkniętego". Szczególnie te partie o Smoleńsku, gdzie pan z reklamy banku błyszczy takimi mądrościami, jak ta, że skoro system TAWS ostrzegał przed lądowaniem, to o co jeszcze pytać? System TAWS, co wie każdy, kto bodaj zerknął w dotyczące tej tragedii materiały, nie miał w ogóle lotniska Smoleńsk-Siewiernyj wpisanego w zasoby pamięci, w związku z czym traktował schodzenie nad pas tak, jak zniżanie się nad polem czy lasem, powtarzałby więc "pull up" przy każdym, najbardziej nawet prawidłowym i udanym lądowaniu. Nie ma to dla wyjaśnienia sprawy żadnego znaczenia, ale ten typ wyparcia, jaki ludzie dobrze ustawieni w III RP stosują wobec wszelkich faktów dotyczących Smoleńska, jest analogiczny do sposobu myślenia obsesjonatów, którzy z przejęciem i zadęciem podkreślają, że skoro cztery tysiące Żydów nie przyszło feralnego dnia do World Trade Center, to o co tu jeszcze pytać! Fakty mówią co innego? Tym gorzej dla faktów. Mimo mistrzostwa w zaprezentowaniu udeckiej sklerozy w całej krasie, nie Kondrat był jednak w tegorocznej medialnej galerii świątecznych pierników egzemplarzem najbardziej okazałym. To miejsce przypada w moim prywatnym rankingu pani Czubaszek. Jest to osoba korzystająca z faktu, iż nikt mądry nie jest aż takim weredykiem, by tłumaczyć inwalidzie, który pada ofiarą typowego dla swej sytuacji popaprania, że brnie w fiksacje dla zrekompensowania sobie swego inwalidztwa. No, a głupi tego nie powie tym bardziej, bo nie jest zdolny zrozumieć, co jest niegodnego w robieniu sobie beki z ludzi pokroju pana Kononowicza. Pani Czubaszek wdarła się do grona celebrytów jako wyzwolona babcia plotąca androny idące pod prąd wszystkiemu, co normalne i oczywiste. Aborcja jest fajna, bo wychowanie dzieci to same kłopoty, samotność jest fajna, bo życie rodzinne to obciach, a już szczególnie straszne i okropne są święta Bożego Narodzenia, te choinki, kolacja, łamanie się opłatkiem i kolędy. Ot, taki nasz lokalny Grinch, nawet nieco podobny z twarzy. A w kraju wykolejonego awansu społecznego, gdzie setki tysięcy ludzi aspirujących do jakiejś lepszej, nowocześniejszej i bardziej europejskiej tożsamości widzi sposób jej osiągania w demonstrowaniu pogardy dla "wiochy", z której wyszli, w praktykowaniu nienawiści do własnych korzeni, do wszystkiego, co się im kojarzy z ich wypieranym ze świadomości pochodzeniem, na takiego Grincha jest tzw. społeczne zamówienie. Więc pani Czubaszek ze swymi życiowymi mądrościami eksploatowana jest chętnie, idioci biją jej brawo, a mądrzy wstydliwie milkną, nie chcąc być wobec osoby pokrzywdzonej przez los niedelikatni. Ale ja, co mi tam, jestem ze wsi, więc powiem: przypadek pani Czubaszek jest analogiczny do często opisywanych w wiktoriańskich powieściach starych panien, pouczających towarzystwo z przekonaniem, że seks jest czymś obrzydliwym, brudnym i niegodnym. Trafia się czasem kobieta, której czy to nikt nigdy nie chciał, czy też wskutek jakiegoś defektu nie jest zdolna do orgazmu czy nawet do pobudzenia. Raczej nie przyjmie ona do wiadomości, że coś w życiu ważnego, fantastycznego straciła, bo musiałaby żałować, uznać swoją niedoskonałość, szukać pomocy; proste prawa rządzące ludzką psychiką każe jej, przeciwnie, upewniać się w przekonaniu, że dzięki swej odporności na prymitywne chucie jest istotą wyższą, lepszą niż te, co to gotowe są gzić się z byle gachem. Ot, jedyna różnica, że w czasach młodości pani Czubaszek ten mechanizm popychał do dewocji, a dziś do libertynizmu, ale to syndrom czasów. Zresztą, po cóż by starszej pani, która umiała sobie wmówić, że wszystko, co w życiu straciła, to właśnie bardzo fajnie, kruszyć ten urojeniowy syndrom? Mądry człowiek skinie w takiej sytuacji głową i puszczając brednie mimo uszu uprzejmie zmieni temat. Problem w tym, że nie żyjemy w czasach uprzejmości, tylko, przeciwnie, totalnego schamienia i świadomego niszczenia empatii. Tak, jak zaburzony psychicznie Stefan Niesiołowski stał się z racji swego chorobliwego przymusu obrzucania wszystkich obelgami cennym nabytkiem dla rządzącej mafii, tak i starsza pani z klinicznym zespołem postaborcyjnym i podręcznikowym syndromem niekochanego dziecka okazała się równie cennym nabytkiem dla medialnego przemysłu III RP. Przyjrzyjcie się swoim autorytetom, "młodzi, wykształceni, z dużych miast", i pomyślcie, że to właśnie po to chowaliście babci dowód. Pomyślcie i palnijcie się jeden z drugim w pusty, zauroczony łeb, póki nie jest za późno.
Rafał Ziemkiewicz
29 Grudzień 2012 „Twój Przegląd Stomatologiczny” - zamawiają do czytania pracownicy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Bardzo dobry pomysł. My , podatnicy- fundujemy pracownikom Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego stały przegląd spraw z kręgu tematyki stomatologicznej.. Przynajmniej zęby funkcjonariusze będą mieli zdrowe, podczas kolejnych akcji inwigilacyjnych. Bo akcje:” Menora „ i „”Cmentarze”- mają już za sobą. .Akcja” Menora” to robota z 2012 roku, mająca na celu wyszukanie w Polsce” antysemitów”. „Antysemitów” nie znaleziono- ale premie funkcjonariusze dostali.. To tak jak w USA- miliardy dolarów idą na walkę z handlarzami narkotyków.. I nie ma żadnego efektu.. I nie będzie. Ale „ walka” prowadzona będzie.. Aż do ostatniego dolara… Nie wiem czy powiodła się akcja” Cmentarze”. Dotyczyła wszystkich tych, którzy zajmowali się” Katastrofą smoleńską”.. Inwigilowano ponad 300 osób.. Premie też dla funkcjonariuszy ABW były.. Nie czytałem nigdy pisma” Twój Przegląd Stomatologiczny”- ale musi być ciekawy, skoro tak ważna agencja naszego bezpieczeństwa go prenumeruje.. Albo jest to pismo kontaktowe agentów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.. Przekazują sobie jakieś ważne informacje.. Posługując się kodem zębowym, choć jego możliwości są ograniczone.. Bo ile tych zębów w końcu jest? Żeby je wykorzystać w układance kodowej.. Co innego” Magazyn Pielęgniarki Położnej”.. Oooooo…(????) To zupełnie co innego! Bo nie wiem czy Państwo wiecie, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego też prenumeruje- na nasz rachunek-„Magazyn Pielęgniarki Położnej”.. Tam też muszą być jakieś kody, którymi posługują się funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego …położnych(????). Pielęgniarki często wykorzystywane są w filmach erotyczno- pornograficznych.. Ubrane na biało- kojarzą się z czystością , no i że zaraz będzie akcja.. Widz czeka zniecierpliwiony.. Te dwa pisma na pewno pomogą funkcjonariuszom Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w podniesieniu swojej sprawności jeśli chodzi o zapewnienie nam bezpieczeństwa.. Jeszcze mogliby prenumerować pismo” Mój dom”, „ Mój pies” czy „Działkowiec”.. Chyba są takie pisma.. Jak nie ma- to czas założyć.. Też mogłyby służyć jako zakodowane punkty kontaktowe.. Chyba bardzo się nudzą funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.. Jeśli naprawdę się nudzą- to czas zaprenumerować „ Gazetę Wyborczą”.. Nawet kilka egzemplarzy- będzie taniej.. I „ antysemitów” łatwiej będzie znaleźć w ramach akcji” Menora”. I akcja” Cmentarze” lepiej się powiedzie.. Mogą być większe premie..
Bo na przykład inna służba dbająca o nasze bezpieczeństwo- zamawia też inne gazety. Mam na myśli Służbę Wywiadu Wojskowego.. Przecież Służba Wywiadu Wojskowego nie będzie zamawiała takich samych gazet jak Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.?. Chociaż obie podlegają pod premiera Donalda Tuska i obie powinny zamawiać Gazetę Wyborczą.. A jednak nie: Służba Wywiadu Wojskowego zamawia pismo” Gaz, Woda i Technika Sanitarna”..(???) Noooo.. To jest pomysł! Poukrywać wszelkie czynności i działania tajne oraz wojskowe pod dobrą przykrywką.. Dobra przykrywka- to połowa sukcesu.. Co ja piszę- cały sukces. I potem znowu będą premie..Za dobrze wykonaną pracę w ramach akcji” Cmentarze”.. Chodzi o tych, którzy uważają, że „ katastrofa smoleńska” to nie był wypadek- tylko” zamach”.. A dlaczego nie inwigiluje się wszystkich tych, którzy uważają, że to była ‘ katastrofa”..? Tylko tych drugich? Tak jak dlaczego nie inwigiluje się wszystkich wyznania Mojżeszowego.. Tylko Chrześcijan, podejrzanych o” antysemityzm”a tych jest zdecydowanie więcej.. Łatwiej jest inwigilować wszystkich tych, których jest mniej…. Może ktoś z kierownictwa Służby Wywiadu Wojskowego buduje sobie dom i na bieżąco potrzebuje informacji z zakresu postępu w dziedzinie gazu, wody i techniki sanitarnej.. W końcu warto mieć dom nowoczesny, bezpieczny i dobrze służący funkcjonariuszowi Służby Wywiadu Wojskowego. Żeby dobrze dbał o nasze bezpieczeństwo, a może stał nie na straży bezpieczeństwa państwa i jego mieszkańców, a stał na straży klik rządzących naszym państwem.. Żeby mogły sobie hulać do woli.. I trwonić wielkie pieniądze.. No nie na pisma w rodzaju” Gaz, Woda i Technika Sanitarna”.. Służba Wywiadu Wojskowego zaczytuje się również w pismach:” Dobre wnętrze” oraz „ Książki. Magazyn do czytania”..(???) Jak się ma pracować w Służbie Wywiadu Wojskowego- to przecież wnętrze musi być odpowiednie.. Nie może być lipy. Człowiek Wywiadu Wojskowego nie może przebywać permanentnie w określonym wnętrzu.. Wnętrza trzeba zmieniać- nawet jeśli chodzi o podstawowe maskowanie. Gdyby do wnętrza Służby Wywiadu Wojskowego przeniknął wróg- to w zmieniających się wnętrzach na pewno się zagubi.. A jeszcze jak weźmie do ręki ”Książki. Magazyn do czytania”- to już w ogóle się pogubi.. Czy jest w bibliotece publicznej- czy może…???? No właśnie! Inne wnętrze- inna literatura.. Nie jeden szpieg będzie miał dylemat? Bo dylematu nie mają w Ministerstwie Finansów.. W przerwie pomiędzy podniesieniem VATu na jeden. towar, a podniesieniem- na inny- czytają pismo” Bieganie”(???) Nawet nie wiedziałem , że takie jest.. Raczej myślałem, że jest pismo” Sposoby podnoszenia podatków”- wydawane specjalnie na potrzeby funkcjonariuszy Ministerstwa Finansów.. No bo co ma” Bieganie” do podnoszenia podatków, nawet poprzez likwidację wszelkich ulg? Żeby wielu nie zauważyło podwyżki podatków po Nowym Roku Pańskim.. Jak zwykle zresztą od tzw. przemian.. Czyli od ponad dwudziestu lat.. Może funkcjonariusze Ministerstwa Finansów ćwiczą bieganie za podatnikiem.. By go dogonić i złupić.. Wygląda na to, że wszyscy, którzy walczyli o III Rzeczpospolitą – w gruncie rzeczy walczyli o permanentną podwyżkę podatków.. Do niczego z takim państwem podatkowym, które tylko czyha na pieniądze” obywateli”.. I przy tym jest demokratyczne, no i oczywiście- prawne.. A w Ministerstwie Sprawiedliwości czytają namiętnie ”Bibliotekarza” i „Problemy Opiekuńczo- Wychowawcze”(???) Tak ! To jest prawda… Biblioteki znikają, a problemy opiekuńczo wychowawcze bardzo narastają.. Narastają wprost lawinowo. Szczególnie poprzez ustawowe i natrętne rozbijanie rodziny.. Poprzez odpowiednie ustawy szkodzące rodzinie i nie tylko rodzinie.. No i wtedy pojawiają się problemy opiekuńczo- wychowawcze. Bo, żeby nie było ustaw- nie byłoby problemów.. Przynajmniej w takiej ilości… Byłyby problemy w normalnej ilości, jak to zwykle bywa w życiu.. Ale nie w życiu demokratycznego państwa prawnego.. W tym są problemy narastające w sposób lawinowy.. Im więcej ustaw- tym więcej problemów.. I wtedy powstają takie pisma jak” Problemy Opiekuńczo- Wychowawcze”.. I roztrząsa się te problemy w nieskończoność.. Tak jak problemy prawne- im go więcej- tym mniej sprawiedliwości, także w Ministerstwie Sprawiedliwości. Wobec nawału problemów prawnych, i nie do rozwiązania, funkcjonariusze Ministerstwa Sprawiedliwości – zajmują się czytaniem pism ”Magazyn Pielęgniarki Położnej”, pardon-„Bibliotekarza” i roztrząsają problemy opiekuńczo wychowawcze ludzi, którzy są ofiarami prawnego systemu sprawiedliwości który króluje w demokratycznym państwie prawnym.. Przepraszam wszystkich monarchistów za użycie słowa” króluje” wobec demokratycznego lewiatana bezprawnego.. Czy w demokracji w ogóle może istnieć pojęcie sprawiedliwości? Nawet jak się pojawi cień sprawiedliwości- to zaraz przegłosują.. I wszystko wraca do demokratycznej formy- czyli anarchii… WJR
