Wielki Wschód i wielkie perspektywy masonów Rosnący wpływ masonów niepokoi wielu Francuzów. Odkąd do władzy doszła lewica, masoneria nie kryje ambicji, by sterować debatą publiczną W siedzibie Wielkiego Wschodu przy ulicy Cadet w IX dzielnicy Paryża odbyło się niedawno spotkanie ministra oświaty Vincenta Peillona z francuskimi masonami. Napisał o tym konserwatywny dziennik „Le Figaro", relacjonując debatę nad moralnością laicką i „umocnieniem republikańskiej szkoły oraz umocnieniem Republiki poprzez szkołę". Jak twierdzi gazeta, następny w kolejce do przemawiania przy ulicy Cadet jest przewodniczący Zgromadzenia Narodowego Claude Bartolone. Obaj politycy mają być „profanami", czyli nie należą do masonerii. Jednak zdecydowanie zabiegają o poparcie Wielkiego Wschodu. Jak to się dzieje, że wpływy polityczne masonerii są ciągle tematem dociekań najważniejszych francuskich gazet i tygodników opinii, a informacje dotyczące działalności największej organizacji wolnomularskiej we Francji, Wielkiego Wschodu, stale wyciekają na forum publiczne?
– Żeby zrozumieć ten fenomen, trzeba by sięgnąć głęboko do historii III Republiki. Masoneria jest w pewien sposób częścią systemu politycznego Francji, a z pewnością francuskiej kultury politycznej. Może się to podobać lub nie, ale nikt nie może tego kontestować – mówi prof. Tadeusz Cegielski, historyk, znawca dziejów wolnomularstwa.
„Czy należy pan do masonerii?" – to pytanie, jakie bez wahania zadają więc francuscy dziennikarze, rozmawiający z politykami. Aktualizowanie listy osobistości, które są „braćmi i siostrami", wydaje się wręcz obowiązkiem mediów. Gdy przy władzy była prawica, jeden z ministrów przyznał publicznie, że należy do Wielkiego Wschodu, trzech innych zaś o to podejrzewano. Wolnomularze znajdowali się też w otoczeniu ówczesnego prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego, wielkim mistrzem Wielkiego Wschodu był nawet jego doradca ds. bezpieczeństwa i terroryzmu.
Loża, kuźnia kadr Jednak dopiero triumf Partii Socjalistycznej – która po czerwcowych wyborach nie tylko dysponuje większością głosów w Zgromadzeniu Narodowym, sformowała rząd, a w dodatku wyłoniła ze swych szeregów prezydenta Francois Hollande'a – otworzył przed francuskim wolnomularstwem nowe perspektywy. Ilu ministrów rządu premiera Ayrault należy do masonerii? Dziennikarze francuscy twierdzą, że nawet 12. Połowa z nich nie chce odpowiadać na pytania o przynależność do wolnomularstwa, połowa zaś półsłówkami daje do zrozumienia, że spekulacje prasy mają podstawy.
– Różne grupy zachowują poufność, jeśli chodzi o pewne szczegóły swej działalności. Prawdę mówiąc, w kręgach bankowych czy partiach politycznych jest ona znacznie dalej posunięta niż w wolnomularstwie – mówi prof. Cegielski. – Jednak wśród masonów dyskrecja dotyczy samej przynależności do wolnomularstwa. Można ujawnić oczywiście, że jest się masonem – ja sam to zrobiłem – ale nie wolno bez ich zgody wskazywać innych członków loży. Ta tajemnica przestaje dopiero obowiązywać w wypadku śmierci członka loży. Obserwatorów życia politycznego Francji niepokoi nie tylko liczba ministrów, którzy należą do masonerii. Masoneria jest kuźnią kadr politycznych, jej adepci zajmują kluczowe stanowiska w administracji rządowej, dysponując realną siłą wykonawczą. Wielki Wschód to największa obediencja, czyli organizacja masońska kontynentalnej Europy, a przecież we Francji funkcjonują jeszcze inne loże. Przypuszcza się, że do masonerii należy około 150 tysięcy Francuzów. Zważywszy na wolnomularską zasadę nakazującą „braciom" solidarne wspieranie się, stanowi to olbrzymią, nieformalną siłę. „Profani" mają niekiedy wrażenie, że ich kariera cierpi, bo nie są wtajemniczeni w wolnomularstwo. Solidarność masońska wydaje się nawet nadrzędna wobec tej wynikającej z przynależności do partii politycznej – o wybraniu obecnego przewodniczącego Zgromadzenia Narodowego zdecydowały nie tylko głosy jego socjalistycznych kolegów, ale także zmobilizowanych przez członków Wielkiego Wschodu prawicowych deputowanych.
„Zdejmijcie maski" – Jeśli dzieje się coś, co wydaje się niezbyt jasne, zazwyczaj ludzie mówią „kryją się za tym masoni" – napisał kilka lat temu liberalny „Le Nouvel Observateur", podkreślając, że tajemnica spowijająca masonerię jest sprzeczna z ideą przejrzystości życia publicznego. O „niewidzialnej ręce masonerii" pociągającej za sznurki pisał też w obszernym raporcie „Le Point", twierdząc, że najważniejsze decyzje w biznesie, polityce i wymiarze sprawiedliwości zapadają pod wpływem lobby masonów. To masońskie loże miałyby być miejscem nieformalnych kontaktów na styku biznesu i polityki. Opiniotwórcze media, oczywiście bezskutecznie, apelują więc o masoński „coming out " i „zdjęcie z twarzy masek". Zachowując jednak dyskrecję w kwestii przynależności do wolnomularstwa wpływowych osobistości, masoni coraz śmielej mówią o swych aspiracjach. Nowy wielki mistrz Wielkiego Wschodu, José Gulino, w bezprecedensowym wywiadzie udzielonym „Le Figaro" jasno sformułował najbliższe cele. – Chcemy mieć wpływ na życie polityczne, ponieważ bronimy określonych wartości: Republiki, wolności, równości, braterstwa i laickości – stwierdził Gulino. Jak powiedział, masoni będą „aktywnie i czujnie" zajmować się projektami zmian w prawie dotyczących eutanazji, bankowości, szkolnictwa, a także dążyć do wprowadzenia „małżeństwa dla wszystkich", pozwalającego na zawieranie ślubu przez pary homoseksualne. Oświadczył też, że Kościół katolicki i inne religie nie mogą wypowiadać się w kwestii małżeństw homoseksualnych, gdyż „nie powinny zajmować stanowiska w kwestiach związanych ze sferą publiczną" i „wtrącać się w sprawy Republiki". Zgodnie z doktryną kościelną przynależność do wolnomularstwa jest grzechem ciężkim i nie pozwala na przyjmowanie komunii. Dokument na ten temat wydała Kongregacja Nauki Wiary, gdy jej prefektem był kardynał Joseph Ratzinger. Maja Narbutt
Kto rzeczywiście podzielił Polaków??? Właśnie oglądam TVN24 i pani redaktor Justyna Pochanke, w kontekście zaostrzenia się „języka nienawiści” w debacie politycznej przytacza „dramatyczne” słowa z wywiadu Adama Michnika, w którym pan redaktor mówi, cytuję:
"Polska jest pęknięta. Jest Polska, która źle czuje się w nowych realiach i instytucjach. Polska prowincjonalna, zawiedziona, mająca poczucie wykluczenia i braku szans. Dla tej Polski łatwej oferty nie ma. Łatwa oferta to jedynie szczuć ją na tę Polskę, której się udało..." koniec cytatu. Proszę tedy pozwolić, że przypomnę, jak to rzeczywiście było. Otóż wydaje mi się, że jedną z najważniejszych, o ile nie najważniejszą przyczyną wspomnianego stanu rzeczy jest zabieg socjotechniczny, który na swój prywatny użytek zwykłem nazywać „awansem społecznym bis”. Jak starsi pamiętają, a młodsi niestety już nie, gdyż nie mieli się skąd o tym dowiedzieć, w latach powojennych (lata 40/50) komuniści dokonali bardzo sprytnej socjologicznej sztuczki. Z zacofanej i zabiedzonej prowincji przerzucono wtedy do miast rzesze prostych i niewykształconych ludzi. Brano głównie tych „nijakich”, gdyż prawdziwy chłop ziemi nie chciał opuścić.
W miastach, zazwyczaj w pobliżu zakładów przemysłowych, pobudowano dla nich nowe dzielnice, a w nich bloki z wielkiej płyty, które im się zdały pałacami. Potem im umożliwiono zrobienie zaocznej matury, co oni uznali za awans społeczny. Ci właśnie ludzie, z grubsza okrzesani w hotelach robotniczych i temu podobnych ośrodkach krzewienia kultury masowej, przepoczwarzyli się z czasem w coś w rodzaju „przyzakładowych wierchuszek”. Słowem ni pies, ni wydra, albo, jak kto woli zdegenerowany twór bez rodowodu. Jednocześnie komunistyczna propaganda przypominała im bezustannie, że swój awans zawdzięczają dbającej o ich interesy władzy ludowej, co się w ich świadomości zakodowało na trwałe w formie ślepej wdzięczności dla komuny. To ci właśnie ludzie stanowili służący wiernie stalinowskiemu reżimowi pierwszy rzut zasilający szeregi PZPR, milicji i urzędu bezpieczeństwa. W następnym pokoleniu (lata 60/70), ich dzieci pokończyły już częściowo studia tworząc grupę „nowej inteligencji”, drastycznie odmiennej kulturowo od ideałów inteligencji „starej” wywodzącej się z czasów przedwojennych. Tu skłaniałbym się ku zastąpieniu terminu „nowa inteligencja” określeniem „klasa ludzi wykształconych w pierwszym pokoleniu”. Ta grupa społeczna od inteligencji „starej” różniła się głównie tym, iż nie wyniosła z domu praktycznie żadnych głębszych wartości. I choć nieźle wykształcona zawodowo, nie miała, świadomości, bądź jej nie dopuszczała, iż jest genetycznie skażona piętnem służalczej wdzięczności wobec komunistów, którzy umożliwili ich ojcom społeczny awans. Myślę, że to ci właśnie ludzie poparli, a jeszcze żyjący nadal popierają wprowadzenie stanu wojennego traktując generała Wojciecha Jaruzelskiego jako męża stanu. I w pewnym sensie nie można ich za to winić, gdyż tak ich po prostu wychowano. Po upadku komuny wydawało się przez moment, że nastąpi odrodzenie prawdziwych polskich elit. Otóż nic bardziej złudnego, gdyż proces ten skutecznie storpedowali zbałamuceni przez pewnego redaktora wnukowie tych, których w latach 40/50 przesiedlono do miast. W tym przypadku, ten genetycznie służalczy, tym razem wobec post-komuny, materiał ludzki został wykorzystany, trzeba przyznać genialnie, przez owego redaktora poczytnej Gazety. Mechanizm był identyczny jak w okresie powojennym, czyli utwierdzenie ludzi w poczuciu społecznego awansu. Mechanizm psychologiczny tej chytrej sztuczki jest następujący. Otóż, jeśli garbatemu powiedzieć, że się prosto trzyma, to, choć wie, że tak nie jest, chętnie w to uwierzy. Jeśli szarej myszce ktoś powie, że wygląda jak hollywoodzka gwiazda też się nie oprze pokusie uwierzenia w tę oczywistą nieprawdę. Podobnych przykładów można mnożyć wiele. O ile sztuczka z „awansem społecznym prim” (tata 40/50) polegała na utwierdzeniu prostych i niewykształconych ludzi w przekonaniu, że przynależą do lepszej od reszty społeczeństwa awangardy władzy ludowej, to trik z „awansem społecznym bis” (po upadku komuny) polegał na utwierdzeniu ich już z grubsza okrzesanych i lepiej wykształconych wnuków w poczuciu, iż przynależą do grupy światlejszych i bardziej od reszty społeczeństwa postępowych ELIT. W pierwszym przypadku wykorzystano ciemnotę i niedouczenie, w drugim próżność, pychę i kompleksy ludzi, których na swój prywatny użytek nazywam „intelektualnie nowobogackimi”. Bezsprzecznie genialny redaktor wspomnianej Gazety doskonale znał odbierającą rozum magiczną moc utwierdzenia „nowobogackiego inteligenta” w przekonaniu o przynależności do krajowej elity. Pan redaktor wiedział, że jak takiemu powie, że przynależy do crême de la crême III Rzeczypospolitej, to on nie dość, że w to głęboko uwierzy, to jeszcze będzie owego społecznego awansu (bis) bezkrytycznie bronił do ostatniej kropli krwi. Więcej, w obawie przed utratą nowego statusu wyróżniającego go ponad resztę „ciemnego” społeczeństwa, taki delikwent zrobi dosłownie wszystko, byle się świat nie dowiedział, co sobą reprezentuje naprawdę. I tu moim zdaniem leży tajemnica irracjonalnie wysokich notowań obecnie rządzącej partii, popieranej w znakomitej większości przez takich właśnie ludzi. Popierających bezkrytycznie, w obawie, że ewentualny upadek tej partii grozi weryfikacją elit, co dla nich oznaczałoby możliwość utraty ich awansu społecznego (bis). Tu jednak pragnę dobitnie zaznaczyć, że tych ludzi nie należy, broń Boże, społecznie dyskryminować. Jest to grupa niekwestionowanej inteligencji. Trzeba im tylko uświadomić, jak im zawrócono w głowach. Że dali się nabrać wspomnianemu redaktorowi, iż przynależą do grupy społecznej, która jest bardziej światła, więc de facto lepsza niż reszta „obciachowej ciemnoty”. Tu ważną rolą dziennikarzy jest wytłumaczenie im, że choć w większości przypadków kulturalni i całkiem nieźle wykształceni, stanowią jednakże grupę inteligencji p r z e c i ę t n e j, której daleko do krajowych elit. Więcej, trzeba ich przekonać, że utrata bądź wyrzeczenie się ich nieuprawnionego statusu (przynależności do elity) to nie żadna klęska, ale wręcz przeciwnie, powrót na sprawiedliwie im przynależny szczebel w hierarchii społecznej. Że jeśli się z tym pogodzą, staną się bardziej autentyczni, a co za tym idzie bardziej wiarygodni. Że nie będą się już musieli już bać o utratę nienależnego statusu. Że nie będą już musieli brnąć w zakłamanie. No i co najważniejsze, będzie im wtedy łatwiej się porozumieć z resztą społeczeństwa, że staną się znowu częścią narodowej wspólnoty. Może to właśnie tędy wiedzie droga do pojednania Polaków? Dlatego uczciwi dziennikarze powinni obecnie zrobić ruch wyprzedzający i stanąć na głowie by obnażyć kompleksy, zakłamanie, płytkość ideową i pretensjonalność "elit" III RP. Jeśli się tego uda dokonać, stojąca na glinianych nogach doktryna Donalda Tuska i jego kolegów z boiska piłkarskiego rozpadnie się jak domek z kart, co powinno otworzyć drogę do pojednania Polaków. Rodzi się, więc pytanie, jak to zrobić? Myślę, że desperackie próby zaprzeczania kłamliwemu stereotypowi, że „PIS to obciach” są drogą do nikąd. Ludziom tak zamieszano w głowach, że każda próba zmiany gęby przyprawionej PISowi jest obecnie zdana na niepowodzenie, a wszelkie kroki w tym kierunku działają na korzyść partii rządzącej. Uważam, że naczelnym obecnie zadaniem uczciwych dziennikarzy, zarówno tych z prawej, jak i z lewej strony jest d e m a s k o w a n i e, wszystkimi możliwymi sposobami, r z e c z y w i s t e j jakości post-komunistycznych elit III RP. Trzeba bezlitośnie obnażać ich prawdziwy rodowód, mierny poziom, zakłamanie, miałkość ideową i bezpardonową hipokryzję. Bezlitośnie i konsekwentnie demaskować, ale, co bardzo ważne, bez agresji, starając się unikać nadmiernego patosu i nut martyrologicznych, co bardzo drażni i zniechęca młodych.
Wiem, że to trudna i „niebezpieczna” gra, czego najlepszym przykładem może być Waldemar Łysiak, który kilkanaście lat temu odważył się zdemaskować kulisy różowego salonu. W efekcie nazwisko jednego z najbardziej poczytnych współczesnych polskich pisarzy zostało dosłownie wymazane z mediów. Przekonałem się również o tym na własnej skórze. W roku 1995, na drugi dzień po wyborze Aleksandra Kwaśniewskiego na Prezydenta, kiedy rankiem ogłoszono oficjalne wyniki, w odruchu desperacji napisałem coś w rodzaju listu otwartego, który wręczyłem wybranym znajomym z krakowskich kręgów biznesowych, artystycznych i naukowych. Oto jego tekst:
„W dniu zwycięstwa „Olka” pragnę pogratulować bezspornego sukcesu wszystkim zwolennikom grubej kreski, którzy pozostawili postkomunistów u władzy de facto na kilka pokoleń. Gratuluję również elitom naszej partii inteligenckiej, która przez kilka lat wmawiała Polakom, że to już nie ci sami komuniści. Największe gratulacje należą się jednak panu Adamowi Michnikowi i jego gazecie za to, że nawołując razem z panem Cimoszewiczem do pojednania przekonali ludzi do głosowania na postkomunistów. To nie naród należy winić za to, co się stało z polską 19-go listopada 1995
Krzysztof Pasierbiewicz Kraków, 20 listopada 1995”
Reakcją na ten list był graniczący z furią ostracyzm krakowskiego salonu wpływu, a także dystans ze strony przyjaciół bojących się salonowi narazić. W efekcie, o ile przez całe lata dostawałem rokrocznie kilkadziesiąt zaproszeń do różnych krakowskich salonów, po moim liście zaproszenia prawie się urwały, z wyjątkiem kilku najbliższych przyjaciół, którzy mnie wciąż zapraszają okupując to jednak stresem i widocznym w ich oczach strachem bym przypadkiem nie wystrzelił z czymś politycznie niepoprawnym. Nie było to miłe doświadczenie, ale pozwoliło mi się przekonać naocznie, że tak zwany „salon” to rodzaj „loży” ze świetnie zorganizowanymi nieformalnymi strukturami, której orężem jest zmowa milczenia i tak zwane przyprawianie gęby. Bo kiedy dziesięć lat później mój list opatrzony tytułem „Nabrani przez redaktora” przedrukował „Newsweek” (Nr 20/2005) okrzyczano mnie natychmiast lokalnym „PISowcem”, choć nawet nie wiedziałem, gdzie ta partia ma swoją siedzibę w Krakowie. Już wtedy jakakolwiek krytyka pod adresem obozu wywodzącego się z pnia Unii Demokratycznej kończyła się okrzyknięciem krytykującego PISiorem, oszołomem, ciemniakiem, a ostatnio obciachowym szaleńcem. W efekcie doszło do sytuacji iście kuriozalnych. Podam dość zabawny przykład. Otóż od czasu, kiedy swoje poglądy ogłosiłem publicznie, jedna z moich przyjaciółek zaczęła wydawać imieniny w dwu turach. Przyczyną był szantaż krakowskich salonowców polegający na tym, że jeśli ktoś się odważył zaprosić osobę „politycznie niepoprawną” zostawał z automatu usunięty z towarzystwa. Ponieważ mojej wieloletniej przyjaciółce w żaden sposób nie wypadało mnie nie zaprosić, zaczęła urządzać imieniny dwuetapowo. Salonowców zapraszała w pierwszej, a mnie w drugiej turze, na którą dopraszała ludzi spoza „towarzystwa”. Najsmutniejsze jest jednak to, że robiła to ze strachu przed zemstą salonu, narażając na szwank wieloletnią przyjaźń.
A wmawia się ludziom, że to Kaczyńscy podzielili Polaków.
Nic bardziej pokrętnie kłamliwego. Dlatego rzetelni dziennikarze powinni uparcie przypominać, że Polaków podzielił już w roku 1995 wspomniany redaktor wpływowej Gazety wraz z pewnym miłośnikiem białowieskich żubrów. To wtedy Polska pękła na pół, rozpadając się na „lewacko” post-komunistyczną i „prawicowo” patriotyczno-solidarnościową, a resztki prawdziwej inteligencji udały się na emigrację wewnętrzną, na której pozostają do dzisiaj. Wielu komentatorów zastanawia się nad genezą szerzącej się w Polsce plagi nienawiści, przybierającej często formy wręcz wynaturzone. „Oświecone” media konsekwentnie oskarżają o ten stan rzeczy Jarosława Kaczyńskiego wmawiając Polakom, że to on jest powodem wszelkiego zła. A prawda jest taka, że to nie Jarosław Kaczyński sieje nienawiść, lecz ci, którzy się panicznie boją, że zostaną przez niego zdemaskowani. Bowiem zdają sobie sprawę, że ten człowiek jest na tyle zdolny i odważny, iż może tego dokonać. Stąd ich patologicznie nienawistna agresja. Moim zdaniem ten sam rodzaj strachu zrodził ideę grubej kreski, wywołał zaciekły opór przeciwko lustracji, a obecnie stymuluje coraz to bardziej pokrętne próby usunięcia Jarosława Kaczyńskiego ze sceny politycznej.
Co zatem robić? Trzeba niezbyt chlubnym wzorem „Szkła kontaktowego” zacząć wykpiwać mentorstwo panów Wajdów, obleśność panów Kutz’ów, nienawistne zaplucie panów Bartoszewskich, antypisowskie fobie panów Niesiołowskich, chamstwo, pretensjonalne stroje i fryzury panów Palikotów, żałosne anegdoty panów Żelichowskich i tak dalej. Bo to oni sieją ową nienawiść, którą media przypisują wyłącznie obozowi Jarosława Kaczyńskiego. O przewinieniach pisowców, którzy też nie są święci nie piszę, bo codziennie to robią za mnie media mainstreamowe, mówiąc oględnie z nawiązką. Trzeba tedy koniecznie odkłamać wylansowany ostatnimi laty stereotyp myślowy, że „lewactwo to cnota, a patriotyzm to obciach”. Uważam to za jedno z najważniejszych obecnie wyzwań dla uczciwych dziennikarzy.
Krzysztof Pasierbiewicz
Płużański: Towarzysz generał ze skazami. Jaki jest Jaruzelski? O Wojciechu Jaruzelskim mówi się najczęściej w kontekście „zasług”, czyli uratowania Polski (PRL) przed Sowietami, oraz koncesjonowanej umowy komuny z częścią opozycji, czyli „okrągłego stołu”. Rzadziej kojarzony jest z masakrą robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku, inwazją na Czechosłowację, antysemickimi czystkami w wojsku, zwalczaniem polskiego podziemia niepodległościowego zaraz po wojnie i pracą agenturalną jako TW „Wolski” dla zbrodniczej Informacji Wojskowej. Od początku swojego dorosłego żywota wyróżniał się zaangażowaniem politycznym, czyli służalczością wobec komunistów, co pozwoliło mu piąć się po szczeblach kariery wojskowo-partyjnej. Takiego niewybielonego Jaruzelskiego oglądamy w filmie „Towarzysz generał” Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka. Widzimy też tego, który umożliwił zakotwiczenie się komunistycznego establishmentu w nowym demokratycznym systemie, czego skutki odczuwamy do dziś.
Zdrajca, sprzedawczyk i kłamca Władimir Bukowski (rosyjski pisarz i dysydent) mówi w filmie:
– Jaruzelski był sowieckim lokajem. Do tego wypowiadają się tam negatywnie o generale Gontarczyk i Cenckiewicz, a przecież gdy widzi ich postępowiec, od razu przełącza telewizor na inny kanał. Po emisji filmu rozpętała się histeria. Że dokument pokazuje Jaruzelskiego w zbyt negatywnym świetle. Że dobrano niewłaściwych historyków, że niektórzy byli wcześniej w PZPR (zmarły niedawno prof. Wieczorkiewicz i płk. dr Lech Kowalski; w ustach postępowca taki zarzut brzmi co najmniej komicznie), a ci centrowi – uznawani przez lewicę – jak Andrzej Paczkowski, też wypowiadają się jakoś dziwnie, nie po linii. Prof. Paczkowski nie ma bowiem wątpliwości:
– Jaruzelski należał do grona ludzi decydujących o antysemickich czystkach w wojsku czy hańbiącej inwazji na Czechosłowację. Czyli film jest jednostronny. A czemu? Bo prawicowy, bo emitowany w pisowskiej telewizji („argument” postępowego Wojciecha Mazowieckiego). W dzisiejszej Polsce tylko to, co lewicowe jest obiektywne, np. gdy Jeruzelski przedstawia swoją zakłamaną wersję wydarzeń. A w filmie towarzysz towarzysz generał się nie wypowiada. Brak też jego popleczników. Gdzie zatem druga strona? Przecież można było zaprosić obrońców organów Informacji Wojskowej, donosicielstwa, apologetów stłumienia „praskiej wiosny”, strzelania do robotników, antysemityzmu. Postępowiec powinien przerazić się tym ostatnim, ale w przypadku generała Jaruzelskiego – lepiej uciec od tematu. Mówi Grzegorz Braun:
– Przez 20 lat w mediach dominował głos generała Jaruzelskiego i usłużnych klakierów – często będących jego nominatami. Cieszę się, że dzięki inicjatywie i determinacji kolegi Roberta Kaczmarka choć raz mogli zabrać głos ludzie, dla których Jaruzelski nie jest „człowiekiem honoru”. To, że Wojciech Jaruzelski – zdrajca, sprzedawczyk i notoryczny kłamca – publicznie przejawia niezadowolenie z naszej pracy, jest dla mnie najwyższym honorem. Dla mnie jest nie tylko sowieckim patriotą i sowieckim generałem w PRL, ale też człowiekiem, którego zdrada, zaprzaństwo i oportunizm posunięty do zbrodni zaważyły na życiu moim i milionów Polaków.
Postęp i ciemnogród Najzabawniejsze jest to, że w filmie nie ma żadnych nowych informacji na temat Jaruzelskiego. Znane fakty zostały tylko zebrane i pokazane szerszej publiczności. Podstawą jest wydana kilka lat temu książka wspomnianego dr Lecha Kowalskiego „Generał ze skazą”. Zresztą „Towarzysz generał” był pokazywany już w grudniu 2009 roku. Wtedy histerii nie było, bo emitowała go niszowa TVP Historia (na zamówienie tego kanału film powstał). Film został przemilczany, podobnie zresztą jak wcześniejsza książka Kowalskiego. Ale w 2010 dokument pokazano w programie pierwszym telewizji publicznej – trzy miliony widzów. O, to już trzeba uważać! A jeszcze po „Wiadomościach” – w najlepszym czasie antenowym. Obrońcy generała w prasie mogli liczyć oczywiście na wsparcie „Gazety Wyborczej”, z niezastąpionym Pawłem Wrońskim, który napisał: „Generał odmówił udziału w dyskusji po filmie. Uznał, że film jest nierzetelny.” Czas więc na fakty…
Walka z „bandami” Zacznijmy od 1943 roku, kiedy Jaruzelski – wychowany w patriotycznej, inteligenckiej rodzinie polskich zesłańców – trafił do utworzonej przez komunistyczny Związek Patriotów Polskich pod egidą Sowietów szkoły oficerskiej w Riazaniu, gdzie był przeciętnym uczniem. Prymusem został kolega Jaruzelskiego, Florian Siwicki, późniejszy szef MON w PRL. Obu absolwentów Riazania połączyło potem wprowadzanie stanu wojennego. Już po skierowaniu na front Jaruzelski, jako dowódca plutonu zwiadu 5. pułku piechoty braki sukcesów na polu walki zaczął nadrabiać zaangażowaniem politycznym, szybko i łatwo dostosowując się do nowych (komunistycznych) realiów. Wojna z faszyzmem się kończy, ale Jaruzelski nadal walczy – jego szlak bojowy znaczą walki z bandami UPA, ale też i z innymi „bandami” – dużo groźniejszymi – tymi spod znaku NSZ i WiN. Przełożonym meldował o tych ostatnich:
„Zadaniem bojówek terrorystycznych miała być bezkompromisowa walka z obecnym ustrojem demokratycznym oraz terroryzowanie i zabójstwa działaczy partii demokratycznych oraz UB i MO, rabowanie pieniędzy w instytucjach państwowych i spółdzielczych, rabowanie broni oraz prowadzenie wszelkimi możliwymi środkami walki i propagandy przeciw demokratycznej państwowości polskiej z jej przedstawicielami”. Jaruzelski walczy skutecznie. Nagrodą jest „zabezpieczanie” kampanii wyborczej do Sejmu w 1947 r. w garnizonie w Piotrkowie Trybunalskim. Znowu sukces. Komuniści wybory sfałszowali i Jaruzelski mógł informować centralę:
„Same wybory przeszły zupełnie spokojnie, nie będąc zakłóconymi przez napady i ekscesy bandyckie (…). Wszystkich schwytanych bandytów i zwolenników reakcyjnego podziemia, przekazano wraz z zdobytą bronią do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa (…). Organizacjom i bandytom została odebrana ostatnia możliwość wywołania poważniejszego chaosu i zamieszania w kraju”.Znów nie chodziło o bandy ukraińskich nacjonalistów…
Wzorem Dzierżyńskiego W marcu 1947 roku Jaruzelskiego, znów za „zasługi”, skierowano do Centrum Wyszkolenia Piechoty (CWPiech) w Rembertowie, gdzie wyróżniał się przede wszystkim „pracą społeczną”. Cztery miesiące później wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej, gdyż – jak później tłumaczył – był „wstrząśnięty niesprawiedliwością społeczną Polski okresu przedwrześniowego”. W 1948 roku Jaruzelski został (też za „zasługi”) wykładowcą Wyższej Szkoły Piechoty, a rok później, jako szef wydziału w oddziale Szkół i Kursów Sztabu Wojsk Lądowych, szkolił oficerów rezerwy. Swojemu przełożonemu, gen. Popławskiemu, meldował:
„Mimo czujności, jaką wykazała komisja kwalifikacyjna przy naborze kandydatów do szkoły, kilku uczniów wykazuje wrogi stosunek do obecnej rzeczywistości w Polsce i do Związku Radzieckiego. Zanotowano wrogie wypowiedzi ze strony niektórych uczniów pochodzących przeważnie ze środowiska inteligenckiego i drobnomieszczańskiego”. Warto wspomnieć, że z takiego środowiska sam pochodził. W 1950 roku znowu awansował – w Głównym Zarządzie Wyszkolenia Bojowego został szefem wydziału Szkół i Kursów Oficerów Zawodowych. Zadawał wówczas podchorążym takie oto pytania:
1. Dlaczego wychowując nowe kadry, winniśmy wzorować się na doświadczeniach WKP(b) (Wszechzwiązkowa Partia Komunistyczna (bolszewików) – dop. red.)
2. Dlaczego żołnierze odrodzonego Wojska Polskiego winni naśladować w służbie i życiu cywilnym takich bohaterów, jak: gen. Świerczewski, Buczek, Marchlewski, Dzierżyński, J. Dąbrowski?
3. Co wiecie o powstaniu Gwardii Ludowej?
4. Jak należy pracować na odcinku wysuwania i wychowywania kadr, jak nas uczy Generalissimus Stalin?
5. Omów rolę Generalissimusa Stalina w organizowaniu zwycięstw Armii Czerwonej w czasie II wojny światowej.
6. Opisz wrogą działalność Caritas na tle wykrycia nadużyć we Wrocławiu,
7. Co wiesz o odchyleniach prawicowych Gomułki, Kliszki i Spychalskiego ujawnionych na III Plenum KC PZPR.
Miłość do Stalina Po inspekcji w Oficerskiej Szkole Łączności Przewodowej w Sieradzu w marcu 1953 roku Jaruzelski był dumny z wyników swojej pracy:
„Kadra oddana jest sprawie budownictwa socjalizmu i przyjaźni dla potężnej twierdzy pokoju ZSRR. W szkole w widoczny sposób wśród całego stanu osobowego wzrosło przywiązanie i zrozumienie roli PZPR oraz umocnienie miłości do WKP(b) i wodza postępowej ludzkości Generalissimusa Stalina”. A oto uwagi krytyczne, mające świadczyć o braku czujności ideologicznej wśród miejscowych towarzyszy, a z drugiej strony o czujności przyszłego prezydenta Polski. Spostrzeżenie pierwsze:
„Lista członków partii przepisana przez maszynistkę komendanta poligonu leżała porzucona na oknie. Ppor. Oświęcimski wychodząc, pozostawił otwarte drzwi do swego pokoju, pozostawiając tym samym całą ewidencję partyjną
niezabezpieczoną. Jeden z oficerów znalazł na ulicy miasta plan szkolenia partyjnego”.
Spostrzeżenie drugie:
„Drobnomieszczańskie klerykalne otoczenie Sieradza wywiera nacisk na oficerów i podchorążych szkoły. Wyrazem tego nacisku jest wzięcie ślubu w kościele przez członka partii ppor. Utechta, o czym przez dłuższy czas nikt w szkole nie wiedział. Praca w klubie w rzeczywistości nie istnieje. Urządza się w nim zabawy, sprzedaje się wódkę w dużych ilościach, alkohol sprzedaje się na co dzień, a często zdarza się, że oficerowie i to na poważnych stanowiskach grają w bilard o wódkę. Jak oświadczyła bufetowa, bywają tygodnie, podczas których sprzedaje się w bufecie kasyna ponad 40 litrów wódki”.
Spostrzeżenie trzecie, najcelniejsze, ciekawe również ze względu na rodzinną przeszłość Jaruzelskiego:
„Do egzekutywy POP kursu doskonalenia podoficerów zawodowych wybrano na zastępcę sekretarza kułaka Kozaka Franciszka. Okłamał partię, referując swój życiorys, zamiast podanych 14 ha ma 16.80 ha i 15 świń. Został usunięty z szeregów partyjnych”. Te spostrzeżenia Jaruzelski przekazywał nie tylko przełożonym, ale także Informacji Wojskowej.
Ceniony w Moskwie Po październiku 1956 roku, gdy inni popadali w niełaskę, Jaruzelski piął się po szczeblach kariery. Najpierw został dowódcą 12. Dywizji Piechoty, co – w porównaniu z wcześniejszą funkcją wojskową dowódcy plutonu zwiadu – było nie lada awansem. Lech Kowalski pisze: „Niszcząc innych i umiejętnie zawiązując koalicje, Jaruzelski szybko i stosunkowo sprawnie budował własny kadrowy układ”. Najważniejsze było to, że Jaruzelski był coraz bardziej ceniony w Moskwie. Poparcie Kremla uczyniło zeń wkrótce pierwszą osobą na szczytach komunistycznej władzy. W 1960 roku Jaruzelski został szefem głównego zarządu politycznego WP. Miał 37 lat i stopień generała dywizji. Funkcję tę pełnił do 1965 roku, będąc jednocześnie posłem PRL do Sejmu. W wytycznych dla podwładnych pisał:
„Udział i rezultaty pracy oficerów nad kształtowaniem materialistycznego światopoglądu wśród podwładnych, a także
wśród najbliższej rodziny (żona, dzieci) winny być uwzględniane również w opiniach służbowych. Wyjaśnić oficerom
bezpartyjnym, że aktywne, uporczywe uprawianie praktyk religijnych [druga, po wódce, obsesja Jaruzelskiego – red.] jest sprzeczne z wymaganiami, jakie stawiamy oficerom Ludowego Wojska…”. W styczniu 1965 roku został szefem Sztabu Generalnego WP. Kowalski pisze, że był to precedens, gdyż Jaruzelski przeskoczył kilka szczebli w pionie operacyjnym wojska, a ponadto w Głównym Zarządzie Politycznym Wojska Polskiego (GZP WP) zajmował się zupełnie czymś innym, dlatego „należy domniemywać, iż była to typowo polityczna decyzja, która musiała wcześniej zostać zaaprobowana przez Moskwę”.
Jaruzelski w marcu Jaruzelski brał udział w przygotowaniach do marca 1968 roku i inwazji na Czechosłowację. Występował otwarcie przeciwko syjonistom jako rzekomym sprawcom wydarzeń marcowych. O pałowaniu studentów mówił: „Nasza kadra występowała z pałkami jako aktyw partyjny – dobrze, że nie z bronią, czego wróg bardzo pragnął”. Szef ochrony Jaruzelskiego, płk Artur Gotówko, w rozmowie z Henrykiem Piecuchem w książce „Byłem gorylem Jaruzelskiego”:
„Jaruzelski miał niepodważalne zasługi w odżydzaniu armii”. Czystek dokonywał wspólnie z głównym ich organizatorem, gen. Mieczysławem Moczarem, który razem z gen. Grzegorzem Korczyńskim wprowadzał go na partyjno-rządowe „salony” PRL, a których potem odsunął, podobnie jak innych, zagrażających mu dygnitarzy. Dotknęło to również pierwszego sekretarzy kom-partii – Jaruzelski nie mając żadnych skrupułów, walnie przyczynił się potem do odsunięcia – po kolei – Gomułki, Gierka i Kani. Gdy był już silny, najbardziej obawiał się ludzi, którzy mieli większe od niego poparcie w Moskwie. Otaczał się sługusami, ignorował niewiele znaczących. Inwazję na Czechosłowację uważał za wojskowy i polityczny sukces: „Doświadczenie wykazało, że pomoc ta była konieczna i przyszła w porę”. Dziwnym trafem tych wszystkich faktów nie dostrzega od dawna Adam Michnik. Za marcowe „zasługi” dla komunistycznej władzy (nie pierwsze w jego życiorysie) już w kwietniu 1968 roku został ministrem obrony narodowej. Kowalski: „Już jako pierwszy sekretarz KC PZPR spowodował usunięcie z wojska (…) 1400 oficerów LWP pochodzenia żydowskiego. Proces ten trwał aż do początków lat osiemdziesiątych”. Autor „Generała ze skazą” pisze dalej, że „postawienie na Jaruzelskiego było strzałem w przysłowiową dziesiątkę – wybór ten zadowalał Moskwę, pozyskiwał Gomułce czołowych antysemitów w obozie władzy, gwarantował dobre przyjęcie kandydata w środowisku wojska”.
