Zaginiona biblioteka alchemika

°j Marcello Simon i }°

DOSKONAŁA, INTRYGUJĄCA POWIEŚĆ

DLA MIŁOŚNIKÓW IMIENIA ROZY

ZAGINIONA

....

Tytuł oryginału:

LA BIBLIOTECA PERDUTA DELL’ALCHIMISTA
Copyright © 2012 Newton Compton editori s.r.l.

Copyright © 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Iwona Wyrwisz, Barbara Meisner
ISBN: 978-83-7999-220-1
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: info@soniadraga.pl
www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2014
Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści

Dedykacja

PROLOG

CZĘŚĆ PIERWSZA. HRABIA NIGREDO 1 2

3

4

5

CZĘŚĆ DRUGA. OPĘTANY Z PROUILLE

6

7

8

9

  1. 11 12

13

14

CZĘŚĆ TRZECIA. TRZY CZARODZIEJKI

15

  1. 17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

CZĘŚĆ CZWARTA. SPIRALE CIEMNOŚCI

27

28

29

30

31

32

33

34

35

CZĘŚĆ PIĄTA. PAWI OGON

36

37

38

39

EPILOG

NOTA OD AUTORA

PODZIĘKOWANIA

Powieści cyklu
HANDLARZ RELIKWIAMI:
Handlarz ksiąg przeklętych
Zaginiona biblioteka alchemika
Labirynt na końcu świata

Leo Simoniemu,
alchemikowi formy
i koloru

PROLOG

ROK PAŃSK11227. DIECEZJA NARBONNE

W najwyższym miejscu nad fasadą starego kościoła parafialnego dominował okrągły otwór, przez który nigdy nie przenikało światło, nawet w najbardziej słoneczne dni. Nazwanie go oculusem byłoby pretensjonalne; stanowił on raczej wnękę ukształtowaną przez niepogodę, oczodół ogromnej czaszki, przez który wślizgiwał się swawolny wiatr.

Stojąca przed otworem samotna zakonnica omiatała wzrokiem rozległą dolinę, zielone przestrzenie i bielące się stada. Poruszała oczami niemal leniwie, nie zważając na oznaki wczesnej wiosny. Jej umysł zaprzątało coś zupełnie innego. Powróciła myślami do bolesnych czasów, co pochłonęło ją aż tak bardzo, że słyszała bicie dzwonów Świętego Dionizego, które wiele miesięcy wcześniej zapowiadały powrót Ludwika VIII do Paryża.

Król krzyżowiec powrócił martwy, owinięty w wołową skórę.

Zakonnica nie podzielała wszakże powszechnych poglądów, nie chciała dostrzec w tym nieszczęściu nadciągających Wielkich Żniw. To nie Jeźdźcy Apokalipsy sprowadzili ogień i miecz na jej ziemię, zasiali strach przed herezją, pozwolili przemówić fałszywym prorokom. Wszystko to nie zależało od Boga, lecz od rodzaju ludzkiego. Po części także od niej.

Zamrugała powiekami, usiłując przerwać tok rozumowania, ale myśli, napływające nieustannie niczym fala przyboju, przywołały z pamięci obrazy podziemnego piekła, w którym udręki zaznają nie umarli, tylko żywi. I przez chwilę poczuła, jak oplata ją mrok Airagne...

Jakiś niewieści głos przywrócił ją do rzeczywistości, chociaż zakonnica nie od razu pojęła słowa. Spuściła wzrok na położony w dole dziedziniec i posłała pełen wdzięczności uśmiech siostrze, która ją zawołała.

„Bona mater”, powtórzyła w duchu niewiasta, wyglądając przez oculus. Wprawdzie nie lubiła się tym chełpić, lecz nie była zwykłą mniszką. To ona tchnęła nowe życie w ów stary kościół, przekształcając go w schronienie dla pobożnych niewiast, w beginaż. Miejsce ukojenia na targanej wojną ziemi i sposób częściowej naprawy wyrządzonego zła.

Odsunęła się powoli od oculusa, szykując się do zejścia.

Zakonnica przyłożyła dłoń do piersi; twarz miała twardą niczym żołnierz.

Niewiasta przestała się dłużej wahać i czym prędzej dołączyła do swej towarzyszki, podczas gdy w głowie kłębił jej się znów natłok myśli. Może głos ludu miał słuszność, może zbliża się Apokalipsa. Schodząc po stopniach, nie zdawała sobie sprawy, że uciekła przed jedną zmorą, by trafić w środek drugiej, jeszcze gorszej. Zmory rzeczywistości.

CZĘŚĆ PIERWSZA HRABIA NIGREDO

Wiedzcie wszyscy, zgłębiający mądrość, że istnieje tylko jedna zasada tej Sztuki - dla której wielu poległo - i że filozofowie uważają ją za najpotężniejszy i najwznioślejszy z żywiołów. Głupcy natomiast mają ją w pogardzie, jakby była najpodlejszą rzeczą na świecie. A zatem my ją czcimy.

Turba philosophorum, XV

Szukając pięknej filozofii, stwierdziliśmy, że składa się ona z czterech części, i w ten oto sposób odkryliśmy naturę każdej z nich. Pierwszą część cechuje czerń, drugą biel, trzecią żółć, a czwartą purpura.

Księga Komanosa i Kleopatry, V

1

Zbrojni maszerujący brzegami Gwadalkiwiru. Ignacio z Toledo przyglądał im się ze wzniesienia, w igrających promieniach zachodzącego słońca, usiłując dostrzec barwy ich godła.

Zsiadł z wozu i zdjął kaptur, który chronił go przed słońcem w porze największego skwaru, odsłaniając bystre oczy i brodę filozofa, po czym ruszył w dół zboczem, nie odrywając wzroku od manewrów wojska. Jedyny możliwy kierunek stanowiła ufortyfikowana cytadela niedaleko Kordoby. Tam znajdzie to, czego szuka, był tego pewien, przeczucie to wzbudziło w nim wszakże niepokój, chociaż niełatwo ulegał podszeptom. Przeciwnie, był człowiekiem rozsądnym, zwykłym wierzyć w to, co potrafił pojąć, i nie ufać wszystkiemu innemu. Osobliwa postawa jak na handlarza relikwiami.

Wtem czyjś głos wyrwał go z zamyślenia.

Zerknął w kierunku wozu. Głos należał do jego syna Uberta, siedzącego na koźle i ściskającego w dłoniach lejce. Młodzieńca o długich czarnych włosach i łagodnych bursztynowych oczach, który nie przekroczył jeszcze dwudziestu pięciu lat.

Uberto przeciągnął się, mówiąc:

Ignacio zamilkł, jego uwagę przykuł bowiem odgłos kopyt w galopie. Odwróciwszy się ku wschodowi, dostrzegł zbliżającego się pędem jeźdźca.

Zrównawszy się z nimi, jeździec przystanął przed wozem, po czym zeskoczył z siodła.

Francuz posłuchał.

tym oddziałem. - Wskazał rząd zbrojnych podążających ku niewielkiemu skupisku zabudowań. - Musimy dotrzeć tam jak najprędzej. Kiedy się ściemni, na tych ziemiach zaroi się od rabusiów.

Wyruszyli w drogę. Wóz pomknął wzdłuż zbocza, podskakując na każdej dziurze w polnym trakcie, a w miarę jak się zbliżał do rzeki, zanurzał się w coraz gęściejszą i bogatą w palmy daktylowe roślinność. Mimo że były to pierwsze dni lata, lekka mgła przyćmiewała barwy odległych winnic.

Trzej towarzysze posuwali się po szlaku udeptanym przez zbrojnych, następnie przeprawili się przez rzekę po starym kamiennym moście, wspartym na piętnastu przęsłach, wystarczająco prędko, by zobaczyć, jak zbrojni znikają za umocnieniami skupiska zabudowań. Zanim sami zdążyli wejść, brama się zamknęła.

Uberto powstrzymał konie i rozejrzał się dokoła. W obszernej dolinie panowała cisza. Obóz wznosił się na wzgórzu otoczonym pierścieniem murów. Na wierzchołku wyrastał zwieńczony wieżami castillo, pomiędzy blankami łopotały królewskie sztandary.

W tej samej chwili z zarośli wyłoniła się drużyna zbrojnych i otoczyła wóz. Wszyscy odziani byli jednakowo w żelazne kolczugi, hełmy z osłonami na nos i czerwone płaszcze. Do pojazdu zbliżył się największy i najbardziej owłosiony z nich, wymachując włócznią.

Ignacio, który przewidział podobną możliwość, skinął na towarzyszy, by zachowali spokój, po czym podniósł ręce i zsiadł z wozu.

Wówczas naprzód wystąpił kolejny żołnierz.

Wcale nie onieśmielony tym Ignacio zwrócił się do owłosionego żołnierza, który pomimo swego wyglądu sprawiał wrażenie najbardziej rozsądnego.

Żołnierz zgodził się, nakazując swym kompanom milczenie.

Ignacio z Toledo wręczył mu zwój pergaminu. Żywiąc jednak przekonanie, że żaden z nich nie potrafi czytać, dodał:

Żołnierz chwycił dokument, przebiegł wzrokiem po skreślonych inkaustem wersach i zatrzymał go na odciśniętym w wosku znaku.

Odwróciwszy się ku murom, pomachał w stronę wieżyczki wznoszącej się obok bramy. Stojący na posterunku wartownik odpowiedział, poruszając pochodnią.

Ignacio wsiadł na wóz, a Uberto popędził konie.

Pozostawiwszy za plecami mury zewnętrzne, przecięli coś, co jeszcze niedawno stanowiło kwitnący ośrodek rolniczy i rzemieślniczy. Wzdłuż ulic wznosiły się wszelkiego rodzaju budynki, wszystkie opuszczone i strawione przez ogień. Jedynymi budowlami dającymi znak życia były gospody, przed którymi rozprawiały o czymś gromady pijanych wojaków.

Plaza del mercado mieściła obozowiska wojska, wśród którego znajdowało się trochę żołnierzy berberyjskich, zakwaterowanych z dala od regularnych oddziałów. Uberto przyglądał im się ciekawie. Nosili lekkie stroje, na które wdziewali płaszcze z kapturami, burnusy. Chociaż mogło się to wydawać dziwne, ludzie ci należeli do zastępów wielbłądników z Afryki Północnej.

Gdy dotarli wreszcie pod zamek, wyruszył im na spotkanie rycerz w zbroi, z tarczą, na której widniał herb przedstawiający krzyż liliowy.

Kupiec z Toledo pokazał pismo opatrzone królewską pieczęcią. Rycerz chwycił je dłonią

w żelaznej rękawicy, uważnie przeczytał i oddał z powrotem.

Rycerz ruszył przodem, zachęcił trzech podróżnych, aby powierzyli wóz i konie jednemu ze stajennych, a następnie podążyli na piechotę ku środkowi zamku, gdzie wznosił się donżon.

Tymczasem zapadła noc, wartownicy rozpalali ognie wokół murów.

Wspięli się po schodach na wierzchołek wieży. Otoczenie było ponure, na kamiennych, pozbawionych ozdób ścianach widniały jedynie ślady dymu pozostawione przez pochodnie.

w jego obecności. Ferdynand Kastylijski jest raczej przewrażliwiony co do pewnych określeń, choćby nawet niewinnych.

Wraz z upływem czasu Uberto zdradzał coraz więcej cech upodabniających go do ojca, przede wszystkim niechęć do wszelkich form władzy i upodobanie do naigrawania się z każdego, kto ulega im ze ślepym oddaniem. Pod innymi względami wszakże się odeń różnił - jego spojrzenie i słowa zawsze były czyste niczym woda źródlana, podczas gdy Ignacio się wymykał i był pełen tajemnic. Doświadczenie kazało mu przemilczać pewne sprawy, szczególnie zakazane aspekty wiedzy. W przeszłości opaczne zrozumienie jego słów kosztowało go niemal oskarżenie o czary.

Pokonawszy drugi rząd schodów, dotarli do obwieszonego arrasami westybulu, którego strzegła chmara zbrojnych i giermków.

Po krótkim oczekiwaniu kompania została wpuszczona.

Kupiec ruszył pierwszy i minąwszy westybul, przemierzył wolnym krokiem obszerne pomieszczenie. Na ścianach wyróżniały się liczne święte obrazy, w ilości przekraczającej przyjęte normy, jakby stanowiły wyraz fanatycznej pobożności mieszkańca tych murów.

Pośrodku sali siedział Ferdynand III Kastylijski, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna w błękitnym aksamitnym płaszczu i tunice w szachownicę. Miał długie kasztanowe włosy opadające mu na czoło pod postacią grzywki, zaczątek brody, która uwidaczniała cofnięty podbródek, i niebieskie oczy zapatrzone w dal. Otaczały go rozmaite osobistości, doradcy, duchowni i arystokraci. Martin Ruiz utorował sobie wśród nich drogę i rozprawiał właśnie o czymś z uzbrojonym po zęby osobnikiem o dość szczególnym wyglądzie, jako że jego twarz skrywał kaptur kolczy wyposażony jedynie w dwa otwory na oczy.

Poczyniwszy powyższe spostrzeżenia, kupiec z Toledo padł przed królem na kolana i oddał mu cześć poprzez rytuał całowania dłoni. Uberto i Willalme także podeszli i uklękli po jego bokach.

Ferdynand III otworzył usta, dając znak, że chce przemówić, w sali zapanowała więc cisza jak makiem zasiał.

przez Stolicę Apostolską, nawet jeśli są szlachtą herbową i kondotierami - westchnął. - Ale okażemy wielkoduszność. Pominiemy waszą przeszłość milczeniem, jeśli zgodzicie się na nasze żądania.

Ferdynand machnął ręką z rozdrażnieniem.

Uberto łowił każdy niuans rozmowy, począwszy od pluralis maiestatis monarchy, na wymijającym tonie ojca skończywszy, nie potrafił wszakże oderwać wzroku od pewnego osobliwego szczegółu. Otóż Ferdynand trzymał w dłoni biały posążek niewiasty i od czasu do czasu głaskał go niespokojnie niemal dziecięcym ruchem. Uberto przypomniał sobie, że już słyszał o tym przedmiocie: była to słynna Madonna z kości słoniowej, z którą król nigdy się nie rozstawał, nawet na polu bitwy.

Tymczasem monarcha mówił dalej:

Kupiec podniósł wzrok i spojrzał w źrenice króla, szukając w nich zapowiedzi tego, co go czeka, lecz dostrzegł tylko dwoje oczu bez wyrazu, przejrzystych niczym porcelana. Często znajdował się w tego rodzaju okolicznościach. To, że o jego usługi proszono na dworach wielkich panów pragnących odnaleźć relikwie świętych czy osobliwe przedmioty ukryte w odległych i niedostępnych miejscach, nie było niczym niezwykłym. Mimo wszystko Ignacio nie wyobrażał sobie, czego może się domagać król. Z drugiej strony złościło go, że w rozmowie padło słowo „posłuszeństwo”.

Kupiec nie wiedział, co rzec. W ostatnich latach posunięcia królestw Kastylii i Francji stanowiły bardziej lub mniej dobitny wyraz woli obu sióstr, prawowitych córek zmarłego króla Alfonsa VIII Kastylijskiego. Pierwsza z nich, Berenguela, była matką Ferdynanda Świętego i chociaż nie sprawowała bezpośredniej władzy, zaszczepiła synowi surowe zasady religijne, które popychały go ku ekspansji królestwa i ku krucjacie przeciw hiszpańskim Maurom. Druga, Blanka, poślubiła króla Francji Ludwika VIII zwanego „Lwem”, zostawszy zaś niedawno wdową, sama przejęła władzę nad Francją, jako że delfin był jeszcze za młody.

Okazało się, że Blanka potrafi rządzić silną ręką, nie tylko bowiem stawiała czoło zgrai baronów niechętnych służyć kobiecie, w której żyłach płynęła kastylijska krew, ale także poprowadziła dalej krucjatę przeciwko katarskiej herezji, rozpoczętą przez męża na ziemiach Langwedocji. Takie postępowanie przysporzyło jej potężnych wrogów, ale zapewniło też poparcie Stolicy Apostolskiej, a zwłaszcza kardynała Romana Frangipanego, papieskiego legata.

Ignacio pomyślał, że uprowadzenie królowej Blanki znakomicie się wpasuje w ów polityczny zamęt. Tylko że on nic o tym nie wiedział, toteż spuścił wzrok i pokręcił przecząco głową.

Kupca z Toledo ogarnęło nagłe zakłopotanie. Nie znosił dawać przedstawienia.

Monarcha omiótł uważnym spojrzeniem małe zgromadzenie, po czym na jego znak wystąpił na przód mężczyzna w kapturze kolczy. Minął osłupiałego Ignacia, wykonał wymyślny ukłon przed władcą i stanął po jego lewej stronie.

Kolejnym skinieniem Ferdynand III uciszył szmer panujący w komnacie.

Usłyszawszy polecenie, mężczyzna przytknął dłonie do głowy i zdjął przykrywający ją kaptur kolczy. Odsłonił grubo ciosaną twarz przypominającą miedzianą maskę. Trwogę budziły wszakże jego oczy, w których czaiła się niezwykła przenikliwość.

Nie okazując zdumienia, Ignacio przypomniał sobie, że spotkał już tego człowieka przed wieloma laty. Szepty za jego plecami uzmysłowiły mu, że Willalme i Uberto również wymieniają uwagi w tej kwestii.

Filip położył kaptur kolczy i żelazną rękawicę na stołku i zaczął mówić:

aby umożliwić obecnym zapamiętanie wiadomości. - Królowa uznała za słuszne przewodniczenie synodowi, lecz od tamtego czasu nie mieliśmy już od niej żadnych wieści. Oto w czym rzecz, wygląda na to, że Blanka rozpłynęła się we mgle. - Wbił wzrok w kupca z Toledo. - Krążą słuchy, że została uprowadzona i że jest przetrzymywana na południu Francji, przez niejakiego hrabiego Nigreda. Nic więcej nie wiemy.

Ignacio pogładził brodę w zadumie.

Lusignan rozłożył ramiona.

Na te słowa z głębi komnaty dobiegł czyjś głos:

Ignacia przeszedł dreszcz. Znał ten głos, lecz nie słyszał go od bardzo dawna. Ujrzał, jak zza zasłony za tronem wyłania się kościsty starzec o białych włosach i skórze ciemnej niczym skórka daktyla. Mężczyzna miał na sobie rodzaj zakonnego habitu, z tym że bardziej wytwornego.

Ignacio, który przyglądał się tej scenie z rosnącym zdumieniem, podszedł do starca i nie odrywając odeń wzroku, chwycił go za rękę i padł przed nim na kolana.

Sędziwy starzec uśmiechnął się, unosząc bielusieńkie brwi.

Wpatrując się weń ze zdziwieniem, kupiec przywołał z pamięci ich pierwsze spotkanie. Był rok 1180 i choć jeszcze dziecko, Ignacio został przyjęty do Szkoły w Toledo. Dla ojca stanowiło to powód do wielkiej dumy, jako że w miejscu tym dokonywano monumentalnego dzieła przekładu manuskryptów pochodzących ze Wschodu. W owych czasach mistrz Galib, błyskotliwy dwudziestopięciolatek, dbał o wykształcenie uczniów, pomagając uczonemu Gerardowi z Cremony, który osiadł w Toledo w celu przetłumaczenia na łacinę traktatów arabskich i greckich filozofów.

To właśnie Galib zaopiekował się młodym Ignaciem i nalegał, by rozpoczął studia nad łaciną, dostrzegł bowiem jego nieprzeciętną bystrość umysłu. W tamtym okresie Gerard z Cremony był zbyt zajęty, aby zwrócić uwagę na chłopca, po jakimś czasie jednak zechciał go mieć u swego boku i uczynił jednym ze swych ulubionych uczniów. Mogło to się wydarzyć wyłącznie

dzięki pośrednictwu Galiba.

Ignacio pragnął mu zadać nieskończenie wiele pytań, lecz Galib go uprzedził:

Kupiec odwrócił się ku Ubertowi i Willalme’owi, popatrzył w ich twarze i wreszcie rzekł:

Przemówiwszy, monarcha wstał i przemierzył komnatę, kierując się ku wyjściu, tymczasem orszak szlachty podążył za nim, rozpychając się łokciami. Zamiast się do nich przyłączyć, Ignacio odsunął się na bok. Wcale nie pragnął ruszać za kimkolwiek. W tej samej chwili czyjaś koścista dłoń chwyciła go za ramię.

2

Wieczerzę podano na piętrze donżonu, w jadalni, gdzie na środku stało okrągłe palenisko, wokół którego rozciągał się długi stół w kształcie podkowy. Ignacio omiótł wzrokiem twarze biesiadników, po czym jego uwaga skupiła się na Galibie, który siedział naprzeciwko z niespokojną miną. Uberto i Willalme zajęli miejsca obok nich.

W nadziei, że magister będzie skłonny do wynurzeń, kupiec ulokował się przy lewym krańcu stołu, gdzie zasiadali rozproszeni pomniejsi szlachcice i niższej rangi rycerze. Tutaj jego słowa zagłuszyłby szmer rozmów. Tymczasem król Ferdynand, siedzący pośrodku podkowy, rozprawiał właśnie o czymś z Filipem z Lusignan i jakimś ponurym dominikaninem.

Ignacio zrelacjonował mu podróże, które odbył na Wschód, wzdłuż wybrzeży Afryki i po rozmaitych krajach Europy. Następnie opisał niesamowitą pielgrzymkę wzdłuż Camino de Santiago, której się podjął latem 1218 roku. Właśnie w tych trudnych okolicznościach spotkał Filipa z Lusignan, który okazał się równie uprzejmy wobec niego co tajemniczy.

W tej samej chwili do komnaty wkroczył zastęp objuczonej karafkami i wazami służby, która ustawiła się w szyku po obu stronach, po czym podała przystawki, owoce i zimne potrawy.

Ignacio szykował się do stawienia czoła jednemu z najbardziej wyszukanych rytuałów występujących na dworze kastylijskim, wieczerzy, która zgodnie ze zwyczajem składała się z ponad dziesięciu dań. Wolałby dzielić skromny posiłek z kilkoma współbiesiadnikami, choćby i w półmroku gospody. Potem ogarnęła go tęsknota za domowym ogniskiem, przede wszystkim zaś za żoną Sibillą. Nie widział jej od miesięcy i czuł wyrzuty sumienia na myśl, że znów zostawił ją samą.

„Jestem najgorszym mężem pod słońcem”, rzekł w duchu, i przez chwilę spróbował sobie wyobrazić, co czuje ona, sama w pustym domu, bez mężczyzny, który przysiągł ją miłować. Zawładnął nim przemożny smutek i niepowstrzymane pragnienie, by do niej pobiec. Tylko że owo poczucie winy równie błyskawicznie nim wstrząsnęło co zniknęło i w okamgnieniu twarz kupca stała się na powrót nieprzenikniona. Rozsądek sprawiał, że był zdolny kochać jedynie chwilami i w pośpiechu odsuwać od siebie uczucia. Oddalił się od domu po raz kolejny, to prawda, lecz nie dano mu wyboru. Chcąc więc całkowicie przegnać frasunek, nalał sobie puchar korzennego wina.

Tymczasem Galib wypytywał Wilłalme’a o rodzinne miasto Beziers, które krzyżowcy obrócili w perzynę, jako że gościło katarów. Francuz wyjaśnił, że po tamtych wydarzeniach uciekł i że ocalał prawdziwym cudem.

Nie chcąc go krępować, Galib skorzystał z kolejnej zmiany potraw i uciął rozmowę.

Smaki owoców i pasty z migdałów ustąpiły miejsca słonym smakom serów i oliwek. Uczta sprawiała wrażenie radosnej, pod pozorną swobodą kryło się wszakże powstrzymywane

napięcie, widoczne na ściągniętych twarzach niektórych biesiadników. Kupiec z Toledo, któremu to nie umknęło, z nikim się jednak nie podzielił swym spostrzeżeniem.

Na te słowa starzec drgnął, co nie zdziwiło wszakże kupca. Ignacio zauważył spojrzenia, jakie Galib często rzucał tamtemu osobnikowi.

Ignacio zmarszczył czoło. Istotnie, po rozmowie z Ferdynandem III w jego umyśle zrodziły się wątpliwości. Niby dlaczego król Kastylii, nawet jeśli jest spokrewniony z regentką Francji, miałby jej przyjść z pomocą? Taki ruch mógłby zostać uznany za polityczną interwencję w aż nazbyt sporne sprawy ziem Langwedocji. Czy to możliwe, że po śmierci Ludwika VIII dwór paryski nie zdołał zapanować nad sytuacją? Czyżby we Francji nie było rycerzy zdolnych przyjść z pomocą królowej? I jakie korzyści mógł osiągnąć ojciec Gonzalez, wywierając wpływ na ziemie oksytańskie? Co naprawdę oznaczała wyprawa przeciwko hrabiemu Nigredowi?

Unikał okazywania, że się martwi, i jął skubać jadło, które mu przyniesiono; była to pastilla z gołębia w skórce przyprawionej cynamonem. Natomiast Galib kazał sobie podać prostą zupę z żyta i groszku.

W głowie Ignacia kłębiło się wszakże zbyt wiele myśli, by zdołał milczeć.

Galib zmarszczył brwi.

wspomnienia sięgają wielu lat wstecz, kiedy to spotkałem pewnego Kastylijczyka z południa Francji, niejakiego Rajmunda z Pereille z rodu Mirepoix. To on wspomniał po raz pierwszy o hrabim Nigredzie i opisał go jako alchemika, ale nie przywiązywałem do tego zbytniej wagi, sądząc, że to legenda. Dopiero później odkryłem, że hrabia istnieje naprawdę.

Galib skinął potakująco głową.

Uberto wpatrywał się w zamyśloną twarz ojca, po czym zapytał:

Galib pokręcił głową.

Uberto wsparł dłonie na stole i wbił wzrok w ojca.

Głos Galiba złagodniał:

Kupiec najwyraźniej się uspokoił.

Galib wypowiedział ostatnie słowo nieco zbyt podniesionym głosem, wywołując niespokojne szmery przy stole.

Jakiś niższej rangi rycerz, który nabierał właśnie pełnymi garściami żółtawy sos, wybuchnął gromkim śmiechem.

Rycerz jednak kontynuował swą przemowę:

Ignacio nie pozostał obojętny na te słowa, mimo że padły z ust guerrejadora króla Kastylii. Stracił zimną krew, zaniepokoiło go bowiem nowe zadanie, jakie otrzymał Uberto, poza tym dostrzegł możliwość obrócenia wszystkiego na swoją korzyść, toteż rąbnąwszy pięścią w stół, odezwał się głośno:

Guerrejador wrzucił kawałek pieczeni z powrotem do sosu, powstrzymał beknięcie i poderwał się na równe nogi.

Kupiec rozłożył ramiona, udając zdumienie.

Na tę ripostę salą wstrząsnęła salwa śmiechu. Ci sami biesiadnicy, którzy dopiero co podburzali guerrejadora, teraz spijali słowa z ust kupca.

Rycerz zmełł przekleństwo i nie namyślając się dwa razy, dobył dagi i zwrócił się do

Ignacia:

Kupiec, na którym groźba nie zrobiła wrażenia, zerknął w stronę Ferdynanda III i jego najbliższych sąsiadów. Natomiast Willalme zacisnął pięść na przywieszonym u pasa arabskim sztylecie, gotów działać, nie było jednak takiej potrzeby. Wszystko ucichło na dźwięk czyjegoś władczego głosu.

Wobec takiej groźby rycerz spokorniał i usiadł z powrotem, burcząc pod nosem. Dominikanin powiódł za nim wyniosłym wzrokiem, następnie rzekł do Ignacia:

to uczynić.

Na wargach brata kaznodziei wykwitł pełen zaciekawienia uśmieszek.

Dominikanin rozpostarł ramiona niczym skrzydła gołębicy, po czym splótł je stanowczo.

was z dworem kastylijskim. Ponadto, kiedy dotrzecie na miejsce, otrzymacie eskortę rycerzy Calatravy. Dziesięciu z nich wyruszyło przed dwoma dniami i dołączą do was w pobliżu Tuluzy.

Kupiec spuścił głowę, udając szczerze zaszczyconego. Jego drobne przedstawienie odniosło znakomity skutek. Sprowokowawszy tępego guerrejadora, zdołał skłonić do interwencji dominikanina, dzięki czemu udało mu się wybadać, co myśli i jakie ma wpływy na dworze. Obydwa te elementy wydały mu się nie bez znaczenia.

Gonzalez zaczekał na gest Ferdynanda III, a potem usiadł z powrotem.

Wieczerza dobiegła kresu. Na koniec podano szereg zimnych potraw, po czym służba postawiła na krawędziach stołu misy z wodą, aby biesiadnicy mogli opłukać ręce.

Galib dopełnił posiłku, sącząc napój z porzeczek, następnie powiadomił kupca, że on i jego towarzysze zostaną ugoszczeni w izbie na dole donżonu, gdzie spędzą noc. Ostatnia wypowiedź skierowana była do Uberta:

To rzekłszy, magister rozciągnął usta w niespokojnym uśmieszku, upodabniającym go mgliście do woskowej maski.

3

Nad zamkiem Andujar zapadła noc. Większość mieszkańców zdążyła się już pogrążyć we śnie, otulona ciszą, którą zakłócały co jakiś czas odgłosy kroków straży i niewyraźne dalekie krzyki zwierząt.

Kupiec z Toledo wraz z Ubertem i Wilłalme’em znajdowali się w izbie u stóp donżonu. Wszyscy trzej leżeli na siennikach, lecz myśl o tym, co ich czeka, nie dawała im zasnąć.

Wtem rozległo się pukanie.

Uberto otworzył oczy i wpatrywał się w ciemność; znak ten był dla niego. Wstał już całkiem ubrany i nie potrącając wyciągniętych po jego bokach kompanów, podszedł do drzwi.

W progu, podnosząc kaganek, wyłonił się z mroku Galib.

Uberto wpuścił go i od razu zwrócił uwagę na jego niepewny chód. Starzec nie sprawiał już wrażenia takiego żwawego jak kilka godzin wcześniej, ale był wyczerpany i słaniał się na nogach.

Galib omiótł płomieniem kaganka ściany izby, oświetlając spartańskie umeblowanie ograniczające się do krzesła z wysokim oparciem i poręczami, skrzyni i trzech sienników. Wreszcie promień lampki spoczął na twarzy Ignacia, na której widniały ślady snu.

Willalme skoczył na równe nogi.

Kiedy starzec doszedł do siebie, Willalme przysunął się do Uberta i ścisnął go za rękę.

Młodzieniec wpatrywał się w przedmiot w pochwie z kości słoniowej.

Francuz upuścił mu broń na dłonie, tak aby tamten ją złapał.

Kupiec posłał ostatnie spojrzenie słaniającemu się na nogach Galibowi, po czym podszedł do syna i go przytulił. Ów prosty gest, mimo że podyktowany szczerymi uczuciami, sprawił mu trudność. Okazywanie miłości kosztowało go za każdym razem sporo wysiłku i wprawiało w zakłopotanie.

Kupiec skinął głową.

Nagle wkradł się między nich głuchy głos Galiba:

Po ostatnim pożegnaniu Uberto przewiesił przez ramię sakwę i wyszedł z izby w ślad za magistrem.

Starzec wraz z młodzieńcem opuścili donżon i okrążyli ostrożnie posterunki straży, aż dotarli na dziedziniec, gdzie mogli iść dalej bezpiecznie skryci w cieniu roślinności. Galib słaniał się i dyszał coraz mocniej, toteż Uberto wielokrotnie chciał go wesprzeć, widząc jednak, że starzec odmawia pomocy, postanowił podążyć za nim bez zwłoki, zachowując czujność. W ciągu kilku godzin wielokrotnie zmieniał co do niego zdanie. Jak to mu się często zdarzało, gdy miał do czynienia z erudytami czy dworzanami, nie było mu łatwo od razu go zrozumieć. Z początku ocenił go jako człowieka ambitnego, któremu zależy na zjednaniu sobie króla i na sianiu podejrzeń, następnie przy stole odniósł wrażenie, że jest zalękniony i niespokojny, na koniec docenił jego bystrość umysłu i szczere uczucie dla Ignacia. Dopiero teraz wydało mu się, że wyrobił sobie dość dokładny pogląd: Galib jest uparty i dumny, nie bojaźliwy, lecz zapobiegliwy, a przede wszystkim przeświadczony, że działa dla dobra ogółu. Uberto żywił wszakże przekonanie, że coś przed nim ukrywa.

Starzec nieustannie posuwał się po trawie, powłócząc nogami z zajadłością rannego żołnierza. Nie było to przedstawienie ani zachcianka znudzonego uczonego, tylko misja, którą należało wypełnić za wszelką cenę. Właśnie z tej przyczyny, a także z powodu godności w jego postawie młodzieniec mu zaufał i postanowił pomóc, nie żądając zbyt wielu wyjaśnień.

Po krótkiej wędrówce dotarli do małej budowli z kamienia i gliny. Magister oparł się o ościeżnicę drzwi i rozejrzał dookoła.

Kiedy Uberto przekroczył próg, owionął go zapach siana i gnoju. Przenikający przez szpary w murach blask księżyca oświetlał ściany, na których wisiały przyrządy stajennego oraz końskie uprzęże na polowanie, na wojnę i na uroczystości.

Starzec przeciął pomieszczenie.

Przemierzywszy coś w rodzaju sieni, dotarli do wnętrza stajni. I po raz pierwszy, odkąd opuścili donżon, Galib obdarzył młodzieńca porozumiewawczym spojrzeniem.

Magister podszedł do wspaniałego czarnego, już osiodłanego ogiera, pogładził go po grzywie, następnie upewnił się, czy wodze są dobrze przypięte i siodło przytroczone jak należy.

Był to koń pełnej krwi. Nie należał do tych wielkich turkmeńskich wierzchowców sprowadzonych do Hiszpanii, zdolnych udźwignąć ciężar żołnierzy w zbrojach. Przypominał raczej rumaki arabskie, chociaż miał bardziej masywną budowę i potężniejsze nogi.

Galib uśmiechnął się z dumą.

Młodzieniec skinął głową na znak wdzięczności i zbliżył się do konia. Pogłaskał go po pysku i po szyi, na koniec spostrzegł łuk do polowań przytroczony do tylnego łęku.

Uberto skinął głową. Przypiął kołczan z prawej strony, wsunął stopę w strzemię i z obrotem wskoczył na grzbiet. Rumak drobił przez kilka chwil, po czym potrząsnął łbem i zarżał.

Galib, który znów spoważniał, wydobył z rękawa dokument i wręczył mu go z pewnym pośpiechem.

Uberto wziął sakiewkę i zważywszy ją w dłoni, przytroczył do pasa obok dżambii.

Spiął konia i opuścił truchtem stajnię.

Starzec patrzył, jak się oddala, aż niespodziewany ból w piersiach kazał mu uklęknąć na ziemi.

Uberto, który był już daleko, nie odwracając się, skinął głową na znak, że zrozumiał.

Postać młodego jeźdźca, coraz bardziej odległa, rozpłynęła się w mroku nocy.

Próbując wrócić do swych komnat, Galib uzmysłowił sobie, że nie zostało mu już wiele życia. Jego ciało niszczyła jakaś tajemnicza trucizna. Może połknął ją przy wieczerzy, zmieszaną z zupą z żyta albo z napojem z porzeczek. Albo wlano mu ją później, w czasie snu, przed potajemnym spotkaniem z Ubertem. Tak czy inaczej ta przeklęta substancja zaczynała

zaburzać jego osąd rzeczywistości.

Światła pochodni wyłaniały się z ciemności z oślepiającą jasnością, wydłużając się niczym rogi ślimaka. W nozdrza bił go silny i odpychający zapach żywicy i saletry, zawroty głowy nie pozwalały posuwać się naprzód, podczas gdy z każdym krokiem czuł coraz bardziej, że się dusi.

Oto dlaczego tak mocno pospieszał Uberta, nawet jeśli mógł się wydać przy tym obcesowy, a nawet podejrzany. Od jakiejś godziny odczuwał objawy zatrucia, a doświadczenie w tej materii kazało mu natychmiast przypisać je truciźnie. Musiał działać, dopóki zachował jeszcze trzeźwość umysłu. I udało mu się. Zdołał skierować chłopca na właściwą drogę.

Teraz nie pozostało mu nic innego, jak wrócić do mieszkania i przewertować parę ksiąg w poszukiwaniu odpowiedniego antidotum, nawet jeśli uważał, że to niemal próżny trud. Najpierw jednak musi znaleźć sposób, aby powiadomić Ignacia o swych przypuszczeniach.

Droga wiodąca do donżonu zdawała się nie mieć końca, ponadto fale nieznośnego gorąca na twarzy i w piersiach kazały mu co chwila przystawać, żeby odzyskać oddech. Niespodziewanie przy którymś postoju z rzędu wyrosła przed nim jakaś postać otulona czarnym płaszczem.

Spotkanie było tak nieoczekiwane, że starzec cofnął się o krok i o mało nie upadł.

Galib cofnął się po raz wtóry.

Magister o mało nie zasłabł, lecz wytrzymał i opanowawszy się siłą, oparł się o ścianę. Właśnie wtedy w ostatnim przebłysku przytomności dostrzegł, że na szyi mężczyzny w płaszczu coś lśni: złoty wisior w kształcie ośmionogiego owada.

Starzec, który już niemal majaczył, nie widział zbliżającej się doń ludzkiej postaci, tylko

osiem długich smukłych odnóży, którymi kierowały wybałuszone, błyskające w ciemności oczy.

4

ZAMEK AIRAGNE

List pierwszy - Nigredo.

Mater luminosa, zapisuję te stronice ku Twojej chwale, któraś była mi dobrą żywicielką et magistra. Twoja opowieść o ogrodzie alchemii nie była kłamliwa. Odnalazłam ów ogród w mrokach klasztoru, za posępnym portalem Nigredo. Tak nazywam pierwszy trud Dzieła, dlatego też materia, którą należy ukształtować, znajduje się jeszcze w czarnym i niedoskonałym stanie. Owa czarność przypomina mi surową wełnę, której brak na razie formy i delikatności. Nikt by nie uznał, że jest warta więcej niż uncja kamienia winnego, chociaż skrywa zdumiewające przymioty. W Nigredo, ciemnym brzuchu ziemi, czai się ogromna tajemnica.

Kardynał Romano Frangipane skrzywił się z powątpiewaniem i odłożył list do szkatułki, w której go znalazł, wraz z innymi, jeszcze nieprzeczytanymi. Kto mógł napisać podobne brednie? Z pewnością jakaś siostra, która dostała obłędu w klauzurze, albo może jakaś beginka.

Drganie lewej powieki zapowiadało nadciągający ból głowy. Prałat westchnął, czekając z rezygnacją na boleść, nieuniknione następstwo jego zmian nastroju. Wprawdzie cierpiał na owe ataki już od młodości, ostatnio wszakże się nasiliły, zmuszając go, by szukał schronienia w idealnych ciemnościach i ciszy.

W końcu, powiedział sobie, zaostrzenie dolegliwości nerwowych to zwykła rzecz w pewnych okolicznościach, zwłaszcza w stanie uwięzienia. Gnił w tej wieży od tygodni, a może od miesięcy. Trudno to ustalić. Za biforiami widać było ołowiane niebo, przesłonięte mgłą i ciemnym dymem, które nie pozwalały śledzić następowania po sobie dnia i nocy. Zachowanie jasności umysłu i zdrowego rozsądku już było cudem.

Odgłos lekkich kroków poprzedził pojawienie się damy o rudych włosach zebranych w warkocz i upiętych w kok. Frangipane powitał ją z szacunkiem, po czym wyprostował swe potężne ciało i splótł palce na brzuchu, pokazując z ostentacją sześć złotych pierścieni.

Kardynał poczuł ukłucie w lewej skroni, po którym nastąpił pulsujący ból rozgałęziający się na czoło.

Dama spojrzała nań z przyganą.

Na te słowa ból głowy przybrał na sile, budząc we Frangipanem pragnienie, żeby złapać tę niewiastę za gardło i udusić. Był to gwałtowny impuls, podobnie jak gwałtowna była niechęć, jaką żywił do niej, otaczającego ją nimbu zmysłowości i pychy. Nieprzypadkowo na dworze nadano jej przydomek „Pani Hersent”, od wilczycy z Powieści o Lisie. On zaś w tej chwili postrzegał ją właśnie tak: jako niewiastę zuchwałą i rozwiązłą.

W miarę jak kłębiące się uczucia wypływały na wierzch, kardynał legat rozważał możliwość spoliczkowania Pani Hersent jak byle nierządnicy za trzy grosze, po czym narzuciwszy sobie

spokój, zacisnął zęby i obdarzył ją ojcowskim uśmiechem.

Kardynał od Świętego Anioła był zmuszony ponownie przytaknąć, nie mogąc oderwać od niej oczu. Ból wywołał lekkie zawroty głowy, które przyćmiły niedawną brutalność. Teraz pozwalał sobie na zupełnie inne fantazje. Wyobrażał sobie, że muska jej szyję delikatnymi dotknięciami, po czym schodzi niżej, pod szaty... Przycisnął kciuk i palec wskazujący do czoła, jakby chciał zapobiec rozpłataniu czaszki na pół. Dlaczego dręczą go pragnienia, których nigdy nie odczuwał? Gdyby mógł przynajmniej opłukać twarz lodowatą wodą! Zwalczył niezdrowe żądze i zmusił się, by powiedzieć obojętnym tonem:

Frangipane rozłożył ramiona, spoglądając zamglonym wzrokiem.

Przed udzieleniem odpowiedzi Blanka Kastylijska podeszła do biforium w poszukiwaniu promieni słońca. Zobaczyła wszakże jedynie mgłę. Prałat spoglądał na nią z prawdziwym

nabożeństwem. Teraz widział ją lekką, zwiewną niczym anioł. Dzika Pani Hersent zniknęła, ustępując miejsca bezbronnej istocie.

Humbert z Beaujeu zszedł na dół wieży, w której go więziono. Nie było to łatwe, zdołał jednak uśpić czujność straży, przemykając pod ścianami i wykorzystując wnęki w murach. Głównego wejścia strzeżono zbyt mocno, aby próbował się przez nie przedostać, toteż udał się do podziemi, które okazały się niespodziewanie obszerne i zawiłe. Przesycało je ciepłe i zepsute powietrze.

Humbert podążał korytarzem wiodącym w dół, tymczasem liczba pochodni umieszczonych na ścianach zaczęła maleć, ustępując niemal całkowitym ciemnościom. W pewnej chwili musiał posuwać się po omacku, opierając się o mury, aż wreszcie spostrzegł, że ściany z grubo ciosanego kamienia prowadzą do nieregularnego pomieszczenia wykutego w skale. Korytarz zamienił się w tunel.

Namiestnik ruszył dalej ze szczerym zamiarem znalezienia drogi ucieczki, aby dołączyć do swego wojska i przygotować przeciwnatarcie. Trzeba działać, jeśli chce ocalić królową.

Tunel przywiódł go przed ogromny portal o konturach zarysowanych ciosami kilofa. Humbert dostrzegł w jego kształcie coś pierwotnego, co głęboko nim wstrząsnęło. Niemniej jednak przekroczył próg, lecz fala kwaśnej pary zmusiła go, by się natychmiast cofnął. Wyziewy miały zapach kuźni, z tym że były o wiele silniejsze i niemal nie pozwalały oddychać. Przemógł niepokój i zasłoniwszy twarz dłońmi, posuwał się dalej z przymkniętymi oczami, aż ku swemu ogromnemu zdumieniu stanął przed krawędzią. Z gardła wyrwał mu się okrzyk przerażenia i wówczas pojął, że znajduje się nad przepaścią. Przed jego oczami otwierał się spadek w kształcie lejka. Zakrzywione ściany przecinały wykute w granicie schody, które biegły w dół, zwężając się coraz bardziej.

Humbert zupełnie nie wiedział, gdzie jest, mimo to wydął pierś, zbierając się na odwagę, i rozpoczął schodzenie.

Schody były strome i bez poręczy - jeden fałszywy krok, a runąłby w przepaść. W dodatku im niżej się zapuszczał, tym robiło się goręcej. Drogę oświetlał mu wszakże nikły blask od dołu, dodając otuchy. Posuwał się tuż przy samej ścianie, czepiając się występów skalnych. Nie przestawał zadawać sobie pytania, dokąd te schody go zaprowadzą. Ostatni rząd stopni zakończył się w pomieszczeniu usianym kotłami i kamiennymi wannami; ulatniały się z nich te same opary, które uderzały go w nozdrza na szczycie schodów. Humbert usłyszał rytmiczne dudnienie, coś jak bardzo głęboki oddech, które przypominało gwizdanie wichru w górskich jamach.

Namiestnik nie zorientował się w porę, że ma przed sobą człowieka w łachmanach. Tamten szedł ku niemu z wyciągniętymi ramionami i szeroko otwartymi ustami, wykrzywionymi w grymasie trwogi. Humbert zdołał go ominąć, lecz spostrzegł, że za nim tłoczą się kolejni osobnicy. Był to tłum odtrąconych, w ogromnej większości noszących ślady poparzeń i ran. Wielu wymachiwało hakami, łańcuchami albo innym żelastwem.

Ciżba rzuciła się ku niemu, mrucząc kantylenę sprowadzającą się ciągle do tego samego zdania: „Miscete, coquite, abluite et coagulate!”.

Lecz masa odtrąconych przysuwała się coraz bardziej.

„Miscete, coquite, abluite et coagulate!”.

5

Nad domami Beziers wznosiły się wysoko płomienie, przesłaniając niebo całunem czarnego dymu. Od tamtej pory upłynęło sporo czasu, Willalme ciągle jednak czuł na twarzy fale ognia i widział obrazy ogarniętego trwogą tłumu.

Wszyscy schronili się w kościele Świętej Marii Magdaleny. On też tam był, mały chłopiec, stłoczony wśród dziesiątków ciał, niemal nie mogąc oddychać. Ściskał dłoń matki, rozglądając się dokoła z twarzą poczerniałą od dymu. Obok niego płakała jakaś dziewczynka.

Dziewczynka otarła buzię, wpatrując się w niego wilgotnymi oczami. Uśmiech.

Następnie łoskot. Drzwi kościoła zaczęły drżeć, wstrząsane uderzeniami tarana. Jęczały przy każdym ciosie niczym ranne zwierzę, aż rozpadły się z trzaskiem. Willalme pamiętał nagłe wtargnięcie światła słonecznego, oślepiającej jasności, pod której wpływem o mało nie ogarnął go wstyd, że schował się w ciemnościach. Kiedy krzyżowcy weszli do środka, uciekinierzy jęli wrzeszczeć i napierać niczym oszalałe stado.

Willalme zacisnął piąstki, gotów bronić matki i siostry. Nie chciał, żeby żołnierze zabili je, tak jak zabili ojca. Tylko że gdy się obejrzał, już ich nie zobaczył.

W kościele Świętej Marii Magdaleny nie było już nikogo.

Był jedynie on, w ciemnościach, w świecie popiołów.

I nagle uszy jął mu wypełniać łoskot tarana. Okrutny. Złowróżbny.

„Moje wspomnienia zrobione są z popiołów”.

Łoskot.

Willalme,a wyrwał ze snu huk wyważanych drzwi izby. Działając instynktownie, chwycił bułat, który umieścił wcześniej przy posłaniu, powstrzymał go jednak głos Ignacia:

Nie pojmując, co się dzieje, patrzył, jak kupiec zeskakuje z siennika i rusza naprzeciw zbrojnym, którzy wpadli do środka. Byli to zamkowi strażnicy. Wyłamali drzwi bez żadnego ostrzeżenia. Musiało się wydarzyć coś poważnego.

Kupiec podszedł do dowódcy straży z grymasem oburzenia i zdumienia na twarzy.

Chwilowo kupiec wolał nie kłamać.

Dowódca straży pozostał niewzruszony, gładząc jedynie rękojeść miecza.

Ignacio i Willalme wymienili zdziwione spojrzenia, po czym zgodzili się, by eskortowano ich poza donżon.

Bursztynowe światło brzasku nie złagodziło ani trochę surowych twarzy żołnierzy. Oblicze dowódcy straży cechowała odpychająca zaciętość. Nie sposób było cokolwiek z niego wyczytać poza jednoznacznym wyrazem powagi.