Kroki i kroczki
*Śladami towarzysza Kani... * Potrzebny standard amerykański
*Więcej nadzoru - mniej odpowiedzialności *Dreptak chlapany
30 sierpnia 1980 roku, przed wyjazdem rządowej delegacji do Gdańska celem podpisania porozumień sierpniowych, Stanisław Kania (niby nadzorujący z ramienia partii bezpiekę, ale wiele wskazuje, że raczej odwrotnie...) dowodził towarzyszom KC, zebranym „na plenum”, że „nie ma innej alternatywy, jak tylko teraz ustąpić krok do tyłu, żeby w przyszłości postąpić dwa kroki do przodu”. Kto by pomyślał, że tę oszukańczą leninowską strategię zastosuje i rząd Tuska? Najpierw zatem spychano tematykę smoleńską w okolice ciemnogrodu i oszołomstwa, lecz gdy okazało się, że z czasem przybywa a nie ubywa bystrych obywateli węszących zamach w tej katastrofie – rząd i Komorowski zmienili strategię: teraz, owszem, zajmowanie się smoleńską tragedią jest już rządowo dozwolone (krok do tyłu - „dozwolienoje cenzuroj”), ale tylko celem „wyjaśniania prawidłowego postępowania” wszystkich zaangażowanych organów (pierwszy krok do przodu)... Innymi słowy: celem wyjaśniania, że „państwo zdało egzamin”. Gdy to już zostanie wyjaśnione, upartym sceptykom zagrozi się karami za „kłamstwo smoleńskie” (drugi krok do przodu)? Bardzo to możliwe, bo przecież po prawie trzech latach oszustw, manipulacji, zwłoki i zamiatania pod dywan dochodzenie prawdy staje się coraz mozolniejsze... Ale jakiej by strategii rząd nie przyjął (łącznie z odtańczeniem kujawiaka przez całe Biuro Bezpieczeństwa Narodowego pod pomnikiem Romana Dmowskiego) – kilka pytań pozostanie na wieki wieków: dlaczego wieża kontrolna podała „jesteście na kursie i na ścieżce”, gdy nie byli, dlaczego zapis pracy radaru na tej wieży kontrolnej nie został nagrany na magnetowid, dlaczego lądowanie samolotu prezydenckiego było dyrygowane aż z Moskwy, no i dlaczego system ILS, zainstalowany na lotnisku gdy kilka dni wcześniej lądował tam Putin, został potem szybko zdjęty, gdy lądować miał prezydent Polski? Tymczasem media informują, że po zabójstwie amerykańskiego ambasadora w Libii dwóch wiceministrów w rządzie Obamy wyleciało z roboty, a czterech innych wysokiej rangi urzędników poleci wkrótce. W katastrofie smoleńskiej zginęło 96 osób: stosując standardy amerykańskie w Polsce polecieć powinno z posad 576 urzędników; cały rząd Tuska z przyległościami w tajnych służbach!... Ale nikt nie poleciał, więc wkrótce – drugi krok do przodu. Leninowską strategię widać też w rządowym rozgrywaniu spraw finansowych bankrutującej Polski ( piszę „bankrutującej”, bo zegar długu publicznego pokazuje już ponad 1 bilion 40 miliardów złotych, a polski PKB szacowany jest na 1,4 – 1,5 biliona złotych: w tym tempie wkrótce dług zrówna się z PKB i będziemy bankrutem). Najpierw Tusk wyskoczył przed szereg deklarując gotowość kraju do przyjęcia euro, potem wszakże pupil Merklówny zacukał się trochę, bo nie mógł znaleźć wiarygodnej odpowiedzi na pytanie, jaki będzie przelicznik euro na złotego przy tej wymianie?... Zrobił więc krok do tyłu, ale nie na długo. Europejski Nadzór finansowy stwarza właśnie świetną okazje, by z leninowska postąpić znów „do przodu”. Jakoż bez debaty parlamentarnej akces Polski do Euro-Nadzoru ma być ogłoszony tuż po świętach, do czego „ sejmowa maszynka głosująca” jest w pełni gotowa: rączki w górę - raz! Uchwalono – dwa! Trudno przy okazji nie porównać i tego parlamentu, zdominowanego przez PO i PSL (przy czynnym wsparciu SLD i „naćpanej hołoty”) do PRL-owskiego Sejmu, który co partia kazała – grzecznie uchwalał. Dieta poselska warta partyjnego posłuszeństwa! Wprawdzie ratyfikacja tego akcesu zrodzi kolizje konstytucyjne, i nie tylko, ale przecież konstytucja to ostatnia rzecz, jaką można przejmować się na drodze do świetlanej przyszłości, zwłaszcza, że pakt fiskalny zdejmie wreszcie z rządu nieznośną odpowiedzialność za stan finansów państwa, włącznie z przelicznikiem złotówki na euro. Przynajmniej do kolejnych wyborów koalicja PO/PSL będzie mogła już wyłącznie zajmować się kręceniem własnych lodów na boku. A juźci, że wykorzysta ten okres maksymalnie, bo szanse na kolejną kadencję są znikome, a będą jeszcze mniejsze! No i ten kryzys – teraz, albo nigdy. Spodziewam się zatem narastającej proporcjonalnie do kryzysu i odwrotnie proporcjonalnie do szans wyborczych PO – bezczelności w wyrywaniu prywatnej intraty z państwowego grosza. Będzie to pociągało za sobą konieczność wyrafinowanego, wypiętrzonego demokratycznego kamuflażu. Budowa stadionów na piłkarskie igrzyska, finansowana en gros z pieniędzy publicznych, już pokazuje, że utopione miliardy ktoś „przerobił” i „sobie zarobił”, a teraz „obiekty te wymagają wielomilionowych dotacji, bo same utrzymać się nie mogą”. Kiedy już sama Bruksela zacznie wskazywać, co wolno, a czego nie wolno nam budować – skala takich wiązanych „przerobów” i zarobków może radykalnie zwiększyć się! Zwłaszcza, że kryzys nie ustąpi szybko, a „walka z kryzysem” raczej zapowiada jego rychły, boleśniejszy powrót.
Nic też dziwnego, że lewica nadwiślańska coraz szybciej przebiera nogami, by chociaż w końcówce załapać się na rządowe posady i intraty. W drodze do upragnionej jedności (ba! – ale pod czyją zwierzchnością?) pan Siwiec ryzykownie wystąpił z SLD i jako europoseł przyjął nawet plenipotencję „naćpanej hołoty” w Parlamencie Europejskim, chociaż sam nie wygląda na naćpanego, przynajmniej od czasu swych żartów z Jana Pawła II. To jakaś nowa forma europolityczna: bezpartyjny reprezentant partii? I Socjaldemokracja RP wiąże jakieś nadzieje z panem Siwcem, chociaż, oczywiście, jeszcze większe z p.Kwaśniewskim. Ten jednak nie pali się do roli jednoczyciela: raz, że posada u Żydów na Ukrainie to niezła synekura, dwa - że zdaje sobie sprawę z ryzyka, bo przecież oczekują od niego, że zjednoczy lewicę marginalizując Millera i SLD. Hm. Aż taki odważny p.Kwaśniewski nie jest. Już tam pan Miller wie coś o panu Kwaśniewskim, nawet, jeśli i vice versa. Toteż, paradoksalnie, na skrajnej lewicy żadnego „jednego kroku wstecz i dwóch kroków” naprzód raczej nie będzie, będzie dreptanie w coraz bardziej grząskim bagienku. Takie dreptanie, rzecz jasna, głośno chlupie i rozpryskuje bagno wokół. Marian Miszalski
CZTERY PYTANIA do Marka Nowakowskiego. "Sprawa nagrody im. Włodka to efekt nierozliczenia - także moralnego - komunistycznego systemu" wPolityce.pl: Zbulwersowała pana informacja o tym, że Państwowy Instytut Książki chce przyznać nagrodę im. Adama Włodka, konfidenta UB? Marek Nowakowski: To jest chłam rodem z PRL-u, który ciągle spływa do naszej rzeczywistości. To zaczęło się już dawno – pamięta pan, jak robiono z PRL-u pewną modę interpretacyjną w stylu „wesoły barak” – organizowano liczne wystawy, pokazywano kubki na łańcuchach, widelce w barze mlecznym, saturatory, wnętrza domów… W tej wizji ludzie, choć mieli swoje małe problemy, to byli weseli, a świat nie taki zły. Swoje do tej wizji dołożył swoimi filmami Bareja, którego filmy stały się jedyną interpretacją PRL-u. To obraz zupełnie bezideowy i zatruty materializacją i codziennością. Włodek – jak dobrze pamiętam z jego lektur, bo nie miałem okazji go poznać – był ideowym komunistą. To jedna z osobistości po stronie literatów mocno zaangażowanych w budowę komunizmu.
Czym może grozić taka interpretacja PRL-u i ówczesnych funkcjonariuszy reżimu? Ta sztuczna kreacja zostaje przeniesiona do teraz. To efekt tego, co się dzieje w Polsce od lat – PRL nie został potraktowany i oceniony zasadniczo, merytorycznie, również jego ludzie – nie mówię tu o linczu – nie zostali postawieni pod pręgierzem opinii publicznej, nie oceniono jednoznacznie pewnych postaw i zachowań. Mówię tutaj o aktywie PRL-u, o tych prominentnych działaczach w różnych dziedzinach – od kultury zaczynając, na bezpiece kończąc. To wszystko przez lata ulegało i ulega zatarciu, nowe pokolenia mało co wiedzą o tych czasach i są obojętne na tę daleką i mroczną dla nich przeszłość. To zatarcie powoduje relatywizację tamtych czasów – nie było dobra, nie było zła, wszystko jest zależne od okoliczności i intencji. Tego typu dyrdymały co jakiś czas wracają. Słuchałem ostatnio audycji o jakiejś książce opowiadającej losy rodziny w PRL. Nawet prowadząca była zaskoczona, że PRL w tej lekturze jest odpolityczniony, jakaś abstrakcja. Ludzie opisują rok 1980 – karnawał „Solidarności”, niebywała atmosfera w społeczeństwie, a u nich w opisie tej rodziny nie ma nic z tego; żyją w świecie małych trudności, ale tak nie było! Nawet ludzie całkowicie odpolitycznieni przez tę rzeczywistość nie byli obojętni, coś tam do nich dochodziło, jakoś podnosili głowy, a jeśli nawet nie podnosili – to nasłuchiwali. Poza tym - co chyba najbardziej istotne - w III Rzeczpospolitą wpuszczono strumień zatrutego PRL-u w postaci różnych ludzi, biznesmenów tamtego czasu czy działaczy partyjnych – wszystkich ich nobilitując i wprowadzając do życia politycznego. Z dnia na dzień stali się szanowanymi i cenionymi partnerami w dyskusji. Niech pan zwróci uwagę, jak ludzie z tej młodszej generacji komunistycznej czują się pewnie w demokracji III RP, grają rolę autorytetów. Był pewien okres, że siedzieli w ciszy – a później wypłynęli i zadomowili się w nowej rzeczywistości.
Czy to zatarcie historii, o którym pan mówi, odbija się w jakiś sposób na młodym pokoleniu, na artystach? To jest choroba, która postępuje i która uczyniła wielkie spustoszenie. Młodzi i aspirujący artyści – choć nie chcę rzecz jasna uogólniać – są niewyobrażalnie puści wewnętrznie. Ich świat jest efektem tej ahistorycznej refleksji, która daje w sztuce i literaturze obraz zupełnie odrealnionego życia. Młodzi penetrują nowomowę, która się wdarła do naszego języka – skróty internetowe, angielszczyznę – i pławią się w tym języku, w życiu codziennym, a nie stawiają pytań: dlaczego tak jest? Co było wcześniej? Chociaż nie ze wszystkimi się tak dzieje; jestem w trakcie powieści Doroty Masłowskiej i to jest bardzo ciekawa językowo pozycja – ona przez ten język pokazuje odmóżdżenie swoich bohaterek, które żyją w świecie jogi, kosmetyków i sesji terapeutycznych – to cenna refleksja i smutny obraz odmóżdżonej generacji, manekinów, poruszanych kukiełek. Pozwala to postawić pytanie, że czegoś zabrakło w tym świecie: może wartości, może wiedzy o przeszłości, czy choćby podstawowego Dekalogu, który towarzyszył, w mniejszym czy większym stopniu, wszystkim pokoleniom, nawet tym, którym nie po drodze było z chrześcijaństwem.
Widzi pan sens w walce z takimi pomysłami jak ten dotyczący nagrody im. Włodka? W tym ustabilizowanym, a przy tym nieszczerym układzie życia publicznego wiele protestów to jak rzucanie grochem o ścianę. Ten pomysł jest kabaretowy, a przy tym świetnie wpisuje się w kampanię, która ma odmóżdżyć nowe pokolenie i zatrzeć przeszłość. Jedyną bronią na takie pomysły jest ich ośmieszenie. Nie występujmy przeciw temu z rynsztunkiem argumentów merytorycznych, z kipiącymi z oburzenia głowami i rozdzieranymi szatami. Po prostu to ośmieszmy jakąś dobrą kpiną. Dziękuję za rozmowę.
Judeopolski Wielki Brat śledzi nas przez telefon, GPS, ostatnio zakupione drony, monitoringi miejsc ruchliwych a także sposobi nam judaszowy monitoring do każdego samochodu Co nowego wymyślają dla kierowców unijne i judeopolskie karaluchy? Tematykę podrzucił “Najnowszy Model Terminatora” – admin.