Dwa grudnie Dysponujący przeszło czterystu tysięczną armią szef MON, szczególnie przy oparciu systemu na resortach siłowych, miał ogromną władzę. W grudniu 1970 roku to właśnie Jaruzelski i szef MSW, gen. Kiszczak – oczywiście działając zgodnie z wytycznymi kierownictwa partyjno-rządowego – ustalali warunki użycia broni. Bez ich wiedzy i zgody nic w tej kwestii nie mogło się stać. Po masakrze Jaruzelski wydał rozkaz zabraniający dalszego używania broni palnej. Kowalski: „jak chciał, to potrafił i mógł przerwać rzeź – i nie byłyby mu do tego potrzebne polecenia Gomułki ani Cyrankiewicza”. Stan wojenny to na ogół znane fakty. Lech Kowalski – cytując dokumenty – potwierdza, że Jaruzelski zabiegał o pomoc ZSRR, ale mimo próśb wsparcia nie otrzymał. Gdy już własnymi rękami spacyfikował Solidarność, towarzysze radzieccy byli zachwyceni, a ich opinię generał cenił najbardziej. Przedstawiciele KGB, nie wspominając o BP KPZR i samym Breżniewie, ocenili, że „wprowadzenie stanu wojennego w Polsce 13 grudnia 1981 roku zostało znakomicie zaplanowane i przeprowadzone. W centrali (KGB) zapanowała powszechna ulga i nie szczędzono pochwał dla umiejętności Jaruzelskiego, dowództwa polskiej armii i SB”. Czy można mieć jeszcze wątpliwości, w czyim interesie generał wypowiedział wojnę narodowi?
„Mąż stanu” w sądzie Jeszcze kilkanaście dni przed czerwcowymi wyborami na forum KOK Jaruzelski zachęcał do walki z opozycją: „Ukazywać społeczeństwu powiązania opozycji z Zachodem w takim kontekście, by jasno z tego wynikało, że godzą w polską rację stanu”. Teraz znów znane fakty – dzięki kontraktowi z lewicową częścią opozycji towarzysze z PZPR dostali się do parlamentu, a Jaruzelski został prezydentem. Władzy miał cały czas najwięcej – był pierwszym sekretarzem KC PZPR, przewodniczącym Rady Państwa, Komitetu Obrony Kraju i naczelnym wodzem na czas wojny. Jednym z pomysłów Jaruzelskiego było utworzenie koalicji rządowej z własnych szeregów (PZPR, ZSL, SD). Opozycja miała być dekoracją. To się jednak nie udało, choć dzięki szefom MSW (Kiszczak) i MON (Siwicki) w rządzie Mazowieckiego (tym razem nie Wojciecha, ale Tadeusza) generał nadal trzymał najważniejsze sznurki w państwie. Dziś Wojciech Jaruzelski nadal jest „mężem stanu”. Jako stary, schorowany człowiek z trudem przychodzi do sądu, oskarżony o sprawstwo kierownicze masakry grudnia 1970 roku na Wybrzeżu. Nie przeszkadza mu to jednak żyć w chwale zbawcy narodu, pobierać wysoką emeryturę i mieszać z błotem każdego, kto ośmieli się powiedzieć o nim prawdę…Tadeusz M. Pluzanski
Wielomski: Jak (nie) krytykować Jaruzelskiego? Gen. Wojciech Jaruzelski nie był nigdy – nazwijmy to delikatnie – ulubioną postacią polityczną dla polskiej prawicy. Zdaję sobie sprawę z tego, że mocno odstaję w tym względzie od głównego nurtu prawicowego w naszym kraju, a to dlatego, że uważam, iż gdyby nie stan wojenny, to doszłoby do sowieckiej interwencji. Rozumiem jednak i akceptuję sytuację, gdy znajduję się w swoim poglądzie w mniejszości. Mimo to uważam, że jeśli ktoś z prawicy chce gen. Jaruzelskiego atakować, to winien to czynić z pozycji prawicowych. Oto właśnie mój kolega ze studiów, dr Piotr Gontarczyk, udzielił małego wywiadu „Frondzie”, gdzie stwierdził: „Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego w całości powinna znaleźć się w kryminale. Tak samo jak każda przestępcza junta południowoamerykańska, która łamie prawo i podbija swój naród. To było całkowicie bezprawne ciało, które dokonało zamachu stanu w Polsce. Zamachu z bronią w ręku. Jak ogóle można to ciało interpretować jako jakikolwiek organ państwa, gdy była to zbrojna grupa watażków? WRON przyczyniła się do tego, że w Polsce były ofiary śmiertelne, represje, internowanie, więzienie czy wygnanie wielu osób za granicę, a przede wszystkim ograniczenie zakresu swobód i wolności narodu”. Wyliczmy więc zarzuty dr. Gontarczyka wobec Wojciecha Jaruzelskiego i WRON:
1) Przy zamachu stanu złamano prawo.
2) Dyktatura wojskowej „junty” została ustanowiona przy użyciu przemocy.
3) W wyniku zamachu pojawiły się represje, nieco osób zginęło, inni zostali zatrzymani lub musieli uciekać na emigrację. Istotą zarzutów jest jednak (chyba) „ograniczenie zakresu swobód i wolności narodu”.
Prawdę mówiąc, jeśli to są wszystkie zarzuty wobec gen. Jaruzelskiego, to są one bardzo płytkie i niezwykle standardowe wobec każdej dyktatury. Czyż tak lubiany przez prawicę gen. Augusto Pinochet zrobił co innego? Wyliczmy:
1) Przy zamachu stano złamano prawo? Złamano.
2) Czy wojskowi chilijscy doszli do władzy w wyniku użycia przemocy? A jakże.
3) Czy w Chile Pinocheta były represje, czy zginęło iluś tam przeciwników nowej władzy, iluś tam trafiło do więzień lub na emigrację? Oczywiście, nawet więcej było ofiar śmiertelnych w Chile niż w PRL – mówiąc dokładnie. Czy gen. Pinochet dopuścił się „ograniczenia zakresu swobód i wolności narodu”? Bezsprzecznie. Nietrudno dojść do wniosku, że istotą zarzutów dr. Gontarczyka wobec gen. Jaruzelskiego jest to, że Generał nie był demokratą, lecz ustanowił dyktaturę wojskową. Zarzuty Piotra Gontarczyka, podniesione w zacytowanym na początku wywiadzie, są klasycznymi zarzutami demokraty przeciwko dyktaturze jako takiej. To cały zestaw argumentów, którymi socjaliści, liberałowie i ogólnie demokraci atakują niedemokratyczne systemy polityczne zrodzone z zamachu stanu. Brak jeszcze tylko klasycznych zwrotów o „nieprzestrzeganiu praw człowieka”, „tolerancji” i negacji „suwerenności ludu”. Brak także klasycznej frazeologii o „ksenofobii” i „antysemityzmie”. Jeśli gen. Jaruzelski dopuścił się tylko takich rzeczy, jakie wyliczył dr Gontarczyk, to zrobił dokładnie to samo co gen. Augusto Pinochet i gen. Francisco Franco. Nawet Józef Piłsudski popełnił wszystkie czyny zarzucane Jaruzelskiemu w przedstawionym wyliczeniu. A jakoś nie słyszałem, aby pojawiły się projekty usunięcia Marszałka z Wawelu. Co więcej, jeśli w wyniku kryzysu gospodarczego i bankructwa socjalizmu w Polsce i całej Unii Europejskiej dojdzie kiedyś do upadku demokracji i powstania systemów autorytarnych, to zapewne także stanie się tak w wyniku zbrojnego przejęcia władzy i złamania obowiązującego w danym momencie prawa. Czy jeśli prawica kiedykolwiek przejmie władzę, to nie będzie represji i więzień? W każdej dyktaturze są więźniowie polityczni, czyli ci przeciwnicy nowej władzy, którzy próbują obalić istniejący porządek i zanarchizować państwo poprzez jego demokratyzację. Ludzi takich w więzieniach trzymał i Pinochet i Franco. Dlaczego więc gen. Jaruzelski miałby ich głaskać po główkach i dawać czekoladki z rumem? Czyż za Piłsudskiego nie było Berezy Kartuskiej i Twierdzy Brzeskiej? Prawdę mówiąc po tzw. niepodległościowej prawicy – gdzie lokuję Piotra Gontarczyka – spodziewałbym się argumentacji innego typu. Winna ona zarzucać gen. Jaruzelskiemu prowadzenie prosowieckiej polityki, wykonywanie rozkazów płynących z Kremla, doprowadzenie kraju do gospodarczej katastrofy, wreszcie oddanie władzy nad Polską „lewicy laickiej”. Dlaczego więc tzw. prawica niepodległościowa nie podnosi takich zarzutów? Problem w tym, że są to argumenty natury politycznej, ale nie prawnej. W kraju demokratycznym nie bardzo jest jak postawić polityka przed sądem za jego linię polityczną. Nawet próby sądzenia gen. Jaruzelskiego za wprowadzenie stanu wojennego są kuriozalne, gdyż sprowadzają się do zarzutów, że złamał konstytucję PRL – tę samą, której treść zaakceptował Józef Stalin. Zarzucając Jaruzelskiemu złamanie konstytucji PRL, tym samym uznaje się jej… legalność. W tej sytuacji tzw. prawica niepodległościowa, ścigając polityka legitymującego się Ślepowronem, sama wpadła w ślepy tor, jakim jest atakowanie gen. Jaruzelskiego za to, że był… ostatnim polskim dyktatorem. Umiejscawia to tzw. prawicę niepodległościową na pozycjach politycznych typowych dla demoliberałów i socjalistów. Oto część chórku, który krzyczy: „Precz z dyktaturą!”. Wymachuje transparentami z napisami „Niech żyje demokracja!” i „Walczymy o prawa człowieka!”. Logicznie, tzw. prawica niepodległościowa musi potem walczyć o prawa człowieka na Białorusi i krytykować „niedemokratyczne” rządy Aleksandra Łukaszenki, a także strzelać do „niedemokratycznych” Chin. W końcu tzw. prawica niepodległościowa coraz mniej zaczyna się różnić od demoliberałów i zwykłej lewicy. Właściwie tylko tym, że lewica buduje demokrację za pomocą argumentów humanistycznych, podczas gdy tzw. prawica niepodległościowa wyszukuje uzasadnienia „patriotyczne” i – co budzi mój gorący sprzeciw – religijne, łącząc katolicyzm z suwerennością ludu.
Adam Wielomski
Ocena stanu wojennego. Zmaganie nieudolnego rządu z nieudolną rewolucją? Jak co roku w grudniu, media, politycy i różne organizacje próbują wzbudzić zbiorowe emocje w naszym znudzonym mieszczańskim społeczeństwie na kanwie rocznicy wprowadzenia w 1981 roku stanu wojennego przez pierwszego sekretarza KC PZPR Wojciecha Jaruzelskiego. Nie byłoby w tym zresztą nic złego, gdyby nie fakt, że za każdym razem robią to według dokładnie tych samych fabularnych schematów – nieświeżych, od dawna utartych czy może raczej wytartych, a przede wszystkim fałszywych. Mamy więc z jednej strony rozmaitych zwolenników postsolidarnościowej narracji historycznej z jej niekończącymi się opowieściami o miejscach odosobnienia, grypsach, pałowaniu demonstracji, powielaczu i jego dzielnej obsłudze… i tak dalej, i tak dalej. Z przeciwnej strony dobiega narracja historyczna rozmaitych sierot po PRL, jakby mniej licznych i słabiej reprezentowanych w świecie mediów, ale mimo wszystko nadal obecnych – z ich przekonaniem o obronie przez Jaruzelskiego porządku państwowego i polskiej racji stanu, o powstrzymaniu przezeń sowieckiej interwencji zbrojnej, o „decyzji tragicznej, lecz koniecznej”… i tak dalej, i tak dalej. A inscenizowanie przed kamerami wiecznie takich samych dyskusji, prowadzonych w telewizyjnym studiu przez najbardziej nudnych i najbardziej mainstreamowych reprezentantów obu narracji, ma być dla milionów szarych zjadaczy telewizyjnej papki uspokajającym dowodem, że w naszym kraju panuje pluralizm oraz że odbywa się w nim rzeczywista „debata” nad ważnymi dla narodu zagadnieniami. W związku z powyższym chciałbym i ja pokusić się o garść uwag na temat zarówno samego stanu wojennego, jak i jego współczesnej recepcji.
(I) Posiwiali i/lub brzuchaci dzisiaj weterani „opozycji demokratycznej”, jak co roku dominujący w medialnym hałasie wokół 13 grudnia, malują okres stanu wojennego, a także późniejsze lata rządów gen. Jaruzelskiego, najczarniejszymi barwami: terror, groza, niepewność dnia i godziny, przerażająca skala represji, przemoc na ulicach, paraliżujący strach wśród ludzi, zamarcie zdławionego siłą życia społecznego. Jednocześnie trudno nie odnieść wrażenia, że opowiadają oni o tym, co przedstawiają jako bezprecedensowe zło i zbrodnię popełnioną na narodzie… z wyraźną przyjemnością. Bo te wszystkie komunistyczne represalia były wymierzone w nich. Ho, ho – mówią w ten sposób – patrzcie, jacy byliśmy potężni i bezkompromisowi, jak bardzo system się nas bał, skoro wytoczył przeciw nam takie środki. W każdą rocznicę stanu wojennego cały kraj słucha ich opowieści o własnej martyrologii, o tym, jak dzielnie zakładali „Solidarność”, jak dzielnie strajkowali, jak dzielnie bili w podstawy komunistycznej władzy za pomocą ulotek, jak dzielnie nosili „bibułę”, jak dzielnie nie dali się złamać w więzieniach, obozach i internatach, jak dzielnie znosili rozłąkę z rodziną, jak dzielnie odmawiali składania zeznań, jak dzielnie już w celi knuli przeciw komunistom, planując dalszą, skuteczniejszą walkę z systemem, jak dzielnie konspirowali i jak dzielnie pokonali w końcu komunę. Gdyby ulec sugestii tego obrazu, można by pomyśleć, że Polską rządzą dziś ludzie bohaterscy i niepospolici. Tymczasem codzienna obserwacja wykazuje, że obecna, demokratyczna warstwa rządząca to moralne, intelektualne i polityczne miernoty, nie lepsze pod tymi względami od komunistów (podobnie jak komunistyczną miernotą polityczną bez krztyny wyrazistości czy wybitności był – o czym dalej – Jaruzelski). Wszyscy znamy psychologiczny fenomen kombatanckich opowieści – i wszyscy wiemy, że służą one głównie do popisywania się w towarzystwie, jak każda inna odmiana samochwalstwa. Zgoła groteskowo brzmiały banały o tym, jak wielkim złem był stan wojenny, recytowane ze śmiertelną powagą przez weterana (brzuchatego i siwiejącego) „opozycji demokratycznej”, prezydenta Bronisława Komorowskiego. W 2010 roku zaprzysiężenie prezydenta-elekta Komorowskiego uświetnił swoją obecnością nie kto inny jak gen. Jaruzelski, z którym nowy prezydent już po zaprzysiężeniu wymienił przed kamerami demonstracyjne uprzejmości.
(II) Obie strony inscenizowanego siermiężnie „sporu” zgadzają się, przedstawiając stan wojenny jako wydarzenie niezwykle ważne. Media robią z niego wręcz oś, wokół której kręci się najnowsza historia Polski. Tymczasem w rzeczywistości stan wojenny miał dla polskiej historii znaczenie marginalne. Nie spowodował strukturalnych zmian ani wewnątrz PRL, ani w polityce międzynarodowej. Nie stanowił symptomu procesów kształtujących oblicze świata. Ze strategicznego punktu widzenia był zaledwie epizodem. Wydarzenia ważne przyniósł dopiero przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku: dekompozycję bloku sowieckiego i samego ZSRS, wytworzenie przez nią w Europie Środkowej (i częściowo Wschodniej) próżni strategicznej oraz stopniowe wypełnianie jej przez wpływy Zachodu. Zwyciężyła Ameryka; wygrała jej „teoria konwergencji”, wcześniej rozreklamowana intelektualnie, zwłaszcza przez Zbigniewa Brzezińskiego; wygrała strategia transformacji poprzez pakt elit komunistycznych i opozycyjnych, wysunięta przez analityków CIA jeszcze w latach osiemdziesiątych, dobre parę lat przed „okrągłym stołem” i Magdalenką. To wtedy, a nie w 1981 roku ważył się i rozstrzygnął los Polski. Wtedy też, na samym początku lat dziewięćdziesiątych, Polska uzyskała szansę odbudowania własnej, podmiotowej pozycji na arenie międzynarodowej – tylko po to, by ją zlekceważyć i zmarnować. Światło dzienne ujrzały wówczas inicjatywy politycznego zorganizowania państw Europy Środkowej (i Wschodniej), zawieszonych teraz w strategicznej próżni, w strukturę względnie samodzielną w stosunku do Zachodu i Wschodu (szybko ustąpiły jednak zabiegom elit politycznych tych państw o jak najszybsze zastąpienie hegemonii sowieckiej hegemonią zachodnią – o co energicznie zabiegały także kolejne rządy Polski). Jako inne rozwiązanie (dla pozbawionej ponoć alternatyw drogi na kolanach do natowskiego i unijnego raju na ziemi) zarysowała się dla Polski możliwość rzeczywistego (tzn. nie wymuszonego) wyboru orientacji wschodniej. Związek Sowiecki już jawnie utracił charakter państwa ideologicznego, a pod koniec 1991 roku przestał istnieć, zastąpiony przez grupę niezależnych podmiotów zrzeszonych we Wspólnocie Niepodległych Państw. Dla osłabionej, atakowanej i ogarniętej wewnętrznym kryzysem Rosji właśnie wtedy Polska mogła okazać wartościowym i docenionym sojusznikiem, zaś Rosja i inne państwa WNP dla Polski – sposobem na uniknięcie narzucenia jej modelu zachodniego, który można zdefiniować jako demoliberalizm w sprawach politycznych połączony z liberalnym materializmem w sprawach gospodarczych i społecznych. Polska klasa polityczna w naszym imieniu odrzuciła obie te alternatywy, a przecież wbrew temu, co wmawiano nam wówczas i co wmawia się dzisiaj, one istniały. To czas, kiedy prezydent Polski (cokolwiek by o nim sądzić) rzuca pomysł powołania w kręgu państw postkomunistycznych „NATO-bis i EWG-bis”, co do dziś wspominają z przerażeniem rodzimi przedstawiciele orientacji euroatlantyckiej. Ale wróćmy do tematu. Obrońcy tezy o wyjątkowości i bezprecedensowym charakterze stanu wojennego w polskich dziejach zawzięcie perorują o okropieństwach wynikłych z zaprowadzenia w 1981 roku „reżimu wojskowego” w Polsce. Tak jakby reżim istniejący w Polsce do 1981 roku był całkiem w porządku. No dobrze – odpowiadają – ale jednak stan wojenny wywołał w kraju szok, ponieważ po raz pierwszy rzucono polskie, bądź co bądź, wojsko przeciw polskiemu narodowi. Wierzą zatem widocznie (niestety nie bez powodu) w amnezję historyczną swoich rodaków, bo przecież przed rokiem 1981 wojsko w PRL nieraz wykorzystywano w charakterze narzędzia represji wobec ludności cywilnej, by wspomnieć tylko masakrę w Gdańsku w 1970 roku, a wcześniej wyczyny Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego czy działalność Wojskowych Batalionów Górniczych, sformowanych przez „marszałka” Rokossowskiego dla politycznych podejrzanych i przeciwników komuny. Ci, według których stan wojenny zmienił wszystko, zapominają o czymś niezmiernie ważnym: nie od 13 grudnia 1981 roku, ale od samego początku istnienia „Polski Ludowej” zdecydowana większość naszego narodu postrzegała jej ustrój jako obcy, narzucony z zewnątrz. A polityczni decydenci PRL przez cały czas jej istnienia nie zrobili nic lub zrobili zdecydowanie za mało, by to powszechne poczucie zmienić.
(III) Historyczna ocena gen. Jaruzelskiego musi wypaść jednoznacznie negatywnie. Ale nie dlatego, że wprowadził stan wojenny – tylko dlatego, że wprowadziwszy stan wojenny, nie zrobił następnie nic sensownego. Absolutnie nic. Nie zrealizował koncepcji, którą komunistom w tekście pod znamiennym tytułem „Jak zachować władzę w PRL?” podsuwał dr Mirosław Dzielski (1941-1989), a przed nim Stefan Kisielewski (1911-1991): utrzymania istniejącego systemu rządów przy jednoczesnym uwolnieniu gospodarki od doprowadzonego do absurdu modelu nakazowo-rozdzielczego. Nie poszedł też za sugestiami prof. Bronisława Łagowskiego (ur. 1937) – wypowiedzianymi pod jego adresem wprost w głośnym wykładzie „Filozofia rewolucji czy filozofia państwa?” (1983) – by wykorzystać możliwości stworzone przez stan wojenny do instytucjonalnego wzmocnienia wspólnoty politycznej, odstawić ideologię marksistowsko-leninowską, a w próżni po niej dokonać odrodzenia idei państwowej właśnie. A przecież obie te koncepcje musiały być znane peerelowskim dygnitarzom, choćby z raportów Służby Bezpieczeństwa, zbierającej i poddającej analizie wypowiedzi ich autorów w ramach swoich rutynowych czynności. Stan wojenny wytworzył w systemie politycznym PRL nową jakość: cała władza została skupiona w wojsku. Relacje między partią komunistyczną a wojskiem uległy odwróceniu o 180 stopni: teraz to partia stała się zakładnikiem armii, a nie odwrotnie. Mając w rękach wszystkie instrumenty rządzenia, ekipa Jaruzelskiego mogła podjąć próbę zniesienia zasady partyjności instytucji państwowych bądź też rozwiązać strupieszałą PZPR, a w jej miejsce powołać nowy, koncesjonowany ruch polityczny – prorządowy, propaństwowy, a nawet prorosyjski i socjalistyczny, ale wolny wreszcie od marksizmu i niesionej przez niego wrogości do religii, otwarty na katolików, ludzi Kościoła, aideologiczne środowiska eksperckie, niekomunistyczne środowiska kombatanckie i innych dotychczasowych „niezależnych” (przynamniej w aspekcie światopoglądowym).Jaruzelski, zamiast zakopać, podtrzymał partyjnego trupa – powołany wkrótce PRON był w widoczny dla wszystkich sposób zaledwie nazewniczą kosmetyką dla PZPR, a jego utworzenie nie pociągnęło za sobą żadnych zmian w polityce wewnętrznej. Dopiero w lipcu 1988 roku komuniści zaproponowali „Solidarności” znacznie bardziej ograniczone rozwiązanie: utworzenie chrześcijańskiej partii politycznej, która otrzymałaby 40% mandatów w Sejmie PRL. Propozycja nie została przez stronę solidarnościową podjęta. Ekipa rządząca Jaruzelskiego, wyłoniona ze stanu wojennego, aż do schyłku PRL utrzymywała dotychczasowy system partyjno-polityczny wraz z jego siermiężną ideologią. Aż do schyłku PRL nie uczyniła też niczego dla zwiększenia zakresu niezależności PRL od Związku Sowieckiego. Stan wojenny posłużył jedynie utrzymaniu status quo w polityce wewnętrznej i zewnętrznej komunistycznego państwa. Skoro zaś stan wojenny posłużył li tylko do podtrzymania irracjonalnego i niewydolnego systemu, jego obrona z pozycji „państwowych” jest niemożliwa – stan wojenny w żadnym wypadku nie był „aktem stanu, a więc aktem rozumu państwowego”, by przywołać znakomite określenie prof. Stanisława Estreichera (1869-1939).
Pozostaje oczywiście pytanie: cui bono? Znając biografię polityczną Wojciecha Jaruzelskiego, nietrudno na nie odpowiedzieć. Jaruzelski przetrwał bez trudności wszystkie rządowe przetasowania w PRL (1956, 1970, 1980, 1981) i dokonywane przy ich okazji czystki personalne w obozie władzy. Nie tylko przetrwał, ale piął się w górę, zyskując coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska i tym samym coraz mocniejszą pozycję w aparacie państwowym. Jaruzelski został awansowany do stopnia generała w rekordowo niskim wieku 33 lat – rzecz bez precedensu, bo nawet polscy komuniści przywiezieni nad Wisłę z głębi ZSRS, do swojej nowej roli wojskowych politruków wytypowani i przygotowani przez NKWD, otrzymywali awanse generalskie „dopiero” w wieku trzydziestu kilku lat (Piotr Jaroszewicz, Konrad Świetlik), oczywiście bez względu na brak wiedzy i doświadczenia w sprawach militarnych. Zarazem już w pierwszych latach „Polski Ludowej” Jaruzelski był agentem Informacji Wojska Polskiego, wysoko ocenianym przez oficerów prowadzących. Najwyżej postawiony oficer KGB, który uciekł do bloku zachodniego, Oleg Gordijewski, przed swoją dezercją i ucieczką w 1985 roku odpowiadał m.in. za kontakt z Jaruzelskim, wówczas już generałem. Nawet w specyficznych warunkach PRL Jaruzelski wyróżniał się na krajowej scenie politycznej jako sowiecki agent wpływu. Rola, jaką odegrał w latach stanu wojennego i późniejszych przypuszczalnie polegała po prostu na pilnowaniu interesów jego mocodawców.
(IV) Obydwie strony medialno-historycznego „sporu” przemilczają fakt niewygodny dla obu narracji, a bardzo ważny dla oceny tamtych wydarzeń: stan wojenny ocalił „Solidarność”. Wprost przyznał to chyba tylko Tomasz Jastrun we wspominkowej wypowiedzi w 2000 roku. Jastrun powiedział wówczas: „Uderzenie stanu wojennego przyszło, gdy Solidarność zaczynała się degradować, istniała przecież wbrew logice historii. Ale stan wojenny, paradoksalnie, ocalił szansę na stworzenie mitu i to był następny wybryk moralnej bomby termojądrowej”. Latem i jesienią 1981 roku „Solidarność” wchodziła już w fazę dekompozycji. Początkowa fala entuzjazmu z roku 1980 opadła, w związku z czym malała zdolność mobilizacji mas członkowskich. Coraz częściej dawało o sobie znać zniechęcenie, a wraz z nim pojawiał się impas w działalności. Mnożyły się konflikty pomiędzy poszczególnymi środowiskami i działaczami. Nawet w ścisłym kierownictwie ruchu dochodziło do kłótni, w których polityczni i związkowi liderzy oskarżali się nawzajem o kunktatorstwo czy agenturalność. Wszystko to uważnie obserwowały i sumiennie dokumentowały komunistyczne organy bezpieczeństwa. Komuniści mogli wybrać bardziej finezyjną strategię neutralizacji „Solidarności”, polegającą na podsycaniu i dyskretnym inspirowaniu w niej wewnętrznych sporów i podziałów, połączonym z powrotem do znanej z czasów stalinowskich „taktyki salami” – strategię obliczoną na sparaliżowanie ruchu poprzez jego maksymalne skłócenie i rozbicie. Służba Bezpieczeństwa niewątpliwie była do takiego scenariusza przygotowana. Wówczas z dużym prawdopodobieństwem udałoby się jej doprowadzić do paraliżu i rozkładu „Solidarności”, której historia zakończyłaby się „nie hukiem, lecz skomleniem”, w atmosferze towarzyskich skandali, wzajemnych pretensji, żalu, zgorzknienia, poczucia oszukania. Trzeba było tępego sowieckiego trepa pokroju Jaruzelskiego, by zamiast tego wybrał frontalne, demonstracyjne uderzenie zmasowanymi siłami wojska i służb policyjnych. Przedstawienie, jakie Jaruzelski zainscenizował w Polsce, mobilizując nieproporcjonalnie wielkie środki, na trwałe przykuło do wydarzeń w Polsce uwagę świata zachodniego. Unieśmiertelniło „Solidarność”, otoczyło ją nimbem legendy barykad, zatarło bez śladu pamięć o impasie ruchu i małości jego liderów, obróciło ją w mit polityczny, a jej wizerunek w kadr z widowiskowego filmu, idealnie nadający się na pierwsze strony gazet. A przede wszystkim utrwaliło w Kraju i na świecie przekonanie o sile „Solidarności”, a słabości rządu PRL, który by oprzeć się związkowi zawodowemu, musiał sięgnąć aż po regularną armię.
(PODSUMOWANIE) Gdy szuka się jednej prostej formuły pozwalającej skrótowo ująć ocenę stanu wojennego, do głowy przychodzą słowa, jakimi jeden z największych umysłów politycznych Polski, Władysław Studnicki (1867-1953), podsumował rewolucję lat 1905-1906 w carskiej Rosji: „zmaganie nieudolnego rządu z nieudolną rewolucją”. Błądzą zatem środowiska prawicowe i narodowe, ostatnio zwłaszcza te pokoleniowo młodsze, które mniej lub bardziej świadomie powielają narrację stanu wojennego wysnutą przez dawną „opozycję demokratyczną” – samochwalczą, w swej wymowie anarchiczną, opartą na emocjach i fałszywej wizji historii. Organizowanie marszów przeciw stanowi wojennemu prawie trzy dekady po jego zakończeniu wystawia wymowne świadectwo kondycji intelektualnej tych środowisk – swoją tożsamość ideową i orientację polityczną potrafią one zdefiniować już tylko w odniesieniu do przebrzmiałych, od dawna nieaktualnych kwestii historycznych. Mylą się również apologeci stanu wojennego – zarówno ci związani z postkomuną klasyczną, jak i ich prawicowi „towarzysze podróży” spod znaku endokomuny. Stan wojenny nie wytrzymuje krytyki jako domniemany akt rozumu stanu, a Wojciech Jaruzelski to nie żaden mąż stanu broniący stabilności i autorytetu państwa. Dobrze – mogą odpowiedzieć jedni i drudzy – ale krytyka cudzych ocen to zawsze łatwiejsze zadanie; co w takim razie należało wówczas robić, czego Jaruzelski zaniechał? Kluczowe – tak jak dla każdej myśli politycznej zasługującej na to miano – pozostaje tu właśnie pojęcie państwa. Należało wówczas przyjąć stanowisko, jakie w 1987 roku w ważkim artykule „Uznać państwo…?”, opublikowanym w podziemnej „Polityce Polskiej”, sformułował Jacek Bartyzel, dziś z pewnością najwybitniejszy w Polsce przedstawiciel myśli tradycjonalistycznej. Bartyzel, zdecydowany antykomunista, miał w nim odwagę „powiedzieć, że lepsze państwo rządzone przez ekipę gen. Jaruzelskiego niż stan apaństwowy i »wojna wszystkich przeciw wszystkim«. Nie sądzimy zatem, by (…) głównym wrogiem społeczeństwa było dzisiaj państwo. (…). Przeciwnie, naczelnym hasłem narodowym winno być dzisiaj to, że walczymy nie z państwem, lecz o państwo”. Należało dążyć do odideologizowania państwa i zniesienia (lub możliwie największego ograniczenia) jego partyjności, a tym samym do jego wzmocnienia poprzez przywrócenie mu ogólnonarodowego charakteru. Oficjalny marksizm-leninizm był trupem i trzeba było, również oficjalnie, popchnąć go do grobu, miast na siłę podtrzymywać w pionie, jak Jaruzelski i jego obóz. Pustkę po nieboszczce ideologii wypełniłoby państwo polskie. Ale tej potrzeby nie zrozumiała ani władza, ani opozycja. „Solidarność” ignorowała państwo lub odnosiła się wrogo do jego instytucji. U komunistów, choć ci z upływem czasu wyraźnie scynicznieli, myślenie w kategoriach partyjnych do końca górowało nad myśleniem w kategoriach państwowych… Adam Danek
Zabójcze euro Obecnie euro jest bardziej kijem aniżeli marchewką integracji, waluta ma być kagańcem narzuconym na słabsze państwa przez państwa silniejsze. Euro stało się więc zaprzeczeniem tej idei, która stała za jego powołaniem – zauważa Arkady Saulski. Nie dalej jak wczoraj pisałem o tragicznych skutkach ewentualnego przystąpienia Polski do jednolitego nadzoru bankowego (unii bankowej). Nie minęły godziny, gdy premier Donald Tusk ogłosił potrzebę przystąpienia Polski do strefy euro. Jeśli plan premiera by się powiódł, byłoby to morderstwo dla Polskiej gospodarki i to morderstwo z premedytacją. Wczorajsze wystąpienie Donalda Tuska było ogromnym zaskoczeniem dla komentatorów, analityków i ekonomistów. Jak zareagują na nie rynki przekonamy się dopiero w ciągu dnia. Jednak wieczorna informacja wzbudziła niemałą konsternację, także medialną. Nie można odmówić racji Zbigniewowi Kuźmiukowi kiedy mówi on, że Tusk wciąga Polskę do strefy euro „za uszy”. „Czeka nas dramatyczna walka, aby zablokować tę nieodpowiedzialną decyzję” – uważa Kuźmiuk. Decyzja jest istotnie nieodpowiedzialna (to według mnie i tak łagodne określenie). Ciężko się tłumaczy rzeczy oczywiste, jednak pewne fakty wymagają przypomnienia, proszę więc szanownych państwa o chwilę cierpliwości – będę bowiem kierował kilka dalszych akapitów tekstu do zwolenników rychłej eurointegracji. Po pierwsze – zasadniczo nie uważam tak jak część komentatorów, że projekt euro jest skazany na porażkę i rozpad strefy jest nieunikniony – euro było, owszem, projektem być może w pewnym stopniu nie do końca przemyślanym (zwłaszcza jeśli chodzi o zintegrowanie w strefie państw o różnym stopniu „kultury gospodarczej” – banalny casus Niemiec i Grecji), jednak na efekty dopiero należało poczekać. Bez wątpienia waluty „sztuczne” nigdy dotychczas nie miały szansy integracji kilku podmiotów państwowych. Jednak początkowe lata istnienia euro pokazywały, iż europejska wspólna waluta ma szansę powodzenia. Problem w tym, że z czasem euro zamieniło się w sztandar polityczny, aniżeli racjonalny projekt gospodarczy. Obecnie euro jest bardziej kijem aniżeli marchewką integracji, waluta ma być kagańcem narzuconym na słabsze państwa przez państwa silniejsze. Euro stało się więc zaprzeczeniem tej idei, która stała za jego powołaniem. Leczenie choroby strefy euro jeszcze bardziej ścisłą integracją jest leczeniem kaca aplikowaniem „klina”. Drogą do uzdrowienia i istnienia euro leży gdzie indziej. Po drugie – nikt racjonalnie myślący nie kupi samochodu o którym wie, że jest popsuty i jazda nim zagraża zdrowiu i życiu pasażerów i kierowcy. Obecnie strefa euro jest właśnie takim popsutym samochodem. Co więcej – Polska gospodarka jest także pogrążona w coraz głębszym kryzysie. To nie jest stan przedzawałowy – to wręcz agonia. A mówiąc dosadniej – gospodarka Polski się sypie. Dobre wyniki na giełdach nie przekładają się na faktyczny, realny stan gospodarki, już nie mówię o pojęciach dla rządu chyba abstrakcyjnych jak dobrobyt gospodarstw domowych czy coraz większym społecznym rozwarstwieniu. Jednak wystarczy się rozejrzeć wokół, by dostrzec symptomy: katastrofę (tak – katastrofę!) na kolei, de facto paraliżującą społecznie i gospodarczo cały, duży obszar kraju. Przewoźnika lotniczego, który dopiero co świętował w żenującym spektaklu „witanie” nowego samolotu w swojej flocie, aby teraz błagać o miliard złotych pomocy od rządu. Służbę zdrowia, pogrążoną w stanie tak dalekiego rozkładu, że dla wielu pacjentów pobyt w szpitalu równa się z wyrokiem śmierci. Rekordowe poziomy bezrobocia, we wszystkich grupach wiekowych. Postępujący rozkład infrastruktury energetycznej, której „data ważności” kończy się, zdaniem ekspertów, w okolicach roku 2020, a planów rewitalizacji nie ma… to dosłownie garstka przykładów – wymieniać mógłbym w nieskończoność. Ergo – wejście polskie chorej gospodarki do równie cierpiącej strefy euro to jak prowadzenie ślepca przez kulawego. Po trzecie – irracjonalny i dalece nierealistyczny budżet na 2013 rok, dopiero co przegłosowany przez Sejm tylko sytuację pogorszy. W państwowej kasie ma zabraknąć ok. 16 miliardów złotych. Polskę czeka więc jeszcze większe spowolnienie. Tak więc przystąpienie Polski do strefy euro będzie więc dobrowolnym zepchnięciem się do grona państw peryferyjnych. Z kraju zaczną odpływać obywatele do „centrum” jeszcze mocniej niż obecnie, a Polska stanie się gospodarczym i społecznym pariasem Europy. Fakt, że jednym z wielu to marne pocieszenie. Euro w Polsce będzie się równało biedzie i społecznej degeneracji w stopniu nawet większym niż miało to miejsce po Powstaniu Styczniowym. Premier zapowiadając przystąpienie do eurolandu jest więc albo całkowicie oderwany od rzeczywistości, albo zwyczajnie przestał traktować kraj, którym rządzi podmiotowo, dbając jedynie o to by euroentuzjastycznymi decyzjami zasłużyć sobie na tłustą, unijną synekurę. Mam nadzieję, że te fatalne decyzje uda się mimo wszystko powstrzymać. Jeśli nie – cóż, proszę pakować walizki, bo już wkrótce wszyscy pójdziemy „na dziady”.