Wkrótce dołączyli do gromady ludzi skupionych wokół czegoś, co sądząc po kierunku

spojrzeń, musiało leżeć na ziemi. Zanim Ignacio i Willalme zdążyli pojąć w czym rzecz, spośród zebranych wyłonił się rycerz, który uczestniczył w sprzeczce poprzedniego wieczoru.

Na ich widok wszyscy się rozstąpili, toteż Ignacio zdołał wreszcie dostrzec przedmiot powszechnej uwagi: ciało starca wyciągnięte na żwirowej ścieżce.

Kiedy pochylał się nad ciałem, rozpacz ściskała go za serce, niepewne położenie zmusiło go

wszakże do zachowania zimnej krwi. Musi jak najprędzej zrozumieć, jeśli nie chce źle skończyć. Sądząc z wyrazu twarzy Galiba, zapewne coś go przeraziło przed śmiercią. Jego mięśnie sprawiały wrażenie skurczonych, niemal skamieniałych, gdy tymczasem szyję i lico pokrywały całkowicie czerwone plamy, o wiele większe niż te, które zauważył poprzedniej nocy. Oznaka przekrwienia, być może. Podejrzenia kupca wzbudził wszakże zielonkawy śluz sączący się z lewego ucha.

Ignacio dotknął owej dziwnej substancji, lepkiej niczym sok roślinny, powąchawszy ją zaś, nie miał już wątpliwości.

Dowódca straży chwycił go za ramię.

Żołnierz nie zdążył dodać nic więcej, albowiem Willalme natychmiast rzucił się na niego.

Na te słowa Willalme podniósł ręce na znak poddania i skinął głową przygnębiony. Dowódca straży zaszczycił go sapnięciem, następnie poprawił kolczugę oraz szatę wierzchnią i posłał drapieżne spojrzenie w kierunku kupca.

Ignacio popatrzył na zwłoki Galiba po raz ostatni, jakby się z nim żegnał, po czym podniósł się na całą swą wysokość. Znacznie górował nad żołnierzem.

Żołnierz przejechał palcami po gęstych brwiach, jakby chciał je schować pod przyłbicą.

budynek. - To on musiał zabić magistra. Potem ukradł konia i zbiegł. Nie wydaje mi się jednak, żeby przejechał przez główną bramę umocnień, nikt go nie widział.

W tej samej chwili przez ciżbę przepchnął się guerrejador i wycelował palec w Ignacia.

Wtem stanął przed nim Gonzalez, który nie znajdując się przed obliczem króla, tak jak poprzedniego wieczoru, wcale się nie hamował.

Żołnierz przytknął dłoń do hełmu, jakby nie potrafił odczytać rozkazów.

Tym razem rozkaz był jednoznaczny, toteż straże go wykonały. Chwyciły guerrejadora za ramiona i odciągnęły, tymczasem nieszczęśnik wierzgał jak muł i złorzeczył.

Wygłosiwszy swą tyradę, zakonnik uspokoił się i spojrzał na Ignacia.

Westchnąwszy ze stoickim spokojem, kupiec skłamał bezwstydnie:

Na znak dominikanina straże podniosły ciało magistra i złożyły je w drewnianej lektyce.

Wydawało się przez chwilę, że twarz Galiba, opadając na bok, z powrotem się ożywiła. Była to wszakże jedynie ułuda. Podniósłszy go, mężczyźni ruszyli w kierunku donżonu, do kościoła z cegieł wypłowiałych na słońcu. Tam szczątki starca miały spocząć aż do pogrzebu.

Ignacio przyłączył się do orszaku bez słowa. Willalme, jak zawsze podążający u jego boku, był świadkiem jednej z rzadkich chwil, gdy oczy kupca zdradzały ludzkie uczucia. Dobrze wiedział, że wkrótce nie pozostanie po nich żaden widoczny ślad.

Ciepło brzasku ustępowało miejsca częstym porywom sirocca, tymczasem stojące już

wysoko słońce ożywiało barwy płaskowyżów. Ignacio powiódł wzrokiem za stadem pelikanów, które wzbiły się znad brzegów Gwadalkiwiru. Szybujące w powietrzu ptaki zakreśliły łuk na błękitnym niebie, po czym pofrunęły ku odległemu już zamkowi Andujar.

Willalme siedział obok niego na koźle, ściskając w dłoniach lejce.

Filip z Lusignan jechał przodem na białym koniu, ze wzrokiem skierowanym na wschód. Podróż się rozpoczęła.

CZĘŚĆ DRUGA

OPĘTANY Z PROUILLE

Ten, kto wątpi w istnienie demonów, niech przyjrzy się nawiedzonym, albowiem diabeł, przemawiając przez ich usta i miotając się tak okrutnie w ich ciałach, daje namacalny dowód swego istnienia.

Cezariusz z Heisterbach, Dialogus miraculorum, V, 12

6

Ignacio otworzył oczy i zamrugał, przerażony oślepiającym światłem późnego poranka.

Kupiec wbił wzrok w szlak, wstęgę czerwonej ziemi usianej gdzieniegdzie zaroślami. Słońce piekło z obezwładniającą siłą, rozpalając kamienie na piasku. Ogrody i pola uprawne wyłaniały się odległe niczym miraże.

Pozostawiwszy za plecami ziemie Kastylii, od kilku dni przemierzali aragońskie płaskowyże, podążając ku osadzie wznoszącej się na pobliskim wzgórzu. Powinni tam dotrzeć wczesnym popołudniem.

Lusignan zwolnił, zrównując się z wozem.

Francuz już miał odpowiedzieć, spuściwszy wszakże wzrok, dostrzegł w oddali tłum ludzi zmierzających w ich kierunku. Osłonił oczy przed promieniami słońca, aby lepiej widzieć. Sądząc po odzieniu, wydawało się, że to procesja mnichów, kiedy jednak podjechał bliżej, musiał zmienić zdanie. W ciżbie znajdowały się także niewiasty i dzieci.

Powoli tłum łachmaniarzy zbliżył się do trójki towarzyszy. Niektórzy z nich byli bladzi i wychudzeni, oszpeceni wycieńczeniem i czerwonką, inni mieli twarze pobrudzone od łez albo poorane rozpaczą. Ignacio wiedział, że na hiszpańskich ziemiach roi się od włóczęgów i pielgrzymów zdążających do Santiago, nigdy jednak nie natrafił na równie liczną zgraję i w równie opłakanym stanie. Poprosił Wilłalme’a, żeby zatrzymał wóz, po czym pozdrowił chuderlawego starca, który wlókł się z kosturem na czele ciżby.

czyhacie przypadkiem na jakiegoś sługę bożego, którego można złupić?

Źrenice starca rozszerzyły się z trwogi.

Filip puścił miecz, za to rozciągnął twarz w groźnym szyderczym uśmieszku.

Ignacio, któremu nie spodobał się obrót, jaki przybrała ta wymiana zdań, przemówił najgrzeczniej jak potrafił:

Na te słowa starzec się rozpogodził i wskazał na osadę, która wznosiła się na pobliskim wzgórzu.

Ignacio przyjrzał mu się zaciekawiony.

Na te słowa oczy starca zapłonęły przerażeniem.

Filip z Lusignan pogładził dłonią podbródek, wyraźnie pełen wątpliwości, nie odezwał się jednak. Okrążał truchtem wóz kupca z pozorną obojętnością, zapisując w pamięci tę rozmowę, miejsce i twarze.

Z kolei Ignacio, nie chcąc dłużej zwlekać, podniósł dłoń na znak pożegnania.

Gromada nędzników ruszyła dalej, po czym powoli zniknęła za horyzontem.

Zdążyli już dotrzeć do miasta Teruel, gdy Filip przerwał milczenie:

Kupiec skwitował całą sprawę uniesieniem brwi.

Filip skinął głową, wyraźnie poruszony tym twierdzeniem.

Lusignan przyglądał mu się uważnie, jakby zamierzał wyrazić jakieś istotne spostrzeżenie, lecz rozmowę przerwał głos Willalme’a:

Teruel ukazał się ich oczom ze wstydliwym wdziękiem pustynnej róży. Mury zewnętrzne miały czerwonoorzechowy odcień gliny, jakby zaraziła je panująca na płaskowyżu spiekota, poza nimi wszakże trzej mężczyźni mogli podziwiać wytworność godną wschodniego miasta, pełnego krętych uliczek i wież obłożonych ceramiką. Większość kamienic zachowała styl mudejar, połączenie cech romańskich i arabskich. Zresztą wielu muzułmanów żyło w pokoju razem ze społecznością chrześcijańską.

Kompania przebiła się przez gąszcz budynków i namiotów w poszukiwaniu hospicjum, gdzie można by zjeść wieczerzę i spędzić noc, i minąwszy niespodziewany pochód turbanów i kapturów, dotarła do rzemieślniczego osiedla. Za fasadami warsztatów widać było zastępy pomocników, którzy krzątali się od jednego pieca do drugiego i wymachiwali długimi łopatami, wyjmując i wsadzając naczynia stołowe w kolorze gliny.

Zamiast odpowiedzieć, Filip z Lusignan szarpnął wodze i zrobił dostojną minę. Z jednej z plazas wyłonił się właśnie oddział zbrojnych, któremu przewodził zakonnik na koniu. Była to jednostka piechoty katalońskich almogavers najeżona oszczepami pod rozkazami króla Aragonii.

Na ten widok większość przechodniów się rozstąpiła, przywierając do murów albo pierzchając w boczne uliczki.

Zakonnik na koniu podążał wyniośle, ze wzrokiem utkwionym w trójkę przybyszów. Obejrzał dokładnie ich szaty, uprząż koni ciągnących wóz i wierzchowca Filipa, aż wreszcie skupił uwagę na Ignaciu.

Mnich odetchnął głęboko, jakby szykował się do wygłoszenia obwieszczenia, jego głos zabrzmiał jednak spokojnie:

Ignacio nie odpowiedział, a wyraz jego twarzy stał się nieodgadniony.

W tej chwili rozległ się dźwięczny głos Filipa:

Mnich wbił wzrok w Lusignana.

Zakonnik pożegnał się w pośpiechu, po czym na jego znak oddział ustawił się w szyku gotów do marszu.

Odwróciwszy się plecami do placu, almogavers ruszyli ku bramom miasta. Zostawili za sobą procesję gapiów o ściągniętych twarzach i z rozdziawionymi ustami.

Pilnując się, by nikt go nie usłyszał, Ignacio zwrócił się do Filipa z przyganą w głosie:

stosie. - Jego głos stał się poważny. - Czy płacz tych dzieci nie będzie was dręczył w nocy? Lusignan wykrzywił wargi w cynicznym grymasie.

- Ani trochę. Jako templariusz, a potem rycerz Calatravy często musiałem podejmować

  1. wiele drastyczniejsze decyzje. - Spiął konia, okazując pewną nerwowość w ruchach. - Skończmy z tym i znajdźmy miejsce na nocleg. Muszę wysłać wiadomość do ojca Gonzaleza z Palencii, żeby dać mu znać, gdzie jesteśmy.

Ignacio, który wpatrywał się uważnie w twarz Filipa, po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że za jego szorstkością nie kryje się szlachetność, lecz maska sadyzmu. Niechby i ów rycerz zachowywał się od czasu do czasu jak świętoszek, kupiec z pewnością nie mógł wszakże pozostać obojętny na podobną niegodziwość, toteż drażniła go myśl, że jest zmuszony współdziałać z tym człowiekiem. Z kolei Willalme poczuł do Lusignana instynktowną nienawiść, która miała się rozrosnąć ponad miarę.

Pod wieczór niedaleko Teruelu wzniósł się słup czarnego dymu podsycanego płomieniami

  1. rozdzierający wrzask.

7

Uberto przemknął jak błyskawica przez hiszpańskie płaskowyże na grzbiecie prędkiego Jaloque’a. Posuwał się bez trudu wzdłuż camino aragones i pokonał Pireneje przy przełęczy Somport, summus portus, po czym przedostał się na terytorium Francji. Podróżował w pojedynkę po raz pierwszy, co napawało go ogromną euforią pomieszaną z poczuciem wolności, ponadto doświadczał jakiegoś współzawodnictwa z ojcem. Pragnął doprowadzić misję do końca i dołączyć do niego w Tuluzie przed czasem, aby udowodnić mu własną wartość. Była to wszakże jedynie część prawdy. Przede wszystkim rzucił wyzwanie samemu sobie. Przez lata podążał za Ignaciem w poszukiwaniu świętych i świeckich towarów, przemieszczając się z nadmorskich miast na rynki w głębi Europy, ojciec zaś dbał o to, aby nauczyć go wszystkiego o odwiedzanych miejscach i najprzeróżniejszych aspektach wiedzy oraz nieustannie rozwijał jego umiejętności i zdolności. Jednakże za owymi wspomnieniami kryły się również niemiłe wydarzenia, Ignacio był bowiem powściągliwy w okazywaniu uczuć. Uberto cierpiał z powodu tęsknoty za nim głównie w dzieciństwie, kiedy to ojciec przebywał na wygnaniu przez ponad dekadę, ani razu nie dając znaku życia i zmuszając go do niekończącej się samotności w klasztorze, z dala od rodziny. Chociaż Uberto pojmował przyczynę tego stanu rzeczy, nigdy nie zdołał mu całkowicie wybaczyć, później zaś, kiedy się już połączyli, nie potrafił zapełnić pustki tamtych lat. „Ale teraz, gdy nie chronią mnie już jego opiekuńcze skrzydła, będzie musiał przynajmniej się o mnie martwić”, pomyślał, podjąwszy się misji Galiba.

Podróż upływała bez przeszkód, lecz w Gaskonii przez ponad tydzień towarzyszył mu ulewny deszcz. Młodzieniec się nie poddawał, toteż otulony płaszczem deszczowym pędził w ulewę przez lasy bukowe i brzozowe, uważając na osuwiska i zmierzając cały czas na południe. Kiedy przestało padać, zapanował skwar, a Uberto, minąwszy fortecę w Foix i zamek Mirepoix, zostawił za plecami porośnięte zielenią przylądki.

Wreszcie dotarł do pustej polany, którą przeciął z rosnącym niepokojem, aż natrafił na zwęgloną wioskę. Z pewnością ogień wzniecono umyślnie, bez wątpienia niedawno, ponadto ślady na ziemi świadczyły o walce między mieszkańcami a wojskiem najeźdźcy. Jedyną osobliwość stanowił brak trupów.

Młodzieniec nie czuł się na siłach, by przystanąć wśród zgliszczy, ruszył więc dalej przez las. Posuwał się korytem strumyka, wątłej odnogi rzeki Ariege, a gdy upał dosięgnął zenitu, zrobił postój nad stawem, w cieniu drzew.

Podróż go zmęczyła, w dodatku nie golił się od tygodni, dlatego przywiązał konia do krzewu, pozwalając sobie wreszcie na odpoczynek. Zdjął mokry od potu kaftan i zanurzył dłonie w lodowatej wodzie, następnie zmoczył twarz i ochlapał piersi. Poczuł się jak nowo narodzony.

Po krótkim wytchnieniu ruszył w dalszą drogę. Zostawiwszy za sobą skręt ku Tuluzie, jechał truchtem przez całe popołudnie. Zaczął się już obawiać, że nie znajdzie miejsca na nocleg, kiedy uzmysłowił sobie, że stoi u stóp góry. Podniósłszy wzrok ku jej wierzchołkowi, spostrzegł zamek skąpany w czerwieni zachodzącego słońca. Twierdza Montsegur!

Euforia wywołana dotarciem do celu dodała mu sił. Nie zwlekając, popędził więc ścieżką na szczyt, wśród rzednących drzew, które ustępowały pola coraz bardziej stromym krzaczastym pastwiskom. Na koniec pojawiły się nagie kamienne występy i zwisające nad przepaścią tarasy,

lecz Jaloque nie okazał najmniejszego wahania.

Twierdza Montsegur wyłaniała się spośród jałowych wapiennych wzniesień. Miała osobliwy kształt - przypominała pięciokąt, nad którym po północno-zachodniej stronie dominował donżon

  1. podstawie prostokąta. Najciekawszy element, o którym Uberto już słyszał, stanowiło dwanaście otworów wzdłuż obwodu, nadających mu wygląd starego obserwatorium gwiezdnego.

Wtem dobiegły go męskie głosy, następnie spomiędzy głazów wyłoniła się gromada zbrojnych. Niektórzy mieli trójkątne tarcze w kształcie latawca, inni ściskali włócznie i małe puklerze. Młodzieniec wskazał na bramę twierdzy, teraz już dobrze widoczną na końcu ścieżki,

  1. oznajmił, że ma wiadomość dla kasztelana. Na te słowa pozwolono mu przejść.

Mury Montsegur okalały placyk zastawiony namiotami i drewnianymi budynkami. Pomimo późnej pory nadal kłębił się tam tłum, w większości biednie odziany plebs.

Powierzywszy Jaloque’a młodziutkiemu stajennemu, Uberto ruszył raźnym krokiem ku donżonowi, uznał bowiem, że to najodpowiedniejsze miejsce, by znaleźć Rajmunda z Pereille. Zanim jednak zdołał go odszukać, jego uwagę przykuło poruszenie przechodniów, którzy gromadzili się pośrodku osady. Zarażony powszechnym zapałem udał się za nimi, dotarłszy zaś do serca zbiegowiska, ujrzał chłopca w habicie klęczącego przed starcem o sędziwym wyglądzie. Wzniósł ku niemu błaganie, Benedicite, a starzec położył mu dłoń na głowie, odmawiając Pater noster.

Uberto rozpoznał katarski obrzęd consolamentum, z odrobiną rozczarowania stwierdził jednak, że nie ma w nim potworności opisywanych przez katolickich duchownych. Nikt nie podrzynał gardeł dzieciom, nie oddawał czci kotom ani nie całował w zad Szatana. Obrzęd polegał na prostej prośbie o modlitwę, przedstawionej staremu człowiekowi przez chłopca. Uberto zdawał też sobie sprawę, jak rzadko można było przyglądać się publicznie takim wydarzeniom.

Kiedy recytacja Pater noster dobiegła końca, chłopiec pośrodku placu wzniósł oczy do nieba, duchowo odrodzony. Tłum jął się rozstępować, Uberto zaś ruszył dalej do donżonu. Dotarcie na miejsce nie zajęło mu dużo czasu.

Donżon wznosił się na skraju placu, bramy pilnowały straże. Przyglądając się jego budowie, młodzieniec zauważył, że z jednego z okien wpatruje się weń pewna niewiasta. Wydała mu się bardzo piękna, choć dotknięta jakąś troską, toteż nie mógł się powstrzymać, by nie pozdrowić jej gestem. Ona uśmiechała się przez chwilę, po czym zniknęła.

Do rzeczywistości przywołał go głos strażnika:

Uberta zaprowadzono do komnat kasztelana na szczycie donżonu. Straże kazały mu czekać przed wielkimi zamkniętymi drzwiami, aż pan na Pereille zostanie powiadomiony o jego przybyciu. Wkrótce potem pozwolono mu wejść.

Komnatę oświetlały nieliczne pochodnie, ściany były ozdobione arrasami, łukowo zwieńczone okna wychodziły na znajdujący się poniżej plac. Pośrodku stał prostokątny stół.

Blask płomieni muskał postać mężczyzny, która wyłoniła się z mroku. Był to krępy, gęsto owłosiony człowiek lat od czterdziestu do pięćdziesięciu, z okrągłą głową pokrytą łysiną i z wijącą się brodą. Nosił błękitny obcisły kaftan i tunikę z czerwonego aksamitu, na klamrze

od pasa widniał herb szlachecki Mirepoix. To musiał być Rajmund z Pereille.

Wyszedł na środek komnaty kołyszącym krokiem i zmrużył wpatrzone w młodzieńca chytre oczka podobne do oczu fretki. Na znak powitania podniósł kielich i wychylił jego zawartość jednym haustem.

Uberto poszperał w sakwie, wydobył zwój pergaminu, który powierzył mu Galib, i wręczył go szlachcicowi, następnie rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu czegoś do siedzenia, aż znalazł piękne krzesło z poręczami i oparciem.

Rajmund patrzył, jak się rozsiada.

Kasztelan zatrzymał na nim wzrok jeszcze na chwilę, potem obejrzał wiadomość ze znudzoną miną.

Rajmund pomachał listem jak wachlarzem i opuścił ramiona.

Uberto wsparł łokcie na poręczach i wychylił się do przodu, wyczuwając w rozmówcy zawoalowaną wrogość.

Kasztelan zachichotał z przekąsem.

Młodzieniec zmarszczył czoło i spojrzał szlachcicowi prosto w oczy.

Pan na Pereille odwrócił wzrok.

Mocno zasępiony Rajmund próbował się usprawiedliwiać:

pragnął? To wielki człowiek, mędrzec. - Westchnął. - Niemniej jednak obecne okoliczności nie pozwalają mi spełnić jego żądań.

Oczy, które jęły się ponownie wpatrywać w Uberta, wcale nie były oczami pijaka.

Rajmund skinął potakująco głową, z uszczypliwym grymasem na twarzy.

Rajmund wzruszył ramionami, w jego głosie zaś dało się słyszeć żartobliwą nutę.

Uberto starał się ukryć zdenerwowanie, tak jak nauczył go tego ojciec.

Rajmund z Pereille najwyraźniej nie posiadał się ze zdumienia.

Młodzieniec uderzył pięściami o poręcze.

Uberto zerwał się na równe nogi i wziął się pod boki.

Twarz Rajmunda z Pereille zastygła; odmalowała się na niej mieszanina przebiegłości i niezadowolenia.

Drzwi komnaty się otwarły, po czym wkroczyło dwóch zbrojnych, którzy chwycili Uberta za ramiona i bez zbędnych ceregieli wywlekli na zewnątrz.

Młodzieniec wyrywał się wściekle, rzucając Rajmundowi przepełnione oburzeniem spojrzenia.

Twarz kasztelana zastygła w masce gniewu.

Ledwie ostatnie słowo dotarło do uszu Uberta, postać Rajmunda z Pereille zniknęła za skrzydłem drzwi. Dopiero wtedy jego sercem zawładnęła rozpacz, jednocześnie jęły go osaczać ciemności.

Nie mógł nawet przypuszczać, że niedaleko tego miejsca rozgrywają się właśnie wydarzenia, które miały na zawsze odmienić jego życie.

8

Brat Blasco z Tortosy przemierzył salę przesłuchań nerwowym kroczkiem i wyjrzał przez jedyne okno, aby popatrzeć na nierówności krajobrazu w świetle księżyca. Tej nocy powietrze przesycone było lekkim zapachem soli. Może wiatr przywiał go znad katalońskich klifów albo, co bardziej prawdopodobne, z wybrzeży Langwedocji. Myśl o morzu zawsze budziła w nim wspomnienia młodości.

Odetchnąwszy głęboko, zmarszczył brwi i odwrócił się przodem do wnętrza izby, gdzie na jego rozkazy czekali młody franciszkanin siedzący przy pulpicie i potężny Saracen o skórze czarnej jak heban. Bardzo oddany był mu szczególnie Maur o imieniu Kafir. Brat Blasco spotkał go wiele lat wcześniej pod Barceloną, na targu niewolników. Wyzwolił go, aby cierpliwie nawrócić na chrześcijaństwo i zyskać w nim milczącego i wiernego sługę.

Brat Blasco machnął ręką z roztargnieniem.

Na te słowa Maur podszedł do olbrzymiej drewnianej miednicy umieszczonej pośrodku sali, tak wysokiej, że sięgała mu aż do piersi. Zbiornik był pełen wody, z której wystawały drobne białe stopy przywiązane do liny zwisającej z przymocowanego do sufitu bloczka.

Kafir chwycił dłońmi sznur i naprężył muskularne ramiona. Z wody wyłoniło się ciało niewiasty zawieszone głową w dół.

Brat Blasco spoglądał z roztargnieniem na ów niewieści obraz. Przysunął się bliżej w poszukiwaniu oznak życia, zwalczając pokusę, jaką stawiała ta młoda i pociągająca twarz okolona burzą lśniących czarnych włosów.

Piersi więźniarki przeszył skurcz, usta rozerwał napad kaszlu.

Z jej ust wydobył się słaby głos:

wyjaśnić, skąd przybywasz? Nie jesteś stąd, władasz łaciną, ale z jakąś dziwną wymową.

Maur spełnił polecenie, toteż wisząca niewiasta spadła na dno miednicy, zanim zdążyła zaczerpnąć tchu. Miotała się w wodzie, podczas gdy włosy oblepiały jej twarz niczym kłąb wodorostów. Nie mogła się posłużyć dłońmi, gdyż były związane za plecami, wzmagając uczucie bezsilności, które zawładnęło nią jeszcze mocniej niż wrażenie, że się dusi, i strach. To, że inni ludzie mogą rozporządzać do woli jej osobą, że trzymają ją w niewoli i poniżają w niesłychany sposób, rodziło w niej milczącą wściekłość. Uczucie to stanowiło jedyny punkt zaczepienia, aby nie poddać się rozpaczy, aby przetrzymać każdą zniewagę. Zupełnie jakby jakaś nieznana część jej duszy, bardziej twarda i odważna, wyłoniła się z mroku, aby stanowczo nią pokierować.

Franciszkanin upuścił pióro, którym właśnie pisał, i zerwał się na równe nogi zrozpaczony.

Ojciec Gustave zanurzył się w dokumentach leżących na pulpicie, podniósł kałamarz i wpatrzył się w drżącą powierzchnię wody.

Do zanurzonej w miednicy dziewczyny docierały ciche i bezładne dźwięki, dochodzące z zewnątrz. Wiedziała, że mówią o niej, przestała już jednak na to zważać, owładnęło nią bowiem odrętwienie. Przez głowę przelatywały jej pomieszane obrazy, aż nagle uzmysłowiła sobie, że wpatruje się we wzburzone morze. Fale pieniły się z łoskotem, roztrzaskując się o zielone od wodorostów skały, gdy tymczasem na pełnym morzu wody otwierały się, tworząc straszliwą gardziel...

Ze stanu omdlenia wyrwał ją nagły plusk i odzyskane poczucie ciężkości. Dziewczynę chwycił tak gwałtowny napad kaszlu, jakby miała zaraz zwymiotować. Mostek mało jej nie pękł z wysiłku. Dyszała urywanie, podczas gdy jej chude ciało huśtało się w powietrzu.

Niewzruszony brat Blasco z miejsca znalazł się przy niej.

Groźba tortury wbiła jej się w umysł niczym gwóźdź, wywołując kolejną falę wściekłości, której dziewczyna nie zdołała powstrzymać. Druga zaś jej część, przyczajona w zakamarkach

umysłu, objawiła się nagłą falą instynktu.

Ojciec Gustave poderwał się po raz drugi na równe nogi, wzburzony do granic.

Wisząca niewiasta krzyczała nadal, tocząc z ust pianę niczym opętana, po czym oczy jej uciekły i zemdlała.

Więzienia znajdowały się w podziemiach klasztoru, aby nie zakłócać spokoju mnichów. Żeby się do nich dostać, należało opuścić salę przesłuchań, która mieściła się w osobnym budynku, a następnie przeciąć ogród graniczący z otwartym polem.

Kafir przełożył sobie przez ramię nieprzytomną dziewczynę, jedynie w koszuli z surowego płótna, i ruszył ku wyjściu za bratem Blasco i ojcem Gustave’em. Przemierzyli krótki korytarz wiodący na zewnątrz, kierując się światłem dwóch pochodni przymocowanych po obu stronach wyjścia.

Gdy znaleźli się kilka kroków od szerokich drzwi, z drugiej ich strony dobiegło jakieś nieokreślone skrobanie.

Blasco z Tortosy wytężył słuch i wyjrzał przez okiennicę, lecz na zewnątrz nie dostrzegł nic poza niewinnym bezkresem trawy. Pewnie to był wiatr albo szelest liści, powiedział sobie, i zwolnił rygiel, obróciwszy klucz w zamku parę razy. On nie należy do ludzi, na których łatwo wpłynąć. Przed laty stawił czoło Saracenom z Majorki u boku Piotra Nolasca. Mimo to otwarłszy drzwi, wydał okrzyk.

W mroku nocy błyskało dwoje wilczych oczu. Jeden cichy sus i w brata Blasco wbiły się z warczeniem kły ukryte w masie czarnej sierści. Zakonnik wrzasnął ponownie, jeszcze głośniej.

Kafir upuścił dziewczynę i dobył dagi, którą nosił u pasa. Był jedynym uzbrojonym człowiekiem w okolicy, musiał działać. Wyminąwszy ojca Gustave’a, zatrzymał wzrok na bestii, która rzuciła się na mnicha. Wahał się przez chwilę, w scenie tej było bowiem coś diabolicznego. Następnie podniósł sztylet, gotów uderzyć, lecz coś go powstrzymało. Para chudych, ciągle jeszcze wilgotnych ramion owinęła mu się wokół szyi ze zdumiewającą siłą. Dziewczyna! Oszalały z wściekłości Maur ryknął, próbując ją z siebie zrzucić.

Ledwie jednak Kafir zdołał się wyswobodzić, naskoczył nań czarny pies. Maur runął na ziemię, podczas gdy potwór wbijał mu zęby w prawe przedramię, dziewczyna zaś skorzystała z jego chwilowej niemocy, by wyrwać mu z dłoni dagę. Wycelowała w niego broń, grożąc mu śmiercią, jej nefrytowe oczy rozszerzyły się z nienawiści. Nie zadała wszakże ciosu. Po krótkiej rozterce cisnęła sztylet i uciekła.

Widząc, że się oddala, pies puścił swą ofiarę i pognał za nią.

Kafir wstał z prawym ramieniem pulsującym z bólu, podbiegł do ciała brata Blasca, leżącego w kałuży krwi, i pochylił się nad nim. Gardło było rozszarpane przez psie kły, pierś unosiła się i opadała w nieregularnych, coraz słabszych zrywach.

Nieoczekiwanie brat przemówił:

- Dla mnie to już koniec... idź... Zabij tę foemina sylvatica... Zabij ją dla mnie.

Maur przytaknął z oddaniem, gdy tymczasem z posępnej, niezwykle bladej twarzy mnicha uchodziło życie. Być posłuszny, musiał tylko być posłuszny. Tego nauczył się już w dzieciństwie. I tak właśnie uczyni. Po chwili podniósł dagę i ruszył ku drzwiom, mijając ojca Gustave’a, który klęczał na ziemi roztrzęsiony.

Wystawił głowę na zewnątrz akurat na czas, by zdążyć dojrzeć dwie postaci, dziewczynę i psa, nim zniknęły w ciemnościach na otwartej przestrzeni, za zarysem pochyłego ogrodzenia.

9

Loch, w którym zamknięto Uberta, okazał się mniej mroczny niż się spodziewał. Ściany z wapienia były dostatecznie wysokie, by mógł się wyprostować, czystą podłogę zaściełała słoma. Nie brakowało siennika, obejrzawszy go jednak dokładnie, młodzieniec wolał się na nim nie kłaść, ponieważ roiło się tam od pcheł. Skulił się więc na ziemi przed zaryglowanymi drzwiami.

Upłynęły dwa dni, odmierzane jedynie zmianami światła, które przenikało przez wąskie okno, tymczasem świat zewnętrzny, wraz ze swymi odległymi i nieuchronnymi wypadkami, zdawał się z niego dworować.

Uberta, który nie znosił zamkniętych pomieszczeń, a tym bardziej nie lubił siedzieć z założonymi rękami, ogarnęło zniechęcenie. Podczas minionych dni, kiedy przemierzał szerokie przestrzenie Aragonii i Langwedocji, czuł się wielkim człowiekiem i wydawało mu się, że trzyma świat w garści. Nawet stanąwszy oko w oko z Rajmundem z Pereille, aż do ostatniej chwili wierzył, że może go przekonać, przewyższając sprytem i bystrością umysłu. Tymczasem był głupcem. Pragnąc za wszelką cenę wypełnić swą misję, nie zastanawiał się tyle, ile trzeba. Oto cała prawda. To, że znalazł się w takim położeniu, zawdzięczał przede wszystkim sobie. Powinien był działać ostrożnie, ważyć słowa, przewidzieć zamiary kasztelana... Na dodatek złościło go, że poniósł klęskę tam, gdzie Ignacio prawdopodobnie poradziłby sobie bez trudu. Słysząc niemal jego wymówki, że postąpił zbyt lekkomyślnie, uśmiechnął się z goryczą. W tej chwili wolałby naprawdę usłyszeć jego słowa, zamiast tkwić w celi. Szczególnie gdy pomyślał, że być może pozwolą mu tu zdechnąć i nikt się nie dowie, jaki spotkał go koniec.

Jednakże trzeciej nocy niewoli coś się wydarzyło. Wybudziwszy się z niespokojnego snu, stwierdził, że drzwi celi drżą, po czym usłyszał szczęk zamka i skrzydło się otworzyło. Do środka wsunęła się jakaś drobna postać, przyświecając sobie kagankiem. Niewiasta.

Nie od razu ją rozpoznał, po chwili wszakże przypomniał sobie, że widział ją w oknie donżonu, przed rozmową z Rajmundem z Pereille. Jednocześnie zerwał się na równe nogi, gotów skorzystać ze sposobności i spróbować ucieczki.

Niewiasta postąpiła powoli naprzód, spoglądając stanowczym wzrokiem. Zanim się odezwała, omiotła więźnia światłem kaganka.

Uberto rozważnie skinął głową; słyszał już o Corbie z Lanty. Okazała się dobrą partią dla Rajmunda z Pereille, skoro szczyciła się więzami pokrewieństwa z hrabią Tuluzy, w każdym razie ród, z którego się wywodziła, był znany także ze swych heretyckich skłonności nabytych pod wpływem doskonałych z ruchu katarskiego.

Pomimo okoliczności uroda damy nie uszła uwagi młodzieńca. Niewiasta miała wytworne rysy i długie kasztanowe włosy i chociaż drobnej postury, wyłaniała się z mroku wysoka i smukła. Nosiła żółty bliaut sięgający jej do kostek, na ramionach zaś błękitny szal. Musiała być nieco wyższa od niego.

szlachcianki.

Uberto przytknął dłoń do podbródka.

Wpatrując się weń uważnie, dama włożyła niepostrzeżenie do kieszeni szaty mały puginał

z zatrutym ostrzem. Aż do tej pory przezornie skrywała go we wnętrzu prawej dłoni. Pojęła, że może się bez niego obejść.

Młodzieniec wzruszył ramionami. Był zbyt racjonalny, by ulec urokowi jakiejkolwiek formy mistycyzmu.

Uberto zwlekał, wspominając swoją misję.

Dama drgnęła, płomień kaganka zalśnił niczym złota rybka.

Niewiasta wyraziła zgodę.

Opuścili lochy, mijając niezauważeni posterunki straży. Corba poruszała się pewnie po podziemiach Montsegur. Zszedłszy do labiryntu położonych niżej kondygnacji, zanurzyli się w długi korytarz bez odnóg.

Corba pogrążyła się w zadumie.

Czy to możliwe, żeby nie istniało żadne wytłumaczenie? Młodzieniec nie dał za wygraną.

Tymczasem droga dobiegła końca. Corba przystanęła przed wykutym w skale wejściem, po którego bokach tkwiły dwie kolumienki z wapienia. Wejściem do Kamienia Światła.

Nim przekroczyli próg, dama poczuła się w obowiązku odpowiedzieć:

albowiem wykorzystałby ją do niecnych celów. Przed odejściem opowiedziała niewiele więcej. Niektórzy utrzymują, że wyruszyła do Hiszpanii, inni twierdzą, że spotkali ją we Francji.

Gdy Uberto przekroczył próg, wyrwał mu się okrzyk zdumienia. Kamień Światła była to olbrzymia, kolista, wykuta w skale sala, pośrodku której znajdował się okrągły stół, wzdłuż ścian zaś około dziesięciu szaf. Pulsująca przestrzeń, w której znać było upływ czasu, tak majestatyczna, że przyćmiłaby krużganek każdego opactwa.

W swoim życiu Uberto odwiedził dużo bibliotek, z których część uzyskano z tajemnych komnat klasztornych i zamkowych, nigdy jednak nie widział biblioteki podziemnej. Na jego miejscu Ignacio nie zdołałby powściągnąć zapału. Nie trafił tu wszakże dla przyjemności, toteż zabrał się do uważnego oglądania szaf, usiłując się zorientować, czy zostały one ustawione według jakiegoś klucza, który mógłby mu pomóc w poszukiwaniach. Było ich dwanaście, stały w jednakowej odległości od siebie, w równym porządku wokół stołu... Każdą umieszczono pod określonym znakiem zodiaku wyrzeźbionym w stropie. Szczegół ten obudził w Ubercie wspomnienie pewnego zasłyszanego niedawno zdania i nagle młodzieniec doznał olśnienia.

To powiedziawszy, podszedł do mebla ustawionego pod gwiezdnym rysunkiem prz ypominaj ącym omegę.

Przedsięwzięcie nie okazało się łatwe. Zamknięte w szafie manuskrypty były liczne i miały rozmaite formaty. Zostały umieszczone w pięciu skrzydłach, pękających od oprawnych tomów, od pozszywanych naprędce stosików pergaminu i pokaźnych zwojów przewiązanych skórzanymi rzemykami. Brak światła nie ułatwiał zadania, nie mówiąc o tym, że Uberto wcale nie był pewien swojego twierdzenia. W rzeczywistości nie chciał okazać wahania przed

niewiastą, która być może na widok niezdecydowania postanowiłaby usunąć go z Kamienia Światła. W dodatku miał niewiele czasu. Wcześniej czy później ktoś zauważy jego ucieczkę, lepiej by więc było dla niego jak najprędzej opuścić twierdzę... Tylko że księgi były tak mnogie i bardzo do siebie podobne. Przydałyby się przenikliwość i zimna krew Ignacia, żeby wydostać się jak najszybciej z tej opresji!

Uberto oglądał je uważnie przez jakiś czas, który zdawał się nie mieć końca, aż wreszcie wyciągnął mały starannie oprawiony kodeks.

Pokazał Corbie księgę, trzymając ją otwartą na pierwszej stronicy. Tekst brzmiał następująco: „Arisleus genitus Pitagorae, discipulus ex discipulis Hermetis gratia triplicis, expositionem scientiae docens...”.

Niewiasta przysunęła się do niego z nieprzeniknionym wzrokiem.

Przyświecając sobie pochodnią, Corba poprowadziła Uberta przez podziemia wychodzące

poza Montsegur. Młodzieniec podążał za nią, nie okazując wahania; wiedział, że większość zamków oksytańskich wyposażona jest w tajemne przejścia, które zapewniają ucieczkę nawet w czasie oblężenia. Prawdziwą tajemnicą pozostało wszakże coś innego. Nie potrafił w pełni zrozumieć pani z Lanty. Podziwiał ją, wręcz czuł do niej pociąg, jak to mu się zawsze zdarzało, gdy miał przed sobą piękną i niebezpieczną niewiastę, lecz zdumiewała go jej lekkomyślność. Ponadto było w niej coś, co kazało mu zachować czujność. Z pewnością Corba musiała wywierać na Rajmunda ogromny wpływ.

Młodzieniec tylko skinął głową, ściskając w dłoni manuskrypt Turba philosophorum. Teraz, kiedy go znalazł, jego cele uległy zmianie. Musi dotrzeć do Ignacia.

Powiew wiatru stanowił zapowiedź zbliżającego się wylotu korytarza i rzeczywiście, po kilku krokach dało się dostrzec pierwsze promienie słońca wraz z kępkami roślinności. Nastał świt, na zewnątrz przywitał ich świergot wróbli.

Znajdowali się w sosnowym lesie porastającym południowe zbocze góry, najbardziej odpowiednie stanowisko do ucieczki. Ściana zachodniego stoku schodziła stromo w dół, tymczasem górująca na szczycie sylwetka Montsegur lśniła w blasku poranka. Uberto zauważył po raz pierwszy, że przypomina gigantyczny okręt.

Ruszyli ścieżką ukrytą wśród drzew, aż ujrzeli czarnego konia przywiązanego do krzewu. Obok zwierzęcia stał chłopiec w stroju stajennego - na ich widok wybiegł im naprzeciw.

Uberto patrzył, jak znika w zaroślach niczym zajączek, następnie podszedł do Jaloque’a, który widząc go, kilkakrotnie potrząsnął łbem.

Młodzieniec chwycił dżambię i przytroczył do pasa, po czym spostrzegł, że na końskim siodle leżą także łuk, kołczan i sakwa.

Skłoniwszy się przed nią, wskoczył na grzbiet konia.

Corba z Lanty zmrużyła oczy, mądra i bezlitosna niczym drapieżnik.

Kopyta Jaloque’a pokonywały drogę z cudowną prędkością. Już wczesnym popołudniem Uberto znalazł się daleko od Montsegur, przemierzając usiane dzikimi kwiatami zbocze z Turba philosophorum spoczywającą bezpiecznie w sakwie. Następnym ruchem miałoby być dotarcie do Tuluzy, lecz musiał się spieszyć. Przez pobyt w lochu stracił trzy dni, możliwe więc, że ojciec zdążył go wyprzedzić.

Wtem mignęła mu przed oczami nieoczekiwana scena. Niedaleko, tam, gdzie ścieżka stykała się z gęstymi zaroślami, z gęstwiny wyłoniła się jakaś dziewczyna i puściła się biegiem. Obok niej pędził duży czarny pies. Po chwili zjawił się jeździec o mauretańskich rysach, galopujący na grzbiecie deresza. Rozejrzał się wokół i spostrzegłszy dziewczynę, ruszył w pościg z obnażoną dagą.

Uciekinierka nie miała żadnej nadziei.

Uberto zadziałał instynktownie. Spiąwszy Jaloque’a, pognał w dół zbocza i depcząc nieznanemu koniowi po piętach, znacznie go wyprzedził. Skierował się ku dziewczynie, zanim jednak ją dogonił, wychylił się w prawo, napinając muskuły aż do bólu, a gdy znalazł się tuż obok, wyciągnął ramię i chwycił ją bez zatrzymywania się.

Ona jęła się wyrywać niczym zaszczute zwierzę, toteż młodzieńcowi przyszło stoczyć walkę z kłębkiem nerwów i plątaniną czarnych włosów. Po chwili wszakże uciekinierka pojęła, że została ocalona, uspokoiła się więc, a wówczas Uberto posadził ją na grzbiecie Jaloque’a i ruszył dalej. Serce waliło mu jak szalone.

10

ZAMEK AIRAGNE

List drugi - Albedo

Mater luminosa, kiedy przekroczyłam pierwszy portal Nigredo, ujrzałam niedoskonałą materię, która oczyszczała się w ogniu, i od tej chwili jęłam stąpać po ogrodzie alchemii lżejszym i żwawszym krokiem, lecz dla wyłożenia mego zamiaru posłużę się prostymi słowy: pracowałam tak, jak to się robi w przędzalni, kiedy uzyskuje się nić z surowej wełny nawiniętej na kądziel. Zaś nić, jaką uzyskałam z Nigredo, była nader jasna i piękna. To jest drugi trud Dzieła, Albedo, biały portal, który filozofowie zwą Lucyferem z powodu jego blasku.

Płomyk świecy zadrżał, oświetlając zamyśloną twarz kardynała Frangipanego. Dzikie pulsowanie w czole zapowiadało rychłe nadejście kolejnego bólu głowy.

„Lucifer, diabeł”, pomyślał, odkładając drugi list do szkatułki. Zostały mu jeszcze dwa następne do przeczytania.

Podniósł się powoli z krzesła, tymczasem znajome niedomaganie sprawiło, że jęły mu drętwieć kark i potężne ramiona. Gdzie są jego towarzysze niedoli? Humbert z Beaujeu znów wyruszył na obchód podziemi, Blanka Kastylijska zniknęła natomiast wiele godzin temu. Nie wyobrażał sobie, jak owa niewiasta spędza czas w tych murach.

Widywał ją coraz rzadziej, ich rozmowy zaś ograniczyły się do niezbędnego minimum. Dziwnie było przyznać, jak mąciło to jego spokój.

Krążył po wieży z głową pulsującą bólem, gdy niespodziewanie usłyszał śpiew. Nie dobiegał z daleka, przeciwnie, wydawało się, że rozbrzmiewa w przyległej izbie. Kardynał nadstawił ucha. Była to słodka melodia śpiewana męskim głosem.

Zaciekawiony duchowny zbliżył się na palcach i usiłując poruszać się ukradkiem, przyjął niewygodną postawę dla swej masywnej postury. Drobiąc bezszelestnie, przysunął się do drzwi przesłoniętych kotarą. Śpiew dobiegał ze środka:

Celle que j’aime est de tel signeurie

que sa biautez me fait outrecuider...!

Męski głos nagle zamilkł, po czym rozległ się niewieści śmiech.

Nie mogąc się oprzeć pokusie, Romano Frangipane ostrożnie rozsunął zasłony i zerknął do środka. To, co zobaczył, zaparło mu dech w piersiach i wywołało natychmiastowy ból w skroniach.

Za zasłonami znajdowała się sypialnia oświetlona lichtarzami, w pościeli zaś leżała para kochanków. Kardynał od Świętego Anioła wybałuszył oczy, wpatrując się z niedowierzaniem w wyciągniętą na łożu zupełnie nagą niewiastę. Była to Blanka Kastylijska. Aby rozpoznać jej towarzysza, Frangipane musiał nieco wytężyć pamięć. Miał przed sobą młodego Tybalda IV, hrabiego Szampanii i wasala Korony francuskiej.

Co robi w wieży hrabia Szampanii? W tej chwili kwestia ta wydawała się drugorzędna. Mężczyzna musiał sobie poradzić z uczuciami, nigdy bowiem nawet nie przypuszczał, że byłby do nich zdolny: z mieszaniną wstrętu i zazdrości.

Tybald właśnie wynurzył się z pościeli, odsłaniając bezwłosy i potężny tors.

- Zaczekajcie, madame - rzekł - pozwólcie, że zaśpiewam wam jeszcze jedną chanson...

Blanka nie zważała na jego słowa.

Romano Frangipane poczuł, jak żyły na szyi nabrzmiewają mu ze złości. Oto Pani Hersent, rozpustna i okrutna wilczyca! W tej chwili miałby ochotę złapać ją za kark, dusić i znęcać się nad nią, patrzeć, jak się dławi. Nic nie zaspokoiłoby go wszakże bardziej niż znalezienie się w tym łożu zamiast młodego hrabiego. Dwulicowa baba! Przed nim odgrywa przyzwoitą, a potem oddaje się kompanom z alkowy jak byle ladacznica z rynsztoka.

Słowa te podziałały na Blankę jak smagnięcie biczem.

Tamten podniósł ręce do góry.

Tybald cofnął się w pościeli, ani w głowie mu było biernie znosić napad furii kochanki.

Blanka zgrzytnęła zębami i wbiła pazury w poduszkę.

Blanka cisnęła na bok poduszkę i rzuciła się na kochanka.

Gniew na twarzy królowej rychło ustąpił miejsca podejrzliwości.

Słysząc te słowa, Frangipane o mało nie runął do przodu, przez co mógł zdradzić swoją obecność. A więc to prawda! Pogłoski krążące na dworze odpowiadały prawdzie - królowa uwiodła Tybalda, żeby uczynić z niego swego wspólnika. Ludwik VIII nie umarł z powodu choroby, którą zaraził się na wojnie, lecz został otruty! Skądinąd niewielu otrzymało pozwolenie na zbadanie jego ciała, kiedy powrócił z Paryża zaszyty w worku z wołowej skóry.

Wstrząśnięty owymi rewelacjami kardynał od Świętego Anioła szpiegował nadal. Czyżby

coś go ominęło? Nie. Oto Pani Hersent odwracająca wzrok z miną oburzenia.

Z ust Tybalda z Szampanii wyrwał się cichy śmiech.

Blanka zmrużyła oczy ze słodziutką minką, opuszczając między uda tkaninę, która zasłaniała jej nogi.

Przyjąwszy zaproszenie, mężczyzna pochylił się nad nią i pocałował w szyję.

Podczas gdy słowa królowej przemieniały się w pomruki, Romano Frangipane zastanawiał

się, czy ta rozwiązła żmija utrzymuje potajemne stosunki z hrabią Nigredem. Może jest z nim w zmowie albo on jej grozi.