Obowiązkowy Wielki Brat w samochodzie W imię bezpieczeństwa unijni urzędnicy chcą wprowadzić w samochodach nowe, fabryczne wyposażenie obowiązkowe – kamery rejestrujące obraz i prędkość w każdym aucie. Obowiązkowe “czarne skrzynki” w każdym nowym samochodzie od 2015 r. to wymysł niemieckiego parlamentu, który wystąpił do Komisji Europejskiej o przygotowanie odpowiednich przepisów. Samochodowy rejestrator miałby nagrywać obraz z kamer, które będą obejmować widok przed maską auta oraz wnętrze pojazdu. Oprócz tego na filmie byłaby zapisywana także prędkość samochodu. Film z rejestratora umożliwiałby w prosty sposób ustalenie przyczyny wypadku drogowego czy sprawdzenie, jak szybko pojazd poruszał się przed zdarzeniem. Pomysłodawcy przekonują, że “czarna skrzynka” pozwoli także wychwycić wypadki, do których przyczynił się stan techniczny czy błąd konstrukcyjny auta, a nie kierowca. Według założeń, rejestrator samochodowy miałby po pewnym czasie automatycznie kasować zapisane, już niepotrzebne dane. Dostęp do filmu miałaby tylko policja i to jedynie w celu rekonstrukcji wypadku. O rutynowej kontroli prędkości na podstawie urządzenia na razie się nie mówi. To, co budzi wątpliwości kierowców, to ewentualne używanie nagrań z samochodu przez ubezpieczycieli, np. w celu obniżenia wypłaty z autocasco w razie spowodowania kolizji przy zbyt szybkiej jeździe. Dziś w wielu polisach AC obowiązują zapisy o takiej obniżce, ale nie zawsze udaje się firmie ubezpieczeniowej udowodnić przewinienie kierowcy. Urządzenie, którego montaż proponuje Unia, ma być tanie i może stanowić jeden z elementów systemu automatycznie powiadamiającego o wypadkach (eCall), który już za 3 lata ma stać się obowiązkowy w każdym nowym samochodzie oferowanym we Wspólnocie. Niemieccy politycy przekonują, że montowanie “czarnych skrzynek” spowoduje spadek liczby wypadków o przynajmniej 10 proc. Eksperci to potwierdzają.
“Kilka lat temu przeprowadzono badania na grupie kierowców, którzy mieli obowiązek używania rejestratora jazdy. Efekt? Wszyscy zaczęli się zachowywać bezpieczniej na drodze”- mówi Rafał Matuszak ze stowarzyszenia KIEROWCA.PL. W krajach Unii w wypadkach samochodowych ginie ok. 30 tys. osób rocznie, z czego tylko w Polsce ok. 4 tys.
Kierowcy dobrowolnie używają kamer Część kierowców już dziś korzysta z rejestratorów jazdy lub specjalnych aplikacji na smartfony. Powód? W razie wypadku lub kolizji mają mocny dowód przeciw sprawcy w postaci filmu.
The Automobile Association, czyli założone w 1905 r. stowarzyszenie zmotoryzowanych Brytyjczyków, w 1999 r. przekształcone w prywatną spółkę, zajmująca się min. sprzedaż ubezpieczeń, proponuje kierowcom montaż w autach niewielkich urządzeń, które mają sprzyjać poprawie bezpieczeństwa na drogach. Rejestrator to małe urządzenie, które składa się z kamery oraz systemu zapisującego obraz na karcie pamięci. Najpopularniejsze na rynku, a zarazem najprostsze “czarne skrzynki” (ceny od ok. 200 zł), tylko nagrywają obraz. Bardziej skomplikowane posiadają wbudowany GPS (służy do określania prędkości pojazdu oraz jego położenia), ekran do podglądu filmów, czujnik ruchu (obraz jest nagrywany, kiedy pojazd znajduje się w ruchu) czy wewnętrzny akumulator. Zadaniem kierowcy jest tylko zainstalowanie urządzenia i podłączenie go do zasilania poprzez gniazdo zapalniczki. Po przekręceniu kluczyka kamera automatycznie zaczyna nagrywanie, a po zapełnieniu karty pamięci (w zależności od jej pojemności od kilkunastu minut do nawet kilku godzin filmu), najstarsze nagrania są kasowane (nadpisywane).
Wielki brat już działa Właściciele Subaru mogą dodatkowo obniżyć cenę polisy autocasco w Warcie o 25 proc. Warunek to wyrażenie zgody na badanie przez ubezpieczyciela ostatniej minuty jazdy przed kolizją lub wypadkiem. Warta korzysta z zapisów parametrów jazdy pochodzących z systemu ratunkowego ISR, który jest montowany w autach Subaru standardowo i służy do automatycznego wzywania pomocy, np. w razie wypadku. ISR co prawda nie rejestruje obrazu, ale mierzy prędkość pojazdu. Jeśli rejestrator wykaże, że kierowca przekroczył dopuszczalną prędkość na danym terenie o ponad 30 km/h i brał udział w kolizji, dostanie o 20 proc. mniejsze odszkodowanie. W każdym samochodzie egzaminacyjnym od 2006 r. znajduje się przynajmniej jedna kamera, która rejestruje przebieg egzaminu. Większość Wojewódzkich Ośrodków Ruchu Drogowego zamontowała przynajmniej dwie kamery oraz mikrofon. Sprzęt ma służyć do weryfikacji ewentualnych skarg na egzaminatora czy błędów przez niego popełnionych. Coraz częściej jest także używany do innych celów. Egzaminator, który podczas egzaminu zauważy łamanie przepisów przez innych kierowców, np. naruszenie zakazu wyprzedzania, przekazuje nagranie policji. Ta zaś na jego podstawie może bez problemu ukarać kierowcę. Niemal w każdym nowym autobusie komunikacji miejskiej montowane są kamery. Nie tylko filmują one wnętrze pojazdu (działają jak miejski monitoring), ale także rejestrują obraz przez przednią szybę autobusu. W razie kolizji z innym samochodem wystarczy odtworzyć film, aby sprawdzić, kto w rzeczywistości zawinił.
http://motoryzacja.interia.pl/
Rząd zmusi kierowców do prowadzenia zeszytu z informacją kto i kiedy prowadził ich samochód.
Mamy 450 tysięcy urzędników, więc nic dziwnego, że w takiej masie ludzi znajdzie się pewna ilość takich, którzy wpadają na coraz dziwniejsze pomysły prowadzące do masowej inwigilacji obywateli. Najpierw wprowadzono parkometry, w które trzeba wpisywać numer rejestracyjny pojazdu (więcej na ten temat tutaj: Parkomaty w Warszawie czyli państwo traktuje obywatela jak przestępcę!). Potem wprowadzono tajne mandatowozy, które jeżdżą po mieście i wlepiają mandaty, bez zatrzymywania kierowców (więcej na ten temat tutaj: Drogi coraz bardziej totalitarne. Chcą nas złupić na miliardy). Taki mandatowóz może jechać za danym samochodem przez pół godziny i nie ma takiej możliwości, żeby kierowca w tym czasie nie popełnił jakiego wykroczenia. Jak się uwezmą, to każdemu wlepią mandat. Mogą w ciągu roku zebrać 700 milionów złotych mandatów i pozbawić prawa jazdy 350 tysięcy kierowców. Ale to mało…
„Rzeczpospolita” donosi, że pojawił się rządowy projekt ustawy, który zobowiązuje każdego właściciela samochodu do prowadzenia zeszytu i wpisywania kto kiedy prowadził samochód. Po co? Po to, że jeżeli mandatowóz zrobi fotkę i wlepi mandajniaka (mandat tajniaka), to urzędnik chce wiedzieć kto prowadził samochód, żeby precyzyjnie dopisać tej osobie punkty karne i ewentualnie pozbawić prawa jazdy. Oczywiście do kontroli zeszytów trzeba będzie zatrudnić nowych urzędników. Powinni mieć pałki i paralizatory i prawo rewizji mieszkania. To będą tzw. zeszytowe brygady szakala, które będą wpadały do domów i sprawdzały czy jest zeszyt, a jak nie będzie to spałują lokatora. Myślę, że to nie koniec działalności “przyjaznego państwa”. Ponieważ ministrowi Sami Wiecie Któremu znikają podatki VAT, więc za jakiś czas pojawi się pomysł, żeby obywatel prowadził zeszyt, w którym będzie wklejał wszystkie rachunki za kupione towary. Zeszytowa brygada szakala wpadnie, i jeżeli nie będzie rachunku za chleb wklejonego do zeszytu, to porazi prądem i spałuje. Ale to też może nie być koniec. Przecież obywatel, który się niezdrowo odżywia lub prowadzi niezdrowy tryb życia (np. za mało śpi) niepotrzebnie zwiększa koszty funkcjonowania służby zdrowia w państwie polskim, bo częściej choruje od tego, który odżywia się i prowadzi zdrowo. Więc urzędnik opracuje dla każdego obywatela zdrowy tryb życia i prześle ten tryb pocztą, w specjalnym zeszycie. Zeszytowe brygady szakala będą wyrywkowo sprawdzać obywateli na mieście, jeżeli w danym momencie robi coś innego niż było przewidziane w zeszycie, obywatel zostanie zabrany na dołek, porażony prądem i spałowany. Mam kilka fakultetów, byłem w ponad 50 krajach świata, władam kilkoma językami, pracowałem w kilku zawodach na wysokich stanowiskach. Ale pomimo tego olbrzymiego doświadczenia, nie rozumiem co się dzieje. Dlaczego mój rodzinny kraj zamienia się w opresyjne, nieprzyjazne draństwo. Rozumiałem, gdy robili nam to okupanci, Niemcy, a potem Sowieci ale teraz robią to polscy urzędnicy. Dlaczego? Zanim państwo dopadnie setki tysięcy obywateli i wlepi im skutecznie i brutalnie warte kilka miliardów złotych mandajniaki, proponuję chwilę refleksji. Jeżeli kierowcy w Polsce przestraszą się represji i zaczną jeździć zgodnie z przepisami, przestrzegając absurdalnych ograniczeń prędkości, to będą takie korki, że PKB Polski spadnie i efekt netto dla budżetu będzie negatywny. W oczach urzędnika obywatel to przestępca którego jeszcze nie złapano. To dawca podatków, opłat i kar, z których urzędnik pobiera pensję. Do tej optyki dostosowywane są przepisy. Pytanie kiedy skończy się ludzka cierpliwość i do czego to doprowadzi.
Pan red. Rybiński oczywiście tylko udaje, że nie rozumie, dlaczego polskie władze i jego urzędnicy zachowują się, jak wrogowie narodu i okupanci. Red. Rybiński ma bowiem zbyt wiele do stracenia. Gajowy Marucha do stracenia nie ma nic, a i na żadną karierę w tym życiu już nie liczy, zatem napisze wprost: polskie władze i jego urzędnicy zachowują się, jak wrogowie narodu i okupanci, bo po prostu SĄ jego wrogami i okupantami – agentami obcych mocarstw, niepolskiego pochodzenia szumowinami, żydo-bolszewickiej mentalności kosmopolitami, gotowymi sprzedać Polskę za posadę czyściciela gówien w brukselskim wychodku.
Admin.