Arkady Saulski
Żaryn: PO legalizuje represjonowanie Kościoła Platforma znów pokazuje, że inspiracje dla własnych działań czerpie z PRL - pisze Stanisław Żaryn Maski opadły. Po raz kolejny okazało się, jak bardzo skażona PRLowskim myśleniem jest Platforma Obywatelska i dominujący w niej ludzie. Nie mogła wypracować kompromisu ws. Funduszu Kościelnego, więc go zlikwidowała. Po cichu, nie licząc się z nikim i z nikim nie rozmawiając - czyli w sposób dla siebie typowy. W jednej z największych i najbardziej skomplikowanych ustaw - w ustawie budżetowej - umieszczono zapis o przekazaniu środków z Funduszu na rezerwę celową. Rezerwę, która będzie w gestii rządzących. I tyle wystarczyło. Pieniędzy na Kościół nie ma i co nam zrobicie? Mówi Platforma. Niczym pracownik szatni w filmie "Miś" Stanisława Barei, który o mężczyźnie chcącym odebrać swój płaszcz mówi pogardliwie: "cham się uprze i mu daj. Jak dam jak nie mam?". I dziś rządzący są jak ten szatniarz-cham, obrażający tego, kto chce zgodnie z prawem i zasadami odebrać własność, która mu się należy. Własność, którą mu skradziono. Platforma znów pokazuje, że staje się obywatelska na wzór Milicji Obywatelskiej z czasów komuny. I wydaje się, że to właśnie tam, w czasach komunistycznego terroru, należy, szukać inspiracji ostatnich działań PO, w tym rozgrabienia majątku dla Kościoła. Wydaje się, że Michał Boni w imieniu Platformy ma dokończyć dzieła swych mocodawców z czasów, gdy współpracował z SB. Rozwalany jego rękami Fundusz miał zrekompensować choć symbolicznie krzywdy Kościoła, zbrodnie i kradzież, jakich doznał on z rąk komunistów. Dziś te pieniądze są kolejny raz rozgrabiane. Platforma przy pomocy kłamliwych i populistycznych haseł, mówiących o odbieraniu księżom nienależnych im przywilejów, kończy dzieło PRLowskich katów Kościoła. Niweczy tym samym szanse na wyrównanie krzywd organizacji społecznej najbardziej ciemiężonej przez dyktaturę Jaruzelskiego i jemu podobnych zdrajców. Jednak zamiast wyrównać krzywdy Platforma bierze na siebie niegodziwości komuny, legalizuje je i dokłada nowe. Dziś jej liderzy biorą na siebie prowadzenie dalszej walki z Kościołem. Stanisław Żaryn
Rogalski: W sprawie zwrotu wraku dotąd nie zrobiono nic Działania prezydenta Komorowskiego, premiera Tuska i ministra Sikorskiego w sprawie wraku są pozorowane. Z dokumentów, które posiadam wynika, że nie zrobili nic, co mogłoby zdopingować stronę rosyjską do jego zwrotu - mówi mec. Rafał Rogalski. Stefczyk.info: Sprawa zwrotu wraku ma szansę stanąć na forum Unii Europejskiej. Z tym, że minister spraw zagranicznych i premier nie do końca chyba mówią jednym głosem w tej sprawie. Jak to rozumieć? Rafał Rogalski: Co do jednego mam absolutną pewność. Po stronie administracji Polski w tym premiera Tuska i ministra Sikorskiego, a także Kancelarii Prezydenta brak jest jakiejkolwiek woli wsparcia Prokuratury Wojskowej w kwestii zwrotu wraku przez komitet śledczy Federacji Rosyjskiej. I to miało miejsce od samego początku, od kwietnia 2010 r. Dysponuje bardzo obszerną korespondencją z w.w. instytucjami - z premierem Tuskiem, prezydentem Komorowskim i ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim. Pytałem jakie działania podjęli w sprawie zwrotu wraku do Polski. Okazuje się, że żaden z tych organów nie wykonał żadnych realnych czynności. Jeśli chodzi o pana prezydenta to poza jedną rozmową z grudnia 2010 roku z ówczesnym prezydentem Miedwiediewem – udzielał wyłącznie wywiadów, czy to telewizyjnych, czy to prasowych i wyrażał wolę zwrotu wraku. Podobnie rzecz się ma jeśli chodzi o premiera Tuska. Tu przypomnę, że rozmawiał z prezydentem Putinem w czerwcu 2012 tylko dlatego, że to prezydent Putin zadzwonił do premiera Tuska w związku z działaniami dotyczącymi rosyjskich kiboli.
Działania prezydenta Komorowskiego, premiera Tuska i ministra Sikorskiego są moim zdaniem pozorowane. Dysponuję bardzo obszerną dokumentacją uzyskaną w ramach wymiany korespondencji na podstawie prawa o dostępie do informacji publicznej. Z tej korespondencji wyłania się fatalny obraz braku wsparcia prokuratury wojskowej przez organy państwa. Nie zrobiły one nic, co mogłoby zdopingować stronę rosyjską do zwrotu wraku.
Z tej wymiany pism wynika, że toczyły się jedynie rozmowy, a nie było żadnych pism. Ale może na najwyższych szczeblach dyplomacji tak się sprawy załatwia? Wyłącznie w rozmowach? To powinno wyglądać zupełnie inaczej. Prezydent Komorowski, podobnie jak premier Tusk i minister Sikorski powinni kierować stosowne pisma z wyraźnym żądaniem zwrotu wraku. Wtedy można oczekiwać reakcji strony rosyjskiej. Gdyby takie pisma były skierowane, to Rosja musiałaby zareagować. Oczywiście możliwe byłyby co najmniej dwie wersje takiej reakcji: pierwsza, że ustala dokładny termin zwrotu wraku i druga – że odmawia. Gdyby odmówiła – musiałaby podać powody. Z dokumentacji wynika, że żadne takie działania poza rozmowami, z których część była prowadzona z osobami, które w ogóle za zwrot wraku nie odpowiadają – nie zrobiono nic. A przecież wrak jest dowodem w sprawie, dowodem który powinien dawno być na terytorium Polski, a prokuratorzy powinni mieć nieograniczony dostęp do tego dowodu. Jest to poza wszystkim własność Polski.
Znamy już reakcję Rosji, na ostatni apel ministra Sikorskiego. Rosyjski MSZ jest zdumiony, gdyż jak twierdzi, Polska od dawna zna stanowisko rosyjskie, które sprowadza się do tego, że wrak może być zwrócony dopiero po zakończeniu rosyjskiego śledztwa. Czy to zamyka sprawę? Od samego początku śledztwa Rosja deklarowała, że wrak będzie mógł wrócić do Polski dopiero po zakończeniu rosyjskiego śledztwa, ale to stanowisko ewoluowało. Były i inne deklaracje, jak choćby prezydenta Miedwiediewa, który w grudniu 2010 roku stwierdził, że na pierwszą rocznicę zdarzenia z 10 kwietnia – wrak będzie w Polsce. Mieliśmy więc do czynienia z wysyłaniem pewnych sygnałów ze strony rosyjskiej. Jak się okazało były to sygnały fałszywe. Bo dziś widać, że jeżeli wrak w ogóle wróci do Polski, to dopiero po zakończeniu czynności śledczych w Federacji Rosyjskiej. A śledztwo rosyjskie wciąż się toczy, podobnie jak śledztwo polskie. Zresztą mam wątpliwości, czy nawet po zakończeniu tergo śledztwa wrak wróci. Moim zdaniem, gdyby strona rosyjska nie miała nic na sumieniu wrak powinien być już dawno w Polsce. Tym bardziej, że komitet śledczy FR zakończył już dawno czynności dowodowe z udziałem wraku. Przeprowadzono badania pirotechniczne i szereg innych badań. Aktualne oświadczenie MSZ FR jest więc niedorzeczne.
Czy odwoływanie się do Unii Europejskiej w kwestii zwrotu wraku ma sens? Czy Unia może cokolwiek wymóc na Rosji w tej kwestii? W mojej ocenie próba doprowadzenia do sytuacji, kiedy odpowiednie organy Unii Europejskiej będą interweniowały ma sens. O ile rzeczywiście pani Ashton przeprowadzi takie rozmowy i o ile inne istytucje Unii będą wywierać odpowiednie naciski. Przy czym ta reakcja UE na wniosek polskiego rządu powinna byc już 2 lata temu. Tymczasem dopiero po przeszło dwóch latach i 7 miesiącach mamy do czynienia z pierwszą próba zainteresowania Unii problemem chociażby zwrotu wraku, z pierwszą oficjalną próbą zainteresowania Unii katastrofa smoleńską. To jest jakieś nieporozumienie. Zresztą pragnę zauważyć, że i tym razem minister spraw zagranicznych poruszył sprawę wraku wyłącznie w rozmowie. To jednak powinno być poparte określoną dokumentacją i sformułowaniem wniosków.
Czy umycie rąk premiera Tuska od apelu ministra Sikorskiego nie osłabia naszej presji na Unię? Oczywiście osłabia. Natomiast premier Tusk jest bardzo konsekwentny w swoim działaniu dotyczącym wyjaśniania zdarzenia. Już we wrześniu 2010 roku premier Tusk, który był gościem Moniki Olejnik uchylił się od deklaracji, żeby zadzwonić w tej sprawie do premiera Putina. Donald Tusk podchodzi do sprawy tak, że wygląda jakby się bał, że zgromadzenie dowodów o charakterze pierwotnym mogłoby doprowadzić do jakiejś rewolucji w polskim śledztwie i dlatego w mojej ocenie nie jest skory, by służyć pomocą, czy wykonywać jakiekolwiek działania w sprawie zwrotu dowodów, w tym wypadku wraku. Not. Ansa
Frasyniuk potwierdza słowa Kaczyńskiego Władek, pierdolisz, nie było cię tam, pomyślałam, czytając słowa gościa radia Zet - Nie ma takiej możliwości, żeby komuna w tamtych czasach zatrzymała kogoś i wypuściła. (...) To jest tak, że musiał podpisać deklarację lojalności.
Długo zastanawiałam się, czy pisać na ten temat notkę. Bo, żeby odnieść się do insynuacji Władysława Frasyniuka, muszę zniżyć się do jego poziomu. A poziom Frasyniuka to dziś poziom Jerzego Urbana, z którym, w 1998 roku, Jarosław Kaczyński wygrał proces. Sąd uznał wówczas, że Kaczyński nie podpisał żadnej "lojalki". Frasyniuk o tym na pewno wie, a mimo to, kłamstwo Urbana wprowadza do publicznej debaty, dlaczego? Drugi temat podniesiony przez Olejnik dotyczył bardzo osobistych wspomnień Kaczyńskiego, dotyczących wydarzeń z 13 grudnia. Wiadomo, że wszystko co powie Kaczyński zostanie użyte przeciwko niemu. Nie inaczej stało się i tym razem.
- No właśnie, a rozumie pan Jarosława Kaczyńskiego, który narzekał w „Gazecie Polskiej”, że go nie internowano i miał żal do tych, którzy internowali, że tego nie uczynili i że właściwie był w gorszej sytuacji niż internowani przez to, że był na wolności. - mówi MO, manipulując słowami szefa PiS.
- Absolutnie się z nim zgadzam, nie ma nic gorszego niż pozostać poza ośrodkiem internowania, który był w miarę bezpiecznym miejscem, jak się nie zostało aresztowanym to człowiek narażał się podwójnie, to znaczy wszyscy nie wiedzieliśmy co się wydarzy, ale osoba, która musiała organizować struktury podziemne nie miała cienia wątpliwości, że staje się wrogiem publicznym numer jeden, i że konsekwencją jego działania będzie więzienie, a być może jeszcze dużo poważniejsze dolegliwości. - komentuje jej gość. Prawdopodobnie nie takiej odpowiedzi spodziewała się Olejnik, więc dopytuje:
- Czy słusznie kpi się teraz z Jarosława Kaczyńskiego?
- Nie, go strasznie ośmieszono, to szczerze powiedziawszy chyba jestem jedynym Polakiem, który mówi, że się z nim solidaryzuje w tym, że nie został internowany, ale robię to tak naprawdę ze złośliwą satysfakcją. I wie pani mam takie osobiste poczucie porażki, dlatego że ja nie zgadzam się z Jarosławem Kaczyńskim, znam go od stu lat, przyjaźniłem się z Lechem Kaczyńskim, ale zawsze uważałem go za inteligentnego człowieka, wszystko to co ostatnio mówi, a zwłaszcza w sprawie internowania, właśnie to tak jakbym musiał połknąć swój własny język, bo już nikt mi nie uwierzy i każdy patrzy na mnie podejrzliwie czy tak naprawdę czy ja mam te cztery szare komórki, skoro mówiłem, że to inteligentny i sprawny człowiek. - plącze się Frasyniuk, który chciałby zadowolić Olejnik, ale przecież rozumie Kaczyńskiego.
Zatrzymajmy się nad tym fragmentem. Cała Polska kpi z Kaczyńskiego, dowiadujemu się z medów, bo w wywiadzie udzielonym Gazecie Polskiej powiedział:
- Wieczorem mnie wypuścili i było to dla mnie bardzo niemiłym zaskoczeniem. Nie ukrywam, że nieprzyjemnym, bo przecież działałem cały czas. Uważałem zresztą, że jestem w sytuacji dużo gorszej niż internowani. Tak, to są słowa Kaczyńskiego, ale jest to tylko część jego wypowiedzi, a pół prawda, to jest gówno prawda. Frasyniuk nie jest idiotą, wie, że rozmówca Joanny Lichockiej ma rację. I, że nie ma powodu do kpin. Musi również zdawać sobie sprawę z manipulacji mediów.
– Dowiedziałem się od rodziców, że była po mnie ekipa z SB. No i nastepnego dnia mnie zwinęli. Byłem spakowany i przygotowany na ucieczkę, czekałem z wyjściem z domu, aż skończy się godzina policyjna. Zjawili się jednak przed 6 rano i zabrali do MSW. Pamiętam, że zawieźli mnie na wysokie piętro i jakiś facet dość uprzejmie próbował mnie przesłuchać. Zaproponował podpisanie tzw. lojalki, na co oczywiście się nie zgodziłem. (...) Wieczorem mnie wypuścili i było to dla mnie bardzo niemiłym zaskoczeniem. Nie ukrywam, że nieprzyjemnym, bo przecież działałem cały czas.Uważałem zresztą, że jestem w sytuacji dużo gorszej niż internowani.Miałem absolutny imperatyw, że muszę działać i sądziłem, że pójdę siedzieć, co było gorsze od internowania – tak brzmi pełna wypowiedź Kaczyńskiego dotycząca internowania. Jeszcze raz pozwolę sobie przytoczyć stosowny fragment komentarza Frasyniuka:
"Nie ma nic gorszego niż pozostać poza ośrodkiem internowania, który był w miarę bezpiecznym miejscem, jak się nie zostało aresztowanym to człowiek narażał się podwójnie, to znaczy wszyscy nie wiedzieliśmy co się wydarzy, ale osoba, która musiała organizować struktury podziemne nie miała cienia wątpliwości, że staje się wrogiem publicznym numer jeden, i że konsekwencją jego działania będzie więzienie, a być może jeszcze dużo poważniejsze dolegliwości." Proszę zauważyć, że obaj panowie mówią DOKŁADNIE TO SAMO, choć, najwyraźniej Frasyniuk nie zdaje sobie z tego sprawy. Inaczej nie powiedziałby słów: „zawsze uważałem go za inteligentnego człowieka, wszystko to co ostatnio mówi, a zwłaszcza w sprawie internowania, właśnie to tak jakbym musiał połknąć swój własny język, bo już nikt mi nie uwierzy i każdy patrzy na mnie podejrzliwie czy tak naprawdę czy ja mam te cztery szare komórki, skoro mówiłem, że to inteligentny i sprawny człowiek. Ja nie mam wątpliwośći, kto tu jest nieinteligentny ewentualnie dał się wpuścić w kanał, co inteligentnego człowieka nie tłumaczy. Żenujący jest poziom przytoczonej rozmowy. Nie bardzo wyobrażam sobie prezesa PiS licytującego się z Frasyniukiem, czy Tuskiem (obaj nie byli internowani) w zasługach na rzecz obalenia komuny. Dlatego proponuję zajrzeć na stronę Encyklopedii Solidarności, porównać działalność wymienionych panów i wyrobić sobie własny pogląd w tej sprawie. Jarosław Kaczyński ma piękną kartę opozycyjną, podaję za ES:
(...) absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, Wydz. Prawa i Administracji (1971), w 1976 doktorat. 1971-1976 pracownik Międzyuczelnianego Zakładu Badań nad Szkolnictwem Wyższym (obecnie Instytut Polityki Naukowej i Szkolnictwa Wyższego) przy Ministerstwie Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki, od 1977 Filii UW w Białymstoku) W III 1968 uczestnik wieców studenckich na UW. 1970-1980 uczestnik nieformalnego seminarium prof. Stanisława Ehrlicha nt. zależności Polski od ZSRS. Od 1976 współpracownik KOR, nast. KSS KOR, w 1976 zbierał informacje o represjach wobec uczestników wydarzeń Czerwca, uczestnik akcji pomocy, w czasie wyjazdu do Płocka zatrzymany. Od 1977 współpracownik Biura Interwencyjnego KOR, nast. KSS KOR, badał m.in. przypadki morderstw popełnionych przez funkcjonariuszy MO i SB. Uczestnik akcji ulotkowych w 1978 w związku z procesem Kazimierza Świtonia, nast. w 1980 w obronie Edmunda Zadrożyńskiego. W 1978 przez kilka miesięcy p.o. kierownik Biura Interwencyjnego w zastępstwie Zofii Romaszewskiej. Od 1979 w redakcji niezależnego pisma „Głos”. W 1980 uczestnik opracowywania dokumentu Raport Madrycki. O przestrzeganiu praw człowieka i obywatela w Polsce. W VIII 1980 przyjechał do Wrocławia i spotkał się z przedstawicielami MKS; nast. aresztowany, zwolniony 1 IX na mocy Porozumień Sierpniowych; (co tłumaczy, dlaczego "nie było go tam" - dop. mój) od IX w „S”, kierownik sekcji prawnej Ośrodka Badań Społecznych przy MKZ, nast. Regionie Mazowsze. We IX 1981 sygnatariusz deklaracji założycielskiej Klubów Służby Niepodległości. Po 13 XII 1981 współorganizator (z Ludwikiem Dornem) podziemnej edycji pisma „Głos”. Od 1982 członek Komitetu Helsińskiego w Polsce, od 1983 współpracownik TKK „S”, m.in. od 1986 kierownik biura społeczno-politycznego TKK, od jesieni 1987 sekretarz KKW „S”. W V i VIII 1988 doradca strajkujących w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Natomiast zupełnie nie wiem, gdzie do 80 roku był, kreowany na wielkiego bohatera, najsłynniejszy w Polsce kierowca TiRów? (ukłon w stronę GW)
„Kwit” i kwit Władysław Frasyniuk, w mojej opinii, dopuścił się pomówienia. Stwierdził, że Kaczyński musiał (??) podpisać lojalkę a on, Władysław Frasyniuk, Kaczyńskiemu podpisanie wybacza. Z okazji 13. Grudnia wraca temat, który już dawno został zamknięty prawomocnym wyrokiem sądu – „lojalka” Kaczyńskiego. Jest jednak pewien dokument, który nie jest „lojalką” a „Deklaracją Współpracy z SB”. Dokument ten jest opatrzony podpisem Michała Boniego – ministra w rządzie Tuska. Nie będę zajmować się tym czy współpracował, donosił, nie donosił, czy z esbecją dzielił się wrażeniami z pielgrzymek papieskich. Kwit podpisał. Przyznał się do tego sam. Z łezką w oku przed kamerami. Kwestię czy podpis wymuszono groźbami też pozostawię bez komentarza. Istnieje bowiem inny wymiar tego kwitu – wymiar milczenia. Michał Boni przez wiele lat ukrywał fakt podpisania współpracy z SB. Czynił to świadomie, z pełną premedytacją. Oszukiwał. I to stanowi podstawę do oceny postawy pana Boniego. A ta jest, delikatnie mówiąc, mocno kontrowersyjna. Władysław Frasyniuk mówi dziś: „Ludzie podziemia zawsze uznawali rację tych, którzy emigrowali lub podpisali lojalkę.”. Można śmiało rozwinąć tę myśl o podpisanie deklaracji współpracy z SB. Co przeszkadzało panu Boniemu ujawnić fakt podpisania i wspomnieć o okolicznościach dlaczego do tego doszło np. w roku 1989? Uznano by jego racje. Boni nie ujawnił, wybrał milczenie, życie w kłamstwie przez dwadzieścia dwa lata. I co z tego, że tłumaczy się również tym, że nie donosił. A jeśli to kłamstwo? Bo przecież raz już skłamał długoterminowo. Znalazł się na Liście Macierewicza. I się pochorował, chudzinka. Pochorował się dlatego, że padł ofiarą własnego wyboru – życia w kłamstwie. Z tej historii wynika jeszcze jedno – Boni milczał bo wiedział, że układ III RP nie jest żadnym gwarantem praworządności, umożliwiającym panu Michałowi B. szybką ścieżkę sądową i oczyszczenie z podpisu. Jest więc on (Michał Boni) żywym dowodem na nienormalność układu okrągłostołowego. Należy zadać pytanie – co budowano od roku 1989? Jaki system? Otóż z pełną świadomością budowano system zakłamania, przemilczania, zamiatania pod dywan. Budowano (a raczej utrwalano) Układ. Patologię. Jej skutkiem jest m.in. to, że na orzeczenie o niekonstytucyjności wprowadzenia Stanu Wojennego musieliśmy czekać aż 22 lata! Można do „bulu i nadzieji” pytać dlaczego tak długo? Dlaczego oczywistej przecież sprawy nie załatwiono dwadzieścia lat wcześniej? Takie pytania są skrzętnie pomijane milczeniem albo kwitowane „ciemnotą” czy „faszyzmem”. To milczenie lub/i agresja świadczą jednoznacznie o tych, którzy nie chcą się przyznać, że, IMHO, w zasadzie nie zależało im na obaleniu komuny a o udziale w jej łupach. Stąd niechęć do oddania sprawiedliwości, odpieprzanie się od generała, ludzie honoru, zwąchanie się z gebelsem stanu wojennego i walka z każdym, kto o tych faktach głośno mówi. Trudno wyzbyć się wrażenia, że dziś dlatego na czele rządu stoi człowiek mówiący, że „polskość to nienormalność”. Został przecież nominatem tych, którzy tę nienormalność pracowicie budowali. Okowita
Notatka Anoszkina demaskuje Jaruzelskiego Reżyser Dariusz Jabłoński przekazał IPN dzienniki gen. Wiktora Anoszkina, znane jako tzw. notatka Anoszkina. Według prezesa IPN Łukasza Kamińskiego zapiski te stanowią jeden z głównych dowodów na temat genezy wprowadzenia stanu wojennego. Dokument ten wskazuje, że to gen. Wojciech Jaruzelski zabiegał w tamtym czasie o interwencję Sowietów w Polsce i że nieprawdą jest że stan wojenny miał nas przed tą interwencją ochronić. Dokument przekazany przez reżysera opisuje spotkanie gen. Jaruzelskiego i marszałka Kulikowa do którego doszło 9 grudnia 1981 r. w Warszawie. Zawarte w czterech zeszytach notatki to zapis dokonany przez gen. Wiktora Anoszkina, adiutanta naczelnego dowódcy wojsk Układu Warszawskiego w latach 1977-1989, marszałka Wiktora Kulikowa. Jaruzelski miał poinformować wtedy Kulikowa o swoich planach. Ten jednak podkreślał, że „najpierw należy wykorzystać własne możliwości”. Jak informuje agencja PAP pod koniec spotkania, Kulikow miał zapytać, czy może zameldować Breżniewowi, że „podjęliście decyzję o przystąpieniu do realizacji planu”. W odpowiedzi Jaruzelski miał odpowiedzieć: „Tak, pod warunkiem, że udzielicie nam pomocy”. Z zapisków Anoszkina wynika także, że na trzy dni przed wprowadzeniem stanu wojennego, na polecenie gen. Jaruzelskiego, sekretarz KC PZPR Mirosław Milewski dzwonił do ambasadora ZSRS w Warszawie Borysa Aristowa z pytaniem, czy Polska może liczyć na pomoc wojskową Związku Sowieckiego. Zapiski Anoszkina potwierdzają to o czym wiadomo było od dawna. To generał Jaruzelski był inicjatorem wprowadzenia stanu wojennego. Demaskują one także jednocześnie jedno z największych propagandowych kłamstw tamtego czasu, które nadal żywe jest wśród dużej części polityków lewicy. Chodzi o twierdzenie, że stan wojenny uchronił nasz kraj przed sowiecką interwencją. Notatki te jednoznacznie wskazują, że było odwrotnie. To Jaruzelski chciał sowieckiej interwencji i o nią zabiegał. Tadeusz Rozłucki
Smoleńsk jako doświadczenie formacyjne
Lud smoleński zgłasza gotowość do podjęcia „obowiązków polskich” - sekta pancernej brzozy nie chce nawet przyjąć do wiadomości ich istnienia.
I. „Lud smoleński” W niegdysiejszej notce „Lemingi i mohery – małe studium podziału” postawiłem tezę, że Tragedia Smoleńska stała się doświadczeniem formacyjnym – i to dla obu stron społecznej barykady. Postaram się dziś – między kolejną miesięcznicą, a rocznicą stanu wojennego - tę myśl rozwinąć. Dlaczego akurat Smoleńsk? Ano dlatego, że jest to wydarzenie przełomowe – przed Smoleńskiem różne kulturowo-polityczne podziały były jeszcze możliwe do zasypania, po Smoleńsku – już nie, a przynajmniej nie w dającej się przewidzieć perspektywie. Stosunek do tej tragedii, nawet odkładając chwilowo na bok spór o to, czy był to zamach, czy też splot nadzwyczajnych okoliczności, wyostrzył bowiem dwie fundamentalnie różne postawy. Z jednej strony mamy do czynienia z przebudzeniem sporej społecznej grupy, którą Rymkiewicz ochrzcił mianem „Wolnych Polaków”, reżimowa propaganda zaś pogardliwie nazwała „ludem smoleńskim”, z drugiej natomiast – z rzeszą ludzi kultywujących postawę „moja chata z kraja”, będących targetem „przemysłu pogardy”. Ów „lud smoleński”, które to pojęcie warto by odczarować z pogardliwej otoczki, tak jak udało się odwojować epitety w rodzaju „moherów” i „oszołomów”, charakteryzuje się, najkrócej rzecz ujmując tym, że zarówno sam zamach, jak i tzw. „katastrofa po-smoleńska”, czyli wszystko to, co nastąpiło już po Tragedii, stały się dlań soczewką skupiającą całą niewydolność i wszechobecną degrengoladę obecnego państwa polskiego. Innymi słowy, kwestia wyjaśnienia tego co stało się na Siewiernym i pociągnięcie do odpowiedzialności winnych jest niezbędnym warunkiem i wstępem do wszechstronnej sanacji przegniłych struktur III RP. Państwo polskie bowiem nie zdało egzaminu, okazało się niezdolne do zabezpieczenia swych najbardziej fundamentalnych interesów. W wymiarze międzynarodowym okazało się bezwolne i podatne na rozgrywki ościennych mocarstw, w wymiarze wewnętrznym zaś – nie było w stanie przeprowadzić niezbędnych działań oczyszczających i naprawczych. Więcej nawet – kasta rządząca, aparat polityczno-urzędniczy, zaczął jawić się wręcz jako struktura wroga narodowi, skupiona na zabezpieczaniu własnych partykularnych korzyści kosztem dobra wspólnego. Powyższa diagnoza legła u podstaw postawy z gruntu propaństwowej, jaką jest niezgoda na bylejakość szeroko rozumianego życia publicznego oraz na rezygnację z narodowych interesów i aspiracji. Nawiązując do Dmowskiego, „lud smoleński” zdaje sobie sprawę z istnienia „obowiazków polskich”, zgłasza gotowośc do ich podjęcia i wymaga tego samego od swoich elit. Jest to postawa z gruntu racjonalna i jedynie możliwa, jeśli chcemy zabezpieczyć jakąkolwiek wspólnotową przyszłość i byt państwowy. Dlatego też np. Ewa Stankiewicz i Solidarni 2010, odpierając zarzuty o rzekomy irracjonalizm i tworzenie „religii smoleńskiej” wskazują, że bez realizacji postulatów w sprawie wyjaśnienia i rozliczenia Tragedii nie sposób myśleć o jakiejkolwiek trwałej zmianie na lepsze.
II. Anty-smoleńszczyzna Ale, ta konstytuująca się od 10 kwietna 2010 roku grupa „obudzonych” ze swą propaństwową postawą ma oczywiście swój rewers w postaci „antysmoleńszczyzny”, zwanej również „sektą pancernej brzozy”. Dla nich Smoleńsk również stał się wydarzeniem formacyjnym, tyle że w drugą stronę. Zostali bowiem poddani masowej psychomanipulacji polegającej na bombardowaniu kolejnymi, bez wyjątku fałszywymi „wrzutkami” (naciski, gen. Błasik w kokpicie itd.), skorelowanymi z nawrotem „przemysłu pogardy”. Operację tę przeprowadzono na kilku poziomach. Po pierwsze, należało rozbić odradzajace się w pierwszych dniach Żałoby Narodowej poczucie jedności i wspólnoty, które przeraziło zarówno rządzących, jak i całą formację Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP. Po drugie, miała na celu przerzucenie w powszechnym odbiorze winy za Tragedię na polityczne ambicje braci Kaczyńskich połączone z niekompetencją i brakiem asertywności pilotów, co odwracało uwagę od odpowiedzialności rządu Tuska i strony rosyjskiej. Po trzecie, wychodziła naprzeciw tchórzostwu ogromnej części Polaków i ich pragnieniu „małej stabilizacji” - nawet za cenę zabetonowania sumień. Bo gdyby się jednak okazało, że to nie „błąd pilota” i „naciski”, to należałoby się wybudzić z ogłupiającego błogostanu i podjąć – znów mówiąc Dmowskim - „obowiązki polskie”. A istnienia tychże „obowiązków” zdecydowana większość Polaków zwyczajnie nie chce przyjąć do wiadomości. Po czwarte wreszcie, erupcja przemysłu pogardy z jej kulminacyjnym punktem jakim była batalia o Krzyż na Krakowskim Przedmieściu, miała na celu uświnienie jak największej części społeczeństwa i emocjonalną mobilizację, zwłaszcza młodych, przeciw „pisuarom”, „moherom” i „oszołomom”. Operacja ta powiodła się znakomicie, głównie dlatego, że spełniała zapotrzebowanie wszystkich tych, którzy jeszcze przed Tragedią dawali się prowadzić jak na sznurku suflowanemu rechotowi z „Kaczorów” i po Smoleńsku zaczynało robić im się łyso – a nikt nie lubi się tak czuć. To dlatego właśnie „antysmoleńska” część społeczeństwa skupiona wokół „sekty pancernej brzozy” reaguje emocjonalnym wyparciem na niezależne ustalenia, zadające kłam oficjalnej wersji wydarzeń zadekretowanej w raportach MAK i komisji Millera. Ustalenia te bowiem powodują u nich psychiczny dyskomfort. Gdyby je przyjęli, musieliby zarazem stwierdzić, że w sprawie Smoleńska zachowali się podle, jak ostatnie świnie - wybierające tchórzliwie własne korytko, niezdolne do skonfrontowania się z rzeczywistością i prawdą o stanie państwa. Swoje znaczenie ma również głęboko zakorzeniony, atawistyczny niemal lęk przez Rosją – bo gdyby się okazało, że to był zamach, to czeka nas „wojna”. To jest dokładnie ten sam sort ludzi, którzy po dziś dzień popierają Jaruzelskiego i stan wojenny.
III. Socjotechnika stanu wojennego Proszę zwrócić uwagę, z jakim mamy tu do czynienia zapętleniem, z jakim pomieszaniem pojęć. Ci, którzy w Tragedii Smoleńskiej widzą odbicie stanu państwa, z jego wszechobecną bylejakością, tumiwisizmem i „jakoś to będzie”, których żądania w sprawie śledztwa i podważanie oficjalnych ustaleń wynikają z fundamentalnej troski o dobro wspólne, traktowani są jak zgraja irracjonalnych fanatyków. Z kolei tzw. „sekta pancernej brzozy”, która z tchórzostwa i krótkowzrocznego wygodnictwa woli łykać oficjalny przekaz, zaś na każdą negację swej postawy reaguje agresją i wrzaskiem „rzygam już tym Smoleńskiem”, przedstawiana jest w reżimowej propagandzie jako „zdrowy trzon” społeczeństwa, racjonalny i nie poddający się „histerii”. Pewną nadzieję na przyszłość daje co prawda rosnący stopniowo, w miarę sypania się kolejnych elementów „antysmoleńskiej narracji”, odsetek wątpiących w rządową wersję wydarzeń, ale na dzień dzisiejszy do jakiegoś przełomu jeszcze daleko, choć tendencja ta pokazuje, że walenie głową w mur w dalszej perspektywie może przynieść efekty. Kiedyś już mieliśmy do czynienia z podziałem Polaków wedle podobnego klucza: „warchoły” i „ekstremiści” godzący w ustrojowe fundamenty i podważający sojusze, kontra spokojna większość chcąca pod kierownictwem Partii i Rządu budować ludową ojczyznę. Warto o tej odgrzewanej na naszych oczach socjotechnice pamiętać – i to nie tylko przy okazji kolejnej rocznicy stanu wojennego. Gadający Grzyb
Kownacki: Państwo nie działa Rozmowa z pełnomocnikiem części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej mec. Bartoszem Kownackim, posłem PiS. Stefczyk.info: "Gazeta Polska Codziennie" informuje, że protokoły sporządzone przez polskiego prokuratora na przełomie września i października w Smoleńsku nadal pozostają w Rosji. W tych dokumentach znajdują się m.in. wyniki badań próbek pobranych z wraku rządowego tupolewa oraz gleby z miejsca, w którym spadł samolot. Te dokumenty są ważne dla Polski?Bartosz Kownacki: Każdy dokument jest bardzo ważny. Wyniki badań są dla nas kluczowe w tej sprawie. Co również oczywiste nie ma żadnego uzasadnienia dla decyzji, by nam tych materiałów nie przekazać. Ten dokument jest, on może zostać skopiowany w ciągu kilku minut. Nie ma żadnego powodu, by procedura przesłania nam tych dokumentów miała trwać dłużej niż to potrzeba. Jednego dnia można było przyjąć dokument, skopiować i następnego nam odesłać. Nie ma żadnego powodu, by przetrzymywać takie dowody. Cała sprawa świadczy więc po raz kolejny, jak strona rosyjska nas traktuje. Czyni to z resztą od początku. Wspomnę jedynie o sprawie dokumentacji sądowo-medycznej. Jeśli tej dokumentacji nie wytwarzano później, jeśli nie fałszowano zapisów protokołów, to nie było żadnych powodów, by te materiały nie trafiły do nas. Praktyka Rosjan pokazuje od dawna, że Rosja sobie z nas kpi. Oni nawet dokumentów, które są u nich, nie zamierzają nam przekazywać.
Pojawiają się komentarze, że wiarygodność próbek, które pobrano w Smoleńsku ostatnio, obecnie jest jeszcze niższa. To jednak jest jedynie element całej oceny postawy Rosjan. Ich postępowanie i działanie nakazuje uznawać, że wiarygodność tych próbek jest bardzo poważnie ograniczona, a być może nawet zerowa. Tu nie chodzi o jeden dokument. Przecież oni wielu dokumentów nie przekazali nam, utrudniali nam wiele czynności. Współpraca z Rosją powinna wyglądać zupełnie inaczej. Dokumenty i wyniki badań przekazane z Rosji okazały się już wielokrotnie fałszywe. To sprawia, że również do próbek znajdujących się tak długo w Rosji, należy mieć niezwykle obniżone zaufanie.
W tej konkretnej sprawie brak wymienionej dokumentacji jest ważny? Pytaniem ważnym jest pytanie, czy strona polska ma zabezpieczone w jakiś sposób te materiały. To jest niezwykle ważne, ponieważ te dokumenty stanowią punkt odniesienia. Potrzebne są badania robione w Smoleńsku, podczas pobierania próbek. To są niezwykle ważne dokumenty. Szczególnie, że nie wiem, czy można wykonać stosowne opinie i ekspertyzy bez nich. Możemy mieć taką sytuację, że nie poznamy ostatecznych opinii bez wydania nam tych możliwości. To z kolei oznacza, że możemy być zwodzeni.
Portal wPolityce.pl publikuje informacje, że Służba Wywiadu Wojskowego miała wiedzę o zagrożeniu samolotu jednego z krajów UE. Informacje takie pozyskano w kwietniu 2010 roku. SWW zasłania się tajemnicą i nie udziela szczegółowych informacji w tej sprawie. O czym to wszystko świadczy? To niezwykle istotna wiadomość. Jedna z bardziej doniosłych i smutnych wiadomości. Myśmy mieli wiedzę o tym, myśmy mieli takie sygnały, jednak te doniesienia zasmucają i bulwersują. To bowiem pokazuje, jak źle funkcjonuje państwo polskie. Ono właściwie nie funkcjonuje. Mieliśmy sygnał o zagrożeniu dla najważniejszych osób w państwie - prezydenta, premiera. Takie informacje są przekazywane drogą oficjalną. I nasze służby nie podejmują żadnych działań. Nie podejmują działań, które zmierzają do wzmocnienia poziomu ochrony lotu z polską delegacją. Wiemy, że było nawet inaczej. Mieliśmy serię awarii, nie działał system rejestrujący wyjścia i wejścia na wojskowe Okęcie. Wiemy, jak traktowano podróż tupolewa do Smoleńska. To pokazuje, że polskie służby nie funkcjonują. Być może gdyby służby działały w sposób zgodny z prawem, nie byłoby katastrofy. Wzmocnienie ochrony lotu prezydenta spowodowałoby, że do katastrofy by nie doszło. Okazuje się, że możemy dysponować wiedzą o zagrożeniu, ale urzędnicy i funkcjonariusze mogę uznać, że nic w tej sprawie robić nie należy.