Humbert z Beaujeu usiłował odnaleźć drogę w ciemności; miał rozszerzone źrenice i spocone czoło. O ile podczas pierwszych oględzin podziemi natrafił na zgraję łachmaniarzy, o tyle teraz musiał się pozbyć innego kłopotu. Otóż zgubił się.

Przemierzał korytarze pod zamkiem, aż dotarł do pomieszczenia poprzecinanego licznymi kanalikami, przez które przepływał zatopiony metal, następnie ruszył dalej na dół, gdzie cierpka woń i gorąco były bardziej znośne.

Przeczuwał, że nie znajduje się już pod główną wieżą zamkową, musiał się przemieścić na południe, być może w pobliże jednej z ośmiu baszt wzniesionych wokół murów. Jeśli miał rację, możliwości ucieczki wzrosły i prędzej czy później odnajdzie wyjście wprost na powierzchnię, poza zamkiem. Tylko że korytarz, którym właśnie podążał, miał wiele odgałęzień, dlatego od pewnego czasu nie potrafił się zorientować, w którym podąża kierunku. Niełatwo było zachować trzeźwy umysł. Ciemności zdawały się pochłaniać myśli.

Dla dodania sobie sił uczepił się świeżego wspomnienia, rozmowy, jaką odbył z królem Ludwikiem VIII, który leżał na łożu śmierci.

Król posłał mu rozgorączkowane spojrzenie.

Humbert cofnął się o krok.

Ludwik jął się wiercić w pościeli.

Ludwik uśmiechnął się rozpogodzony. Umrze w pokoju.

Łoskot podmuchu powietrza przywołał Humberta do rzeczywistości. Był to odgłos, który szlachcic słyszał już wcześniej, chociaż teraz zabrzmiał potężniej. Dobiegał w regularnym i mocnym rytmie, podobny do porywów wiatru w czasie burzy.

Humbert udał się tam, skąd dochodziło dudnienie, a gdy dotarł do schodów, przechylił się w dół, ku niższym kondygnacjom, nie wiedząc, czego się spodziewać.

Spoglądał z najwyższym zdumieniem na tłum mężczyzn, podobnych do tych, których uprzednio napotkał. Poruszali olbrzymimi miechami w kierunku paszczy wielkiego pieca.

Widok ten miał w sobie coś dziwnego. Urządzenia te kurczyły się i rozszerzały niczym monstrualne skórzane płuca, zasysając i wyrzucając powietrze z przenikliwym świstem. Oto źródło hałasu! Niektórzy z obsługujących je wyrobników padali na ziemię wycieńczeni skwarem i wysiłkiem, na obrzeżach pomieszczenia znajdowali się wszakże dozorcy gotowi przywrócić w szeregach dyscyplinę, żeby zaś umierający nie leżeli pokotem, na ich rozkaz odciągano ich dalej i zastępowano kolejnymi.

Namiestnik długo przyglądał się tej scenie, oczarowany wysiłkami owych ludzi, jednocześnie oceniając stan rzeczy. Miechy służyły do regulacji ciepła w piecu, umożliwiały płomieniom osiągnięcie właściwej temperatury, aby rozpuścić metal, który płynął kanalikami w niżej położonych pomieszczeniach.

Znajdował się wewnątrz ogromnej kuźni, to jasne, umykał mu jednak cel tego przedsięwzięcia. Co takiego obrabiał hrabia Nigredo w tych podziemiach?

Popatrzył po raz ostatni na nieszczęśników stłoczonych wokół miechów. Wydawało się, że coś mamroczą, skargę albo może modlitwę. Kiedy jednak słowa dotarły do jego uszu, przypomniał sobie, że już je kiedyś słyszał: „Miscete, coquite, abluite et coagulate!”.

11

O pierwszym brzasku Willalme przysiadł na kamieniu na brzegu rzeki Garonny, wydobył bułat i położył go na kolanach. Podziwiał nakrapiane na szaro żyłki, następnie sprawdził ostrze, przeciągając je między kciukiem a palcem wskazującym. Każdy karb czy ząbek, jaki wyczuwał dotykiem, wiązał się z krwawymi wspomnieniami. Przywołując je, Francuz wygładzał ostrze kamienną osełką.

Ignacio siedział niedaleko, przy wygasłym ognisku. Robił właśnie obrachunek dni wędrówki. Upłynęły ponad trzy tygodnie. Przemierzyli Pireneje i podążali dalej na południowy wschód, aż przecięli bieg Garonny, po czym udali się w górę rzeki, aby dotrzeć do granic hrabstwa Tuluzy, nie znalazłszy zaś żadnego schronienia, poprzedniej nocy musieli spać pod gołym niebem.

Wprawdzie biskup Fulk znajdował się już blisko, lecz i tak byli w ponurych nastrojach. Odkąd wkroczyli na francuską ziemię, spostrzegli wiele oznak zniszczenia spowodowanego przez wojska. Szkody nie zawsze przedstawiały się tak samo, wydawało się wręcz, że są wynikiem dwóch odrębnych zamysłów. Przez cały czas, jeszcze trzy dni wcześniej, napotykali spalone wioski bez trupów ani ocalonych, od kiedy jednak podróżowali po hrabstwie Tuluzy, zniszczenia dotykały nie domostw, lecz upraw i spichlerzy. W pierwszym przypadku wyglądało na to, że zamiarem było złupienie, a może uprowadzenie mieszkańców, w drugim - sprowadzenie głodu na wieśniaków.

Kupiec pomasował sobie ramiona i kark. Mimo że potężnej budowy, organizm pięćdziesięciolatka nie pozwalał mu na spędzenie bez szwanku nocy pod gwiazdami, ale dokuczające mu dolegliwości w tej chwili zeszły na dalszy plan. Ignacio starał się odnaleźć związek pomiędzy własną misją a otruciem Galiba. Najbardziej prawdopodobna wydawała mu się hipoteza, że magister odkrył tajemnice jakiegoś mędrca z otoczenia Ferdynanda III, na co wskazywał sam sposób, w jaki został pozbawiony życia. Zabójcą nie mógł być zwykły żołnierz, tylko jakiś erudyta zdolny do wydestylowania Herba diaboli. To zaś dawało Ignaciowi sporo do myślenia. Może jemu także grozi podobne niebezpieczeństwo. Niepokoiła go wszakże jeszcze inna sprawa. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że pozwolił Ubertowi na wyprawę na udręczone wojną ziemie, narażając go na wszelkiego rodzaju nieprzewidziane i groźne wypadki. Posłuchanie Galiba było szaleństwem.

Tymczasem Filip z Lusignan skończył odmawiać poranne modlitwy, złożył wełnianą carpitte, na której spał, i podszedł do Willalme’a, aby przyjrzeć się jego bułatowi.

Willalme wzruszył ramionami.

i walki, a przed śmiercią dał mi swój bułat.

Filip spojrzał na niego z pogardą.

Willalme podniósł wzrok, zdradzając z trudem powstrzymywaną wściekłość.

  1. powodzie, dla którego toczycie walkę. „Miłujcie waszych wrogów”2, powiada Ewangelia. Wy natomiast domniemanych wrogów skazujecie na stos!

Filip, nieskory dać za wygraną, wycelował palec we Francuza, mówiąc:

Pozbierawszy nieliczne rzeczy, jakie mieli, ruszyli w podróż. Po drodze Willalme powoził bez słowa, ze spuszczoną głową i przymkniętymi oczami. Przypomniał sobie śmierć ojca, ponownie ujrzał matkę i siostrę pochłonięte przez ciżbę... A potem nadeszło najbardziej przerażające wspomnienie, kiedy to obudził się pośród trupów, zanim kościół stanął w płomieniach.

Aby dotrzeć do Tuluzy, należało przemierzyć osadę Saint-Cyprien, położoną na południowo- wschodnich brzegach Garonny. Prąd wody, zakreślając z grubsza kąt prosty, oddzielał owo przedmieście od reszty miasta.

Ignacio pamiętał, że przejeżdżał w pobliżu dziesięć lat wcześniej, kiedy Tuluzę oblegali francuscy krzyżowcy, a jako że od bitwy minęło ledwie kilka dni, zauważył, że Saint-Cyprien nosi jeszcze ślady zniszczenia i nędzy. Domy się waliły, po traktach płynęły ścieki i piętrzyły się sterty rupieci. Okaleczeni wojacy, wszetecznice i obdartusy zaglądali przez drzwi, ciekawscy niczym szczury, jeszcze gorsze były jednak dzieci, zerkające między ruiny swymi ogromnymi

  1. wygłodniałymi oczami.

Kiedy dotarli na brzeg rzeki, stan rzeczy się poprawił. Powietrze było zdrowsze, ulice czystsze, zamiast ruder pojawiły się warsztaty i sklepy. Niedaleko, wzdłuż wybrzeży uwijało się wielu mężczyzn ładujących towary na zakotwiczone okręty. Właśnie wtedy ze skupionej wokół ogniska gromady podniósł się krzepki, mniej więcej trzydziestoletni żołnierz o ciemnej karnacji, odziany w skórzany kaftan i nagolennice.

Filip szarpnął wodze.

Thiago używał wymowy charakterystycznej dla Navarry. Ignacio i Willalme wpatrywali się weń zaciekawieni. Zapewne należał do eskorty, która miała za zadanie wyprzedzić ich w Tuluzie. Był podwładnym Filipa z Lusignan, a jeszcze wcześniej Gonzaleza z Palencii.

Nawarczyk zawahał się, zacisnął pięści na pasie, do którego przytroczony był długi puginał zwany basilardą, i odrzekł:

Lusignan niemal uroczyście skinął głową, po czym wymienił z Ignaciem porozumiewawcze

spojrzenia.

Thiago popatrzył na Filipa z Lusignan, następnie na Ignacia i Willalme’a. Cała trójka była ogromnie zdumiona.

  1. wsparcie, by pomóc królowej Blance. Dlaczego nie dał nam znać o swoim wygnaniu?

  1. rozmyślnie trzymali to przed nami w tajemnicy.

Kupiec z Toledo wzruszył ramionami, zastanawiając się, czy Filip naprawdę nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie uważał, aby tamten był godzien zaufania. Był to człowiek, który w ciągu swego życia wiele razy zmieniał zdanie, co wskazywało na chwiejne i mroczne usposobienie, a może nawet skłonność do zdrady.

Filip dumnie zadarł podbródek.

Od nabrzeża Saint-Cyprien odchodziły dwa mosty na przeciwległy brzeg rzeki, gdzie wznosił się środek Tuluzy. Przemierzywszy ten najbardziej wysunięty na południe, kompania Ignacia wraz z Thiagiem dotarła do bramy miasta. Na murach pełnili straż żołnierze, sprawiali wszakże wrażenie zbyt zmęczonych wieczornym skwarem, by zwrócić na nich uwagę, toteż zaszczycili ich ledwie przygaszonym spojrzeniem i o nic nie pytali.

Cała czwórka wjechała do miasta, po czym ruszyła szerokim traktem, aż dotarła do katedry Świętego Szczepana, jednonawowej budowli z różowej cegły, i pozostała w jej pobliżu, wypatrując rezydencji biskupa. Niedaleko gromadka braci franciszkanów szukała chłodu przy fontannie.

Kupiec, któremu zwykle nic nie umykało, puścił to mimo uszu. Jego uwagę przykuło coś innego. Otóż za katedrą spostrzegł on pałac biskupi, potężny niczym bastion, zachęcił więc kompanów, by udali się za nim w tamtym kierunku. Wojenny charakter rezydencji nie zdziwił go. Zdawał się odzwierciedlać w swej formie rozdźwięki rozdzierające wspólnotę Tuluzy, w tej chwili podzieloną na dwa przeciwne odłamy: Białe Bractwo biskupa Fulka, wierne Kościołowi i dworowi paryskiemu, oraz Czarne Bractwo zwolenników doktryny katarskiej i separatystycznego prądu oksytańskiej szlachty.

Straże kazały im zostać przed wejściem, w czasie oczekiwania zaś Ignacio nie mógł się powstrzymać, by nie poszybować myślami ku synowi. Zgodnie z umową Uberto powinien się już znajdować w tym miejscu, mimo to kupiec lękał się, że spotkało go jakieś nieszczęście. Stłumił jednak niepokój. Nie była to odpowiednia chwila na okazywanie słabości.

Wkrótce w progu pojawił się zastęp zakonników, którym przewodził wiekowy benedyktyn.

Filip wręczył mu pergamin.

Gonzaleza z Palencii.

Pomieszczenie lepsze czasy miało już za sobą. Wytarte obicia, wyblakłe freski i meble przeżarte przez kołatki potwierdzały pogłoski o nikłych zasobach biskupiego skarbca. Zarówno je, jak i przywłaszczone dziesięciny Fulk wyczerpał na wyprawy przeciwko katarom, do czego zmuszała go miejscowa szlachta. Według głosu ludu kuria Tuluzy była dosłownie oblegana przez wierzycieli.

Po drodze benedyktyn od czasu do czasu rzucał okiem na list, odczytując ponownie najbardziej znaczące urywki, po czym oddał go Filipowi z Lusignan.

Twarz Filipa rozciągnęła się w uśmiechu zadowolenia.

Zanim benedyktyn zdążył dokończyć swą wypowiedź, Ignacio wtrącił, nie mogąc się powstrzymać:

Mnich uniósł brew.

Benedyktyn zaprzeczył, lekko zagubiony.

Nie zważając na podejrzliwe spojrzenie Filipa, kupiec jął dalej wypytywać starca:

Kupiec zmarszczył długie brwi.

Uberto jeszcze nie dotarł do Tuluzy.

Ledwie księżyc zasnuł woal chmur, do domu gościnnego przy katedrze Świętego Szczepana wśliznęła się jakaś zakapturzona postać. Podeszła wolnym krokiem do wnęki na skraju westybulu, gdzie drzemał leciwy furtian.

Furtian chwycił list.

Kupiec wręczył swemu rozmówcy złotego skuda. - Jego imię brzmi Uberto Alvarez. To mniej więcej dwudziestopięcioletni młodzieniec, Maur o ładnym wyglądzie. Podróżuje samotnie.

Ignacio skinął głową, po czym wpatrzył się badawczo w rozmówcę, jakby chciał ocenić, czy jest godzien zaufania.

Mężczyzna nie mógł wytrzymać jego wzroku.

Na te słowa kupiec zasłonił z powrotem twarz kapturem i się pożegnał.

Na niebie znów zaświecił księżyc, który wyszedł zza chmur.

12

Kafir podążał na ciężkim koniu, być może odpowiednim do ciągnięcia pługa, ale z pewnością nie do długiego pościgu. Uberto wraz z dziewczyną zostawili go z tyłu bez trudu i po krótkiej ucieczce zapuścili się w las graniczący z ziemiami Tuluzy. Po wielogodzinnej jeździe, gdy zapadła noc, postanowili zatrzymać się w opuszczonym szałasie myśliwskim.

Uberto przykucnął przed otworem komina i zaczął uderzać krzemieniem o krzesiwo, zerkając ku nieznajomej.

Zawahała się, czy odpowiedzieć. Przycupnęła w kącie szopy, wpatrując się w swego wybawcę. Nie czuła się ani indagowana, ani zagrożona. Kusiło ją, by odpowiedzieć na to miłe spojrzenie, nie zdążyła wszakże jeszcze otworzyć ust, gdy w nieprzyjemnym przebłysku pamięci mignął jej przed oczami szyderczy uśmiech Blasca z Tortosy. Chociaż obraz ten natychmiast zniknął, pozostawił po sobie palącą ranę. Brat Blasco nie żyje, umarł na zawsze i nigdy więcej nie będzie jej dręczył, a i tak nadal budził w niej trwogę. Może zawsze będzie już ją prześladował w złych snach. Pogłaskawszy czarną sierść psa, który warował właśnie u jej stóp, poczuła się bezpieczna.

Przytaknęła nieśmiało. Dopiero wówczas zdała sobie sprawę, że siedzi skulona ze spuszczoną głową, i podkurczonymi nogami, ściskając ramionami kolana. Wyprostowała półnagie kończyny, układając je w jak najgodniejszej pozycji, i popatrzyła na kominek. Bijące od ognia niemal namacalne drgające ciepłe światło rozświetliło jej twarz.

Dziewczyna nie odpowiedziała. Nie pamiętała, by kiedykolwiek jakiś nieznajomy okazał jej tyle życzliwości, poza pewnym starym tkaczem z Fanjeaux, który ugościł ją w swej pracowni. Od tamtego czasu minęło wiele miesięcy. Od owego wspomnienia dzieliły ją otchłanie strachu.

Uberto ciągle się w nią wpatrywał, czarujący i taktowny, toteż Moira niemal się nie zorientowała, że podsuwa jej jadło. Dziewczyna wzięła plaster suszonego mięsa i jęła go skubać, zrazu z wahaniem, potem coraz łapczywiej. Dopiero wtedy uzmysłowiła sobie, że jest potwornie głodna. Nie jadła od wielu dni.

Młodzieniec zajął miejsce naprzeciwko niej. Jako że w izbie nie było krzeseł, po prostu usiadł na podłodze i skrzyżował nogi, po czym zaczął się jej uważnie przyglądać. Z tymi swoimi oczami w kształcie migdałów i owalną twarzą okoloną kosmykami włosów barwy hebanu była

doprawdy urzekająca. Smukłe, może nieco zbyt kościste w ramionach ciało w sumie było powabne. Mimo obszarpanego kaftana miała w sobie coś arystokratycznego... Najbardziej jednak zaciekawił go jej wschodni zaśpiew.

Przejawiała niechęć do mówienia. Chętnie by mu wyznała, że podobnie jak u matki w jej żyłach płynie gruzińska krew, albo opowiedziała o dalekiej ziemi, gdzie przyszła na świat, lecz ugryzła się w język. Jej oczy zniknęły za zasłoną włosów.

Na zewnątrz rozległo się leniwe potrząsanie grzywą, przypominając obojgu o obecności Jaloque’a, który pasł się potulnie poza szałasem.

Uberto postanowił nie ufać Moirze, przynajmniej na razie. Zbyt tajemnicza. Zbyt piękna. Ten sam jednak odruch, który kazał mu ją ocalić, popychał go do ciągnięcia rozmowy:

Moira spuściła wzrok, zanurzając palce w psiej sierści.

Uberto znów poczuł się w obowiązku ją uspokoić:

Na dźwięk tego imienia Moira znienacka się odsunęła i wpatrzyła w swego rozmówcę tak, jakby zagroził, że ją zrani.

Dziewczyna cofnęła się jeszcze bardziej, napierając plecami na ścianę.

Moira zakryła twarz, mówiąc:

Pies podniósł uszy i zaczął warczeć, uzmysłowiwszy sobie jednak, że nie ma

niebezpieczeństwa, spuścił łeb i zawył w przeciągłej skardze.

Dziewczyna zdjęła dłonie z twarzy i zrobiła błagalną minę.

Dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie.

Czekając, aż Moira się przebierze, Uberto wyszedł, by zatroszczyć się o Jaloque’a. Szałas nie był wyposażony w stajnię, toteż musiał zamknąć konia w starej zagrodzie dla owiec. Rozsiodłał go i upewniwszy się, że ma dość jedzenia i picia, obdarzył mnóstwem w pełni zasłużonych pieszczot. Czynności te umożliwiły mu odzyskanie panowania nad sobą i pozwoliły jasno rozumować. Złościło go, że tak łatwo dał się oczarować smarkuli. Nie był głupcem i nigdy wcześniej niewiasty go nie onieśmielały. Jedna z zalet wędrownego życia polegała na tym, że nie trzeba się było żenić z pierwszą lepszą wieśniaczką, która okazała się chętna. Uberto miał sposobność uczestniczenia w rozmaitych potyczkach i sporo się nauczyć o płci pięknej, lecz do tej pory nie odczuwał tak silnych namiętności. Mimo to Moira nie budziła w nim zaufania.

Westchnął. Najpierw Corba z Lanty, a teraz ta dziwna dziewczyna! Pomyślał, że ostatnimi czasy ma do czynienia wyłącznie z tajemniczymi niewiastami.

Gdy wrócił do szałasu, Moira zdążyła już włożyć jego ubranie.

Za szerokie rękawy i podwinięte nogawice upodobniły ją do kuglarza. Oboje się roześmiali.

Znienacka wesołość ustała, ustępując miejsca zakłopotaniu - chcąc się od niego uwolnić, dziewczyna położyła się obok, blisko ognia. Niemal natychmiast zasnęła.

W głowie Uberta natomiast kłębiło się zbyt wiele myśli, aby zdołał zapaść w sen, mimo wyczerpania więc wydobył z sakwy Turba philosophorum i jął wertować w blasku płomieni. Nie wiedział dokładnie, o czym mówi owa księga, według słów Galiba i Corby z Lanty powinna jednak przed nim odsłonić tajemnice hrabiego Nigreda.

Kodeks składał się z dialogów przypisanych wielkiej mnogości - turba - greckich filozofów, którzy spierali się w licznych dyskusjach na najróżniejsze tematy, od stworzenia materii po tajniki alchemii. Przydałby się jego ojciec, który odpowiednio by je zinterpretował, mimo to Uberto przeczytał kilka urywków na chybił trafił, aby odegnać inne zajmujące umysł kwestie, aż zatrzymał się przy następującym zdaniu: „Iubeo posteros facere corpora non corpora, incorporea vero corpora”, które przetłumaczył jako: „Rozkazuję potomnym uczynić cielesnym to, co niecielesne, naprawdę niecielesnym to, co cielesne”. Zapewne była tu mowa o sublimacji materii i procesie odwrotnym. Znalazł potwierdzenie parę wierszy niżej: „Wiedzcie, że tajemnica Złotego Dzieła pochodzi od mężczyzny i niewiasty”.

Nie znał podstaw sztuki alchemicznej, wielokrotnie jednak słyszał, jak ojciec dyskutuje o tym z uczonymi z różnych krajów. Pewne wiadomości czerpał wszakże ze wspomnień z dzieciństwa, które spędził odesłany do małego klasztoru nad Adriatykiem. W tamtym okresie poznał pewnego mnicha bibliotekarza, Gualimberta z Prataglii, który posiadł wiedzę z zakresu teoretycznych fundamentów alchemii. Usłyszał od niego dosyć, by się domyślić, że „mężczyzna” oznacza ołów w stanie stałym, „niewiasta” zaś „gaz”, czyli ciało lotne. Po czym czytał dalej:

„Mężczyzna otrzymuje od niewiasty barwiący gaz”.

Zamknął księgę oszołomiony i jakby chcąc uczepić się czegoś namacalnego, skierował wzrok ku pogrążonemu we śnie ciału Moiry. I nie przestając się w nią wpatrywać, sam także usnął.

Leżąca niedaleko Moira śniła o piasku, na który spadały wzburzone wiatrem fale. Niebo było szare, chmury skłębione niczym końska grzywa. Daleko od brzegu fale uderzały o olbrzymią morską gardziel. Coś zostało wessane do środka, w otchłań.

Dziewczyna zadrżała przez sen, tymczasem łoskot wody ją ogłuszał, hucząc w uszach.

Kiedy Uberto się obudził, dziewczyna zdążyła uciec.

13

Ignaciowi wydawało się, że ledwie zamknął oczy, a już ze snu wyrwał go głos Willalme’a. Dopiero po chwili zrozumiał potok jego słów, zrazu odległy, potem coraz wyraźniejszy. Francuz powtarzał zatrwożony:

Ignacio instynktownie wyskoczył z łóżka i rozejrzał się dokoła. Jeszcze nie świtało. Otworzywszy skrzynię pod posłaniem, do której poprzedniego wieczoru schował odzienie, kupiec włożył tunikę i buty, po czym posłał kompanowi pytające spojrzenie.

To zrozumiałe, że obecność nieznajomych w siedzibie biskupa wzbudziła niepokój hrabiego Tuluzy. Coś tu się jednak nie zgadzało. Wszystko potoczyło się zbyt szybko. Przebywali w mieście ledwie od paru godzin, jak zatem możliwe, że Rajmund VII już został powiadomiony

  1. ich przyjeździe?

Coraz bardziej zasępiony Ignacio wdział płaszcz i wyjrzał przez okno na ulicę. Przed wejściem do pałacu lśniło z dziesięć pochodni. Na drzwi napierał oddział uzbrojonych mężczyzn. Byli to żołnierze Tuluzy.

Pośród zbrojnych widniało czterech zakonników, franciszkanów, których Willalme dostrzegł poprzedniego dnia.

  1. tych, co za nimi stoją. Musi to dotyczyć także owych franciszkanów, którzy widząc, że gościmy w pałacu biskupim, uznali nas za wysłanników Fulka albo jego Białego Bractwa...

Podążając za zwinną postacią kompana, Ignacio przypomniał sobie to, co słyszał na temat okrucieństw popełnianych przez ludzi Rajmunda VII. Zazwyczaj poplecznicy Kościoła i Korony wydłubywali oczy i wyrywali języki. Zamiast skończyć w ten sposób, lepiej było umrzeć podczas próby ucieczki.

Wydostawszy się na zewnątrz, przebiegli przez ogród okolony wysokim płotem, łowiąc każdy hałas. Kupiec rzucił pełne nadziei spojrzenie na dzwonnicę Świętego Szczepana, która odcinała się czarno na tle wygwieżdżonego nieba. Poniżej wznosił się katedralny dom gościnny, gdzie kilka godzin wcześniej powierzył delikatne zadanie furtianowi. Pomyślał o Ubercie - pragnął, aby był bezpieczny.

Z mroku ogrodu wyłonili się Filip i Thiago. Ich twarze były ściągnięte, mięśnie drgały gotowe do działania.

hrabiego Rajmunda. - Przyspieszył kroku, kierując się w stronę na wpółukrytego w żywopłocie miejsca, gdzie czekał jego rumak, wóz Ignacia zaprzężony w dwa konie i wierzchowiec dla Thiaga. Po paru chwilach byli gotowi do wyjazdu.

Zwierzęta zarżały, opuszczając ogrody z tętentem kopyt, zanim jednak znalazły się na zewnątrz, przewróciły dwóch zbrojnych hrabiego, którzy wpadli przez tylne drzwi pałacu.

Umknęli z Tuluzy pod osłoną ciemności.

Podążali gościńcem wiodącym na południe przez okolony pagórkami las. Zostawili za sobą ośrodki Lanta, Auriac, Roumens i Vaudreuille bez żadnych przeszkód, za to natknęli się na wiele pól strawionych przez ogień. Jedynymi zamieszkanymi miejscami, jakie oparły się zniszczeniu, były te lepiej strzeżone, jak skupione wokół zamków sauvetes i otoczone umocnieniami bastides. Dla zwykłych wiosek nie było nadziei. Ignacio miał wszakże jeszcze inne powody do zmartwienia. W czasie jazdy Filip i Thiago oddalali się często od wozu, prowadząc rozmowy, więc kupiec zaczął podejrzewać, że znają szczegóły misji, które jemu i Willalme’owi nie były wiadome.

Po drodze zatrzymali się w gospodzie w Labecede; budynek był dość zaniedbany, ale nie udało im się znaleźć nic lepszego. Zostawiwszy konie i wóz w rozpadającej się stajni, w której najcenniejszym zwierzęciem była stara chabeta, spożyli wieczerzę składającą się z placków, zająca w sosie z cierpkich winogron i rozwodnionego wina.

Nigredo nie chce rzucać kłód pod nogi bractwu Fulka.

Nazajutrz, minąwszy Castelnaudary i Laurac, cała czwórka dotarła do Prouille, kryjówki Fulka. Osadę ochraniała palisada, za którą wokół kościoła Matki Boskiej, Sacra Praedicatio, przycupnęło kilka chatynek. Ignacio zatrzymał wzrok na fasadzie budowli, by podziwiać nie tyle proporcje architektoniczne, ile ciemnoczerwone pnącza, które przesłaniały ją w połowie, stwarzając wrażenie, że dobiło się do wyspy pokoju. Spostrzegłszy wszakże obecność licznych zbrojnych, rychło zmienił zdanie.

Przed kościołem powitała ich przeorysza, niewiasta o kwitnącym wyglądzie i komicznych brwiach przypominających kłosy pszenicy. Sprawdziła skrupulatnie, kim są i jakie mają zamiary, po czym potwierdziła to, czego dowiedzieli się w Tuluzie: Fulk ukrywa się dokładnie w tym miejscu.

Przeorysza nie pozwoliła jednak czwórce nieznajomych, by natychmiast rozmówili się z biskupem. Stwierdziwszy, że są brudni i znużeni podróżą, nakazała, by przedtem się umyli i pokrzepili.

14

Fulk czekał w sali audiencyjnej. Przechadzając się po terakotowej posadzce, przeglądał „Życie Marii z Oignies”, książeczkę, którą zadedykował mu Jakub z Vitry. Wbrew otaczającej go nadmiernej sławie był to zasuszony człowieczek odziany w pozbawiony ozdób habit. Poorana zmarszczkami twarz świadczyła o jego podeszłym wieku, choć oczy pozostały pełne życia.

Kiedy czwórka gości wkroczyła do sali, odłożył księgę na pulpit, na który padało światło z biforium, i rozpostarł ramiona na znak powitania.

Podczas gdy biskup uważnie czytał dokument, kupiec przyglądał mu się ciekawie. W młodości słyszał o nim, lecz nie jako o duchownym. W przeszłości Fulk był truwerem, który zasłynął rycerskimi kompozycjami. Następnie został opatem, potem biskupem Tuluzy i zacieśnił więzy przyjaźni z władcami tak wielkiej rangi, jak Ryszard Lwie Serce czy Alfons Aragoński. Jednym słowem żywa legenda.

Biskup podniósł wzrok znad listu.

Filip bacznie mu się przyjrzał.

pozostawione przez waszych żołnierzy w hrabstwie Tuluzy. To cud, że w okolicy rośnie jeszcze choć źdźbło trawy.

Fulk rozłożył bezradnie ręce.

Filip przyłożył dłoń do masywnego podbródka.

Biskup zastanawiał się, być może niezdecydowany, jakich użyć słów.

W oczach Fulka pojawił się ukryty dotąd blask. I wcale nie wyrażały one litościwych uczuć.

Podziemia Sacra Praedicatio okazały się bardziej rozległe niż przypuszczali. Ignacio posuwał się w mroku wśród ścian upstrzonych pleśnią i saletrą, przeżywając na nowo przerażające wspomnienie z dzieciństwa, kiedy to zgubił się wraz z bratem Leandrem w podobnym, lecz o wiele starszym miejscu. W katakumbach, z których tylko on cudem wyszedł żywy. Widmo tej tragedii dopadało go za każdym razem, gdy znalazł się pod ziemią. Tymczasem Fulk, w towarzystwie pucołowatego primiceriusa i dwójki zbrojnych, torował im drogę wśród cel, w których zamykano podejrzanych o herezję. Podobne zajęcie przypadłoby hrabiemu Tuluzy, gdyby nie stanął po stronie prześladowanych przez Kościół. Zdaniem kupca miejsce to wyrażało doskonale dwoistość instytucji kościelnej, która skrywała swą represyjną naturę pod maską chrześcijańskiego miłosierdzia.

Fulk podążał ciasnym korytarzem, aż przystanął przed zaryglowanymi drzwiami, które rozkazał otworzyć. Wewnątrz, w wąskiej i cuchnącej celi leżała skulona na podłodze zupełnie naga postać ludzka. Blask pochodni wydobył na wierzch jej całkowite wychudzenie i skórę usianą fioletowymi siniakami. Czując gwałtowny dreszcz, Ignacio przypomniał sobie, że wiele lat temu sam doświadczył męki tortur.

Kupiec nie zdążył odpowiedzieć, wszystkie jego myśli przepełnione były bowiem zgrozą. Więzień podniósł się i powoli ruszył do wyjścia, zgarbiony, z prawą ręką w górze, z lewą zwisającą wzdłuż tułowia. Ciągnął przytwierdzone do kostek łańcuchy, dopóki zdołał, po czym

potknął się i runął z powrotem na ziemię.

Na twarzy Lusignana pojawił się grymas obrzydzenia.

Biskup skinął potakująco głową i wszedł do celi za żołnierzem z pochodnią.

Na widok ognia więzień zaskrzeczał i przykucnął w kącie.

Ignacio wpatrywał się w poznanego dopiero co dostojnego człowieczka, który przemieniał się w nieugiętego sędziego biskupiego trybunału. Nie po raz pierwszy był świadkiem podobnej metamorfozy, i jak zawsze nie mógł nie odczuwać przewrotnej fascynacji. W końcu on także wbrew swej woli posiadał dwie niedające się pogodzić natury, rozum i namiętność, niczym dwa ciała niebieskie, które igrały ze sobą, usiłując się wzajemnie przyćmić.

Fulk trącił osadzonego czubkiem buta.

Więźniowi, który schował głowę w kościste ramiona, wyrwał się histeryczny śmiech. Dopiero wówczas kupiec uzmysłowił sobie, że musiał on być mniej więcej w wieku jego syna.

Na obliczu biskupa odmalowało się politowanie.

Ciałem Sebastiena wstrząsnęły drgawki, jego usta wykrzywiły się, jakby chciał powstrzymać wymioty, po czym otwarły się i wrzasnęły:

Opętany uspokoił się, zanim przemówił, zdawał się uśmiechać.

Pomarszczona twarz Fulka wygładziła się.

Przez oczy więźnia przemknął błysk przenikliwości, tymczasem ciałem nadal wstrząsały drgawki.

Wysiłek pamięciowy najwyraźniej sprawił Sebastienowi niemal fizyczne cierpienie.

Fulk posłał Ignaciowi znaczące spojrzenie, po czym wrócił do przesłuchania:

Więzień rozejrzał się dokoła niczym przerażone zwierzę, następnie zasłonił twarz dłońmi.

Na te słowa Sebastien wykrzywił twarz w drapieżnym uśmiechu.

Filip z Lusignan postąpił krok naprzód, wyraźnie rozdrażniony.

Więzień natychmiast się uśmiechnął.

Fulk, który nie dopuszczał, by mu się sprzeciwiano, wylał swą złość na Ignacia:

Ignacio wolał nie odpowiadać i szybkim skinieniem nakazał Willalme’owi, by zmył z twarzy

pogardliwy grymas.

Korzystając z powszechnej nieuwagi, Sebastien rozdziawił paszczę i rzucił się na biskupa, by zatopić w nim zęby, Fulk jednak w porę się spostrzegł i wrzasnął na pomoc. Uzbrojony żołnierz stanął w jego obronie, przytrzymał opętanego i zaczął go kopać.

Nikt się nie odezwał. Zmrożony tak wielkim okrucieństwem Ignacio miał dość zdrowego rozsądku, by mocno ścisnąć za ramię Willalme’a, zanim tamten zdążył ruszyć z odsieczą więźniowi. Tłusty primicerius, przycupnąwszy za plecami Fulka, przyglądał się zaś całej scenie z sadystycznym uśmieszkiem malującym mu się na twarzy.

Jednakże najbardziej wstrząsające wydarzenie miało dopiero nadejść. Po ustaniu ciosów więzień skręcał się nadal, jakby jego podbrzuszem targały gwałtowne skurcze. Wyglądało na to, że przyczyną bólu nie są dopiero co otrzymane kopniaki, lecz jakaś tajemnicza dolegliwość rodząca się wewnątrz ciała.

Powietrze przeszył rozdzierający ryk Sebastiena, który zwymiotował grudki jakiejś czarniawej substancji i runął na ziemię bez życia.

Wszyscy zaś stali, wpatrując się w niego przez długą chwilę, która zdawała się nie mieć końca.

W lochach Prouille zapadła grobowa cisza, zapanowało osłupienie.

Ignacio, który jako jedyny z obecnych zachował zimną krew, skorzystał ze sposobności, by zbadać ciało opętanego. Makabra nie robiła na nim żadnego wrażenia, coś zupełnie innego nie dawało mu spokoju. Otóż w ciągu niecałego miesiąca był świadkiem drugiej śmierci, która nastąpiła w tajemniczych okolicznościach, chociaż w tym wypadku nie dostrzegał śladów Herba diaboli. Twarz nieboszczyka zniekształciły oznaki nieznanej choroby, podejrzenia budziło wszakże żółtawe zabarwienie skóry i niezwykła niebieska obwódka wokół dziąseł. Nie były to ślady pozostawione przez skrofuły ani dżumę czy trąd, ani nawet przez najbardziej znane trucizny. Rozwiązanie zagadki musiało się kryć gdzie indziej i nagle kupiec przypomniał sobie, że podczas podróży na Wschód słyszał o czymś podobnym.

Na te słowa biskup nie mógł już dłużej powstrzymać oburzenia.

Fulk obdarzył go pełnym politowania uśmieszkiem.

Ignacio już miał odpowiedzieć, ale się powstrzymał. Miał przed sobą sługę Kościoła. Jeszcze słowo, a nie wyszedłby tak łatwo z tych lochów. W dodatku przyznawał z odrazą, że napomnienie Fulka głęboko go poruszyło. Była to prawda. Oddawał cześć rozumowi i nie potrafił oprzeć się chęci odkrycia logiki kryjącej się za każdym zjawiskiem nawet kosztem uciekania się do podstępów.

Napięcie, jakie narastało między biskupem a kupcem, rozładował głos Lusignana:

Fulk wydał się zbity z tropu, toteż odpowiedź wprawiła go w pewne zakłopotanie:

i abym skierował jego wysłanników na właściwą drogę. Ja po prostu się zgodziłem, lecz jak chyba dowiodłem, nie potrzebuję was.

Ignaciowi odjęło mowę. Za sznurki pociągał nie Fulk, tylko Gonzalez! Kupiec rzucił pytające spojrzenie Filipowi z Lusignan, ale ten zamiast udzielić odpowiedzi, odwrócił wzrok. Wymowny gest. Z pewnością ten niegodziwiec od początku znał prawdę i ją przemilczał. Kto wie, co jeszcze ukrywa!

Ignacio ponownie zwrócił się do biskupa, nie wyjawiając swych podejrzeń:

«i««« • * «

i zabawia się, mieszając nam szyki.

Uzmysłowił sobie, że wyraził się ostro, lecz rewelacja na temat Gonzaleza mocno go rozsierdziła. Jak wyznał przed śmiercią Galib, gra zatacza o wiele szersze kręgi niż można sobie wyobrazić. To olbrzymia sieć pajęcza. On zaś został w nią schwytany, dokładnie w sam środek.

CZĘŚĆ TRZECIA
TRZY CZARODZIEJKI

Najwyższy Duchu, światło ludzi,

rozjaśnij przerażające mroki naszego umysłu.

Notker Balbulus, Hymnus in die Pentecostes

15

Drużyna kupca przenocowała w Prouille, nazajutrz zaś pożegnała się z biskupem Fulkiem i wybrała w dalszą podróż. Ignacio był znużony pół snem, pół czuwaniem pełnym przemyśleń. Po ostatnich rewelacjach czuł za plecami cień Gonzaleza. Nie potrafił pojąć zamiarów owego dominikanina ani tego, do jakiego stopnia został w nie wtajemniczony Filip z Lusignan. Rozważał możliwość ucieczki, aby wyruszyć na poszukiwania Uberta, wyobrażał sobie bowiem, że syn błąka się po ścieżkach Langwedocji, a może nawet jest w niebezpieczeństwie. Taki postępek oznaczałby jednak złamanie rozkazów Ferdynanda III, a co za tym idzie należyte konsekwencje. Kupiec był zatem zmuszony płynąć z prądem wydarzeń w oczekiwaniu na właściwą chwilę, żeby działać. Pogrążając się wszakże w podobnych rozmyślaniach, celowo poniechał dalszych rozważań. W rzeczywistości tajemnica Airagne budziła w nim tak wielką ciekawość, że nie był w stanie zrezygnować z wyprawy. Chciał się dowiedzieć, co kryje się w owym miejscu ognia i płynnego metalu i skąd się wzięło szaleństwo opętanego z Prouille.

Przemierzyli ziemie Lauragais, zostawiając za plecami osadę Fanjeaux, po postoju przed murami Carcassonne udali się zaś na południe, wzdłuż rzeki Aude. Gdy minęli Limoux i Esperazę, krajobraz uległ zmianie, roślinność zgęstniała, a na horyzoncie pojawiły się wierzchołki gór Corbieres.

Dotarłszy w pobliże zamku Quillan, skręcili na zachód, w kierunku Puivert, i podążyli ścieżką, która zanurzała się w las. Postępując zgodnie ze wskazówkami Fulka, wkrótce powinni dojechać do beginażu Świętej Lucyny.

W czasie drogi Willalme przerwał milczenie, by zadać Ignaciowi pytanie:

Wyraz twarzy kupca, aż do tej pory pogrążonego w zadumie, uległ zmianie i pojawił się na niej lisi uśmieszek.

Do wozu zbliżył się na koniu Filip z Lusignan.

Kupiec posłał mu uszczypliwe spojrzenie. Podejrzliwość i pogarda, jakie budził w nim ten człowiek, jęły się przeradzać w prawdziwą odrazę.

Zabarwienie skóry. I wreszcie rodzaj niebieskawej obwódki na dziąsłach. - Ostatnie słowa wymówił z pewną przesadą, tak aby jego głos zagłuszył turkot wozu. - A poza tym konwulsje, krew w urynie, wymioty... Wszystko to są objawy pewnej nader rzadkiej przypadłości. Wiem o niej bardzo niewiele, ale słyszałem, że czasem dotyka tych, którzy parają się alchemią.

Willalme spojrzał nań z ciekawością.

Wzmianka o monarsze przyprawiła Ignacia o wewnętrzne drżenie. Nie był to niepokój, lecz gonitwa myśli, od której jego źrenice zalśniły mocniejszym blaskiem. Nie zwracając się do nikogo w szczególności, kupiec oznajmił:

Słowa te nie uszły uwagi Thiaga.

Ignacio przyjrzał się Nawarczykowi, który musiał być o wiele bystrzejszy niż po sobie pokazywał. Zanim mu odpowiedział, zastanowił się, czy człowiek ten bardziej ufa Lusignanowi czy Gonzalezowi. O ile nie pozostaje na usługach kogoś trzeciego.

Thiago zmarszczył nos z powątpiewaniem, lecz to Filip przerwał milczenie:

Wtem z gąszczu makii dobiegł okrzyk bitewny. Po chwili rozległy się w zaroślach

pospieszne kroki, następnie wyłonili się z nich jeździec i pięciu piechurów uzbrojonych we

włócznie i kusze.

Wędrowcy nie zdążyli się zebrać, by odpowiedzieć na atak, co wykorzystali napastnicy. Nieprzyjacielski jeździec natarł z wyciągniętym mieczem i zadał pchnięcie Thiagowi prosto w twarz, po czym zmierzył się w pojedynku z Filipem, podczas gdy pozostali żołnierze otoczyli wóz.

Willalme zeskoczył z kozła i rzucił się w wir walki, dobył bułatu, uniknął pchnięcia jednego z piechurów i płynnym ruchem odrąbał mu ramię. Nacierając na kolejnego przeciwnika, nie zauważył kusznika, który właśnie doń mierzył. Kusza wystrzeliła bełt, a ten trafił go w lewe ramię. Widząc, że przyjaciel pada na ziemię i wypuszcza miecz, kupiec usiłował pognać mu z odsieczą, lecz jeden z żołnierzy runął mu na plecy i próbował wydrzeć z rąk lejce. Działając instynktownie, Ignacio szarpnął wodze. Konie, i tak już przerażone, zarżały, stanęły dęba i puściły się galopem.

Wóz poleciał bezwładnie w makię, kupcowi zaś pozostało jedynie uczepić się kozła, żeby nie spaść na ziemię. Wszystko potoczyło się z zawrotną szybkością. Ignacio obejrzał się za siebie, na swych towarzyszy, i zdołał dostrzec postać Thiaga, który wynurzył się z kłębowiska z mieczem i twarzą powalanymi krwią.

Nie zważając na ból, Willalme dźwignął się na kolana, aby uprzedzić kolejny atak. Podniósłszy z ziemi włócznię piechura, którego powalił, zważył ją w dłoni i cisnął w przycupniętego w krzakach kusznika. Mężczyzna rzucił broń na ziemię i z trudem zasłonił się okrągłą tarczą, lecz ostrze włóczni przeleciało nad nią i przebiło mu gardło. Francuz przyglądał się, jak tamten osuwa się na trawę.

Tymczasem Filip zepchnął nieprzyjacielskiego jeźdźca z konia i popędził na pomoc Thiagowi. Ranny w twarz Nawarczyk bił się na oślep z dwoma piechurami.

Willalme zerknął na swych towarzyszy.

Nie odpowiedziawszy, Francuz wskoczył na konia zepchniętego jeźdźca, jednym ruchem

szarpnął wodze i zniknął w zaroślach. Łopatka, przebita grotem bełtu, sprawiała mu potworny ból.

Kiedy Ignaciowi udało się powstrzymać konie, wóz zdążył już dotrzeć do schowanego wśród drzew strumienia. Na przeciwległym brzegu las kończył się, ustępując miejsca polanie, pośrodku której widniał obóz wojskowy otoczony palisadą. Wewnątrz stacjonowali żołnierze w najróżniejszych barwach.

Kupiec ocenił, że to wojsko najemne. Na ziemiach Langwedocji często można było natrafić na oddziały płatnych soudadiers. Rozpoznawszy wszakże ich sztandary, uznał własną pomyłkę i zdjęty niepokojem wycofał się ostrożnie tam, gdzie makia była gęściejsza.

Aż podskoczył, usłyszawszy stukot galopujących kopyt, po czym odwrócił się gwałtownie i zorientował, że człowiek na koniu to przyjaciel. Ulga trwała ledwie chwilę, jako że Willalme opadł z sił i zsunął się z siodła.

Ignacio pospieszył mu z pomocą. Tymczasem Francuz, który nie chciał runąć na ziemię, uczepił się przytłoczonej do łęku sakwy, i lecąc w dół, zrzucił ją na trawę. Po chwili kupiec znalazł się obok niego.

Kupiec pokręcił głową.

Kupiec pomógł towarzyszowi wdrapać się na wóz, zanim jednak zdążył usiąść obok niego, jego wzrok przyciągnął osobliwy błysk, każąc wrócić do miejsca, w którym upadła odwiązana od siodła sakwa. Część jej zawartości wysypała się na ziemię. Ignacio przykucnął na trawie i ze zdumieniem odkrył, że to złote monety.

Ignacio podniósł z trawy monetę i przyjrzał jej się z rosnącym oszołomieniem, po czym podał ją kompanowi. Wybito na niej wizerunek pająka o zakrzywionych odnóżach.

Zamiast odpowiedzieć, Ignacio pokazał mu napis wytłoczony na rewersie: AIRAGNE.

Zdążyli dołączyć do swych towarzyszy akurat na czas, aby zobaczyć, jak Filip przebija ostatniego padłego na ziemię żołnierza, który jeszcze się ruszał.

Thiago schował miecz do pochwy i podbiegł do kupca.

Ignacio przed odpowiedzią wpatrzył się w oblicze Nawarczyka. Cios wrogiego jeźdźca oszpecił go, rozcinając mu twarz w poprzek. Na szczęście tylko go drasnął. Thiago wyjdzie z tego z blizną, ale mało brakowało, a straciłby nos i oko, jeżeli nie gorzej.

Kupiec wskazał miejsce niedaleko, gdzie ścieżka schodziła ku rozległej dolinie.

16

Moira uciekła w nocy. Oto co się zyskuje, ufając niewiastom, pomyślał po przebudzeniu Uberto, spostrzegłszy jej nieobecność. Ocalił ją, nakarmił, odział i w dodatku niemal się w niej nie rozmiłował... Było jasne, że brak mu owej umiejętności oceny ludzi jakże rozwiniętej u jego ojca.

Zły i upokorzony, uległ pokusie, by pozwolić jej pójść swoją drogą, po chwili jednak to przemyślał. Nie mógł się na to zgodzić. Ona była mu potrzebna, znała drogę do Airagne. Opracował więc plan, jak odnaleźć jej trop, i dosiadł konia. Moira okazała się przynajmniej wystarczająco uprzejma, żeby nie ukraść mu wierzchowca...

Przez pół dnia przepatrywał okoliczne ścieżki, aż znalazł kilka świeżych śladów. Kierowały się na wschód i doprowadziły go do wielkiej dąbrowy. Ścieżka skręcała na południe, okrążając makię, lecz ślady wiodły w głąb lasu, toteż Ubertowi nie pozostało nic innego, jak podążyć tą drogą.