Jakie podatki płacimy w Polsce? Pomijając, że wysokie, warto byłoby odpowiedzieć także na pytanie, jakiego rodzaju są to podatki. Bowiem wbrew mniej lub bardziej rozbudowanym nazwom mamy w Polsce tylko kilka rodzajów podatków, a biorąc pod uwagę, że chyba nazwa żadnego nie ma najmniejszego związku z rzeczywistym przedmiotem opodatkowania, warto wiedzieć, jakiego rodzaju aktywności stanowią źródło utrzymania rządu. Ta wiedza może być bardzo przydatna podczas oglądania TV. Jako że w ciągu ostatnich 20 lata niemal wszystkie rządy w Polsce były i są zwolennikami podnoszenia podatków (czyli zabierania pieniędzy obywatelom) w celu wydawania ich na administrację urzędniczą (czyli na wzrost bezrobocia) oraz na "instrumenty stymulowania gospodarki" (czyli wzrost cen), praktyczna różnica sprowadza się do tego, komu i ile chcą zabrać. Przede wszystkim opodatkowana jest konsumpcja. Wysokość tego podatku (stawka podstawowa 23%) budzi naturalny sprzeciw, lecz jeśli wziąć pod uwagę, że praca opodatkowana jest co najmniej 63-procentowym podatkiem, nie sposób nie zauważyć, że rząd zachował się wyjątkowo wstrzemięźliwie w odniesieniu do konsumpcji. Niestety, marna to pociecha, bo niższy podatek nałożono na efekt bogactwa niż na jego źródło. To tak jakby zabrać komuś pieniądze na leczenie gangreny w nodze, żeby potem dać mu zniżkę na zakup protezy. Kilka słów o rodzajach wydatków. Na szczęście są tylko dwa – inwestycje i konsumpcja. Podział jest dychotomiczny, czyli zupełny (oba rodzaje wydatków stanowią wszystkie wydatki) i rozdzielny (każdy wydatek jest albo inwestycją, albo konsumpcją, nigdy jednym i drugim), więc wystarczy zdefiniować jeden rodzaj wydatku, żeby wiedzieć wszystko na temat obu. Inwestycja to taki zakup, który po uruchomieniu go pracą (czyli inwestycją w czystej postaci) ma przynieść podwójny przychód: raz – zwrócić zainwestowany kapitał, dwa – wynagrodzić wykonaną pracę. Oczywiście, z inwestycją wiąże się też ryzyko, czyli funkcja prawdopodobieństwa, że określona inwestycja w określonym czasie nie tylko nie pozwoli na wynagrodzenie pracy, ale nawet nie zwróci kapitału. A mówiąc po ludzku – na naszej pracy zarobi ktoś inny. Cóż, wszystko zostanie w rodzinie, tyle że w cudzej Nie istnieje inwestycja bez pracy, choć może istnieć praca bez inwestycji kapitałowej – np. siada facet na ulicy i śpiewa, a ludzie mu za to płacą (gdyby miał gitarę, można by mówić o wsparciu kapitałowym). Jednak we współczesnym świecie większość osób pracuje na stanowisku, w które zainwestował ktoś inny (pracodawca), kto nie pracuje sam, lecz właśnie kupuje pracę innej osoby (pracownika). Oczywiście, pracodawca też pracuje, ale nad tym, żeby znaleźć klienta na efekty pracy pracownika, tak żeby odzyskać zainwestowane pieniądze i zarobić na utrzymanie. To z tego względu bajania związkowców, lewactwa i pozostałej eko-pacyfistycznej zgrai, że to pracownik utrzymuje pracodawcę, są tylko… bajaniami. Spróbujcie kiedyś wyprodukować np. telewizor samą pracą, tj. bez zakupu urządzeń i elementów – jak wam się uda, proszę o pilny kontakt. Konsumpcja zatem jest wydatkiem "nie-inwestycją", a więc wydatkiem, do którego nie potrzeba dodawać żadnej pracy i który nie ma na celu czegokolwiek odtwarzać czy zwracać. Konsumpcja nie wiąże się z żadnym ryzykiem, bo nie ma na celu zysku. Tym bardziej konsumpcja zachowuje zawsze maksymalną 100-procentową płynność, bo w całości realizuje się w chwili zakupu. Konsumpcja jest wyłącznie efektem pracy – cudzej, bo jej efekty kupujemy, oraz własnej, bo jej efektami płacimy. Ale nigdy nie jest przyczyną pracy, bo transakcja konsumpcyjna kończy wszystkie procesy rynkowe, jakie doprowadziły do powstania jej przedmiotu. Konsumpcja nie generuje pracy, tak jak zjedzony posiłek nie tworzy kolejnego. A co powstaje po posiłku, wie każde dziecko. Podsumowując – konsumpcją jest np. zakup jedzenia dla cioci, mieszkania na własny użytek, złotej ozdoby do założenia w Sylwestra itp. Dla odmiany inwestycja to np. zakup jedzenia do prowadzonej przez siebie restauracji, mieszkania na wynajem, złotej ozdoby w celu odprzedaży itp. Prawda, że proste? Jak widać, o rodzaju wydatku decyduje cel, a nie przedmiot. Łatwo zauważyć, że opodatkowanie konsumpcji nie ma żadnych skutków dla nikogo poza nabywcą i sprzedawcą – bo albo cena będzie za wysoka, albo odpowiednia. W przypadku zaś opodatkowania inwestycji rezygnacja z wydatku ma podwójny skutek – nie tylko nie dojdzie do nabycia przedmiotu inwestycji, ale nie zostanie wykonana praca, bo nie będzie na czym pracować. Mówiąc obrazowo, nie każdą piosenkę można zaśpiewać bez gitary. W Polsce inwestycje kapitałowe nie są opodatkowane, podobnie jak nie są opodatkowane nieruchomości (śmieszny podateczek rolny czy od nieruchomości dotyczy wyłącznie areału – to jakby oceniać inteligencję po ciężarze mózgu). Opodatkowana natomiast jest czysta inwestycja, czyli praca. Jak to wygląda w praktyce? Przećwiczmy to na umowie o pracę – na tzw. minimum krajowe 1500zł oraz na średnią krajową – 3690zł. Z umowy na 1500zł pracownik otrzyma "na rękę" 1111,86zł. To jest podstawa opodatkowania. Dlaczego? Bo po pierwsze po prostu tyle dostaje pracownik na życie, więc to jest czysta cena jego pracy, a po drugie – dla pracodawcy jest o tyle obojętne, ile wynoszą podatki, a ile cena netto, bo nie ma wpływu na wysokość opodatkowania. Dla pracodawcy istnieje tylko koszt zakupu, zawsze ten sam bez względu na to, ile zabiera rząd. Najprościej można sprawdzić ten mechanizm na podatku konsumpcyjnym. W cenie produktu za 100zł z podstawową stawką cena wynosi 81,30zł, zaś podatek 18,70zł. A przecież stawka procentowa podatku to 23%, a nie 18,70%! Owe 23% liczy się od ceny netto, a 23% od 81,30zł to właśnie 18,70zł. Wracając do umowy – do 1111,86zł trzeba doliczyć: (1) 205,65zł podatku na państwowe emerytury (dla zmyłki zwanego składką ZUS), (2) 116,49zł podatku na państwowe usługi medyczne (zmyłkowo zwanego składką NFZ), (3) marne 66zł zaliczki na podatek od pracy (oficjalnie zwanego podatkiem dochodowym – stawka 5,93% od czystego dochodu, normalnie podatkowy raj na ziemi!), (4) drugą część podatku na emerytury państwowe – 272,85zł (znowu ZUS) oraz (5) 38,25zł podatku na to, że inni są bez pracy (ten podatek ma wdzięczne i długie nazwy z jakimiś funduszami w tytule). Dlaczego te wszystkie daniny nazywam podatkami? Bo z punktu widzenia teorii prawa podatkowego mają wszystkie cechy podatków – są przymusowe, bezzwrotne, płatne na rzecz państwa i niepowiązane z konkretnym świadczeniem wzajemnym. Jak kto nie wierzy, niech umówi w przychodzi NFZ wizytę do endokrynologa. Życzę powodzenia. I zdrowia – ono przyda się szczególnie. Jeśli ktoś liczył z kalkulatorem, to powinno mu wyjść nie 1500zł, ale 1811,10zł. Zgadza się – to nie błąd! To jest rzeczywisty koszt, który ponosi pracodawca. Jak łatwo policzyć, podatki o różnych nazwach wynoszą 699,24zł. Licząc od podstawy opodatkowania, te 699,24zł w stosunku do 1111,86zł daje 62,88%. Tyle wynosi w Polsce najniższy podatek od pracy. Dla średniej krajowej (formalnie 3690zł na umowie – kwota równie fikcyjna jak owe 1500zł) wartości wynoszą odpowiednio: cena netto pracy 2637,53zł, koszt zakupu pracy (cena płacona przez pracodawcę) to 4455,31zł, zaś haracz dla rządu (tzw. podatek) to 1817,78zł, czyli 68,91%. W efekcie, robiąc zakupy, które służą wyłącznie zaspokajaniu potrzeb, płacimy 23 grosze od każdej złotówki, jaką otrzymuje sprzedawca netto. Dokonując zaś inwestycji w tzw. kapitał ludzki, czyli tworząc miejsca pracy w celu bogacenia się, płacimy co najmniej 63 grosze od każdej złotówki zarobionej netto przez pracownika. Biorąc pod uwagę, że inwestycja wiąże się ponadto z ryzykiem, należy stwierdzić, że rząd wykonuje bardzo dużo wysiłku w zniechęcanie do zatrudnienia. Wynik 12,90% bezrobocia należy w tym kontekście uznać za umiarkowany sukces rządu. Ale nic to – już z racji samej podwyżki rządowej ceny pracy w 2013r. (minimalne krajowe wzrośnie z 1500zł na 1600zł, czyli realnie z 1811,10zł na 1931,84zł) można spodziewać się wzrostu bezrobocia o co najmniej punkt procentowy na 14%. Poza podatkiem od konsumpcji i od pracy mamy jeszcze podatek od prowadzenia większego biznesu (oficjalnie zwany CITem), czyli podatek od pracy o wyższym stopniu dokapitalizowania stanowiska, oraz podatek typu lotto metodą chybił-trafił, potocznie zwany akcyzą. Po prostu ustawodawca uznał, że niektóre wyroby – energia w postaci prądu, wódki i papierosów, oraz samochody, czyli źródło podatku drogowego potocznie zwanego mandatem karnym za przekroczenie prędkości, są zbyt tanie, a przez to zbyt łatwo dostępne. Dlatego podlegają dodatkowemu opodatkowaniu akcyzą. Ot, tak po prostu, żeby nam się od nadmiaru dobrobytu w dupie nie poprzewracało. Oprócz zasygnalizowanego już podatku-symbolu od szybkiej jazdy pozostałe podatki nie mają w Polsce większego znaczenia. Jak widać, główny nacisk opodatkowania jest kładziony na źródło bogactwa (praca), powód spotkań towarzyskich (wódka), zasilanie do konsoli i do srajfona (prąd) oraz na truciznę (papierosy). Gdyby nie praca, można by powiedzieć, że rząd opodatkowuje to, co bliskie jego sercu. A tak pozostaje smutna prawda, że rządowi po prostu zależy na tym, żebyśmy nie mieli pracy i byli biedni. Paweł Budrewicz
Inwestycje Polskie, nowy Amber Gold Platformy?
1. Właśnie minął termin zgłaszania wierzytelności do syndyka masy upadłościowej Amber Gold i w tym samym dniu Rada Ministrów, wskazała spółki z udziałem Skarbu Państwa, których akcje mają być przekazane do Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK) i do spółki Inwestycje Polskie w celu finansowania programu inwestycyjnego, zapowiedzianego przez premiera Tuska podczas tzw. drugiego expose. Poszkodowani w aferze Amber Gold zgłosili do sądu w Gdańsku ponad 700 mln zł wierzytelności, a rząd Tuska zdecydował, że przekaże akcje 4 spółek z udziałem Skarbu Państwa, o obecnej wartości giełdowej wynoszącej blisko 11 mld zł. W aferze Amber Gold jest już chyba jasne, że ponad 10 tysięcy poszkodowanych nie odzyska większości swoich wierzytelności, a w projekcie Inwestycje Polskie, jesteśmy dopiero na początku drogi, do zmarnowania kilkadziesiąt razy większych pieniędzy publicznych.
2. Mimo tego, że od wygłoszenia drugiego expose premiera Tuska, minęło już blisko 3 miesiące, to do tej pory, nie ma nawet podstawowych założeń projektu Inwestycje Polskie, oprócz ogólnych stwierdzeń, że obejmie on budowę elektrowni węglowych, gazowych, gazociągów, magazynów gazu, infrastruktury kolejowej, drogowej i portowej. Decyzja o przekazaniu akcji spółek Skarbu Państwa wartości 11 mld zł według obecnej wyceny na giełdzie, w sytuacji kiedy nie wiadomo w jaki sposób będą kwalifikowane projekty do finansowania w ramach Inwestycji Polskich, a przede wszystkim w jaki sposób będą one finansowane, rodzi poważne podejrzenia, że za jakiś czas, może się okazać, że rozgrzebano jakieś projekty, wykonawcy i podwykonawcy oczekują na płatności, a pieniądze na nie, gdzieś się rozeszły. Tego rodzaju obawy, nie są bezpodstawne w sytuacji kiedy w projekty drogowe (autostradowe i dróg szybkiego ruchu), rząd Tuska włożył blisko 100 mld zł, nie ma skończonego żadnego ciągu autostradowego z Zachodu na Wschód ani z Północy na Południe, nie połączono także takimi drogami miast organizatorów Euro 2012, dwie największe krajowe firmy budowlane właśnie ogłosiły upadłość, a setki podwykonawców ciągle oczekują na setki milionów wierzytelności za wykonane roboty.
3. Rada Ministrów zdecydowała o przekazaniu 11,39% akcji PGE S.A (Skarb Państwa posiada blisko 62% akcji), 8,36% akcji PKO BP S.A. (Skarb Państwa posiada 40,99% akcji), 10,10% akcji PZU S.A. (Skarb Państwa posiada 35,18% akcji) i aż 37,90% akcji CIECH S.A (czyli całość posiadanych przez Skarb Państwa), jak już wspominałem wg. obecnej wyceny giełdowej wartości 11 mld zł. Akcje tych spółek, mają być przekazywane sukcesywnie do BGK i spółki celowej Inwestycje Polskie i przez nie sprzedawane, a w ten sposób pozyskane środki, mają być podstawą do pożyczania kolejnych pod konkretne projekty inwestycyjne. W latach 2013-2015 przy pomocy środków pochodzących ze sprzedaży akcji obydwie te instytucje, mają wykreować przynajmniej 40 mld zł ale nawet zakładając, że uda się je pożyczyć, istnieją poważne obawy przy ich powierzeniem fachowcom z Platformy, że mogą one być w dużym stopniu zmarnotrawione.