BOR twierdził, że wzmocniono poziom bezpieczeństwa. Biuro ujawniło, że uznawano lot premiera do Smoleńska jako bezpieczny, zaś lot prezydenta, jako bezpieczny z zastrzeżeniami. I mimo tego ochrona BOR w trakcie drugiej wizyty nie tylko nie była lepsza, ale wręcz była słabsza. To mówi samo za siebie. Rozmawiał TK
Europejski Bank Centralny będzie mógł dokonywać likwidacji banków Wspólny mechanizm uporządkowanej likwidacji banków dla instytucji finansowych objętych wspólnym nadzorem bankowym EBC może być uzgodniony do połowy 2014 r. - wynika z nocnych ustaleń przywódców ze szczytu UE. KE ma w 2013 r. zaproponować konkretne rozwiązania. Zgodnie z wnioskami z pierwszego dnia czwartkowo-piątkowego szczytu UE, Komisja Europejska ma w 2013 r. zaproponować wspólny mechanizm likwidacji banków dla krajów objętych wspólnym nadzorem. Miałby on posiadać "niezbędne uprawnienia", by w razie potrzeby zapewnić likwidację przy użyciu "odpowiednich środków" jakiegokolwiek zagrożonego banku w państwie uczestniczącym we wspólnym nadzorze.
"Celem jest redukcja ryzyka dla podatników i dla gospodarki poprzez zapewnienie, że problemy banków są rozwiązywane w najszybszy i najbardziej uporządkowany sposób w interesie wszystkich" - tłumaczył na konferencji prasowej po pierwszym dniu szczytu UE w nocy z czwartku na piątek przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy. Szef Komisji Europejskiej Jose Barroso podkreślał, że chociaż propozycja KE zostanie wysunięta w przyszłym roku, to przywódcy już zgodzili się podjąć kolejny, po wspólnym nadzorze, krok w kierunku unii bankowej - wspólny mechanizm uporządkowanej likwidacji banków. "Oznacza to, że podatnicy nie będą w przyszłości pokrywać rachunków (banków), a sektor będzie płacić, by rozwiązywać własne problemy" - tłumaczył Barroso. We wnioskach po czwartkowych uzgodnieniach zaznaczono, że propozycja KE w sprawie wspólnego mechanizmu upadłościowego miałaby być przeanalizowana przez ustawodawców (kraje UE i PE) jako priorytet "z zamiarem przyjęcia jej podczas obecnej kadencji PE", czyli do połowy 2014 r. Mechanizm ten powinien opierać się na składkach samego sektora finansowego, ale miałby zawierać "odpowiednie i skuteczne" zabezpieczenie (ang. backstop arrangements). Przywódcy podkreślili jednak, że zabezpieczenie to ma być "fiskalnie neutralne" dzięki zapewnieniu, że pomoc publiczna będzie odzyskana w drodze opłat ex post od sektora finansowego. Wnioski nie precyzują, jakie konkretnie miałoby to być zabezpieczenie, ale Van Rompuy w swoim raporcie z 6 grudnia jako opcję wymienił linię kredytową funduszu ratunkowego strefy euro (EMS) dla wspólnego organu likwidacji banków. Przyszły fundusz upadłościowy i jego zabezpieczenia są ważne dla krajów spoza strefy euro. Nie mają one bowiem zabezpieczenia w postaci EMS, który będzie mógł bezpośrednio dokapitalizowywać banki eurolandu objęte wspólnym nadzorem. Na zabezpieczenia dla krajów spoza strefy euro od początku debaty o wspólnym nadzorze bankowym zwracali uwagę Węgrzy. Ponadto - zgodnie z ustaleniami szczytu UE - w pierwszej połowie przyszłego roku mają być opracowane "operacyjne ramy" bezpośredniego dokapitalizowywania banków przez EMS, co będzie możliwe, gdy pełną parą będzie już działał wspólny nadzór. Ramy te mają zawierać definicję kontrowersyjnych tzw. aktywów odziedziczonych. Chodzi o toksyczne aktywa utrzymywane przez banki przed powstaniem wspólnego nadzoru. Kraje północy, m.in. Niemcy, uważają, że EMS nie powinien brać odpowiedzialności za "stare" kłopoty banków i powinien pomagać tylko tym, które wpadną w kłopoty pod wspólnym nadzorem. Przywódcy ponaglają też ministrów finansów, by do końca marca przyszłego roku osiągnęli porozumienie w sprawie propozycji dyrektyw o restrukturyzacji i likwidacji banków oraz o systemach gwarantowania depozytów, oraz by do czerwca 2013 r. porozumieli się w tej sprawie z Parlamentem Europejskim.Zgodnie z porozumieniem ministrów finansów przed obecnym szczytem UE wspólny nadzór Europejskiego Banku Centralnego nad bankami strefy euro i bankami krajów spoza euro, które do niego przystąpią, ma być w pełni operacyjny od 1 marca 2014 r. PAP
Politycy okradają nas przy pomocy inflacji Dwie trzecie (66 proc.) – o tyle spadła wartość złotówki od 1995 roku, gdy została przeprowadzona denominacja naszej waluty. Te oficjalne dane, wynikające z sumowania rocznych wskaźników, są zaniżone. Faktyczna inflacja w tym okresie w Polsce mogła wynieść nawet dwa razy więcej. Kolejne rządy manipulują jednak wskaźnikami inflacji, starając się ukryć przed obywatelami prawdę o tej największej grabieży naszych portfeli. Inflacja oznacza spadek siły nabywczej pieniądza. Wynika on z faktu, że w obiegu pojawiło się więcej pieniędzy, niż przybyło dóbr do nabycia, a więc ceny muszą wzrosnąć. Produkowanie pustego pieniądza sprawia, że instytucje, które mają go jako pierwsze (banki i rządy), spłacają swoje długi, okradając innych posiadaczy tej samej waluty. Niski oficjalny wskaźnik służy okłamywaniu społeczeństwa i przekonywaniu go, że jego aktywa rosną, a oszczędności są bezpieczne. Faktycznie chodzi zaś o systematyczną grabież pieniędzy obywateli. „Polityka finansowa państwa o rozbudowanym systemie ubezpieczeń społecznych wymaga, aby posiadacze majątków i aktywów nie mieli żadnej możliwości ich obrony. Jest to nikczemna i podła tajemnica zwolenników państwa opiekuńczego, którego istnienie zakłada proces ukrytego wywłaszczania z majątku” – tłumaczył Alan Greenspan w swojej książce „Złoto i wolność gospodarcza”, wydanej zaledwie półtorej dekady przed tym, jak został szefem amerykańskiego banku centralnego. Według Greenspana, jedynym sposobem obrony majątku jest oparcie pieniądza na złocie.
Ile nam kradną? Gdyby przyjąć wartość złota, jako punkt odniesienia utraty wartości przez złotówkę w ostatnich 17 latach, to okazałoby się, że zabrano nam ponad 80 proc. wartości naszych oszczędności i zarobków (w 1995 r. uncja złota kosztowała ok. 1000 zł, obecnie prawie 5500 zł). Inflację wylicza się na podstawie tzw. koszyka dóbr. Czyli porównuje się wzrost ceny towarów. Problem w tym, że polski GUS nie ma stałego koszyka dóbr. Niektóre dobra, jak nieruchomości, nie są w ogóle w nim ujęte (w innych krajach są wliczane), inne zaś podlegają rotacji. Na przykład jeżeli wzrosła znacznie cena pomidorów, to szuka się ich tańszego zamiennika, tak aby nie pokazywać wyższej inflacji. Ukrycie faktycznej inflacji jest fundamentem istnienia obecnych demokratycznych państw zachodnich, których system finansowania oparty jest na permanentnym zadłużaniu się. Gdyby na przykład w Polsce wykazano inflację na poziomie 10 proc. rocznie, to wówczas aby zaciągnąć kolejną pożyczkę, rząd musiałby zaoferować oprocentowanie wyższe od tego wskaźnika przynajmniej o 1-2 punkty procentowe. Manipulowanie wskaźnikami inflacji jest powszechną praktyką. Inflacja w USA jest trzy razy wyższa, niż wynika to z oficjalnych danych. Gdyby inflację w USA liczono tak jak przed 1980 rokiem, to wyniosłaby ona ponad 11 proc., podczas gdy oficjalnie wynosi ok. 4 procent. Nie trzeba wybitnych umiejętności matematycznych, aby obliczyć, że trzykrotny wzrost oprocentowania amerykańskich obligacji, zgodny z faktyczną inflacją, oznaczałby bankructwo USA. Dlatego rzetelna informacja o faktycznej utracie wartości pieniądza jest, nomen omen, na wagę złota. Dlatego w lipcu 2011 roku argentyńska prokuratura zaczęła ścigać zarządzających firmą MyS Consultores za publikacje własnych wyliczeń inflacji.
Cisi złodzieje Jednak aby zrozumieć skalę złodziejstwa i procederu, jakim jest inflacja, wystarczą nawet oficjalne wskaźniki. W 2011 roku inflacja wyniosła – według Głównego Urzędu Statystycznego – 4,3 procent. To oznacza, że po 10 latach złoty straci ponad połowę (52 proc.) swojej wartości. Nie ratują pieniędzy żadne lokaty bankowe, chociaż oczywiście zmniejszą stratę. Średnie oprocentowanie 12-miesięcznych lokat w bankach wynosi obecnie 4,79 proc. brutto, czyli 3,88 proc. netto. To oznacza, że Polacy, którzy decydują się oszczędzać pieniądze, powoli je tracą. Inflacja nie jest przypadkiem. Wynika z planowej polityki Narodowego Banku Polskiego, którego szefów wybierają nasi politycy. Decydująca o podaży pieniądza w Polsce Rada Polityki Pieniężnej (jej szefem jest prezes NBP) wybiera sobie cel inflacyjny (ostatnio 2,5 proc.) i następnie często ów cel przekracza. Cel inflacyjny to nic innego jak kradzież pieniędzy obywateli z premedytacją. Odsetek ukradzionych pieniędzy nie powinien być zbyt duży, bo społeczeństwo zorientuje się, że jest okradane. Gdyby ilość pieniądza w obiegu zwiększała się tylko o tyle, o ile rośnie PKB (czyli o ok. 2-4 proc. rocznie, a nie – tak jak obecnie – o 10-15 proc.), to regularnie mielibyśmy do czynienia z deflacją, czyli wartość naszych oszczędności i płac wzrastałaby.
Spisek dłużników i bankierów Inflacja jest sprzymierzeńcem dłużników. Największymi dłużnikami są obecnie państwa. Oparcie pieniądza na złocie (lub jakimkolwiek innym rzadkim i cenionym dobru) powstrzymałoby inflację, a tym samym możliwości zadłużania się przez rządy. Doskonale widać to na przykładzie wzrostu zadłużenia USA, które rozpoczęło się dopiero w połowie lat 70. Był to skutek decyzji prezydenta USA Richarda Nixona, który w 1971 roku doprowadził do tego, że Stany Zjednoczone przestały wymieniać dolary na złoto, nawet w rozliczeniach międzypaństwowych. Od tego momentu bariery ograniczające emisję pieniądza w USA zniknęły. Można grabić obywateli bez żadnych przeszkód. Fed, podobnie jak polski NBP, przyznaje, że celowo prowadzi politykę inflacyjną (spadek wartości waluty o 3-4 proc. rocznie), a niektórzy jego członkowie bezczelnie tłumaczą, że chodzi o to, aby ludzie mieli wrażenie wzrostu płac (sic!). Zainteresowani w zadłużaniu państw są nie tylko politycy, ale także bankierzy. Biliony dolarów, które co roku pożyczają rządy, przynoszą setki miliardów dolarów odsetek. Likwidacja procesu zadłużania się państw doprowadziłaby do upadku potężnego bankowego lobby. Zwolennicy spiskowych teorii dziejów zwracają uwagę, że prezydenci USA, którzy próbowali wyjść z inflacyjnej pułapki zadłużania się państwa, stawali się celami zamachowców„wariatów”.
Ronald Reagan tuż po objęciu urzędu w styczniu 1981 roku zażądał od Kongresu powołania komisji ds. złota, która miała opracować plan powrotu do standardu złota. 30 marca 1981 roku Reagan został postrzelony przez zamachowca-„wariata”. Rok później Kongres głosami 15 do 2 zablokował powrót do standardu złota. Z kolei John Kennedy chciał przywrócić srebro jako pieniądz. 4 czerwca 1963 roku podpisał dekret nr 11110. Jednocześnie polecił Departamentowi Skarbu, aby wprowadził na jak najszerszą skalę i jak najszybciej srebrne certyfikaty do obiegu pieniężnego. Pół roku po podpisaniu tej decyzji został zastrzelony, także przez działającego samodzielnie „wariata”. Następca Kennedy’ego, Lyndon Johnson, kilka miesięcy po przejęciu władzy, w marcu 1964 roku, wstrzymał wymianę srebrnych certyfikatów na srebro i zakończył próbę uniezależnienia USA od Rezerwy Federalnej, kreującej pieniądz, dług i inflację. W czerwcu 1965 roku Johnson zmniejszył także zawartość czystego srebra w monetach, co miało na celu obniżenie wartości srebra w obiegu monetarnym. Chodziło o to, żeby ludzie nie mieli alternatywy dla bezwartościowego papierowego pieniądza.
Mit złej deflacji Politycy, bankierzy i działający w porozumieniu z nimi ekonomiści starają się przekonać ludzi, że brak inflacji jest szkodliwy dla gospodarki. W artykule „Why is deflation bad” („Dlaczego deflacja jest zła”), opublikowanym 2 sierpnia 2010 roku w „The New York Times”, laureat Nagrody Nobla z ekonomii Paul Krugman tłumaczył, że inflacja jest zła, bo rośnie realna wartość długów, czyli krótko mówiąc: nie opłaca się pożyczać. W XIX wieku zadłużenie rządu USA powstawało praktycznie tylko w czasie, gdy były prowadzone wojny. Później szybko ów dług spłacano. Na przykład w czasie wojny o niepodległość USA zadłużyły się na 75,5 mln ówczesnych dolarów. Ale gdy nastał pokój, to od 1796 do 1811 roku, w 14 rocznych budżetach USA miały nadwyżkę. Podobnie było po wojnie w 1812 roku – przez kolejne 20 lat w budżetach występowała nadwyżka. W styczniu 1835 roku Stany Zjednoczone oficjalnie spłaciły długi i aż do wojny secesyjnej (1861-1865) były one śladowe. Dług wynikający z kolei z tej wojny spłacono prawie w całości tuż przez rozpoczęciem I wojny światowej. W XIX wieku USA rozwijały się najszybciej w historii i nie przeszkadzała temu deflacja. Za towary, które w 1800 roku trzeba było zapłacić 1000 dolarów, w 1900 roku kosztowały tylko 699 dolarów. Pieniądze trzymane w skarpecie zarabiały. Tymczasem w wieku XX, w którym rozpoczęło się zadłużanie państwa, wartość nabywcza dolara spadła 25-krotnie. Wszystko to pokazuje, że aby nastąpiła w Polsce jakkolwiek realna zmiana w polityce, musi nastąpić wprowadzenie zakazu zadłużania się państwa i prowadzenia polityki „celu inflacyjnego”. Inflacja jest ukrytym sposobem na okradanie ludzi, który z premedytacją utrzymywany jest przez klasę polityczną. Potężne lobby finansowe zainteresowane jest w utrzymywaniu przy władzy elit, które gwarantują stabilny wzrost długu. To właśnie ten system tworzenia pustego pieniądza doprowadził do obecnego kryzysu. Receptą zastosowaną przez większość rządów było pompowanie kolejnych pieniędzy podatników w upadające sektory. Nie tyle pozwoliło to zwalczyć kryzys, co odsunąć jego apogeum o kilka lat. Przy kolejnym nawrocie kryzysu warto pamiętać, kto i po co tak naprawdę do niego doprowadził…Jan Pinski
Tusk nie będzie się starał o pomoc ws. zwrotu wraku TU-154M. "Nie ma zdania" czy podjąć tę kwestię na szczycie UE-Rosja Premier Donald Tusk nie będzie rozmawiał z szefową dyplomacji UE Catherine Ashton nt. zwrotu przez Rosjan wraku Tu-154M. Dodał, że nie ma zdania, czy temat zwrotu polskiego samolotu powinien formalnie być podniesiony podczas najbliższego szczytu UE-Rosja. Szef polskiego rządu powiedział polskim dziennikarzom w nocy z czwartku na piątek po zakończeniu pierwszego dniu szczytu UE ws. zacieśniania integracji eurolandu, że nie rozmawiał z szefową dyplomacji UE i nie zamierza podejmować w rozmowach z nią tematu zwrotu wraku Tu-154M przez Rosjan, który rozbił się 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem. Powiem szczerze: tu minister Sikorski się wyspecjalizował w tych rozmowach, tak, że każdy ma swoje zadania
- powiedział Tusk. Pytany, czy Sikorski został upoważniony przez niego do rozmów z szefową unijnej dyplomacji odparł:
Nie jest moją pracą błogosławić kogoś. Dopytywany, czy kwestia zwrotu polskiego wraku powinna zostać formalnie podniesiona podczas grudniowego szczytu UE-Rosja, o co zabiegał u Ashton szef MSZ Radosław Sikorski odparł: nie mam zdania w tej sprawie. Sikorski poinformował w poniedziałek, że na forum Rady ds. Zagranicznych UE poprosił Ashton, aby podczas grudniowego szczytu UE-Rosja formalnie została podniesiona kwestia potrzeby zwrotu wraku Tu-154M. Catherine Ashton przyjęła do wiadomości prośbę ministra - podały jej służby prasowe. Szef polskiej dyplomacji tłumaczył we wtorek, że zwrócił się do Ashton z prośbą, ponieważ Polska wyczerpała możliwości działania dwustronnego. Pytany, o co konkretnie zwrócił się do Ashton, Sikorski odparł: "O to, aby podczas szczytu powiedzieć, że jedno z państw członkowskich ma problem w relacjach z Rosją". Nie pierwszy raz zwracamy się w takiej formule do Unii Europejskiej. Przypomnę - prezydencja niemiecka udzieliła nam wsparcia w sprawie bojkotu naszych produktów żywnościowych, a później Komisja Europejska wsparła nas w negocjacjach gazowych, dzięki czemu uzyskaliśmy lepszy efekt. Więc, póki co, precedensy są dobre - ocenił minister. Szczyt UE-Rosja odbędzie się 21 grudnia w Brukseli; zacznie się od roboczej kolacji już 20 grudnia. Ze strony unijnej weźmie w nim udział szef Komisji Europejskiej Jose Barroso, przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy, Ashton oraz kilku innych komisarzy. Z Rosji ma być prezydent Władimir Putin, szef MSZ Siergiej Ławrow i kilku innych ministrów. PAP/mall
Komunistyczna zbrodnia jak kradzież roweru Dziś, po 31 latach od brutalnego stłumienia polskiego zrywu ku wolności i niezależności, sprawcy pacyfikacji własnego narodu pozostają poza zasięgiem ręki sprawiedliwości. Nie uchroniły ich jednak siły ślepe, przypadkowe. Odwrotnie – były to siły złe, działające w pełni świadomie, które uosabiali prokuratorzy, sędziowie, adwokaci oraz, co najważniejsze, wpływowa część polityków i mediów. Wszystkie możliwe siły sprzysięgły się, żeby twórcy stanu wojennego pozostali praktycznie bezkarni. Żeby, broń Boże, nie stała im się żadna krzywda, choć w dorobku mają setki krzywd zadanych swoim współrodakom. Nie chroniły ich jednak siły ślepe, przypadkowe. Odwrotnie – były to siły złe, działające w pełni świadomie, które uosabiali prokuratorzy, sędziowie, adwokaci oraz, co najważniejsze, wpływowa część polityków i mediów. W większości o głęboko zapuszczonych korzeniach z okresu PRL, wtedy wyhodowani i ukształtowani lub z różnych powodów pozostający pod ich mocnym wpływem. To dzięki nim i ich rodowodom nikt z autorów decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego nie poniósł żadnego szwanku, w tym dwaj najważniejsi – generałowie Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak, których jak na ironię losu, ale w śmiertelnie poważnym przekonaniu, niektórzy nazwali „ludźmi honoru”.
Kiszczak jak złodziej roweru Dziś, po 31 latach od pamiętnego, brutalnego stłumienia polskiego zrywu ku wolności i niezależności, sprawcy pacyfikacji własnego narodu pozostają poza zasięgiem ręki sprawiedliwości. Próba rozliczenia tamtej zbrodni, rzutującej negatywnymi dla Polski konsekwencjami do dnia dzisiejszego, zakończyła się klęską. To niepowodzenie jest porażką przede wszystkim polskiego wymiaru sprawiedliwości. Ale też w szerszym wymiarze – przegraną państwa polskiego. Nieudana próba prawnego osądzenia twórców stanu wojennego – jak zresztą wielu innych procesów tzw. rozliczeniowych – odzwierciedla słabość polskiej demokracji. Uwidacznia, że III RP pozostaje nadal w uścisku PRL. Wprawdzie blisko rok temu gen. Kiszczak skazany został na dwa lata w zawieszeniu na pięć lat, ale wobec zarzutów, jakie na nim i na innych oskarżonych ciążyły, kara ta jest karykaturalnie niska, niemal śmieszna. Ktoś z obecnych w sądzie podczas odczytywania werdyktu trafnie zauważył, że takie wyroki dostają złodzieje rowerów. Nie jest przesadą to, co zawarłem w gorącym komentarzu bezpośrednio po ogłoszeniu wyroku w styczniu 2012 r., że jest to kpina naszego sądownictwa z poczucia społecznej sprawiedliwości. Dodam, że tego dnia Stanisław Kania, były I sekretarz KC PZPR, został uniewinniony przez warszawski sąd okręgowy. Ten uznał bowiem, że Kania nie należał do komunistycznego przestępczego związku zbrojnego, jakim była Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, znana bardziej pod nazwą „WRONA”, której członkowie pod wodzą gen. Jaruzelskiego praktycznie zdecydowali o wprowadzeniu stanu wojennego. A to dlatego, że Kania przestał być szefem PZPR w październiku 1981 r. Posadzono go na ławie oskarżonych w towarzystwie generałów Ludowego Wojska Polskiego dlatego, że wiosną 1981 r. podpisał dokument „Myśl przewodnia stanu wojennego”. Sąd natomiast ocenił, że są wystarczające podstawy, aby przyjąć, iż generałowie Wojciech Jaruzelski, premier i I sekretarz KC PZPR; Czesław Kiszczak, najpierw szef Wojskowej Służby Wewnętrznej, a potem minister spraw wewnętrznych, kontrolujący zbrojne formacje takie jak MO czy ZOMO; Florian Siwicki jako wiceszef MON i szef Sztabu Generalnego armii oraz Tadeusz Tuczapski, wiceszef MON i sekretarz Komitetu Obrony Kraju, tworzyli zbrojny związek przestępczy. Doprowadził on do uchwalenia przez Radę Państwa PRL przygotowanych wcześniej dekretów o stanie wojennym, co było również nielegalne, o czym generałowie dobrze wiedzieli. Jednocześnie sąd ocenił, że Kania „nie działał z zamiarem nielegalnego wprowadzenia stanu wojennego, opowiadał się za politycznym rozwiązaniem sytuacji w kraju, nie akceptował siłowych rozwiązań”. Być może sąd został wręcz przymuszony do skazania 86-letniego gen. Kiszczaka wyrokiem wydanym dosłownie przed kilkoma miesiącami przez Trybunał Konstytucyjny, który uznał, że wprowadzenie stanu wojennego było niezgodne z obowiązującym w PRL prawem, konstytucją i prawem międzynarodowym. W tej sytuacji sąd nie mógł zignorować najwyższej instancji prawnej w Polsce. Wydał wyrok, który i tak ten sąd kompromituje, ale nie pozwala sędziom wytoczyć procesu za stronniczość.
Jaruzelski zawisł w próżni Pierwsze podejście o ukaranie twórców stanu wojennego zrobili w 1991 r. posłowie Konfederacji Polski Niepodległej. W grudniu tego roku złożyli wniosek o pociągnięcie do odpowiedzialności konstytucyjnej i karnej przed Trybunałem Stanu 26 osób związanych z wprowadzeniem i realizacją stanu wojennego, w tym gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Wniosek rozpatrywała sejmowa Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej Sejmu I i II kadencji. W 1996 r., kiedy Sejm był zdominowany przez koalicję SLD–PSL, izba postępowanie umorzyła. Obserwowałem jako dziennikarz obrady komisji. Wystąpienia posłów SLD, broniących generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, były spektaklem potrącającym o kabaret. Na początku naszego wieku do sprawy wrócili prokuratorzy IPN. Pion śledczy z Katowic w kwietniu 2007 r. przygotował akt oskarżenia, w którym postawił zarzuty dziewięciu osobom, generałom WRONY i członkom Rady Państwa PRL. Proces ruszył we wrześniu 2008 r., a jak już pisałem, zakończył się w styczniu 2012 r. W tym czasie, niemal na początku, sprawę czterech oskarżonych wyłączono do oddzielnych postępowań, dwoje oskarżonych zmarło. Najistotniejszym wydarzeniem procesu stało się to, że od sierpnia 2011 r. toczył się on już bez udziału głównego oskarżonego, 88-letniego Wojciecha Jaruzelskiego. Jego sprawę z powodu złego stanu zdrowia sąd wyłączył i zawiesił. To już raczej pewne, że biorąc pod uwagę obecny stan zdrowia generała, oskarżony nr 1, określony przez sąd jako „przywódca tajnego porozumienia”, jako człowiek, który „dopuścił się komunistycznej zbrodni”, wymknął się osądzeniu i zapewne ukaraniu. Jerzy Jachowicz
ABW grała z Brunonem K. Polskie prawo nie przewiduje w ramach operacji służb specjalnych operacji wejścia w kontakt z przestępcą bez nadzoru prokuratury. Tymczasem ABW o sprawie Brunona K. poinformowała prokuraturę dopiero po roku prowadzenia akcji.
- Działania śledczych musi bezpośrednio nadzorować prokurator. To szalenie istotna rola podczas przeprowadzania tego typu operacji. Wymóg ten pojawił się w polskim prawie w konsekwencji negatywnych doświadczeń służb specjalnych na całym świecie. Prokurator bowiem musi pilnować, aby funkcjonariusz biorący udział w operacji razem z przestępcą sam nie złamał prawa. Musi też kontrolować operacje, tak aby nie przekroczono granicy prowokacji, a pracownik służby nie inspirował sprawcy – tłumaczy płk Andrzej Kowalski, wieloletni oficer służb specjalnych, ekspert do spraw działań operacyjnych.
– Tymczasem gen. Krzysztof Bondaryk w przesłanym do nas piśmie przyznał, że operacja pod nadzorem prokuratury była prowadzona dopiero od 5 listopada 2012 r. Przecież wcześniej trwała kilkanaście miesięcy. Kto ją wówczas kontrolował? – pyta w rozmowie z „Codzienną" Krzysztof Szczerski, przewodniczący parlamentarnego zespołu do spraw obrony demokratycznego państwa prawa. Podkreśla, że zamierza dowiedzieć się od gen. Bondaryka, jakie były podstawy prawne działania jego służb. – Poprosimy posłów komisji ds. służb specjalnych o zadanie takiego pytania. Legalność i praworządność pracy ABW musi być transparentna – mówi poseł Szczerski. Członek tej komisji Marek Opioła zapewnił już w rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie", że takie pytanie padnie. Na posiedzenie zespołu zaproszono bowiem zarówno odpowiedzialnego za służby ministra spraw wewnętrznych Jacka Cichockiego, jak i szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego gen. Krzysztofa Bondaryka. Żaden nie zjawił się w Sejmie. – Minister zignorował nasze zaproszenie, w ogóle na nie nie odpowiadając. Natomiast szef ABW odpisał dzień wcześniej, że bardzo się cieszy z zaproszenia, ale niestety nie może przyjść – mówi Krzysztof Szczerski. Gdyby minister albo generał się pojawili, płk Kowalski zapytałby ich m.in. o nadzór nad sprawą Brunona K. – Jeżeli była takiego kalibru, jak nas poinformowano – najwyższej wagi, jaki był nadzór centrali nad tym, co działo się w Krakowie. Powinien być bezpośredni – mówi pułkownik. – Niepokojąca okazuje się sprawa nadzoru prokuratury nad pracą służb, które najwyraźniej są przekonane co do swojej omnipotencji. Co z zasadą praworządności? Sprawa Brunona K. jest klasycznym przykładem „komunistycznego ukąszenia", które ciągle deprawuje nasze służby. Ich negatywna ewolucja pod kierunkiem gen. Bondaryka jest przerażająca. Pamiętajmy, że są w olbrzymim stopniu oparte na ludziach, którzy nadal tkwią w przekonaniach okresu komunistycznego – mówi „Codziennej" Antoni Macierewicz, były szef kontrwywiadu wojskowego. Katarzyna Pawlak
Chciałbym zapytać publicznie Macieja Stuhra, gdzie na Mazurach spotkał „oszalałych ludzi, antysemitów" Maciej Stuhr od dwóch miesięcy nic innego nie robi, tylko udziela wywiadów, jak sam powiedział w tygodniku „Uważam rze". Niektóre z tych wywiadów przeczytałem. W jednym z nich z typową dla aktorów autopromocją chwali się: Skończyłem dwa fakultety, jestem Mistrzem Mowy Polskiej, piszę felietony, wypowiadam się swoim językiem na ekranie. Ja też czasem piszę felietony, więc przynajmniej na tym polu jesteśmy równi. Też mógłbym pochwalić się swymi fakultetami, tylko po co. Szczególnie zaintrygowało mnie stwierdzenie, że aktor wypowiada się swoim językiem na ekranie. Do tej pory myślałem, że aktor odgrywa rolę. Tu dowiaduję się, że przemawia własnym językiem... Sądzę, że własnym językiem przemawia podczas wywiadów, choć niewątpliwie pewne stwierdzenia są mu dostarczane przez sztab promujący film czy spektakl, ale od siebie każdy aktor też coś przecież bowiem, tym bardziej gdy skończył dwa fakultety. Internauci pokładali się ze śmiechu po wypowiedzi Macieja Stuhra na portalu „Stopklatka": Przywiązywaliśmy dzieci pod Cedynią jak tarcze i to jest super. To jest najlepsze, co mogło Polskę spotkać", to taki bon mot, pewnie przygotowany aktorowi, aby przypomnieć, jacy byliśmy jako naród podli, własne dzieci wydając na śmierć, aby obronić jakieś miasto. Najkrótszą recenzję tej wypowiedzi dał publicysta jednego z portali „Nie pod Cedynią, ale pod Głogowem, nie jako tarcze lecz na maszynach oblężniczych, i nie Polacy, a Niemcy. A poza tym wszystko się zgadza." W filmie "Pokłosie" jest podobnie jak w powiedzeniu Maciej Stuhra. To Polacy mordują Żydów, a Niemców nie ma, potem współcześnie to Polacy krzyżują współbrata, bo ma żydowskie ciągotki. Reżyser powiedział, że to western, więc o narodowości nie ma co mówić. Są źli ludzie i ci dobrzy. Tymi złymi są Polacy, a dobrymi i ofiarami jednocześnie, Żydzi, ale to tylko taka konwencja, jak w westernie. Takimi argumentami można wytłumaczyć każdy zrobiony z tezą film. Bo dla mnie, to typowy produkcyjniak. Wszystko jest albo białe, albo czarne, jak w propagandowych filmach socrealistycznych. Władysław Pasikowski jako propagatora filmu wystawił popularnego aktora, który do tej pory wzbudzał sympatię widowni. Gdy aktor popełnił gafę, reżyser stanął w jego obronie. W wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej" powiedział:
Maćka Stuhra spotykają ataki ze strony internautów (...) na które nie zasłużył tak samo jak ten aktor grający Turka, a opisywany przez Jana Chryzostoma Paska, którego potraktowano strzałą z łuku w czasie spektaklu, bo grał Turka.
Internauci wyśmiewali się przede wszystkim z historycznej ignorancji Macieja Stuhra, ale powinni natrząsać się jeszcze bardziej z protektora, który tej ignorancji broni i sam wykazuje się polonistycznym nieuctwem. Pasek nie wspomina o Turku, ale napisał o francuskim aktorze grającym cesarza. W podsumowaniu Roku Pańskiego 1663 możemy u Paska przeczytać: „prowadzą w łańcuchy cesarza w ubiorze cesarskim" i strzałą go zabijają. Władysław Pasikowski i Maciej Stuhr chodzili do szkół, gdzie jeszcze nie było ograniczonych godzin lekcji historii, ale jak widać dziś reprezentują poziom, którego powinien powstydzić się każdy maturzysta. Nie wyobrażam sobie z jakim poziomem wiedzy historycznej wyjdą absolwenci szkół średnich, którym program nauczania przygotowała obecna ekipa rządowa. Niech społeczeństwo głupieje, swojej historii nie zna, a my nauczać ich będziemy dziejów własnego państwa z filmów, które nakręcą niedouczeni reżyserzy. Po co przekazywać pamięć o bohaterskich czynach narodu. Lepiej przypominać albo też wmawiać to, co było złe, ohydne lub za takie zostało wykreowane. Kto odróżni kłamstwo od prawdy? Ale nie o filmie "Pokłosie" i nauczaniu historii chcę pisać. Otóż Maciej Stuhr w wywiadzie z Moniką Olejnik w "Kropce na i", przedrukowanym we fragmentach w "Angorze" był łaskaw bronić filmu "Pokłosie", że jest wielki, oddaje prawdę historyczną, itp. Na pytanie dziennikarki: „Pokazana jest w tym filmie taka brzydka twarz wsi, takich oszalałych ludzi, antysemitów.(...) Nie jest to wykrzywiony obraz?" Aktor odpowiada:
Jest to pokazanie pewnych ludzi, nie wszystkich, ale pewnego wycinka rzeczywistości, którą przynajmniej na Mazurach, czy na Podhalu, czy jeszcze w innych miejscach, gdzie kręciliśmy ten film-absolutnie widać. I tu chciałbym zapytać publicznie Macieja Stuhra, gdzie na Mazurach spotkał „oszalałych ludzi, antysemitów", którzy by krzyżowali na drzwiach stodoły swego sąsiada, za to, że zbiera żydowskie nagrobki? Tę scenę, niby dziejącą się współcześnie wymyślono celowo, aby w ten sposób przedstawić chłopskie wyobrażenie, że to Żydzi zabili Chrystusa i za to teraz oni muszą ponieść taką karę. Takiego nachalnego, propagandowego, wmawiającego zbiorowy antysemityzm Polaków filmu nakręconego przez polskiego reżysera jeszcze nie widziałem. Ale według Macieja Stuhra taka jest dzisiejsza społeczność Mazur i Podhala i innych regionów. Urodziłem się na Mazurach i tam wychowałem. Jeden sąsiad był ewangelikiem, drugi prawosławnym. Mieszkały obok nas dwie rodziny różnych wyznań i żyliśmy w zgodzie. W klasie podstawowej siedziałem w jednej ławce z ewangelikiem. W domu, gdy go odwiedzałem, rozmawiał z rodzicami po niemiecku. Zresztą, potem cała rodzina wyjechała do Niemiec. W klasie w szkole średniej była wyznawczyni świadków Jehowy, były dzieci oficerów LWP, które uważały się za ateistów. Nikt nikogo nie prześladował, nikt nie kpił z czyjejś religii czy obyczaju. Mazury przed wojną były krainą tolerancji. Wystarczy przeczytać „Dzieci Jerominów” Ernsta Wiecherta. Mieszkali tu i Mazurzy, i Niemcy, i Polacy. Tu schronili się rosyjscy starowiercy. Byli też Żydzi. Dopiero niemiecki nazizm walczący o rasową czystość doprowadził do eskalacji zbrodni. Po wojnie znalazła tu swoją małą ojczyznę ludność z różnych stron. Przymusowo zostali osiedleni Ukraińcy, ale także przesiedleńcy z Wołynia, Wileńszczyzny, przyjechali Kurpie, warszawiacy i inni poszukiwacze przygód. Pozostali tu też rodowici Mazurzy. I nie licząc pierwszych powojennych lat, pełnych dramatów (co w jakimś stopniu oddaje film "Róża"), Mazury to była i nadal chyba jest, kraina tolerancji. Zamieszkali tu ludzie zbyt byli doświadczeni przez totalitarne systemy, aby okazywać nienawiść swoim sąsiadom. Mieszkający tu ludzie wykazali się życiową mądrością, zrozumieniem dla odmienności religijnej i narodowościowej. Niech aktor, który onegdaj uwielbiał kabaretowe role, może zapisze się na jakiś trzeci fakultet i wreszcie zapozna się z historią Polski. Choć uważam, że już tak uwierzył w swoją wielkość i mądrość wyczytaną z filmowych scenariuszy, że na prawdziwą wiedzę jest niestety za późno. Może więc lepiej niech tylko mówi swoim językiem z ekranu, a nie obraża ludzi mieszkających dawniej i dziś na Mazurach. I nie tylko tam. Ks. Jan Rosłan
Zabójcze euro Obecnie euro jest bardziej kijem aniżeli marchewką integracji, waluta ma być kagańcem narzuconym na słabsze państwa przez państwa silniejsze. Euro stało się więc zaprzeczeniem tej idei, która stała za jego powołaniem – zauważa Arkady Saulski. Nie dalej jak wczoraj pisałem o tragicznych skutkach ewentualnego przystąpienia Polski do jednolitego nadzoru bankowego (unii bankowej). Nie minęły godziny, gdy premier Donald Tusk ogłosił potrzebę przystąpienia Polski do strefy euro. Jeśli plan premiera by się powiódł, byłoby to morderstwo dla Polskiej gospodarki i to morderstwo z premedytacją. Wczorajsze wystąpienie Donalda Tuska było ogromnym zaskoczeniem dla komentatorów, analityków i ekonomistów. Jak zareagują na nie rynki przekonamy się dopiero w ciągu dnia. Jednak wieczorna informacja wzbudziła niemałą konsternację, także medialną. Nie można odmówić racji Zbigniewowi Kuźmiukowi kiedy mówi on, że Tusk wciąga Polskę do strefy euro „za uszy”. „Czeka nas dramatyczna walka, aby zablokować tę nieodpowiedzialną decyzję” – uważa Kuźmiuk. Decyzja jest istotnie nieodpowiedzialna (to według mnie i tak łagodne określenie). Ciężko się tłumaczy rzeczy oczywiste, jednak pewne fakty wymagają przypomnienia, proszę więc szanownych państwa o chwilę cierpliwości – będę bowiem kierował kilka dalszych akapitów tekstu do zwolenników rychłej eurointegracji. Po pierwsze – zasadniczo nie uważam tak jak część komentatorów, że projekt euro jest skazany na porażkę i rozpad strefy jest nieunikniony – euro było, owszem, projektem być może w pewnym stopniu nie do końca przemyślanym (zwłaszcza jeśli chodzi o zintegrowanie w strefie państw o różnym stopniu „kultury gospodarczej” – banalny casus Niemiec i Grecji), jednak na efekty dopiero należało poczekać. Bez wątpienia waluty „sztuczne” nigdy dotychczas nie miały szansy integracji kilku podmiotów państwowych. Jednak początkowe lata istnienia euro pokazywały, iż europejska wspólna waluta ma szansę powodzenia. Problem w tym, że z czasem euro zamieniło się w sztandar polityczny, aniżeli racjonalny projekt gospodarczy. Obecnie euro jest bardziej kijem aniżeli marchewką integracji, waluta ma być kagańcem narzuconym na słabsze państwa przez państwa silniejsze. Euro stało się więc zaprzeczeniem tej idei, która stała za jego powołaniem. Leczenie choroby strefy euro jeszcze bardziej ścisłą integracją jest leczeniem kaca aplikowaniem „klina”. Drogą do uzdrowienia i istnienia euro leży gdzie indziej. Po drugie – nikt racjonalnie myślący nie kupi samochodu o którym wie, że jest popsuty i jazda nim zagraża zdrowiu i życiu pasażerów i kierowcy. Obecnie strefa euro jest właśnie takim popsutym samochodem. Co więcej – Polska gospodarka jest także pogrążona w coraz głębszym kryzysie. To nie jest stan przedzawałowy – to wręcz agonia. A mówiąc dosadniej – gospodarka Polski się sypie. Dobre wyniki na giełdach nie przekładają się na faktyczny, realny stan gospodarki, już nie mówię o pojęciach dla rządu chyba abstrakcyjnych jak dobrobyt gospodarstw domowych czy coraz większym społecznym rozwarstwieniu. Jednak wystarczy się rozejrzeć wokół, by dostrzec symptomy: katastrofę (tak – katastrofę!) na kolei, de facto paraliżującą społecznie i gospodarczo cały, duży obszar kraju. Przewoźnika lotniczego, który dopiero co świętował w żenującym spektaklu „witanie” nowego samolotu w swojej flocie, aby teraz błagać o miliard złotych pomocy od rządu. Służbę zdrowia, pogrążoną w stanie tak dalekiego rozkładu, że dla wielu pacjentów pobyt w szpitalu równa się z wyrokiem śmierci. Rekordowe poziomy bezrobocia, we wszystkich grupach wiekowych. Postępujący rozkład infrastruktury energetycznej, której „data ważności” kończy się, zdaniem ekspertów, w okolicach roku 2020, a planów rewitalizacji nie ma… to dosłownie garstka przykładów – wymieniać mógłbym w nieskończoność. Ergo – wejście polskie chorej gospodarki do równie cierpiącej strefy euro to jak prowadzenie ślepca przez kulawego. Po trzecie – irracjonalny i dalece nierealistyczny budżet na 2013 rok, dopiero co przegłosowany przez Sejm tylko sytuację pogorszy. W państwowej kasie ma zabraknąć ok. 16 miliardów złotych. Polskę czeka więc jeszcze większe spowolnienie. Tak więc przystąpienie Polski do strefy euro będzie więc dobrowolnym zepchnięciem się do grona państw peryferyjnych. Z kraju zaczną odpływać obywatele do „centrum” jeszcze mocniej niż obecnie, a Polska stanie się gospodarczym i społecznym pariasem Europy. Fakt, że jednym z wielu to marne pocieszenie. Euro w Polsce będzie się równało biedzie i społecznej degeneracji w stopniu nawet większym niż miało to miejsce po Powstaniu Styczniowym. Premier zapowiadając przystąpienie do eurolandu jest więc albo całkowicie oderwany od rzeczywistości, albo zwyczajnie przestał traktować kraj, którym rządzi podmiotowo, dbając jedynie o to by euroentuzjastycznymi decyzjami zasłużyć sobie na tłustą, unijną synekurę. Mam nadzieję, że te fatalne decyzje uda się mimo wszystko powstrzymać. Jeśli nie – cóż, proszę pakować walizki, bo już wkrótce wszyscy pójdziemy „na dziady”.