Korony drzew były tak gęste, że nie przepuszczały promieni słonecznych. Młodzieniec zsiadł z konia, aby uniknąć niskich gałęzi, i ruszył na piechotę, prowadząc Jaloque’a za uzdę. Poczuł, że otacza go jakaś dawna, niemal sakralna atmosfera. Puszcza przypominała olbrzymią katedrę, w której zamiast kolumn były pnie, korony zaś tworzyły splątane sklepienia.

Jego myśli zaprzątała jednakże głównie Moira. Uberto zastanawiał się nad prawdziwym motywem, który kazał mu za nią gonić, i zdał sobie sprawę, że fascynuje go ona o wiele mocniej niż mu się zdawało. Teraz nie żywił już żalu, lecz niepokój. Nie mógł się doczekać, kiedy ją odnajdzie, i miał nadzieję, że nie spotkało jej nic złego. Nagle poczuł się wszakże jak głupiec i zmusił się do zachowania trzeźwości umysłu. Moira jest mu potrzebna przede wszystkim do spełnienia misji, reszta się nie liczy.

Ruszył dalej wśród drzew.

Trudno było dostrzec ślady w leśnym mroku. Odciski stawały się niewyraźne albo znikały pod warstwą suchych liści, mimo to Uberto był pewien, że podąża we właściwym kierunku.

Drgnął na dźwięk kroków, usłyszał ruch za plecami, lecz nie zdążył się odwrócić, gdy otrzymał cios kijem w głowę. Próbował coś zrobić, ale drugi, silniejszy, ugodził go w żołądek.

Z bólu zgiął się wpół, zanim jednak zemdlał, spostrzegł pochylającą się nad nim postać w łachmanach.

W mroku puszczy rozległ się prostacki śmiech.

Moira przebrnęła bez szwanku przez przerażającą dąbrowę i właśnie wraz z nieodłącznym czarnym psem podążała ścieżką, która miała ją zaprowadzić do Tuluzy. Zmęczona wędrówką i skwarem, podeszła do studni, którą dostrzegła na skraju drogi. Usiadła na cembrowinie z szarego kamienia i spuściła na dół koślawy ceber wiszący na kołowrotku. Gdy znalazła się na otwartej przestrzeni, wszystko wydało jej się prostsze, mniej wrogie, więc bezwiednie poszybowała myślami do młodzieńca, który przybył jej na pomoc, do Uberta. Ubolewała nad tym, że uciekła od niego w taki sposób, i wielokrotnie była bliska zawrócenia ku owemu głosowi, ku owemu uśmiechowi, które ją ukoiły. Może u jego boku mogłaby znów stać się zacną niewiastą, jaką była kiedyś. Z drugiej jednak strony, Uberto zmierzał do Airagne...

Kiedy ceber podjechał do góry napełniony po brzegi wodą, Moira zanurzyła w nim dłonie, opryskała twarz i napiła się. Powinna poczuć się pokrzepiona, tymczasem plusk pomarszczonej

wody wzbudził w niej trwogę. Urósł w jej umyśle tak bardzo, że aż przywołał wspomnienie wstrząsanego sztormem okrętu. Fale Morza Tyrreńskiego napierały z łoskotem, bez wytchnienia, szarpiąc do woli stępką, gdy tymczasem skrzypienie drewna zapowiadało rozpadnięcie się głównego masztu. Dziób pruł fale, jakby chciał się uwolnić od wody.

Następnie Moira przypomniała sobie gardziel, jaka otwarła się w morzu, wir o ścianach czarnych i lśniących niczym metal. Aż otchłań pochłonęła okręt...

Uberto otworzył oczy. W głowie pulsowało mu z bólu, zanim się jednak poruszył, starał się pojąć, co się wydarzyło. Obok niego stało dwóch mężczyzn pogrążonych w rozmowie. Posługiwali się wymową charakterystyczną dla Tuluzy, czystszą niż wymowa ludzi z miasta. Przypominała ona tutejsze prymitywne bulgotanie.

Większy z nich używał gróźb, usiłując podzielić łup na swoją korzyść. Chciał zatrzymać dla siebie konia. Drugi, garbus, nie zgodził się. Jego zdaniem koń był wart o wiele więcej od całej reszty.

Zorientowawszy się w położeniu, Uberto wyciągnął ukradkiem prawą rękę do pasa i zacisnął palce na rękojeści dżambii, szykując się do działania. Tymczasem obaj kompani doszli do porozumienia: zanim podzielą łup, sprawdzą zawartość sakwy, którą ich ofiara ma przewieszoną przez plecy.

Potężniejszy zbój pochylił się nad młodzieńcem i sądząc, że leży zemdlony, zaczął go obszukiwać. Po chwili wszakże wrzasnął z bólu i cofnął dłoń, ugodzony znienacka. Uberto odwrócił się w mgnieniu oka z dżambią w garści i odrąbał mu za jednym zamachem cztery palce.

Mężczyzna zatoczył się do tyłu, charcząc i przyciskając do piersi zranioną kończynę, tymczasem jego kompan upuścił porwane z siodła zawiniątko, niezdecydowany, co robić dalej. Korzystając z ich rozterki, Uberto zerwał się na równe nogi i groźnie wycelował w nich zakrzywiony puginał.

- Idźcie precz! - wykrzyknął, nie bacząc na ból głowy. - Precz stąd, łotry, bo was pozabijam!

Zbójcy zawahali się. Garbus podniósł z ziemi kij, lecz młodzieniec ruszył naprzód, wcale niezalękniony. Wobec tego obaj spojrzeli po sobie i wziąwszy nogi za pas, zniknęli w leśnym mroku.

Uberto tkwił w bezruchu, z dżambią wycelowaną w pustkę. Drżał. Ogarnęło go dziwne uczucie. Nigdy jeszcze nie postąpił równie gwałtownie. Co mu się stało?

To sprawka tego lasu, panującej w nim ciemności.

Musi się jak najprędzej stąd wydostać.

Moira, którą wciąż dręczyły wspomnienia, udała się w dalszą drogę. Rozciągał się przed nią rozległy i samotny krajobraz, niekończący się arras. Dziewczyna zastanawiała się, czy warto wrócić do Uberta. Może zdołałaby go odwieść od poszukiwań Airagne, powiedziała sobie. Pięknie by było spędzić z nim jeszcze trochę czasu. Czar jednak prysł, z zarośli wyłonił się bowiem jakiś jeździec i ruszył prosto na nią.

Maur ją odnalazł.

Dziewczyna instynktownie puściła się biegiem, bez zastanowienia, tymczasem stukot kopyt dudnił jej w piersiach w narastającym przerażeniu. Trwoga zaślepiała ją i sprawiała, że stała się niezdarna. Moira potknęła się i znalazła na trawie, porażona blaskiem słońca. Widząc

połyskującą w górze dagę Maura, zasłoniła twarz rękami obronnym gestem. W oddali, niczym we śnie, rozległo się bezsilne warczenie psa.

Nastąpił świst powietrza, po wnętrzach dłoni zaś pociekła jej strużka krwi.

Moira otworzyła oczy zdumiona, że nadal żyje, i ujrzała czarną twarz Kafira. Miał pusty wzrok, przygwożdżony przez śmierć. Nieco niżej jego szyję przebiła strzała. Dziewczyna odsunęła się, nim na nią runął.

Po czym popatrzyła w dal i na skraju lasu dostrzegła jeźdźca dzierżącego w dłoni łuk. Siedział na grzbiecie zachwycającego czarnego ogiera.

Moira wpatrywała się w niego z coraz większym niedowierzaniem, dopóki się z nią nie zrównał.

Przytroczywszy łuk do siodła, Uberto spiął Jaloque’a i ruszył ku dziewczynie, nie potrafiąc się uwolnić od niezdrowego podniecenia. Dopiero co zabił człowieka bez odrobiny żalu. To do niego niepodobne. Nigdy czegoś takiego nie zrobił. Tak czy inaczej myśli te zawisły w próżni, ustępując miejsca silniejszemu uczuciu. Odnalazł ją.

Zbliżywszy się wszakże do Moiry, zmył z twarzy wszelkie oznaki ulgi i spojrzał na nią zimnym wzrokiem.

Dziewczyna, ciągle ogarnięta strachem, otworzyła szeroko przepiękne oczy.

Wzrok Moiry tylko wznosił się i opadał, spoczywając to na twarzy Uberta, to na ciele Kafira.

Moira drgnęła.

Uberto posłał jej bezlitosny uśmiech.

17

Posuwali się naprzód w cieniu wzgórz, nie spotykając żywej duszy z wyjątkiem stad owiec, które pasły się swobodnie wzdłuż ścieżki, aż nagle uznali, że się zgubili. Przewidywania Ignacia okazały się jednak prawdziwe. Po krótkim odcinku drogi ujrzeli przed sobą garstkę ruder skupionych wokół kościoła. Beginaż Świętej Lucyny.

Przed kościołem trzy niewiasty w szarych strojach strzygły właśnie owcę. Operacja wyglądała na trudniejszą niż zwykle, jako że zwierzę się wyrywało, trzeba więc było przytrzymać je siłą. Niewiasty z uporem i cierpliwością robiły swoje, niemal rozbawione, ledwie jednak spostrzegły czwórkę obcych, przerwały swą czynność i pobiegły schować się w kościele, po czym zaryglowały drzwi. Osłupiali z powodu takiego zachowania wędrowcy pozostali na zewnątrz budowli.

Ignacio zsiadł z wozu i podszedł do drzwi, odsunąwszy na wpół ostrzyżoną owcę.

Nastąpiła cisza, potem szczęk rygli. Skrzydła drzwi rozchyliły się, tworząc szparę, w której

ukazała się twarz staruszki.

Staruszka cofnęła się do wnętrza jak kot, który mierzy odległość, nim skoczy.

W oczach niewiasty widać było współczucie.

Kupiec wskazał ręką wóz, na którym leżał na wpółprzytomny Willalme. Thiago zsunął się z konia i siedział na ziemi niedaleko, z owiniętą twarzą.

jedno pytanie.

Staruszka zakasłała nerwowo.

Ignacio powstrzymał się od odpowiedzi. Odwróciwszy wzrok, podszedł do wozu, aby pomóc zsiąść Willalme,owi.

Oddawszy Willalme’a i Thiaga pod opiekę beginek, Ignacio i Filip opuścili to tajemnicze miejsce.

Ignacio i Filip z Lusignan wyruszyli w drogę, postępując według wskazówek starej beginki. Otaczał ich posępny krajobraz, ziemia wydzielała cierpką woń cmentarnej gleby. Gdy zaczęło się ściemniać, z prawdziwą ulgą ujrzeli niedaleko kościół, wzniesiony z różowego kamienia z pobliskich wzgórz.

Kupiec uniósł się na koźle, aby lepiej widzieć.

Filip z Lusignan dostosował krok swojego wierzchowca do tempa jazdy wozu.

Znajdowali się już ledwie parę kroków od opactwa, gdy na ich oczach rozegrała się osobliwa scena. Z budowli wyłoniła się właśnie niewiasta siedząca na grzbiecie muła. Była w podeszłym wieku, skromnie odziana, miała wszakże pełną godności postawę. Za nią zaś pędził rozsierdzony mnich, który o mało się nie potknął zaplątany we własny habit.

Ignaciowi wystarczyły te słowa, by pojął, kim jest owa pani. Musiała to być przeorysza od Świętej Lucyny, prawdopodobnie przybyła do Fontfroide, aby bronić reputacji swej podopiecznej: tej samej nieszczęśnicy, o której wspomniano mu niedawno w beginażu. Teraz zaś, po długiej dyspucie, wracała do swojej siedziby.

Przeorysza posłała mu jadowite spojrzenie.

Mnich stanął jak wryty.

Niewiasta spoglądała na niego z politowaniem, nie zwalniając biegu muła.

Przeorysza prowadziła muła dalej ścieżką, nawet nie zaszczyciwszy go spojrzeniem.

Słowo to przypominało Ignaciowi zdanie, jakie wypowiedział przed śmiercią opętany z Prouille: „Tres fatae celant crucem”. Jego znaczenie jeszcze mu umykało, kimkolwiek wszakże są owe fatae, muszą mieć jakiś związek z Airagne. Teraz jednak miał co innego na głowie. Zdążył już dotrzeć do fasady klasztoru, lecz przyrzekł sobie, że zasięgnie języka w tej sprawie.

Mimo to nie zdołał powstrzymać dreszczy, przypomniawszy sobie nagle, że według niektórych legend Mater Lucina przedstawia Hekate, boginię złych snów.

Willalme otworzył oczy. Leżał na posłaniu osłabiony i zlany potem. Zdjęto mu odzienie, na piersi dostrzegł światło kaganka. Ból zadany przez bełt, który wbił się w łopatkę, nie dawał mu wytchnienia, Francuz trząsł się z gorączki.

Przewróciwszy się na bok, ujrzał Thiaga, wyciągniętego na znajdującym się w pobliżu sienniku. Miał twarz zasłoniętą gałganem powalanym krwią. Nie ruszał się, sprawiał wrażenie martwego.

Na chwilę Willalme osunął się w nicość i znów pomyślał o matce i siostrze. Widział ich twarze wyłaniające się z mroku, on jednak odepchnął je w meandry odrętwienia, gdzie nie mogły sprawić bólu. Następnie uzmysłowił sobie, że jest sam. Dlaczego Ignacio porzucił go i oddał obcym niewiastom? Czyżby umierał? I co to w ogóle za miejsce? Zamknął oczy i wtem usłyszał coś nowego. Odgłos pracujących urządzeń, dobiegający z dołu...

Naraz otwarły się drzwi i ukazała się w nich jakaś dziewczyna. Była piękna, miała smutny wzrok. W jej oczach czaił się potajemny gniew.

Willalme próbował coś powiedzieć, lecz zabrakło mu sił, po czym ujrzał, jak dziewczyna wyciąga nóż i zbliża się do niego. Wpadł w popłoch, starał się zareagować, ale ona uśmiechnęła się tylko i rzekła, że nie zrobi mu krzywdy. Odcięła mu kosmyk włosów, wygładziła palcami i owinęła wokół kamienia, który trzymała w drugiej ręce.

Willalme wrzasnął z bólu.

18

Ignacio i Filip zostali przywitani w opactwie Fontfroide przez starego mnicha, który oznajmił, że zowie się Gilie z Grandselve. Był to portarius hospitum, zajmujący się gościną przybyszów. Wpuściwszy ich, zaprowadził do zespołu budynków, który wznosił się obok klasztoru. Przemierzyli ogrody klasztorne i przecięli ambulakr przylegający do licznych dormitoriów. Zanim wszakże dotarli do domu gościnnego, kupiec zatrzymał mnicha i przedstawił mu osobliwe żądanie. Powiedział, że musi się dostać do kuźni.

Ojciec Gilie wydawał się raczej zakłopotany.

Ignacio wydobył z sakwy trzos pełen monet i jął ważyć go w dłoni, wykonując koliste, niemal hipnotyczne ruchy.

Ojciec Gilie splótł ręce i pogrążył się w niezłomnym i pełnym dostojeństwa milczeniu. Z pewnością nie zamierzał przeszkadzać opatowi, który o tej porze dochodził właśnie do połowy komplety, żeby rozwiązać ów dokuczliwy kłopot.

Kupiec wykorzystał jego wyraźne niezdecydowanie, mówiąc:

Portarius hospitum wyciągnął dłonie zarówno po pieniądze, jak i po relikwię.

Tymczasem Filip szepnął do Ignacia tak, by mnich go nie usłyszał:

Niewzruszony Ignacio udał, że wpatruje się w niebo ponad łukiem biforium.

Ich drogi się rozeszły. Filip z Lusignan udał się do dormitoriów domu gościnnego, z kolei Ignacio podążył za ojcem Gilie do warsztatów kowala.

Kuźnia znajdowała się obok stajni. Ignacio skorzystał z tego, by z pomocą ojca Giliego wtaszczyć do niej ciężką skrzynię, którą przywiózł ze sobą na wozie.

Przystałem na wasze dziwactwa bez sprzeciwu, ale niech wam się nie wydaje, że będziecie się tu mogli szarogęsić i robić, co wam się żywnie spodoba. Znajdujemy się w klasztorze, w domu Pana. Będę was w nocy nawiedzał, aby się przekonać, co wyczyniacie.

« • *^**1*1

więcej przenosić ciężkich rzeczy.

Ignacio uspokoił go machnięciem ręki.

Odpowiedź była stanowcza:

Ojciec Gilie przytaknął w pośpiechu i się oddalił; zapewne wyczerpał już swoją porcję cierpliwości.

Zostawszy sam, kupiec uporządkował myśli. Odpowiedź furtiana nie okazała się pomocna. Kim są fatae? Czy Sebastien wspominał o nich w odniesieniu do beginek od Świętej Lucyny, czy do bardziej zawiłej tajemnicy? Co łączy je z hrabią Nigredem? Zbyt wiele zagadek. Ignacio postanowił zmierzyć się z każdą z nich po kolei, lecz chwilowo nie miał czasu, by zastanowić się nad fatae. Musi pozbyć się wątpliwości w związku ze skudami z Airagne, oto dlaczego potrzebna mu kuźnia.

Upewniwszy się, że nikt go nie szpieguje, zapalił kaganek i podszedł do wylotu pieca. Zgodnie z jego oczekiwaniami żar był jeszcze gorący, toteż ustawił nad nim podporę, posługując się metalowym trójnogiem. Przydałby mu się piec alchemika, ale oczywiście w kuźni w Fontfroide nie było niczego w tym rodzaju.

Przygotowawszy palenisko, otworzył skrzynię i wydobył z jej dna dwa alembiki przypominające delikatne szklane kielichy o brzuchatym kształcie. Do pierwszego wlał witriolu, do drugiego zaś saletry rozpuszczonej w jakimś lepkim roztworze, następnie ustawił je obydwa na trójnogu i doczepił do nich długie rurki odpływowe, połączone z trzecią flaszką, w której miały się zbierać opary obu podgrzanych substancji.

Podsycił żar za pomocą miecha leżącego u stóp pieca i wpatrywał się w ciecze wewnątrz naczyń, dopóki nie zawrzały. Opary uniosły się zrazu nieśmiało, najpierw kierując się do rurek, po czym jęły spływać do trzeciego naczynia.

Ignacio roześmiał się pod nosem. Nikt nie mógł podejrzewać, że zwykły handlarz relikwiami wie o pewnych rzeczach, w przeszłości jednak Gerard z Cremony wprowadził go w tajniki gwiazd i alchemii. Kazał mu tłumaczyć arabskie manuskrypty z dziedziny okultystycznej filozofii, kosmologii i innych, których niekiedy Gerard wolał nie upowszechniać. Magister zawsze obawiał się, że oskarżą go o czary, Ignacio zaś teraz domyślał się dlaczego. Wiedzy nie można odsłaniać w całości byle komu, nie można rzucać wyzwania tradycjonalizmowi Kościoła. Tej nocy odepchnie wszakże nawet zdrowy rozsądek, byleby tylko zbliżyć się do prawdy. Pozostało zbyt wiele pytań. On zaś nie zwykł zadowalać się półprawdami ani nie słuchał ostrzeżeń prałatów pokroju Fulka. Wartość człowieka - był o tym przekonany - mierzy się

odwagą, z jaką zdziera on zasłonę ignorancji.

W oczekiwaniu, aż tajemniczy eliksir będzie gotowy, wyjął ze skrzyni oprawiony w skórę tom, przysunął go do światła i zaczął wertować. Był to De congelatione et conglutinatione lapidum Awicenny, księga z dziedziny alchemii. Chciał wyjaśnić z jej pomocą pewne wątpliwości, które nosił w sobie od popołudnia.

Przerzucił ją pospiesznie i zatrzymał się na urywku po łacinie: „Nie można przemieniać gatunków metali, chociaż jest możliwe uzyskanie rzeczy podobnych do innych. I mimo że alchemikom udaje się zabarwić miedź na kolor, jaki chcą, upodabniając ją do złota, albo pozbawić ołów zanieczyszczeń, tak aby wydawał się srebrem, zawsze pozostaną one miedzią lub ołowiem, w zależności od użytej substancji”.

Ignacio przetrawił te słowa wielokrotnie, po czym odłożył księgę do skrzyni i jął się przechadzać po izbie niczym zwierzę w klatce. Jego czoło, muskane blaskiem żaru, marszczyło się i wygładzało pełnymi niepokoju ruchami. Czyżby Awicenna się mylił? Czy to możliwe, żeby ołów przemienił się w złoto? Nagle Ignaciowi wydało się, że się dusi w atmosferze panującej w kuźni, musiał więc wyjść na zewnątrz. Oparł się o ościeżnicę drzwi, by odetchnąć pełną piersią nocnym powietrzem.

W blasku księżyca zdołał dostrzec coś przy stajniach. Do opactwa przybyli jacyś ludzie na koniach. Zbrojni, w ciemnościach nie dało się jednak dojrzeć, kto zacz. Witał ich właśnie ojciec Gilie.

„Lepiej wejść do środka”, pomyślał kupiec. Gdyby portarius hospitum zobaczył go wspartego o drzwi, mógłby nabrać podejrzeń. Na szczęście pojawienie się jeźdźców sprawi, że będzie się trzymał z dala od kuźni i nie wściubi tam nosa.

Wróciwszy do panującego w warsztacie gorąca, kupiec zaczekał, aż eliksir będzie gotowy.

Stopniowo opary witriolu i saletry skupiły się w trzeciej flaszce i zmieszawszy się, stworzyły substancję, którą Ignacio znał pod nazwą aqua fortis: kwas będący w stanie przeżreć każdy metal z wyjątkiem złota. Gdy wszystko było gotowe, oddzielił zbiornik od obydwu alembików i postawił go ostrożnie na uprzątniętej półce, następnie, sprawdziwszy zabarwienie uzyskanego kwasu, wyjął z kieszeni złotą monetę i włożył do środka. Był to jeden ze skudów ze znakiem Airagne.

Obracając w dłoniach owe monety, Ignacio natychmiast nabrał podejrzeń. Wydały mu się dziwne w dotyku i może nieco zbyt błyszczące. Chodziła mu po głowie pewna hipoteza i teraz miał sposobność ją sprawdzić. „Jeżeli ta moneta jest zrobiona z czystego złota, aqua fortis jej nie strawi”, pomyślał. „Nie zdoła jej nawet tknąć”.

Skulił się w kąciku, wpatrując się we flaszkę oczami spod ciężkich powiek; zamrugał kilka razy i zasnął, nie wiedząc nawet kiedy. Jego sny zaludniły się wspomnieniami z Toledo z czasów młodości, kiedy to być może był mądrzejszy i bardziej szczery wobec samego siebie.

Na dwie godziny przed świtem niedaleko Fontfroide z beginażu Świętej Lucyny wyłonił się jakiś mężczyzna i pomknął na koniu w stronę Puivert. Porzuciwszy ścieżkę, pogalopował na zachód, tam, gdzie nie było osad, tylko dzika przyroda. Minął makię, przeszedł w bród przez strumyk i zatrzymał wierzchowca parę kroków od obozu wojskowego.

Promienie niespokojnego księżyca oświetlały palisadę i sztandary przedstawiające Czarne Słońce.

Mężczyzna zsiadł z konia, wszedł do obozu i ruszył żwawszym krokiem do głównego

namiotu, pełniącego funkcję tawerny. Pozdrowiwszy obecnych krótkim skinieniem, usiadł przed rzezimieszkiem obstawionym rzędem pustych gąsiorów.

Jean-Bevon pochylił się do przodu, spoglądając zamglonym wzrokiem.

Nawarczyk wychylił się do przodu i gwałtownym ruchem strącił na ziemię stojące na stole gąsiory.

Ten z zakazaną gębą tylko wzruszył ramionami.

Thiago nie zdołał powiedzieć nic więcej. Jean-Bevon wyjął z buta ogromny nóż i wbił mu go prosto w brzuch.

Jutrznia już dobiegła końca, gdy Ignacio podniósł się, sapiąc, pogrążony w mrokach kuźni. Oddychał z trudem, sycząc dychawicznie, nieznośne gorąco paliło go żywym ogniem w twarz i pierś. Pragnął spryskać się wodą, lecz nie zdążył.

Zdał sobie sprawę, że ma towarzysza. Zakapturzonego mężczyznę w ciemnym habicie. Może był to ojciec Gilie, który zgodnie z obietnicą przyszedł do kuźni przed świtem, aby się przekonać, co robi. Wydał się jednak wyższy i w dodatku milczał zwrócony ku wylotowi pieca. Blask żaru zabarwiał zarysy jego postaci na czerwono.

Nie zważając na niezwykłe mrowienie w kończynach, kupiec rzucił okiem na flaszkę z aqua fortis, aby sprawdzić stan zanurzonej w niej monety. Kwas ją zaatakował i zmiękczył. Awicenna miał słuszność.

Zakapturzony osobnik, który najwyraźniej odgadł przedmiot jego zainteresowania, przemówił, nie odwracając się:

Ignacio czuł się bardzo oszołomiony, lecz od razu rozpoznał ten głos.

Zakapturzony osobnik, nadal zwrócony przodem do wylotu pieca, rozłożył ramiona.

Ignacio opanował napięcie.

na ten temat. Zamierzaliście się przekonać, w jakim stopniu potrafię wam przeszkodzić albo może okazać się przydatny...

Zawroty głowy się wzmogły, Ignacio zacisnął zęby.

Lusignan ciągle wpatrywał się w żar.

Osobnik nagle się odwrócił i rzucił na Ignacia.

Kupiec spodziewał się stanąć twarzą w twarz z Filipem, lecz za sprawą Herba diaboli ujrzał, jak spod kaptura wyłania się kłębowisko węży, toteż cofnął się ze wstrętem.

Ignacio uchylił się przed ciosem i upadł przed flaszką z aqua fortis, chwycił więc naczynko i cisnął nim w napastnika.

Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, a zaraz po nim okrzyk wściekłości, potem bólu. Filip przyłożył dłonie do twarzy, po skwierczeniu zaś można się było domyślić, że kwas wypala mu skórę. W ostatnim przebłysku trzeźwości kupiec spostrzegł na jego szyi złoty wisior. Miał kształt pająka.

Wykorzystując chwilową przewagę, Ignacio podniósł się z podłogi i mimo że osłabiony zawrotami głowy, złapał pogrzebacz i uderzył przeciwnika z całą siłą, na jaką mógł się zdobyć. Broniąc się jak potrafił, Filip odepchnął nieprzyjaciela, a ten z powrotem runął na ziemię.

Dobiegający zza drzwi głos należał do furtiana. Portarius hospitum wreszcie przyszedł

sprawdzić, co się dzieje, tak jak obiecał, albo jego uwagę przyciągnęły hałasy bijatyki.

przewracając biednego Giliego z Grandselve, który stał za nimi. Z pewnością mnich nie stanowił zagrożenia, lecz wołanie Ignacia mógł usłyszeć ktoś inny. Nie zwlekając ani chwili, Filip rzucił się do ucieczki.

Kupiec pokuśtykał za nim, teraz już o krok od utraty zmysłów, kiedy jednak wyjrzał na zewnątrz, Lusignan zdążył już oddalić się galopem. Wytrzeszczył oczy skamieniały. Herba diaboli wywołała przerażające omamy, które miały powracać w najgorszych snach przez całe lata. Filip ukazał mu się jako demon dosiadający gryfa.

Po owej piekielnej wizji zapadła cisza.

19

ZAMEK AIRAGNE

List trzeci - Citrinitas

Mater luminosa, laborare sine intellecto est grave delicto. Kiedy przekroczyłam drugi portal, biała jasność Albedo stała się lodowata i niemal wyblakła, posłużyłam się więc sztuką żaru i pieca kowalskiego. Rozgrzanie materii wywołało zmianę barwy, potrafiłabym wszakże wyjaśnić to zjawisko, jedynie posługując się przenośnią. Nawinęłam wełnianą nić na wrzeciono, lecz nić, przepływając mi między palcami, utraciła swą biel. To trzeci trud Dzieła: Citrinitas, żółć przechodząca w czerwień. Ten, kto ma dobre wyrozumienie, będzie wiedział, że to granica między nauką prawdziwą a tą fałszywą.

Wtem ciszę przerwał niewieści głos:

Ciągle jeszcze zatopiony w lekturze kardynał Frangipane podniósł wzrok znad skryptorium i spojrzał na Panią Hersent, która pojawiła się przed nim niczym jakiś demon pory południowej. Zdawała się wpatrywać weń rozbawiona, z tą swoją wdzięczną twarzyczką, którą chętnie by rozgniótł jak orzech.

Uśmiechnął się drwiąco.

Blanca przyjrzała mu się w zamyśleniu.

Romano Frangipane wypił małymi łyczkami zawartość pucharu, obojętny na zaskoczenie malujące się na twarzy królowej. Sprawiała wrażenie wstrząśniętej. Czyżby była wzburzona? Tym lepiej.

Blanka zacisnęła pięści.

Kardynał od Świętego Anioła odstawił ze złością puchar; miał poczerwieniałą twarz, oczy niemal wychodziły mu z orbit.

Pomimo pozornej kruchości Blanka powiedziała stanowczym głosem:

Okrzyk damy przeciął nić napięcia. Jej słowom towarzyszyło coś namacalnego.

Kardynał od Świętego Anioła przechadzał się po komnacie nerwowym krokiem, dysząc ponuro. Z trudem uzmysławiał sobie położenie. Jego porwane myśli błądziły odmiennymi ścieżkami. Nie sposób podążać za obydwiema z równą przenikliwością. Królowa coś przed nim ukrywa, on zaś zamierza przełamać jej powściągliwość. Jednocześnie nie potrafił przestać myśleć o przeczytanym dopiero co liście, zagadce Jasnej Matki. Wyglądało na to, że owe zapiski przyciągają wyłącznie jego uwagę. Pokazał je towarzyszom z więzienia, lecz zarówno Blanka, jak i Humbert uznali je za zbędne i dziecinne.

Podzielność uwagi stanowiła dla niego zwyczajną czynność, stosował ją za każdym razem, gdy ulegał urokowi swej rozmówczyni. Próbował ją ignorować, by nie dać się oczarować. Gdyby skupił się na jej urodzie, na widoku owych aksamitnych warg, wszelkie logiczne rozumowanie by się zawaliło i Blanka by go pokonała.

Było wszakże coś innego. Łamigłówka Jasnej Matki naprawdę nie dawała mu spokoju. Wszystkie pisma przechowywane w szkatułce skryptorium zawierały zawiłe tajemnice alchemii i przędzenia. Kto je napisał? Czy odnosiły się do sekretnych rytuałów? Skrywały związek z hrabią Nigredem? Przeczytawszy czwarty list, ostatni, jaki mu pozostał, być może wyrobiłby sobie jaśniejszy pogląd na tę kwestię.

Nagle prałat przerwał ciszę:

Dama zmrużyła oczy, posyłając mu jadowite spojrzenie.

On zaś przyjął ów przejaw nienawiści z podniesionym czołem. Mierzył się już z gorszymi, i to ze strony o wiele groźniejszych ludzi, a jednak poczuł się bezbronny, niemal niepostrzeżenie. Ten wzrok nie wyrażał uczuć charakterystycznych dla oskarżonych, lecz płonął namiętnością. Właśnie owa namiętność uderzyła go z zaskoczenia, mimo że zachował jej wspomnienie: była to pozostałość żaru, jaki rozpalał królową, gdy leżała z kochankiem. Teraz zaś zdawała się skierowana ku niemu. Czuł ją na sobie niczym znoszone odzienie, niczym szatę przesiąkniętą zapachem innego mężczyzny. Skradzione doznania, rzekł w duchu, niewiele wszakże potrzeba, aby uczynić je własnymi, toteż wyolbrzymił ów żar, aż sam się zaspokoił.

Kiedy zrozumiał, że popełnił błąd, było już za późno. Zacisnął wargi i zapłonął gniewem. Został skażony niewieścią rozwiązłością! Został zaatakowany, nawet o tym nie wiedząc! Czując zaś, jak targa nim kłębowisko emocji, zareagował w jedyny sposób, jaki uznał za słuszny. Zasypał ją pytaniami.

Blanka skrzyżowała ramiona.

Frangipane ruszył ku niej, by ją zastraszyć. „W gruncie rzeczy to tylko niewiasta”, pomyślał, porównując własną potężną postać z drobną figurą królowej. Nie ośmielił się wszakże spojrzeć jej w oczy, już nie.

Mężczyzna rozdziawił usta, wpatrując się osłupiały w królową, która najwyraźniej się nie

odezwała. Nadal spoglądała nań z oburzeniem, jak gdyby nigdy nic. Przeklęta niewiasta, pewnie, że to ona wypowiedziała te słowa! Któż inny mógłby to zrobić?

Poczuł pulsowanie w skroniach. Nagły, gwałtowny ból umiejscowiony między kośćmi a mięsem. Musiał zamknąć oczy i przyłożyć dłonie do twarzy, jednocześnie uzmysławiając sobie, że traci panowanie nad jej mimiką.

Frangipane drgnął na dźwięk jej głosu, który z powodu bólu głowy stał się piskliwy i irytujący. Cofnął się, ściskając dłońmi skronie.

Kardynał chwiał się, miał zamglony wzrok. Czując na sobie ręce Blanki, usiłował się

wyrwać, lecz znalazł się na ziemi. Niewiasta coś do niego mówiła, ale on nie rozumiał. W głowie dudniło mu jedno zdanie, zagłuszając całą resztę: „Chcecie, żebym dopuściła się go także wobec was?”.

Królowa próbowała go podtrzymać, on jednak ją odepchnął.

Skamieniała na widok takiego zachowania Blanka patrzyła, jak kuli się na podłodze niczym przerażone dziecko. W jego oczach był ponury blask, nieznana choroba. Królowa nie odważyła się do niego zbliżyć, przeciwnie, przyszła jej na myśl ucieczka.

Tymczasem kardynał ujrzał, jak przysuwa się ze sprośnym uśmiechem, pochyla i rozdrapuje mu plecy wilczymi pazurami.

I kiedy wrzeszczał jak opętany, królowa biegła po korytarzach wieży, kierując myśli ku Humbertowi z Beaujeu. Gdyby tu był, stanąłby w jej obronie, lecz musiał ponownie zejść do zamkowego lochu, aby go zbadać.

Labirynt stawał się coraz bardziej ciemny i splątany. Humbert posuwał się naprzód w nadziei, że dostrzeże jakieś światełko, które pozwoli mu się rozeznać, gdzie się znajduje.

Nie światło go jednak zaskoczyło, lecz nieprzerwany metaliczny stukot, który narastał stopniowo, aż przemienił się w setki coraz wyraźniejszych uderzeń. Zupełnie jakby jakieś urządzenia waliły o skałę.

Namiestnik zbliżył się ostrożnie, aż ujrzał przed sobą miriady punkcików lśniących w ciemnościach. Następnie, gdy obraz nabrał ostrości, pojął, że ma przed sobą zwykłe kaganki zawieszone na ścianach.

Owe plamki światła ledwie rozrzedzały mrok. Humbert musiał ponownie wytężyć wzrok, by dostrzec mężczyzn poruszających się we wnętrzu kopalni.

Górnicy.

Byli wychudzeni, ich twarze tonęły w długich brodach i zmierzwionych włosach. Jedni dzierżyli kilofy i dłuta, podczas gdy inni zbierali okruchy, wybałuszając niewidzące oczy, aby odróżnić dobry materiał od odpadów. Humbert naliczył ich około pięćdziesięciu, ale

przypuszczał, że w tych załomach rozsianych jest o wiele więcej.

Pilnował ich tylko jeden dozorca, żołnierz o budowie Herkulesa, uzbrojony w bec de corbin, toporek w kształcie młota o zakrzywionych krawędziach. Już sama jego okazała postura wystarczyła, by nakłonić górników do pracy. Blizny na plecach niektórych z nich wiele mówiły

  1. sposobie, w jaki strażnik potrafi zaprowadzić dyscyplinę.

Warunki, w jakich przebywali robotnicy, nie wzbudziły litości namiestnika. Był żołnierzem, w dodatku wysoko urodzonym szlachcicem, nauczonym pogardy wobec wszystkiego, co wydaje się nieczyste bądź niegodziwe. Choroby i nędza jednoczyły motłoch prostaków zepchniętych na sam dół drabiny społecznej. Sam Bóg chciał, żeby tak było. Skoro istnieje hierarchia niebiańska, w takim razie istnieje też hierarchia ziemska. Laboratores muszą się poświęcić i wypruwać sobie żyły, żeby inni - szlachta i duchowieństwo - wznieśli się na szczyt i przekształcili ich pot w przepych. Taki jest naturalny porządek rzeczy, jedyny możliwy.

Jeśli ci niewolnicy przebywają w takich warunkach, musi istnieć jakiś powód. Głowę Humberta zaprzątały wszakże inne myśli: kto ma taką władzę, by ujarzmić tylu ludzi?

  1. w jakim celu?

W każdym razie musi się dowiedzieć, co wydobywa się w tej kopalni. Badając zaś niebieskawą poświatę, jaką emanowały kamienie, powziął przypuszczenie, że to kryształy galenitu.

20

Światło zamigotało pod powiekami i Willalme otworzył oczy. Dziewczyna, która się nim opiekowała, siedziała właśnie u wezgłowia jego posłania:

Dziewczyna odwróciła wzrok.

Panna nadal milczała, Willalme przestał się więc w nią wpatrywać. Wiedział, jak natarczywe mogą być ludzkie spojrzenia, szczególnie obcych. Nie chciał pogarszać czegoś, co uznał za wynik skrępowania, wobec tego popatrzył gdzie indziej.

Znajdował się w małej celi. Nagie ściany świadczyły o życiu zgodnie z regułą godnego ubóstwa. Francuz poszukał wzrokiem Thiaga, lecz nie było go już obok niego. Co się z nim stało?

Z zadumy wyrwał go głos dziewczyny:

Willalme drgnął.

Willalme usiadł na posłaniu i uważnie obejrzał opatrunek na łopatce. Rana go paliła, ufał jednak, że wkrótce wyzdrowieje. Zatrzymał wzrok na dziewczynie. Nie była nieśmiała. Zdawała się skrywać powstrzymywany gniew, jakąś tajemniczą niechęć.

Dała mu znak, żeby zaczekał, po czym przecięła izbę. Francuz nie potrafił oderwać od niej oczu. Przypominała mu jego siostrę Esclarmonde. Tamta byłaby mniej więcej w tym samym wieku, gdyby jeszcze żyła... Willalme odegnał wspomnienia i jął się wpatrywać z powrotem w dziewczynę. Musiała sporo przecierpieć, w dodatku niedawno. Starała się wyglądać naturalnie, czyniła wysiłki całą sobą, mimo to ramiona miała sztywne od niepokoju jak dzikie zwierzę, które przeżyło coś potwornego.

Nie była to wszakże pora na krępujące rozmowy, toteż Willalme odbiegł od tematu.

Dziewczyna wzięła glinianą czarkę, włożyła do niej pajdę żytniego chleba i znów przysunęła

się do niego.

Willalme uśmiechnął się, a wyciągając rękę po czarkę, musnął jej nadgarstek.

Aż podskoczyła.

Francuz pochylił się do przodu, próbując ją uspokoić, lecz tylko wszystko pogorszył.

Po chwili drzwi celi rozwarły się na oścież i weszła stara beginka z zatrwożoną miną. Na jej widok dziewczyna skuliła się na podłodze i wybuchnęła płaczem.

Staruszka pochyliła się czym prędzej i ukoiła jej niepokój słowami i gestami.

Francuz zacisnął szczęki wstrząśnięty. Poczuł w piersiach gwałtowną falę ognia, podobnie jak za każdym razem, gdy stykał się z przemocą.

Staruszka nie zdołała powstrzymać cisnących się na jej usta słów:

21

Ignacio, który zsiadł z wozu przed beginażem Świętej Lucyny, nosił na sobie niejakie ślady nocnych trudów. Porażony ostrym światłem późnego poranka, skrywał pod kapturem oczy podkrążone z powodu długiej bezsenności.

Wraz z nadejściem świtu skutki działania Herba diaboli niemal całkowicie ustały, pozostawiwszy po sobie pamiątkę w postaci obręczy na głowie i lekkich mdłości. Przed opuszczeniem Fontfroide kupiec był zmuszony wyjaśnić ojcu Giliemu z Grandselve, co się wydarzyło poprzedniej nocy. Skłamał, mówiąc, że nie zna motywu napaści Filipa z Lusignan. Z pewnością interwencja mnicha ocaliła mu życie, mimo że ojciec Gilie nie zdążył wezwać łuczników, wolał bowiem przyjść mu z pomocą i upewnić się co do stanu jego zdrowia.

Widząc, że Filip z Lusignan oddalił się niepostrzeżenie z Fontfroide, mnich zgodził się zataić to, co się stało. Następnie, wyjaśniwszy ostatnie wypadki, zaczął zadawać pytania o działanie Ignacia w kuźni.

Tylko że owo drugie kłamstwo nie wystarczyło, by uciszyć furtiana, toteż kupiec musiał kupić jego milczenie, dając mu sakiewkę pełną monet. Szczodry dar dla klasztoru, zaznaczył. W rzeczywistości były to skudy z Airagne, wszystkie z fałszywego złota, lecz Gilie z Grandselve na pewno nie mógł tego przewidzieć, więc skwitował sprawę porozumiewawczym uśmieszkiem.

Ignacio podążał ku kościołowi Świętej Lucyny, kiedy zaś przyjrzał się jego fasadzie, uderzył go pewien szczegół, który umknął mu poprzednim razem. Otóż lunetę nad portalem zdobiła płaskorzeźba przedstawiająca trzy nagie niewiasty, których piersi miały kształt węża, łona zaś zakrywały im ropuchy. Potworne, a jednak znajome obrazy. Przy kościele w Moissac widniały podobne.

Kilka kroków od fasady na wiklinowym krześle siedziała niewiasta w szarym habicie, ciesząc się promieniami słońca. Beginka, bez cienia wątpliwości. Nawijała motek wełny na drewniane wrzeciono, okraszając owe gesty litanią przypominającą dziecięce wyliczanki. Tylko że tym razem słowa były po łacinie:

Involvere filum tres fatae se tradunt

Vitas mortales sic fato ipsae obstringunt.

Et ut octo fusis Airagne texere possit

Auream suam telam nigredini infodit.

Ledwie niewiasta spostrzegła nieznajomego, przestała śpiewać i skinęła mu uprzejmie.

„Ta przynajmniej nie ucieka”, pomyślał Ignacio, skrywając zmęczenie pod jowialną miną.

Wiecie, co znaczy ten tekst?

Ignacio zbliżył się, mrugając porozumiewawczo - nie mógł stracić takiej sposobności.

Niewiasta zgodziła się ubawiona, kiedy zaś powtórzyła litanię, kupiec przełożył ją jednym tchem:

Trzy czarodziejki pochłonięte są przędzeniem

Tak oto życie śmiertelników wiążą z przeznaczeniem.

A żeby Airagne mogła tkać przy ośmiu wrzecionach

Złote swe płótno w czerni zakopuje.

Beginka sprawiała wrażenie zawiedzionej.

Zatrzymawszy domysły dla siebie, Ignacio zadał kolejne pytanie:

Zrozumiawszy, że nic więcej z niej juz nie wyciągnie, Ignacio zmienił ton i temat.

Kupiec spodziewał się podobnej rewelacji. Po raptownej zmianie w zachowaniu Filipa już nic go nie dziwiło.

Kupiec spojrzał na budowlę, jakby potrafił widzieć przez ściany i zamknięte okiennice.

Kiedy nieznajomy się oddalił, niewiasta znów zabrała się do przędzenia wełny. I ponownie zaczęła śpiewać litanię od samego początku.

Involvere filum tres fatae se tradunt...

Wbiła wzrok w lunetę nad portalem, gdzie widniały trzy potworne niewiasty.

Vitas mortales sic fato ipsae obstrigunt...

Tuzin Beginek przypominających rozproszone po pastwisku stado pracowało za płotem ogrodu, z pochylonymi, rozgrzanymi słońcem plecami i ze skupionymi twarzami, które skrywały welony. Jedyna wyprostowana, przeorysza, przechadzała się powoli między nimi, przyglądając się im kolejno, podczas gdy spulchniały ziemię małymi motykami czy obcinały pędy sierpami. Co chwila przystawała, by udzielić rad. Wtedy beginki podnosiły ku niej z uwielbieniem twarze, zwracając się ciągle z tym samym błaganiem: „Benedicite, bona mater”. Przeorysza zgadzała się, wykonywała gesty błogosławieństwa i ruszała dalej pogodniejszym krokiem.

Spokój zburzyło pojawienie się w ogrodzie nieznajomego. Niewiasty rzucały mu ukradkowe spojrzenia i szeptały między sobą, nadal jednak pracowały opanowane wśród roślin leczniczych, udając obojętność.

Przeorysza wpatrywała się w podążającego ku niej mężczyznę, próbując odgadnąć, jakiego pokroju jest człowiekiem. Z początku pomyślała, że to mnich, potem zmieniła zdanie. Szmaragdowe oczy i niedbała postawa zdradzały niezwykłą mieszaninę światowca i filozofa. Była pewna, że nigdy nie spotkała nikogo takiego, a już po pierwszym wejrzeniu uznała, że inspekcja biskupiego szpiega wzbudziłaby w niej o wiele mniejszy niepokój.

Niczym w komedii improwizowanej Ignacio zręcznie zmienił śpiewkę:

Kupiec wytężył wzrok, osłabiony przez działanie Herba diaboli. Był pewien, że miejsce to skrywa tajemnice dotyczące Airagne, nie mógł wszakże zapytać wprost. Musiał stopniowo omotać rozmówczynię, musiał zręcznie ją przekonać, aby zaś zamiar się powiódł, należało poruszać znane sobie kwestie, tak aby sprawiać wrażenie, że wie więcej niż w rzeczywistości. Zrobił krok, mówiąc:

Odpowiedź ta powstrzymywała przez lata pytania ciekawskich. Tylko że kupiec nie dał się zbić z pantałyku.

Przeorysza poczuła, że się dusi.

Siostry, zaniepokojone zmianą tonu, podniosły głowy, usiłując zrozumieć, o czym mowa. Ignacio, który zwrócił uwagę na przejście na „wy”, przygotował się na trudną dyskusję.

Słysząc tę groźbę, niewiasta splotła dłonie. Jeśli nie padła na kolana, uczyniła to, by nie wystraszyć wpatrzonych w nią sióstr.

Wzrok Ignacia złagodniał; kupiec nie zamierzał upokorzyć przeoryszy.

Kupiec pożałował swych słów. Mimo wcześniejszych zamiarów zadał zbyt bezpośrednie pytania. Teraz był zmuszony uczynić krok w tył.

Przeorysza dała znak, że chce mówić. Może postanowiła tak, ponieważ uznała, że nie ma

wyboru, albo może po prostu zaczynała ufać nieznajomemu. Kupiec skłaniał się wszakże ku trzeciej hipotezie: w zamian za wyznania czegoś od niego zażąda.

Ignacio skinął potakująco głową.

Przeorysza wyglądała na zaskoczoną.

Przeorysza rozłożyła ramiona nie w geście poddania przed wrogiem, lecz jak ktoś, kto postąpił zgodnie z własnym sumieniem.

mnisi spaliliby ich żywcem, wziąwszy za opętanych albo katarów.

Przeorysza powstrzymała drżenie.

Kupiec splótł ramiona na piersiach i skłonił głowę, porządkując myśli.

Ignacio już otwierał usta, lecz aż poderwał się, słysząc krzyki trwogi. Zza chaty przylegającej do tyłu kościoła wyłoniła się właśnie zakonnica i przemknęła przez ogród, biegnąc ku przeoryszy z zaczerwienioną twarzą i dłońmi zaciśniętymi na habicie.

22

Dzwon Fontfroide dopiero co zadzwonił na nonę, a mnisi śpiewali psalmy w opactwie. Nagle drzwi się otwarły i wdarło się przez nie popołudniowe światło, rozpraszając spowijający nawy półmrok. Bracia przestali śpiewać i odwrócili głowy w stronę westybulu, po krótkiej chwili zaś ujrzeli wyłaniającą się postać jasnowłosego mężczyzny. Szedł naprzód zdecydowany, zaciskając pięści, miotając wzrokiem błyskawice. W panującej wokół ciszy nawet mądry opat Guarin nie ośmielił się odezwać.