4. Przykładów skrajnie złego zarządzania przez ludzi wywodzących się z Platformy albo z nią powiązanych, projektami finansowani ze środków publicznych, jest w ostatnich miesiącach aż nadto. Projekty kolejowe finansowane ze środków europejskich rozliczone zaledwie w 4% w sytuacji kiedy do końca unijnej perspektywy finansowej zostało 3 lata (do wykorzystania na ten cel blisko 4 mld euro), wspomniane wyżej projekty drogowe, Stadion Narodowy, Koleje Śląskie, to tylko niektóre z tych, gdzie skandal goni skandal. Pomysł zadłużenia Skarbu Państwa na kolejne 40 mld zł już poza sektorem finansów publicznych i skierowania tych środków na ważne inwestycje infrastrukturalne, może mógłby być dobrym rozwiązaniem na czasy kryzysu ale w wykonaniu rządu Tuska i jego podopiecznych, może być kolejną aferą jak Amber Gold tyle tylko, że teraz za dużo większe i tym razem publiczne pieniądze. Kuźmiuk
Ceny energii w Polsce od roku 2013 wzrosną o 30-40% - bo „pakiet KLIMATYCZNY” Już niedługo staniemy w obliczu potężnej przeszkody dla dalszego wzrostu gospodarczego. Ceny energii w Polsce od roku 2013 wzrosną o 30-40%, a w dalszej perspektywie mogą wzrosnąć nawet o 60-80%. Przyczyną tego drastycznego wzrostu cen energii będzie realizacja unijnego pakietu energetyczno-klimatycznego. Polska popełniła kolosalny błąd zgadzając się na jego wprowadzenie. Solidarna Polska wystąpiła z inicjatywą dającą szansę powstrzymania szkodliwych dla Polski skutków pakietu klimatycznego. Jako pierwsi w Europie, politycy Solidarnej Polski z inicjatywy Ludwika Dorna postanowili wykorzystać tzw. Europejską Inicjatywę Obywatelską. Podczas konferencji zorganizowanej przez Solidarną Polskę przedstawiono raport Instytutu Kościuszki oraz firmy Ernst&Young. Uroczyście podpisano również Deklarację Poparcia Europejskiej Inicjatywy Obywatelskiej (EIO). Oficjalnie ruszyła akcja zbierania podpisów za zawieszeniem niekorzystnego dla Polski pakietu klimatycznego. Potrzeba miliona podpisów w siedmiu krajach UE, po to by wezwać Komisję Europejską (KE) do przedstawienia projektu aktu prawnego zawieszającego wykonanie tzw. Pakietu Klimatycznego. Konsekwencje Pakietu Klimatycznego dla Polski, a także części innych krajów Unii są bardzo groźne. Najdotkliwiej jego konsekwencje odczuje Polska, której energetyka oparta jest na węglu. Polska gospodarka będzie się rozwijać wyłącznie wtedy, gdy będzie miała dostęp do energii, wytwarzanej najlepiej z naszych własnych, krajowych zasobów, energii - pewnej i niedrogiej. Pakiet energetyczno-klimatyczny zmusza państwa UE do redukcji emisji dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych oraz ustanawia system pozwoleń na emisję gazów. Podejmowane działania będą bardzo kosztowne, a jednocześnie pozostaną bez znaczenia dla globalnej emisji gazów cieplarnianych, już bowiem dzisiaj obserwujemy przenoszenie się przemysłu z Europy do krajów, w których takie ograniczenia nie obowiązują.
http://www.klubsp.pl/artykul/stop-pakietowi-energetyczno-klimatycznemu-solidarna-polska-za-zawieszeniem-niekorzystnego-dla-polski-pakietu-energetyczno-klimatycznego-wielka-europejska-inicjatywa-obywatelska-zbieramy-podpisy
Więcej argumentów w obszernym Raporcie Instytutu Kościuszki:
http://klubsp.pl/uploads/files/STOPPakietowi/raport%20pol.pdf
Filip Stankiewicz
Wbrew polskiemu prawu –konwencja "O przemocy"„przemoc wynikająca z płci społeczno-kulturowej”
Ratyfikacja Konwencji Rady Europy w sprawie zapobiegania i zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Zasadność podpisania w imieniu Polski przez pełnomocnik rządu ds. równego traktowania A. Kozłowską -Rajewicz Konwencji Rady Europy w sprawie zapobiegania i zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej budzi wiele wątpliwości. Nie rozwiewają ich przy tym te rozwiązania prawne, które obiektywnie mogłyby przyczynić się do zapewnienia pomocy ofiarom przemocy, jak chociażby tworzenie schronisk czy ustanowienie zakazu zbliżania się. Te postanowienia wyważają jednak drzwi, które dawno były u nas otwarte na oścież, głównie za sprawą schronisk lub domów samotnej matki tworzonych przez organizacje obywatelskie oraz Kościół. Tymczasem Konwencja zawiera wiele postulatów niespójnych z polskim systemem prawnym i z leżącą u jego podstaw aksjologią. Wśród zasadniczych mankamentów tej Konwencji wskazać konkretnie należy:
1) sprzeczność jej założeń z polskimi rozwiązaniami prawnymi i aktualnymi zobowiązaniami międzynarodowymi Rzeczypospolitej,
2) obecne w Konwencji przeświadczenie, że postawy i zachowania społeczne opierające się na szacunku i zaufaniu w rodzinie da się kształtować na drodze biurokratycznej interwencji państwa wspartej działaniami organów przymusu,
3) tendencję do uniformizacji życia społecznego pod dyktando ideologicznych założeń obliczonych na eliminację tradycyjnych różnic cywilizacyjnych, będących wyrazem różnorodności kulturowej Europy,
4) wprowadzenie przez Konwencję scentralizowanego mechanizmu kontroli jej wdrażania, który może narzucać sposób rozumienia postanowień Konwencji niemożliwy do pogodzenia z polskim porządkiem konstytucyjnym.
W prawie polskim obowiązują już przepisy dotyczące przeciwdziałania przemocy w rodzinie i chociaż do niektórych uregulowań można podchodzić krytycznie, to jednak kontrowersje, które mogą one wzbudzać, są mało znaczące w porównaniu z rozwiązaniami narzucanymi przez Konwencję. Niezależnie od obecnych w niej sformułowań mówiących o stosowaniu w stosunku do wszystkich ofiar przemocy domowej, Konwencja wyraźnie skupia się na odrębnym i szczególnym traktowaniu kobiet jako ofiar przemocy, przy czym przez kobiety rozumie się także niepełnoletnie dziewczęta. Należy zastanowić się, czy taka optyka jest zasadna, choćby dlatego, że ofiarami przemocy domowej stają się często także chłopcy. Nie jest też jasna relacja pomiędzy obowiązującym w polskiej ustawie pojęciem „przemocy w rodzinie” a konwencyjnymi terminami „przemoc domowa”, nie mówiąc już o takim ideologicznym żargonie jak „przemoc wynikająca z płci społeczno-kulturowej”.
Konwencja a Konstytucja RP Wydaje się, że nie jest możliwe pogodzenie systemu aksjologicznego Konwencji z polskim porządkiem konstytucyjnym. Trudno nie zauważyć, że jej rozwiązania hołdują postulatom środowisk feministycznych i homoseksualnych. Może to prowadzić wprost do działań podważających pozycję ustrojową małżeństwa chronionego przez art. 18 Konstytucji RP. Zgodnie z tym przepisem małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej. Jak zauważył Trybunał Konstytucyjny, przepis ten nakazuje podejmowanie przez państwo takich działań, które umacniają więzi między osobami tworzącymi rodzinę, a zwłaszcza więzi istniejące między rodzicami i dziećmi oraz między małżonkami.
W świetle tego unormowania rodzina i małżeństwo są wartościami, które zajmują szczególnie wysoką rangę w hierarchii wartości konstytucyjnych. Trudno by było inaczej. Profesor Tadeusz Smyczyński podkreśla, że „w rodzinie odnawia się substancja biologiczna narodu, w niej kształtuje się osobowość młodych obywateli i ich postawy społeczne, w rodzinie przekazuje się nowym pokoleniom dziedzictwo kulturalne. Rodzina spełnia więc wiele funkcji, które mają wpływ zarówno na funkcjonowanie państwa, jak i na zaspokajanie wielu potrzeb jednostki”. Stanowisko to w pełni afirmuje, wiążąca państwo polskie, Konwencja ONZ o Prawach Dziecka. Podkreśla ona znaczenie rodziny jako powszechnie uznanej za naturalną i podstawową komórkę społeczną, tworzącą niezastąpione środowisko dla rozwoju dziecka. Tymczasem Konwencja Rady Europy ukazuje rodzinę jako miejsce patologii społecznej. Dlatego wydaje się, że procedury ratyfikacyjnej Konwencji nie należy wszczynać bez uprzedniej kontroli konstytucyjności jej rozwiązań.
Konwencja do Trybunału Trybunał powinien sprawdzić, czy można pogodzić z polską Konstytucją nałożony na państwo w art. 12 pkt 1 Konwencji wymóg promowania zmian w społecznych i kulturowych wzorcach zachowań kobiet i mężczyzn, mających na celu wykorzenienie tego, co na gruncie ideologii feministycznej uznaje się za uprzedzenia i praktyki świadczące ponoć o niższości kobiet lub wyrażające rzekome stereotypy co do ról kobiet i mężczyzn.
Artykuł ten otwiera zarówno furtkę do kwestionowania i negacji tradycyjnego modelu rodziny, jak i do legalizacji związków osób tej samej płci, czego nie sposób pogodzić z polską Konstytucją. Jeśli dodać zawartą w Konwencji, silnie zideologizowaną, definicję płci jako konstruktu kulturowego, wówczas otrzymujemy obraz międzynarodowej regulacji głęboko niespójnej z polskim porządkiem ustrojowym. W tym kontekście złożone przez Polskę zastrzeżenie o stosowaniu postanowień Konwencji zgodnie z zasadami polskiej Konstytucji wydaje się nie być wystarczającym zabezpieczeniem. Należy pamiętać, że wykonywanie omawianych rozwiązań konwencyjnych będzie poddane międzynarodowej kontroli sprawowanej przez komitet GREVIO, w ramach której mogą być nam narzucane konkretne działania mające na celu wdrożenie Konwencji w kształcie niespójnym z polskim porządkiem konstytucyjnym.
Konfrontacja kobiety z mężczyzną Istotne zastrzeżenia budzą też postanowienia Konwencji, które zobowiązują państwa do uwzględnienia w programach wszystkich poziomów nauczania, szeregu ideologicznie nacechowanych zagadnień, jak chociażby: „niestereotypowe role płci” lub „przemoc wobec kobiet uwarunkowana płcią”. Wielokroć można mieć wrażenie, że postanowienia te pisane były z myślą o jakichś azjatyckich lub afrykańskich społeczeństwach, a z całą pewnością nie o naszym. W Polsce jednak przepisy te mogą dawać możliwość promowania skrajnych postaci ideologii feministycznej, które znamy z kadrów filmowej „Seksmisji”. Tyle tylko, że to, co nas śmieszy w komedii s.f., jest całkowicie nieśmieszne w realnym życiu. Rada Europy uzurpuje sobie prawo do wpływu na programy kształcenia obowiązujące w państwach będących stronami Konwencji, a przecież Europejska Konwencja Praw Człowieka gwarantuje rodzicom prawo do zapewnienia wychowania i nauczania zgodnie z ich własnymi przekonaniami religijnymi i filozoficznymi, nie wspominając nawet o Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka podkreślającej pierwszeństwo rodziców przy wyborze nauczania dla ich dzieci. Czytając Konwencję, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z uzurpowaniem sobie przez radykalne środowiska feministyczne prawa do głoszenia „jedynie słusznej” wizji kobiecości i roli kobiety w życiu społecznym. W imię równouprawnienia mylonego z uniformizacją, pod przykrywką pozornie neutralnych, a niekiedy wręcz oczywiście słusznych haseł, forsuje się agresywną ideologię gender, wydając bezpardonową walkę semantyczną tradycyjnym pojęciom i wartościom. Paradoksalnie poza zakresem zainteresowania pozostaje godność kobiety i odkrywanie jej prawdziwej tożsamości w wymiarze rodzinnym, społecznym i zawodowym. Radykalny feminizm, promujący rywalizację płci i postawę agresji wobec mężczyzn, nie pozostaje bez wpływu na strukturę rodziny. Dzieje się tak z prostego powodu – refleksję nad tym, kim jest kobieta, usiłuje się zastąpić nawoływaniem do konfrontacji z mężczyznami. W ten sposób niemożliwe staje się ukazanie powołania kobiety do bycia matką i żoną. W miejsce podkreślania ontycznej godności kobiety proponuje się walkę z mężczyznami, co w nieunikniony sposób oznacza bezkrytyczne zalecanie kobietom, by prezentowały męskie postawy i męską mentalność, co stanie się rzekomą drogą do wolności. Jutta Burggraf podkreśla, że przedstawicielki radykalnego feminizmu mylą wsparcie dla kobiety z wyzwoleniem z kobiecości i dlatego wmawiają nam, że znajdziemy spełnienie wyłącznie poza rodziną. Rację ma w tym kontekście Marta Brancatisano, twierdząc, że trudno jest pogodzić postulaty docenienia pracy kobiety w domu z brakiem przeświadczenia w kobiecym środowisku o doniosłości tego zaangażowania. Trudno jest tymczasem przecenić wagę kobiecej pracy w domu, i to nie tylko na płaszczyźnie utylitarnej, ale również jako źródła satysfakcji pozwalającej kobiecie odkryć godność jej powołania.
Przyrodzone różnice Wydaje się bowiem, że nie sposób urzeczywistnić równości i sprawiedliwości w relacjach kobiet i mężczyzn, nie afirmując przyrodzonych im różnic, które Konwencja chce deprecjonować i wykorzeniać. Najbardziej natomiast wyróżniającą cechą kobiety jest to, że może ona być matką. Będąc zdolną do przekazania życia, kobieta pełni niezastąpioną rolę w opiece nad najbliższymi jej osobami, intuicyjnie wprowadzając ciepło i spajając relacje domowników. Jednocześnie przez swoje postępowanie naznaczone z natury troską, delikatnością, zdolnością do empatii, poświęcenia, wpływa na zachowanie otaczającego ją środowiska, ucząc innych szacunku i podziwu właśnie dla kobiety. Zwróćmy uwagę, że wszystko to jest przedmiotem zawziętej krytyki ze strony feministek. Należy docenić piękno wynikające z normalnie ukształtowanych relacji w rodzinie, gdzie mężczyzna jest osobą, przy której kobieta może odkryć i rozwijać swoją godność i tożsamość, nie zaś naturalnym wrogiem kobiety, z którym powinna ona toczyć nieustanny bój o dominację. Jednocześnie należy stanowczo podkreślić, że afirmacja tradycyjnie pojmowanej kobiecości nie stoi w żaden sposób w sprzeczności z usprawiedliwionym dążeniem kobiet do rozwoju zawodowego. Przeciwnie – to dopiero poczucie bezpieczeństwa, mające swe źródło w silnej rodzinie, której gwarantem jest mężczyzna, otwiera przed kobietą pole do świadomego i pełnego rozwoju we wszystkich sferach życia. Dr Joanna Banasiuk
Mały Katyń nad Naroczą Sowieci nie wymordowali całego oddziału „Kmicica” - mieli w swych rękach około 200 partyzantów i personel pomocniczy, a zamordowano "tylko" około 80 osób obawiając się rozgłosu międzynarodowego po wykryciu zbrodni katyńskiej - mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. dr. hab. Leszek Bednarczuk. Panie Profesorze, kiedy i w jakim celu powstał Oddział Partyzantów Polskich „Kmicica” (Antoniego Burzyńskiego)? Pierwszy oddział partyzantów polskich na Wileńszczyźnie powstał na przełomie 1942/1943r. w okolicach jeziora Narocz, by ochraniać ludność polską przed represjami okupanta i rabunkami partyzantów sowieckich, przejmować spalonych członków konspiracji z Wilna oraz demonstrować zbrojnie polską obecność na Wileńszczyźnie.