Arkady Saulski
UJAWNIAMY! Wywiad wojskowy przed 10/04 otrzymał ostrzeżenie o możliwym zagrożeniu samolotu jednego z państw Unii Europejskiej Służba Wywiadu Wojskowego otrzymała w kwietniu 2010 roku informację o możliwym zagrożeniu samolotu jednego z państw Unii Europejskiej - dowiedział się portal wPolityce.pl. O ostrzeżeniach wysyłanych przez Centrum Antyterrorystyczne mówił w rozmowie z naszym portalem poseł Antoni Macierewicz: Centrum Antyterrorystyczne w dniu 9 kwietnia 2010 r. wysłało do SKW, do ABW, do Biura Ochrony Rządu i wszystkich innych służb powiadomienie o możliwym zamachu terrorystycznym.
Informacje o sygnałach dot. zagrożenia potwierdziła Służba Wywiadu Wojskowego w piśmie do portalu wPolityce.pl. Odpowiadając na nasze pytania służba informuje:
Uprzejmie informuję, że m.in. Służba Wywiadu Wojskowego w kwietniu 2010 r. otrzymała ogólną informację od wiodącego podmiotu współtworzącego system antyterrorystyczny w Polsce o możliwości uprowadzenia samolotu z jednego z lotnisk państw Unii Europejskiej, celem weryfikacji. Informacja nie zawierała żadnych bliższych danych. Okazuje się więc, że także inne służby były ostrzegane. Nie wiadomo niestety, które. SWW nie informuje również, na czym polegała weryfikacja ostrzeżenia. Odnosząc się do pytań szczegółowych, w których prosiliśmy o informacje, jakie kroki podjęła służba po otrzymaniu sygnału oraz czy informowała o takich ostrzeżeniach najważniejsze osoby w państwie, SWW zasłania się przepisami dot. informacji niejawnych z ustawy o SKW i SWW. Wywiad wojskowy wskazuje jedynie:
Nie odnosząc się do konkretnego przypadku, nadmienić należy, iż tryb i zasady przekazywania informacji najwyższym organom państwa, unormowany jest w art. 19 ustawy o SKW oraz SWW. Punkt 1. tego przepisu nakazuje:
Szefowie SKW i SWW, każdy w zakresie swojej właściwości, powiadamiając Ministra Obrony Narodowej, przekazują niezwłocznie Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i Prezesowi Rady Ministrów informacje mogące mieć istotne znaczenie dla bezpieczeństwa i międzynarodowej pozycji Rzeczypospolitej Polskiej. Słowo niezwłocznie zostawia szerokie pole do interpretacji, ponadto nie wiadomo, kiedy zakończyły się czynności weryfikacyjne. Mogło więc zdarzyć się, że SWW nie przekazała powziętych informacji najwyższym władzom. W każdym razie SWW potwierdza jednoznacznie, że polskie państwo miało sygnały o możliwym zagrożeniu samolotu z jednego z państw Unii Europejskiej. W sposób mglisty o ostrzeżeniach takich mówił w październiku 2010 roku szef MSW Jacek Cichocki. W RMF FM tłumaczył:
Przed 10 kwietnia służby zanotowały ostrzeżenia o zagrożeniu dla samolotu Unii Europejskiej, nie łączymy tego z katastrofą prezydenckiego Tu-154 pod Smoleńskiem. Jednak minister nie wyjaśniał szczegółów tej sprawy, ani nie wymienił, jakie służby miały wiedzę o tej sprawie. Pytanie, co z tą wiedzą zrobiono, czy ostrzeżenia zostały potraktowane w sposób odpowiedni, czy ich nie zbagatelizowano oraz - dlaczego mimo tego sygnału nie tylko nie zwiększono zabezpieczeń podróży śp. Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska, ale wręcz z zabezpieczenia zrezygnowano. Te pytania wciąż są pytaniami otwartymi
Ks. prałat Henryk Błaszczyk – Powiernik kłamstwa Nieopublikowana wypowiedź dla jednej z gazet kpt. rez. dr. Dariusza Fedorowicza, brata Aleksandra Fedorowicza, tłumacza Prezydenta RP, który zginął w katastrofie z 10 kwietnia 2010 roku, Na wstępie chcę podziękować wdowie po Dowódcy Operacyjnym Sił Zbrojnych RP - Pani Krystynie Kwiatkowskiej, za słowa wystosowane do rządzących o powołanie międzynarodowej komisji ds. wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej. Są one jednoznaczne i podpisuję się pod nimi całym sercem. Dziś to jest podstawowa konieczność, aby dalsze ekshumacje naszych bliskich odbywały się przy udziale i pomocy niezależnych międzynarodowych ekspertów. To jest rzecz najważniejsza, gdyż my, rodziny, mimo naszego bólu musimy się liczyć z tym, że te badania będą musiały być wykonywane – czy tego chcemy, czy nie. Nie ustrzeżemy się przed kolejnymi ekshumacjami. Prokuratura ma obowiązek zbadać wszelkie aspekty i dowody, aby wyjaśnić wreszcie w sposób przejrzysty, rzetelny i niepodważalny – a nie tylko „wiarygodny”, jak to jeden z polityków kiedyś powiedział – przyczyny tej katastrofy. W tym celu należy szczegółowo zbadać szczątki naszych bliskich i to nie tylko w zakresie identyfikacyjnym, o którym najczęściej słyszmy w przekazach informacyjnych. To są jedyne dowody, jakie posiadamy – reszta w dalszym ciągu pozostaje w rękach Rosjan, a jak widzimy po ich dotychczasowych działaniach, robią oni wszystko, by tam już pozostały na zawsze. Warto też podkreślić, że w Polsce, na szczęście, podobne tragedie zdarzały się niezwykle rzadko. Z tego względu trudno tu mówić o polskich ekspertach z dużym doświadczeniem. Zresztą normą w cywilizowanym Świecie jest korzystanie z najlepszych ekspertów zagranicznych. Tutaj nie ma miejsca na animozje, ani lokalne ambicyjki. Trzeba po prostu rzetelnego wyjaśnienia przyczyn tragedii. Dla tego musimy stanowczo domagać się udziału w ekshumacjach i badaniach ciał niezależnych ekspertów międzynarodowych posiadających stosowną do naszych potrzeb praktykę. Tylko ich doświadczenie może stać się gwarantem poznania prawdy. Ponadto zewnętrzni eksperci będą mniej podatni na wszelkiego rodzaju naciski – choćby ze strony władz, które w wyniku swoich dotychczasowych poczynań i wypowiedzi bezpowrotnie utraciły jakąkolwiek wiarygodność. Z tego samego powodu musimy domagać się by pobrane różnego rodzaju próbki zostały zbadane również w niezależnych, zagranicznych ośrodkach. Proszę także pamiętać, że w przypadku ciał naszych bliskich mamy do czynienia z materiałem biologicznym, który ulega naturalnej destrukcji w czasie. Stąd konieczność szybkiego podjęcia działań i nie odwlekania tych czynności przez lata. W tym wypadku z całą pewnością powstałych już szkód nie da się odrobić, ale tym bardziej nie można pozwolić na ich powiększanie, z czego każdy prokurator zdaje sobie sprawę. Jeszcze raz podkreślam – identyfikacja ciał Ofiar nie jest jedynym celem wniosków ekshumacyjnych, skierowanych do prowadzącej śledztwo Wojskowej Prokuratury Okręgowej. Choć może moje słowa dla niektórych rodzin mogą wydawać się bluźniercze, to jednak będę stanowczo bronił mojego stanowiska. Wiadomo, że szalenie ważnym jest dla mnie mieć tę pewność, że w grobie – na który chodzę się pomodlić – znajduje się mój śp. Brat Aleksander. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, że w przypadku naszych bliskich celem ekshumacji powinna być nie tylko sama ich identyfikacja, ale przede wszystkim szczegółowe zbadanie mechanizmów powstania urazów, które doprowadziły do ich śmierci, a tym samym ustalenie przyczyn katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. To naszym bliskim się od nas należy. Tymczasem zarówno w przekazie mediów, jak i prokuratury, jako jedyny cel tych ekshumacji przedstawiane są identyfikacje. To jest najważniejsza i najboleśniejsza przykrywka medialna, jaką można sobie wyobrazić w tej sprawie. Bo identyfikacje całkowicie nam przykryły temat rzetelnych badań mechanizmów powstania urazów. O tym dziś w ogóle nie słychać w przekazach medialnych. Sądzę, że dalsze ekshumacje będą pokazywały kolejne olbrzymie rozbieżności między dokumentami rosyjskimi, a tym, co widać po otwarciu trumny i że to nie jest przypadek, tylko sprokurowane celowo działanie. Zamiana ciał ofiar katastrofy smoleńskiej jest prawdopodobnie planowym działaniem, mającym – w mojej opinii – na celu takie swoiste „danie po łapach” tym, którzy choć obiecali, że w Polsce trumny nie będą otwierane, czyli że nie będzie sekcji, jednak się z tego nie wywiązali. I tutaj pojawia się druga rzecz – może nawet ważniejsza. Jest nią właśnie ta przykrywka medialna, o której przed chwilą mówiłem, a która w tym kontekście wysuwa się na pierwszy plan. Ma ona, bowiem na celu wmówić nam, że najważniejszym tematem jest identyfikacja ofiar. W ten sposób usuwa się podstawowy wątek, dla którego należy wykonywać badania sekcyjne. Ostatnio również Ksiądz Błaszczyk w Naszym Dzienniku przyznał, że w Moskwie panował ogromny chaos, ale nadal nie jest w stanie zrozumieć jak mogło dojść do pomyłek… Najmocniej przepraszam, ale co do osoby księdza Błaszczyka i jego dotychczasowej roli w dramacie związanym z tragedią smoleńską, mam spore zastrzeżenia. Naprawdę nie chcę uderzać w niego, jako w kapłana, jednak – moim zdaniem – nie sprawdził się w tej kwestii. Nie potwierdziły się jego zapewnienia, co do rzekomej olbrzymiej zasługi i gigantycznej pracy pani Ewy Kopacz i samych Rosjan, a ponadto, delikatnie mówiąc, nie na miejscu były jego dotychczasowe wypowiedzi i komentarze tak chętnie i licznie składane w mediach. Podczas nich ks. prałat zamiast stawać po stronie prawdy i zbolałych rodzin, brał w obronę minister zdrowia, – z którą zdaje się mieć przyjacielskie relacje – oraz mataczących w sprawie urzędników i polityków. Uważam też za haniebne wygłaszane przez niego oceny naszych działań i żądań. I naprawdę niepojęta jest dla mnie jego rola i stanowisko, jakie zajmował chociażby podczas spotkania rodzin z premierem i ministrami. Tutaj dochodzi też o mój osobisty wątek ze wspomnianym kapłanem. O tym wie niewiele osób. Sposób, w jaki ów ksiądz zachował się wówczas wobec mnie w gronie zebranych rodzin i polityków, był naprawdę bardzo niegrzeczny i nie godny duchownego. Sprawa dotyczy pierwszego spotkania rodzin smoleńskich z premierem w dniu 10 listopada 2010 roku, kiedy to ks. Błaszczyk siedział za stołem prezydialnym obok ministra Tomasza Arabskiego, z którym konsultował każdą kwestię. Byłem na tym spotkaniu jedną z aktywniejszych osób i jako lekarz oraz wojskowy dopytywałem się właśnie o zakaz otwierania trumien i badania sekcyjne, dlaczego nie wykonano ich w kraju itd. Była wówczas mowa również o tym, co pani Kopacz wygadywała w Moskwie i o tym, jak wówczas nas bezczelnie okłamywała. Pani Kopacz oczywiście była obecna na tym spotkaniu, dlatego też wielokrotnie kierowałem do niej różnego rodzaju pytania w tej sprawie. Wówczas włączył się ks. prałat, zaciekle broniąc pani minister. Wtedy też zrozumiałem mechanizmy nim kierujące, że to jest jej człowiek, z jej polecenia wysłany do Moskwy i na jej rzecz działający. W przerwie tego spotkania, pobiegł do telewizji do pani Moniki Olejnik, gdzie zaatakował rodziny biorące w nim udział mówiąc m.in., że „najgłośniej krzyczą ci, którzy wcale nie byli w Moskwie”. W ten sposób uderzył m.in. we mnie, bo ze względu na stan zdrowia mojego ojca nie mogłem polecieć do Moskwy. Dlatego też uważam, że był to cios poniżej pasa, bardzo przykry i bolesny dla mnie. I dziś zastanawiam się, kto jemu dał prawo żeby oceniać, czy to dobrze, że ktoś był w Moskwie, czy nie - zwłaszcza nie znając absolutnie sytuacji, jaka te osoby do tego skłoniła czy też nawet zmusiła. Z telewizji zdążył jeszcze ks. prałat dotrzeć na drugą część spotkania z rodzinami, gdzie w podsumowaniu – do którego został widocznie wyznaczony przez któregoś z obecnych ministrów – mówił o mnie, nazywając mnie „charakteropatą pozbawionym empatii”. Zdecydowanie odniósł się tym do tych wszystkich moich wypowiedzi, żeby mi dać po prostu po nosie. Dziś, kiedy ks. Błaszczyk na jedno z pytań dziennikarki odpowiada: „proszę nie stawiać mnie po tej stronie”, ja chciałbym zauważyć, że to nie pani redaktor prowadząca z nim wywiad postawiła go, po tej stronie. Księdza Błaszczyka postawili tam jego mocodawcy. Bo to, że działał na ich rzecz, nie ulega żadnej wątpliwości. Tutaj trzeba rzeczywiście stanąć w prawdzie. I pomijam kwestię, że on po prostu siedział za tym stołem prezydialnym, a nie wśród nas. Ważniejsze jest to, co ów ksiądz uczynił dając fałszywe świadectwo w swoich publicznych wypowiedziach oraz w krzywdzącym podsumowaniu spotkania z premierem, którego się dopuścił. Spotwarzył mnie publicznie, zaś po spotkaniu podszedł do mnie prywatnie i usłyszał wtedy kilka słów gorzkiej prawdy, które potem komentował w mediach utrzymując jakoby spotkał się z inwektywami. Proszę mi wierzyć, że to nie były żadne inwektywy. Powiedziałem jemu po prostu, a pamiętam to doskonale do dziś: „Zachował się pan haniebnie i mówię nie bez kozery do pana per „pan”, ponieważ to zachowanie nie było godne kapłana. Radzę odbyć gruntowne rekolekcje duchowe”. To była cała moja wypowiedź skierowana do księdza Błaszczyka. I naprawdę nie rozumiem, gdzie tam były inwektywy. Jego aktualnych wypowiedzi nie odebrałem jako przeprosin, a raczej jako próbę wybielenia swojej osoby. W moim odczuciu przeprosiny są wówczas przeprosinami, gdy winny przyzna się do winy przed tymi, których rzeczywiście skrzywdził i gdy poprosi ich o wybaczenie. Musi to uczynić szczerze z potrzeby serca a nie tylko pod presją faktów. Ksiądz Błaszczyk nie prosi jednak o przebaczenie. Także w moim przypadku nigdy z ust księdza nie padło słowo „przepraszam” za słowa, które ów kapłan skierował do mnie podczas wspomnianego spotkania. Ksiądz powołuje się na swój dar kapłaństwa, w związku z powyższym powinien mieć świadomość tego, co czyni. Od kapłana wymaga się zdecydowanie więcej: „Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie”. W jednym z ostatnich wywiadów ks. prałat odniósł się jedynie do swoich wcześniejszych słów, jakoby „ekshumacje byłyby szaleństwem”. Dziś za nie przeprasza, bo w tamtym czasie rzeczywiście bardzo się temu medialnie przeciwstawiał, wykonując polecenia różnych osób, również bezpośrednio odpowiedzialnych za nasze państwo, które za wszelką cenę chciały uniknąć tych ekshumacji. I dziś widzimy, że bali się nie bez powodu. Mleko już się rozlało, ponieważ wychodzą na jaw kolejne dramatyczne efekty zaniechania badań sekcyjnych po powrocie ciał do Polski. W tym te najbardziej oczywiste, jakimi są zamiany ciał. W takiej sytuacji dalsze stanie na stanowisku, że ekshumacje są szaleństwem, absurdalnym wymysłem rodzin, było by co najmniej śmieszne. Uważam też, że wina ks. prałata Błaszczyka jest daleko mniejsza niż osób, które ukryły się za jego sutanną. I żeby była jasność, co do sytuacji w jakiej się znalazłem, chcę z całą mocą podkreślić, że jestem osobą wierzącą i praktykującą. Autorytet osoby duchownej jest dla mnie rzeczą oczywistą. Tak zostałem wychowany i tak wychowałem swoje dzieci. W swoim życiu spotkałem bardzo wielu kapłanów. W ogromnej... lwiej części były to osoby, które można stawiać za wzór do naśladowania. Reprezentujące najwyższe wartości i całkowicie tym wartościom oddane. Tym większym szokiem jest dla mnie postawa ks. prałata Henryka Błaszczyka, który stał się swoistym powiernikiem kłamstwa, a wartości, którymi jest Prawda, Sprawiedliwość i Praworządność, ale też Miłość Bliźniego... Te wartości przekreślił. Uważam, że wielki Boży Dar kapłaństwa bardzo zobowiązuje. To nie tylko zaszczyt, czy przywilej, lecz nade wszystko ogromne zobowiązanie. Ksiądz powinien pamiętać, że "gorszycielowi lepiej byłoby kamień młyński zawiesić u szyi i zatopić go w głębinie morskiej"... A czymże innym jest postępowanie ks. Błaszczyka, jeśli nie zgorszeniem? A zatem nie zwracam się przeciwko Kościołowi, a wręcz przeciwnie – przeciw człowiekowi, który wykorzystując autorytet Kościoła Katolickiego w Polsce, cynicznie użył go do szerzenia i obrony kłamstwa. Powtarzam, powinien odbyć gruntowne rekolekcje duchowe. Może czas adwentu będzie dla niego dobrą sposobnością... Ja w każdym bądź razie jego niecny czyn, jako Katolik wybaczyłem mu już dawno. Jednak nie oznacza to, że zapomniałem i zamierzam milczeć wobec jego kolejnych prób obrony tych "nieco tylko zmodyfikowanych "kłamstw i prób wybielania siebie i swoich mocodawców. Na to nie zgadzam się ani ja, ani inne Rodziny uderzone działaniami Prałata. Stanzag
Macierewicz wzywa rządowych ekspertów do debaty
Antoni Macierewicz przewodniczący sejmowego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej zaproponował, by pod koniec stycznia 2013 r. na jednym z warszawskich uniwersytetów odbyła się debata ekspertów rządowych, którzy badali katastrofę smoleńską oraz ekspertów parlamentarnego zespołu zajmującego się tą sprawą, którym on kieruje.
"Wydaje się, że po odnalezieniu śladów materiałów wybuchowych pod Smoleńskiem, we wraku, doszliśmy do pewnego stanu, który musi uzyskać naszą reakcję, który musi uzyskać nową jakość" - powiedział Macierewicz na konferencji prasowej. Dlatego zwrócił się do strony rządowej i do ekspertów komisji, którą kierował ówczesny szef MSWiA Jerzy Miller, o "podjęcie otwartej, uczciwej, obiektywnej, profesjonalnej dyskusji, najlepiej na jednym z uniwersytetów warszawskich". Według niego podczas takiej debaty, w obecności mediów, będzie można "przedyskutować wszystkie kwestie i przedstawić wszystkie argumenty na rzecz wersji, której próbowała dotychczas bronić strona rządowa, a także tych informacji, tych eksperymentów i analiz, które zebrał i przedstawia zespół parlamentarny".
Macierewicz powiedział, że debata powinna dotyczyć przynajmniej trzech obszarów: "przygotowań do wylotu, zwłaszcza gwarancji zabezpieczenia kwestii technicznych, kwestii bezpieczeństwa fizycznego i dyplomatycznego, samego przebiegu katastrofy, i oczywiście norm i sposobów analizowania, używania narzędzi prawnych dla wyjaśnienia tragedii". "Te trzy obszary powinny być przedmiotem profesjonalnej, obiektywnej, niepolitycznej dyskusji ekspertów obu stron - do tego wzywamy" - powiedział poseł PiS. Jak dodał, jest już wstępna zgoda jednego z uniwersytetów warszawskich i w końcu stycznia przyszłego roku taka debata mogłaby się odbyć. "Liczymy na to, że pan Donald Tusk, że jego eksperci nie umkną pola, że stawią się do tej debaty. Ona jest Polsce bardzo potrzebna i dla wyjaśnienia dramatu smoleńskiego niezbędna" - powiedział Macierewicz.
Od Lenina do Putina System sowiecki był wspierany, finansowany na bardzo wiele różnych sposobów przez tych, którzy nominalnie pozostawali jego głównymi przeciwnikami. Przez tych samych kapitalistów, którymi politrucy straszyli grzecznych obywateli sowieckich. To tylko jeden spośród faktów spychanych do domeny teorii spiskowych - mówi Grzegorz Braun, twórca cyklu dokumentalnego pt. "Transformacja. Od Lenina do Putina". Światło dzienne ujrzały dwie pierwsze części „Transformacji” – dokumentalnego miniserialu Pańskiego autorstwa, poświęconego genezie systemu komunistycznego oraz ekspansji idei komunistycznej w świecie. Uważa Pan, że właśnie dzieje imperium sowieckiego są kluczowe dla zrozumienia współczesnej historii?
- Owszem, projekt sowiecki, Rosja „od Lenina do Putina” (tak chciałbym, by brzmiał podtytuł całego cyklu) to taka soczewka skupiająca najpotworniejsze problemy poprzedniego stulecia. W filmie jednak mowa jest nie przede wszystkim tym, co dzieje się w najściślejszym kręgu władzy na Kremlu, ale raczej o tym, co dzieje się naokoło, w polu promieniowania kremlowskiej „gwiazdy śmierci”. Ale oczywiście, choćby ten cykl miał nawet i sto cztery części, a nie cztery – tak jak zamierzamy – nie sposób przedstawić summy encyklopedycznej wiedzy na temat historii komunizmu. Zatem wybieram soczewkę, w której widać więcej. W istocie nie chodzi o przedstawienie dziejów konkretnego państwa, a raczej o pokazanie stałych wariantów gry, tych powtarzalnych chwytów, sowieckiego modus operandi, które wypracowano częstokroć jeszcze za Lenina i Dzierżyńskiego, a które stosowane były – i jak przypuszczam, są do dzisiaj - w polityce światowej. Projekt sowiecki, państwo bolszewików założone przez Lenina i złożone ad acta przez Gorbaczowa oraz Jelcyna, jest o tyle dobrym polem badawczym, że stanowi rozdział już zamknięty – od 1917 do 1991 roku. Chciałbym, żeby widz zauważył tę powtarzalność motywów i chwytów. Nie po to jednak, żeby się doktoryzować z dziejów Związku Sowieckiego, tylko, żeby nabyć orientacji, która, w moim mniemaniu, może być użyteczna także dla każdego odbiorcy aktualiów politycznych czy każdego konsumenta informacji z dziedziny polityki, także współcześnie.
Historyczne fakty ukazane w pierwszych dwóch częściach filmu układają się w mocno rozciągniętą w czasie sekwencję zdarzeń. Zadziwia diabelska w swej istocie skuteczność tej bolszewickiej metody. Na czym, Pana zdaniem, ona polega? - To dobry epitet: diabelska, bo to wszystko jest diabelstwo. To jedno z narządzi, jakimi się posługuje główny nieprzyjaciel Pana Boga w walce z Nim, my jesteśmy, czy też bywamy tej walki narzędziami, natomiast ziemia jest jej areną. To jest diabelstwo, ale ja nie opowiadam o wymiarze mistycznym, myślę, że to jest wymiar, w którym część odbiorców z natury się porusza i w związku z tym nie trzeba tu niczego pokazywać palcem. Ot, wystarczy przypomnieć, że bolszewicy traktują Kościół i wszelką wiarę jako cel agresji numer jeden. Notabene, zawsze też wracają do korzeni. Współczesna bolszewia, która już ukradkiem pozamykała te wszystkie kapliczki, w których już „nie wypada”, już zbyt obciachowo jest palić świeczki czy nawet ogarki, jak marksizm czy leninizm. Współczesna komuna zawsze wraca do korzeni, szydło z worka zawsze w końcu wyłazi i z całego wielkiego „programu dla ludzkości” zostaje przede wszystkim szczucie na Kościół. Na tej płaszczyźnie mój film porusza się tylko mimochodem. Główny wysiłek został nakierowany na kolekcjonowanie faktów, które są – mam nadzieję – wymowne same w sobie.
Wymowne, ale bynajmniej nie znane powszechnie. To nie jest historia wzięta z podręczników, z jakich uczyliśmy się my ani z tych, jakich uczy się obecnie młodzież. - Mam nadzieję, traktuję jako duży komplement diagnozę, że ten film wbrew pozorom nie opowiada historii do znudzenia znanej i oklepanej. Tak, selekcjonując fakty starałem się posługiwać tym właśnie kryterium. Im te ułamki, fragmenty, wycinki z gazet, z historycznych książek, z filmów archiwalnych są mniej znane, tym większy budują dysonans poznawczy w umyśle przeciętnie wykształconego Polaka (chociaż nie tylko do Polaków, mam nadzieję, ten film może dotrzeć). W istocie, stawiam sobie za cel, może nawet i za punkt honoru poszukiwanie takich właśnie dysonansów poznawczych. Nie tak dawno, ze dwa miesiące temu przeczytałem, że w pewnej szkole w Teksasie przygotowano akademię z okazji rocznicy rewolucji październikowej! Pewien nauczyciel historii zorganizował takie obchody. Amerykańskie dzieci, czy też młodzież gimnazjalna przebierała się za bolszewików po to, żeby uczcić rocznicę tego kroku milowego na drodze ludzkości do postępu. Przypuszczam, że i w Polsce jest wiele szkół, w których pracują tacy nauczyciele, a wydana na ich pastwę młodzież może być bezkarnie atakowana ideologicznie przez ludzi uważających Marksa i Lenina za facetów całkiem do rzeczy. Moja opowieść, mój - nazwijmy to szumnie – wykład dziejów Związku Sowieckiego nie jest w żaden sposób rewelacyjny w tym sensie, żeby odsłaniał jakieś nowe sensacje. To są wszystko znane i uznane przez historiografię fakty, których prawdziwości nikt nie zakwestionuje. Tym niemniej, bardzo wiele spośród nich nie jest notowanych w powszechnym wykładzie podręcznikowym, czy to szkolnym, czy nawet akademickim. Mam na myśli takie wydarzenia, jak geneza i przebieg rewolucji bolszewickiej, na przykład fakty tak podstawowe jak finansowanie rewolucji bolszewickiej i z Berlina i z Nowego Jorku. Ciekawe, że są one przyjmowane do wiadomości częściej przez współczesną historiografię rosyjską, niż przez tę postpeerelowską, czy anglosaską. W publikacjach rosyjskich bardzo pewne, można rzec – gwarantowane prawo obywatelstwa ma już wersja dziejów II wojny światowej, której głównej i najbardziej spektakularnej korekty dokonał swoim „Lodołamaczem” Wiktor Suworow. Otóż, w Polsce funkcjonują dwie szkoły. Jedni historycy udają, że tej książki nie ma i że fakty w niej opisane nie mają znaczenia; i są historycy, którzy tego nie negują. W Rosji zaś wszystkiego jest więcej, zatem i historyków, dla których teza Suworowa jest oczywistością, również jest więcej. Wracając do pierwszego pytania. Skąd sukces bolszewików i to, że system bolszewicki powstał i umocnił się przez tyle lat? Można powiedzieć, iż za te pieniądze, które dostali i z Berlina i z Nowego Jorku utrzymałby się każdy. System sowiecki był wspierany, finansowany na bardzo wiele różnych sposobów przez tych, którzy nominalnie pozostawali jego głównymi przeciwnikami. Przez tych samych kapitalistów, którymi politrucy straszyli grzecznych obywateli sowieckich. To tylko jeden spośród faktów spychanych do domeny teorii spiskowych. Związek Sowiecki nie utrzymałby się przez tyle dziesiątków lat, gdyby nie periodycznie ponawiane zastrzyki finansowe, których temu imperium udzielała międzynarodówka finansowa. Nie utrzymałby się, ponieważ systematycznie doznawał finansowej zapaści (przelewanie z pustego w próżne ma zawsze bardzo ograniczony horyzont czasowy). A zatem musiał szukać jakiejś terapii odmładzającej. Środków na nią udzielali zawsze jacyś ludzie interesu, który sami w Związku Sowieckim mieszkać by nie chcieli. Mam nadzieję, że jeśli uda się zrealizować następne części filmu, doprowadzą one widza do tego momentu, który na nasz użytek nazwano transformacją ustrojową przełomu lat 80. i 90. Że wówczas stanie się dla widza całkiem czytelne to, jak w procesie tzw. pieriestrojki zastosowano z sukcesem owe wcześniej po wielokroć już wcześniej obmyślone i zastosowane chwyty. Zaliczam do nich przede wszystkim metody kryjące się za dwoma hasłami: NEP i „Trust”, zawartymi w tytule pierwszego odcinka filmu. Związek Sowiecki, ponieważ z definicji jest niewydolny ekonomicznie i z zasady nie tylko nieproduktywny, ale i autodestruktywny. A zatem, po wyczerpaniu w piorunującym tempie rezerw wewnętrznych musi szukać ich na zewnątrz. Stąd naturalna nieodzowność i niezbędność agresywnej ekspansji. Ponieważ technologia, patenty są nieosiągalne, bo nie wszystko da się ukraść i nie wszystko da się kupić, stąd kolejne próby eksportu rewolucji. Pierwsza, podjęta w 1920 roku kończy się fiaskiem (jak to pięknie ujął w filmie Jerzy Targalski, Polacy byli jeszcze „starymi Polakami” i stanęli na drodze marszu bolszewików na zachód). Niektórzy sądzą i do dziś lansują taką wersję, że po klęsce 1920 roku Sowieci mieli rzekomo zaniechać myśli o rewolucji światowej. Mieli stosunkowo szybko pożegnać się z konceptem zaprowadzenia komunizmu na całej ziemi. Otóż, to bzdura, fałsz. Idea rewolucji światowej była konstytutywna dla Związku Sowieckiego od samego początku. On został utworzony na potrzeby rewolucji światowej po to, żeby potencjał Rosji wykorzystać i przekierować na podbój świata, na przemalowanie całej ziemi na czerwono. Ale szybko okazało się, że przeprowadzenie „z marszu” rewolucji światowej nie powiedzie się, ta rewolucja improwizowana nie przynosi sukcesu, że trzeba się przegrupować. Co świetnie rozumie Lenin i jego towarzysze zbrodniarze, w trakcie przegrupowania Związek Sowiecki staje się przez moment wrażliwy na niebezpieczeństwo ciosu z zewnątrz. Musi zatem dokonać wewnętrznego przegrupowania, transformacji, reformy (oczywiście, nie po to, żeby zmienić swoją naturę, lecz by się umocnić) - jednocześnie łudząc i mamiąc świat co do rzeczywistej natury i celów systemu. Zatem równolegle tym przegrupowaniem musi być podjęta propagandowa akcja dezinformacyjna. A zatem – NEP, działanie zewnętrzne, by ludzie w kraju, ci umierający z głodu mogli dożyć następnej zimy i żeby podstawowe potrzeby biologiczne ludności zostały zabezpieczone, bo musi być ktoś, kogo ostatecznie pognamy na tę rewolucję światową. Zarazem uruchamiany jest „Trust”, czyli ogłoszenie na zewnątrz wersji, która głosi, że systemu nie trzeba atakować, bo on za chwilę sam się obali - pod ciosami rzekomo rosnącej wewnętrznej opozycji. W tym celu ludzie Dzierżyńskiego na polecenie Lenina stworzyli taką całkowicie fikcyjną organizację - ów słynny "Trust" właśnie. Wypracowanymi w ten sposób kanałami dezinformacyjnymi zaczęto następnie szerzyć tezę, że Związek Sowiecki zmienił priorytety i będzie się od tej pory skupiał na budowie socjalizmu we własnych granicach. Te dwie operacje to przecież w istocie clou gorbaczowowskiej „pieriestrojki”! Mam nadzieję, że w kolejnych częściach cyklu „Transformacja” ta analogia się uwydatni i, mam nadzieję, uda się opowiedzieć dzieje „okrągłego stołu” czy tak zwanych reform demokratycznych w krajach bloku wschodniego jako twórczego wykorzystania i rozwinięcia wątków operacji „Trust” z lat 20. i 30. XX wieku.
Czy to zachód kupił tę wersję o zmianie priorytetów, bo był tak naiwny, czy też sowiecka dezinformacja tak doskonała? Zawsze staje to pytanie i ono w każdym przypadku jest zasadne: czy to pies merda ogonem, czy to ogon macha psem? Czy Związek Sowiecki był autonomicznym i suwerennym projektem, którego twórcy, autorzy i budowniczowie oszukali i wykorzystali naiwność zachodu dla swoich celów, czy też Związek Sowiecki był projektem politycznym powołanym do istnienia przez ludzi, którzy nigdy nie mieszkali na Kremlu, a wykorzystali ZSRS jako walec do zniwelowania gruntu pod budowę jeszcze większej wieży Babel. To jest pytanie, które, mam nadzieję, będzie się wyłaniać z tego cyklu. Rozmawiał Roman Motoła
Tasowanie zgranej talii
*Piechociński jako kto?...* Siwiec odchodzi, czyli kto pójdzie za nim?
*Czy bezpieka zjednoczy lewicę? *Od czego może odrodzić się państwo?...