Obcy stanął pośrodku głównej nawy i rozejrzał się dokoła jak dziki kot w potrzasku. Zmierzywszy wzrokiem kolejno wszystkich mnichów otoczonych ławkami, zawołał gromkim głosem:

Przez tłum zakonników przebiegł dreszcz. Nikt nie odpowiedział.

Intruz odczekał trochę, po czym ponownie przerwał ciszę:

Ledwie echo owych słów umilkło, rozległ się o wiele słabszy dźwięk. Szept. Obcy, podobnie jak liczni obecni, skierował wzrok tam, skąd dochodził odgłos, i spostrzegł mnicha, który mówił właśnie coś na ucho innemu bratu. Doskoczywszy doń jednym susem, chwycił go za habit.

Jasnowłosy mężczyzna zwolnił uścisk i łypnął srogo na wskazanego zakonnika.

Zagadnięty okazał się niepozornym człeczyną o bladej twarzy i ledwie widocznej na wpół przesłoniętej tonsurze. Wbrew wszelkim oczekiwaniom podniósł się z wyzywającą miną.

Frenerius oblał się szkarłatem, potwierdzając tym samym, że ma nieczyste sumienie, zamaskował wszakże zakłopotanie donośnym głosem:

Przybysz złapał go jednym ruchem za włosy i mimo rany na ramieniu cisnął na ziemię.

Mnisi, którzy otoczyli ich kołem, cofnęli się czym prędzej i przycupnęli pod kolumnami. Nie zwracając na nich uwagi, obcy dobył bułat, który nosił u pasa, i przystawił ostrze do gardła ofiary.

magistra mendaciorum, homines seducit libidini carnis...

Willalme powalił go na ziemię i podniósł oburącz bułat. Zdawało się, że sklepienie kolebkowe zadrżało.

Opat Guarin zbiegł ze schodów ołtarza i już otworzył usta, by zganić intruza, nie on jednak

zażegnał niebezpieczeństwo, tylko Ignacio.

Na chwilę zapadła cisza, w powietrzu dało się wyczuć napięcie.

Wtem rozległ się niewieści głos, młody głos nabrzmiały cierpieniem:

Była to Juette, która podążyła za Ignaciem w towarzystwie przeoryszy.

Słowa te, zamiast zdusić wściekłość Willalme’a, rozpaliły w nim jeszcze silniejszy żal.

Kupiec podszedł do Francuza, nie ośmielił się go wszakże dotknąć. Wiedział, jaka nawałnica rozpętała się w jego sercu. Zrodziła się z głębokiego, nigdy nie uśmierzonego bólu, który zawsze jest gotów wybuchnąć niczym burza.

Willalme skrzywił się pogardliwie i mocniej ścisnął miecz.

Usłyszawszy to, Ignacio wymierzył mu policzek.

Tłum zakonników wydał okrzyk zdumienia.

Francuz posłał kompanowi spojrzenie pełne niedowierzania; twarz miał ściągniętą ze złości i zaskoczenia.

Willalme spojrzał na skuloną na ziemi młodą niewiastę, przygniecioną ciężarem świata. Chciałby ją przytulić i zapewnić, że nie musi się niczego bać. Wygłosić te same obietnice, które

złożył siostrze na krótko przed jej śmiercią... Westchnąwszy głęboko, opuścił bułat i pozwolił odejść zakładnikowi.

Frenerius czmychnął za habit opata, ten jednak odepchnął go od siebie kopniakiem. „Prawdą jest to, co powiadają?” - pytały jego oczy.

Ignacio zacisnął dłonie na ramionach Willalme’a. Objąłby go, gdyby nie jego niechęć do okazywania uczuć. Ów ukradkowy gest wyraził je wszakże dostatecznie mocno, Francuz zaś pojął to doskonale.

Nikt nie zdążył jednak nic dodać, do klasztoru bowiem wtargnął oddział łuczników, którzy otoczyli intruzów.

Kupiec podniósł ręce, chcąc powstrzymać wszelkie bojowe zamiary.

Zaskoczony Ignacio obdarzył go twardym spojrzeniem. Jak to możliwe? Kim był mnich, z którym rozmawiał minionej nocy? Skąd się wziął Gilie z Grandselve, skoro nie należał do opactwa Fontfroide? Kupiec przypomniał sobie drapieżną twarz starca, przywołując z pamięci jego dalekie od przyjemnych rysy.

Filip z Lusignan wyłonił się z puszczy i zatrzymał konia przed obozem Archontes. Podobnie jak wcześniej Thiago, odnalazł go bez trudu, mimo że miejsce to leżało z dala od ludzkich osad i leśnych traktów.

Zbliżył się ostrożnie. Rycerskie szaty przykrył szeroki czarny habit, upodabniając go do pielgrzyma. Nie chcąc, aby go rozpoznano, zrezygnował nawet z zabrania ekwipunku.

Zsiadł z konia i zaprowadził go na skraj lasu, trzymając za wodze.

Posuwał się niecierpliwym, niemal gwałtownym krokiem pod arabeskami światła, przenikającymi przez korony drzew. Na jego twarzy nie malowała się już zuchwałość, lecz wyraz zatroskania. Oparzenia wywołane przez aqua fortis upstrzyły mu czoło, nos i policzki. Na szczęście zdołał zasłonić rękami oczy.

Starcie z Ignaciem z Toledo skończyło się bardzo źle. Filip nie tylko naraził na szwank współpracę z nim, ale uczynił wręcz z mozaraba wroga. Groźnego wroga, który zna tajemnicę złota Airagne i żywi niebezpieczne podejrzenia.

Przywiązał wierzchowca pod drzewem o zwisających gałęziach i nasadziwszy kaptur aż na nos, niezauważony okrążył obóz Archontes. Poruszał się lekko, z prawą dłonią zaciśniętą na puginale, podążając wzdłuż fosy okalającej obóz, gdzie roślinność była dość wysoka, dzięki czemu mógł się czołgać niepostrzeżenie.

Chciał szpiegować.

Przy wejściu do namiotowego miasteczka garstka zbrojnych otoczyła starego mnicha. Filip rozpoznał go na pierwszy rzut oka: był to portarius hospitum z Fontfroide! Czy to możliwe? Co on tu robi? Wyglądał, jakby coś tłumaczył albo wręcz wydawał rozkazy, żołnierze zaś przytakiwali z szacunkiem. Najwyraźniej ów Gilie z Granselve nie jest zwykłym zakonnikiem, jak próbował wszystkim wmówić. Co mogła oznaczać jego obecność w obozie Archontes?

Wśród zebranych wyróżniała się prostacka gęba Jeana-Bevona, starego znajomego. Widząc go razem z tymi wszystkimi zbirami, Lusignan przypomniał sobie minione czasy, kiedy to osobiście kolejno ich werbował. Pochodzili z odmiennych miejsc i każdy z nich miał inne doświadczenia życiowe; byli wśród nich dawni żołnierze, najemnicy, zabójcy, rabusie. Wiele lat wcześniej przysięgli mu wierność. Zastanawiał się, co ich popchnęło do zdrady.

Usiłując przysunąć się, by lepiej szpiegować, pokonał na czworakach kolejny odcinek fosy, aż dotarł do miejsca, gdzie wpadały obozowe ścieki. Podążał obok stojącej cuchnącej wody, bacząc, by nie zamoczyć butów, lecz nagle musiał się zatrzymać. W szlamie pływał trup.

Zwłoki miały rozpłatany brzuch i szramę na twarzy. Filip podpełzł chciwie, ogarnięty przeczuciem, że zobaczy coś swojskiego, znalazłszy się zaś tuż obok, rozpoznał go. Było to ciało Thiaga z Olite.

Wtem nad trupem rozległo się natrętne bzyczenie, po czym Filipa opadła chmara much. O mało nie runął w ścieki, zachował jednak równowagę, przytrzymując się krzaka. Natychmiast odzyskał panowanie nad sobą. Przecież takie gwałtowne ruchy mogły wzbudzić czyjąś czujność. Lusignan rozejrzał się dokoła przyczajony. Właśnie maszerował ku niemu wartownik z roztargnioną miną. Gdyby szlachcic został w tamtym miejscu, żołnierz by go zobaczył. Musi stąd odejść.

Zanim się jednak oddalił, zerknął oburzony na obóz. Mord na wiernym Thiagu stanowił kolejne potwierdzenie jego podejrzeń. Zdradzili go.

- Nędznicy - warknął przez zaciśnięte zęby. - Zapłacicie mi za to wszyscy.

Poczołgał się trawą do konia i uciekł z lasu.

23

Obudził go delikatny nacisk na pierś.

Uberto leżał pod wiązem. Podróż go zmęczyła, potrzebował więc odpoczynku. Otworzywszy oczy, spostrzegł jednak, że jest późne popołudnie. Spał więcej niż to było konieczne.

Odrętwienie po przebudzeniu trwało ledwie chwilę, po czym młodzieniec ujrzał przed sobą dwoje zielonych oczu okolonych kaskadą czarnych włosów.

Pochylona nad nim Moira uciskała mu dłońmi pierś, wpatrując się weń z tak bliska, że Uberto czuł jej oddech. Samo to, że ona pierwsza się przysunęła, napełniło go silnym poczuciem zażyłości, zarazem jednak bezbronności. Wyrzucał sobie, że doświadczył obydwu tych uczuć.

Niełatwo było odpowiedzieć. Oznaczałoby to podjęcie wyzwania, toteż młodzieniec postanowił, że nie pozwoli jej być górą.

Zamilkła, uśmiechając się nieznacznie.

Uberto dostrzegł w jej twarzy nieoczekiwaną determinację, tak jakby Moira podjęła jakąś ważną decyzję. Może to odmiana na lepsze, pomyślał w duchu, mimo wszystko jednak ów uśmiech budził w nim niepokój. Co się kryło za milczeniem dziewczyny? Dlaczego podeszła do niego w taki sposób? Bliskość jej twarzy i dotyk ciała upajały go.

Nie był to zwykły pociąg fizyczny... Ona zaś musiała zdawać sobie z tego sprawę. To się wyraźnie rzucało w oczy. Bawiła się z nim, rzucając mu ukradkowe spojrzenia, przykuwając niewidzialnymi łańcuchami. Uberto, który ukrywał swe uczucia najlepiej jak potrafił, usiłując odeprzeć finezyjny atak, po raz kolejny uzmysłowił sobie, że nie jest w stanie jasno rozumować.

Słowa zabrzmiały bardziej szorstko niż zamierzał, Moira więc się wycofała. Wobec tego Uberto, ponownie działając instynktownie, chwycił ją łagodnie i przysunął twarz do jej twarzy. Musnął ją wargami i pocałował. Pocałował kilka razy, tymczasem zdumienie obojga ustępowało czemuś silniejszemu.

„Nic o mnie nie wiesz”, ostrzegały owe morskie oczy przymknięte z rozkoszy. „Nie wiesz, kim jestem ani skąd przychodzę”.

On wszakże zdążył nabrać pewności. Zmierzyłby się z każdą wątpliwością, byleby tylko mógł nadal trzymać ją w objęciach.

Kiedy tak trwali przytuleni pod koroną wiązu, Uberto uzmysłowił sobie, że Moira wcale nie jest taka tajemnicza, jak mu się wydawało. Nigdy nie doświadczył podobnych uczuć wobec niewiasty, a jednak nie zaznał spokoju. Jego racjonalna natura, ta odziedziczona po ojcu, nieustannie zadręczała go tysiącem pytań, nie pozwalając się poddać miłowaniu. Nie była to wszakże jedyna przyczyna obaw. Uberto nie potrafił się pozbyć wyrzutów sumienia z powodu uśmiercenia człowieka. Twarz Maura prześladowała go w snach, a niekiedy także na jawie. „Zabiłeś mnie jak psa”, mówiły czarne jak piekło oczy.

Moira, otoczona łagodnym uściskiem ramion młodzieńca, uśmierzyła jego niepokój i opowiedziała mu swą historię. Była córką genueńskiego kupca, który osiedlił się w Akce, w Palestynie, aby poszukać szczęścia w handlu z Gruzją. Stosunki zacieśnione z pośrednikami znad Morza Czarnego ożywiły się tak bardzo, że wziął sobie nawet za żonę Gruzinkę szlacheckiego pochodzenia. Na wspomnienie matki dziewczyna zapatrzyła się w dal, lejąc gorzkie łzy.

Moira przeżyła w Akce szczęśliwe dzieciństwo. Kochana i otoczona troską rodziców, dorastała w genueńskiej osadzie, między la Fonda a klasztorem Świętego Saby. Wydarzenia przybrały wszakże zły obrót. Otóż gruzińska królowa postanowiła się przyłączyć do piątej krucjaty, aby odbić Damiettę z rąk Ajjubidów, napór Mongołów spychał ludy azjatyckie na wschód i wreszcie chrześcijanie cierpieli napaści ze strony jazdy Dżalala al-Dina, pochodzącego z Chorezmu. Wiele karawan zmierzających nad Morze Czarne ginęło na syryjskiej pustyni oraz wśród tureckich płaskowyżów i nie wracało już więcej do Akki, a ci, co przeżyli, szerzyli pogłoski o groźbie Seldżuków z Anatolii.

Ojciec Moiry lękał się o rodzinę, ponieważ jednak przez długie lata prowadzenia handlu zgromadził wystarczająco duży majątek, by zapewnić sobie spokojne życie również gdzie indziej, wsiadł wraz z żoną i córką na galeon płynący do Ligurii. Podróż odbyła się bez przeszkód, a postoje na Krecie, Peloponezie i w Messynie dostarczyły zapasów wody i pożywienia, w dodatku umożliwiły zakup cennych towarów na wymianę. Potem nastąpiło coś nieprzewidzianego: w pobliżu wybrzeży liguryjskich taflę morza wzburzyła nawałnica.

Zupełnie jakby nad wiatrami i wodami zapanował diabeł, sprawiając, że stały się wściekłe niczym dzikie bestie. Rozhuśtany sztormem galeon uparcie stawiał opór, po czym przewrócił się w fale niczym łupinka orzecha.

Otworzywszy oczy, Moira zorientowała się, że jest sama nad brzegiem nieznanego kraju, Langwedocji. Morze zepchnęło ją tam jak wrak. Rodzinę skradło jej, zmiotło coś, co wydawało się jakimś zawiłym i nieuchwytnym snem. Długo wołała ojca i matkę, wypatrując wśród morskich fal. Lecz zdało się to na nic. Zniknęli na zawsze, ból spowodowany stratą był tak ogromny, że przyprawiał ją o szaleństwo.

Kierując się instynktem przetrwania, którego istnienia u siebie nawet nie podejrzewała, błąkała się przez wiele dni i żebrała o pomoc oraz gościnę, aż znalazła schronienie u pewnego tkacza z Fanjeaux. Wkrótce wszakże spadło na nią kolejne nieszczęście. Otóż miasteczko zaatakował oddział zbrojnych. Kazali się zwać Archontes. Pojmali ją wraz z innymi osobami, w tym starcami i dziećmi.

Z początku Moira sądziła, że Archontes chcą ich sprzedać jako niewolników, potem jednak dotarło do niej, że sprawy będą się miały inaczej. Zaprowadzono ich dziką ścieżką w góry, aż do pewnej przerażającej fortecy: zamku Airagne. Nigdy by nie przypuszczała, że może istnieć równie straszliwe miejsce. Nigdy nie wyobrażała sobie równie wielkiego cierpienia, nawet w Akce, gdy słyszała pogłoski o rzeziach dokonywanych przez mongolskich i saraceńskich żołnierzy.

Po kilku dniach niewoli udało jej się wszakże uciec i wyruszyła na zachód. Pragnęła dotrzeć do Katalonii, gdzie mieszka paru krewnych jej ojca.

Po drodze natknęła się na gromadkę zakonników, nabrawszy zaś do nich zaufania, opowiedziała o swych przygodach. Odmalowała utonięcie, Archontes i hrabiego Nigreda

w nadziei, że owi pobożni mężczyźni ją zrozumieją i udzielą jej pomocy. Oni natomiast tylko zawiedli ją przed oblicze Blasca z Tortosy.

Uberto spostrzegł, jak wzrok Moiry twardnieje.

Spojrzenie, jakie mu posłała, wcale nie było pojednawcze.

Skulony obok nich czarny pies nadstawił uszu, jakby chciał potwierdzić pytanie.

Uberto wstał i rozejrzał się dokoła z zakłopotaną miną. Wyraz twarzy i ton głosu Moiry zmieniły się tak prędko, że znów wydała mu się obca. Ogromnie lękała się tego miejsca i może powinien podzielać jej uczucia, tylko że nie potrafił. Teraz, podobnie jak Ignaciowi, pilno mu było znaleźć się w Airagne, chociaż z innych powodów, a im bardziej Moira kładła mu do głowy, żeby trzymał się z dala od tego zamku, tym goręcej pragnął go odszukać. To jego misja, mówił sobie, i zamierzał dotrzymać słowa danego Galibowi i Corbie z Lanty. Jeśli naprawdę uważa się za człowieka z zasadami, musi zrobić co w jego mocy, aby doprowadzić do końca zadanie, jakie mu powierzono. Musi to uczynić bardziej dla siebie samego niż dla innych, jeżeli chce zachować szacunek dla własnej osoby. Z takimi to myślami w głowie skupił uwagę na dwóch koniach, które pasły się w pobliżu. Jednym z nich był wytworny Jaloque, drugim deresz, który najpierw należał do Kafira, a teraz do Moiry. Dzięki dwóm wierzchowcom mogli szybko jechać, nie męcząc tylko jednego zwierzęcia.

Położył bezwiednie prawą dłoń na sakwie, gdzie spoczywała Turba philosophorum, i zatopiony we własnych myślach nie zauważył ciekawskich spojrzeń Moiry. Księga ta pomoże mu w misji. Tylko jak? Co go czeka w Airagne?

Pozostała tylko jedna rzecz do zrobienia.

24

Po wtargnięciu łuczników z Fontfroide Ignacio nie miał już sposobności, by się wytłumaczyć. Został odprowadzony wraz z towarzyszami pod eskortą do sali kapitulnej, która wznosiła się ponad ogrodami, z dala od ciekawskich spojrzeń. Opat wydał taką dyspozycję, aby nie wywoływać dodatkowego zamętu wśród klasztornej wspólnoty. Spokój monastyru to rzecz święta, oznajmił. Niedopuszczalne jest, żeby w opactwie miały miejsce sceny przemocy i nieuzasadnione oskarżenia.

Kupiec wysłuchał surowych słów Guarina, nie zdradzając żadnych uczuć. Błądził nieprzeniknionym wzrokiem po ostrołukowym sklepieniu, gdy tymczasem Willalme, przeorysza i Juette czekali przy kamiennych ławkach przymocowanych do ścian, spoglądając to na stojące przy wejściu straże, to na władczą minę opata Fontfroide.

Opat Guarin pozostał niewzruszony.

Ignacio sprawiał wrażenie zadowolonego z odpowiedzi.

Opat dał znak jednemu ze strażników stojących przed drzwiami. Tamten skinął głową i wyszedł.

Guarin znów jął się wpatrywać z powagą w swego rozmówcę.

Willalme zasłonił sobą Juette i już miał odpowiedzieć w tym samym tonie, Ignacio jednak powstrzymał go wzrokiem. „Zaufaj mi”, mówiły jego oczy.

Połyskujące przebiegle źrenice mozaraba ponownie wbiły się w opata.

imieniu.

Ignacio był pewien, że zdoła obrócić rozmowę na swoją korzyść, musiał wszakże znaleźć mocny argument, przy którym mógłby obstawać. Przypomniał sobie szpiegów Fulka, którzy przeniknęli między konwersów z opactwa Fontfroide, z pewnością bez wiedzy Guarina. Podobna wiadomość powinna mieć swoją wagę, na razie jednak ograniczył się tylko do zasiania niepokoju:

„Szach i mat”, pomyślał Ignacio. Być może Guarin podejrzewał już obecność szpiegów z Tuluzy w swoim opactwie, a nawet miał wręcz tego dowody, lecz nie wiedział, jak się ich pozbyć. Kupcowi nie pozostało nic innego, jak go zadowolić, wskazując mu to, czego szukał.

Zanim opat zdążył się wypowiedzieć, od drzwi dobiegł głos jednego z żołnierzy:

Rycerz wkroczył do sali kapitulnej z podniesionym czołem. Miał długą jasną brodę, opadającą na skórzaną przeszywanicę pokrytą metalowymi łuskami. Obrzuciwszy szybkim spojrzeniem obecnych, skłonił się przed opatem. Zwał się Rollant z Auxerre.

Pominąwszy formalności, Guarin od razu przystąpił do wypytywania rycerza o wydarzenia poprzedniej nocy.

Rezygnacja z uroczystego ceremoniału najwyraźniej była Rollantowi nie w smak.

Rycerz zawahał się, po czym odparł:

Opat skinął głową, wskazując Ignacia obojętnym gestem.

Guarin zbliżył się zamyślony do okna.

Rycerz cofnął się.

Kiedy Rollant z Auxerre wreszcie opuścił salę kapitulną, wzrok opata znów spoczął na kupcu.

Ignacio potwierdził skinieniem głowy, mimo że wcale nie był o tym przekonany. Tożsamość Giliego z Grandselve stanowiła kolejną zagadkę, która jeszcze bardziej gmatwała całą historię. Kupiec zastanawiał się, czy spotka go jeszcze kiedyś na swej drodze, teraz jednak musiał dokończyć dzieła przekonania opata. Jeśli chce odzyskać wolność, powinien dać mu to, co obiecał: ludzi Fulka, którzy przeniknęli do opactwa. Guarin nie mógł wiedzieć, że szpiegów, o których wspomniał Ignacio, ciekawi pobliski beginaż Świętej Lucyny, a nie klasztor Fontfroide. Wystarczą zatem do utwierdzenia go w podejrzeniach.

Z zadumy wyrwał go głos opata:

Ignacio i Willalme wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

Odprowadziwszy kompanię Ignacia, Guarin posłał po ojca Freneriusa z Gignac, którego

oskarżył i zaatakował Willalme. Nie kazawszy na siebie czekać, duchowny przemierzył korytarze opactwa szybkim krokiem, z drżącym sercem, przygotowując jednocześnie przemowę, którą miał wygłosić przed zwierzchnikiem. W końcu to on, Frenerius, był ofiarą w całej tej historii.

Z pewnością winowajcy ponieśli już zasłużoną karę, pomyślał. Bez wątpienia oddano ich w ręce władzy świeckiej, jak czyniono w podobnych razach. Z drugiej strony to nie do przyjęcia, żeby cysterski zakonnik i samo opactwo płaszczyli się przed byle sierotą w spódnicy!

To tak jakby feudał zgodził się ukorzyć przed chłopem pańszczyźnianym.

Ojciec Frenerius, którego dumne serce napęczniało od pychy, zadarł do góry brodę i ruszył dalej zdecydowanym krokiem... Albo przynajmniej łudził się, że tak jest. Gdy szedł do sali kapitulnej, ciągle jeszcze znać było po nim trwogę, której doświadczył godzinę wcześniej, kiedy to bułat Willalme,a musnął go w szyję.

Guarin oczekiwał go w bezruchu pośrodku sali, ujrzawszy zaś, przeszył wzrokiem niczym strzałą.

Przez ciało Freneriusa przebiegł dreszcz. Milczenie opata ciążyło mu niczym jarzmo wołu. Zdawszy sobie sprawę, że nie zdoła zachować wyprostowanej postawy, padł mu do nóg.

Guarin cofnął się ze wstrętem i zamiast przemówić, splótł dłonie na sznurze u habitu. Palce miał tak zaciśnięte, że aż mu pobielały kłykcie.

Frenerius nadal miał spuszczony wzrok.

Mnich spełnił polecenie, lecz gest ten kosztował go ogromny wysiłek.

Zanim zdążył dokończyć zdanie, opat wymierzył mu policzek.

Frenerius omal nie runął na ziemię. Podniósł dłoń do twarzy, wybałuszając oczy.

Mnich ścisnął głowę dłońmi i rozpłakał się jak dziecko.

Jeśli istniało coś, czego opat Fons Frigidus nie tolerował, był to płacz nikczemnego mężczyzny.

Wóz kupca oddalał się z turkotem od Fontfroide.

Ignacio powoził, siedząc na koźle, i mimo tego, co się wydarzyło, sprawiał wrażenie zadowolonego. Przeorysza, zająwszy miejsce obok niego wraz z Juette, przyglądała mu się w zadumie, nie pojmując, czy powinna się obawiać tego człowieka, czy być mu wdzięczna. Czy słowa, które mu się wyrwały w sali kapitulnej, były fałszywe czy prawdziwe?

Willalme na koniu podążał zamyślony za wozem. Dokonawszy milczącego obrachunku sumienia, mruknął w stronę kupca:

Ignacio zamiast odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.

Francuz zmarszczył czoło.

Tym razem odpowiedziała przeorysza:

Na te słowa dziewczyna skurczyła się w swej szarej szacie.

Francuz podniósł wzrok na towarzysza.

Na niewzruszonej twarzy Ignacia pojawił się szczery uśmiech. W gruncie rzeczy polubił tę beginkę.

Niewiasta pobladła.

niewiasta.

Willalme wybałuszył oczy, nie wierząc.

Przeorysza popatrzyła na niego z wyrzutem.

25

Przeorysza dotrzymała słowa. Ledwie dotarli do beginażu Świętej Lucyny, skinęła na Ignacia, by wszedł razem z nią do starego kościoła. Zamierzała pokazać mu coś w podziemiach budowli: tajemnicę owego miejsca.

Kupiec chętnie się zgodził. Chociaż jeszcze nie nastał zmierzch, niebo, które zdążyło już pociemnieć, kładło się na wzgórzach niczym aksamitny namiot.

Willalme zsiadł z konia i stanął u boku Ignacia, który zmierzał już w stronę kościelnych drzwi. Przywołał z pamięci tajemniczy rumor, który słyszał poprzedniej nocy. Dobiegał z dołu, suchy i uporczywy. Co też się za nim kryło?

Przeorysza przyjrzała się bacznie Francuzowi i powstrzymała go gestem sprzeciwu.

Willalme nie odpowiedział, chociaż wcale mu się to nie podobało. Już i tak przysporzył tej niewieście dosyć kłopotów. Zawrócił i pomógł Juette zsiąść z wozu, kiedy jednak znalazł się z nią twarzą w twarz, poczuł się niezdarny. Nie znajdował właściwych słów, by wejść w ową otchłań milczenia, o wiele głębszą niż jego własna. „Nikt nie może mnie dotykać!”, krzyknęła do niego kilka godzin wcześniej. Może swoją postawą ją obraża, pomyślał Francuz. Tymczasem dziewczyna chwyciła go za ręce. On uśmiechnął się lekko i pomógł jej zeskoczyć na ziemię, po czym się wycofał.

Jednocześnie przeorysza powiodła kupca w głąb kościoła. Willalme patrzył, jak znikają pod lukiem drzwi, wyobrażając sobie, że podążają ku apsydzie, zatopieni w ciszy dawnych modlitw.

Ignacio przemierzał za przeoryszą kościelną nawę, o wiele skromniejszą w porównaniu z nawą Fontfroide, gdy zaś dotarli pod chór, spostrzegł, że na ceglanej ścianie w blasku woskowych świec odcinają się ledwie widoczne drzwiczki.

Niewiasta schyliła głowę i już miała wejść, lecz przedtem przemówiła:

Ignacio spojrzał pytająco, przeorysza zaś popatrzyła mu prosto w oczy, tak jakby chciała czytać w jego twarzy.

Kupiec wzruszył ramionami i otulił się płaszczem; powietrze w pomieszczeniu było wyjątkowo zimne i wilgotne.

Drzwi prowadziły na schody o kanciastych stopniach.

Zaczęli schodzić w dół. Aby nie spaść, musieli trzymać się ścian.

Ignacio, zaciekawiony dziwnymi odgłosami dobiegającymi z głębi, posłał niewieście nieufne spojrzenie. Ona jednak nie zwróciła na niego uwagi, podążając dalej w milczeniu.

Gdy dotarli na sam dół, drzwi się otwarły, Ignacio zaś z niedowierzaniem wybałuszył oczy.

Droga kończyła się w obszernej izbie przepełnionej stęchłym powietrzem i rozjaśnionej nielicznymi świecami. Być może była to dawna krypta, wszystko wszakże schodziło na dalszy plan wobec dudnienia, które rozlegało się między ścianami.

Nim Ignacio zdołał pojąć, co wywołuje stukot, spostrzegł jakichś dwudziestu mężczyzn pochylonych nad osobliwymi drewnianymi pulpitami. Przypominali siedzących w scriptorium kopistów, tylko że wyglądali dziwacznie. Byli chudzi jak szkielety, podobni do potępieńców na piekielnych freskach. Powtarzali bezustannie gorączkowe i drżące gesty.

Kupiec starał się nie ulec sugestii. Musiał niemal krzyczeć, żeby hałas nie zagłuszył jego głosu:

Kupiec posłał jej spojrzenie pełne niedowierzania.

Przeorysza przytaknęła.

Ignacio szukał widocznego potwierdzenia jej słów. Przeorysza mówiła prawdę. Większość uwięzionych pracowała na mechanicznych krosnach. Oto źródło całego tego rumoru.

Urządzenia wyposażone były w dwa wały, na górny nawinięta była osnowa, a na dolny już gotowa tkanina. Nici wełny przepuszczano przez drewniane nicielnice wprawiane w ruch przez specjalne pedały. W powstałej pomiędzy rozsuniętymi nitkami przerwie przesuwało się czółenko z nitką wątku. Nitka dociskana była do utkanej już tkaniny uderzeniami płochy, którym towarzyszyło skrzypienie.

Ignacio słyszał o tkactwie mechanicznym, które choć użyteczne, wydało mu się tak bardzo hałaśliwe, że aż nie do zniesienia. Ponadto wiedział, że kler piętnuje tę sztukę jako czynność wstydliwą za sprawą rumoru, jaki powodują krosna, i za sprawą podziemi, w których się ją wykonuje. Lecz prawdziwą przyczyną potępienia było coś innego. Owe tajemnicze miejsca często dawały schronienie katarom.

Uznawszy, że dość już zobaczył, kupiec ponownie zwrócił się do przeoryszy:

Ignacio przypomniał sobie, jak Sebastien, opętany z Prouille, stronił od światła, co napełniło go ogromnym żalem.

Ignacio na chwilę stracił ją z oczu, po czym dostrzegł w kącie, rozprawiającą z kimś ukrytym w cieniu.

Oczekiwanie trwało krótko. Beginka wróciła w towarzystwie wysokiego i muskularnego mężczyzny. Nie sprawiał on wrażenia bezwolnego i apatycznego jak większość uwięzionych, kroczył wyprostowany, o nienagannej postawie, kiedy jednak kupiec zdołał mu się przyjrzeć z bliska, zauważył, że jest straszliwie oszpecony. Cofnął się instynktownie, pozdrawiając go nieznacznie.

Mężczyzna zmierzył go wzrokiem bez zbytnich ceregieli, nie bacząc, że budzi odrazę. Na lewej stronie twarzy miał okropne poparzenie. Wyglądało to tak, jakby skóra się rozpuściła i ułożyła na nowo niczym roztopiony wosk. Lewe ramię, wystające z szaty bez rękawów, zostało doprowadzone do tego samego stanu.

Mężczyzna wybałuszył zdrowe oko.

Mężczyzna zdawał się pewien tego, co mówi. Oczywiście jego wiedza wynikała z obcowania

z kręgami heretyków, i rzeczywiście zacytował z pamięci: „Jak powiedział Jezus do Marii, kiedy słońce zachodzi i zanurza się pod ziemię, oddech draco przesłania światło, oddech ciemności zaś spowija ziemię, przybierając postać nocnego dymu”.

Droun zamilkł na długo, niepewny co odpowiedzieć. Jego wzrok spoczął wielokrotnie na przeoryszy, następnie mężczyzna przerwał milczenie.

Droun parsknął nerwowym śmiechem.

Ignacio przysunął się do rozmówcy, teraz już niewrażliwy na jego szpetotę. Górę wzięła ciekawość.

Droun podrapał się po prawej stronie twarzy.

Ignacio przyjrzał się uważnie rozmówcy.

Znajdujący się w niewielkiej odległości od beginażu Świętej Lucyny Filip z Lusignan wjechał do pewnej bezimiennej wioski, przemierzył truchtem zakurzoną drogę i zatrzymał wierzchowca pod tawerną o niezbyt szacownym wyglądzie. Zsiadłszy z konia, poprawił habit i zasłonił twarz kapturem, po czym wszedł do karczmy.

Jeszcze nie zdążył zamknąć drzwi, gdy w jego ramiona trafiła jakaś niewiasta, przyciskając do niego piersi i twarz. Była stara i rozczochrana, jej oddech cuchnął winem i jeszcze czymś odrażającym. Nie zaszczyciwszy jej nawet spojrzeniem, szarpnął ją za włosy i odepchnął, ciskając o ziemię.

Filip nie odpowiedział. Przeciął wyniośle salę, przemykając wśród nieokreślonych cierpkich woni i pijackich spojrzeń. Przystanął przed stolikiem, przy którym żołnierze właśnie grali w kości.

Jeden z nich podniósł znad kubka zamglony wzrok.

Na te słowa zbir zmełł w ustach przekleństwo, którego nie sposób powtórzyć, i przyłożył dłoń do pasa, gdzie widniała rękojeść ogromnego noża. Szybszy od niego Filip wydobył spod habitu puginał i wbił go w stół, przed samym nosem tamtego.

Soudadier siedział jak wryty, opadłszy z sił. Tymczasem jego współbiesiadnicy zerwali się na równe nogi, jakby stołki nagle zaczęły ich parzyć. Rumieńce opilstwa zniknęły z ich twarzy.

Nieznajomy schował puginał do pochwy i opuścił kaptur. Wargi rozciągnęły mu się w drapieżnym uśmiechu.

Mężczyźni porozumieli się za pomocą ukradkowych spojrzeń.

Głos zabrał najstarszy z nich:

Upiwszy łyk i przełknąwszy z trudem, Filip spoważniał.

z poświęceniem, jakiego zażądam w zamian!”.

26

Oczy Ignacia, podobnie jak stan jego ducha, całkowicie przywykły do atmosfery kryjówki pod beginażem Świętej Lucyny. Oszpecony Droun objaśnił mu, jak dotrzeć do Airagne, opisując bezpośrednimi, niemal brutalnymi zdaniami niedostępną drogę wśród dzikich wzgórz Sewennów. Ziemie te były znane z niegościnności swych mieszkańców, nieokrzesanych i pogardliwych pasterzy, którzy wywodzą się od ludów galijskich i strzegą legend przekazanych przez bezimienną pamięć. Chociaż podawali się za chrześcijan, nadal wyznawali pogańską wiarę przodków.

Opowieść Drouna, zamiast zatrwożyć rozmówcę, rozpaliła w nim ciekawość. Ignacio zdążył nabrać przekonania, że mroki Airagne skrywają tajemnice wschodniej alchemii: filozofię metali, którą chrześcijański Zachód poznał jedynie częściowo i w sposób niedoskonały. Stosowanie kotłów, ołowiu i określonych oparów musiało należeć do konkretnej metody, do szkoły niewiadomego pochodzenia i o niewiadomej nazwie. W dodatku musiała to być nauka nie teoretyczna, lecz empiryczna. To zaś miało dla kupca nieodparty urok. Ledwie więc wyszedł z powrotem na powietrze, obwieścił zamiar wyruszenia w drogę.

Jednakże zmierzchało, toteż przeorysza poradziła mu, by zaczekał do rana. Zaofiarowała jemu i Willalme,owi gościnę w budynku beginażu, aby mogli przenocować pod dachem.

Kupiec spojrzał w stronę, gdzie zachodzące słońce zaczynało tonąć w kipieli ciemności, po czym przyjął zaproszenie z życzliwym uśmiechem.

CZĘŚĆ CZWARTA
SPIRALE CIEMNOŚCI

Zapadła przerażająca i zarazem nienawistna ciemność, która rozlała się spiralami niczym wąż. Następnie ciemność przekształciła się w coś wilgotnego i niesłychanie burzliwego, co wydzielało dym jak z ognia i wydawało jękliwy, niewytłumaczalny dźwięk. Na koniec wydobył się z niej nieartykułowany krzyk, porównywalny z odgłosem ognia.

Corpus hermeticum, I, 4

27

Obydwaj towarzysze wyruszyli z beginażu Świętej Lucyny wraz z pierwszym brzaskiem. Pożegnawszy siostry, oddalili się na wschód. Juette długo stała w oknie ze wzrokiem utkwionym w wóz, który malał coraz bardziej.

Willalme powoził, siedząc na koźle, tymczasem Ignacio przetrawiał to, co się wydarzyło. W ciągu ostatnich godzin wiele się zmieniło. Zdrada Filipa zakłóciła i tak już niepewną równowagę, kupiec oceniał ich położenie nie z lękiem, lecz w sposób bezstronny, niemal obojętnie. W jego oczach reakcja Filipa stanowiła zmienną w grze, a także sposobność, która pozwoli mu wreszcie na swobodę działania, bez przymusu tłumaczenia się przed kimkolwiek.

Tej nocy śnił mu się Uberto; był to wyraźny, niemal rzeczywisty obraz. Jednak jako że nie zwykł przypisywać snom ostrzegawczych znaczeń, wydało mu się to czymś naturalnym. Poprzedniego wieczoru przed zaśnięciem długo rozmyślał o synu, chcąc rozważyć, czy należy zawrócić i go poszukać, czy pozwolić mu iść dalej własną drogą. Kłopot w tym, że nie wyobrażał sobie, gdzie on teraz jest, posiadłości ziemskie i okalające szlaki były bowiem zbyt rozległe, aby mógł się łudzić, że natrafi na jego ślad. Jedynym rozwiązaniem było pozostawienie mu wskazówek po drodze w nadziei, że Uberto podąży za nim. Właśnie w tym celu jeszcze przed opuszczeniem beginażu Ignacio powierzył przeoryszy wiadomość dla syna, gdyby się tam pojawił. Napisał ledwie kilka słów, które wystarczyły, żeby młodzieniec miał się na baczności: „Dalsza droga jest zbyt niebezpieczna. Zaczekaj tu na mój powrót”.

Szlak wił się na północny wschód, ku Sewennom, i w pewnej chwili wyłonił się z lasu, przecinając pastwisko okolone murkiem z luźnych kamieni.

Wtem Willalme szarpnął lejce, gwałtownie zatrzymując wóz. Ignacio, który o mało nie wyleciał do przodu, rozejrzał się dokoła z niepokojem.

Drogę zagradzała im gromada zbrojnych.

Francuz pokazał kompanowi drugi oddział, który wynurzył się właśnie z gęstwiny za ich plecami. Zwierali szyki, aby uniemożliwić im zawrócenie.

Kupiec zmarszczył czoło i przyjrzał się żołdakom. Ani chybi najemnicy. Instynkt podpowiadał mu, że nie mają nic wspólnego z Archontes, Ignacio starał się wszakże nie wyciągać pochopnych wniosków.

Piechurzy rozstąpili się, przepuszczając mężczyznę na białym koniu. Chociaż nosił habit, nie miał w sobie nic z zakonnika.

Mężczyzna opuścił kaptur, odsłaniając ślady poparzeń na twarzy. Na jego szyi widniał wisior w kształcie pająka.

Kupiec opanował napięcie.

Kupiec sposępniał. Żołnierze właśnie otaczali wóz, toteż z braku drogi ucieczki pozostało mu jedynie improwizować.

Kupiec spojrzał nań wyzywająco.

Biały koń zarżał. Filip spoglądał ku zachodowi, jakby czekał na znak. Na jego twarzy malowała się delikatna niecierpliwość. Po czym z powrotem wpatrzył się w kupca. Skinął potakująco głową.

i alchemii możliwe jest uzyskanie złota z ołowiu.

Filip skrzywił się z niesmakiem.

Lecz to, co mówicie, nie jest tak zupełnie bezpodstawne. Może to i dobrze, że jeszcze was nie zabiłem, bardziej przydacie mi się żywi. - Uśmiechnął się. - Poza tym, aby wam pokazać, że nie brak mi doświadczenia, mogę nadmienić, że co do biskupa Fulka, już przedsięwziąłem pewne kroki.

Ignacio właśnie miał zażądać wyjaśnień w tym względzie, musiał jednak zamilknąć. Z głębi drogi dobiegł tętent kopyt, zapowiadający przybycie jeźdźca.

Filip utkwił wzrok w ścieżce, straciwszy zainteresowanie rozmową. Znów sprawiał wrażenie niecierpliwego, zapewne czekał na ważne wieści.

Jeździec pędził co koń wyskoczy. Był to chłopiec w kolczudze siedzący na gniadoszu. Pozdrowiwszy najemników, zwolnił i zeskoczył z siodła.

Lusignan zapytał z wysokości swego białego konia:

Ignacio otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

Pierś Willalme,a, który słuchał w milczeniu, przepełniło jakieś rozdzierające uczucie i chociaż Francuz znajdował się daleko od beginażu, wydało mu się, że patrzy na pożar kościoła i słyszy wrzaski niewiast... Wydawszy wściekły okrzyk, zeskoczył z wozu i dobył bułat. Pognał z szybkością błyskawicy, torując sobie drogę wśród piechurów, i ruszył na Filipa z Lusignan - opętany gniewem demon przeciwko dziesięciu zbrojnym. Obracał mieczem z siłą młota, uderzając ostrzem, drzewcem, a nawet płazem. Najemnicy otoczyli go kołem, wstrząśnięci owym przejawem furii, usiłując go powstrzymać i nie odnosząc przy tym ran.

Tymczasem Francuz ciągle walczył, nie bacząc na razy i obelgi. Ruszył na Filipa gotów go zabić, ciągnąc za sobą zgraję mężczyzn, którzy próbowali go powstrzymać. Gdy ponownie groźnie wrzasnął, niektórzy żołnierze zwolnili uścisk. Większość jednak trzymała go mocno.

Po czym ciżba rozpłaszczyła go na ziemi, zasypała gradem ciosów i kopniaków. Willalme usiłował dać im odpór, miotając się we wściekłych próbach buntu, lecz górujących nad nim żołnierzy było zbyt wielu.

Podniósł z trawy poczerwieniałą twarz, zaciśnięte szczęki, wzrok przepełniony niewysłowioną nienawiścią. Cały ów gniew skierowany był ku jednemu człowiekowi.

Lusignan zsiadł z konia i podszedł ku niemu, zdając sobie sprawę, że podąża za nim osłupiałe spojrzenie Ignacia. Jeden ze zbrojnych podniósł z ziemi bułat Willalme’a i mu go podał.

Francuz zazgrzytał zębami, starając się wstać, ale unieruchomili go najemnicy. Filip zatrzymał się przed nim, zadarł stopę i nadepnął mu na lewe ramię, to, które przeszył bełt.

Willalme wykrzywił urodziwą twarz, jednakże mimo ogromnego cierpienia nie chciał robić z siebie widowiska, krzycząc. Poczuł, że rana się otwiera i znów zaczyna krwawić, podczas gdy stopa Lusignana naciska coraz mocniej. Zniósł ukłucia bólu, napinając mięśnie do granic możliwości, jego oczy zaś wyrażały całą nienawiść, jaką zgromadził w ciele. Gdyby to było możliwe, zabiłby go wzrokiem.

Nie zdejmując stopy z jego ramienia, Filip machnął bułatem, grożąc mu ciosem. Zanim jednak zadał pchnięcie, odezwał się do Ignacia, który bezsilnie się temu przyglądał:

Mozarab chwycił się kurczowo dłońmi krawędzi wozu. Jego chwyt był tak mocny, że kilka drzazg wbiło mu się w ciało.

Tego samego dnia o nader późnej porze do osady Prouille dotarł posłaniec. Zeskoczywszy z konia, zaprowadził wyczerpanego wierzchowca do wodopoju. Zwierzę potrząsnęło łbem i zanurzywszy pysk w wodzie, piło łapczywie. Jeździec także zamoczył głowę w pojniku i kilkakrotnie ochlapał twarz, nie zachowując ani krzty powściągliwości. Nie pałał chęcią bawienia się w subtelności - po trwającej ponad dzień jeździe był zmordowany. Nie mógł jednak jeszcze odpocząć. Musiał doprowadzić do końca pewną ważną misję.

Odgarnął włosy z czoła i rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu kogoś, do kogo mógłby się zwrócić. Dostrzegłszy stojącego nieopodal żołnierza ze straży, ruszył ku niemu żwawym krokiem i bez zbytnich ceregieli zażądał, by zaprowadzono go do biskupa Fulka.

Strażnik zmierzył go podejrzliwie.

Żołnierz wykrzywił usta, nie potrafiąc pojąć, na kogo trafił. Tak czy inaczej mężczyzna ten zapewne długo podróżował i znalazł się u kresu sił. Gdyby narobił kłopotów, nietrudno byłoby go obezwładnić.

Na te słowa żołnierz nie wahał się dłużej i odeskortował go do środka Sacra Praedicatio.

Po ożywionej rozmowie biskup Fulk odprawił posłańca z uśmiechem zadowolenia. Rozkazawszy, aby go nakarmić i zapewnić mu nocleg, opadł na drewniane krzesło z poręczami umieszczone w najciemniejszym kącie komnaty. „Złoto Airagne”, pomyślał oszołomiony, niemal dostrzegając jego blask. Tyle złota, że mógłby z powrotem przejąć władzę nad diecezją Tuluzy.

Podniósł kościste palce do twarzy i pomasował pozbawione rzęs powieki. Był stary, czuł się jednak pełen wigoru. Miał dość sił, by wsiąść na konia i walczyć. Po wielu miesiącach niemocy noc przyniosła mu niezwykły dar. Nowego sprzymierzeńca. Oto pewien nieprzewidywalny i ambitny człowiek prosi go o pomoc. Filip z Lusignan. Czy może mu zaufać? Stawka jest wysoka. Lecz w gruncie rzeczy po co zwlekać?

„Nie mam wyboru. Oto dlaczego messer Filip zwrócił się do mnie”, pomyślał z odrobiną goryczy. Był tak pogrążony w zadumie, że niemal nie zauważył żołnierza, który właśnie wszedł do komnaty.

Fulk zmrużył oczy krótkowidza, spoglądając w jego kierunku.

Żołnierz skinął głową niewzruszony.

Żołnierz przyglądał się biskupowi przez chwilę w milczeniu, następnie skłonił się i oddalił. Nocny mrok otulił go niczym zasłona.

Fulk nadal siedział skulony na krześle, z twarzą bez wyrazu. Wpatrywał się w coś w ciemności. W hełm garnczkowy ze szpiczasto zakończoną dolną częścią i wąską wizurą. Był to jego hełm bitewny. Symbol władzy, którą reprezentował. Nie włożył go ani razu przez tyle lat.

Tej nocy jednak zapragnął to uczynić po raz pierwszy.

28

Dotarłszy do szerokiej doliny, która otwierała się między wzgórzami niczym gardziel, Uberto powiódł Jaloque’a wzdłuż rzeki i przystanął na grzbiecie, niedaleko od młyna wodnego. Pozycja ta zapewniała mu dobry widok na okolicę.

Zasłonił oczy przed promieniami słońca i w nadziei, że dostrzeże dobrze znany wóz, wbił wzrok w sieć ścieżek przecinających wsie i pagórki. Nic z tego, po ojcu ani widu, ani słychu. Zsiadł więc z konia i ruszył ku brzegowi rzeki. Tymczasem za jego plecami pojawiła się Moira. Jechała na wolniejszym wierzchowcu, za nią zaś podążał wierny czarny pies. Jej koń z trudem dorównał kroku Jaloque’owi, chociaż na ostatnim odcinku drogi posuwali się bez pośpiechu.

Skwar narastał. Mimo że krajobraz budził pewien zachwyt, Uberto nie potrafił docenić jego

uroku. Był rozdrażniony i przybity. Podążając śladami ojca, dotarł aż tutaj dokładnie według wskazówek, jakie Ignacio zostawił mu w domu gościnnym w Tuluzie. Nie było to wcale łatwe przedsięwzięcie. Kupiec poradził mu w liście, aby udał się do biskupa Fulka, do Prouille, i zapytał o drogę. Na wspomnienie przyjęcia, jakie mu zgotowano, Uberta zalała fala oburzenia. Nie dość, że Fulk odmówił mu posłuchania, to niewiele brakowało, żeby nasłał na niego swoich zbirów. Młodzieniec musiał oddalić się w pośpiechu, nie pojmując przyczyn takiej reakcji.