Czy mógłby Pan przedstawić sylwetkę dowódcy tego oddziału? Organizatorem i komendantem oddziału był ppor. mgr Antoni Burzyński „Kmicic”. Urodził się w 1911 roku Wilnie, gdzie po ukończeniu Gimnazjum Zygmunta Augusta i rocznej podchorążówce w 5 Pułku Piechoty Legionów jako plut. podch. (od 1938 podporucznik) podjął w 1934 roku pracę w komórce wojskowej w DOKP Wilno. Równolegle rozpoczął studia w Szkole Nauk Politycznych przy Instytucie Badawczym Europy Wschodniej, którą ukończył w czerwcu 1939 ze stopniem magistra, a znając kilka języków (m.in. turecki) myślał o pracy w dyplomacji. We wrześniu 1939 uczestniczył w przygotowaniach do obrony Wilna jako adiutant ppłk. Stanisława Szyłejki. Po przekroczeniu granicy litewskiej został internowany Kułatowie (Kulatuva) pod Kownem, skąd wydostał się przy pomocy rodziny Oszurków, u których zamieszkał w Żejmach koło Kiejdan (stąd pseudonim „Kmicic”). Po przedostaniu się do Wilna działał w konspiracyjnym kole pułkowym 5 pp. leg. mjr. Antoniego Olechnowicza. W grudniu 1939 bierze ślub ze Stanisławą Bukowską (ps. „Sarenka”). Jesienią 1941 został aresztowany przez Saugumę (litewską policję bezpieczeństwa na usługach niemieckich), skąd został wykupiony i w 1942 przeniósł się do Świra, gdzie włączył się w działającą tu od 1940 konspiracją polską (batalion kadrowy „Światosław”, dowódca por. Józef Romejko – „Klin/Bita”, 1 kompania „Maks”, 2 kompania „Brzeg”, 3 kompania „Protazy”).
Dlaczego „Kmicic” oparł swoją działalność o okolice jeziora Narocz? W 1942 r. „Kmicic” za zgodą Komendy Okręgu przystąpił do tworzenia oddziału w okolicach jeziora Narocz, które stanowiły dogodny teren do działań partyzanckich dzięki licznym lasom, bagnom i zespołom jeziornym, pomiędzy którymi łatwo było się ukryć i obronić, a zarazem kontrolować szlaki komunikacyjne i atakować posterunki i garnizony okupanta. Pod koniec 1942 r. „Kmicic” pod nazwiskiem Nurmo przeniósł się do wsi Kupa (schronisko u braci Głowackich) nad jeziorem Narocz obok Kobylnika, gdzie jak w całym powiecie postawskim działała polska konspiracja od końca 1939 roku, ale od 1942 istniały silne oddziały partyzantki sowieckiej. Na tym terenie „Kmicic” rozpoczął na przełomie 1942/1943 r. organizowanie oddziału partyzanckiego w ścisłej współpracy z inspektorem Obwodu „C” (Postawy, Głębokie) mjr. Stefanem Świechowskim „Sulimą”.
Kiedy oddział wyruszył w pole? Zaprzysiężenie i wymarsz kilkuosobowego oddziału nastąpiło 25 marca w zaścianku Bryle koło Kobylnika. Po zebraniu ukrytej broni i ludzi, głównie z okolic Świra, 15 kwietnia „Kmicic” przeprowadza nocny atak na stację Gieladnia. W maju oddział liczący około 50 żołnierzy stacjonuje w zaścianku Ludwinów kpt. Józefa Soroko. W porozumieniu z partyzantką sowiecką Fiodora Markowa „Kmicic” tworzy nad jeziorem Narocz stałą bazę. Oddział walczył zwycięsko z Niemcami i policją białoruską rozbijając pobliskie ich posterunki. W połowie sierpnia oddział liczy około 200 żołnierzy. Śp. ppor. Antoni Burzyński – twórca pierwszego oddziału partyzantki polskiej na Wileńszczyźnie – został w 1988 r. odznaczony przez Prezydenta .RP w Londynie „Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami”, a na Bazie „A” Oddziału „Kmicica” nad Naroczą zostały postawione w 1991 i 1992 krzyże pamiątkowe, przy których są odprawiane Msze św. z udziałem pozostałych przy życiu jego żołnierzy.
Jakie były największe akcje zbrojne żołnierzy „Kmicica”? W ciągu półrocznej działalności oddział dokonał szeregu akcji zbrojnych. Wymienię tutaj:
15 IV: Gieladnia – rozbicie stacji kolejowej, zdobycie zaopatrzenia;
6 VII: Miadzioł – nieudany zamach na starostę (kreisleitera);
11/12 VII: Stracza – zasadzka oddziałku konnego na niemiecką kolumnę motorową;
VII–VIII: Łyntupy, Mikolce, Czećwierć – potyczki patroli z Niemcami i Litwinami;
1/2 VIII: Duniłowicze – rozbicie posterunku żandarmerii niemieckiej;
11 VIII: Antonisberg (las) – likwidacja opuszczającego Kobylnik garnizonu niemieckiego;
14/15 VIII: Żodziszki – rozbicie garnizonu niemiecko-białoruskiego, zdobycie broni.
26 sierpnia 1943 r. rozpoczęła się likwidacja oddziału „Kmicica”. Jak do tego doszło i jaki był przebieg tych wydarzeń? 26 sierpnia w czasie rozmów na pobliskiej bazie sowieckiej „Kmicic” ze sztabem zostaje aresztowany, a jego oddział podstępnie rozbrojony. Wysunięta ze strony Sowietów w propozycje podporządkowania się Związkowi Patriotów Polskich w Moskwie „Kmicic” odrzucił, tajemnic wojskowych nie ujawnił i po kilku dniach został rozstrzelany. Wraz z nim zamordowano około 80 polskich jeńców. Z części pozostałych Sowieci stworzyli podporządkowany sobie oddział im. Bartosza Głowackiego, którego dowódcą został kpt „Zapora”, a zastępcą do spraw politycznych Żyd „Marecki”, któremu towarzyszyła żona „Lusia”. Oddział szybko przestał istnieć. Włączeni do niego partyzanci „Kmicica” i przebywający na patrolach uciekli w początkach września do tworzącej się koło Świra i Michaliszek V Brygady „Łupaszki” – mjr. Zygmunta Szendzielarza, który walczył z Niemcami i Sowietami, a po 1945 roku z aparatem terroru stalinowskiego na Podlasiu, Mazurach i Pomorzu do jesieni 1947.
Mord nad Naroczą nazywany jest „Małym Katyniem”. Nazwa „Mały Katyń nad Naroczą” wzięła się stąd, że Sowieci nie wymordowali całego oddziału „Kmicica”. Mieli w swych rękach około 200 partyzantów i personel pomocniczy, a zamordowano około 80 osób obawiając się rozgłosu międzynarodowego po wykryciu zbrodni katyńskiej, jak to uzasadniał w raporcie do Moskwy dowódca oddziału sowieckiego Markow. Sprawa mordu na Naroczą została podjęta na wiosnę 1992 roku przez polską prokuraturę wojskową i śledztwo było prowadzone na Białorusi. Wzywano Polaków z Kobylnika na przesłuchania w Miadziole w tej sprawie. Dziękuję za rozmowę! Rozmawiał Kajetan Rajski
Zbrodniarz czy Judym? Doktor G. swój niezwykle łagodny wyrok zawdzięczać będzie Tuskowi, Kaczyńskiemu i Ziobrze. Dziwne, prawda? Od dwóch dni, na naszych zdumionych oczach toczy się medialna farsa, związana z końcem procesu wyjątkowo cynicznego i ponurego lekarza – słynnego doktora G. Mogłoby się nam naiwnym wydawać, że sprawa jest jasna i klarowna. Proces trwał kilka lat, zgromadzono kilkadziesiąt tomów akt, przesłuchano kilkuset świadków. A CBA dostarczyło ponad 100 godzin zapisów zdarzeń nagranych ukrytymi kamerami. Nic, tylko postawić słuszny wyrok, surowy ile się tylko da, by przeciąć powszechny i dobrze wszystkim znany proceder lekarskiego łapówkarstwa, nadużywania stanowiska, oraz wyjątkowo niechlujnego wykonywania zawodu. I oto oczy mi się ze zdumienia otwierają. Mam do tego podejście osobiste, bo śp. ojciec mój był lekarzem, któremu po śmierci miasto ufundowało tablicę pamiątkową i z relacją pacjent – lekarz miałem na codzień do czynienia. Lekarzy rzeczywiście bardzo dużo znam i znałem. Otóż mamy w mediach proszę państwa takie odwracanie kota ogonem i takie zmienianie sensu znaczeń moralnych, że prostemu, uczciwemu człowiekowi to się w głowie nie mieści. Niewątpliwie nie wszyscy śledzili sprawę doktora G., więc warto ją tu pokrótce przypomnieć. Za rządów PiS, nowo powstałe Centralne Biuro Antykorupcyjne dostało cynk, że w Klinice Kardiochirurgii MSWiA dzieje się bardzo źle, a głównym sprawcą takiego stanu rzeczy jest ordynator Kliniki, właśnie rzeczony doktor G. W poniedziałek 12 lutego 2007 funkcjonariusze CBA zatrzymali trzech lekarzy z kliniki kardiochirurgii MSWiA, w tym ordynatora. Aresztowany został tylko Mirosław G. Lekarze zostali zatrzymani na oddziale, skutego kajdankami G. wyprowadzono ze szpitala. W tym samym dniu przeszukano mieszkanie Mirosława G.; znaleziono około 90 tysięcy złotych w gotówce, także w walutach obcych i cenne przedmioty, które zdaniem CBA są podarunkami od pacjentów. Zabezpieczono także samochód marki BMW należący do kardiochirurga. Minister sprawiedliwościZbigniew Ziobro zwołał 14 lutego specjalną konferencję, na której przedstawiono film z zatrzymania Mirosława G., przeszukania jego mieszkania, i przedstawiono zarzuty. Ziobro stwierdził wtedy:
Mogło dojść do czegoś więcej niż korupcji i rażących zaniedbań. Jednym z około 20 zarzutów postawionych kardiochirurgowi Mirosławowi G. jest zarzut zabójstwa.(...) Dochodziło do czynów, które należy rozpatrywać w kategorii zbrodni. |
---|
Obok zarzutu zabójstwa i zarzutów korupcyjnych, Mirosławowi G. postawiono zarzut znęcania się fizycznego i psychicznego nad personelem oddziału. Na konferencji 14 lutego 2007 Minister Sprawiedliwości - Prokurator Generalny Zbigniew Ziobro powiedział między innymi:
Mało tego, zebrany materiał dowodowy wskazuje na to, że mogło tutaj dojść do czegoś więcej niż tylko gigantycznej korupcji i rażących zaniedbań i błędów lekarskich. |
---|
(...) niestety dochodziło do czynów, które mieszczą się w kategorii zbrodni i taki zarzut, zarzut dopuszczenia się zbrodni zabójstwa został przez prokuratora postawiony wśród dwudziestu zarzutów innych związanych z narażeniem na niebezpieczeństwo życia ludzkiego związanych przede wszystkim z korupcją |
---|
Minister wskazał, że sprawa doktora G. pojawiła się i dotarła do CBA dzięki inicjatywie samego środowiska medycznego:
(...) i muszę Państwu powiedzieć, że cieszę się, jeśli można tu mówić o pewnej radości z tego, jednak w tej niezwykle smutnej, tragicznej sprawie, że pojawiła się ona i dotarła do funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego dzięki inicjatywie samego środowiska medycznego. To lekarze, ludzie, którzy też składali podobnie jak aresztowany dzisiaj przez sąd profesor, przysięgę Hipokratesa potraktowali ją na serio i poważnie i to oni uznali, że dalej patrzeć na to co tam się dzieje nie mogą |
---|
Minister na konferencji podkreślił charakter zarzutu zabójstwa postawionego lekarzowi, jako ewentualny zamiar pozbawienia życia.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Sprawa_Miros%C5%82awa_G. )
O co chodziło z tym pozbawieniem życia? Oto fakty:
„ [...]Za zamkniętymi drzwiami rozpoczął się przed sądem dla Warszawy-Mokotowa proces dra Mirosława G. - byłego ordynatora kardiochirurgii szpitala MSWiA w Warszawie. Jest on oskarżony o nieumyślne narażenie pacjenta na utratę życia i nieumyślne spowodowanie jego śmierci. Prokuratura zarzuca lekarzowi pozostawienie gazy w sercu pacjenta po operacji. Grozi mu do pięciu lat więzienia. W środę odczytano akt oskarżenia, lekarz złożył wyjaśnienia. Podczas kolejnych terminów w grudniu sąd przesłucha pierwszych świadków. Sędzia Katarzyna Stasiów na wniosek oskarżonego i jego obrońcy mec. Beaty Czechowicz, przy zdecydowanym sprzeciwie prokuratury i mec. Rafała Rogalskiego, pełnomocnika rodziny zmarłego, która występuje w procesie jako oskarżyciele posiłkowi - zdecydowała o utajnieniu procesu. Z tego powodu po rozprawie strony nie wypowiadały się na temat jej przebiegu.