„Na bezrybiu i rak ryba” - w wersji zwulgaryzowanej, stosowniejszej dla demokratycznych realiów politycznych – „na bezptasiu i d...słowik”. Przez minione dwa tygodnie „słowikiem” mediów był p.Piechociński, który nie mógł się zdecydować, co robić „z tak pięknie rozpoczętym wieczorem”: wejść do rządu, czy może wepchnąć tam młodszych i głup..., pardon, mniej doświadczonych. Wygląda na to, że na koniec wzięła górę obawa przed sondażowymi słupkami i p.Piechociński „musiał sam”. Kazał pan – musiał sam, jaki pan – taki kram, żeby pozostać przy mądrościach ludowych.
Osłabienie i podział w PSL zaktywizowały niektórych weteranów PZPR-owskich do „jednoczenia lewicy”, i oto przez najbliższe dni tematem wiodącym stanie się z pewnością p,Marek Siwiec, który z przytupem wystąpił z SLD. Słabsze PSL – więc rosną szanse na podmiankę w koalicji, ale nie wystarczy SLD, ani Ruch biłgorajski: trzeba zjednoczonej lewicy! Ba! Od dawna już trwają usilne wysiłki w tym kierunku, rzecz w tym, że trudno uzgodnić, kto ma rządzić naprawdę taką zjednoczoną lewicą. Pretendentów nie brakuje: czy „ludzie o skrwawionych rękach” (jak Miller wg.Palikota), czy „naćpana hołota” (jak Ruch biłgorajski wg.Millera), czy może żydowskie lobby polityczne z Partii Demokratycznej (której młodzieżówka intensywnie penetruje Ruch biłgorajski)? Rzucane wzajemnie inwektywy przypominają czasy, gdy dla „Natolina” frakcja puławska to były „Żydy”, a dla „Puław” frakcja natolińska to były „chamy”. Na lewicy tradycja mowy nienawiści nie ginie. Tradycja ta pokazuje także, że ścieżki frakcyjne żydokomuny a to łączą się, a to rozchodzą, a to znów łączą się w jakimś „historycznym kompromisie”, by znów rozejść się w historycznej dintojrze. Raz tworzono Komunistyczną Partię Polski we wspólnym leninowskim froncie, to znów ją delegalizowano, „podczyszczano” na Łubiance i dziesiątkowano, potem rehabilitowano - by znowu oskarżać się, tym razem o nacjonalistyczne odchylenia, potem niby znów się kochano, żeby wkrótce powyzywać się od tych „Żydów” i „chamów”... Dzisiaj kolejny „etap” skłania znów do jedności; do marksistowskiej „jedności przeciwieństw”? Ostentacja p.Siwca obliczona jest, być może, na wywołanie efektu kuli śnieżnej, tak, aby na końcu p.Miller został ze swym kadłubkowym SLD, wyizolowanym z nurtu nowej „mądrości etapu”, nakazującej ponowny sojusz „Żydów” z „chamami”. Pewien problem w tym, że więcej jest „chamów”, niż „Żydów”, nadto szowinistyczne zachowania żydowskie wobec Polski nie przysparzają współczesnemu lobby żydowskiemu w Polsce popularności wśród młodego pokolenia, a co dopiero wśród starej lewicy... „Chamy” trafnie chyba rozpoznają sytuację: Ruch Palikota to tylko taka polityczna ustawka, parawan, zza którego „Żydy” znów kierowałyby „zjednoczoną lewicą”. Rzecz jasna – jakieś pozory „ideowej jedności”, wspólnego lewicowego mianownika trzeba zachowywać: stąd wspólne potępianie polskiego „faszyzmu” i „nacjonalizmu”, wspólna konferencja zapowiedziana na 16 grudnia i inne tego rodzaju propagandowe „hocki-klocki” (Hocki-klocki, „be” ni „me”, dobre to, ale do d...), lecz do zjednoczenia daleko. Kto ma rządzić zjednoczoną lewicą? – nadal nie wiadomo. Pomocna w zrozumieniu wagi tego problemu jest, jak zwykle, historia. W 1948 roku odbył się słynny zjazd zjednoczeniowy lewicy, na którym w auli Politechniki Warszawskiej PPR połączyła się z PPS, uprzednio należycie „podczyszczoną” przez UB ze sceptyków (kazamaty przy Mokotowskiej, Rawicz, Wronki, skrytobójstwa znakomicie przekonywały PPS-owskich sceptyków do zjednoczenia).Od razu widać, że bez jednoczycielskiej roli bezpieki o żadnym zjednoczeniu politycznym żydokomuny mowy być nie może. Czy zatem dzisiaj bezpieka jest zainteresowana w jednoczeniu lewicy? – to jest najważniejsze pytanie! Ale dzisiaj jest wiele rozmaity koterii bezpieczniackich, tworzących pozakonstytucujne ośrodki władzy (nie licząc obcych agentur, które mają własne kalkulacje). Nie wątpię, że Mossad i jego kolaboranci zainteresowani są w jednoczeniu lewicy, którą kręciłoby „lobby ukorzenionych”. Jednak nie wszystkie te koterie i nie wszystkie obce agentury muszą być akurat zainteresowane wzmacnianiem lewicy w Polsce – mogą na przykład spekulować na „drugi fortepian”, na PiS (zwłaszcza, gdy PO i „lewica” upodabniają się do siebie). Zawsze dobrze mieć polityczną alternatywę w rozgrywaniu tak słabego delikwenta, jak Polska. Blok polityczny PO plus „zjednoczona lewica” byłby do rozgrywania bardziej kłopotliwy. Z tych samych powodów zresztą – jak sądzę – nie pozwolono PO zawrzeć koalicji z PiS w roku 2005. Byłaby to koalicja potężna i trudno wzruszalna... Coś jest na rzeczy, bo „jednoczenie lewicy” trwa już kilkanaście lat: gdyby pośród bezpieczniackich grup i obcych agentur była zgodność – lewica już dawno zlałaby się w nowy Front Jedności Narodowej!Nawiasem mówiąc, uczestnicząc we wspólnych hucpach z Ruchem biłgorajskim potępiających „polski faszyzm” i „nacjonalizm” – SLD już dał sobie narzucić retorykę Biłgoraja i „ukorzenionych demokratów”, i tylko patrzeć, jak zmuszony będzie razem z nimi potępić „polski antysemityzm” lub wykonywać tak żałosne gesty, jak Kwaśniewski w Jedwabnem. Może i Miller kiedyś przeprosi Żydów w imieniu Polaków za niemiecką okupację?... Ciekawe, co to za bezpieczniackie siły, które wstrzymują proces integracji żydokomuny– byłyby jakimś zalążkiem niezależnej państwowości? Hm... Jak Pan Bóg dopuści to i z kija wypuści.Tymczasem p.Oleksy( rejestrowany przez komunistyczny Agenturalny Wywiad Operacyjny) bardzo nasładza się p.Siwcem, że „znacząca postać na lewicy”. „europejczyk” i w ogóle... Nie dopowiada już, bo i po co, że w 1986 roku SB zarejestrowała tego europejczyka jako TW „Jerzego”, a wyrejestrowała w roku 1990, niszcząc inne akta. I że „nasz europejczyk” jest członkiem YES (Yalta Europeen Strategy), gdzie i „Olek” Kwaśniewski, i również ukorzeniony pan James Wolfensohn (którego Bill Clinton zrobił prezesem Bank Światowego odwdzięczając się za taktowne wyciszenie okoliczności z Moniką Lewinsky) i jak najbardziej ukorzeniony p.Wiktor Pinczuk, zięć straszliwego b.prezydenta Ukrainy, Kuczmy, a zarazem (i w związku z tym?) najbogatszy człowiek na Ukrainie (3,3 miliarda)...Fundacja YES ma oficjalnie „europeizować Ukrainę”. Jakże by więc nie miała przy okazji „europeizować” i lewicy w Polsce?... Marian Miszalski
Lista kompromitacji ABW
“Nasza Polska” przyjrzała się działaniom ABW pod rządami PO-PSL "ABW inwigilowała Stanisława Michalkiewicza" - taka informacja wyciekła niedawno do mediów. Agencja miała wziąć pod lupę stałego felietonistę "Naszej Polski" pod pretekstem “zabezpieczenia operacyjnego obchodów powstania w getcie żydowskim”. Kilka dni wcześniej agenci największej w Polsce służby specjalnej wtargnęli do licealistów związanych z organizatorami Marszu Niepodległości. Szukali u nich materiałów wybuchowych i powiązań z "polskim Breivikiem", czyli Brunonem K., którego zatrzymała ABW i z pomocą mediów przedstawiła jako prawicowego ekstremistę, który był o krok od wysadzenia w powietrze prezydenta, premiera i parlamentarzystów. Zanim odpalono news z Brunonem K., ludzie Krzysztofa Bondaryka, człowieka związanego z Platformą Obywatelską, dopadli “groźnego bandytę” Roberta Frycza, twórcę internetowej strony satyrycznej Antykomor.pl, na którą dziennie wchodziło zaledwie kilkadziesiąt osób... Dużo poważniejsze za to wydają się inne działania “Abwehry”, które pokazują skalę inwigilacji Polaków, instrumentalne wykorzystywanie służb przez ekipę Donalda Tuska i ekstremalny brak profesjonalizmu. Dlatego oddajemy w ręce Czytelnika listę wpadek Agencji pod rządami PO.
Agenci z SB i PZPR Krysztof Bondaryk, szef ABW, po przyjściu do “firmy” przygarnął Andrzeja Barcikowskiego, w latach 80. wiceszefa Wydziału Ideologicznego KC PZPR, później szefa doradców premiera Cimoszewicza i działacza SLD. Postawił także na Zdzisława Skorżę, który pierwsze szlify w tajnych służbach zdobywał jeszcze w latach 80. Wówczas w Radomiu był pracownikiem kontrwywiadu SB. Później został zastępcą szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Inny eks-esbek, Janusz Fryłow, zajął się w ABW kierowaniem kontrwywiadem tej służby. Głośne były także inne postacie z otoczenia Bondaryka. Po działaniach Centralnego Biura Antykorupcyjnego prasa informowała, że “Szef wywiadu skarbowego Andrzej P., bliski znajomy szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, usłyszy prokuratorskie zarzuty. Za wywieranie nacisków na dyrektora krakowskiego Urzędu Kontroli Skarbowej. W konsekwencji podjęto decyzję kosztującą Skarb Państwa 900 milionów złotych”.
“Apolityczną” ABW dowodzi polityk PO W dalszym ciągu jak mantrę powtarza się twierdzenie, że Centralne Biuro Antykorupcyjne pod kierownictwem Mariusza Kamińskiego i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego kierowana przez Bogdana Święczkowskiego były “służbami partyjnymi”. A więc popatrzmy na ABW Krzysztofa Bondaryka i biografię tego pana, który był wiceszefem MSWiA w rządzie Buzka, a potem aktywnym działaczem PO, w której władzach zasiadał i z ramienia której kandydował do Sejmu. Bondaryk to jedyny partyjny działacz, który w III RP otrzymał stopień generalski (w 2010 r. z rąk prezydenta Komorowskiego). W dodatku jest praktycznie “nie do ruszenia”. Od lat kieruje największą służbą specjalną, liczącą ok. 5,5 tys. funkcjonariuszy. I nic nie wskazuje na to, by szybko miał stracić stanowisko, skoro nie zaszkodziły mu skandale związane z okresem, gdy pracował w Polskiej Telefonii Cyfrowej: gigantyczna odprawa i ukrywanie dochodów, zakup samochodu po zaniżonej cenie, podejrzenie o nielegalne kopiowanie i wynoszenie danych.
2008 rok
Kompromitujące zatrzymanie W 2007 r. cała Polska pastwiła się nad ABW i PiS za śmierć Blidy i nieprzeszukanie łazienki, w której posłanka trzymała rewolwer. Rok później, pod rządami PO cała Polska milczała, bo nie wiedziała o podobnej sytuacji, która miała miejsce za rządów Tuska. Wówczas takich wpadek Agencji już nie nagłaśniano… Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego w październiku 2008 r. także próbowała przemilczeć swoją nieudolność po tym, jak zatrzymany na północy Polski przemytnik w czasie przesłuchania... poderżnął sobie gardło. Agenci nie zwrócili uwagi, że przestępca ma nóż i zdjęli mu kajdanki. Gdyby wbił nóż o centymetr głębiej, przeciąłby sobie tętnicę i nie został odratowany. Co mogło się stać, gdyby miał broń? Nietrudno odpowiedzieć na to pytanie.
Inwigilacja dziennikarzy ABW nagrywała dziennikarzy w 2008 roku w związku z głośną próbą samobójczą dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego. Rejestrowała też prywatne rozmowy Gmyza i Rymanowskiego z Sumlińskim. Jak się okazuje – niezgodnie z przepisami – nie zniszczyła stenogramów niezwiązanych ze sprawą. Co więcej, zostały odtajnione i udostępnione pełnomocnikowi prawnemu Jacka Mąki, wiceszefa ABW, do wykorzystania w zupełnie innym procesie między nim a “Rzeczpospolitą”. Premier Tusk uznał jednak, że nie doszło do żadnych nieprawidłowości czy naruszenia procedur i pozostawił wiceszefa ABW na stanowisku…
ABW kryje Komorowskiego? 13 maja 2008 r. funkcjonariusze ABW zatrzymali dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego w związku z oskarżeniem o korupcję przy weryfikacji oficerów WSI. Sąd nie zdecydował się na areszt, orzekając kaucję i zakaz opuszczania kraju. Prokuratura zaskarżyła tę decyzję i pod koniec lipca 2008 r. Sąd Okręgowy zmienił decyzję. Wówczas dziennikarz próbował popełnić samobójstwo, po czym trafił do szpitala, a areszt zamieniono na dozór. U początków całej sprawy znalazł się ówczesny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, który po rozmowach z oficerami WSI powiadomił szefów ABW i kontrwywiadu wojskowego o rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej. Sumliński do dzisiaj nie otrzymał zarekwirowanych przez ABW dokumentów kompromitujących czołowych polskich polityków. Został za to zdyskredytowany w oczach społeczeństwa i swojej własnej rodziny (co opisał we wstrząsającej książce “Z mocy bezprawia”). Obecnie zarzuty wobec dziennikarza upadają jeden po drugim, ale media już o tym nie informują.
2009 rok
Zatrzymanie na życzenie Tuska? 8 września 2009 r. funkcjonariusze ABW wkroczyli do gabinetu prezesa ZUS Sylwestra Rypińskiego i zatrzymali go pod zarzutem korupcji. Dzięki temu premier Tusk mógł szybko odwołać związanego z PSL Rypińskiego i zastąpić go swoim ministrem Zbigniewem Derdziukiem.
2010 rok
Inwigilacja prezydenta Kaczyńskiego Według części dziennikarzy i polityków opozycji, do 10 kwietnia 2010 r. prezydent Lech Kaczyński był inwigilowany przez podległą premierowi Tuskowi ABW. Pierwsza o sprawie poinformowała “Rzeczpospolita”. I chociaż Agencja dementuje doniesienia o szpiegowaniu prezydenta, to fakt rejestracji Kaczyńskiego w bazie osób mogących zostać poddanych inwigilacji potwierdzają skany dokumentów, które z ABW wyciekły do mediów.
2011 rok
ABW gnębi twórcę Antykomora Agenci ABW zapukali do studenta, który był autorem satyrycznej strony Antykomor.pl - strony nikomu nieznanej, na którą wchodziło kilkadziesiąt osób dziennie. A więc ruch był minimalny, “domowy”, jak mówią specjaliści z branży internetowej. Na witrynie znajdowały się dowcipy o prezydencie i infantylne gry satyryczne. W jednej z prymitywnych gier ubranych w satyryczną grafikę można było strzelić do prezydenta, jednak opis informował, że to tylko zabawa… To nie powstrzymało siedmiu uzbrojonych funkcjonariuszy ABW, którzy dokonali przeszukania, zabrali Fryczowi zabawki, a finał akcji był taki, że twórca satyrycznej strony o prezydencie Komorowskim został oskarżony o znieważenie głowy państwa. Rok później został uznany za winnego i skazany na karę roku i trzech miesięcy ograniczenia wolności z obowiązkiem wykonywania 40 godzin prac społecznych miesięcznie. Warto pamiętać, że chłopcy z ABW jakoś nie ruszyli się dotąd ze swoich licznych delegatur, żeby pozamykać dziesiątki stron obrażających śp. Lecha Kaczyńskiego… Widać, nie było rozkazu.
Nałogowi podsłuchiwacze W 2009 r. w Polsce pobierano od teleoperatorów milion informacji o operacjach telefonicznych. W 2010 już 1,4 miliona. W 2011 r. policja i służby ponad 1 mln 856 tys. razy sięgnęły po dane, do kogo i skąd dzwoniliśmy, wysyłaliśmy SMS-y i kiedy wchodziliśmy do Internetu! Agenci poprzez dane ze zwykłego telefonu komórkowego mogą ustalić nawet, z kim się spotykaliśmy. Służby specjalne bronią się, mówiąc, że w ten sposób walczą z przestępczością, a największą z polskich służb jest właśnie ABW. Dla porównania w Niemczech po takie dane sięgają ok. 35 razy rzadziej (w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców). A przecież nie do końca znamy inwigilacyjne działania pewnej specsłużby w specsłużbie… Mowa o “przybudówce ABW”, czyli wywiadzie skarbowym, jedynej wszechwładnej służbie specjalnej, która nie podlega sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Wywiad skarbowy także zajmuje się podsłuchami, choć nie prowadzi samodzielnie śledztw, a poza tym jest jedną z najbardziej tajemniczych służb specjalnych w III RP.
2012 rok
Hackerzy ośmieszają Agencję W styczniu tego roku hackerzy, robiąc szum wokół ACTA, zaczęli blokować strony rządowe. Sprawą zajęła się policja i ABW, ale strona tej drugiej padła jako jedna z pierwszych… Hakerzy zablokowali stronę internetową Agencji i zrobili to bez ingerencji w kod witryny (jak np. w przypadku strony KPRM). Do rozłożenia na łopatki strony ABW wystarczyła najprostsza metoda DDoS (atak z wielu komputerów, który czyni atakowaną stronę niedostępną z powodu ogromnego, ale sztucznego ruchu). Niemniej jednak to właśnie Agencja stoi na straży rządowych serwerów i bezpieczeństwa cybernetycznego. Mało tego, najważniejsze witryny rządowe są pod ochroną systemu bezpieczeństwa teleinformatycznego ARAKIS-GOV, za który Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego (wraz z NASK) otrzymała w 2010 r. nagrodę “Teraz Polska”.
Michalkiewicz, Łysiak, Nowak na celowniku ABW Jak poinformował tygodnik “Najwyższy CZAS!”, ABW w kwietniu 2012 r. rozpoczęła tajną informację o kryptonimie “Menora”, której oficjalnym celem było rozpracowanie osób podejrzanych o poglądy antysemickie. Oficjalnym powodem tych działań było “zabezpieczenie operacyjne obchodów powstania w getcie żydowskim”. Według informacji “NCz!” inwigilacją objęto m.in. Stanisława Michalkiewicza, Jerzego Roberta Nowaka oraz Waldemara Łysiaka, a więc publicystów, którzy nie zostawiają suchej nitki na rządzącej Platformie Obywatelskiej.
Brunon K. z Allegro ABW schwytała “polskiego Breivika” (już drugiego w ciągu kilku miesięcy), czyli 45-letniego chemika Brunona K., pracownika naukowego Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie. Na konferencji prasowej pokazano na telebimie jakieś gigantyczne wybuchy, opowiadano o prawicowych i antysemickich poglądach terrorysty; o tym, że werbował grupę i miał wysadzić Sejm, a przy okazji premiera i prezydenta. “Grupę terrorystyczną” zwolniono bez stawiania zarzutów, a u Brunona zarekwirowano gadżety, które są ogólnie dostępne na… Allegro. Jednak najgroźniejszy wydawał się news, że Brunon K. posiadał ponad cztery tony trotylu. Jednak ze zdawkowych informacji wynika, że to nie trotyl, ale zwykła saletra amonowa wykorzystywana masowo w rolnictwie do nawożenia pól. Do tego prawdopodobnie agenci ABW mogli przekroczyć swoje uprawnienia i podżegać Brunona do realizacji swoich chorych pomysłów (co bierze pod uwagę nawet przychylna władzy “Gazeta Wyborcza”). Poza tym akcja tropienia terrorysty numer 1 w Polsce wykonana przez ABW i obwieszczona jako wielki sukces, to nic innego jak ujęcie faceta, który znany był pod swoim nazwiskiem od ponad roku w Internecie. Tam otwarcie pisał o wszystkim i tam szukał osób o podobnych poglądach. Praca operacyjna mająca na celu lokalizację zagrożenia mogła polegać w dużej mierze na zwykłym białym wywiadzie. Za to Brunon K. przydał się koalicyjnym politykom do ataków na Młodzież Wszechpolską, PiS i posłużył jako pretekst do nowelizacji kodeksu karnego i wprowadzenia szerszej penalizacji “mowy nienawiści” (czytaj eliminacji krytyków rządu PO-PSL).
ABW robi kipisz przed Marszem Niepodległości Agenci ABW wraz z policją wtargnęli do domów młodych organizatorów Marszu Niepodległości. Zarekwirowali im komputery, telefony, nośniki pamięci i inne przedmioty. Przypomnijmy, że funkcjonariusze wcześniej nękali uczestników i organizatorów Marszu w obronie Telewizji Trwam, który przeszedł ulicami stolicy 29 września br. Tym razem dopadli “groźnych” nastolatków. - Czterech funkcjonariuszy ABW, jak się później okazało, przeszło przez ogrodzenia mojego domu, a następnie weszli do środka przez drzwi, które nie były zamknięte na zamek. Następnie weszli na pierwsze piętro do mojego pokoju i obudzili mnie w łóżku słowami: “Dzień dobry, pan wstanie”, nie pokazując żadnej legitymacji, a jedynie uzasadnienie i nakaz – relacjonował Tomasz Kozyra, jeden ze współorganizatorów z ramienia Stowarzyszenia “Marsz Niepodległości”. A jak uzasadniali kipisz agenci? Sprawdzaniem powiązań przyszłych uczestników Marszu Niepodległości ze sprawą dyrektora lubelskiego Teatru NN. A chodzi o to, że rozwieszone zostały plakaty z wizerunkiem dyrektora teatru, w tle znalazła się Brama Grodzka z powiewającą nad nią flagą Izraela i podpisem “Ministerstwo Prawdy”. Czy to był prawdziwy powód zaangażowania Agenci mającej dbać o bezpieczeństwo wewnętrzne kraju i walczyć z terroryzmem, czy może ABW chciała skompromitować lub wystraszyć organizatorów Marszu Niepodległości? Odpowiedź nasuwa się sama.
ABW dręczy licealistów Policjanci, ABW i Straż Graniczna zabrała się za straszenie sześciu licealistów z Krakowa. Funkcjonariusze ABW przy pomocy Straży Granicznej interweniowali nawet w szkole, do której chodzą chłopcy, i przeszukali mieszkania ich rodziców. Licealiści mają po 17 i 18 lat. Akcja rozkręciła się po anonimowym donosie, w którym ktoś oskarżył ich, że mają związki z Brunonem K. - Oskarżono nas w tym e-mailu o posiadanie materiałów wybuchowych, broni i planu wysadzenia w powietrze Dworca PKS w Krakowie - relacjonował w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" jeden z zatrzymanych licealistów. Michał Cieślawski, założyciel grupy Młodzi Narodowych Sił Zbrojnych i jej lider, zapewnia, że żadnego Brunona K. nie zna i nie ma zamiaru zawierać z nim znajomości. ABW po całej akcji stwierdziła, że jej tam nie było… ale zaprzeczają temu licealiści, ich rodzice, świadkowie a obecności Agencji nie chce zdementować nawet policja państwowa. Według licealistów podczas przesłuchań na policji padały takie pytania jak to, czy ich organizacja jest związana z “faszystowską organizacją Młodzież Wszechpolska”. Funkcjonariusze mieli sugerować, że prowadzona przez nich działalność “ma wszelkie znamiona działalności terrorystycznej”, za co grozi nawet do 8 lat więzienia.
Pułkownik ABW i Polska.pl W maju tego roku “Nasza Polska” informowała o aferze domenowej z pułkownikiem ABW w roli głównej. Wyceniane na miliony złotych serwisy internetowe Polska.pl i Poland.pl zostały wydzierżawione firmie Agora SA, wydawcy “Gazety Wyborczej”. Stało się to za zgodą byłego pułkownika ABW, Michała Chrzanowskiego. Państwowy instytut NASK, właściciel obu domen, nie ogłosił publicznego przetargu na dzierżawę adresów, informację wysłał tylko kilku sobie znanym podmiotom, a warunki oraz umowa wynikająca z tej transakcji do dzisiaj pozostają tajemnicą. Polska.pl i Poland.pl to główne domeny będące podstawowym źródłem wiedzy w Internecie o naszym kraju. I o ile czymś naturalnym jest, że domena Deutschland.de należy do Auswärtiges Amt, czyli do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Niemiec, to w sumie nie powinno dziwić, że Polska.pl i Poland.pl dzierżawione są przez Agorę… To odzwierciedla nawet pewną rzeczywistość. Robert Wit Wzrostkiewicz
Strefa euro . Polska definitywnie w strefie wpływów Niemiec The Daily Telegraph Niemcy i Eurozona..Grecja i Portugalia w rosnącym stopniu Włochy i Hiszpania poddane są procesowi wymuszonej deindustralizacji , odprzemysłowienia . Będą dostarczać taniej siły roboczej , nieprzetworzone surowce i materiały The Daily Telegraph . Peter Osborne „Europa zrzeknie się , przestanie być z wyjątkiem jakiś resztówek zbiorem państw narodowych . Otrzymają jeden ekonomiczny rząd , jedna walutę , jedna politykę zagraniczną. . Integracja będzie tak zupełna, że że podatnicy w większości prosperujących krajów będą płacić na socjalny system i system emerytalny upadających państw Europy. „...” Jest do pomyślenia , że wczorajsze negocjacje mogą rzeczywiście uratować eurozonę , ale ,co jest warte zatrzymania się na chwile , przemyślenia konsekwencji europejskiej fiskalnej unii . Pierwsza oznacza ekonomiczne zniszczenie większości europejskich południowych krajów. I rzeczywiście ten proces jest już bardzo zaawansowany. Z powodu swojego członkostwa w eurozonie peryferyjne państwa , takie jak Grecja i Portugalia w rosnącym stopniu Włochy i Hiszpania poddane są procesowi wymuszonej deindustralizacji , odprzemysłowienia . Ekonomiczna suwerenność zostanie całkowicie zniszczona , zostaną sprowadzone do pozycji państw wasalnych , i będą się cieszyć taką samą rolą jaka cieszyły się europejskie kolonie w XIX i XX wieku . Będą dostarczać taniej siły roboczej , nieprzetworzone surowce i materiały , produkcje rolną oraz przygotowany rynek zbytu dla dóbr i usług dostarczanych przez bardziej produktywnych i wydajnych północnych Europejczyków. Ich polityczni liderzy stracą ich polityczną legitymacje podobnie jak beznadziejny George Papandreou z Grecji , staną się lokalnymi reprezentantami odległej władzy, którzy zostaną zmuszeni do wprowadzenia ekonomicznego programu w całych krajach w zamian za ogromne finansowe subsydia . Wkrótce wszystkie te kraje stoczą się w prymitywny przestarzały model ekonomiczny . Niemcy tymczasem są zajęte w przekształcaniu się w jedna z najbardziej dynamicznych i wydajnych gospodarek świata . Pomimo ich grymasów , dla Niemiec pomoc programy pomocowe są warte każdego wydanego grosza , ponieważ to zapewnia im tanio rynki zbytu dla ich przemysłowej produkcji. Wczorajszy sabat czarownicUnii Europejskiej oznacza zbliżenie się Niemiec do realizacji marzenia Bismarcka o niemieckim ekonomicznym imperium rozciągającym się od Centralnej Europy po wschodni basen Morza Śródziemnego”.....( więcej)
Do Niemiec ściągają mieszkańcy krajów targanych kryzysem: Hiszpanii, Grecji, Portugalii. Na pierwszym miejscu migracji zarobkowej są jednak Polacy - podaje dw.de.Od stycznia do czerwca 2012 roku do Niemiec przyjechało 501 tys. obcokrajowców - jest to o 66 tys. więcej niż w analogicznym okresie roku ubiegłego, co oznacza wzrost o 15 proc - obliczył Federalny Urząd Statystyczny w Wiesbaden. W roku 2011 odnotowano ogólnie 20-procentowy wzrost liczby migrantów w stosunku do roku poprzedniego. Z 501 tysięcy przybyszy do RFN 447 tys. stanowili cudzoziemcy, dalsze 54 tys. osób posiadało niemieckie obywatelstwo. Większość z nich (306 tys.) pochodziła z państw Unii Europejskiej szczególnie dotkniętych kryzysem: z Grecji (15 700), Hiszpanii (11 tys.). Wyjątkowo duży napływ odnotowano z Węgier - 46 proc. więcej niż w pierwszym półroczu 2011 r. Rekordowo wysoka była jednak liczba obywateli Polski, którzy zdecydowali się na przyjazd do Niemiec: 89 tysięcy.”...(źródło)
Michalkiewicz „ Od 1 maja 2004 roku Polska jest intensywnie przekształcana w strefę półprzemysłowej-półrzemieślniczej wytwórczości, zgodnie z opracowanym jeszcze w roku 1915 projektem Mitteleuropa, zakładającym utworzenie w Europie Środkowo-Wschodniej niemieckich protektoratów o gospodarkach peryferyjnych i uzupełniających gospodarkę niemiecką. Gospodarka polska nie determinuje ani kształtu, ani funkcjonowania gospodarek krajów ościennych. Jest akurat odwrotnie i nic nie wskazuje na to, żeby pod tym względem sytuacja miała się zmienić zwłaszcza, że towarzyszy temu postępujące rozbrajanie państwa, połączone ze stopniowym demontowaniem przemysłu ciężkiego. W rezultacie Polska coraz bardziej przypomina „strefę buforową”, której utworzenie między zjednoczonymi Niemcami a Związkiem Radzieckim postulował jeszcze w roku 1987 Edward Szewardnadze. „....(źródło )
Tekst Osborne'a jest wystarczająco mocnym komentarzem dla planów Niemiec wprowadzenia euro w Polsce , którym Tusk musi się podporządkować. Co prawda Polska ma za słaba gospodarkę, aby nie tracić na spekulacyjnych atakach na złotówkę , ale wejście Polaki do strefy Euro oznacza definitywne wejście Polski do niemieckiej strefy wpływów . Z kondominium niemiecko rosyjskiego staniemy się protektoratem , kolonią niemiecka . Proszę zwrócić uwagę na ataki Sikorskiego na Rosję . Sikorski nie przypadkowo teraz domaga się oddani wraku i porusza w tej sprawie całą Europę . Sikorski zawsze stał w cieniu niemieckiego ministra spraw zagranicznych i żyrował a to niemieckie ataki na na Izraela, a to niemiecka politykę w stosunku do Białorusi , czy Ukrainy. Teraz Niemcy używają Sikorskiego ,aby pogrozić Rosji i wymóc jej uległość przy wprowadzaniu Euro w Polsce i tworzenie z Polski kraju peryferyjnego Niemiec .