Jedynym możliwym rozwiązaniem było przeczesanie okolicznych ścieżek w poszukiwaniu Ignacia. Kłopotliwe zadanie, zważywszy na ogromną liczbę pielgrzymów, jacy przewijali się przez te ziemie, lecz w pobliżu Carcassonne miał szczęście. Ktoś widział bowiem małą gromadkę zmierzającą do opactwa Fontfroide. Kompania składała się z dwóch jeźdźców zamiast z jednego, reszta jednak zgadzała się z opisem: dystyngowany kupiec, milczący mężczyzna o jasnych włosach i żołnierz przypominający Filipa z Lusignan. Istniało duże prawdopodobieństwo, że ich odnajdzie.

Kiedy młodzieniec zanurzył dłonie w rzece, troski wydały się maleć. Przemierzał lenna Fontfroide już pół dnia. Wkrótce spotka się z ojcem, powiedział sobie. Nie wolno mu ulec zniechęceniu.

Spoglądając przed siebie, na uderzające o wodę łopaty młyna, których odgłos przykuł jego uwagę, zastanawiał się, dlaczego w okolicy nie ma żywego ducha. Panował tu niecodzienny spokój.

Gdy Uberto popatrzył na nią pytająco, dziewczyna wskazała procesję, która posuwała się doliną, na skraju ugoru.

„Oto gdzie się podziali wszyscy ludzie”, pomyślał, wytężając wzrok.

Ujrzał szereg osób, prawdopodobnie mieszkańców kilku wiosek naraz, wśród których znajdowały się kobiety i dzieci. Kroczyli za krzyżami i chorągwiami, odmawiając modlitwy. Przed procesją sunęła słomiana kukła przedstawiająca smoka podobnego do węża.

Uberto stanął obok Moiry.

Przyjrzawszy się procesji, napoili konie i wskoczyli na siodła.

Dziewczyna się zgodziła.

Ruszyli ścieżką wiodącą do serca szerokiej doliny. Roślinność zgęstniała, niebo zaś zniknęło za szczelną zasłoną pierzastowrębnych liści.

W pewnej chwili Uberto powściągnął Jaloque’a i dał znak Moirze, aby była cicho. Niedaleko wśród korzeni kasztanowca w poszukiwaniu pożywienia rył dzik. Miał ryj zanurzony w ziemi i najwyraźniej nie zwrócił na nich uwagi.

Minęło sporo czasu, odkąd Uberto jadł świeże mięso. Ze wzrokiem utkwionym w zwierzę chwycił łuk i wydobył strzałę z kołczanu, kiedy jednak wycelował, przypomniał sobie ostatni raz, gdy użył broni... Przemknął mu przed oczami obraz oczu Maura, po czym chwyt stał się niepewny.

Wystrzelił ze zbyt małą starannością. Strzała świsnęła w powietrzu i wbiła się w ziemię, o włos od ogona dzika. Zwierzę podniosło pysk, ryknęło przerażone, po czym czmychnęło, kołysząc się na przysadzistych łapach.

Uberto potrząsnął głową, aby odegnać myśli, wyciągnął kolejną strzałę i dokładnie wycelował. Chwyt znów stał się mocny, wzrok zdecydowany, dzik zdążył się wszakże zaszyć w gęste krzaki jeżyn i zniknąć mu z oczu.

Młodzieniec pokazał coś w oddali, na niebie. Słup szarego dymu.

Uberto nie odpowiedział. Już zdążył popędzić konia w tamtą stronę. Moira z lekkim niepokojem stwierdziła, że nadal ściska w dłoni łuk.

Słup dymu unosił się nad skupiskiem chat położonych wokół kościoła, z którego nie zostało prawie nic poza masą zwęglonych belek, usmolonych cegieł i spaloną ziemią. Wszędzie dokoła widać było świeże ślady końskich kopyt. Masakra musiała się dokonać niedawno.

Uberto krążył wśród ruin, zastanawiając się nad przyczynami, które mogły doprowadzić do dewastacji. Przecież nie był to zamek ani nawet wioska. Było to odludne miejsce pozbawione bogactw czy strategicznego znaczenia. Nawet grabież nie usprawiedliwiała podobnego bestialstwa. Zatrzymał wzrok na szkielecie kościoła. Dach runął, spadając zaś na ziemię,

spowodował zawalenie się części murów. Nawę w środku zapewne pokrywał gruz. Tylko fasada pozostała nietknięta i choć usmoliły ją płomienie, nadal można było dostrzec rzeźby nad portalem. Trzy potworne niewiasty o piersiach w kształcie węży.

Przed kościołem leżały ciała, zrzucone na stos niczym łachmany. Niewieście trupy. Moira zeskoczyła z konia i natychmiast podbiegła w ich kierunku, za węszącym psem.

Posłała mu zimny, niemal wyzywający uśmiech.

Zraniony owym spojrzeniem młodzieniec zostawił ją w spokoju i znów jął się przechadzać wśród ruin. Okrążywszy budowlę, natrafił na ogród ziół leczniczych, którego nie dosięgną! ogień, chociaż większość upraw zdeptały konie. Po raz kolejny zadał sobie pytanie, kto mógł dokonać takiego zniszczenia. Tylko źli ludzie są zdolni urządzić rzeź zakonnicom.

„Czyż ja jestem lepszy?”, zapytał sam siebie z pewnym rozdrażnieniem. „Zabiłem człowieka bez wahania, nawet nie patrząc mu w twarz”.

Z zadumy wyrwało młodzieńca ujadanie psa, które przywiodło go do ruin kaplicy przysypanych gruzem. Zwierzę przycupnąwszy na samym środku, drapało przy krawędziach dużej płyty. Uberto uciszył je pieszczotą i schylił się, by obejrzeć czworokątny blok marmuru, przypominający bardziej pokrywę włazu niż element posadzki. Właśnie to spostrzeżenie skłoniło go do opukania powierzchni, aby usłyszeć, czy pod spodem znajduje się piwnica... Po chwili w dole rozległy się krzyki.

Nadal wstrząśnięty tym odkryciem młodzieniec przyłożył ucho do płyty i zaczął nasłuchiwać... Były to krzyki niewiast! Nie wahając się dłużej, chwycił za krawędzie i spróbował podnieść płytę, lecz nie zdoławszy jej przesunąć, obejrzał się za siebie w poszukiwaniu towarzyszki.

Dziewczyna, która wyłoniła się zza przedniej ściany kościoła, podbiegła do niego. Pojąwszy w lot w czym rzecz, kucnęła obok niego i jęła ciągnąć. Płyta podniosła się odrobinę, potem jeszcze trochę, tymczasem oszalały z podniecenia pies wsunął nos w poszerzającą się szparę. Najwyższym wysiłkiem udało im się podnieść płytę na tyle, żeby odciągnąć ją na bok.

Odsłonili wejście do podziemi.

W ciemności coś się poruszyło, po czym na powierzchnię wychynęła nieśmiało niewiasta w szarym habicie. Za nią wynurzyły się następne, wszystkie odziane w takie same szaty, z malującym się na twarzach przerażeniem. Były powalane popiołem, miały oczy opuchnięte od łez i źrenice rozszerzone z powodu długiego pozostawania w mroku.

Ostatnia wyszła niewiasta o szacownym wyglądzie. Nie była z nich najstarsza, bez wątpienia jednak sprawiała wrażenie najbardziej uczonej. Na jej obliczu nie odcisnął się strach, lecz głęboki żal, jakby dźwigała na ramionach cierpienie całej wspólnoty. Rozejrzała się dokoła zagubiona, nie rozpoznając, gdzie się znajduje. Po czym na widok zarysu zburzonego kościoła zasłoniła dłońmi usta, by powstrzymać krzyk.

Gdy zdołała zapanować nad wzruszeniem, zwróciła się do Uberta:

Otrzepawszy z grubsza habit, niewiasta splotła ręce na podołku i przybrała godną postawę.

Zakonnica usiłowała się uśmiechnąć, lecz jej się to nie udało. Jej twarz zastygła w masce goryczy.

Młodzieniec spostrzegł, że stojąca u jego boku Moira pobladła. Słowa niewiasty musiały obudzić w niej przerażające wspomnienia. Objął ją ramieniem, aby dodać jej otuchy, uzmysławiając sobie, że gest ten jemu również dobrze zrobił. Po czym wpatrzył się w przeoryszę.

Wyraz twarzy przeoryszy uległ zmianie i pojawiła się na niej czujność.

Przenikliwy błysk, jaki pojawił się w oczach niewiasty, popchnął Uberta do zgłębienia

tematu.

Na te słowa niewiastę zdjęło przeczucie.

Uberto otworzył szeroko oczy, promieniejąc nadzieją.

przeorysza. - To zbyt niebezpieczne.

Uberto spuścił głowę niezdecydowany. Jego ojciec - był tego pewien - nigdy by nie pozwolił, żeby uczucia kierowały nim choćby w najmniejszym stopniu. On wszakże był inny, doświadczył na własnej skórze, że podążanie za chłodnym rozumem nie zawsze prowadzi do najlepszych wyborów. Tylko Bóg wiedział, ile przecierpiał w dzieciństwie z powodu braku miłości.

Niewiasta, którą wzruszyła owa wymiana zdań, poczuła się w obowiązku wtrącić:

Niewiasta wybałuszyła oczy, wpadając mu w słowo:

Uberto wpatrywał się w nią najpierw zbity z tropu, następnie z narastającą podejrzliwością.

Dama po raz pierwszy uległa uczuciom. Nie bacząc na godną postawę, schyliła głowę i padła na kolana.

Młodzieniec ukląkł naprzeciw niej. Choć twarz mu złagodniała, przemówił stanowczym tonem:

Dama podniosła wzrok.

Uberto patrzył, jak szpera w fałdach habitu i wyciąga plik dokumentów.

Niewiasta wręczyła mu go uroczystym gestem.

29

„Dlaczego mnie nie zabił?”, roztrząsał Ignacio bez chwili wytchnienia. Odkąd ludzie Filipa z Lusignan go uwięzili, minął tydzień, a od tamtej pory rycerz nie raczył się do niego odezwać.

Filip darował Willalme’owi życie i nakazał pilnie strzec jego i kupca, następnie zarządził, że więźniowie oraz oddział pojadą za nim do Airagne. Nie zadał sobie trudu, by podać przyczyny swojej decyzji, tym bardziej nie objaśnił taktyki, jaką zamierzał obrać po dotarciu na miejsce. Drażniło to już i tak niespokojnego Ignacia, który przede wszystkim obawiał się, że Lusignan może wpaść na trop Uberta i go skrzywdzić.

Obu towarzyszom pozwolono jechać na wozie pod eskortą najemników, Filip polecił jednak, aby na postojach przywiązywano ich do drzewa, dzięki czemu nie uciekną.

Po upokorzeniu, jakiego doznał, Francuz pogrążył się we wrogim milczeniu. Kupiec wyczuwał jego gniew i hardość, mimo że Willalme starał się je ukryć. Prędzej czy później owe czarne ziarna wydadzą plon.

Posuwali się na wschód, gdy zaś dotarli do podnóża gór, rozpoczęli wspinaczkę po Sewennach. Krajobraz ofiarowywał oczom niespodziewane widoki. Strome zbocza i masywy przeplatały się ze wzniesieniami o łagodnych stokach, nadającymi się na pastwiska.

Po drodze natknęli się tylko na jedną wioskę. Domy były małe, uczepione pochyłości, o dachach i ścianach z szarego kamienia. Ich mieszkańców cechowało nieprzyjazne usposobienie, toteż przemierzyli gaj kasztanowy, pełen jeleni i pleszek, bez zatrzymywania się.

Klimat ulegał gwałtownym zmianom. Kiedy w ciągu dnia było gorąco, powietrze stawało się gęste, ciążyło ludziom niczym płaszcz, wywołując zmęczenie i zły humor, po czym znienacka robiło się suche. Tego rodzaju osobliwości były skutkiem wiatrów, które wiały ku górze, przynosząc niżej wilgoć, która tkwiła tam bez ruchu.

Filip poprowadził ich przez wąwóz z kamienia wapiennego, ukrytą ścieżką. Jeźdźcy musieli zsiąść z koni i trzymać je za uzdy, aby nie potknęły się na żwirowym podłożu. Tymczasem widoczność zmalała, wśród skał wstała bowiem ukradkiem niespodziewana mgła.

Wąwóz był zbyt wąski, by mogły przejechać nim wozy, toteż Ignacio i Willalme musieli porzucić swój pojazd i podążać dalej pieszo. Bardziej niż z powodu niewygody kupiec cierpiał na myśl, że zostawił w wozie swą skrzynię. Przechowywał w niej cenne przyrządy i księgi, zbyt ciężkie, by zabrać je ze sobą.

Dowódca wyprawy nie dał znaku, by stanąć. Nadal odziany w czarny habit podążał we mgle, aż zapadł zmrok, ze swym białym wierzchowcem u boku. Pokonawszy wąwóz, zatrzymał się na skraju skarpy.

Zdrożony Ignacio oparł się o skałę i wpatrzył w krajobraz. Chociaż mgła nie pozwalała na szczegółowy widok, pojął, że dotarli do górskiej doliny. Z jednej strony była skarpa, z drugiej wyłaniało się wzniesienie w kształcie kopuły, porośnięte puszczą. Jednakże oprócz mgły panowały dziwne ciemności. Nie był to zmrok, lecz chmury sadzy tak gęste, że przesłaniały niebo.

Następnie dostrzegł coś jeszcze bardziej niepokojącego. Na szczycie wzgórza wznosił się zamek. Był ogromny i otoczony dokoła donżonami. Bardziej niż obronne bastiony przypominały one wielkie kominy, z których unosiły się gęste słupy czarnego dymu. Oto skąd pochodziła sadza!

Na myśl, że powietrze może być przesiąknięte owymi tajemniczymi wyziewami, Ignacio poczuł, jakby skórę oblepiało mu coś tłustego, zignorował to wszakże, skupiając uwagę na wieżach. Mimo słabej widoczności dało się je rozpoznać dzięki wyraźnie odcinającym się czarnym słupom dymu. Na południowo-zachodnim stoku naliczył ich cztery, oszacował więc, że na przeciwległym zboczu jest tyle samo.

Osiem. Było osiem wież, zbudowanych w jednakowej odległości od siebie...

I nagle aż się zachwiał, uzmysłowiwszy sobie pewną zbieżność. Kształt zamku odtwarzał znak pająka odciśnięty na monetach z alchemicznego złota. Spirale odnóży wskazywały dokładne położenie okalających go wież. Zaś środkowy symbol pająka musiał przedstawiać donżon...

Jeśli się dobrze przyjrzeć, nawet nienaturalny mrok panujący w tym miejscu potwierdzał jego przeczucia. Ktoś mu już o tym mówił. Oddech ciemności spowija ziemię, przybierając postać nocnego dymu. Tak powiedział mu oszpecony Droun w podziemiach Świętej Lucyny. Czy to możliwe? A więc to jest miejsce, którego tak usilnie szukał?

Jakby na potwierdzenie jego podejrzeń Filip z Lusignan przysunął się obok i szepnął mu na ucho:

Ignacio popatrzył nań pytająco, rycerz jednak go minął i zwołał soudadiers, aby opracować plan ataku. Trudno było odgadnąć jego zamysły. Filip dysponował ograniczoną liczbą ludzi. Korzystając ze słabej widoczności, być może mógłby podejść lasem aż pod mury. Tylko na co by mu się to zdało? Obrona Airagne sprawiała wrażenie solidnej i z pewnością była dobrze wyekwipowana. Najeźdźcy zostaliby podziurawieni strzałami, zanimby zdążyli przeskoczyć przez fosy, zaś niedobitki skosiłaby jazda, która na pewno stacjonowała wewnątrz murów.

Ignacio zorientował się, że Willalme również robi rozeznanie i bez wątpienia dokonuje własnych obserwacji, było wszakże jeszcze coś innego. Otóż Francuz śledził każdy ruch Lusignana tak świdrującym wzrokiem, że wszyscy bez trudu dostrzegliby jego nienawiść. Tymczasem Filip zdawał się na to nie zważać, pozostając niewzruszony. Był tak zdeterminowany, by dodać ludziom pewności siebie, że żołnierze praktycznie spijali mu słowa z ust. Gdyby się to okazało konieczne, poprowadziłby tych najemników na rzeź bez najmniejszego sprzeciwu z ich strony. Zresztą okoliczności wiele mówiły na temat tego, jakiego rodzaju to człowiek. Przebiegły, wojowniczy i obdarzony przenikliwością stratega.

Lusignan wskazał swym soudadiers zachodnie skrzydło zamku. Być może z tego miejsca można było się przedostać do środka albo zrobić wyłom w obronie Airagne, aby się jednak

  1. tym przekonać, Ignacio musiał zaczekać aż do rana. Z nielicznych słów, jakie zdołał wyłowić, wynikało, że atak rozpocznie się przed świtem, przy sprzyjającej mgle.

Kupcowi nie udało się usłyszeć więcej. Zgodnie z wieczornym zwyczajem zgraja najemników zawlokła go pod pień drzewa i przywiązała razem z Willalme’em. Próbował się przeciwstawić, mówiąc, że tego dnia nie dano im nic do jedzenia ani do picia.

Filip rozkazał, by najemnicy rozbili obóz pod okolicznymi drzewami, zabronił im też rozpalać ogień i hałasować. Następnie, po wyznaczeniu wart, soudadiers zjedli zimny posiłek

  1. położyli się pod gołym niebem, wystawiając się na wilgotną mgłę.

Po wielu dniach wysiłku i niewoli Ignacia łupało w plecach. Pocieszała go myśl, że rana na ramieniu Willalme’a się zabliźniła, lecz teraz nie miało to już takiego znaczenia. Wkróce zapadnie decyzja o ich losie, oni zaś nie będą mogli uczynić nic, by temu zapobiec.

Gdybyż tylko udało mu się uciec... Poruszył rękami, chcąc pokonać opór więzów, okazały się wszakże mocne i niemożliwe do zerwania. Znajdujący się po drugiej stronie pnia Francuz pokręcił ze smutkiem głową, dając do zrozumienia, że to na nic. Zapewne przeprowadził taką samą próbę.

Westchnąwszy z goryczą, Ignacio pomyślał o żonie i synu, żywiąc nadzieję, że oboje są bezpieczni. Po czym pomyślał o swym domu z łupkowym dachem, zatopionym w cichej kastylijskiej dolinie, i o całym spokoju, którym mógłby się cieszyć, gdyby tylko nie zapragnął zbyt dużo wiedzieć i widzieć.

Zamknął oczy, próbując sobie wyobrazić, co by się zmieniło, gdyby w młodości wybrał inne życie albo byłby wręcz innym człowiekiem... W gruncie rzeczy jednak nigdy nie dane mu było dokonać żadnych wyborów. Los rzucał nim jak liściem porwanym przez wiatr, ciskając z siłą i wedle swoich zachcianek na cztery strony świata. Kupcowi nie pozostało więc nic innego, jak uczepić się myśli, uczuć, pozwalając się poniewierać zawierusze. Będzie to trwało aż po kres życia albo dopóki rozum nie odmówi mu posłuszeństwa...

Po długim czasie, wyczerpany głodem i zmęczeniem, zasnął.

Ignacio otworzył oczy i przyjrzał się mężczyźnie, który stał nad nim rozjuszony, z wyciągniętymi ramionami. Zdał sobie sprawę, że właśnie został spoliczkowany. Za jego plecami drugi mężczyzna rozplątywał mu więzy i zachęcał do wstania w bardziej łagodny sposób.

Mruknął coś, aby dać do zrozumienia, że do niego dotarło, ledwie zaś go uwolniono, rozmasował sobie ramiona i dłonie. Mrugał powiekami, lecz pomimo wszelkich wysiłków nie zdołał nic zobaczyć. Widział niewyraźnie. Wzrok miał zaćmiony nie od senności, lecz od mgły, która spowijała wszystko popielatą zasłoną. Dostrzegł jedynie światło brzasku, przebłyskujące na południowym wschodzie, było ono wszakże zbyt dalekie i zbyt nikłe.

Oparł się o pień drzewa, ugiął nogi w kolanach i wstał. Kości grzbietu zatrzeszczały mu w kilku miejscach, w głowie zaś łomotało, jakby ktoś walił młotkiem.

Kupiec ociągał się jeszcze przez chwilę wsparty o pień drzewa, zwłoka ta nie spodobała się jednak żołnierzowi, który znów wrzasnął mu w twarz:

Po czym zamachnął się, by go uderzyć. Lecz Ignacio był przygotowany, toteż chwycił go za nadgarstek, zanim tamten zdążył zadać cios.

Żołnierz wydał jęk bólu, zaskoczony szybkością i siłą więźnia. Szarpnął ramieniem, by uwolnić się z uścisku, ale kupiec mu je wykręcił, zmuszając, by tamten ukląkł na ziemi. I natychmiast niepostrzeżenie wyciągnął mu zza pasa puginał i ukrył pod szatą.

Podniósłszy wzrok, kupiec ujrzał przed sobą czarną postać Filipa z Lusignan. Nie zauważył, że jest w pobliżu, i zastanawiał się, czy tamten zobaczył, że chowa puginał. Stawił mu czoło z de cydowanym tonem:

się drwiąco, wykręcając szarpnięciem drugą rękę wojakowi, który warknął z bólu i wstydu.

Filip wzruszył ramionami.

Mężczyźni przytaknęli z zamiarem odprowadzenia zakładnika.

W tej samej chwili Francuz otworzył oczy i popatrzył z pogardą na Lusignana. Rzucał mu

wyzwanie.

Willalme szarpnął się, próbując się uwolnić. Bułat leżał tuż przed nim. Francuz niemal zdołał musnąć go czubkiem stopy, nie mógł go wszakże chwycić.

Filip z Lusignan pochylił się nad nim i złapał go za włosy.

Niebieskie oczy Willalme’a miotały wściekłe błyskawice. Nawet w takich okolicznościach nie zamierzał się ukorzyć.

F

ilip najwyraźniej napawał się jego nienawiścią.

- Patrz sobie na mnie do woli swym gniewnym wzrokiem. Mam nadzieję, że kruki wykolą ci oczy z twarzy, zanim umrzesz.

Gromadka najemników, którzy przyglądali się całej scenie, wybuchnęła sprośnym śmiechem.

Lusignan puścił więźnia i oddalił się, dając swoim ludziom znak, aby byli w gotowości.

W ciągu kilku chwil pole zostało oczyszczone. Osiodławszy konie i chwyciwszy za broń, soudadiers ruszyli na zamek Airagne. Ignacia zawlekli za sobą. Ledwie zdążył posłać pożegnalne spojrzenie towarzyszowi.

Willalme został sam, pogrążony we mgle, tymczasem przez głowę jęły mu przemykać dziwne myśli. Echo fantasmagorii, twarzy, słów. Może zaraz po śmierci stanie się taki jak te obrazy, oblicze bez rysów, ciało pozbawione dotyku...

Nagle się ocknął. Usłyszał jakiś hałas... Hałas, który nie pochodził z jego umysłu, lecz z zewnątrz. Po czym ujrzał, jak z mgły wynurzają się dwa cienie i niebezpiecznie się zbliżają. Przemówiły, ale nie udało mu się zrozumieć. Miały męskie, niemal brutalne głosy.

Uśmiechnął się. Śmierć przyszła po niego.

Soudadiers Przedarli się przez mgłę niczym stado wilków i przemykając między drzewami, dotarli pod zachodnie skrzydło zamku. Wówczas Lusignan wydał rozkaz, by się zatrzymali, i podzielił ich na dwie jednostki, jazdę i piechotę.

Jeźdźców nie było wielu, co najwyżej ze dwudziestu, Filip uznał jednak, że do jego celów to wystarczy. Polecił im iść wzdłuż murów aż do zaryglowanej bramy. Mają zająć pozycje

w pobliżu, ukryci w zaroślach, i czekać, aż wrota zostaną otwarte od środka.

Posłuszni jeźdźcy rozproszyli się i zniknęli w szarości.

Wtedy Lusignan objął dowództwo nad piechotą i poprowadził ją w innym kierunku.

Kupiec odgadł jego strategię. Nie miał wziąć udziału w szturmie z prawdziwego zdarzenia,

tylko w przedostaniu się do zamku tajną drogą. Może to jedyny wykonalny sposób, jeśli kierować się zasadami logiki. Tak czy inaczej uznał, że Lusignan dysponuje zbyt małą liczbą ludzi, którymi będzie się mógł posłużyć w chwili nieuchronnego starcia. Czy to możliwe, by

  1. tym nie pomyślał? Im dłużej roztrząsał ów szczegół, tym silniejsze miał wrażenie, że pominął coś istotnego.

Powietrze wokół zamku miało niezdrowy zapach za sprawą smrodu, jaki wydobywał się z fos okalających mury, w miarę zaś jak posuwali się naprzód, odór stęchlizny stawał się coraz silniejszy. Zniesmaczeni soudadiers maszerowali, zatykając nosy i usta.

Mury zamku wyłaniały się z kłębów dymu i mgły. Pojawiały się znienacka, niczym miraże, by po chwili zniknąć. Najemnicy zdawali się zauroczeni owymi umykającymi wizjami, jakby zapomnieli o zbliżającej się bitwie.

„Wszystko to jest częścią czarów Airagne”, pomyślał Ignacio i dokładnie w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że idzie brzegiem fosy. Wychyliwszy się, by zajrzeć w głąb, dostrzegł stojące mętne ścieki. Musiała to być woda używana do chłodzenia metali, które obrabiano wewnątrz zamku, sądząc zaś po zapachu, zawierały one także kwasy stosowane do oczyszczania substancji w stanie surowym.

Filip szedł przez jakiś czas wzdłuż fosy, szukając punktów zaczepienia, następnie znów poprowadził żołnierzy w zarośla. Niełatwo było podążać za nim, wśród gęstej roślinności brakowało bowiem ścieżek, toteż piechurzy musieli wywijać włóczniami, by nie utknąć w gąszczu gałęzi i krzewów.

Szlachcic zanurzył się w gęstwinie na sporą odległość, po czym przystanął przed leżącą na ziemi marmurową płytą. Przypominała pokrywę sarkofagu. Przywołał czterech zbrojnych

  1. rozkazał im ją przesunąć.

Gdy płyta odjechała bez oporu, ku zdumieniu wszystkich wyłoniła się spod niej krata z kutego żelaza, w której znajdował się zamek z ośmiokątnym otworem. Filip włożył do niego medalion w kształcie pająka i zwolnił wewnętrzny mechanizm, po czym otworzył kratę, odsłaniając wejście do podziemi.

Podążając za szlachcicem, soudadiers zanurzali się kolejno w podziemiach. Ignacio posuwał się obok niego, nieustannie pilnowany przez dwóch zbrojnych. Zastanawiał się, na co się przyda jego obecność. Z pewnością Lusignan trzymał dla niego w zanadrzu coś szczególnego.

Zmierzali wykutym w kamieniu korytarzem, aż wtem usłyszeli kapanie. Filip dał znak, aby uważali. Z sufitu sączyła się jakaś ciecz.

Ignacio, idąc jego śladem jako jeden z pierwszych, uczynił to samo. Zebrał poły szaty i przywarł do muru. Owa ciecz pochodzi z fosy, lepiej jej nie tykać.

Posuwali się dalej już bez przeszkód aż do miejsca, w którym korytarz się rozwidlał i przybierał kształt litery Y. Wówczas Lusignan rozkazał, by Ignacio wraz z obydwoma zbrojnymi udał się za nim na lewo, natomiast reszta piechoty miała skręcić w prawą odnogę, wiodącą na wewnętrzny dziedziniec zamku. Gdy już wydostaną się na powierzchnię, soudadiers będą wiedzieli, co robić.

Jeden po drugim prześliznęli się przez wejście do korytarza. Zostawszy w towarzystwie jedynie Lusignana i obu żołnierzy, Ignacio nie zdołał dłużej milczeć.

Lewa odnoga zawiodła ich do ślimakowych schodów, a gdy wspięli się po stopniach, dotarli do wieży strażniczej umocowanej wewnątrz murów. Otwory strzelnicze umożliwiały widok na wewnętrzną przestrzeń zamku. Filip przystanął przed jednym z nich, zachęcając Ignacia, by zrobił to samo.

Wyjrzawszy, kupiec spostrzegł mimo mgły dziedziniec z donżonem i wieżami zewnętrznymi, wzdłuż których otwierały się szerokie drzwi ozdobione herbem Czarnego Słońca. Bez wątpienia kwatery wojsk.

Następnie dojrzał, że coś porusza się ukradkiem po dziedzińcu. Czterech mężczyzn biegło ku głównemu wejściu do zamku, trzymając się blisko murów. Musieli należeć do piechoty Lusignana. Pewnie spróbują otworzyć zamkowe wrota, aby wpuścić zaczajoną na zewnątrz jazdę, po czym nastąpi jednoczesny atak dwóch oddziałów, piechurów i jeźdźców.

Czterej intruzi przemknęli we mgle ku wejściu, wielkiej łukowej bramie tkwiącej w minach. Składała się z solidnej żelaznej kraty, a na zewnątrz z podniesionego zwodzonego mostu. Soudadiers musieliby dotrzeć do dwóch drewnianych kół umieszczonych po obu stronach wrót. Pierwsze uruchamiało przymocowane do kraty kołowroty, drugie służyło do opuszczania zwodzonego mostu.

W pobliżu stało dwóch wartowników, lecz niezauważeni intruzi okrążyli straże i bezszelestnie poderżnęli im gardła. „Ludzie nawykli do rzemiosła”, pomyślał Ignacio. Następnie położyli trupy na ziemi i zaczęli obracać pierwszym kołem.

Spokój zamku zakłóciło skrzypienie kołowrotów.

Po podniesieniu kraty czwórka skupiła się czym prędzej przy drugim kole, aby wprawić je w ruch. Właśnie wtedy w powietrzu rozległ się świst pierwszych strzał. Jeden z soudadiers runął trafiony w lędźwie, tymczasem drugi, widząc, że kompan pada na ziemię, puścił koło i wziął nogi za pas.

Przy kole zostało ich dwóch. Nie byli odważniejsi, tylko bardziej przezorni. Przecież uciekając, też nie umknęliby przed łucznikami. Jedyną nadzieją było otwarcie przejścia jeździe. Ignacio przyglądał im się ze swego miejsca, spodziewając się, że prędzej czy później obu mężczyzn przebiją strzały. Jeśli nadal żyli, zawdzięczali to wyłącznie mgle, która uniemożliwiała łucznikom dokładne wycelowanie, zmuszając do strzelania na oślep w kierunku

koła.

Potem maszyneria nagle się rozkołysała, następnie zwodzony most runął z ogłuszającym grzmotem. Rąbnął o brzeg, odbijając się kilka razy i wzbijając opary mgiełki, zanim jednak huk ucichł, utonął w innym, jeszcze potężniejszym rumorze, który stale narastał. Tętencie koni bojowych, dobiegającym z lasu.

Ignacio wychylił się przez otwór strzelniczy i ujrzał, jak do wnętrza zamku wpada jazda soudadiers, po czym okrąża dziedziniec w zwartym szyku. Tymczasem cała piechota zajęła pozycję na otwartym polu, szukając schronienia przed gradem strzał.

Plan ataku powiódł się znakomicie. Jednakże, zgodnie z przewidywaniami kupca, nieprzyjaciel nie czekał z założonymi rękami: bramy każdej z ośmiu wież otwarły się na oścież i zaczęły wypluwać zgraję zbrojnych, zarówno pieszych, jak i na koniach.

Najemnicy Filipa zostali okrążeni przez tłum wojska. Jazda Archontes napierając na nich, spychała ich w kierunku wejścia. Większą część zadania wykonał wszakże oddział zbrojnych, którzy nadbiegali pieszo: były to potężne chłopiska, które rzucały się w bój, wywijając olbrzymimi młotami o zakrzywionych krawędziach. Ich straszne toporki były bezlitosne - raniły i rozszarpywały przy każdym uderzeniu.

Ignacio spojrzał na niego z ukosa.

Kupiec spostrzegł powstrzymywany drwiący uśmiech na twarzach obu eskortujących go zbrojnych. Najwyraźniej wiedzieli, co rycerz ma na myśli. Podszedł więc do otworu strzelniczego i zerknął na zewnątrz. Za fosą zobaczył oddział jeźdźców, którzy właśnie wyłonili się z zarośli, zmierzających w kierunku mostu. Było ich co najmniej pięćdziesięciu. Nie miał przed sobą najemników, lecz regularne wojsko. Barwy chorągwi i strojów bojowych zrodziły w nim przeczucie, które natychmiast przemieniło się w pewność, jak tylko rozpoznał osobnika na czele formacji: odzianego w biel biskupa na koniu. Choć miał na sobie uroczyste szaty, włączając mitrę i pastorał, sprawiał wrażenie zgrzybiałego starca. Ignacio otworzył szeroko oczy z niedowierzaniem. Był to Fulk z Tuluzy.

Gdy biskup uniósł pastorał, giermek u jego boku zadął w róg, do ataku, po czym rozległy się

okrzyki wojenne, rżenie i tętent kopyt. Jazda Białego Bractwa ruszyła do natarcia, pędząc w zwartym szyku ku zamkowym wrotom.

Tymczasem wewnątrz murów soudadiers Filipa z Lusignan wpadli w poważne tarapaty: cofali się właśnie zdziesiątkowani ku głównej bramie pod naporem nieprzyjaciela. Wyglądało na to, że wszystko stracone, kiedy od strony zwodzonego mostu dobiegł potężny łoskot i nastąpiła szarża armii Fulka. Na ten widok najemnicy odzyskali siłę i odwagę. Rozluźnili szyk, rozstawiając się tak, by przepuścić szturmujących sprzymierzeńców.

Jeźdźcy Białych przemierzyli ludzki korytarz utworzony przez soudadiers i wpadłszy w sam środek bitwy, naparli na linię wroga, aby ją przełamać. Uderzenie okazało się miażdżące. Zaatakowana z zaskoczenia formacja Archontes cofnęła się. Jazda Fulka zrobiła wyłom w samym jej środku i rozbiła ją na dwie części, wywijając włóczniami i buzdyganami przy każdej próbie oporu.

Uśmiechnąwszy się zwycięsko, Filip odsunął się od otworu strzelniczego i skinął na obu żołnierzy, aby szykowali się do działania.

Kupiec skinął głową, powstrzymując drżenie. Targały nim sprzeczne doznania. Chwilowe

zwycięstwo Filipa wywołało w nim poczucie zawodu, niemniej jednak zdawał sobie doskonale sprawę, że jego życie jest związane z tym człowiekiem. Gdyby Lusignana zdemaskowano, on zostałby uznany za jego wspólnika i odpowiednio potraktowany. Świadomość ta nie przyćmiewała wszakże wewnętrznej euforii: bez względu na to, jak się zakończy ta historia, niedługo odkryje tajemnice Airagne i tożsamość hrabiego Nigreda.

Zanim podążył za Lusignanem, zatrzymał się jeszcze na chwilę przed otworem strzelniczym. Wyjrzał po raz ostatni na zewnątrz zamku: odniósł wrażenie, że na skraju zarośli dostrzega kilka postaci jeźdźców. Ktoś nie wziął udziału w bitwie i pozostał na uboczu, wśród drzew. Ignacio wytężył wzrok w kierunku mężczyzny na czele formacji, strzeżonego przez niewielką świtę. Jego widok, choć daleki, wydał mu się znajomy i skłonił do wytężenia wzroku, aż rozpoznał w nim Fulka.

Biskup wpatrywał się w zamkowe wrota, czekając na wynik starcia. Pomimo zaś ciemności i mgły kupiec dostrzegł jego niecierpliwą żądzę podboju.

Gdy obydwa cienie wyłoniły się z mgły, Willalme niemal z rozczarowaniem stwierdził, że to nie zjawy, tylko para źle dobranych żołnierzy. Jeden niski i tęgi, drugi wymizerowany, z głową przypominającą łebek od szpilki.

Przed odpowiedzią Willalme przyjrzał się badawczo obu wojakom. Mówili jak Langwedotczycy, nie sądził jednak, żeby należeli do wojsk Lusignana. Trudno było wszakże stwierdzić, do jakiej armii się zaliczają, toteż postanowił skłamać:

Willalme zawtórował mu śmiechem.

Kolejne drwiące parsknięcie wymizerowanego żołnierza.

Francuz dość już usłyszał.

Gruby żołnierz przytknął mu ostrze do gardła.

Tłuścioch pokręcił głową.

Zerknął na nich kątem oka, gdy podążali za nim niczego nieświadomi.

Ledwie w pełni odzyskał władzę nad ciałem, odwrócił się gwałtownie i wyrwał bułat z rąk grubego żołnierza, następnie pchnął jego kompana prosto w brzuch. Tykowaty wrzasnął rozpaczliwie, podtrzymując dłońmi wydostające się z brzucha wnętrzności, gdy tymczasem rozbrojony wojak dobywał w pośpiechu miecza. Ponieważ jednak był powolny i niezdarny, Willalme z łatwością odparował jego cios i przebił go na wylot.

Upewniwszy się, że obydwaj nie żyją, zabrał jednemu z nich flaszkę z wodą i ugasił pragnienie, po czym schował bułat do pochwy u pasa.

Rozejrzał się wśród drzew, wrócił do punktu wyjścia i ruszył szybkim krokiem w stronę, w którą udali się wcześniej ludzie Filipa z Lusignan. Nie wiedział jeszcze, jak postąpi, kiedy tylko odnajdzie Ignacia. Będzie improwizował, powiedział sobie. Przede wszystkim trzeba

odzyskać stracony czas.

Nie uszedł daleko, gdy posłyszał za plecami jakiś szelest. Dobył miecza i schował się za drzewem, bojąc się, że natrafi na kolejnych zbrojnych. Nagle jednak zaskoczyło go dobiegające z krzaków warczenie. „Wilk”, pomyślał gotów się bronić. Czekając, aż zwierzę wyskoczy z zarośli, żeby się nań rzucić, z opóźnieniem dostrzegł z tyłu obecność człowieka.

Odwrócił się z prędkością węża i przeciął bułatem powietrze, lecz czyjaś dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku, powstrzymując cios.

Willalme zgrzytnął zębami z wysiłku i po chwili stanął z mężczyzną twarzą w twarz. Kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, nie zdołał powstrzymać okrzyku zdumienia.

30

Uberto zwolnił uścisk i objął ramieniem przyjaciela.

Uberto w odpowiedzi opisał z grubsza pokonaną drogę:

Willalme skinął głową, przypatrując się bacznie towarzyszącej przyjacielowi dziewczynie. Była bardzo piękna, niemal zachwycająca, lecz miała twardy i podejrzliwy wzrok. Mimo wyraźnej rezerwy zdawała się ufać Ubertowi.

Uberto położył mu dłoń na ramieniu.

Słowa te podniosły Francuza na duchu bardziej niż cokolwiek innego. Nawet mrok owej

odludnej puszczy wydał mu się mniej groźny.

Uberto podał mu dżambię.

Francuz przypiął do pasa puginał i popatrzył na kompanów zdecydowanym wzrokiem.

Uberto spochmurniał.

Willalme w odpowiedzi wskazał zamek na szczycie wzniesienia.

Chociaż ledwo widoczna we mgle, budowla górowała groźnie nad puszczą. Wyglądała jak olbrzymi granitowy stwór, na czubku ziejący dymem. Na ten widok Moirę przytłoczył obraz wychudzonych i wycieńczonych ludzi, wyniszczonych przez głód i cierpienie. Dobrze wiedziała, że pod tymi murami biegną labirynty korytarzy, po których długo się wlokła, nim odnalazła drogę ucieczki. Przeszył ją dreszcz. Uberto, który to zauważył, przytulił ją, aby dodać jej otuchy.

Uberto przyjrzał się zamkowi. Cokolwiek kryje się za tymi murami, musi przestać wyrządzać krzywdę. Przyrzekł to nie tylko Corbie z Lanty, ale także przeoryszy od Świętej Lucyny. Jednakże wobec potęgi Airagne jego pewność się zachwiała. Łatwo mu było podjąć

słowne zobowiązanie, gdy nie zdawał sobie sprawy, jakiej próbie będzie musiał się poddać. Zgadzając się, postąpił w sposób niefrasobliwy i lekkomyślny. Tylko że osoby, które pokładały w nim ufność, wcale nie okazały się lepsze. Jak mogły pomyśleć, że niedoświadczony młodzieniec jest w stanie wypełnić podobną misję? Jeśli on był naiwny, to Galib i Corba postąpili bez mała nierozważnie. Co zamierzali osiągnąć, wysyłając go przed te wieże? Jak jeden człowiek mógłby zburzyć coś tak ogromnego?

Właśnie wtedy Uberto, pokonawszy wszelkie przeciwności losu, aby dotrzeć aż tutaj, po raz pierwszy zwątpił w powodzenie przedsięwzięcia. Na początek nie będzie mu łatwo się prześliznąć za mury Airagne i swobodnie w nich poruszać. Ponadto nigdy nie znajdzie sposobu, by orientować się w tak obszernej budowli. Nie mówiąc o tym, że musiałby uśpić czujność wielu straży. Gdyby zdołał ocalić Ignacia i uciec, nie dając się schwytać, to byłby cud.

Mimo wszystko musi spróbować. Czuł ciężar odpowiedzialności.

Z drugiej strony Uberto doskonale wiedział, że nie może sobie pozwolić na popełnienie błędów. Gdyby pojmano go w Airagne, nikt nie przybyłby mu na ratunek, jak to miało miejsce w Montsegur. Fortuna już dość mu sprzyjała. Należało się dokładnie zastanowić nad sposobem działania i uważnie ocenić położenie. Jeśli jednak chciał to uczynić, najpierw musiał się uwolnić od wyrzutów, które dręczyły go od wielu dni, każąc mu wątpić we własną szlachetność. Zanim zatem ruszył w dalszą drogę, postanowił odciągnąć na bok Willalme’a i mu się zwierzyć. Był to jedyny przyjaciel, z którym mógł szczerze porozmawiać. Już na samą myśl, żeby zwrócić się z tym do Moiry, czuł zakłopotanie. Nie był jeszcze gotów, by odsłonić przed nią własne słabości.

Nie wiedząc, jak zacząć, młodzieniec szepnął tylko do Willalme’a:

Uberto przytaknął. To prawda, kierowała nim miłość. Przyjacielowi wystarczyło jedno spojrzenie, żeby to zrozumieć. W końcu znali się z Willalme’em od lat i łączyły ich braterskie uczucia. Francuz nauczył go walczyć, strzelać z łuku i jeździć konno. Ich porozumienie różniło się od tego, które Uberto stworzył z ojcem; Ignaciowi trudno było mu się zwierzyć.

Uberto skinął głową. Przyjaciel miał rację. Miłość skłoniła go, by działał szybko, nie beztrosko. Kazała mu uczynić to, co słuszne, nie dając czasu do namysłu. Właśnie ów gwałtowny uczuciowy zwrot, owa chwilowa utrata panowania zmąciły mu umysł. Kiedy to sobie uzmysłowił, bardzo mu ulżyło.

Nadeszła pora, by się ruszyć.

Pokonali na piechotę porośniętą drzewami przestrzeń. Willalme i Uberto podążali ramię w ramię, jeden z dłonią zaciśniętą na rękojeści miecza, drugi ze strzałą nałożoną na cięciwę. Moira posuwała się za nimi, prowadząc konie za uzdy.

W pewnej chwili czarny pies postawił uszy i zaskomlał. Uberto, który zdążył się już nauczyć odczytywać reakcje zwierzęcia, rozejrzał się dokoła z trwogą. Może się mylił, wydawało mu się jednak, że słyszy rżenie. Istotnie, wkrótce we mgle zamajaczył biały koń przywiązany do pnia.

Rozsiodłany, skubał trawę, wybrzydzając.

Miejsce to okazało się wszakże puste. Gdzie się podziali Ignacio, Lusignan i wszyscy soudadiers? W poszukiwaniu odpowiedzi Francuz jął przepatrywać gałęzie i krzaki w kierunku zamku. Mgła utrudniała widoczność, gdy jednak wytężył słuch, wydawało mu się, że z jego wnętrza dobiegają krzyki i szczęk broni. Za murami toczyła się bitwa.

Wtem jego uwagę przykuł głos Uberta. Pobrzmiewały w nim zarazem euforia i zdumienie:

Poprowadził Willalme’a i Moirę ku kamiennej płycie, obok której znajdowała się podniesiona żelazna krata.

31

Filip z Lusignan znów powiódł Ignacia do podziemi. Długo szli, przyświecając sobie pochodniami. Korytarze tworzyły bezkresny labirynt, w którym trudno było znaleźć drogę. Kupiec zastanawiał się, jak daleko mogą się one ciągnąć i kto je zbudował, przeczuwał jednak, że wkrótce się tego dowie.

Powoli robiło się bardziej gorąco, powietrze zaś zatruł smród jakichś gryzących substancji.

Przemierzywszy ostatni odcinek korytarza, Lusignan pierwszy wskoczył do obszernego pomieszczenia, po czym skinął na swych kompanów, by poszli za nim, jakby właśnie wrócił do własnego domu. Mimo wszystko Ignacio i obydwaj zbrojni rozejrzeli się dokoła, zanim do niego dołączyli. Nie znajdowali się w naturalnej jaskini, lecz w czymś w rodzaju zwieńczonej kopułą krypty, w całości wykutej w granicie. Natomiast wzdłuż ścian ukazało się osiem potężnych, łukowych, wydrążonych w kamieniu wejść jednakowej wielkości i umieszczonych w równych odstępach.

Kupiec zmusił się do chłodnego rozumowania. Każdy z tych portali musi prowadzić do jednej z ośmiu wież ulokowanych wokół murów. Z pewnością otwierały do nich dostęp. Znajdował się zatem właśnie w brzuchu Airagne, pod donżonem.

Ośmioro drzwi to nie były jedyne wejścia. W ścianach widniały miriady mniejszych wejść ukrytych w mroku.

Posłuszni Filipowi żołnierze odszukali i zapalili tkwiące w ścianach pochodnie; łuczywa jęły natychmiast wydzielać zapach palonej żywicy, roztaczając przyćmiony dymem blask aż po sklepienie. Światło pozwoliło Ignaciowi dostrzec pośrodku pomieszczenia utworzony przez źródło wody mały staw, wewnątrz którego majaczył posąg wielkości człowieka. Była to rzeźba z czarnego kamienia żyłkowanego galenitem, dość prymitywna, za to bardzo wyrazista. Przedstawiała niewiastę.

Ignacio zwrócił uwagę na słowo wyryte u podstawy posągu:

MELVSINE. Brzmiało znajomo, lecz w tej chwili nie uchwycił jego znaczenia.

W jego umyśle powstał jasny obraz.

Kupiec pokiwał głową i powrócił myślami do napisu pod posągiem. Owa „Melusine” przykuła jego uwagę. W dźwięku tego słowa, w wymowie sylab było coś znajomego, co ciągle mu umykało. Z zadumy wyrwał go głos Lusignana:

Filip z Lusignan sprawiał wrażenie rozdrażnionego.

Kupiec zwlekał. Kusiło go odkrycie tajemnic tych ksiąg, nigdy wszakże nie wstąpiłby na służbę do podstępnego Filipa. Podszedł do posągu niewiasty.

węża, która obdarza mocą każdego, kto ma odwagę ją pokochać. Zdaje się, że jej imię pochodzi od Mere Lusine.

Ignacio, który zdążył się już utwierdzić w swym rozumowaniu, wycelował weń palec i rzekł:

Ignacio nadal odtwarzał wypadki.

Ignacio zmarszczył czoło z surową miną. Pod brwiami widniało dwoje oczu krogulca.

Lusignan zacisnął usta, powstrzymując gniew. Przetrawiał dopiero co zasłyszane słowa, wielokrotnie kręcąc głową, jakby chciał je odepchnąć, zanim wszakże zdołał odpowiedzieć, zaniepokoiło go coś niespodziewanego: jakiś ruch w ciemnościach.

Powietrze przeszyła strzała. Jeden ze zbrojnych runął na ziemię ugodzony.