Sprawa dotyczy okoliczności śmierci Floriana M. - jednego z pacjentów dr. G., któremu w listopadzie 2006 r. operowano serce w klinice MSWiA. Prokuratura przygotowała akt oskarżenia przeciw dr. G. w tej sprawie w czerwcu 2011 r. Oskarżony nie przyznał się do przedstawionych mu zarzutów i złożył wtedy obszerne wyjaśnienia. Pacjent przeżył operację, ale już po jej zakończeniu personel medyczny odkrył, że nie zgadza się liczba tzw. rolgaz użytych w czasie operacji; pielęgniarka po ich przeliczeniu doszła do wniosku, że jedna rolgaza pozostała w sercu pacjenta. Według prokuratora zawiadomiony o tym dr G. miał nie zareagować i dopiero dzień później zdecydować o ponownym operowaniu Floriana M., który niedługo potem zmarł. Prokuratura w 2007 r. postawiła dr. G. zarzut zabójstwa pacjenta z zamiarem ewentualnym - czyli co najmniej godzenia się na jego śmierć. Pod tym zarzutem lekarz został w lutym 2007 r. aresztowany na kilka miesięcy. Potem prokuratura wycofała zarzut zabójstwa i lekarz wyszedł na wolność. Mec. Rogalski zaskarżył decyzję prokuratury o umorzeniu wątku zabójstwa pacjenta. Gdy prokuratura umorzyła postępowanie, zwrócił się do ówczesnego Rzecznika Praw Obywatelskich Janusza Kochanowskiego (który zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie pod Smoleńskiem) o złożenie w tej sprawie kasacji do Sądu Najwyższego. Kasacja RPO okazała się skuteczna i sprawa wróciła do warszawskiej prokuratury. Stąd oskarżenie dra G. o nieumyślne spowodowanie śmierci pacjenta. Według prokuratury G. pozostawiwszy w sercu pacjenta gazik nie podjął żadnych możliwych do wykonania działań mających na celu weryfikację, czy rzeczywiście do tego doszło.
http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/710628,Proces-doktora-G-ws-smierci-pacjenta-tajny )
Jeżeli ktoś ma ochotę, to w podanych linkach odszuka dalsze losy dr G. Wydawałoby się, że sprawa jest prosta i dużego kalibru. To prawda, tak byłoby wszędzie na świecie, ale nie w Polsce. Błędem taktycznym było, iż sprawę przedstawił i to w sposób dramatyczny i spektakularny ówczesny Wróg Publiczny Numer 1, minister i prokurator generalny (to ważne – wówczas obie funkcje były łączne), Zbigniew Ziobro. Opozycja – PO i SLD zawrzały. Postawiono zarzut manipulacji celem promowania nowopowstałego CBA. Zbigniew Ziobro odszedł w niebyt. Nowym Wrogiem Publicznym został Jarosław Kaczyński. Jest nim do teraz. Trzeba więc wszystko, co było związane i co działo się za jego rządów definitywnie zwalczać. Zwalczać, nie bacząc na prawdę, nie bacząc na fakty i na krzywdę ludzi. I właśnie przez tą mściwość ekipy Tuska i służalczość mediów głównego nurtu, mamy takie moralne wygibasy, jakie odbywają się w prasie i telewizji od dwóch dni. Relacja z ostatniego wystąpienia prokuratora była parosekundowa, żeby nie utrwalac w głowach zarzutów. Natomiast wystąpienie, wg mnie marnego adwokata doktora zająło parę minut i nie było merytoryczne, tylko politycznym atakiem na fakt głośnego aresztowania. Przedstawiono nawet cytat, a właściwie definicję słowa „wdzięczność” z encyklopedii. Ten skurwysyński relatywizm, który usiłują nam wpoić, w przypadku tej sprawy, sprowadza się do tego, że to nie była korupcja, że to nie było opłacanie się doktorowi w publicznym szpitalu, tylko wdzięczność pacjentów! Dochodzi także do zastraszania świadków, w wyniku czego, część z nich wycofała zarzuty. Podkreślę – nie zastraszali gangsterzy, tylko funkcjonariusze służb. Pani Pitera i rzesza usłużnych funkcjonariuszy propagandy i tzw. ekspertów, rozwodzi się na temat staropolskiej tradycji wyrażania wdzięczności drobnymi prezentami lekarzom. To prawda, taka tradycja istnieje. I jeżeli taki czyn ma miejsce po udzieleniu pomocy, czy po wyleczeniu, to wg. mnie nie ma w tym nic nagannego. Jednakże równolegle w świecie medycznym istnieje drugi nurt – najpierw pieniądze i prezenty, a potem leczenie. Czy dla kogoś, tu czytającego, to absolutna nowość? Chyba nie. To głęboko zakorzeniona patologia polskiej, (choć nie tylko), służby zdrowia. I złowrogi doktor G., doprawdy niepotrzebnie nazwany polskim Mengele, był, jak najbardziej przykładem tej patologii w medycynie. Zresztą nie chodzi tylko o korupcję, łapówkarstwo i o wypadek podczas operacji. Według współpracowników, był to niesłychanie wredny człowiek, upadlający współpracowników, cyniczny i zły. Za jego rządów z Kliniki odeszło ponad 100 pracowników! 4 stycznia zostanie ogłoszony wyrok w sprawie korupcji doktora G. Mam przekonanie, że będzie niesłychanie łagodny. Może tak rok z zawieszeniem.. Jakikolwiek ten wyrok będzie, to doktor może go zawdzięczać z jednej strony Tuskowi, a z drugiej Ziobrze i Kaczyńskiemu.Mowy o sprawiedliwości oczywiście być nie może. Jazgdyni
Człowiek, który zaskarżył cenzurę Za czasów pierwszej Solidarności był luz, cenzura się wycofała i bez przeszkód mogłem śpiewać. W stanie wojennym cenzura wróciła. Zresztą to właśnie moje piosenki jako ostatnie zatrzymała ta instytucja w 1989 r. – Z Andrzejem Rosiewiczem, wielokrotnym laureatem Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, piosenkarzem, satyrykiem i tancerzem, rozmawia Igor Szczęsnowicz.
Kiedy zdecydował Pan, że śpiewanie będzie Pana zawodem? To dojrzewało przez wiele lat. Gdy zdałem maturę, rodzice zdecydowali, że powinienem zostać inżynierem. W końcu poszedłem do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego na melioracje wodne. Podczas studiów rozwijałem się muzycznie – na Akademii Medycznej na Oczki były takie kiermasze piosenki studenckiej, w których brałem udział. Tam w jury zasiadali Starsi Panowie, Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski, oraz Agnieszka Osiecka. Raz udało mi się taki kiermasz wygrać. Po ukończeniu studiów w 1968 r. wyjechałem do Anglii. Miałem spędzić tam tylko wakacje, zostałem jednak rok i śpiewałem w żydowsko-rosyjskiej knajpie Barszcz i Łzy. Wykonywałem repertuar polsko-rosyjski. Zmontowaliśmy taką kapelę polsko-rosyjsko-irlandzko-żydowską i nagraliśmy „Cossac songs by Andrzej and his friends”. Po powrocie z Anglii zacząłem w 1970 r. śpiewać z Asocjacją Hagaw, bardzo popularną formacją jazzową, i to był początek mojej zawodowej kariery.
Jak się robiło taką karierę w PRL-u? Na początku lat 70. jakieś nagrania z Hagawem puszczano w radiu i wówczas zaproszono nas do Opola. Tam były dwie sceny: jedna – amfiteatr dla wielkich gwiazd, a druga – mniejsza aula dla drugiego garnituru. Tam zagraliśmy „Samba wanna blues” i dostaliśmy nagrodę. Dyrektorką festiwalu była wówczas Olga Lipińska. Ona nas zobaczyła, spodobało się jej, że taki oryginalny facet z wielką muszką nieźle tańczy i śpiewa, i wzięli nas do finału na główną scenę.
Na przełomie lat 70. i 80. zaczął Pan wprowadzać do swojej twórczości elementy polityczne. Kiedy dojrzał Pan do takiej, dość ryzykownej dla kariery, decyzji Przejrzałem na oczy w sierpniu 1980 r. Występowałem w sierpniu w Sopocie, a tu zaczęły się strajki w stoczni. Pojechałem zobaczyć, jak to wygląda. Zobaczyłem przez płot ks. Henryka Jankowskiego, jak spowiada tłumy ludzi i odprawia nabożeństwo. Wstrząsnęło to mną. Wtedy napisałem parę piosenek poważnych: „Propaganda sukcesu”, „Graj, Cyganie, graj” czy „Piosenka o prawdzie”. Za czasów pierwszej Solidarności był luz, cenzura się wycofała i bez przeszkód mogłem to śpiewać. Dopiero w stanie wojennym cenzura wróciła. Zresztą to moje piosenki jako ostatnie zatrzymała ta instytucja w 1989 r. Zatrzymano mi dwie piosenki. Pierwsza, „Pierestrojka”, była o tym, że nastąpi rozpad Związku Sowieckiego, że się Litwa wyzwoli czy Gruzja… Druga, „Książeczka wojskowa”, była o armii PRL-u. A ja miałem kumpla prawnika, który powiedział mi, że można zaskarżyć cenzurę. Zrobiliśmy to. I sąd zdecydował, że „Książeczkę wojskową” można śpiewać, a „Pierestrojkę” zatrzymali. Bo godzi w sojusze.
Porozmawiajmy o piosence „Wieje wiosna ze wschodu” o Gorbaczowie. Pokazywała ona w dobrym świetle sowieckiego przywódcę. Czy zaśpiewanie jej było z Pana strony jakimś haraczem, żeby komuniści pozwolili Panu wrócić na estradę? W końcu śpiewał to Pan w czapce z czerwoną gwiazdą przed Jaruzelskim i Gorbaczowem na Wawelu… Za Jaruzelskim nigdy się nie opowiadałem, ale popierałem Gorbaczowa, faceta, który razem z papieżem i Reaganem rozmontował Związek Sowiecki. Uważałem go za bardzo odważnego człowieka. Zresztą ja oceniam tak każdego człowieka, jego słowa i czyny, tak mi zostało do dziś. Nie obchodzi mnie, czy jest z partii władzy, czy z opozycji. Igor Szczęsnowicz
"Trwa batalia o TV Trwam. Zapadła decyzja, żeby nie dać jej miejsca na mutipleksie". Komunikat o. dr. Tadeusza Rydzyka CSsR, dyrektora i założyciela Radia Maryja Komunikat o. dr. Tadeusza Rydzyka CSsR, dyrektora i założyciela Radia Maryja:
To było bardzo piękne spotkanie opłatkowe. W czwartek wraz z polskimi księżmi; ks. bp. Andrzej Wypychem, polskim biskupem w Chicago, z księżmi zakonnymi oraz diecezjalnymi łamaliśmy się opłatkiem. Spotkanie trwało kilka godzin. I to właśnie ma sens – taka wspólnota kapłańska, wspierająca się wzajemnie – to jest piękne. W centrali Radia Maryja w Chicago był również o. Jacek Cydzik CSsR, przyjechał do nas z Toronto.Jesteśmy tutaj i przygotowujemy się do kolejnych spotkań opłatkowych. Zapraszamy wszystkich na te spotkania tak w Chicago jak i w Toronto, a także w innych miejscowościach. Jeśli ktoś chce w nich uczestniczyć, powinien wcześniej o tym poinformować, bo może nie być miejsc. Wczoraj spotkaliśmy się w Los Angeles. Bardzo Was proszę organizujmy się zarówno w Polsce, Europie jak i na całym świecie. Jednoczmy się, tym bardziej, że bardzo mocno widać ateistyczne działania w świecie, ale także i w Polsce. Widzimy także, że ciągle trwa batalia o TV Trwam, która wyraźnie wpisuje się w tę walkę z Kościołem.
Z komunikatów KRRiT wynika, że już zapadła decyzja, żeby nie dać TV Trwam miejsca na multipleksie. Nie będę mówił, które z tych wypowiedzi wskazuje na taki wniosek. Jest to bardzo wyraźne, w planach jest inna telewizja. Już raz tak było; żeby wprowadzić w błąd ludzi. ITI już raz stworzył taką telewizję. Ten koncern jest posiadaczem m.in. TVN. Wiemy, że nie jest to koncern ewangelizacyjny; wiemy ile zła wyrządził Kościołowi i Ojczyźnie. Dzieli on Polaków przez działania antypatriotyczne i antykościelne, antykatolickie, to jest bardzo wyraźne. Wiemy ile zła ten koncern wyrządził, odbierając nam dobre imię. Niejednokrotnie wpisywał się w te media, które odbierały dobre imię Radiu Maryja i dziełom przy nim powstałym. Pamiętam wszystkie procesy, które zakładali przeciwko nam. Pamiętam także, jak w wypowiedziach odbierali nam dobre imię. Czy taki podmiot może ewangelizować? Pamiętamy, że to właśnie oni stworzyli kanał Religia. tv. Przykry jest fakt, iż moi współbracia kapłani wypowiadali się tam niejednokrotnie – również bardzo niekorzystnie o Kościele Katolickim. Pamiętam chociażby to, kiedy akurat podczas wakacji leczyłem się w Bielsku Białej; w naszym domu redemptorystów, 26 sierpnia w Święto Matki Bożej Częstochowskiej patrzyłem z o. Bolesławem na kanał Religia.tv. Tymczasem wyszedł duchowny i zaczął mówić o tym, jak to Polacy niewłaściwie podchodzą do nabożeństwa Matki Bożej. To było w Święto Matki Bożej – tak jakby chcieli ująć czci Matce Najświętszej. I na taki kanał były pieniądze. To jest coś strasznego, to jest to rozbijanie ewangelizacji.