W ciągu ostatnich trzech lat Niemcy do Niemiec przybył około 2.5 miliona robotników. Niemcy eksploatują ludnościowo resztę Europy. W stosunku do przybyłych imigrantów stosują praktyki germanizacyjne ( Kaczyński postawił się szowinistycznym Niemcom ) . Kluczowym problem Unii Europejskiej jest przekształcanie polityka podatkową i ekonomiczna całych narodów w chłopstwo pańszczyźniane pozbawione dochodów i majątku . Nowe chłopstwo pańszczyźniane , które będzie za grosze sprzedawać swoją pracę oligarchii w większości germańskiej. Pod spodem video Michalkiewicza z wykładem na temat Mitteleuropy i Polski jako gospodarki peryferyjnej Niemiec W 1915 roku Niemcy stworzyły koncepcję Mitteleuropy . A konkretnie Friedricha Naumann , który swoja koncepcje ogłosił w książce pod tym samym tytułem . „ W jej myśl ta część Europy miała stać się podporządkowanym państwu niemieckiemu tworem gospodarczo-politycznym „ ...” Rejon miał być wykorzystywanym gospodarczo zapleczem imperium Niemieckiego, a jego zasoby miały służyć udanej rywalizacji z Anglią na arenie światowej w celu uzyskania pozycji wiodącego mocarstwa. Organizacja ekonomiczna opierałaby się na dominacji Niemiec, które narzuciłyby szereg korzystnych dla siebie umów ekonomicznych z podległymi im satelickimi państwami takimi jak Ukraina czy Polska Populacja na podporządkowanych terenach stopniowo byłaby germanizowana, „.....(więcej )
Kaczyński „Platforma i jej zaplecze doskonale zdają sobie sprawę, że Polska, która uczci pamięć Lecha Kaczyńskiego nie będzie tą Polską, której oni chcą (...) Tak jak Piłsudski nie mógł być symbolem PRL.Tak samo Lech Kaczyński - przy całej nieporównywalności postaci - nie może być symbolem kondominium rosyjsko-niemieckiego w Polsce" – mówi Kaczyński. „...(więcej)
Ziemkiewicz Pojednanie polsko-rosyjskie na wzór pojednania polsko-niemieckiego otwiera bowiem możliwość rozpoczęcia nad Wisłą równorzędnej gry z Niemcami. Nie ma w tym, o czym piszę, niczego, co nie byłoby na świecie uznawane za godziwy sposób realizowania swych państwowych interesów w krajach ościennych. Dopóki Moskwa upierała się tkwić w okopach wyrytych jeszcze za czasów sowieckich, dopóty Polskę de facto oddawała całkowicie w strefę działań niemieckich, ograniczając się do oddziaływań z zewnętrz. Nie przeszkadzało jej to, dopóki głównym krótkoterminowym zadaniem było odzyskiwanie byłych sowieckich republik. Teraz jesteśmy już nie tylko pionkiem w grze, ale i planszą „...(więcej)
Krasnodębski „ Teraz w stosunkach z Niemcami wróciliśmy do pozycji klientelistycznej, a w stosunkach z Rosją ćwiczymy się w pokorze i cierpliwości, bez żadnych rezultatów. Tymczasem te dwa państwa rozbudowują strategiczny sojusz..,” …..”Warto przy tym zauważyć, że polskiej polityce i dyplomacji nie przychodzi do głowy, by się domagać realizacji takich punktów, jak zapewnienie możliwości nauki języka polskiego jako języka macierzystego, rozwój polonistyki na uniwersytetach niemieckich, używanie imion i nazwisk w brzmieniu języka ojczystego, czy szanowanie prawa.... do skutecznego uczestnictwa w sprawach publicznych Polonii w Niemczech.”….” Polska jest ważnym partnerem handlowym Niemiec i miejscem działalności coraz liczniejszych niemieckich firm, w tym koncernów medialnych „...(więcej)
Profesor Dudek „Nie ulega wszakże wątpliwości, że w zmieniającym się coraz szybciej międzynarodowym układzie sił Polska ma szanse utrzymać dotychczasowy poziom niezależności, tylko grając na wielu fortepianach. Ten euroatlantycki powinien pozostać najważniejszym, ale nie może być jedynym. W przeciwnym razie możemy się w przyszłości stać jedną z ofiar nowej architektury europejskiej, której tworzenie zaproponował ostatnio „wielkim narodom” Władimir Putin.: .. Dlatego Ziemkiewicz ma sporo racji, kreśląc wizję coraz silniejszego uzależnienia Polski od zachodniego sąsiada….Po wtóre wspomniany proces mógłby ulec zahamowaniu, gdyby udało nam się znaleźć partnera skłonnego bodaj częściowo zrównoważyć wpływy niemieckie, a zwłaszcza upiorną wizję powtórki z historii, czyli Polski jako swoistego kondominium Berlina i Moskwy” ….(więcej )
The Economist . Pax Germanica dla całej Europy „Reforma strefy euro wykreuje Niemiecką Europę , a nie taka ekonomiczna Pax Germanica jak niektórzy obserwatorzy to sobie wyobrażają „..... „Nawet w złotych czasach europejskiej integracji Niemcy były kłopotliwym partnerem, zbyt dużym , aby być tylko pierwszym pomiędzy równymi, ale zbyt małym aby być hegemonem , jak powiedział Helmut Kohl , kanclerz , który zjednoczył Niemcy . Niemcy nigdy nie traciły z pola widzenia swoich interesów .’ „......”W czasie ekonomicznego kryzysu jej pierwszym odruchem było zwiększona ochrona niemieckich interesów . Wpłynęła na wybór słabych polityków na szefa prezydencji Unii i unijnego ministra spraw zagranicznych, oba stanowiska zapisane w Traktacie Lizbońskim. „.....”Aktualne przeświadczenie ,powiedział , mówi że pojedynczy rząd , a nie ich europejska zbiorowość będzie głównym aktorem, i Niemcy przyjęły tą rolę. „.....”Unia Europejska potrzebuje dzisiaj niemieckiego przywództwa bardziej niż kiedykolwiek, ale strach jest przeważający . Europa również potrzebuj konsensusu , ale nie dojdzie do niego dopóki Niemcy go nie wesprą . Sytuacja może się jeszcze pogorszyć , jeśli niemiecka ekonomiczna pewność siebie przerodzi się w polityczną arogancję |......(więcej)
Foreign Affairs „ Irlandzki nowy minister finansów Michael Noonan powiedział wyborcom ,że Unia Europejska jest grą , zmową na korzyść Niemiec. Opinie w artykułach w większości irlandzkich gazet ostrzegają przed powrotem Niemiec do szowinistycznego imperializmu „...”Jak tylko zaadaptowano niemiecki model , lub coś do niego zbliżonego , inne kraj eurozony znalazły się w sytuacji niemożności zastosowania fiskalnego stymulowania podczas kryzysu . I z polityką monetarna znajdująca się już w rękach dogmatycznie antyinflacyjnego Europejskiego Banku Centralnego , co oznaczało jedynie podejście do kryzysów , oznaczające spadek płac i szybujące bezrobocie. Irlandia z zapaścią wpływów podatkowych , masywnymi cięciami w wydatkach rządowych , zanikającymi dochodami , i ogromnym bezrobociem jest smutnym przykładem sztywnych metod walki z kryzysem w Nowej Europie „...(więcej )
Ann Applebaum „Mam przed sobą wstępną wersję najnowszej „decyzji” Rady Unii Europejskiej w sprawie Grecji. Nie jest to tajny dokument, jego fragmenty pojawiły się w gazetach. Parlament w Atenach już przegłosował niektóre jego postanowienia. Podobną, choć nie tak szeroko zakrojoną decyzję ogłoszono już w lutym. Chociaż nikt nie robi z niej tajemnicy, mało się dotąd mówi o jej politycznym znaczeniu. Nie jest to bowiem zwykły produkt eurokracji. Przypomina raczej akt kapitulacji, który naczelny wódz podpisuje w stojącym w lesie wagonie na zakończenie krwawej wojny.”…” Ale decyzja ta stanowi przejaw czegoś zupełnie nowego. Wprawdzie Unia Europejska od zawsze wymagała od krajów członkowskich rezygnacji z części suwerenności, ale Grecja właściwie nie zachowa już żadnej suwerenności. Umowy z MFW również są obwarowane warunkami, ale język, w jakim je sformułowano, jest nieco inny: zadłużony kraj prosi o pomoc, fundusz reaguje. W tym przypadku UE postanowiła, co Grecja ma zrobić. Nie sądzę, by ktokolwiek zdawał sobie sprawę, że UE ma aż taką władzę nad swoimi członkami. A na pewno nie wiedzieli o tym Grecy.”…” jawne narzucenie Grecji woli UE posłuży także jako ostrzeżenie dla innych,”…” Ale jeśli łamiesz zasady, ryzykujesz znalezienie się pod obcą finansową okupacją. Jeszcze chyba nie ukuliśmy nazwy na to zjawisko – może neo-euro-kolonializm? – ale niepostrzeżenie już nadeszło. „....(więcej)
The Economist „Przyjecie Traktatu Lizbońskiego jest prawi e pewne. Europa jest największą gospodarka , ale słabnie oddając pola Chinom i Ameryce. Zarysowuje się nowa os świata G2 USA i Chiny. Europa przestaje należeć do kluczowych potęg. Oskrzydlają ja nowe wschodzące potęgi Indie i Brazylia . Problemem Traktatu Lizbońskiego w odróżnieniu od innych poprzednich traktatów europejskich jest to ze nie zawiera w sobie zalążku kolejnego, jeszcze bardziej integrującego Unie. Unia zmierza w kierunku organizacji międzyrządowej a nie w kierunku pełnej federacji. Niemcy dały czerwona kartkę dalszej integracji Unii .Europa powinna przyjąć nowych członków w Europie wschodniej i z Morza Śródziemnego. W Europie liczy się tylko jeden polityk, który jest równy amerykańskiemu Obamie i chińskiemu Hu . Angela Merkel . Ale ona nie będzie Prezydentem Rady Europejskiej. Można wybrać pomiędzy euro pigmejami albo wybrać Tony Blaira. Przed Europa stoi wyzwanie liberalizacji gospodarki, która jest coraz słabsza w stosunku do USA i Chin '...(więcej )
Michalkiewicz „Michalkiewicz „ Od 1 maja 2004 roku Polska jest intensywnie przekształcana w strefę półprzemysłowej-półrzemieślniczej wytwórczości, zgodnie z opracowanym jeszcze w roku 1915 projektem Mitteleuropa, zakładającym utworzenie w Europie Środkowo-Wschodniej niemieckich protektoratów o gospodarkach peryferyjnych i uzupełniających gospodarkę niemiecką. Gospodarka polska nie determinuje ani kształtu, ani funkcjonowania gospodarek krajów ościennych. Jest akurat odwrotnie i nic nie wskazuje na to, żeby pod tym względem sytuacja miała się zmienić zwłaszcza, że towarzyszy temu postępujące rozbrajanie państwa, połączone ze stopniowym demontowaniem przemysłu ciężkiego. W rezultacie Polska coraz bardziej przypomina „strefę buforową”, której utworzenie między zjednoczonymi Niemcami a Związkiem Radzieckim postulował jeszcze w roku 1987 Edward Szewardnadze. „.....Mocarstwowością nazywamy zdolność państwa do ustanawiania i egzekwowania własnej woli, tzn. – własnych praw nie tylko w swoich granicach – bo to jest zwyczajna suwerenność – ale również poza swoimi granicami. „.....”W aspekcie gospodarczym mamy do czynienia z mocarstwowością w sytuacji, gdy gospodarka jakiegoś państwa determinuje kształt i funkcjonowanie gospodarek innych państw, regionu, albo nawet - całego świata. W tym znaczeniu mocarstwowość można przypisać Stanom Zjednoczonym, Japonii, Chinom, a także – Niemcom czy Wlk. Brytanii. Np. chiński eksport w roku 2009 osiągnął wartość 1,4 bln dolarów, wychodząc na pierwsze miejsce w świecie. Na drugim miejscu uplasował się eksport niemiecki, a na trzecim – osiągnąwszy wartość 1,035 bln dolarów – amerykański. „.....(źródło) Marek Mojsiewicz
Niedoszły sojusz Macierewicz-Jaruzelski Szczególnie dzisiaj warto przypomnieć znany wprawdzie, ale rzadko cytowany fragment pochodzącej z 1983 r. deklaracji programowej środowiska „Głosu”, czyli Antoniego Macierewicza i jego współpracowników. Obecny poseł PiS, znany m.in. z akcji „dekomunizacyjnej” wymierzonej w odziedziczone po PRL wojskowe służby specjalne, przed 29 laty głosił tezy zgoła odmienne, niż sam to dzisiaj pamięta. W sytuacji dość oczywistego załamania podziemnych struktur „Solidarności”, Macierewicz z towarzyszami sformułował program doprowadzenia do porozumienia części opozycji (posługującej się jednak nadal mitem „S”) i… Ludowego Wojska Polskiego kierowanego przez generała Wojciecha Jaruzelskiego, a wszystko przy czynnym udziale i z błogosławieństwem Kościoła katolickiego. Byłby to więc powrót do formuły, jakiej domyślano się w kontekście słynnego spotkania Glemp-Jaruzelski-Wałęsa 4 listopada 1981 r., tyle, że już (rzecz jasna) w węższej formule, nie z udziałem całej opozycji, ale tej jej części, która po 13 grudnia ‘81 uświadomiła sobie patriotyczny i państwowotwórczy charakter armii. Niestety, nie wiadomo, czy deklaracja „Głosu” była inicjatywą własną lidera tej grupy, czy też prowadził on w jej sprawie jakieś konsultacje w kręgach wojskowo-rządowych. Być może zresztą właśnie w niepodjęciu oferty kolaboracji z władzą – można się dopatrywać genezy przyszłego urazu Macierewicza do rządzących w PRL, a zwłaszcza do wojskowych. Ostatecznie nic tak chyba nie boli ambitnego polityka (w dodatku skaczącego przez wyimaginowane wcześniej „moralne bariery”) – niż niedocenienie jego roli, zlekceważenie propozycji i pominięcie „moralnego sprostytuowania”, dokonanego poprzez sformułowanie tego typu projektu. Sam pomysł żył jednak przez jakiś czas własnym życiem, stając się przedmiotem polemik między środowiskami opozycyjnymi. Z krytyką planu Macierewicza wystąpili m.in. publicyści Ruchu Młodej Polski, sami nie obcy wizji ułożenia jakiegoś modus operandi z władzą. Redakcja „Polityki Polskiej” [1] nazwała pomysły Macierewicza nierealnymi, przy czym krytykowano tak sam wybór adresata oferty ugody, jak i stanowiące znaczną część deklaracji „Głosu” wywody geopolityczne, sprowadzające się do dość skomplikowanych łamańców, nazywanych formułą wprawdzie „anty-moskiewską”, ale jednak „pro-radziecką”. Skądinąd jednak warto zauważyć, że wszystkie rozważania na temat ewentualnego kompromisu z ekipą gen. Jaruzelskiego były od razu z pozycji pryncypialnych zwalczane przez kręgi „lewicy laickiej”, czyli post-KOR-owców w rodzaju Adama Michnika czy Jana Lityńskiego. Nie trzeba chyba dodawać, że była to ta sama grupa, która odstraszywszy innych groźbą narodowej anatemy – sama ochoczo taki układ z rządzącymi zawarła. I to może być kolejny powód tak wzajemnych niechęci w środowiskach post-solidarnościowych, jak i asumpt do wybuchłego po 1989 nagłego antykomunizmu niektórych. Po prostu wynikał on ze złości na samych siebie, że tacy jak Macierewicz nie wytrwali w swym dążeniu do kolaboracji i przed samą metą dali się wyprzedzić wcześniejszym krytykom. Zamieszczony niżej tekst jest więc nie tylko przyczynkiem do historii politycznej Polski w latach 80-tych dwudziestego wieku, ale może też stanowić podstawę do rozważań na temat decyzji i wyborów jego autorów już w okresie III RP, praktycznie do dnia dzisiejszego. Można też dodać, że ze wszystkich pomysłów Antoniego Macierewicza ten – choć równie mało realny, jak pozostałe – wydaje się w sumie najsympatyczniejszy. Jak wiemy jednak – do sojuszu generała Jaruzelskiego ze znanym miłośnikiem latynoskiej guerilli miejskiej w końcu nie doszło, dziś więc ten drugi może z czystym sumieniem manifestować przeciw Stanowi Wojennemu, którego autora tak uroczo niegdyś zachęcał do współpracy. Konrad Rękas
Program bieżącyZespół „Głosu” – ODBUDOWA PAŃSTWA (…) PRL jest swoistym fenomenem. Polakom obeznanym przez ponad 250 lat (co najmniej od końca Wielkiej Wojny Północnej) z różnymi formami dominacji rosyjskiej, a później radzieckiej nad ich krajem, najbardziej powinna przypominać Królestwo Kongresowe (…) Wbrew formule Weinbergera o rosyjskim generale w polskim mundurze, jest dla nas jako dla narodu istotne, że nie rządzą nami bezpośrednio Rosjanie. (…) Wiele wskazuje na to, że zamysł państwowotwórczy da się w deklaracjach i działaniach WRON-y odczytać. Koncepcja polityczno-ustrojowa ekipy Jaruzelskiego ma co najmniej dwa źródła: „bourbońskie” i komunistyczno-oficerskie; stara się połączyć doświadczenie reżimów restauracyjnych i dyskutowane przed powołaniem PRL projekty oparcia władzy komunistycznej nie o partię lecz o kadrę wojskową. (…) Co pozostaje? co jest trwałe? Na czym można budować jeśliby się chciało? (…) Najtrwalszą polską instytucją jest Kościół katolicki. (…) Czy po stronie władzy istnieją jakiekolwiek elementy trwałe, niezbędne społecznie, zakorzenione w życiu narodowym (…)? Natomiast gwarantem niepodległości, instytucją najwyższej narodowej konieczności może być tylko wojsko służące narodowi i broniące go. (…) PZPR, WRON-ę, PRON-cie, SB można w sprzyjających okolicznościach w taki czy inny sposób zlikwidować. (…) Natomiast wojska działaniem społecznikowskim ani konspiracyjnym stworzyć się nie da. Przywoływany już Józef Piłsudski organizował Legiony i POW. Znaczyły one jako atut w rozgrywkach politycznych, POW ma swoje olbrzymie zasługi jako czynnik zbrojny umożliwiający rozpoczęcie walki lub zorganizowanie czasowej obrony. Militarnie natomiast rozstrzygała armia tworzona albo na emigracji, albo w kraju przez Polaków, liniowych i sztabowych oficerów armii zaborczych. Także w przyszłej, niepodległej Polsce – a wszyscy wierzymy, że jej dzień kiedyś nadejdzie – walczące o nią i broniące jej wojsko polskie będzie, bo inaczej być nie może, bezpośrednią kontynuacją, także personalna, obecnej armii.
Czy Wojsko Polskie może stać się polskie?Trudno sobie wyobrazić odzyskanie niepodległości przez Polskę czy też zmniejszenie zakresu jej podległości bez udziału wojska. (…) Ale przecież dziś właśnie to wojsko stanowi podstawę aparatu rządzenia i główne wsparcie ekipy rządzącej (…) Nadzieje na wsparcie buntu społeczeństwa żywiołową rewoltą „mas żołnierskich” świadczą o całkowitym niezrozumieniu mechanizmów nie tylko współczesnej armii, ale wojska w ogóle. (…) Naród nie jest w stanie wygrać z wojskiem bez wojny domowej prowadzącej albo do otwartej interwencji, albo do „libanizacji” Polski. (…)Nie można zatem dopuścić do tego, by konflikt naród – władza, czy też Polacy WRONa stał się równoznaczny z konfliktem naród – armia. Większość dorosłego i aktywnego polskiego społeczeństwa to przecież, podobnie jak Lech Wałęsa, kaprale, szeregowcy, oficerowie rezerwy. (…) Czy możliwe jest aby wojsko wystąpiło jako samodzielna siła polityczna, nie wspierająca tej czy innej frakcji partyjnej, lecz współdziałająca i współgrająca z dążeniami narodu? (…) W pewnym sensie jesteśmy zmuszeni do gry na najkorzystniejszą, ale mało prawdopodobną szansę. Szansa to niewielka i jej wygranie nie tylko od nas zależy, konieczna będzie też inicjatywa ze strony jednego z partnerów narodowego porozumienia – wojska. Aby inicjatywa taka pojawiła się po tamtej stronie barykady, należy ją niejako suflować i przygotowywać polityczny grunt pod jej pozytywne po naszej stronie przyjęcie. Można to robić przez niezależną publicystykę polityczną, można inaczej, jak Lech Wałęsa, gdy podpisał list do generała Jaruzelskiego swoim stopniem wojskowym. Oburzyło to niektórych intelektualistów, ale naród zrozumiał. (…) Są to oczywiście tylko najbardziej ogólne dyrektywy walki i przygotowania gruntu pod porozumienie z armią. Taktyki szczegółowej opisać się nie da: zależy ona od bieżących wydarzeń, zmian w układach sił i jest zadaniem praktycznej sztuki gry politycznej, a nie publicystyki. Chociaż od tej ostatniej także niemało zależy – przede wszystkim uświadomienie, na jaki cel ma być ukierunkowany olbrzymi potencjał polskiej energii narodowej, by nie rozproszyć jej i nie marnować na mrzonki i miraże. Celem takim jest odbudowa autentycznie polskiego państwa; drogą do celu odbudowa „Solidarności” i porozumienie narodowe z Kościołem i z armią”.
Zespół „GŁOSU” „Głos” V-VI 1983, nr 2/43, „Odbudowa państwa”, str. 8-24
[1] „Ideę »Głosu« i sojusz z wojskiem, a już zwłaszcza z wojskiem traktowanym jako odrębna od partii siła polityczna – uważamy za nierealną – zarówno obecnie, jak i w dającej się przewidzieć przyszłości”. Redakcja „Polityki Polskiej”, „Poważna propozycja i poważne wątpliwości”, „Polityka Polska” 1984, nr 4
konserwatyzm.pl
Globalizacja i Nowy Porządek Świata (New World Order „Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich” Ef. 6,12 Istnieje wiele definicji globalizacji, w tym wystąpieniu posłużę się definicją, która nawiązuje do genezy i celów iluminatów. Tak więc globalizacja to proces ekonomiczno-polityczny dążący do zniesienia barier narodowościowych, państwowych, ograniczających swobodny przepływ towarów, usług, osób, produkcji i operacji finansowych w skali całego świata, by ostatecznie utworzyć rząd światowy określany w języku angielskim jako New World Order. Nowy porządek świata jest więc wpisany w proces tak pojętej globalizacji jako jej cel i wyraża najbardziej radykalne, rewolucyjne dążenia jej członków wobec całej ludzkości. Globalizacja jako zjawisko społeczne nie jest czymś nowym, jej protoplastów odnajdujemy już w starożytnych religiach czy kulturach: sumeryjskiej, egipskiej, babilońskiej, żydowskiej, itd. Ich ówczesną wspólną cechą był wyraźny podział danego społeczeństwa na małą ekskluzywną grupę władców i pozostałą część osób im poddanych. Władcy byli przekonani o posiadaniu szczególnej tajemnej wiedzy czy zdolności niemalże boskich, co wytwarzało ogromną przepaść wobec warstwy ludzi podlegających ich wpływom [Przykładem mogą tu być nie tylko władcy egipscy, ale także budowniczowie egipskich piramid czy później chrześcijańskich kościołów (skąd wywodzą się ugrupowania masońskie), sekta Assasynów z XXI w. w Syrii; Templariusze, czyli Rycerze Syjonu itp.]. Władza tamtych elit była jednak tylko lokalna, nie globalna, np. w obszarze położonym wzdłuż Nilu czy Babilonii. Natomiast, pierwsza propozycja utworzenia rządu światowego w sensie dosłownym pojawiła się znacznie później: np. w 1313 w dziele „De Monarchia” Dantego Alighieri, czy w 1713 roku u księdza Irénée Castel de Saint-Pierre który głosił ideę światowego rządu jako źródło światowego pokoju. Myśli o globalizacji te czy inne niewymienione nie były jednak wcielane w życie. Dopiero od XVIII w. pojawiają się następne, oparte na różnych fundamentach teorie, gdzie słowo globalizacja ma już coraz bardziej szczegółową treść i zaczynają się tworzyć konkretne struktury o celach globalistycznych. Można pośród nich wyróżnić niejako dwie przeciwstawne perspektywy o przeciwstawnych wartościach, celach czy metodach działania. Jedna, inspirowana najczęściej religią katolicką i w jakimś stopniu zakorzeniona w modelu strukturalnym kościoła katolickiego, chociaż rozmijająca się z jego główną misją jaką jest zbawienie ludzi czy życie wieczne; oraz druga zupełnie przeciwna, oparta na tajemnej, a nawet szatańskiej mocy, wrogości do religii monoteistycznych, podstępie, niesprawiedliwości, walce silniejszych ze słabszymi. Obie te perspektywy w mniej czy bardziej widocznym stopniu stają w opozycji wobec ludzi wierzących i Boskiego planu zbawienia. Opozycję tę, w postaci bardziej łagodnej widać choćby u członków Los Alumbrados z Hiszpani czy niektórych formach masonerii, gdzie obecne jest wzajemne pomieszanie czy przenikanie się ortodoksyjnych treści religijnych z treściami heretyckimi. Niestety, ale w XVIII w. powstaje też struktura globalistyczna w postaci bardzo radykalnej, skrajnej wobec Boga i ludzi wierzących, a jest nią coraz bardziej znana nam dziś grupa o nazwie iluminaci. Jej założyciel Adam Weishaupt, z pochodzenia żyd aszkanazejczyk, był profesorem prawa kanonicznego, wychowany u jezuitów. W 1773 nakłoniony przez Mayera Rothschilda, bankiera również pochodzenia żydowskiego, 1 maja 1776 zakłada wspomnianą tajną grupę mającą na celu solidne zjednoczenie tajemnych stowarzyszeń: masońskich i innych opartych np. na okultyzmie, aby zaprowadzić kontrolę nad całą ludzkością, zawładnąć bogactwami naturalnymi i doprowadzić do utworzenia jedynego i niewybieralnego rządu światowego [Frakcja amerykańska iluminatów nazwana została Frakcją Kolumbijską (The Columbia Faction); od tamtej pory powstało wiele struktur związanych z nazwą Kolumbia: wytwórnia filmowa, statek kosmiczny Kolumbia, uniwersytet itd.]. Osiągnięcie tego celu przewidywał poprzez realizację następujących punktów:
1. Likwidację wszelkich struktur państwowych,
2. Likwidację wszelkiej własności prywatnej,
3. Likwidację wszelkiego dziedzictwa i tradycji,
4. Zniesienie patriotyzmu,
5. Rozbicie struktur rodziny,
6. Wykorzenienie wszelkiej religii, a zwłaszcza katolickiej.
Obrana nazwa iluminaci miała według założyciela nawiązywać do Lucyfera, który jest źródłem światła oraz niczym nieograniczanej mocy. Podstawowym symbolem iluminatów stała się piramida zakończona wszystko widzącym okiem [Oko to symbolizuje Horusa boga starożytnych Egipcjan.]; wokół piramidy dwa łacińskie zdania: „Annuit coeptis” (przedsięwzięcie odniesie sukces) oraz „Novus ordo seculorum” (nowy porządek świata). Symbol ten jest obecny już od 1933 r. na dolarach amerykańskich po dziś dzień [Liczbą najpopularniejszą na banknocie dolarowym jest liczba 13: 13 warstw piramidy, 13 gwiazd, jagód, liści i strzał. Uważny obserwator zauważy również w prawym górnym rogu banknotu małej wielkości sowę, ptaka, który najlepiej działa nocą i który jest symbolem tajnej grupy utworzonej w 1872 r. o nazwie Bohemian Grove. Jest to grupa najbardziej wpływowych ludzi świata, która co roku spotyka się na Monte Rio niedaleko San Francisco, aby dyskutować dyskretnie o swoich planach, a także oddawać cześć bogom religii pogańskich Molochowi, bóstwu babilońskiemu symbolizowanemu przez 13-metrową kamienną sowę i bogowi Lilith bóstwu sumeryjskiemu (o bóstwie tym jest wzmianka w Iz 34,14). Prezydenci USA byli członkami tej grupy]. Podstawą doktrynalną został wybrany Talmud, a strategia pozwalająca uczniom Weishaupta dominować nad innymi ludźmi została sprecyzowana przez niego w tzw. 25 punktach. Oto niektóre z nich :
1. Pieniądze i seks będą wykorzystane, aby pozyskać ludzi na różnych kierowniczych stanowiskach;
2. Nauczyciele naszego bractwa powinni wyłaniać i formować w szkołach i uniwersytetach najlepszych uczniów w sprawach związanych z globalizacją i światowym rządem;
3. Osoby wpływowe i studenci specjalnie przygotowani pod kontrolą iluminatów będą wprowadzani do instytucji rządowych, religijnych i finansowych jako agenci;
4. Tajny komitet przejmie całkowitą kontrolę nad mediami, aby mogły one przekonać ludzi, że światowy rząd jest jedynym rozwiązaniem dla wielu ludzkich problemów;
5. W końcowym etapie tej strategii wykorzystane zostaną wszelkie środki militarne, w tym zamachy stanu, aby zmusić niezdecydowane czy wrogie globalizacji państwa do podporządkowania się globalnemu rządowi iluminatów.
Drodzy Państwo, tyle krótkiej prezentacji XVIII-wiecznego programu iluminatów. Zainteresowanych większą licabą szczegółów odsyłam do niemałej bibliografii i wielu stron internetowych dostępnych w wielu językach. My natomiast postawny sobie trzy pytania i spróbujmy na nie przynajmniej po części odpowiedzieć. 1. Czy ta tajna organizacja działa od tamtego czasu po dziś dzień? 2. Jakie są obecnie przejawy czy owoce tego działania. 3. Czy rzeczywiście iluminaci mają dziś realne szanse, aby przejąć władzę nad całym światem w ramach tzw. Nowego Porządku Świata.
Odpowiadając, należy stwierdzić, że organizacja ta jak najbardziej istnieje, mając dzisiaj bardzo rozwiniętą i różnorodną strukturę. Oto kilka historycznych wydarzeń, które to potwierdzają. Już sam Adam Weishaupt, który zaraz po założeniu iluminatów, zatrudnić miał 2000 zwolenników reprezentujących sztukę, naukę, finanse, politykę, edukację i przemysł. Konstrukcja ta wytworzyła później wiele nowych odgałęzień czy organizacji w mniejszym czy większym stopniu z nią powiązanych. Dziś, z perspektywy ponad 200 lat, widać również jak mocno rozwinęła się struktura bankowo-medialno-polityczna w ramach rozrastającego się rodu Rothschildów, których kapitał jest na dziś dzień wyceniany na ok. od 500 do 700 bilionów dolarów. Przytoczmy więc choć kilka detali z ich historii. Mayer Amschel Rothschild miał pięciu synów i pięć córek. Zgodnie z jego wolą, aby zachować ciągłość rodu, tylko synowie mogli dziedziczyć interesy i fortunę, zaś córki zostały wydane za innych bankierów. Dzieci miały wychodzić za mąż lub żenić się w obrębie własnej rodziny nawet na poziomie kuzynów, aby nie rozpraszać majątku rodziny. Ród Rothschildów rozchodzi się po całej Europie, w czym pomaga im bardzo posiadanie własnej, najszybszej na świecie poczty mającej immunitet dyplomatyczny. Jego syn Amschel osiedla się we Frankfurcie, Nathan w Londynie, James w Paryżu, Salomon w Wiedniu, a Charles w Neapolu. James osiągnął w Paryżu jako mason najwyższy 33 stopień obrządku szkockiego, jego brat Nathan był członkiem loży "Emulation" w Londynie, natomiast Salomon zostaje wprowadzony do wolnomularstwa. Ich wypływ na politykę i rozwój finansów w Europie staje się bardzo wielki choć medialnie nienagłaśniany: pierwsza ich wielka „misja” to zaangażowanie się w wywołaniu antykościelnej, krwawej rewolucji francuskiej; w 1809 r. Natan Rothschild wypowiada znane po dziś dzień przełomowe zdanie: „Pozwólcie mi emitować pieniądze, a ominę wszelkie prawo”. W 1815 roku osiąga swój cel po udanych manipulacjach finansowo-medialnych związanych z wojną francusko–angielską, zakończoną klęską Napoleona pod Waterloo. Przejmując kontrolę nad Bankiem Anglii i uzyskując możliwość emisji pieniądza w Wielkiej Brytanii, stwierdza: „Nie przejmuję się tym, jaka marionetka zasiada na tronie Imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. Człowiek, który kontroluje emisję pieniądza w tym kraju, kontroluje całe Imperium, a tym człowiekiem ja jestem”. W 1791 r. Rothschildowie zaczynają kontrolować pieniądze amerykańskie za sprawą Aleksandra Hamiltona, agenta w rządzie George’a Washingtona, ustanawiając centralny Bank USA o nazwie Pierwszy Bank USA. Napięcia związane z emisją dolara pomiędzy kolejnymi prezydentami amerykańskimi a Rothschildami będę trwały aż do roku 1913, kiedy to po sztucznie wywołanym kryzysie gospodarczym i upadku wielu banków amerykańskich, udaje się zalegalizować prywatny bank Federal Reserve (FED) jako Bank emitujący pieniądze i określający ich wartość. W tym kontekście warto przytoczyć wypowiedź prezydenta A. Lincolna z 1862 roku, kiedy to wprowadził możliwość emisji pieniądza w swoim państwie: „Daliśmy ludziom Republiki najlepsze dobro jakie kiedykolwiek mieli, ich własne papierowe pieniądze aby spłacać ich własne długi”. Natomiast w grudniu 1913 r., dokładnie w Wigilię Bożego Narodzenia, kongresmen Charles Lindbergh, widząc, jak USA traci swoją autonomię finansową, mówił: „Akt ten ustanawia największy zarząd na ziemi. Prezydent, podpisując ten dokument, zalegalizował niewidoczny rząd finansowej mocy”. Od tej pory stojący za FED–em Wartburgowie, Rothschildowie czy Rockefellerowie, zadbali solidnie, aby media amerykańskie odpowiednio owiały tajemnicą tę sprawę. Nie mniej jednak, 27 kwietnia 1961 prezydent John Fitzgerald Kennedy, jedyny amerykański prezydent katolik, próbując na nowo zmienić niekorzystną sytuację kraju, wypowiada takie oto zdania: „Słowo "sekret" "tajemniczy" jest odrażające w wolnym i otwartym społeczeństwie. I my jako ludzie z natury i historycznie jesteśmy przeciwni tajnym stowarzyszeniom, tajnym przysięgom i tajnym działaniom. Ponieważ sprzeciwiamy się na całym świecie monolitycznym i bezwzględnym konspiracjom, które polegają głównie na ukrytych znaczeniach ekspansji ich własnych wpływów w infiltracji, zamiast inwazji, na działalności wywrotowej, zamiast wyborach, na zastraszaniu, zamiast wolnym wyborze. To system, który rozlegle zasoby ludzkie i materialne wykorzystuje do budowania zwartej i wysoko wydajnej maszyny działającej na polu militarnym, dyplomatycznym, wywiadowczym, ekonomicznym, naukowym i politycznym. Ich przygotowania są tajne, nieujawnione, ich pomyłki są pogrzebane, niepublikowane ich myślenie jest ciche, nie chwalą się. Ich wydatki nie są kwestionowane, nie ma plotek, sekret nie jest ujawniany. Oto dlaczego ateński twórca prawa Solon określił przestępcą każdego, kto uchyla się od dyskusji. Proszę was o pomoc w olbrzymim zadaniu, informowania i ostrzegania. Pewny, że z waszą pomocą człowiek będzie tym, kim urodził się, żeby być: wolnym i niezależnym". W czerwcu 1963 roku prezydent Kennedy podpisał dokument legalizujący emisję pieniędzy w ramach struktur państwowych, jednakże sześć miesięcy później 22 listopada w obecności tysięcy ludzi na ulicach Dallas został zamordowany podobnie z resztą jak w XIX w Abraham Lincoln. Dokładnie w dniu jego śmierci unieważniono wspomniany dokument z czerwca, a kilka dni później, za kadencji nowo zaprzysiężonego prezydenta Lyndona B. Johnsona wycofano z obiegu banknoty emitowane za życia J. Kennedy’ego.
Iluminaci dali się nie jeden raz poznać jako tajna grupa wzniecająca wojny, spory i czerpiąca przy tej okazji wielkie zyski. Np. we 1815 r. wszyscy bracia Rothschildowie zaangażowani byli, aby polepszyć stan armii angielskiej Wellingtona oraz przeciwnej jej armii francuskiej Napoleona [Napoleon dobrze rozumiał, że prywatny bank w danym kraju to jawna niesprawiedliwość, dlatego był przeciwny tzw. Bankowi Francji który również rościł sobie prawo do emisji pieniędzy. W tym kontekście powiedział: „Ręka, która daje, jest ponad ręką, która otrzymuje. Pieniądze nie mają ziemi ojczystej, finansjerzy są bez patriotyzmu i bez przyzwoitości. Ich jedynym celem jest zysk”. Niemniej jednak te wypowiedziane słowa spełniły się wkrótce na niekorzyść Napoleona. Pomimo, iż otrzymał od prezydenta USA Jeffersona 3 000 000 dolarów w złocie za przynależącą do Francji Luizjanę, zorganizował armię i zdominował wiele krajów w Europie, to jednak ród Rotschildów był sprytniejszy i bogacił się na finansowym wspomaganiu armii krajów zagrożonych przez Napoleona, jak Prusy, Austria czy Rosja.]. Podobnie było czasie rewolucji październikowej [W finansowanie rewolucji październikowej i komunizmu zaangażowani byli między innymi Jacob Schiff i bank Kuhn & Loeb Co. oraz Bank Wartburg. Jacob Schiff wydał 20 milionów dolarów, aby obalić cara Rosji, który oficjalnie się sprzeciwiał utworzeniu prywatnego banku w Rosji. Natomiast jeden z głównych wykonawców planu komunizacji Rosji Leiba Bronstein, czyli Leon Trocki, należał do masonerii francuskiej Art et Travail, żydowskiej B’nai B’rith i grupy iluminatów. Zobacz również Anthony C. SUTTON: Wall street and the Bolshevik Revolution, 1981 by Arlington House Publishers, New Rochelle, New York oraz tego samego Autora: "Wall street and the rise of Hitler, 1976 by Arlington House Publishers, New Rochelle, New York.], I i II wojny światowej, i innych konfliktach jak choćby tragedia WTC z 11 września [Dzisiaj po upływie 11 lat większość Amerykanów nie wierzy w oficjalnie podaną wersję wyjaśnień i jako głównego winnego upatruje nie arabskich terrorystów, ale grupę osób ściśle powiązaną z rządem amerykańskim czy nawet tajnymi służbami międzynarodowymi. Jaka jest obecna kondycja finansowa USA? Oficjalny dług Stanów Zjednoczonych to ponad 15 bilionów dolarów i potężna korupcja. Z wielu źródeł można się dowiedzieć, że tylko w ciągu ostatnich lat z kasy FED-u wypływały czeki na wiele bilionów dolarów nie wiadomo na czyje konta, w jakim celu i kiedy będę zwrócone. Rozprawy sądowe w których widać bezkarność niektórych osób odpowiedzialnych za te mega korupcje są dostępne w Internecie. Warto również dodać, że korporacja Rothschildów ma wpływ na banki i finanse prawie w każdym kraju, a niedawno jeszcze niektóre kraje, takie jak Irak, Libia, czy Afganistan zostały „przekonane”, że nie warto iść w innym kierunku [Niewiele osób w Polsce zostało uświadomionych medialnie, że jednym z głównych powodów obalenia przywódcy Libii Muammara al-Kadaffiego był fakt, iż chciał on wraz z przywódcami innych państw, głównie afrykańskich i arabskich, wprowadzić pieniądz oparty na złocie, by przeciwstawić się ogromnej korupcji i totalitarno-globalistycznym praktykom instytucji odpowiedzialnych za emisję pieniędzy drukowanych, nie mających realnego oparcia w wartościach materialnych. Sam sposób obalenia jego władzy i zabicie Go bez możliwości obrony, bez wyroku sądowego, w zupełnie nieludzkich warunkach dyskredytuje bardzo tzw. cywilizowane kraje. Syria natomiast, Iran czy Sudan mogą wkrótce być zmuszone. Sam prezydent Francji Nicolas Sarkozy twierdził wielokrotnie, że nie ma dzisiaj takiej struktury, która mogłaby przeciwstawić się strukturze New World Order, a uśpieni w dobrobycie Francuzi, coraz częściej zaczynają głośno i z lękiem o tym mówić. Dokładnie wczoraj dyskutowano o nadzorze bankowym banków Europy w zamian za eliminację niezrozumiałego zadłużenia. Tym dobrodusznym opiekunem ponad 6 tysięcy europejskich banków ma być bank o tajemniczej nazwie Europejski Mechanizm Stabilizacyjny. Nie podano nam jednak do kogo ten bank należy, skąd ma na to pieniądze i dlaczego wyjątkowo jego nie objął globalny kryzys. Globalizacja to nie tylko zagrożenie ryzykiem całkowitej kontroli pieniądza przez prywatnych miliarderów, to także ryzyko totalitarnej zarezerwowanej dla wybranych władzy. Moglibyśmy zapytać: dlaczego instytucje globalne takie, jak ONZ, FAO, Bank Światowy, NATO, czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy [Do grupy iluminatów należą jeszcze następujące organizacje: grupa Bildelberg, Klub Rzymski, Karbonari, Stowarzyszenie teozoficzne, Komisja trójlateralna, grupa masońska Strict Observance, Zakon Syjonu, Rada Spraw Zagranicznych i inne] nie przeprowadzają medialnie nagłaśnianej kampanii wyborczej, dlaczego tak mało wiemy o ich globalnych planach? Dlaczego, na przykład, bardzo wpływowe stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, który ma reprezentować Unię na zewnątrz, jest zarezerwowane dla członka grupy Bildelberg? Dlaczego, jak niedawno pytał przed kamerami minister spraw zagranicznych Niemiec w Grecji, stan kondycji ekonomicznej państw europejskich jest określany czy nawet determinowany przez nieeuropejskie agencje ratingowe? Innym ogromnie niepokojącym problemem związanym z globalizacją to także planowana brutalna redukcji ludności do ok. 1 miliarda, aby tą mniejszą wspólnotą móc lepiej sterować [Plan takiej właśnie kontrowersyjnej redukcji jest ujawniony między innymi na wielkich płytach granitowych w stanie Georgia USA, nazwanych Georgia Guidestones. Jest tam wyrytych w językach angielskim, hiszpańskim, suahili, hinduskim, hebrajskim, arabskim, chińskim i rosyjskim tzw. 10 zasad ludzkości, jakie mają obowiązywać w nowej epoce, epoce rozumu. Można je zobaczyć między innymi w tym filmie:
http://www.youtube.com/watch?v=GDgyhIfTbkU&feature=related
Na temat konieczności redukcji ludności wypowiada się „autorytatywnie” John Holdren, doradca prezydenta B. Obamy do spraw nauki i techniki. Do osiągnięcia tego celu zmierza się między innymi poprzez:
1. Osłabianie zdrowia ludzi. Wiele kontrowersji i sprzeciwu budzi w tym kontekście Codex Alimentarius, najważniejszy światowy kodeks o normach żywienia, który chce zastąpić naturalne sposoby żywienia i leczenia agresywnymi naukowymi i technologicznymi eksperymentami, blokując możliwość leczenia ziołami, witaminami, blokując reklamy o szkodliwości substancji syntetycznych, ale za to legalizując możliwość dodawania do produktów żywnościowych co najmniej 8 śmiertelnych substancji i wiele setek innych szkodliwych w perspektywie dłuższego czasu ich spożywania (jak np. aspartam, produkty GMO czy w końcu stosowanie przymusowych szkodliwych szczepień, zwłaszcza u małych dzieci). Szokującymi wręcz w tym zagadnieniu są kalkulacje naukowców zmierzające do określenia liczby ofiar w przypadku, gdy plan zostanie wdrożony.