Po czym nastąpiło wyczerpujące oczekiwanie, a po nim z półmroku wyłoniły się trzy postacie. Byli to Uberto, Willalme i Moira, za którymi podążał czarny pies. Filip patrzył, jak się zbliżają, z grymasem wściekłego zdumienia. „To nie może być”, pomyślał. Przecież Airagne to

labirynt! Nawet jeśli przyjąć, że ci troje posuwali się za nim lasem aż do wejścia do podziemnego korytarza, jak udało im się go dogonić?

Jedyny żołnierz, jaki pozostał na nogach, poczuł, że wzięto go na cel. Dobywszy sztyletu, pochwycił Ignacia i zasłonił się nim jak tarczą, tymczasem kupiec wyjął schowany w fałdach szaty puginał i błyskawicznym ruchem wbił mu go pod pachę, wykorzystując szparę w kolczudze. Soudadier padł na kolana, zginając się wpół z udręki, zanim jednak wyzionął ducha, z jego ust wydobyło się rzężenie podobne do kwilenia.

Lusignan zazgrzytał zębami i rzucił się na Ignacia, nie zdołał wszakże go dosięgnąć, stanął bowiem oko w oko z niepokonanym Willalme’em.

Filip dobył miecza.

Ściskając zarówno bułat, jak i dżambię, Francuz odparował serię zaciekłych ciosów. W podziemnym mroku iskry wywołane ocierającymi się klingami tryskały niczym świetliki. Zapowiadał się ciężki pojedynek. Filip był znakomitym wojownikiem i władał bronią z niespotykaną zręcznością. Wymierzał szybkie cięcia ukazujące doświadczenie nabyte w ciągu lat bitew. Uberto wodził za nim wzrokiem, celując doń z łuku. Wyrzuty sumienia ulotniły się, jego chwyt stał się na powrót mocny.

Przez umysł Wilłalme’a przemykały liczne krzywdy wyrządzone przez tego człowieka: oszustwo, upokorzenie, uwięzienie i pożar kościoła. Uczucia, nad którymi nie potrafił zapanować, doprowadzały go do wściekłości. Zażarcie odpierał ciosy, aż przesunąwszy się w martwe pole przeciwnika, był w stanie przystąpić do obrony. Zakręcił młynka bułatem i wykonał potężne ukośne pchnięcie z dołu ku górze. Lusignan je odparował, lecz Francuz obrócił się wokół własnej osi i ponownie dźgnął go w brzuch.

Filip odbił cios mieczem, wyginając ramię w nienaturalny sposób. Poczuwszy ukłucie w nadgarstku, pojął, że nie docenił rywala. Cofnął się, chcąc się wywinąć od zwarcia. Willalme ścigał go, na przemian to zadając ciosy bułatem, to robiąc wypady z dżambią. Przyparł go do muru i ruszył nań, gotów uderzyć. Tylko że Lusignan okazał się szybszy: chwyciwszy lewą ręką tkwiącą w ścianie pochodnię, przyłożył mu ją do twarzy.

Willalme krzyknął z bólu i zasłonił dłonią oczy, oślepiony szkarłatnym błyskiem. Cofnął się niezdarnie, wymachując mieczem. Ten nikczemnik sobie z niego zadrwił! Pod powiekami go paliło, kiedy zaś zdołał je otworzyć, miał zamglony wzrok. Mimo to udało mu się dostrzec sylwetkę wroga, który oddalał się biegiem ku wyjściu, toteż rzucił się za nim w pościg z impetem.

Lusignan otworzył w pośpiechu drzwi, po czym zamknął je za sobą i unieruchomił drągiem. Willalme rąbnął w nie z mocą - skrzydło zadrżało, lecz nie ustąpiło: było z drewna nabijanego ćwiekami, wzmocnionego metalowymi listwami. Można by je sforsować wyłącznie taranem.

Francuz nadal walił ze złością. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się raptownie, wykrzywiony gniewem. To był Ignacio.

Wydawszy głębokie westchnienie, Willalme się uspokoił.

Ignacio przytaknął, po czym skinął dziewczynie z aprobatą.

Kupiec uniósł brew.

Uberto wybałuszył oczy osłupiały.

Kupiec przyglądał się z niedowierzaniem, jak Uberto wyjmuje niewielki kodeks i wręcza mu go z pewnym pośpiechem. Jeśli naprawdę był to manuskrypt, o którym słyszał, oto miał przed sobą jeden z tekstów najważniejszych nie tylko dla świata chrześcijańskiego, ale dla całej

ludzkości. Ledwie wziął go w ręce, odetchnął głęboko, aby zapanować nad wewnętrznym uniesieniem, i jął go kartkować. Pożerał wzrokiem zapisane inkaustem wersy, aby sprawdzić, czy to autentyczna Turba philosophorum.

Kupiec pokręcił przecząco głową.

Wówczas Moira poczuła się w obowiązku zabrać głos.

  1. niewolników Airagne. Nie możemy pozwolić, żeby pomarli tam na dole.

Spojrzenia obecnych skupiły się na niej. Wszyscy się zgodzili.

Zamknąwszy za sobą drzwi, Lusignan odetchnął głęboko. Mało brakowało, żeby ten oszalały diabeł go pokonał.

Skurcz w prawym nadgarstku przywołał go do rzeczywistości. Chwilę wcześniej, w ferworze pojedynku, nie zwrócił uwagi na jakże silny ból. Teraz zaś ukłucia rozgałęziły się, sięgając aż do łokcia, jak to się zdarza po starciach, kiedy ciało się rozluźnia.

Pomacał przedramię w wielu miejscach. Nic poważnego, lecz jeśli znów przyjdzie mu użyć miecza, sprawi mu ono kłopot. Na szczęście nie istniało natychmiastowe zagrożenie: mozarab

  1. jego kompani nie mogli go dosięgnąć. Rozeznanie w podziemiach korytarza Airagne zajmie tym parszywcom sporo czasu. Co do niego, nie wybrał wyjścia przypadkowo. Na wprost jego oczu zaczynał się korytarz, którym można się było najłatwiej i najszybciej dostać do donżonu.

Sprawy nie miały się wcale tak źle...

Rozważał swoje położenie. Przede wszystkim musi odnaleźć hrabiego Nigreda i go usunąć. Jak tylko przejmie z powrotem Airagne, zadba o pozbycie się intruzów. Ignacio z Toledo, jego syn Uberto i ten przeklęty Willalme zakpili sobie z niego, ośmielili się rzucić mu wyzwanie. Tym gorzej dla nich.

Nie ma ani chwili do stracenia.

Ruszył raźnym krokiem w głąb korytarza. Musi dostać się do donżonu, dopóki jest słabo strzeżony. Jak tylko pozbędzie się tajemniczego uzurpatora, bez trudu skłoni do posłuszeństwa Archontes. Jeśli chcą złota Airagne, będą musieli mu się podporządkować. Co do Fulka i soudadiers, nie przedstawiali poważnego zagrożenia.

„Biedny Fulk, prawie mi go żal”, parsknął drwiącym śmiechem Filip z Lusignan. „Jego

żołnierze zostaną przepędzeni. Tak bardzo pragnie złota, że nawet się nie spostrzegł, że go wykorzystano”.

Minąwszy kamienny łuk, Lusignan dotarł do stóp donżonu. Nie znajdował się już w podziemnym korytarzu, ale wśród pionowych i starannie ociosanych ścian. Posuwał się w stanie tak silnej euforii, że niemal nie zauważył przygarbionej postaci, która wyłoniła się z mroku naprzeciw niego.

Był to stary mnich.

Na widok Filipa zgrzybiały człowieczek drgnął, po czym wziął nogi za pas.

Lusignan doznał przebłysku pamięci, już gdzieś widział tego starca. Zdarzyło się to z pewnością dwukrotnie. Najpierw w opactwie Fontfroide, potem w obozie Archontes. To był Gilie z Grandselve! Oto kim jest w rzeczywistości! To emisariusz hrabiego Nigreda, który został wysłany do Fontfroide, żeby go szpiegować. Nie istniało inne wytłumaczenie!

Filip z Lusignan rzucił się w pogoń. Musi złapać tego mnicha.

Gilie z Grandselve poruszał się jak przerażony szczur, dysząc i powłócząc chudymi nóżkami. Filip był pewien, że dopadnie go w okamgnieniu i zmusi do wyjawienia całej prawdy. Smakując już tę chwilę, jednym susem przemknął przez korytarz, który stawał się coraz szerszy.

Szlachcic był ledwie parę kroków od mnicha, gdy wyczuł jakiś ruch za plecami. Właśnie otwierały się boczne drzwi. Kątem oka dostrzegł, jak wychodzi przez nie jakiś opętany z obuchem w garści, i zanim zdążył zareagować, otrzymał cios w głowę.

Ujrzał białe światło, po czym pogrążył się w ciemnościach. Zachowując jeszcze resztki przytomności, zauważył, jak Gilie z Grandselve zawraca i śmieje się nad nim złośliwie.

32

List czwarty - Rubedo

Mater luminosa, cnota i rozum wystarczyły mi, żeby zwieńczyć Dzieło. Wysiłki Nigredo, Albedo i Citrinitas posłużyły mi za przewodnika po ogrodzie alchemii, toteż byłam w stanie osiągnąć czerwień Rubedo. Lecz sposób, w jaki otrzymałam ów cud, pozostaje misterium, które skrywam w tajemnicy, i opowiem o nim jedynie symbolicznie. Obrabiałam wełnianą nić, jak to się czyni w tkactwie, i uzyskałam złote sukno podobne do runa Jazona. Jednakże teraz, gdy podziwiam takie cudo, ogarnia mnie tęsknota za starym klasztorem, ostoją modlitwy i ciszy, która przywiodła mnie do spokoju ducha. Mater luminosa, zastanawiam się, czy kiedykolwiek zdołam tam powrócić.

Frangipane odłożył list do szkatułki i jął uciskać kciukami skronie. Miał zapuchnięte powieki i czuł niespokojne pulsowanie wewnątrz oczodołów.

O czym mówią te listy? Kto mógł je napisać? Nie warto się wysilać, by to zrozumieć, myśli zagłębiały się w nicość. W głowie miał ciemność i pustkę niczym w wykopanej łopatą dziurze. W dodatku czuł przykre zakłopotanie, tak jakby popełnił coś złego, lecz nie zachował wspomnień na ten temat. Dotyczyło to jakiegoś niedawnego wydarzenia.

Wysiliwszy pamięć o tym, co się stało, uchwycił pewne wspomnienie. Z początku nie miał pewności, że jest rzeczywiste, lecz rychło musiał się z tym pogodzić. Owo wspomnienie należało właśnie do niego.

Odtworzył wydarzenia. Postąpił jak szaleniec, stracił panowanie. Najgorsze zaś było to, że uczynił to na jej oczach, na oczach Pani Hersent. Ośmieszył się przed nią, dał przedstawienie.

Co się z nim dzieje? Odkąd stał się więźniem, jakby jakaś obca wola przejęła władzę nad jego osobą, każąc mu popełniać niezrozumiałe czyny. Zastanawiał się, czy poza dopiero co przywołanym epizodem były jeszcze inne, o których nie zachował wspomnień. Myśl ta go przeraziła. Poczuł się bezsilny, niezdolny zrozumieć samego siebie. Zawsze był człowiekiem nieugiętym i przyzwoitym, nigdy nie dał nikomu sposobności do politowania, tym bardziej niewiastom. Wszyscy lękali się jego zdecydowanego i władczego charakteru. Był kardynałem od Świętego Anioła, legatem papieskim, człowiekiem władzy. Nikt nigdy nie widział go na kolanach, chyba że podczas modlitwy.

To musi być wina Blanki, nie ma innego wytłumaczenia. Królowa go oczarowała, wślizgując się w jego fantazje niczym wąż. Rzuciła mu wyzwanie, przekraczając granicę wyznaczoną przez łączące ich stosunki. Formułując owe myśli, Frangipane uzmysłowił sobie, że uśmiecha się niczym głupiec, i poczuł do siebie odrazę.

Poderwał się z krzesła i zaczął krążyć po komnacie długimi susami; niepokój drgał w nim niczym serce dzwonu. Do rozpaczy doprowadzało go nie więzienie, tylko bliskość tej niewiasty. Jej obraz prześladował go w myślach, a nawet w snach. Nienawidził jej. Tak, nienawidził Blanki Kastylijskiej! Uczepił się tego uczucia całym sobą, albowiem gdyby tak nie było, musiałby przyznać, czego się boi aż tak bardzo, że wręcz nie chce tego powiedzieć.

„Nienawiść to uczucie czyste i niezłomne”, pomyślał z chwilową ulgą. „To solidny bastion. A jeśli ją ujarzmić jak należy, da się nią racjonalnie pokierować”.

Jeszcze raz ucisnął sobie skronie, mimo tego gestu jednak ból się nasilił. Było to cierpienie spowodowane rozdrażnieniem, zdążył już to pojąć, im bardziej zaś próbował je odepchnąć, tym

bardziej narastało, zagłębiając swe macki w jego głowę. Kardynał wolał wszakże cierpieć niż zmierzyć się z samym sobą. Postanowił ukarać się w ten sposób, aby zniszczyć własne żądze. Musiał się uwolnić od słabości zaślepienia, wygnać je z duszy. Pożądanie niewiasty, wyładowywanie na niej swej męskości, pragnienie podporządkowania jej sobie to jedno. To jest naturalne, niemal dopuszczalne, może wręcz wybaczalne.

Chcąc wygnać z duszy truciznę, zaczął mówić na głos. Ugryzł się w język, zanim mogli go usłyszeć. Lecz akurat w tej samej chwili ktoś wszedł.

Królowa.

Kardynał legat przybrał minę dziecka przyłapanego na psoceniu.

Blanka zbliżyła się doń lekkim krokiem, jakby stąpała po wodzie. Jej ruchy przypominały falowanie wodorostów.

Sprawiała wrażenie szczerej, wręcz troskliwej.

Romano Frangipane nie miał sposobności odpowiedzieć, albowiem królowa przemknęła obok, minęła go i stanęła w oknie. Dopiero wtedy do jego uszu dotarły z zewnątrz odgłosy bitwy, toteż z grymasem skruchy na twarzy zastanawiał się, jak mógł aż do tej pory nie słyszeć podobnego zgiełku.

Kardynał zbliżył się z oporem i wyjrzał przez okno, stanąwszy obok królowej. Widowisko, rozgrywające się na jego oczach, zaparło mu dech w piersiach. W ostatnich latach był świadkiem wielu bitew, za każdym razem odczuwał wszakże jednakowe przerażenie i zniechęcenie. W obliczu wojny życie jawiło mu się jako pasmo dziwacznych, pozbawionych znaczenia wydarzeń. Nawałnica, która wszystko zmiata, orgia ciał i uczuć pozbawiona jakiegokolwiek celu poza przemienianiem ludzi w bestie.

W obrębie murów trwało właśnie starcie dwóch wojsk. We mgle nie dało się rozróżnić barw, pod jakimi walczyły, okoliczności wydawały się jednak wystarczająco jasne. Obrońcy zamku mieli wyraźną przewagę nad najeźdźcami.

Frangipane zdał sobie sprawę, że stojąca u jego boku Blanka drży z podniecenia. Starcie dwóch armii zamiast wywołać wzburzenie, budziło w niej tajemniczy zachwyt. Jej oczy lśniły dzikim blaskiem. Przez chwilę kardynał dostrzegał niemal jej pragnienie, by osobiście uczestniczyć w bitwie. Gdyby była mężczyzną, pomyślał, zostałaby wielkim dowódcą.

Nagle Blanka odsunęła się od okna i podeszła do drewnianego stolika, na którym stał gliniany dzban. Napełniła kielich i podniosła go do ust.

Królowa już miała coś odpowiedzieć, lecz się powstrzymała. Upiła łyk wina i przełknęła

powoli, smakując je. Na jej policzkach wykwitł delikatny rumieniec.

Nie zdając sobie z tego sprawy, Humbert z Beaujeu przekroczył wąskie przejście i znalazł się na powierzchni. Nareszcie, po tylu daremnych próbach udało mu się odnaleźć wyjście z podziemi!

Nie umiałby określić, jaka jest pora dnia, krajobraz spowijała bowiem ołowiana mgła, pojął jednak, że nadal przebywa w obrębie murów. I choć był gotów stawić czoło każdym okolicznościom, tkwił bez ruchu, przyglądając się scenie, która miała w sobie coś niewiarygodnego. Nigdy by się nie spodziewał, że zastanie zamkowy dziedziniec oblegany przez mrowie żołnierzy toczących bitwę. Ich sylwetki, które - gdyby nie szczęk broni i wojenne okrzyki - przypominałyby raczej cienie niż ciała z krwi i kości, poruszały się w szarej pomroce.

Humbert postąpił kilka kroków naprzód. W gruncie rzeczy jego położenie nie uległo zmianie: tak czy inaczej musi wydostać się z zamku cały i zdrowy i opracować plan uwolnienia królowej. Rozejrzał się dokoła. Skoro jakieś wojsko tu wtargnęło, to znaczy, że wejście do zamku jest otwarte. Musi je odnaleźć, a kiedy już wydostanie się na zewnątrz, oceni, jak najlepiej wykorzystać sytuację.

Namiestnik już miał się ruszyć, gdy wyrósł przed nim koń bojowy rżący przenikliwie. Zwierzę stanęło dęba, wierzgając mu nad głową ubłoconymi kopytami.

Kiedy rumak opadł na przednie nogi, pojawił się dosiadający go jeździec. Jego barwy nie budziły żadnych wątpliwości: należały do biskupa Tuluzy. Tymczasem Humbert nosił na piersi herb króla Francji, poczuł się więc bezpieczny, miał bowiem przed sobą prawdopodobnego sprzymie rzeńca.

Jednakże wbrew jego oczekiwaniom jeździec podniósł powalany krwią miecz i rzucił się na niego.

- Jeszcze jeden! - krzyknął. - Przeklęci Archontes, przed śmiercią wyślę ich do nieba tylu, ilu zdołam!

Humbert instynktownie poszukał rękojeści miecza, lecz przypomniawszy sobie, że jest nieuzbrojony, runął na ziemię, uchylając się przed ciosem. Przeturlał się w kurzu i wstał czym prędzej, podczas gdy napastnik właśnie obracał konia, szykując się do kolejnego ataku, nie zdawał się wszakże przedstawiać rzeczywistego zagrożenia. Sprawiał wrażenie wyczerpanego, jego ruchy były powolne i niezbyt skuteczne. Zapewne walczył od wielu godzin i może nawet był ranny. Namiestnik wyminął go zręcznym ruchem i przemknął obok, nie dając się dosięgnąć, następnie chwycił go za nogę i zrzucił na ziemię. Upadek powinien go uśmiercić.

Nie dbając już o agresora, Humbert złapał konia za uzdę, wskoczył mu na grzbiet, puścił się galopem i przemierzył pole bitwy ze spuszczoną głową. Musi dotrzeć do wyłomu w murach i wydostać się z zamku, jednocześnie nie przestawał się zastanawiać, co się dzieje i dlaczego ów jeździec nań napadł.

Skierowawszy się ku wyjściu, gdzie trwała zacięta bitwa, o mały włos nie dał się wciągnąć w starcie piechoty z jazdą, które zwarły się ze sobą przy szczęku tarcz, mieczy i włóczni. Koń był wycieńczony, toczył pianę z pyska i ze strachu gryzł wędzidło, on jednak spinał go tylko jak najmocniej. Nie mógł sobie pozwolić na to, by zwolnić.

Ostatni odcinek przed wyłomem okazał się najtrudniejszy. Walka stanowiła prawdziwe kłębowisko ciał, niemożliwe do przekroczenia bez narażenia się na śmierć, Humbert chwycił więc przytroczony do siodła buzdygan i bił się mężnie, torując sobie drogę przy łoskocie ciosów

i powalając na ziemię każdego, kto się nawinął, nie bacząc przy tym, do jakiego wojska należy. Parł do przodu z zaciśniętymi zębami, bez końca unosząc i opuszczając buzdygan, z prawym ramieniem już obolałym z wysiłku. Kiedy znalazł się na moście nad fosą, zmusił konia do stanięcia dęba, aby uwolnić się od ostatniej zgrai piechurów, którzy zagradzali mu przejście. Po czym nareszcie wolny pomknął galopem.

Na skraju lasu z mgły wyłoniła się gromada jeźdźców na koniach i ruszyła mu na spotkanie.

Biskup zamilkł na chwilę, po czym zmienił się na twarzy: jego pergaminowe oblicze rozjaśniła słaba nadzieja.

Humbert powstrzymał triumfalny uśmiech. Właśnie takie słowa pragnął usłyszeć. Lecz to mu nie wystarczyło.

33

Podziemny mrok drgał przy trzasku łuczyw. Po długim, być może dłuższym niż trzeba kartkowaniu Ignacio skupił wzrok na jednej ze stron Turba philosophorum i stanęła mu przed oczami prawda. Wydawało się, że w owych skreślonych inkaustem wersach odnalazł odpowiedź na wszystkie pytania o naturę rzeczy i przeobrażenie materii, jakie zadawał sobie przez całe życie. Mógłby poznać tajemnice, których zgłębienie dane było tylko nielicznym wybrańcom. Wszystko to nie przyniosło mu wcale ulgi, przeciwnie, nasiliło poczucie pustki, tak jakby w jego duszy otwarła się przepaść. Musiał siłą woli skupić uwagę, aby się opanować, po czym spojrzał na syna, który po niekończących się perypetiach znów był obok. Myśl ta napełniła go mocą.

Zaczął zatem czytać na głos, kładąc kres oczekiwaniu towarzyszy:

Kupiec podniósł wzrok znad dokumentu i skinął głową.

Uberto pokiwał głową.

Wówczas Ignacia natchnęło pewne przeczucie i wreszcie nabrał pewności, że trzyma w dłoniach właściwą księgę. Przykuwszy z powrotem uwagę towarzyszy, pokazał im rysunek.

Willalme przybrał powątpiewającą minę.

Ignacio, teraz już pewien, że ma słuszność, odparł skwapliwie:

Na te słowa Moira drgnęła.

Ignacio przyjrzał jej się z powątpiewaniem.

zdecydowanym krokiem ku jednemu z ośmiu wejść. - To jest właściwa droga.

Nie było sprzeciwów. Wszyscy trzej mężczyźni podążyli za nią. Znajdując się za plecami dziewczyny, żaden z nich nie zdołał spojrzeć jej w twarz. Żaden nie dostrzegł łez płynących po jej policzkach.

Były to łzy przerażenia.

Za drzwiami odnaleźli drogę w dół, wijącą się w coraz ciaśniejszych zakrętach. Kształt owego miejsca przypominał Ignaciowi pewien urywek z Hermesa Trismegistosa, w którym ciemności zostały porównane do splotów węża. Sploty Matki Ziemi i Nigredo. Sploty Melusiny, Dea Draco... Uwolnił umysł od wszelkich sugestii, zanim myśli doprowadziły go do szaleństwa. W gruncie rzeczy, powiedział sobie, to są zwyczajne podziemia, a jeśli pod pewnymi względami wydają mu się osobliwe, pod innymi przypominają katakumby, w których stracił swego brata Leandra. Może w przeszłości Airagne również była nekropolią albo czymś w tym rodzaju.

Przemierzyli rzędy schodów wykutych w granicie, podczas gdy światło łuczyw ożywiało niebieskawe refleksy żył galenitu. Im niżej schodzili, tym powietrze stawało się gorętsze i coraz mniej nadawało się do oddychania.

Moira prowadziła niewzruszona, wyraz lęku zniknął z jej twarzy. Teraz wydawała się spokojna, jakby nie mogła się doczekać, żeby dotrzeć do celu. Zdołała zamknąć potworne wspomnienia w zakamarku pamięci, chcąc zaś zachować spokój, jęła rozmyślać o rodzicach,

  1. dzieciństwie i o szczęściu sprzed zatonięcia. Aż nagle Uberto musnął ją po nadgarstku

  2. chwycił za rękę. Jedna jej część o mało go nie przeklęła za to, że owym prostym gestem przywołał ją z powrotem do rzeczywistego świata, jednocześnie wszakże ów dotyk napełnił ją siłą. W gruncie rzeczy to dla niego zdecydowała się powrócić do tego miejsca.

Wszyscy stanęli jak wryci. Kilka kroków od nich unosił się srebrny pył, mieniący się barwami tęczy w świetle pochodni. Wydostawał się ze szczeliny w ścianie.

Posuwali się dalej w dół bez kolejnych przeszkód. Mieli przed sobą jeszcze dwa rzędy schodów, gdy wreszcie ukazała się umieszczona na dnie konstrukcja. Był to metalowy cylinder wysokości przynajmniej pięciu ludzi, zwieńczony kopułą z ogniotrwałego kamienia. Podstawa wspierała się na piecu, z odpowietrzników ulokowanych wokół korpusu wydostawały się kłęby dymu i pary.

Po podłodze tuż przy otworze pieca płynął strumień płynnego metalu. Być może ołowiu. Wydobywał się z wąskiego otworu w murze i mknął lśniącym kamiennym korytem, spływając do ścieku otwartego w ścianie.

Oczarowany Ignacio zastanawiał się, do czego służy podobne miejsce, na odpowiedź musiał wszakże zaczekać. Już mieli pokonać ostatni zakręt, kiedy Moira dała im znak, by się zatrzymali. Wskazała w dół, gdzie przy olbrzymim cylindrze pracowała chmara mężczyzn. Jedni sprawdzali konstrukcję w wielu punktach, wdrapując się po służących do tego celu drabinach na górę, inni natomiast dokładali do pieca.

Willalme bacznie się przyglądał wyrobnikom. Byli wychudzeni, zgarbieni i odziani

w łachmany. Niektórzy gestykulowali jak ociężali umysłowo, inni chodzili z rękami wysuniętymi do przodu albo wsparci na pozostałych. Zdawali się poruszać z taką uległością, że nawet nie zdawali sobie sprawy, iż nikt ich nie pilnuje. Mogliby uciec, lecz siła przyzwyczajenia i strach przykuły ich do Airagne.

W końcu spojrzenia całej czwórki zwróciły się ku ogromnej walcowatej konstrukcji.

Uberto popatrzył nań zdumiony.

Akurat w tej samej chwili gromada wyrobników wspięła się na szczyt konstrukcji i podniosła półkolistą pokrywę, uwalniając strumień siarkowej pary. Buchnęła tak gwałtownie, że musieli się odsunąć i zaczekać, aż osłabnie. Kiedy strumień znalazł drogę ujścia, zbliżyli się ostrożnie, wydobyli z wnętrza zbiornik pełen metalowych wiórków, a na jego miejsce włożyli nowy, zawierający płynny metal. To uczyniwszy, zamknęli czaszę i zeszli z cylindra.

Przytaknąwszy, Uberto przyjrzał się zbiornikowi wydobytemu spod czaszy.

Uberto nie dał się przekonać. Zbyt dobrze znał swego ojca, toteż przeczuwał, że nigdy nie

zniszczyłby urządzenia, które byłoby w stanie poszerzyć jego wiedzę. Przynajmniej zanimby go dokładnie nie przestudiował. Wyobrażał sobie niewypowiedziany dramat, jaki musiał przeżywać w tej chwili Ignacio, rozdarty między koniecznością zburzenia Airagne a pragnieniem zgłębienia jego tajemnic. Chociaż kupiec przybrał jak zwykle niewzruszoną

maskę, z każdej bruzdy na twarzy przebijała żądza wiedzy.

Uberto położył mu dłoń na ramieniu.

Kupiec wyglądał na niezadowolonego.

Kupiec wziął pergamin. Zawierał krótki tekst skreślony pięknym pismem, zatytułowany List piąty.

Uberto przytaknął.

Kupiec uśmiechnął się. Przeorysza od Świętej Lucyny nieustannie go zaskakiwała. Wsunąwszy pergamin do sakwy z głębokim westchnieniem, podążył wraz z Willalme’em ku krętym schodom.

Podczas gdy Uberto patrzył, jak się oddala po krętych granitowych schodach, Moira nagle przypomniała sobie, że znajduje się w Airagne, i ogarnęła ją dobrze znana trwoga.

« « • • r * r ll^*l'r *~rl * r r * *1 *

ramiona, rozgniewany, ze musi mowie o słabościach Ignacia. Ich znajomość i usiłowanie zaradzenia im to jedno, ale wyjaśnianie ich istnienia osobom trzecim to zupełnie coś innego. Tylko Ze z Moirą było inaczej. - Nie myśl o nim źle. Jest zbyt spragniony wiedzy, Żeby rozumować rozsądnie w takich okolicznościach. Tajemnice Airagne i alchemii oczarowują go jak śpiew syren.

Dziewczyna najwyraźniej rozumiała.

Uberto nie zdołał powstrzymać chytrego uśmieszku.

34

Para młodych ludzi zeszła z ostatniego zakrętu, rozprawiając o tym, jak uszkodzić athanor, jednakże dokładnie w tej chwili, gdy dotarła do końca schodów, natknęła się na pewnego więźnia. Podążający przodem Uberto cofnął się natychmiast, wstrząśnięty z powodu jego wyglądu. Osobnik był chudy, sama skóra i kości, zupełnie łysy i posuwał się nieustannie do przodu przygarbiony, wyciągając przed siebie powalane dłonie.

Uberto odepchnął go daleko, zemdlony wydzielanym przezeń odorem.

Człowieczek wpatrzył się w niego, zaszlochał i padł mu do nóg.

Jednocześnie z cienia wyłonił się kolejny osobnik. Był wysoki i muskularny, miał apatyczny

wyraz twarzy. Ubertowi wydało się, że znajduje się w lepszym stanie niż ten pierwszy, toteż zwrócił się do niego, mówiąc:

Mężczyzna zachwiał się. Przebywał w Airagne ledwie od miesiąca i już przejawiał trudności w porządkowaniu podstawowych myśli.

W odpowiedzi otrzymał spojrzenie pełne niedowierzania.

Tak się nie da, pomyślał Uberto. Traci zbyt wiele czasu. Chwycił mężczyznę za ramię i zaprowadził na środek podziemi. Z miejsca otoczył go tłum wyrobników.

Na widok zbliżającej się ciżby Moira wpadła w popłoch. Uberto uspokoił ją wzrokiem. Przewidując reakcję zbiorowiska, liczył na to, że obróci ją na swoją korzyść. Podniósł ręce, aby skupić na sobie jak największą uwagę. Poczuł ciężar dziesiątków spojrzeń: właśnie tego chciał.

Wśród tłumu rozległo się kilka natrętnych głosów:

Młodzieniec wrzeszczał dalej:

Wyrobnicy zaczęli rozprawiać między sobą i żywo gestykulować. Niektórzy najwyraźniej zrozumieli swe położenie, toteż przystąpili do działania. Każdy, kto zachował choć odrobinę zdrowego rozsądku, nakłaniał towarzyszy do ucieczki. Ciżba drżała z podniecenia, stopniowo się rozpraszając. Coraz więcej ludzi rzuciło się do wyjścia z labiryntu, inni kierowali się ku wyjściom na parterze, prawdopodobnie łączącym się z przyległymi podziemiami.

Jakiś wychudzony starzec przepchnął się przez stłoczone zbiorowisko i złapał Uberta za ramię. Zapytał, patrząc zatrwożonym, lecz przytomnym wzrokiem:

Przytaknąwszy, starzec ruszył ku oczekującym go mężczyznom i objaśnił im sytuację. Wielu z nich, prawdopodobnie tych najmniej dotkniętych saturnizmem, wymieniło przynaglające spojrzenia, po czym oddaliło się w kierunku wyjść.

Uzyskawszy wreszcie swobodę działania, Uberto zwrócił się do Moiry.

Środek podziemi pozostał niestrzeżony. Oboje młodzi dostali się do athanoru i wspięli na górę po przymocowanej do wierzchołka drabinie.

Na szczycie ogromnego cylindra znajdowała się kamienna czasza. Wyglądała jak kopuła meczetu, tylko o wiele mniejsza. Pod jej powierzchnią dało się słyszeć syczenie substancji lotnych. Ignacio polecił ją podnieść, aby wypuścić parę ethelie. Tymczasem Uberto zamierzał postąpić dokładnie odwrotnie, czyli zapieczętować ją, aby wytworzyć wewnątrz tak duże ciśnienie, żeby uszkodzić cylinder.

Na brzegu czaszy lśniły grube łańcuchy zakończone żelaznymi hakami. Były przytwierdzone do ścian cylindra metalowymi pierścieniami. Prawdopodobnie służyły do wieszania narzędzi wyrobników. Uberto uczepił się jednego z łańcuchów i wdrapał na wierzchołek kopuły. Kamienna powierzchnia była bardziej gorąca niż przypuszczał, istniało więc duże niebezpieczeństwo poparzenia dłoni i ześliźnięcia się w dół. Uberto poruszał się ostrożnie, dopóki nie zdołał stanąć.

Uberto posłał jej chytry uśmieszek.

Po licznych próbach młodzieńcowi udało się zaklinować pokrywę athanoru. Upewniwszy się zaś, że łańcuchy są dobrze połączone, postanowił zejść, podczas gdy konstrukcja jęła się trząść. Ethelie gromadziła się już pod kopułą, napierając, by się wydostać, wydobywające się z odpowietrzników opary świszczały wściekle.

Przed odejściem Uberto chciał przedsięwziąć ostatni środek ostrożności: zmienić kierunek strumienia roztopionego metalu, który płynął kanalikiem aż do ścieku, regulowanego ruchomą śluzą połączoną z dźwignią. Gdyby zatkać ściek, płynny metal wyciekałby do athanoru, wylewając się częściowo do pieca. Wzmogłoby to groźnie emisję pary. Nie zważając na konsekwencje, Uberto pociągnął za dźwignię, pragnął bowiem wyrządzić urządzeniu jak

największe szkody. Ledwie uruchomił mechanizm, na otwór ścieku spadła kamienna płyta, nie pozwalając płynąć roztopionemu metalowi i sprawiając, że jął się przelewać z własnego koryta. Rozżarzony strumień rozlał się po podłodze w kierunku pieca, gdzie posadzka tworzyła coś w rodzaju wgłębienia.

Wtem athanor zaryczał, jakby w jego metalowych ścianach obudził się rozwścieczony duch. Świst odpowietrzników stał się ogłuszający. Kłęby pary, najpierw ołowiane, stały się białe, potem żółte i na koniec czerwone.

Spostrzegłszy ową zmianę barw, jeden ze zbiegów krzyknął przerażony:

Wydobywający się na zewnątrz płynny metal zatopił podłogę, rozlewając się niczym plama oleju, toteż młodzi musieli się wycofać do jedynego wejścia połączonego z parterem. Moira pobiegła przez nie, Uberto zaś, nim podążył za nią, rzucił ostatnie spojrzenie w kierunku athanoru. Ogromny cylinder wibrował, ożywiony niepohamowaną energią, gdy tymczasem spod brzegów czaszy wydobywały się z sykiem języki gorąca.

Wlot doprowadził ich do rozwidlenia. Wybrawszy drogę w górę, jęli się wspinać ciasnym korytarzem, ogłuszeni dobiegającym z dołu łoskotem. Powietrze i ściany drżały od porykiwań athanoru.

Po wyczerpującej wspinaczce zawędrowali do wylotu. Uberto przekroczył go pierwszy, czujny, podczas gdy spocone czoło muskał mu powiew powietrza. Nareszcie znalazł się na powierzchni.

Spojrzał bacznie w dół, jego uwagę przykuły odgłosy bitwy.

Niżej, na dziedzińcu, miała miejsce próba oblężenia, młodzieniec nie był jednak w stanie rozpoznać walczących. Mgła spowijała wszystko, toteż widoczność była słaba.

Uberto popatrzył przed siebie i w szarości dostrzegł zarys donżonu. Wyglądało na to, że na szczycie tkwi stos, a nad nim żerdź. Nie dojrzał nic więcej, lecz na myśl, że Ignacio zapewne znalazł się w wieży, ogarnęła go trwoga.

Mury nie sprawiały wrażenia solidnych, przeciwnie, wydawały się w bardzo złym stanie, jakby zostały postawione w pośpiechu albo przez niedoświadczonych budowniczych. Kilka kroków od niego wznosiła się wieża, z której wydobywał się pióropusz pary. Podziemia, z których właśnie się wydostał, musiały się znajdować dokładnie pod nią.

Nie zdążył wszakże pomyśleć o czymś innym, jako że całą budowlą zachwiało trzęsienie ziemi. Uberto objął Moirę, zdając sobie sprawę, że nie może zrobić nic innego, by ją chronić, po czym usłyszał ryk dochodzący z głębi pobliskiej wieży. Pojął wówczas, że przyczyną drgania nie jest trzęsienie ziemi... To był ryk athanoru!

Następnie wszystko ucichło.

Z sercem w gardle i z niedowierzaniem Uberto wpatrywał się w wieżę: przestała drżeć, przynajmniej chwilowo. Spojrzawszy pod nogi, zobaczył kamienne schody wiodące na dziedziniec poniżej. Nie zwlekając, chwycił Moirę i puścił się biegiem ku stopniom.

- Chodźmy stąd! - ponaglił. - Mury już nie są bezpieczne.

35

Filip z Lusignan odzyskał przytomność z niemal lubieżnym pragnieniem skosztowania kielicha wina. Nadawałaby się do tego doskonale korzenna małmazja. Wyobraził sobie, jak spływa po gardle, ognista i wyuzdana, i pragnienie wzmogło się na samą myśl o niej.

Łyk wina oderwałby go od bólu, który pulsował mu w karku i w kończynach, być może także by go nieco odurzył, sprawiając, że zrobiłoby mu się lekko na duszy.

Uzmysłowiwszy sobie własne położenie, pojął, że będzie musiał zrezygnować z owego kielicha, być może na zawsze. Był przywiązany do pala, nad stertą drewna nasiąkniętą smołą. Zapewne znajdował się na tarasie, na szczycie donżonu. Był to jedyny punkt zamku, z którego pomimo mgły dało się dojrzeć wszystkie osiem wież zewnętrznych.

Pod stertą dwóch mężczyzn czekało, aż odzyska przytomność. Wyższy z nich był korpulentnym młodzieńcem, z pewnością szlachcicem, wytwornie odzianym. Nadal dzierżył obuch, którym go uderzył w głowę. Drugim osobnikiem był natomiast Gilie z Grandselve.

Starzec sprawiał niemal wrażenie rozbawionego. Jego twarz zdawała się rozlewać wokół złych, okolonych czerwienią oczu.

Mieląc przekleństwa, Lusignan uzmysłowił sobie, że znajduje się tak wysoko, iż może objąć wzrokiem nawet to, co jest poza krawędziami donżonu. Był w stanie patrzeć na toczącą się w dole bitwę. Dla soudadiers już się ona skończyła, zaś niedobitki jazdy Fulka właśnie się wycofywały.

Wynik był łatwy do przewidzenia, sytuacja w szeregach Archontes uległa jednak właśnie zmianie: żołnierze wyglądali na niezdecydowanych, porzucili walkę, rozwiązywali oddziały. Wielu z nich ciskało sztandary Czarnego Słońca i zbierało się wokół mężczyzny na koniu. Kim mógł być ów osobnik?

Nie wiedząc, co o tym myśleć, Filip wbił wzrok w swoich rozmówców. Hrabia Tybald przybrał zaciętą minę. Mnich z kolei najwyraźniej aż palił się do mówienia. To z nim powinien był się policzyć.

Filip roześmiał mu się szyderczo w twarz z wysokości stosu.

Filip wpatrywał się przez chwilę w wisior, następnie się odezwał:

Owo „nam” było aż nadto wymowne. Krył się za nim cień, który nosił imię hrabiego Nigreda. Tylko że Lusignan nie był w stanie odkryć jego tożsamości ani zapytać, kim jest.

Filip skwitował to grymasem pełnym boleści.

Mnich pokręcił głową.

Filip oblał się zimnym potem. Więzy go dusiły. Czuł się poniżony i przerażony. Jednocześnie ogarnęło go niepohamowane pragnienie, by zabić tego starca.

Stawianie podobnych żądań było dziecinadą, zdawał sobie z tego sprawę, w tej chwili stanowiło to wszakże jedyną nadzieję na przeżycie.

Więzień nie wiedział, co powiedzieć. Nie był ekspertem w kwestii stosowanego przez jego chartryjskich mędrców empiryzmu. Gdyby tylko mógł poprosić przeoryszę o radę... Słowa same popłynęły mu z ust.

Na te słowa Tybald zanurzył dłoń w przytroczonej do pasa sakwie i wyciągnął skuda z Airagne. Przyjrzał mu się badawczo w milczeniu, obracając w palcach.

Filip z Lusignan nie potrafił oderwać wzroku od płomienia. Wystarczyłaby iskra, żeby stos zamienił się w płonące piekło.

Filip zazgrzytał zębami.

Wówczas wtrącił się Tybald:

Mnich posłał mu błagalne spojrzenie.

Lusignan wrzasnął zdjęty trwogą. Spalony na stosie niczym heretyk! To nie może być prawda. Musi być złym snem. Potwornym snem.

Pochodnia została rzucona na stos. Filip poczuł z narastającą grozą, jak płomienie

podpełzają z sykiem do góry i liżą mu stopy. Zawył, szamocząc się, gdy ogień wnikał w jego ciało i je rozszarpywał. Ciągle przytomny, objął wzrokiem zamkowe mury i ujrzał niedorzeczną scenę: oto jedna z ośmiu wież właśnie drżała. Wyglądała, jakby targana przez trzęsienie ziemi, lecz kiedy już miała się zawalić, przestała drżeć.

Skazaniec wybałuszył oczy przekonany, że padł ofiarą omamów. Zresztą męka, której go poddano, była niesłychana.

Wkrótce wieża znów zaczęła drżeć, tym razem mocniej. To nie były omamy! Rozległ się ryk, po czym wieża wypluła kłąb purpurowego dymu. Przerażające widowisko.

Choć udręczony przez płomienie, Lusignan pojął, że ukryty w podziemiach athanor właśnie uległ zniszczeniu.

Wydostająca się ethelie buchała z sykiem w niebo, rozrywając zasłonę mgły, aż wieża runęła i rozpadła się w deszcz gruzu. Ruiny zwaliły się na najbliższe budowle. Blankowania, chodniki i murowane ogrodzenia gruchnęły, zagrażając stabilności sąsiednich wież.

Z Airagne nie zostanie kamień na kamieniu.

Filip z Lusignan, któremu towarzyszyła owa pewność, poczuł, jak płomienie sięgają mu piersi, twarzy i włosów.

Humbert z Beaujeu powrócił do zamku, dając dowód odwagi i wierności. Z nogami wspartymi na strzemionach i dzierżąc w dłoni miecz, przebił się przez ciżbę i stanął u stóp donżonu, przy nasypie, na którym wspierała się wieża. Z tej pozycji mógł patrzeć i być widziany. Wszędzie wokół toczyła się zacięta bitwa.

Zgodnie ze swym planem przyciągnął uwagę kilku zbrojnych walczących w szeregach Archontes i skłonił ich, aby go wysłuchali. Mężczyźni zbliżyli się ostrożnie.

Żołnierze spoglądali nań zdumieni, inni zaś jęli opuszczać szeregi Archontes, aby go posłuchać.

Wkrótce jedna trzecia armii Archontes porzuciła bitwę i stanęła u jego boku. Obecność Humberta z Beaujeu nie pozostała niezauważona i najwyraźniej nieodparcie przyciągała żołnierzy. Mężczyźni cisnęli sztandary Czarnego Słońca i skupili uwagę na jego słowach. Wydawało się, że obrona zamku w ogóle przestała ich obchodzić.

Położenie stało się dramatyczne, mimo to Humbert był całkowicie pewien, że okażą mu posłuszeństwo. Wiedział, jak zaskarbić sobie szacunek tych ludzi. Nie miał do czynienia ze zgrają pospolitych wojaków, w większości byli to żołnierze należący do królewskiego wojska. Nie miał pojęcia, jak mogło do tego dojść, ale była to prawda. Uzmysłowił to sobie tuż po wydostaniu się z podziemi, kiedy jeden z rycerzy Fulka wziął go za członka Archontes. Rozejrzawszy się wokół, Humbert zdał sobie sprawę, że spora część oddziałów Airagne nosi, podobnie jak on, barwy armii królewskiej.

Ludzi tych nakłoniono do wypowiedzenia posłuszeństwa Koronie i wstąpienia na służbę do hrabiego Nigreda. Tylko kto mógł ich zaprowadzić aż do Airagne? Jakich diabelskich podstępów użyto, żeby ich omotać? A przede wszystkim dlaczego? Fulk nie udzielił mu wyjaśnień.

Humbert nigdy nie był człowiekiem o dużej przenikliwości umysłu. Odważny i wierny, ale choć odznaczający się ogromną charyzmą, nie miał zdolności do rozumowania, lecz jedynie do wykonywania i wydawania rozkazów. Z rosnącym uczuciem ulgi stwierdził, że dzięki swej charyzmie zyskuje przychylność żołnierzy. Są mu wierni! Dlaczego więc zdradzili sprawę króla? Nie potrafił tego zrozumieć, wykraczało to poza jego pojęcie. Nic to, powiedział sobie, później poszuka wyjaśnienia. Najpierw musi działać.

Tymczasem losy bitwy właśnie się odwracały. Archontes, którzy nadal obstawali przy walce, poruszali się po omacku, zagubieni. Nie pojmowali, co się stało. Zdziesiątkowana i wycieńczona jazda Fulka skorzystała z tego, aby się wycofać.

Humbert rozejrzał się dokoła, rozmyślając nad tym, jak obrócić sytuację na swoją korzyść. Tak czy inaczej nie zdążył, albowiem z drzwi pod ośmioma wieżami wypłynęła rzeka ludzi odzianych w łachmany, z długimi brodami i rozczochranymi włosami. Wrzeszczących i wyczerpanych mężczyzn, niewiast, starców. Więźniowie Airagne uciekali z podziemi.

Zbiegowie zalali dziedziniec, wszędzie roiły się ich rozszalałe chmary, biegali na wszystkie strony, nie zdając sobie sprawy z toczącej się bitwy.

Oniemiały Humbert nie był w stanie ogarnąć rozumem tego, co się działo, tym bardziej że skamieniał na widok kolejnej niespodziewanej rzeczy: otóż najbardziej wysunięta na wschód wieża jęła przeraźliwie drżeć, bez wyraźnych powodów. Przez całą olbrzymią budowlę, od dołu do góry, przebiegł wstrząs. Istniało zagrożenie, że zawali się na mury. Ziemię przeszyły drgania, upodabniając ją do skóry na bębnie.

W tej chwili wszyscy przerwali wykonywane właśnie czynności, zaprzestając walki, ucieczki, zadawania ciosów albo wrzasków. Wielu padło na kolana, inni krzyczeli ze zdumienia. Rozglądali się wokół osłupiali, z bronią w garści, z wybałuszonymi oczami.

Trzęsienie ziemi ustało po chwili. Wszyscy nadal trwali bez ruchu.

Potem w głębi rozległ się gwałtowny ryk i nastąpiły jeszcze silniejsze wstrząsy. Ze szczytu wieży wydobył się strumień dymu koloru krwi. Zjawisko to wzbudziło powszechną trwogę jeszcze bardziej niż trzęsienie ziemi.

Zbrojni, których nikt nie mógł powstrzymać, przerwali szeregi i wzięli nogi za pas. Wmieszawszy się pomiędzy więźniów, pobiegli pod gradem odłamków. Nie sposób było udremnić im ucieczkę. Niektórzy zostali zgnieceni przez tłum, inni, zrzuceni z koni, runęli na ziemię, być może ranni albo po prostu niezdolni ustać na nogach. Ciżba pochłonęła i zdeptała tych, co pospadali.

Niczym oszalałe stado, ogromna rzesza pomknęła ku zamkowej bramie. Jako że wszyscy nie zdołali się przez nią przedostać jednocześnie, ludzie miażdżyli się nawzajem, przepychając się jeden nad drugim w rozpaczliwych pozach. Część z nich zginęła tam zgnieciona, o krok od ocalenia.

Masa parła przez most, kierując się w stronę puszczy. Wielu ześliznęło się poza krawędź chodnika albo brzegów i powpadało do fosy. Tymczasem wschodnie mury zawaliły się z widowiskowym łoskotem.