W czasach komunizmu byli tzw. księża patrioci. To byli tzw. księża, którzy kolaborowali z władzami. Na szczęście nie było ich tak dużo, większość to byli bardzo przyzwoici księża. Teraz też są tacy duchowni, którzy występują przeciwko nauczaniu Ojca Świętego. Tacy biskupi zdarzają się także w Kościele. Ojciec Święty ich zwalnia, zakazuje pełnienia funkcji biskupich. Niestety liczmy się z tym, że usiłują stworzyć inny kanał, który nazwą jest kanałem społeczno-religijnym, ekumenicznym. Jeżeli TV Trwam nie dostanie tego miejsca na multipleksie, to władze te jednocześnie potwierdzą, że nie ma żadnej demokracji. Widzimy, że władze nie liczą się z milionami obywatelami naszego kraju. Liczą się zaś ci, którzy mają władzę: prezydent, premier, którzy są przecież do czasu. Pięć osób w KRRiT decyduje za miliony. Bardzo obawiam się, żeby tego czasem nie zrobili. Dlatego co robić? – mobilizować się, dalej zbierać podpisy, chodzić od człowieka do człowieka i mówić przy tej okazji jaka jest sytuacja – otwierać ludziom oczy. Jeżeli nie będzie rzeczywiście takiej telewizji, która będzie absolutnie katolicka, absolutnie podporządkowana Episkopatowi Polski, nauczaniu Ojca Świętego. Jeżeli nie dadzą tego miejsca na multipleksie dla TV Trwam mimo, że Episkopat in gremio cały opowiada się za tym, że powinna być. Jeżeli tego nie dadzą, jeżeli nie posłuchają milionów ludzi – to będzie wiadomo, że jesteśmy w systemie absolutnie jakiejś dyktatury – antypolskiej i antykatolickiej. Nie boję się tego powiedzieć. To jest przykre, ale niestety tak jest. Tym bardziej proszę o modlitwę i o zbieranie podpisów. Dziękujemy Wam za wszystkie manifestacje. Niech nikt nie lekceważy tego, nawet w najmniejszej wiosce. Wysyłajcie listy do KRRiT i przysyłajcie do nas także, żebyśmy wiedzieli ile ich jest. Nie bójcie się. Trzeba żebyśmy wszyscy stanęli razem, solidarnie i wtedy zwyciężymy. Zaniedbanie tego to będzie przyczynianie się do klęski; do naszej klęski – do zwycięstwa zła. Do zwycięstwa zła tej dyktatury przypominającej system totalitarny. Jeszcze raz bardzo dziękuję i proszę o modlitwę. Proszę idźcie do ludzi; cały świat; wszyscy słuchacze Radia Maryja, Telewizji Trwam i pozyskujcie wszystkich Polaków, aby w Polsce była wolność. Szczęść Boże o. Tadeusz Rydzyk
Geriatryczny odcień gwiazdorstwa Jest nieco dziwnie, bo jeśli spojrzeć na statystyki, wyniki i częstotliwość obecności medialnej, można odnieść wrażenie, że żyjemy gdzieś w połowie lat 70. XX w. A może nawet wcześniej, bo największym wydarzeniem muzycznym tego roku, wydarzeniem, które wracało jak bumerang co kilka miesięcy, był jubileusz The Rolling Stones. Pod koniec zeszłego roku ukazały się głośne biografie Keitha Richardsa i Micka Jaggera – głośne głównie dlatego, że mocno skonfliktowały obu muzyków, chociaż można tu węszyć sprawne działania speców od public relations. Co rusz pojawiały się też pogłoski o nowej płycie i trasie koncertowej – akurat na tyle często, by o zespole nie przestawało się mówić. I wreszcie ukazała się owa nowa płyta „Grrr!" – co prawda niezawierająca zbyt wiele nowego materiału, jakieś 2 proc. w najdłuższym wariancie – ale raz, że jest to bardzo dobre 2 proc., dwa, że tak obszernej i całościowej kompilacji Stonesi nigdy wcześniej nie wydali. A tak nawiasem mówiąc, te dwa nowe kawałki „One More Shot" i „Doom and Gloom" ucinają dyskusję na temat formy muzyków – nie ma wątpliwości, że bez problemu są w stanie nagrywać nowe płyty co pół roku i każda byłaby świetna. Co najmniej jak „A Bigger Bang".
Zeppelin za 20 milionów Stonesi są jednak zespołem działającym nieprzerwanie od pół wieku, zainteresowanie nimi podgrzewa się więc automatycznie raz na jakiś czas przy okazji kolejnej płyty i monstrualnej zazwyczaj trasy koncertowej. Ciekawszym przypadkiem jest Led Zeppelin – zespół młodszy co prawda od spółki Micka Jaggera, ale zaledwie o kilka lat, przede wszystkim jednak od jakiś trzech dekad nieistniejący. W zeszłym roku okazało się jednak, że autorzy„Stairway To Heaven" nie istnieją tylko fizycznie i że fakt ten zupełnie nie przekłada się na ich popularność. Na koncert w londyńskiej hali O2 chciało się dostać 20 mln ludzi z całego świata, co oznacza, że ściany i tak olbrzymiej sali musiałyby rozciągnąć się praktycznie na cały Londyn. Sam koncert był świetny. Muzycy, choć sami dość mocno przeorani przez czas, swoje najlepsze kawałki zagrali mocno i z nerwem, a przy „Good Times, Bad Times" czy „Rock and Roll" trudno było ustać w miejscu. Koncert był jednym z największych wydarzeń minionego roku, ale jest także i tego. 17 października jego zapis prezentowany był bowiem w kinach na całym świecie, gromadząc pokaźne tłumy, ostatnio zaś ukazał się na DVD. Jednego można być pewnym – nabędzie to wydawnictwo co najmniej 20 mln ludzi.
Gwiazda o steranym głosie W dokładnie tej samej kategorii wiekowej mieści się Bob Dylan, którego nowy album „Tempest" był również jednym z najgłośniej komentowanych premier roku. A i najwyżej ocenianych, bo legendarny bard porusza się dokładnie tym samym szlakiem co Stonesi i im jest starszy, tym lepsze wychodzą mu płyty. „Tempest" to Dylan bardzo klasyczny – folk co i rusz zderza się z bluesem, a wszystko to stanowi doskonały, szorstki i surowy podkład dla błyskotliwych jak zwykle tekstów. O ludziach w sytuacjach bez wyjścia, o upadaniu i nieumiejętności powstania, o miłości w jej niekoniecznie romantycznym odcieniu. Granie w stylu Dylana jest dziś modne, zwłaszcza w kręgu alternatywnego folku i country, ale żadnej z młodych gwiazd gatunku nie udaje się nawet zbliżyć do klasy mistrza. Może przez jego autentyczność i bezpretensjonalność? A może przez sterany głos, który sprawia wrażenie, jakby naprawdę przeżył wszystko, o czym śpiewa? Tak czy inaczej „Tempest" jest jedną z najlepszych płyt w dorobku Dylana.
Objawienia – zapomnienia Na starych mistrzach oczywiście muzyka się nie kończy, podobnie jak nie kończy się na prezentowanym przez nie gatunku, czyli klasycznym rocku. W kręgu „czarnych brzmień" wielkim wydarzeniem było pojawienie się postaci Franka Oceana, a konkretnie albumu „Channel Orange" – jednogłośnie okrzykniętego największym objawieniem nowoczesnego soulu, od czasu D'Angelo. I słusznie, bo tak udanego pomieszania ambitnej produkcji z przebojową formą i zegarmistrzowskiej precyzji z naturalną ekspresją od dawna na rynku brakowało.
Dobrą płytę wydali w tym roku Th Cult, całkiem niezłą, pierwszą od wieków Van Halen, od bardzo dobrej strony pokazał się Jack White, a od rewelacyjnej Tindersticks – trudno jednak nazwać je wydarzeniami. Ciekawe, że dotyczy to również pozornych pewniaków pokroju Aerosmith czy Madonny.
Głos BondaNajzabawniejsze jednak, ale też jak mało co świadczące o kompletnej mizerii dzisiejszego rynku muzycznego jest to, że 2012 r. był znowu rokiem Adele. Nie żeby mieć coś przeciwko – dwie studyjne płyty młodziutkiej wokalistki to kawał świetnego grania i olbrzymiego wręcz głosu, a takich hitów jak „Chasing Pavements", „Someone Like You" czy „Set Fire to the Rain" będzie się słuchało pewnie i za 20 lat. Rzecz jednak w tym, że ostatni krążek „21" ukazał się niemal dwa lata temu, a do dziś nikt nie jest w stanie go zdetronizować...Co ciekawe, nie zrobiła tego nawet sama Adele, choć próbowała – koncertówka „Live at Royal Albert Hall" nie była jednak przesadnie udana. Kto wie, do jakiegoś stopnia aktualną popularność sympatycznej Brytyjki można tłumaczyć świetną piosenką do znacznie mniej świetnego, ostatniego Bonda „Skyfall"? Może. Ale może też po prostu talentem i charyzmą – gwarantuje jej kolejne, przyznawane regularnie od 2009 r. nagrody Grammy, Brit Awards czy MTV Awards i kolejne setki tysięcy sprzedanych płyt. Wojciech Lada
CZTERY PYTANIA do Marka Nowakowskiego. "Sprawa nagrody im. Włodka to efekt nierozliczenia - także moralnego - komunistycznego systemu" wPolityce.pl: Zbulwersowała pana informacja o tym, że Państwowy Instytut Książki chce przyznać nagrodę im. Adama Włodka, konfidenta UB? Marek Nowakowski: To jest chłam rodem z PRL-u, który ciągle spływa do naszej rzeczywistości. To zaczęło się już dawno – pamięta pan, jak robiono z PRL-u pewną modę interpretacyjną w stylu „wesoły barak” – organizowano liczne wystawy, pokazywano kubki na łańcuchach, widelce w barze mlecznym, saturatory, wnętrza domów… W tej wizji ludzie, choć mieli swoje małe problemy, to byli weseli, a świat nie taki zły. Swoje do tej wizji dołożył swoimi filmami Bareja, którego filmy stały się jedyną interpretacją PRL-u. To obraz zupełnie bezideowy i zatruty materializacją i codziennością. Włodek – jak dobrze pamiętam z jego lektur, bo nie miałem okazji go poznać – był ideowym komunistą. To jedna z osobistości po stronie literatów mocno zaangażowanych w budowę komunizmu.
Czym może grozić taka interpretacja PRL-u i ówczesnych funkcjonariuszy reżimu? Ta sztuczna kreacja zostaje przeniesiona do teraz. To efekt tego, co się dzieje w Polsce od lat – PRL nie został potraktowany i oceniony zasadniczo, merytorycznie, również jego ludzie – nie mówię tu o linczu – nie zostali postawieni pod pręgierzem opinii publicznej, nie oceniono jednoznacznie pewnych postaw i zachowań. Mówię tutaj o aktywie PRL-u, o tych prominentnych działaczach w różnych dziedzinach – od kultury zaczynając, na bezpiece kończąc. To wszystko przez lata ulegało i ulega zatarciu, nowe pokolenia mało co wiedzą o tych czasach i są obojętne na tę daleką i mroczną dla nich przeszłość. To zatarcie powoduje relatywizację tamtych czasów – nie było dobra, nie było zła, wszystko jest zależne od okoliczności i intencji. Tego typu dyrdymały co jakiś czas wracają. Słuchałem ostatnio audycji o jakiejś książce opowiadającej losy rodziny w PRL. Nawet prowadząca była zaskoczona, że PRL w tej lekturze jest odpolityczniony, jakaś abstrakcja. Ludzie opisują rok 1980 – karnawał „Solidarności”, niebywała atmosfera w społeczeństwie, a u nich w opisie tej rodziny nie ma nic z tego; żyją w świecie małych trudności, ale tak nie było! Nawet ludzie całkowicie odpolitycznieni przez tę rzeczywistość nie byli obojętni, coś tam do nich dochodziło, jakoś podnosili głowy, a jeśli nawet nie podnosili – to nasłuchiwali. Poza tym - co chyba najbardziej istotne - w III Rzeczpospolitą wpuszczono strumień zatrutego PRL-u w postaci różnych ludzi, biznesmenów tamtego czasu czy działaczy partyjnych – wszystkich ich nobilitując i wprowadzając do życia politycznego. Z dnia na dzień stali się szanowanymi i cenionymi partnerami w dyskusji. Niech pan zwróci uwagę, jak ludzie z tej młodszej generacji komunistycznej czują się pewnie w demokracji III RP, grają rolę autorytetów. Był pewien okres, że siedzieli w ciszy – a później wypłynęli i zadomowili się w nowej rzeczywistości.
Czy to zatarcie historii, o którym pan mówi, odbija się w jakiś sposób na młodym pokoleniu, na artystach? To jest choroba, która postępuje i która uczyniła wielkie spustoszenie. Młodzi i aspirujący artyści – choć nie chcę rzecz jasna uogólniać – są niewyobrażalnie puści wewnętrznie. Ich świat jest efektem tej ahistorycznej refleksji, która daje w sztuce i literaturze obraz zupełnie odrealnionego życia. Młodzi penetrują nowomowę, która się wdarła do naszego języka – skróty internetowe, angielszczyznę – i pławią się w tym języku, w życiu codziennym, a nie stawiają pytań: dlaczego tak jest? Co było wcześniej? Chociaż nie ze wszystkimi się tak dzieje; jestem w trakcie powieści Doroty Masłowskiej i to jest bardzo ciekawa językowo pozycja – ona przez ten język pokazuje odmóżdżenie swoich bohaterek, które żyją w świecie jogi, kosmetyków i sesji terapeutycznych – to cenna refleksja i smutny obraz odmóżdżonej generacji, manekinów, poruszanych kukiełek. Pozwala to postawić pytanie, że czegoś zabrakło w tym świecie: może wartości, może wiedzy o przeszłości, czy choćby podstawowego Dekalogu, który towarzyszył, w mniejszym czy większym stopniu, wszystkim pokoleniom, nawet tym, którym nie po drodze było z chrześcijaństwem.
Widzi pan sens w walce z takimi pomysłami jak ten dotyczący nagrody im. Włodka? W tym ustabilizowanym, a przy tym nieszczerym układzie życia publicznego wiele protestów to jak rzucanie grochem o ścianę. Ten pomysł jest kabaretowy, a przy tym świetnie wpisuje się w kampanię, która ma odmóżdżyć nowe pokolenie i zatrzeć przeszłość. Jedyną bronią na takie pomysły jest ich ośmieszenie. Nie występujmy przeciw temu z rynsztunkiem argumentów merytorycznych, z kipiącymi z oburzenia głowami i rozdzieranymi szatami. Po prostu to ośmieszmy jakąś dobrą kpiną. Dziękuję za rozmowę.