2. Wzbudzającymi niepokój, a także wpływającymi negatywnie na zdrowie są również sztucznie wywoływane epidemie w wielu krajach czy masowe choroby zwierząt. Zupełnie nowych niepokojącym zjawiskiem są także tzw. Chemtrails, czyli smugi chemiczne [w odróżnieniu od contrails, czyli widzialnych kilka minut na niebie śladów powstałych po wydalanych spalinach silników. Zjawisko contrails jest czymś normalnym.], które nie znikają po kilku minutach, ale trwać mogą wiele godzin, rozpraszając się stopniowo i zanieczyszczając niebo oraz określony obszar ziemi. Smugi te są wytwarzane przez samoloty organizacji międzynarodowych na niebie w obszarze wielu państw. Zamiast przewozić ludzi, rozpylają one w sposób zaplanowany szkodliwe substancje chemiczne, takie jak tlenek aluminium, bar, stront czy nawet pewne rodzaje bakterii. Szacuje się, że w skali globalnej rozpylono już ok. 100 milionów ton tych toksycznych produktów, które mogą osłabiać nasz system oddychania, system nerwowy czy obronny. Negatywnie wpływają również na rośliny i owady (między innymi pszczoły). O tym, że praktyki takie mają miejsce i że są nam mimo wszystko potrzebne, chce nas przekonać choćby wspomniany wcześniej John Holdren i inni politycy. Globalizacja to nie tylko ogromna niesprawiedliwa kumulacja pieniędzy w rękach niewielkiej grupy „wybranych” ludzi (niedawno podawano, że kwota, jaką dysponują tajne organizacje, przewyższa 250 razy budżet całej Francji), ale to także ogromna kumulacja środków wojskowych. Tylko w tym roku, bazując na oficjalnych danych, pomimo ogłaszanego wielkiego kryzysu ekonomicznego wydano na zbrojenia ok. 2 biliony 157 miliardów 172 miliony dolarów. Nawet trudno sobie wyobrazić, ile miejsc pracy można by było za te pieniądze stworzyć. Globalizacja w końcu to także niestety często potężna manipulacja ludzkim duchem, odzieranie człowieka z jego godności, rozbudzanie jego sfery cielesnej i zmysłowej, niszczenie życie religijnego zarówno obszarze edukacji w szkołach i uniwersytetach, jak i różnego rodzaju mediów: filmy, muzyka, Internet, prasa, książki. A jakie plany globalizacyjne jeszcze nas czekają na przestrzeni najbliższych 30 lat? Otóż według niektórych strategów globalizacji czeka nas totalne rozbicie rodziny, dysocjacja reprodukcji i seksualności. Seksualność ma się stać królestwem przyjemności, a reprodukcja królestwem maszyn. Pustka po zniszczonej religijności ma być zastąpiona filozofią transhumanizmu, gdzie dla dobra ludzkości wprowadzona zostanie tzw. świadomość roju, czyli kolektywna inteligencja, która zaowocuje samokontrolą każdej jednostki. Czy tak przedstawiona forma globalizacji ma szansę realizacji? No cóż, wiemy przecież, że nie jest to jedyna możliwa jej forma, że potencjalnie jest ich wiele. Wiele, naprawdę wiele zależy nie tyle od każdego z nas, ale zwłaszcza od alternatywnych struktur, które my wszyscy negatywnie nastawieni do wyżej przedstawionych działań czy propozycji, będziemy w stanie wytworzyć. Z pewnością istotnym warunkiem naszego powodzenia będzie zakorzenienie w żywej wierze w Boga a także ciągle zgłębianie wiedzy o szeroko rozumianej ludzkiej naturze. Ks. dr Roman Piwowarczyk
Prokuratura od dwóch lat wiedziała o wybuchach „Miejsca wybuchów” - taki tytuł nosi ekspertyza, którą w sierpniu 2010 roku prokuratura wojskowa zamówiła w amerykańskiej firmie. Zdjęcie dołączono do raportu Millera, podpisując... „strefy pożarów”.Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie uzyskała od amerykańskiej firmy w połowie sierpnia 2010 r. zdjęcia satelitarne lotniska w Smoleńsku z naniesionymi na nich dwoma „miejscami wybuchu”. Tak zatytułowano ekspertyzę. W opisie do niej czytamy, że są to zdaniem amerykańskich ekspertów „prawdopodobne miejsca wybuchów”.
- Po przejściu w ręce szefa komisji badającej katastrofę, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Jerzego Millera, ekspertyza została przekazana opinii publicznej w postaci publikacji jako załącznik do tzw. raportu Millera. Materiał podpisano jako „prawdopodobne strefy pożarów” - powiedział na dzisiejszym posiedzeniu sejmowego zespołu smoleńskiego jego przewodniczący Antoni Macierewicz (PiS).Antoni Macierewicz zaproponował dziś, by pod koniec stycznia 2013 r. na jednym z warszawskich uniwersytetów odbyła się debata ekspertów rządowych, którzy badali katastrofę, oraz ekspertów zespołu smoleńskiego. - Liczymy na to, że pan Donald Tusk i jego eksperci znajdą czas i odwagę, by się spotkać - powiedział Macierewicz.
"Tak wygląda metodologia, solidność badawcza i informacyjna rządowej komisji" - ocenił Macierewicz. Jak dodał, będzie to punkt odniesienia do skierowania zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa. "Możliwe, że została sfałszowana ekspertyza, a pan premier, organy państwa zostały wprowadzone w błąd" - powiedział Macierewicz. Katarzyna Pawlak
Kreml zabił Litwinienkę? Brytyjscy śledczy znaleźli dowody na odpowiedzialność Rosji Dowody, które posiada rząd Wielkiej Brytanii, wskazują, że rząd rosyjski jest odpowiedzialny za zamordowanie Aleksandra Litwinienki w 2006 roku. Tak powiedział prokurator Hugh Davies, prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa byłego oficera KGB przez dosypanie mu do herbaty promieniotwórczego polonu. Davies powiedział, że ocena tajnego materiału dowodowego "wykazała wstępnie winę państwa rosyjskiego w [spowodowaniu] śmierci Aleksandra Litwinienki". Ujawnienie tego przez brytyjskie władze odświeży konfrontację na linii Londyn - Kreml, która zapoczątkowana została po śmierci Litwinienki w Londynie w 2006 roku i wywołała największy kryzys w relacjach obu państw od czasu zimnej wojny. Prokurator Davies dodał, że w wyniku śledztwa odrzucono tezy, iż to rząd brytyjski mógł być zamieszany w śmierć byłego agenta KGB. Odrzucono też hipotezy odpowiedzialności hiszpańskiej mafii czy grup czeczeńskich. Prokuratorzy ujawnili również, że Litwinienko, który uciekł z Rosji i uzyskał brytyjskie obywatelstwo, był płatnym agentem brytyjskiego wywiadu MI6. Był jednocześnie opłacany przez hiszpańskie służby specjalne po tym, jak został skierowany przez MI6 do pomocy w śledzeniu rosyjskiej mafii. Krótko przed śmiercią Litwinienko planował podróż do Hiszpanii z Andriejem Ługowojem, byłym oficerem KGB oskarżonym o zamordowanie go polonem-210. W Hiszpanii Litwinienko miał przekazać prokuratorom dowody aktywności rosyjskiej mafii oraz jej związków z Kremlem Kiedy jednak po otruciu poczuł się źle i trafił do szpitala, poprosił żonę, by przyniosła mu do szpitala dwa telefony. Z jednego kontaktował się z oficerem prowadzącym w MI6, a z drugiego - z Ługowojem. Zadzwonił do Ługowoja i powiedział, że z powodu choroby nie będzie mógł pojechać do Hiszpanii. Ben Emmerson, inny prokurator prowadzący śledztwo Litwinienki, powołał się na depeszę amerykańskiej ambasady ujawnioną przez WikiLeaks, która mówi o dużej wadze dowodów zgromadzonych przez Litwinienkę w sprawie mafii i jej możliwych związków z Władimirem Putinem. Depesza cytowała też hiszpańskich prokuratorów, którzy mówili, że Rosja to praktycznie państwo mafijne, a Federalna Służba Bezpieczeństwa (dawna KGB) wchłonęła rosyjskie grupy kryminalne.
- Te informacje zostały uznane przez amerykański wywiad za wiarygodne - powiedział Emmerson. Ben Emmerson zwrócił się do koronera Robert Owena, by ten uznał, iż Rosja powinna być formalną stroną w sprawie o zabójstwo Litwinienki, na podstawie faktu, iż przedstawione materiały pozwalają wstępnie stwierdzić, że Rosja zamordowała Litwinienkę. Tony Halpin
Pomnik dla zdrajcy, dyby dla Kaczyńskiego Rocznica wprowadzenia stanu wojennego przez Jarosława Kaczyńskiego została uczczona godnie: zmasowanym atakiem na krwawego dyktatora. Można było się spodziewać, że tuż przed 13 grudnia prezes PiS raz jeszcze chlapnie coś niezbyt mądrego, co wywołała reakcję łańcuchową medialnych rottweilerów. Tym razem jakoś się nawet specjalnie nie starał: ot, w swej niezmierzonej niezręczności stwierdził jedynie (w wywiadzie dla "Gazety Polskiej"), iż jako nieinternowany miał gorzej niż internowani, bo przecież mógł zostać, po prostu, aresztowany i wylądować na dłuższy czas w więzieniu. Monika Olejnik mogłaby ze spokojnym sumieniem stwierdzić, że "Kaczyński chyba przesadził", Władysław Frasyniuk powiedziałby, że "Jarek trochę fantazjuje", a Jan Lityński, że "nie zachowuje się fair wobec kolegów, których tamtego dnia odwiedziła esbecja". Wszak we wspomnianej rozmowie Kaczyński nikogo nie obraża i nie odbiera zasług innym opozycjonistom, by przypisać je sobie. Ale wystarczyło jedno zdanie o internowaniu, by "Gazeta Wyborcza" zatrzęsła się od rechotu, a cały Lemingrad znów wylał wszystkie swoje żale, żółcie i frustracje na obrzydliwego Kaczora. Ja nad byłym premierem znęcać się nie będę, bo, po pierwsze, normę na grudzień już wyrobiłem (tekstem o jego wypowiedziach na temat mniejszości niemieckiej), a po drugie gdzie mi tam, żuczkowi, do doświadczonych, zaprawionych w boju mistrzów szczucia i wdeptywania w ziemię.
Paweł Wroński napisał na portalu wyborcza.pl prześmieszny komentarz, w którym postulował, by Kaczyńskiego internować "honoris causa". Naprawdę, boki zrywać. Andrzej Celiński powiedział, że zgadza się z Kaczyńskim: miał gorzej, bo nie zostać internowanym 13 grudnia 1981 r. to był straszny obciach (ciekawe, co na to Donald Tusk?). Jednak wszystkich przebił bodaj Frasyniuk, który doszedł do wniosku, że skoro Kaczyńskiego "komuna zatrzymała i wypuściła", to musiał on podpisać lojalkę. I mówi to przedstawiciel środowiska, które wybucha wściekłością za każdym razem, gdy usłyszy pseudonim "Bolek", i które od lat przekonuje, że większość dokumentów SB to fałszywki. Doszliśmy do ściany. 31 lat po stanie wojennym człowiek, który przez dużą część dorosłego życia walczył z komunizmem, staje się negatywnym bohaterem tamtych ponurych dni. Blisko połowa Polaków wierzy, iż wprowadzenie stanu wojennego było słusznym krokiem. W Trójmieście nie ma ulicy Anny Walentynowicz, za to "legendarna tramwajarka" Henryka Krzywonos (słowo "legendarna" rzeczywiście pasuje do niej jak ulał) bryluje dzisiaj na salonach u boku Jolanty Kwaśniewskiej - tylko dlatego, że kiedyś obsobaczyła Kaczyńskiego. Dawni opozycjoniści, internowani i nieinternowani, zazwyczaj mieszkają w blokach i dostają marne emerytury. A ci, którzy ich internowali, mieszkają w fajnych willach, w fajnych suburbiach i są dzisiaj bankierami. Wreszcie człowiek, który wypowiedział wojnę własnemu narodowi, jest usprawiedliwiany i wybielany, a przywódca partii wywodzącej się w prostej linii z PZPR proponuje nawet bezczelnie, by postawić mu pomnik.Leszek Miller powinien dziękować Bogu, że nie żyje w czasach przedwojennych: wtedy za wychwalanie zdrajców w miejscu publicznym dawano po prostu w mordę. Magierowski
NASZ WYWIAD. Sławomir Cenckiewicz o "zaginionych" materiałach dot. Lecha Wałęsy: Wszyscy się wszystkiego boją Już po 10/04 rozpytywano mnie w prokuraturze, w jaki sposób Janusz Kurtyka dotarł do informacji świadczących o tym, że ABW ma jakieś informacje na temat tych dokumentów - ujawnił w programie "Jan Pospieszalski: Bliżej" dr hab. Sławomir Cenckiewicz. Zapis gorącej dyskusji dotyczącej skutków wprowadzenia stanu wojennego oraz przeszłości Lecha Wałęsy publikowaliśmy na portalu wPolityce.pl. Zapytaliśmy Sławomira Cenckiewicza o szczegóły tej sprawy.
wPolityce.pl: Może Pan przypomnieć, dlaczego i w jaki sposób Instytut Pamięci Narodowej zajmował się dokumentami dotyczącymi Lecha Wałęsy, które „zaginęły” w latach 1992-1995? Dr hab. Sławomir Cenckiewicz: Było to związane z pracą nad książką „SB a Lech Wałęsa”, którą napisałem wraz z Piotrem Gontarczykiem. Dokumenty Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, które stały się istotną częścią książki, zostały odnalezione w ABW i w ramach porozumienia pomiędzy Instytutem Pamięci Narodowej, a ABW właśnie, zostały przekazane Instytutowi. Rzecz jasna cała procedura odbyła się w oparciu o odpowiedni artykuł ustawy o IPN, który mówi, że jeśli jakakolwiek instytucja posiada dokumenty, które mogą rzutować na sprawy dotyczące ustawowych ram czasowych, w których działa IPN, to jest zobligowana do przekazania materiałów w formie kserokopii lub oryginałów. Na tej podstawie IPN pozyskał pokaźny zestaw dokumentów pochodzących ze śledztwa, które prowadził Urząd Ochrony Państwa, a które dotyczyło okoliczności kradzieży dokumentów w okresie prezydentury Lecha Wałęsy w latach 1992-1995. Dokumenty, o których mówimy, dotyczyły jego przeszłości agenturalnej. Śledztwo w UOP wszczęto po dojściu do władzy Aleksandra Kwaśniewskiego, w związku z tym, że w szafie pancernej szefa UOP nie znaleziono całego pakietu dokumentów związanych z Wałęsą, które były tam zdeponowane. Do tego dochodzi dokumentacja prokuratur. Warto przypomnieć, że w tej sprawie minister Siemiątkowski złożył zawiadomienie o przestępstwie polegającym na kradzieży tych materiałów. I dokumenty UOP, i te pochodzące z prokuratury, zostały przekazane w formie kopii do IPN i stały się ważną podstawą źródłową książki. To są bardzo poważne materiały – m.in. ustalenia śledczych z UOP i prokuratury, którzy dzień po dniu ustalili okoliczności wyprowadzania materiałów dot. Wałęsy.
Śledztwo w tej sprawie zostało umorzone? Śledztwo zakończyło się umorzeniem. W ciekawych okolicznościach – było wiele nacisków na panią prokurator Nowak, później wykorzystano fortel prawny związany z reformą kodeksu, choć początkowo postawiono zarzuty Milczanowskiemu, Czempińskiemu i Koniecznemu. Ale najwięcej pytań i kontrowersji wywołało to, w jaki sposób należy zająć się rolą Lecha Wałęsy w tej sprawie. Włączenie byłego lidera "S" do śledztwa powodowało olbrzymie komplikacje polityczne i ostatecznie od tego odstąpiono, tłumacząc, że prezydent jest chroniony immunitetem, nawet jeżeli przyczynił się do jakiegoś przestępstwa w czasie prezydentury. Przyznam, że to dość skomplikowana konstrukcja tłumaczenia tej sprawy.
Jak wyglądały przesłuchania dotyczące Janusza Kurtyki, o których wspomniał pan w programie „Bliżej”? Z tego co pan mówi, wszelkie dokumenty zostały przekazane zgodnie z prawem. O tym, można by napisać książkę, a przynajmniej pokaźną publikację. Nie jest tak, że to śledztwo wszczęto po 10 kwietnia 2010 r. Ono było prowadzone wcześniej, bodajże od początku 2009 roku. To dość interesująca historia – bo pierwotnie sprawą zajmowała się prokuratura gdańska, a kiedy się okazało, że najwięcej do powiedzenia ma w sprawie prokurator Paszkiewicz – syn szefa struktur SB w Gdańsku – co ujawniła „Rzeczpospolita” piórem Cezarego Gmyza, to śledztwo zostało przeniesione do Bydgoszczy. I co bardzo ważne w tej sprawie – nie było prowadzone z zawiadomienia jakiejś osoby, np. Lecha Wałęsy, ale z urzędu. Słyszałem później, że decyzje podejmowano między prokuratorem krajowym, a szefem ABW, która to Agencja dokonała wstępnej kwalifikacji prawnej dotyczącej ewentualnych przestępstw związanych z ujawnieniem tajemnicy państwowej. To, o czym wspomniałem w programie „Bliżej” było kontynuacją tej sprawy. Przesłuchanie miało miejsce w końcówce kwietnia albo w maju – kiedy po raz kolejny zostałem wezwany do Bydgoszczy. I muszę przyznać, że zareagowałem bardzo nerwowo na pytanie dotyczące Janusza Kurtyki, odpowiadając, że nie przystoi prowadzić dochodzenia w sprawie stanu wiedzy Kurtyki, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Pytania mimo to były zadawane, a sam prokurator miał dokumentację dotyczącą korespondencji między Kurtyką, a innymi instytucjami, dotyczącą pozyskiwania - zgodnie z prawem - dokumentacji.
Skoro wszystko odbyło się zgodnie z prawem, to jakie uwagi miała prokuratura? To bardzo zabawna i zawiła historia. Trudno uwierzyć w to, w jaki sposób śledztwo było prowadzone. Okazało się, że kwalifikacja prawna ABW polegała na założeniu, że ujawniliśmy dokument, który nie został nigdy w sposób formalny ujawniony. To był główny zarzut – i to potencjalnie miała wykorzystać prokuratura. Kiedy Cezary Gmyz ujawnił, że ten dokument został kilka lat wcześniej przed naszą książką opublikowany w tygodniku „Głos” Antoniego Macierewicza, to cały ten zarzut legł w gruzach, bo nie można mieć postawionego zarzutu związanego z dokumentem, który był wcześniej ujawniony! Musiano się zatem z tego wycofać. Doszło do absurdalnych historii związanych z tym postępowaniem, bo próbowano wyprowadzić jakiś wniosek prawny związany z tym, na jakiej podstawie korzystałem z materiałów jawnych w prokuraturze w Gdyni. Była to polityczna hucpa, miałem zresztą wrażenie, że inni podzielają mój pogląd, ale trzeba ją dokończyć. Byłem konfrontowany z jakimiś prokuratorami. To niebywała historia, która - wydaje się - była polityczną akcją przeciwko nam, związaną z histerią, jaką Donald Tusk i Platforma Obywatelska wywołali po publikacji książki.
Śledztwo tej sprawie już się zakończyło?Nie pamiętam, czy było to śledztwo czy tylko postępowanie. Natomiast z tego co wiem, to zostało umorzone i zakończone, choć formalnego zawiadomienia w tej sprawie nie dostałem. Chcę do tego wrócić, bo tam są naprawdę niesamowite rzeczy. Wspomnę choćby o tym, że ktoś w tym śledztwie zeznał – i był to urzędnik państwowy! - że ja nigdy formalnie nie miałem dostępu do materiałów z gdyńskiej prokuratury. I proszę sobie wyobrazić, że przeglądając w trakcie przesłuchania te akta, nie znalazłem mojego własnoręcznie sporządzonego wniosku. Okazało się, że został podpięty do wniosku osoby trzeciej jako nie mój! Doszło do bardzo trudnej dla prokuratorów sytuacji, bowiem pojawiła się kwestia poświadczenia nieprawdy przez tego, który brał w tym procederze udział. To kuriozalne: pokazywano mi dokument, który sporządziłem i mówiono, że to nie mój dokument, bo nie ma dowodu, że ja byłem w prokuraturze i korzystałem z materiałów!
Czy sprawa „zagubionych” materiałów może mieć jeszcze swój dalszy ciąg? Dopóki obóz patriotyczny nie odzyska władzy - ale też musiałby być zdeterminowany, by wyjaśnić takie sprawy do końca, a nie zawsze tak jest - to tej sprawy nie da się w żaden sposób ruszyć. Zajął się nią z zawiadomienia Krzysztofa Wyszkowskiego i Henryka Jagielskiego ówczesny minister sprawiedliwości Andrzej Czuma i jak gorący kartofel przerzucił na Instytut Pamięci Narodowej, chociaż IPN w moim przeświadczeniu nie ma kompetencji prawnych do prowadzenia spraw z lat 90. Zakończyło się to niczym, bo w tej sprawie wszyscy się wszystkiego boją. To olbrzymia historia; trzeba pamiętać, jak dużo osób było zaangażowanych w uprowadzenie tych akt, jak również w to kuriozalne śledztwo, które prowadziła prokuratura. Trzeba mieć chęć i wolę żeby zająć się na poważnie tą sprawą, a przy tym stanie instytucji śledczych i sądowych w Polsce, wydaje się to niewykonalne. Dziękuję za rozmowę.
"Bliżej" wokół stanu wojennego i postaci Lecha Wałęsy. Cenckiewicz: Nie wolno nam pytać i badać?! Halicki: Cały świat zazdrości nam takiego agenta! Program "Bliżej" był poświęcony wydarzeniu wprowadzenia stanu wojennego oraz jego skutkom, które możemy obserwować w dzisiejszej rzeczywistości. Jan Pospieszalski we wprowadzeniu nawiązał do badań społecznych, które wskazują, że 27% Polaków nie wie nic o stanie wojennym, a aż 43% ankietowanych uważa, że stan wojenny został wprowadzony słusznie. Prof. Antoni Dudek z Instytutu Pamięci Narodowej w następujący sposób oceniał te badania:
Podział w sprawie stanu wojennego nie jest niczym nowym, on się utrzymuje od lat 80., pierwsze badania, które zrobił CBOS oscylowały wokół wyniku pół na pół na zwolenników i przeciwników, i tak zostało do tej pory. (...) Po roku 1989 jest to kwestia braku odpowiedniej edukacji społecznej, faktu tego, że mieliśmy do czynienia z systemem, który został częściowo zreformowany, bo III RP wyrosła z PRL-u w sposób ewolucyjny, bez wyraźnego potępienia, a konsekwencją tego było traktowanie generała Jaruzelskiego jako ojca chrzestnego III Rzeczypospolitej, a nie komunistycznego dyktatora. (...) Poza tym ciągle mamy w Polsce nostalgię za po prostu silną władzą, stąd takie rezultaty badań - mówił historyk. Z nieco innej perspektywy ujął problem Piotr Naimski: Rozmycie dotyczy nie tylko historii, bowiem u narodzin III Rzeczypospolitej generał Jaruzelski był jej prezydentem; dla wielu osób w Polsce było to mylące, dla większości to był szok, ale zakłóciło to przebieg wydarzeń. Przy Okrągłym Stole zagwarantowano nietykalność twórcom stanu wojennego - analizował polityk PiS. Andrzej Halicki z Platformy Obywatelskiej, zgadzając się z przedmówcami zwrócił uwagę na wątek prawny całej sytuacji:
Mnie brakuje tego rozliczenia z komunizmem. Mógłby się tym zająć na przykład Trybunał Stanu. (...) Uważam, że stan wojenny był zamachem stanu, również według komunistycznego prawa, dlatego powinien zostać osądzony także od strony prawnej - mówił poseł.
Dr hab. Sławomir Cenckiewicz odniósł się do tego, w jaki sposób pewne gesty i wydarzenia z bieżącej polityki pomagają zamazać pamięć i prawdę historyczną:
Prof. Dudek powiedział bardzo ważną rzecz - brakuje nam edukacji społecznej po 1989 roku. (...) Dzisiaj młodzi ludzie w ogóle nie pamiętają nawet o tym, że Jaruzelski był pierwszym prezydentem III Rzeczypospolitej. Natomiast pamiętają, jak prezydent Komorowski tuż po wyborach zaprosił Jaruzelskiego jako konsultanta do poltiyki zagranicznej na odcinku rosyjskim. Jaruzelski fetował też wybór prezydenta Komorowskiego na Zamku Królewskim, był z prezydentem Komorowskim z wizytą w Moskwie, Smoleńsku i Katyniu. To są czytelne sygnały dla młodych ludzi, oni widzą zamazanie prawdy historycznej o stanie wojennym w wolnej Polsce. (...) Zaniedbania z lat 90. są kontynuowane - oburzał się historyk. W kolejnej części programu zaprezentowano fragment filmu Grzegorza Brauna pt. "Towarzysz Generał idzie na wojnę". Prowadzący program pytał swoich gości o to, w jaki sposób można dotrzeć do młodych ludzi z prawdą o okrutnych czasach komunizmu. Prof. Dudek mówił o tym, jak niezwykle ważna jest kwestia edukacji szkolnej:
Takie filmy są bardzo potrzebne, ale punktem wyjścia jest szkoła. Jeżeli po roku 1989, a już zwłaszcza po reformie z końca lat 90., nauka historii w odniesieniu do XX wieku została zmarginalizowana, przestano uczyć historii powojennej w szkołach. Traci się powszechny mechanizm, pozostaje dotarcie jedynie do zainteresowanych. (...) Tę lukę w szkołach próbuje wypełniać na przykład IPN, ale jego możliwości są ograniczone. To zadanie dla władz państwa, dla MEN. Jest mnóstwo działań do podjęcia - apelował historyk. Z kolei Naimski zwrócił uwagę na to, jaki przykład młodym ludziom dają osoby publiczne:
Równie ważne jest zachowanie osób publicznych w tej sprawie. Jeżeli Michnik nazywa Jaruzelskiego i Kiszczaka ludźmi honoru, to ludzie później się nie dziwią, że take osoby przyjmowane są w Pałacu Prezydenckim. (...) Historia dla głównego nurtu mediów zaczyna się od Okrągłego Stołu. Wszystko, co mogłoby podważyć to, co 23 lata temu było opdejmowane, jest odrzucane i traktowane jako zamach na integralność tego postanowienia i kształtu Polski, który się wtedy wyłonił i z którym sie borykamy do dzisiaj - oceniał. Halicki wnioskował ze słów posła PiS:
I właśnie dlatego tę datę 13 grudnia powinniśmy spędzać razem. Powinniśmy pamiętać o ofiarach stanu wojennego, o internowanych, tracących pracę, wsadzanych do więzień. Bo to ich wielki wysiłek. Jeżeli nie jesteśmy tego w stanie zrobić, to szargamy to, co jest najistotniejsze z punktu widzenia szacunku dla Polski jako głównego miejsca transformacji w Europie - mówił polityk PO. Prof. Dudek zwrócił również uwagę na problem zasłużonych dla Polski działaczy antykomunistycznych, którym przemiany ustrojowe przyniosły biedę i tragiczne warunki do życia. Apelował, by polscy posłowie zmienili coś w tej kwestii na gruncie prawa:
Wyzwaniem dla Sejmu jest również pomoc dla ludzi opozycji, którzy znaleźli się dziś na marginesie. Dzisiaj ciągle spotykam ludzi, którzy mają bardzo duże zasługi dla Polski, a dziś nie mają z czego żyć. To nie jest wielka liczba ludzi, ale im naprawdę należałoby pomóc. To wyzwanie dla Sejmu, żeby w końcu uchwalić odpowiednie przepisy, które niosłyby dla nich pomoc- mówił Dudek. Najbardziej gorący fragment dyskusji dotyczył jednak procesu, jaki Krzysztofowi Wyszkowskiemu wytoczył Lech Wałęsa. Po skonfrontowaniu wypowiedzi samych zainteresowanych, do sprawy odniósł się Sławomir Cenckiewicz, który oceniał postępowanie byłego prezydenta:
Trudno tutaj komentować te haniebne słowa, który sugeruje, że Wyszkowski jest chory psychicznie. Zeznawałem w procesie Wałęsa - Wyszkowski, natomiast pewien zwrot nastąpił, gdy Wałęsa wytoczył kolejny proces Wyszkowskiemu i w momencie kiedy sąd przyjął wnioski dowodowe Wyszkowskiego (jednym z nich było przesłuchanie po raz pierwszy przed sądem oficera prowadzącego TW Bolka), Wałęsa wycofał pozew. Napisał zresztą na swoim blogu, że nie może dopuścić do takiej sytuacji, by funkcjonariusz SB zeznawał przeciwko niemu w procesie. (...) To ucieczka z sytuacji, która mogłaby się stać dla Wałęsy bardzo niebezpieczna, zważywszy na to, że ten funkcjonariusz zeznawał w IPN i te zeznania obciążały Wałęsę- mówił autor książki poświęconej agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy. Historyk mówił też o materiałach dot. Lecha Wałęsy, które "zaginęły" w latach 1992-1995. Już po 10/04 rozpytywano mnie w prokuraturze, w jaki sposób Janusz Kurtyka dotarł do informacji świadczących o tym, że ABW ma jakieś informacje na temat tych dokumentów - ujawnił Cenckiewicz. Słowa historyka mocno zdenerwowały Andrzeja Halickiego. Wywiązała się bardzo interesująca dyskusja. Halicki mówił:
Akurat Wyszkowski był jedną z osób wprowadzających mnie w środowisko gdańskie. (...) Pamiętam, co mówił o Lechu Wałęsie i zderzam te dwie rzeczywistości: dzisiejszą i tamtą. Nie chcę tego komentować, ważne są proporcje. Jeżeli używa pan złowa "haniebne", to haniebnym jest to, że używa pan takich argumentów do niszczenia legendy polskiej rewolucji; i mówię to z pełną determinacją Cenckiewicz ripostował:
Dla prawdy historycznej nie ma to znaczenia po czym wywiązał się następujący dialog:
Halicki: Pan wypacza sens prawdy historycznej
Cenckiewicz: Czyli jeżeli pan uzna kogoś za legendę, to nie można badać jego życiorysu, stawiać pytań?
Halicki: Absolutnie tego nie powiedziałem, proszę słuchać. Mówię o proporcjach i interpretacjach politycznych. Jeżeli IPN ma stempel z orłem i jest instytutem badawczym, to proszę nie robić matactw politycznych!
Cenckiewicz: Niech pan udowodni, że to były matactwa.
Halicki: Mówię o nazywaniu Lecha Wałęsy agentem...
Cenckiewicz: Czytał pan tę książkę? Ma pan kontrargumenty na tę tezę? (...) Fakt, że Lech Wałęsa był agentem jest poza dyskusją na niwie naukowej. Pan Halicki może sobie opowiadać różne rzeczy, ale nie jest w stanie wyprowadzić argumentu merytorycznego - oceniał historyk, na co usłyszał zdanie posła PO:
Cały świat zazdrości nam takiego agenta! - kpił polityk. To są właśnie argumenty pozamerytoryczne - kończył Cenckiewicz.
Korwin-Mikke: Generał to człowiek słaby i niezdecydowany Wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku przerwało mi liczne działania wydawnicze i organizacyjne – więc byłem zły. Z drugiej strony, jako prawicowiec wiedziałem, że największa szansa na zasadniczą naprawę państwa powstaje wtedy, gdy ruszą się siły zbrojne; co jak co, ale związek zawodowy do tej roli się na pewno nie nadaje. Zastanawiałem się: co robić. Narzucało się wstąpienie do Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON), co zrobili liczni konserwatyści i narodowcy – np. p.prof. Maciej Giertych – jednak postanowiłem się wstrzymać. I dobrze zrobiłem: już po kilku dniach okazało się, że do PRON-u zleciała się swołocz wszelaka, która chciała zrobić karierę – więc absolutnie nie było szans, by przy pomocy PRON-u cokolwiek zdziałać. Pisać? Pisałbym. Cenzura w stanie wojennym zelżała – ale wychodziły tylko dwa dzienniki („Trybuna Ludu” i „Żołnierz Wolności”) oraz jeden tygodnik („Polityka”). Co prawda cenzura usunęła mi konkurencję „opozycji” bredzącej o „prawach człowieka”, „sprawiedliwości społecznej”, „socjalizmie d***kratycznym”, (który miał być o niebo lepszy od „d***kracji socjalistycznej”!), „prawach pracownika”, „niezależnych związkach zawodowych” i innych głupotach rządzących obecnie w Unii Europejskiej – ale też nie pozwalała otwarcie atakować socjalizmu. Kiedy zaczęło wychodzić więcej pism, mój słynny, krążący wtedy w głębokiej konspiracji przed „opozycją” tekst „Zastanawiająca tęsknota” został odrzucony nie tylko w podziemnej prasie „soliduraków”, ale i w oficjalnym „Życiu Warszawy”. Nie, nie przez cenzurę – redakcja skonsultowała go z KOR-owcami! Liczyłem, że WRON-a wzorem p. gen. Augusta Pinocheta przeprowadzi zasadnicze reformy – choćby na wzór chiński. Śp. Mirosław Dzielski proponował nawet oksymoron: „Socjalizm indywidualistyczny”. Rozczarowałem się: po dwóch miesiącach WRON-a ogłosiła „listę towarów wyłączonych spod reformy gospodarczej”; były na niej w zasadzie wszystkie towary (z wyjątkiem koszulek polo – o ile pamiętam), więc ogłosiłem, że przechodzę do opozycji i po kilku dniach wylądowałem w „internacie”. Pociecha taka, że jak w lipcu wychodziłem, to akurat pakowano tam lewaków-opozycjonistów. Więc znów mogłem się łudzić – do 1984 roku, gdy junta zamiast – jak na wojskowych przystało – reformę wprowadzić, urządziła referendum. I cofnęła się, bo „za” głosowało „tylko” 44% ludzi. Podejrzewam, że przyczyną był charakter p. gen. Wojciecha Jaruzelskiego.
Już po oddaniu władzy eurosocjalistom wiele razy rozmawiałem z p. Generałem i za każdym razem odnosiłem wrażenie, iż jest to człowiek bardzo miękki – a to, dlatego, że w zagadnieniach politycznych i gospodarczych poruszał się jak pijane dziecko we mgle. Reformy a la Pinochet czy Xiao-Ping Deng przeprowadzić nie mógł, „bo polałaby się krew”. On naprawdę przejęty był tym, że w „Wujku” zginęło dziewięciu (a w Lubinie jeszcze trzech) górników. Co jako „zbrodnię” zarzuca p. gen. Czesławowi Kiszczakowi obecny reżym. Oczywiście nie wolno ludzi zabijać, by zabijać – ale jeśli przy okazji budowy fabryki ginie średnio 10 robotników, to nie powód, by nie budować fabryk! Jeśli przy okazji budowy nowego ustroju w Chile zginęło 1500 lewaków, (z czego zresztą połowa, jak się okazuje, to ofiary lokalnych porachunków – np. kochanek żony szefa policji powiatowej…) – to trudno, Nawet gdyby miało zginąć 10 tysięcy, nie wolno się wycofać z czynienia rzeczy słusznych! Jeśli już mamy liczyć trupy, to w zamachu majowym zginęło 379 ludzi. Z drugiej strony junta na jakiś czas zakazała ruchu pojazdów mechanicznych – więc trzeba liczyć, że wskutek wprowadzenia stanu wojennego nie zginęło ok. 1000 osób. Jeśli ktoś sprawność ustroju mierzy liczbą nieboszczyków.
P. Generał to człowiek słaby i niezdecydowany. Kandydat na dyktatora walczy i jeśli mu się nie uda – ginie. W ostateczności przygotowuje sobie samolot, by w przypadku klęski uciec do Moskwy czy Budapesztu. Nie wierzyłem i nie wierzę, że p. Generał planował zrobienie przewrotu przy pomocy Armii Czerwonej – natomiast wierzę ostatnio odkrytym zapiskom p. gen. Wiktora Anoszkina, adiutanta śp. marsz. Wiktora Kulikowa, że chciał wybadać, czy gdyby nie powiodło Mu się pronunciamiento 13 Grudnia i wybuchły powszechne rozruchy, to Sowieci udzielą Mu pomocy w ich tłumieniu. To by dopiero mogły być ilości ofiar! P. Generał, polemizując ze zboczeńcami spod znaku PiS, podnosi słusznie, że ich wiara w tę notatkę zaprzecza elementarnej logice. „Jeśli rzekomo nie wierząc w zdolność zrealizowania stanu wojennego własnymi siłami, prosiłem o zapewnienie pomocy, to uzyskując odpowiedź odmowną, albo stan wojenny nie zostaje wprowadzony, albo okazuje się samobójczą, krwawą awanturą”. Nie, nie, p. Generał nie planował wprowadzenia stanu wojennego siłami rosyjskimi – chciał tylko zapewnienia o pomocy, gdyby Jego plan się nie powiódł! Ale powtarzam: w takim przypadku należy zginąć jak śp. Zbawiciel Allende – albo uciec jak Sese-seko Mobutu czy Mojżesz Czombe. A nie liczyć na bratnią pomoc. Problem w tym, że rozmaici dyktatorzy uciekający przed Gniewem (tfu!) L**u z reguły zabierali ze sobą worki pieniędzy (a raczej mieli w bankach za granicą odłożone miliardy). P. Generał nic takiego nie miał. Purytanin był: nie pił, (co jest dowodem, że nawet pod rosyjskim protektoratem można zrobić karierę, nie pijąc!), nie palił, kobiety w rękę całował, mówił piękną, czystą polszczyzną i nie kradł – jeśli nie liczyć tego, że mieszkał i mieszka w odebranej w 1945 roku prawowitemu właścicielowi willi, którą potem wykupił. No, ale to socjaliści uznają za realizację „sprawiedliwości dziejowej” – i w podobnej sytuacji były setki tysięcy beneficjentów warszawskiego „dekretu Bieruta”. To już ćwierć wieku z hakiem. Dziś patrzę na stan wojenny jak na zaprzepaszczoną szansę. Bo w Polsce niczego – nawet reformy gospodarczej – nie daje się zrobić energicznie i do końca. Wszystko się jakoś rozmydla… A gromada mamlaków każe uczyć dzieci szkolne, że najlepszy jest kompromis! I takie są skutki. JKM