Humbert, który pozostał u stóp donżonu, rozejrzał się dokoła z zapartym tchem. Oto Airagne rozpadała się na kawałki. Upragnionego przez Fulka planu jej zdobycia nie dało się już ziścić. W gruncie rzeczy jednak jakie to miało teraz znaczenie?

Znalazłszy się znowu sam, nieustraszony namiestnik uzmysłowił sobie, że pozostała mu tylko jedna rzecz do zrobienia. Ocalić królową.

Ignacio odsunął się od biforium donżonu pełen obaw. Dopiero co był świadkiem zawalenia się wschodniej wieży i przylegających do niej budowli. Stojący obok niego zaniepokojony Willalme usiłował wyczytać coś z jego twarzy.

Francuz przyglądał mu się w milczeniu, zastanawiając się, kim naprawdę jest kupiec z Toledo. Znajdował się tutaj, parę kroków od niego, mimo to wydawał się nieokreślony i ulotny. Miał już przedtem podobne wrażenie, tym razem było ono wszakże silniejsze. Dostrzegał w Ignaciu żądzę wiedzy, nieustanną udrękę duszy. Zauważał jednak także głębsze, bardziej ludzkie cierpienie: instynkt, który popychał go do powstrzymywania budzących lęk, zagubionych bądź zapomnianych uczuć.

Zamiast odpowiedzieć, kupiec ruszył po krętych schodach. Wierzchołek wieży jawił mu się jako czarna gardziel bez dna.

Pokonując po dwa stopnie naraz, pomyślał o walczących na dziedzińcu żołnierzach. Przypatrując im się wcześniej z okna, znalazł odpowiedzi, których szukał.

Ignacio wahał się przez chwilę, po czym odparł:

Pokonawszy schody, wkroczyli do ciemnej i dość obszernej sali. Jedyne źródło światła stanowiła umieszczona na skryptorium świeca, obok szkatułki z intarsjowanego drewna. W komnacie panowała wroga cisza.

Ignacio podszedł do pulpitu, podążając za blaskiem płomyka. Świeca nie mogła się palić od zbyt długiego czasu, gdyż roztopiony wosk ledwie zaczynał spływać z ogarka.

Sięgnął po szkatułkę w poszukiwaniu wskazówek. Otworzywszy ją, znalazł w środku cztery

arkusze pergaminu. Przeczytał je w milczeniu. Willalme odniósł wrażenie, że emanująca z jego osoby ulotność zniknęła, ustępując miejsca namacalności.

Poza treścią dokumentów kupiec obejrzał dokładnie charakter pisma, jakim zostały skreślone.

To powiedziawszy, uniósł długie brwi i pogrążył się w lekturze.

CZĘŚĆ PIĄTA PAWI OGON

Ów kamień, z którego rodzi się Dzieło, skupia w sobie wszystkie barwy.

Chalid ibn Jazid, Liber trium verborum, I

36

ZAMEK AIRAGNE

List piąty - Cauda Pavonis

Mater luminosa, osnowa, którą utkałam z wielką starannością, rozeszła mi się w rękach i dopiero gdy nie mogłam już podziwiać jej piękna, odkryłam błąd, który popełniłam. Cztery trudy alchemii to nie są - jak sądziłam - stopnie schodów, lecz stanowią część koła będącego w ciągłym ruchu. Kołem tym jest wrzeciono Necessitas, które obraca się nieustannie przed Parkami. Owa ciągła zmiana barw, którą zwę Cauda Pavonis, to początek i koniec Dzieła. Ty, Mater bona, byłaś mi przewodniczką po tym labiryncie. Ty, któraś jest Lux, światło, a także Laus, Nagroda. Ty, Mater Lucina, jesteś Airagne, nić Mądrości.

Ignacio odłożył ostatni list do szkatułki razem z pozostałymi czterema przeczytanymi. Pisma te nie zawierały harmonijnej relacji na temat alchemii, lecz stanowiły raczej przewodnik pomagający zrozumieć procesy opisane w Turba philosophorum. Według słów przeoryszy tajemnica tkwi nie tyle w uzyskaniu rezultatu, ile w podtrzymywaniu ciągłości faz alchemicznych, czyli w cykliczności zwanej „Cauda Pavonis”... W każdym razie reguły Airagne nie stanowią wyłącznie metody przemiany metali, ale przede wszystkim są kluczami do zrozumienia przypadkowości świata i serca ludzi. Jeżeli chcemy uciec przed otchłanią Nigredo, należy uwolnić się od niecierpliwości ścigania rezultatu i pojąć, że każda chwila życia jest jedyną i niepowtarzalną częścią Wszystkiego.

Z zadumy wyrwał go odgłos kroków. Ktoś musiał wejść do sali.

Ignacio podniósł świecę, oświetlając dwie postaci, które pojawiły się pod łukiem wejścia. Pierwszą był prałat w średnim wieku, prawdopodobnie kardynał. Mimo potężnej budowy sunął przygarbiony, z ponurym wzrokiem. Drugą osobą była władcza, wytwornie odziana dama.

Rozpoznawszy w niewieście od razu królową Francji, bezzwłocznie zwrócił się do niej:

Wyniosła Blanka spojrzała nań z ukosa.

Niewiasta tylko przyłożyła dłoń do piersi. Jeszcze nie doszła do siebie po ostatnim trzęsieniu ziemi i łoskocie walących się murów. Mimo to sprawiała wrażenie pełnej energii. W jej oczach lśnił żywy i waleczny blask.

Zamiast niej odpowiedzi udzielił stojący obok prałat:

Ignacio przyjrzał się temu osobnikowi, którego zdawała się ożywiać flegmatyczna wrogość. Rozpoznał w nim kardynała od Świętego Anioła, Italczyka Frangipanego. Krążyły słuchy, że ma on ogromny wpływ na królową. Zważywszy jednak na jego uległość, uznał za najbardziej prawdopodobne coś przeciwnego.

Prałat wykrzywił twarz w bezwzględnym grymasie. Już miał odpowiedzieć, gdy w mroku rozległ się czyjś piskliwy głos, uprzedzając jego zamiary:

Zorientowawszy się, skąd dobiega ów głos, kupiec spojrzał tam. Dostrzegł starego mnicha, który pojawił się nie wiadomo skąd.

Starzec posuwał się ostrożnie, szurając po posadzce butami o długich ostrych czubkach. Jego szaty wydzielały zapach dymu.

Ignacio machnął lekceważąco, jego myśli zaprzątało bowiem zupełnie co innego. Przecież zakonnik nie mógł się uwolnić sam od tak doświadczonego rycerza, jakim był Lusignan. Ktoś musiał mu pomóc, ktoś silny i okazały, z pewnością nie Frangipane, a tym bardziej królowa. Co oznaczało, że w donżonie, może nawet w tej komnacie, ukrywa się czwarty osobnik i najwyraźniej ich szpieguje.

Mnich zmarszczył brwi.

Ignacio uśmiechnął się cynicznie, tłumiąc czający się w piersiach niepokój. Stojący u jego boku Willalme drżał z niecierpliwości, on jednak powstrzymał go władczym gestem: jeszcze nie nadszedł czas na działanie. Zmierzył rozmówcę wzrokiem.

Kupiec już miał położyć dłoń na sakwie, w której była ukryta księga, lecz się powstrzymał. Powinien zachować czujność. Teraz, kiedy zna zamiary starca, musi się dowiedzieć, co mu zagraża.

Starzec przygryzł wargi. Nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ Frangipane skoczył niczym stróżujący pies:

Drżący na całym grubym ciele kardynał od Świętego Anioła zdawał się bliski utraty zmysłów. Zamierzał się rzucić na kupca, ale Blanka chwyciła go za ramię.

Prałat zazgrzytał zębami, odsłaniając pokryte ciemnymi plamami dziąsła.

Stary mnich stanął przed królową.

Starzec cofnął się pokonany, ściskając rękami głowę.

Ignacio, którego dramatyzm tej sceny doprowadził do ostateczności, złapał go za ramię i popchnął, aż tamten upadł na posadzkę. Ów ohydny człowieczek nie potrafił w nim wzbudzić ani krzty litości.

Nikt nie ośmielił się zaprzeczyć. Nawet wyniosła Blanka zniknęła w fałdach szaty, zdumiona. Nigdy dotąd nie okazała plebejuszowi szacunku. Tylko że ten Hiszpan nie był zwyczajnym człowiekiem: był inny, fascynujący i charyzmatyczny. W pewnym sensie rozbrajający. Przez chwilę sądziła niemal, że się go boi.

Ignacio przebiegł wzrokiem od Frangipanego do starego Giliego, który leżał rozciągnięty na posadzce; obaj byli w zbyt opłakanym stanie, aby stanowić zagrożenie. Nie, głos, który właśnie usłyszał, był porywczy i wojowniczy. Oto człowiek ukryty w cieniu jest skory do ujawnienia się!

Coś się poruszyło.

Gotów do obrony Ignacio uchylił się przed ciosem buzdyganu, wyprowadzonym za jego plecami. Odwrócił się baczny, czując lodowaty pot spływający mu po plecach. Mało brakowało.

Z tyłu wyłonił się potężny młodzieniec.

Hrabia Szampanii rozejrzał się dokoła, drżąc jak zwierzę gotowe do ataku. Spomiędzy Ignacia i Willalme’a groźniejszy musiał mu się wydać ten drugi, albowiem po chwili wahania runął na niego z podniesionym buzdyganem. Francuz wszakże był szybki, toteż chwycił go za nadgarstki i pociągnął na ziemię. Broń natychmiast wypadła Tybaldowi z rąk.

Korzystając z zamieszania, ojciec Gilie podniósł się i skoczył na Ignacia niczym jaszczurka. Hycnął mu na plecy, próbując podrapać go po twarzy i wbić paznokcie w oczy.

Kupiec zasłonił twarz przed jego pomarszczonymi dłońmi i szamocząc się gwałtownie, strącił go z grzbietu.

Starzec runął na plecy z rozdziawionymi ustami, uderzając głową o krawędź. Już się więcej nie podniesie.

Na ów widok królowa wydała zduszony okrzyk. Kiedy przyłożyła dłonie do skroni, jej napuszona maska pękła. Reakcja ta nie uszła uwagi Ignacia: najwyraźniej nie wywołała jej zgroza, tylko porażka.

Tymczasem Willalme i Tybald rozpoczęli bitwę na pięści i łokcie. Zdobywszy bez trudu przewagę, Francuz rzucił się na rywala i zaczął bić go po twarzy.

Ignacio podbiegł, by ich rozdzielić. Natomiast kardynał od Świętego Anioła usiadł wygodnie przy skryptorium, jakby nic się nie stało. Spoglądał tępo zgaszonym wzrokiem.

Willalme, przywołany do porządku przez kupca, porzucił walkę i poderwał się na nogi, wpatrując się w przeciwnika, który leżał zasapany na ziemi. Czyżby to był ów osławiony hrabia Nigredo? Czyżby to on odebrał Lusignanowi Airagne? Uprowadził Blankę Kastylijską? Wysłał Archontes w pościg na południe Francji? Tybald mierzył go wściekłym spojrzeniem, z opuchniętą i zaczerwienioną twarzą, praktycznie zmienioną nie do poznania.

Dokładnie w tej samej chwili do sali wkroczył Humbert z Beaujeu, w jednej ręce dzierżąc miecz, w drugiej pochodnię. Rozejrzawszy się dokoła zagubiony, podszedł do królowej i kardynała.

Dramatyczne okoliczności nie pozwalały na sprzeciw.

Odwróciwszy się plecami do Humberta, Ignacio rzekł do Willalme’a:

Wstrząśnięty powagą stwierdzenia Francuz wpatrywał się weń z niedowierzaniem.

Willalme popatrzył nań z goryczą.

Ignacio spuścił wzrok zasępiony. Jego oczy były nieprzeniknione, niemal płonęły. Po raz kolejny zachowywał się niezrozumiale dla wszystkich, nawet dla samego siebie.

Nie było nic do dodania. Francuz oddalił się długim krokiem, unikając oglądania się za siebie. Podążył za schodzącą po schodach czwórką: królową Blanką, będącym w opłakanym stanie Tybaldem i chwiejącym się kardynałem od Świętego Anioła, ochoczo podtrzymywanym przez Humberta. Frangipane był najbardziej poszkodowany przez los - rozpuszczone w wodzie plumbum nigrum pomieszało mu w głowie.

Kiedy wydostali się z donżonu, Willalme znalazł się w zupełnie innym położeniu niż się spodziewał.

37

Zostawszy sam, Ignacio pozwolił sobie na szybki rachunek sumienia. Walka wewnętrzna,

  1. której sądził, że ucichła, rozgorzała na nowo jeszcze mocniej. Nie mogąc już dłużej powściągnąć ciekawości, dał się porwać niczym okręt w czasie burzy. Teraz, gdy zatroszczył się o królową, mógł wykonać zadanie, które leżało mu na sercu.

Przeszedł nad zwłokami ojca Giliego i pomknął ku wyższym piętrom.

Wspiął się po schodach, rozmyślając nad tym, co wyjawił mu Lusignan: w donżonie znajduje się komnata, w której przechowuje się rzadkie księgi z dziedziny alchemii. Kupiec nie mógł opuścić tego miejsca, nie spróbowawszy przedtem ich odzyskać.

Przeszukał wszystko, lecz dotarł na samą górę, nie znalazłszy niczego. Nie natrafił na żadną izbę przeznaczoną na bibliotekę. Chyba że księgi zostały ukryte za jakimś tajemnym przejściem! Musi zejść z tarasu i szukać dalej.

Już miał zawrócić, lecz coś go powstrzymało. Swąd spalenizny nakazał mu się obrócić. Widok, jaki ujrzał, wyrwał mu z gardła zdławiony okrzyk.

Na skraju tarasu znajdował się stos zwęglonego drewna, nad którym widniał nadziany na pal czarny i dymiący kokon: szczątki istoty ludzkiej. Z górnych kończyn pozostały makabryczne kikuty. Z częściowo niedającej się rozpoznać twarzy ziały oczodoły i usta wyżłobione przez pełen skargi krzyk.

Ciało nie spłonęło całkowicie, co nadawało mu jeszcze bardziej przerażający wygląd. Ignacio słyszał o podobnych zjawiskach, które zdarzały się, gdy skazańców palono w czasie deszczu. W takich wypadkach ich cierpienie przedłużało się w niewypowiedziany sposób, ogień zaś trawił ich członki powoli i częściowo.

Taki właśnie los musiał spotkać Lusignana. Prawdopodobnie jego ciało oblepiły mgła

  1. tajemnicze wyziewy z wież, spowalniając proces zniszczenia.

Zdjęty wstrętem kupiec spuścił wzrok. W tej samej chwili dostrzegł na ziemi, kilka kroków od stosu, mały lśniący przedmiot: wisiorek o znajomym wyglądzie. Przedstawiał on pająka

  1. zakrzywionych odnóżach. Ignacio widział go już na szyi Lusignana. Instynktownie schylił się

  2. go podniósł.

Ponownie przyjrzał się zwłokom. Chociaż w swoim życiu był świadkiem gorszych widoków, ten poruszył go do głębi. Więcej, budził trwogę. Ignacio obawiał się bowiem, że jeśli nadal będzie się starał zaspokoić własną ciekawość, właśnie tak skończy.

Dusząc się od smrodu spalenizny, chwycił się krenelażu wieży i odetchnął pełną piersią. Chłodny nocny powiew pieścił go po twarzy, dodając otuchy. Ignacio uzmysłowił sobie, że może dostrzec gwiazdy. Mrok Airagne zaczął rzednąć, ukazując oczom szerokie prześwity pogodnego nieba. Po zawaleniu się wyziewy z wież ustały.

W księżycowej poświacie majaczyły surowe i zarazem kręte wzgórza Sewennów. Między bruzdami rozpadlin unosił się głęboki spokój.

Czar trwał ledwie chwilę, po czym znów górę wziął rozum. Kupiec bacznie spojrzał w dół, gdzie działo się coś nieoczekiwanego. Bitwa ustała, dziedziniec niemal całkowicie opustoszał. Wszyscy walczący i większość więźniów uciekli. Niektórzy jednak, zamiast wziąć nogi za pas, zgromadzili się u stóp donżonu. Co oni robią? Trzymają w dłoniach płonące pochodnie, za pomocą których podłożyli ogień pod wieże.

Ignaciowi ścisnęło się serce. Reakcja tych ludzi była jak najbardziej słuszna. Chcieli zniszczyć symbol tego, co wywołało wszystkie ich cierpienia. Tylko że jego położenie przedstawiało się tragicznie, albowiem znajdował się na samej górze.

Ściany wieży wzniesiono głównie z kamiennych bloków. Ogień łatwo się nie rozprzestrzeni. Natomiast belki, podłogi i stropy były wykonane z drewna. Pożar wybuchnie w środku i rychło przeniesie się wyżej. Ledwie podpory zostaną nadpalone, budowla się zawali.

Zatrwożony na myśl, że spłonie żywcem, Ignacio rzucił się do ucieczki. Jednakże przedtem wyjrzał jeszcze ostatni raz: pośrodku dziedzińca zauważył trzy osoby, które oddzieliły się od gromady podpalaczy. Rozpoznał Uberta, Moirę i Willalme’a. Wydawało mu się, że coś do niego krzyczą, prawdopodobnie ponaglali go do zejścia na dół. Wtem spostrzegł, jak Uberto pędzi ku podstawie donżonu, a za nim pozostała dwójka. Zamierzał pobiec mu na ratunek.

- Co wy wyprawiacie? - wrzasnął na całe gardło Ignacio. - Zatrzymajcie się!

Oni jednak nie posłuchali. Pewnie nawet go nie usłyszeli.

Głupcy! Dlaczego nie uciekają? Co zamierzają?

Rzucił się na dół ze ściągniętą twarzą. Było to jedyne rozsądne posunięcie. Nie może powstrzymać towarzyszy. Jeśli dołączy do nich w połowie drogi, przynajmniej narazi ich na mniejsze niebezpieczeństwo.

Runął po schodach na złamanie karku, gdy tymczasem z dołu unosił się coraz bardziej gęsty dym. Oczy zaczęły go piec, wszędzie wokół rozlegały się zaś głośne trzaski. Ze wszystkich stron dobiegały odgłosy pękającego drewna i syk ognia.

Kiedy dotarł do połowy schodów, pojawiły się płomienie. Strawiły wszystko, przykrywając stropy niczym wyjące girlandy. Słychać było uporczywy łoskot walącej się budowli. Dalsza droga w dół stała się trudna, nie było wszakże innego wyjścia. Ignacio nabierał coraz silniejszego przekonania, że Airagne stanie się jego grobem. Miał tylko nadzieję, że Uberto i Willalme, uzmysłowiwszy sobie niebezpieczeństwo, zrezygnują z ocalenia go.

Posuwał się tuż przy ścianie ku niższym rzędom schodów, aż wreszcie udało mu się dostrzec parter. Wydawał się jeszcze bardzo daleki, kupiec nie miał jednak wyboru: musiał przeć naprzód. Łomot pożaru go ogłuszał, żar był nie do zniesienia.

Następnie poprzez rumor dotarł do niego czyjś głos. Rozpoznał go: był to głos wołającego Uberta. Ujrzał, jak syn wyłania się z chmury dymu, kilka kroków dalej, zaledwie trochę niżej.

Rzucił się ku niemu, lecz nagle drewniane stopnie zadrżały, ustąpiły i schody tąpnęły.

Zaskoczony Ignacio wpadł do szczeliny, która otwarła się pod jego stopami. Zdołał się uchwycić belki, ratując życie, po czym pośliznął się i rąbnął na ziemię. Podniósł się powoli; był potłuczony, lecz cały.

Trafił do izby pod schodami, pomieszczenia, na które wcześniej nie zwrócił uwagi. W tym miejscu pożar się nie rozprzestrzenił, ale dym przedzierał się już przez połamane deski nad jego głową.

Rozejrzał się dokoła. Znajdował się w czymś w rodzaju pracowni, pośrodku której dostrzegł okrągły stół zastawiony szklanymi naczyniami i rurkami; wzdłuż ścian biegły uginające się od ksiąg półki.

To muszą być księgi, o których wspominał Lusignan! Ignacio podszedł do regałów i przebiegł pożądliwym wzrokiem po grzbietach tomów. Wyjął kilka z nich i pospiesznie przeczytał tytuły oraz imiona na kartach tytułowych. Większość napisano po łacinie, inne po arabsku. Rozpoczął

od tych ostatnich, kartkując z furią i zdziwieniem dzieła księcia alchemika Chalida ibn Jazida, przekłady z greki autorstwa Hunajna ibn Ishaka, Siedemdziesiąt ksiąg Dżabira ibn Hajjana, znanego jako Geber. Następnie dostrzegł Księgę tajemnic i Księgę ałunów i soli Abu Bekr Muhammada ibn Zakarijji zwanego ar-Razim, List słońca do księżyca przybywającego i Tabula chemica Muhammada ibn Umail al-Tamini, znanego także pod imieniem Senior Zadith. Rozpoznał Drogę mędrca Maslamy ibn Ahmada al-Magriti oraz Cząstki złota Ibn Arfa Rasa. A było ich o wiele więcej. Miał przed sobą bezcenny skarb.

Nie dbając o silne bóle wywołane upadkiem, zaczął wyciągać z półek tyle ksiąg, ile tylko zdołał, układając je jedna na drugiej w rozpaczliwej próbie ocalenia ich przed płomieniami. Kiedy już był obładowany dużo większą liczbą tomów niż zdołałby unieść, usłyszał, że otwierają się boczne drzwi. Był to Uberto! Odszukał go.

W tej samej chwili zjawili się także Willalme i Moira.

Kupiec ponownie skinął głową, oddalając się powolutku, by nie stracić cennego łupu. Wyglądał tak, jakby ktoś rzucił na niego urok, nie był zdolny ocenić powagi położenia. Uberto chwycił go za ramię i mocno nim potrząsnął, zrzucając kilka ksiąg. Wtedy Ignacio wyrwał się z owego rodzaju sennowłóctwa i pozwolił się odciągnąć, nie spuszczając wszakże z oczu tomów, które spadły. Znalazłszy się na zewnątrz, znów w płomieniach, ledwie zdołał odzyskać panowanie nad sobą.

Dotarli na parter cali i zdrowi. Na posadzce drogę zastawiały zwały płonącego gruzu. Skrzypienie belek zapowiadało zawalenie się całej konstrukcji. Należało natychmiast znaleźć drogę ucieczki.

Prześliznęli się przez dziurę i zagłębili w podziemiach Airagne. Przemierzyli w odwrotnym kierunku korytarz, który poprzednim razem doprowadził Ignacia i Willalme’a do wnętrza donżonu, aż zawędrowali do pomieszczenia, w którym znajdował się posąg Melusiny. Tutaj na szczęście wyziewy ethelie i zawalenie się wież jeszcze nie wyrządziły szkód, trzaski dobiegające z góry stanowiły wszakże zapowiedź rychłego runięcia murów.

Moira dostrzegła wyjście, toteż wkrótce nareszcie wychynęli na powierzchnię. Znajdowali się poza zamkiem, w lesie.

W pobliżu pasły się trzy konie: Jaloque, deresz i biały ogier Filipa.

Spoglądali bez słowa na odległy zarys donżonu pożeranego przez płomienie. Spowijał go głęboki i bezlitosny mrok nocy. Tajemnica Airagne zniknie na zawsze.

38

Gdy wyszli z lasu, ruszyli na piechotę wyboistą ścieżką, dopóki nie dało się posuwać dalej konno. Ignacio dosiadł deresza, zabierając ze sobą worek z księgami, które zdołał ocalić. Uberto wraz z Moirą usadowili się na grzbiecie Jaloque’a, tymczasem Willalme wskoczył na białego rumaka Filipa, który został bez pana. Nim puścili się galopem, usłyszeli w oddali ujadanie. Z krzaków wyłonił się powalany sadzą wielki czarny pies i pobiegł ku nim z wywieszonym językiem. Moirze wyrwał się okrzyk radości; zeskoczyła z siodła i pogłaskała psa. Zwierzę zaszczekało, po czym podreptało uradowane wokół Uberta.

Młodzieniec uśmiechnął się, mówiąc:

Ruszyli dalej na zachód. Byli zmęczeni, wygłodniali i wyczerpani przejściami, pragnęli więc jak najrychlej znaleźć nocleg, gdzie mogli się pokrzepić.

Z pierwszym brzaskiem, podczas gdy zbocze zaczynało łagodnieć, spostrzegli kolumnę żołnierzy podążających za karocą. Obok pojazdu jechał Humbert z Beaujeu.

Ignacio spiął konia i popędził w stronę mężczyzny, kompani zaś poszli w jego ślady. Namiestnik pozdrowił go gestem.

Pan na Beaujeu wahał się przez chwilę, po czym zdecydował się odpowiedzieć:

Namiestnik machnął lekceważąco ręką.

Ignacio już miał coś odrzec, gdy z wnętrza karocy dobiegł niewieści głos:

Ignacio zeskoczył z konia i wsiadł do karocy. Królowa spoczywała na siedzeniu wyściełanym czerwonym aksamitem, lecz nie była sama. W kącie przycupnął skulony kardynał od Świętego Anioła, niczym drzemiące dziecko. Sądząc po wyrazie twarzy, był pogodny.

Ignacio nachmurzył się. Miał ponurą minę, którą podkreślały jeszcze otarcia na twarzy, jakich nabawił się w czasie ucieczki z donżonu.

Blanka zmierzyła go zimnym wzrokiem.

Kupiec udał, że mu to schlebiło.

Po raz drugi w ciągu kilku godzin Blanka poczuła pełen szacunku lęk przed tym człowiekiem.

Rozmowa została przerwana, gdy karocą szarpnęło na wyboistej drodze. Podróżni podskoczyli. Frangipane wydał pomruk, jakby miał się obudzić, po czym przewrócił się na bok i ponownie pogrążył we śnie.

Jak tylko wszystko wróciło do normalności, Ignacio odrzekł:

Pierś Blanki zafalowała.

Wymordowanie katarów działa na korzyść wszystkich, poczynając od katolickich duchownych.

Ignacio powstrzymał fałszywy uśmiech. Blanka drżała pod maską surowości. Z pewnością nie ze strachu, lecz z gniewu. Sieć utkana z jej oszustw właśnie się rozpruwała, ona zaś nie potrafiła utrzymać osnowy w nienagannym stanie.

Spojrzenie Blanki stało się jeszcze bardziej jadowite.

Kupiec wzruszył ramionami.

w nieznanym miejscu. Oczywiście uwierzyli mi na słowo.

Na te słowa po twarzy królowej przemknął cień.

Ignacio pojął, że ma przed sobą niezrównaną intrygantkę, równie przebiegłą co bezlitosną. Przypomniał sobie pewien epizod, który wydarzył się dziesięć lat wcześniej, kiedy Blanka i jej mąż Ludwik jeszcze nie rządzili. W owym czasie Ludwik był delfinem Francji i znajdował się po drugiej stronie kanału La Manche. Toczył z Anglikami walkę o odzyskanie spuścizny, której odmawiano jego małżonce. Po ciężkiej klęsce poniesionej w bitwie Blanka zwróciła się do jego ojca, króla Filipa Augusta, aby wysłał do Anglii oddziały z odsieczą. Spotkawszy się z odmową, zagroziła, że odda w zastaw synów każdemu, kto mógłby sfinansować zamorską wyprawę z odsieczą. W końcu determinacja synowej popchnęła Filipa Augusta do działania.

Airagne, zesłaliście nędzę i zniszczenie na tysiące rodzin.

Królowa sprawiała wrażenie zaskoczonej.

Napawając się zgryzotą królowej, Ignacio uniósł brwi z porozumiewawczą miną.

Wszystko szło zgodnie z jego przewidywaniami. Kupcowi nie pozostało nic innego, jak popchnąć królową ku najbardziej oczywistemu rozwiązaniu.

Oczy Blanki rozbłysły blaskiem zadowolenia.

Swoim postępkiem Ignacio zapewnił sobie ocalenie.

Kupiec z Toledo pożegnał się z szacunkiem. Wysiadłszy z karocy, udzielił Humbertowi z Beaujeu zwięzłych wyjaśnień co do wydarzeń dotyczących Airagne. Jego rekonstrukcja wypadków, równie przekonująca co kłamliwa, idealnie przystawała do wersji przedstawionej następnie przez Blankę.

Mogąc swobodnie odejść, Ignacio skinął na swych towarzyszy i oddalił się od królewskiego orszaku, który z pewnością zmierzał do Paryża.

39

Ledwie kupiec i jego towarzysze opuścili orszak królewski, niebo zasnuły chmury i rozpętała się gwałtowna burza. Znaleźli schronienie w gospodzie, która wznosiła się na skraju doliny.

Pod werandą stał jakiś mężczyzna. Był to osobnik o wyglądzie wieśniaka, zrośniętych brwiach i krzaczastej brodzie sięgającej aż do oczu. Spoglądał znudzony na krople deszczu, przesuwając źdźbło słomy między zębami. Ujrzawszy czwórkę nieznajomych, wyrzucił słomkę i roześmiał się grubiańsko.

Z kuchni wyłoniła się nieduża pulchna kobiecina i powiodła ich po skrzypiących schodach, pozostawiając za sobą smugę korzennych woni. Po dotarciu do dużej izby na piętrze wskazała im rząd sienników przedzielonych zasłonami i drewnianymi przepierzeniami.

Tymczasem Willalme zaprowadził konie do stajni, aby je rozsiodłać. Akurat wtedy z kieszeni w siodle należącym do Lusignana wypadły dwa listy. Wprawdzie Francuz, pod wpływem usilnych nalegań Ignacia, nauczył się w tych latach czytać i pisać, nie władał jednak łaciną. Cała treść tekstów mu więc umknęła, chociaż znaczenie niektórych słów wzbudziło jego niepokój. Ruszył zatem do gospody, aby pokazać swe odkrycie przyjacielowi.

Kupiec wziął od Willalme’a listy i obejrzał w świetle kominka. Posępniał coraz bardziej z każdym przeczytanym wersem. Na widok owych słów niemal zakręciło mu się w głowie i musiał ze sobą walczyć, by nie poddać się fali rozpaczy. Były to dwa listy, napisane przez Filipa do biskupa Fulka i do ojca Gonzaleza: ściśle tajne wiadomości. Obydwa zawierały ten sam tekst. Kupiec zatrzymał wzrok przy niektórych wersach:

„...jako że uznany za człowieka niewiernego i skłaniającego się ku heretyckim doktrynom, a tym bardziej nieposłusznego wobec władzy kościelnej i zaleceń Świętego Kościoła Rzymskiego, doradzam Waszej Wielebności wzięcie pod uwagę tych słów i rozpatrzenie możliwości zastosowania wobec mistrza Ignacia Alvareza z Toledo surowych środków, unikając szkodliwego wpływu, jaki mógłby on wywrzeć na dworze Ferdynanda...”

Usiadłszy w złym humorze przy stole, gdzie czekały nań gorąca strawa i flaszka czerwonego wina, kupiec usiłował odsunąć od siebie posępne myśli, lecz mu się to nie udało. Zastanawiał się, dlaczego Lusignan napisał owe listy i czy zrobił to na czyjeś żądanie. Ojciec Gonzalez i biskup Fulk to dwaj budzący trwogę prałaci, toteż na samą myśl, że jeden z nich - albo nawet obaj - poprosił Filipa, by zasięgnął języka na jego temat, zaczynał odczuwać lęk.

Pomyślał o stosie, zwęglonym na szczycie donżonu. Teraz obraz ów roztaczał się przed jego

oczami żywy, realny i przerażający. Na poczerniałym palu mógł zobaczyć wyraźnie samego siebie, odmalowanego w obłąkańczym krzyku.

To się nigdy nie powinno wydarzyć! W przyszłości będzie bardziej ostrożny, będzie się trzymał z dala od dworów i prałackich siedzib, odsunie się i będzie wiódł spokojne życie na łonie rodziny. W gruncie rzeczy posiadał wystarczające bogactwa, by żyć w dostatku.

„Dość przygód i szalonych poszukiwań”, powiedział sobie. „Dość niedorzecznych niebezpieczeństw”.

Musi przestać. Czeka nań żona Sibilla.

Czeka od zawsze.

Oddaliwszy od siebie obawy, przysunął się do stołu z nową nadzieją. Siedzący naprzeciw towarzysze podróży uśmiechnęli się uspokajająco.

W ciągu kolejnych dni posuwali się na północ, mijając lenna hrabstw Tuluzy. Szukając bezpiecznego szlaku wiodącego do Hiszpanii, znaleźli kamienistą ścieżkę wydeptaną przez pielgrzymów, którzy podążali do Santiago de Compostela. Dotarli nią do osady Conques, gdzie zatrzymali się na krótki, acz decydujący postój. W miejscu tym przechowywano relikwie świętej Foy, męczennicy cudotwórczym. Słońce, które znów zaczęło świecić, zalewało blaskiem wytworne płaskorzeźby wyryte na fasadzie świętej budowli.

Podczas gdy Ignacio i Willalme odeszli na bok, by porozmawiać, Uberto usiadł wraz z Moirą w cieniu buka.

Rozmyślał o twarzy Galiba, o więzieniu w Montsegur, o przyrzeczeniu danym Corbie z Lanty, o zabójstwie Kafira i o spotkaniu z tajemniczą przeoryszą od Świętej Lucyny. Cień Airagne, który aż do tej pory zaciemniał splot wydarzeń, całkowicie się rozwiał. Mimo to nadal dręczył go jakiś lęk. Dobrze wiedział, w czym rzecz.

Kiedy Uberto bił się z myślami, dziewczyna spoglądała nań pytającym wzrokiem. Młodzieniec zachwycał się tym widokiem, jednocześnie ogarniał go niepokój. Uczucia, jakich doznawał, czyniły go bezbronnym.

Moira uczepiła się jego ramienia. Nie odpowiedziała. Aż nadto wymowny gest.

Drgnęła nieznacznie.

Dziewczyna ciągle się w niego wpatrywała, z włosami rozwiewanymi przez wiatr. Pogładziła

go po twarzy w milczeniu, wreszcie zgodziła się pełna radości.

Znajdujący się nieco dalej Willalme przysunął się do Ignacia z nader poważną miną. Wydawał się zdeterminowany, ale także bardzo zasmucony.

Kupiec długo mu się przyglądał wzrokiem pełnym łagodności. Dawno już przewidział taką decyzję.

Kupiec tylko skinął potakująco głową. Czuł, jak coś ściska go w żołądku, co w pewnym sensie wzbudziło w nim radość. Był to dowód uczucia, jakim darzył Wilialme’a. Przypomniał sobie, kiedy spotkał go po raz pierwszy, wiele lat wcześniej, i ocalił mu życie. Od tamtej pory Francuz zawsze trwał u jego boku niczym cień, mądry i cichy przyjaciel. - Wiesz przynajmniej, dokąd pójść?

Willalme odszedł owego letniego dnia i podążył kamienistymi ścieżkami skąpanymi w południowym słońcu.

Mimo całego wysiłku nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz płakał.

EPILOG

Ferdynand III kastylijski mościł się na krześle z poręczami, próbując znaleźć jak najwygodniejszą pozycję. Czuł się skrępowany. Jego twarz, muskana drżącym blaskiem kaganka, sprawiała wrażenie wyjątkowo bladej. Monarcha wbił wzrok w list sporządzony przez Ignacia Alvareza. Otrzymał go tego dnia od posłańca, który przybył z Mansilla de las Mulas, gdzie znajdowała się posiadłość kupca.

W swoim tekście Alvarez składał dość zawiłe sprawozdanie z tego, co odkrył we Francji podczas letnich miesięcy. Słowa, niejasne tylko z pozoru, odnosiły się wyraźnie do rzeczywistych wydarzeń, chociaż nie wspominały o nich wprost. W istocie kupiec z Toledo nie chciał przekazywać gorszących twierdzeń na niczyj temat, albowiem mogły one zostać później wykorzystane przeciwko niemu. Ferdynand nie mógł mieć mu tego za złe.

Skończywszy czytać, król rzucił list przed siebie, na zasypane pergaminami skryptorium. Piętrzące się na pulpicie sterty dokumentów, gęsie pióro i kałamarze z inkaustem pogłębiały jego złożony stan ducha. Sam nie wiedział, co właściwie myśleć.

Ciszę przerwał głos siedzącego naprzeciwko dominikanina, podsuwając powód do zastanowienia:

Monarcha przytaknął z twarzą bez wyrazu.

Ferdynand III zacisnął szczęki i jego twarz znów się ożywiła.

Dominikanin westchnął zawiedziony, niczym kot, któremu zdobycz właśnie wyśliznęła się z łap. Wpatrywał się w dłonie monarchy, które wyciągnęły się ku bocznemu regałowi, gdzie spoczywała Madonna z kości słoniowej. Śledząc jego pożądliwe gesty, powiedział jakby do siebie:

Ferdynand III odstawił biały posążek i wskazując list na skryptorium, rzekł:

Dominikanin wycofał się w cień.

Zrobiwszy zaciętą minę, Gonzalez podążał wzrokiem za palcem monarchy przesuwającym się po mapie topograficznej.

Przez chwilę głęboko go nienawidził. Zapragnął chwycić jego ukochaną Madonnę z kości słoniowej i roztrzaskać na tysiąc kawałków.

Dokładnie miesiąc po powrocie do Kastylii Uberto i Moira pobrali się w mozarabskim klasztorze Świętego Michała, niedaleko Mansilla de las Mulas. Był przepiękny letni poranek. Ignacio i jego żona Sibilla, w towarzystwie kilku przyjaciół, uczestniczyli w uroczystości, tak jakby otwierał się przed nimi nowy rozdział życia.

Nowożeńcy znajdowali się w głębi atrium, oboje odziani w czerwień i okryci białym welonem. Stojący przed nimi kapłan sprawował ceremonię z podniosłą radością.

Kupiec podziwiał syna z ukontentowaniem. Młodzieniec był piękny, silny, odznaczał się subtelną bystrością i właśnie poślubiał ukochaną niewiastę. Ignacia rozsadzała radość. Tkwiącą u jego boku żonę przepełniało czułe wzruszenie. Ignacio odwrócił się ku niej. Sibilla była namiętna i promienna jak hiszpańska ziemia. Zawsze taką ją widział, od kiedy się poznali. Upływające lata odcisnęły na niej piętno upartego i niezachwianego oczekiwania. Miał pełną świadomość, że ponosi za to winę, i po raz kolejny przyrzekł sobie, że nigdy więcej nie zostawi jej samej.

Gdy uroczystość zakończyła się wymianą obrączek, kapłan wziął nowożeńców za ręce i wyprowadził przed klasztor. Powietrze było ciepłe, złagodzone dźwiękami rebecu.

Schronili się przed sierpniowym słońcem pod kolumnadą.

Moira wyglądała uroczo w sukni ślubnej. Zgodnie z weselnym zwyczajem rozpuściła swe długie czarne włosy i przykryła białym welonem. Uberto długo się jej przyglądał, owładnięty głębokim uczuciem zażyłości. Dopiero wówczas uzmysłowił sobie, że zdawało mu się, jakby znał ją od zawsze. W jej oczach wyczytał to samo przekonanie. I był szczęśliwy.

Za Pirenejami, w cienistej dolinie Langwedocji, Willalme przystanął, by podziwiać krajobraz. Przed oczami, wśród delikatnych leśnych odcieni, ujrzał ruiny strawionego przez płomienie kościoła.

Wokół budowli pracowała gromadka beginek z pomocą kilku ochotników. Zamierzali ją odbudować.

Prosty obrazek, wizja pokoju. Na ów widok Willalme poczuł, jak robi mu się lekko na duszy.

Zmarszczone czoło wygładziło się.

Odnalazł to, czego szukał.

Bez dalszej zwłoki ruszył w tym kierunku.

NOTA OD AUTORA

Chociaż fabuła powieści jest całkowicie zmyślona, została naszpikowana odniesieniami politycznymi, kulturowymi i legendami dotyczącymi XIII wieku, przede wszystkim jednak zawiera sugestie, jakie mi się nasunęły w czasie zbierania dokumentacji na temat średniowiecznej alchemii, jej symbolicznych aspektów oraz jej reperkusji w dziedzinie religii, filozofii czy folkloru. Wszelkie wzmianki bibliograficzne obecne w książce, w tym Turba philosophorum, odpowiadają zatem prawdzie historycznej. Także pseudonaukowa (albo lepiej: przednaukowa) terminologia, wspominana w wielu miejscach narracji, pochodzi od spisanej ręcznie traditio, ponieważ jest uznana za użyteczną w fabule i spójną ze średniowieczną forma mentis. Na podobnych elementach opiera się autentyczna historyczność powieści, gdyby czytelnik chciał ją odnaleźć na kartach fiction. W tym względzie podział na cztery części alchemiczne (Nigredo, Albedo, Citrinitas, Rubedo), jaki podaję w powieści, świadomie odbiega od podziału rozpowszechnionego w średniowieczu, opartego jedynie na trzech podstawowych kolorach (czarnym, białym i czerwonym). Odniesienie to wywodzi się z tak zwanej Księgi Komanosa i Kleopatry, należącej do grecko-egipskiego corpus alchemicznego epoki helleńskiej i być może przekręcanej przez pewnego bizantyjskiego mnicha (patrz: Collection des anciens alchimistes grecs wydana w Paryżu w 1888 roku w opracowaniu Marcellina Berthelota). Moim zamiarem natomiast było wplecenie procesów alchemicznych w fabułę.

Zagadnienia alchemii, filozofii i antropologii kulturowej obecne w fabule splatają się w symbolicznej strukturze Airagne, która nabiera innych znaczeń. To samo dotyczy armii Archontes, której nazwa przywołuje gnostyczne doktryny Pistis Sophia i dualizm Ciemność - Materia, dające się odnaleźć zarówno w tradycji hermetycznej, jak i manichejskiej, przystając do pojęć Demiurga i Nigreda.

Co do postaci historycznych występujących w powieści, informacje biograficzne dotyczące Ferdynanda III Kastylijskiego, Pedra Gonzaleza z Palencii, Fulka z Tuluzy, Rajmunda z Pereille i Corby Hunaud z Lanty są autentyczne.

Rekonstrukcja urbanistyczno-architektoniczna Teruelu, Tuluzy i Akki zachowuje historyczne prawdopodobieństwo, tak samo jak opisy następujących budowli: mostu i zamku Andujar, twierdzy Montsegur i Sacra Praedicatio w Prouille (ale nie jej podziemia), opactwa Fontfroide i Conques.

Posłużyłem się z kolei dowolnie imieniem Galib (Galippus), postaci historycznej, o której niewiele wiadomo, poza tym, że figurowała wśród mozarabskich współpracowników Gerarda z Cremony.

Wszystkie wymienione wydarzenia historyczne są prawdziwe i udokumentowane, ze wzmiankami o Gruzji i królowej Rusudan włącznie.

Synod w Narbonne z 1227 roku rzeczywiście miał miejsce i właśnie wówczas rzucono anatemę na panów z Langwedocji, którzy wspierali katarów. Zresztą na temat separatystycznych skłonności - natury polityczno-religijnej - hrabiów Tuluzy i Foix dyskutowano już w roku 1215, na IV Soborze Laterańskim. Tak samo prawdziwa była wyprawa karna znana jako „Spalona ziemia” i ogłoszona przez biskupa Fulka, wypędzonego z Tuluzy przez ruch sprzyjający katarom, na którego czele stał hrabia Rajmund VII. Są również świadectwa istnienia bractw „Białych” i „Czarnych”.

Postępki niezdyscyplinowanych mnichów zostały opisane w ówczesnych dokumentach.

Egzorcyzmy wypowiedziane przez biskupa Fulka zaczerpnięto z pieśni 54. Carmina Burana.

Po śmierci Ludwika VIU Lwa królowa Blanka Kastylijska została sama na tronie Francji i przeżyła kryzys polityczny, jako że wystąpiło przeciwko niej wielu zbuntowanych baronów, skupionych wokół księcia Bretanii Pierre’a z Dreux, zwanego Mauclerkiem. Romano Frangipane, legat papieski, dzielnie trwał u boku regentki, robiąc wszystko, aby zapobiec upadkowi monarchii; podobnie nie oszczędzał się Humbert z Beaujeu.

Nie wiadomo, czy Blanka Kastylijska została uprowadzona, na tego rodzaju niebezpieczeństwo narażony był wszakże delfin, jej syn, przyszły Ludwik Święty. Co do królowej Francji, znane są świadectwa dotyczące jej przezwiska (Pani Hersent), jej wojowniczego charakteru i wysławianej urody, wobec której z pewnością nie mógł pozostać obojętny Frangipane. Nie ma natomiast pewności co do stosunków łączących Blankę z Tybaldem IV Szampańskim, „Księciem truwerem”, chociaż mnich kronikarz Mateusz z Paryża (Historia maior, rok 1226) nie zawahał się przekazać potomności, że Ludwik VIII został otruty przez kochanka Blanki, hrabiego Szampanii, który w annałach nosi wszakże imię nie Tybald, lecz Henricus.

Informacje o Herba diaboli i jej halucynogennym działaniu w odniesieniu do czarów są autentyczne, podobnie jak patologiczne objawy przypisywane saturnizmowi (zatruciu ołowiem).

Trzynastowieczne wzmianki o fata Melusina, kobiecie-wężu, zawarte są w legendzie o Henno Zębatym opisanej przez Waltera Mapa (De nugis curialium, IX, 2). Interesujące jest zagubione opowiadanie Helinanda z Froidmont, które powiela Vincent de Beauvais (Speculum naturale, II, 27). Z następnego stulecia pochodzi dzieło Jeana d’Arras, przekazane pod rozmaitymi tytułami, wśród których są La noble histoire de Lusignan czy Le roman de Melusine en prose, gdzie jest mowa o tym, że ród Lusignanów wywodzi się z owej fantastycznej istoty, czegoś pomiędzy czarownicą a syreną.

Starałem się odtworzyć w granicach prawdopodobieństwa obrzędy katarów (w Langwedocji zwanych texerant, jak również albigenses) oraz życia wspólnotowego beginek, które właśnie w pierwszej połowie XIII wieku zaczęły się nieśmiało osiedlać na południu Francji.

Trudno ustalić, co kryło się za murami Montsegur, obleganego i zdobywanego w latach 1243-1244 przez francuskich krzyżowców: liczące co najmniej sześć tysięcy ludzi wojsko, na którego czele stali Hugues z Arcis, dowódca Carcassonne, i Piotr Amiel, arcybiskup Narbonne. Było to wydarzenie dramatyczne, w którym religijne ideały stały się pretekstem do tego, by dać upust nietolerancji i ludzkiej brutalności. W owych czasach twierdza dawała schronienie wspólnocie złożonej z jakichś pięciuset osób, z których część zamieszkiwała jaskinie umiejscowione przy fundamentach zamku.

Zanim mieszkańcy Montsegur zostali pojmani i spaleni na stosie (włączając w to Rajmunda z Pereille, kasztelana, i jego rodzinę), mówi się, że dzięki pomocy Pierre’a-Rogera z Mirepoix grupa katarskich zbiegów zdołała zmylić czujność krzyżowców i wynieść z twierdzy równie cenny co tajemniczy skarb, wydarłszy go ze szponów arcybiskupa Amiela, ale jednocześnie sprawiła, że na zawsze zniknął z historii. Oto dlaczego katarów uważano często, między innymi, za ostatnich depozytariuszy Świętego Graala. Legenda o Kamieniu Światła jest więc autentyczna, chociaż przy obecnym stanie badań mediewistycznych nie sposób ustalić, co to dokładnie było. I być może nigdy się tego nie dowiemy.

PODZIĘKOWANIA

Moje pierwsze podziękowanie składam Ignaciowi z Toledo. Spotkałem go tylko raz, w przelocie, na kartach pewnego eseju historycznego albo może powieści przygodowej. Natknięcie się na tego rodzaju postać zawsze wywołuje nieprzewidziane skutki. Szczególne podziękowania niechaj przyjmie następnie Leo Simoni, bez którego rad prawdopodobnie straciłbym siły i zapał do pisania przed ukończeniem dwudziestu lat. Dziękując, proszę o wybaczenie, że nigdy nie zrozumiałem go do głębi. Zresztą często mam wrażenie, że od ukochanych osób dostaję o wiele więcej niż jestem w stanie im dać. Dotyczy to przede wszystkim moich rodziców, którzy zawsze starali się wskazać mi drogę, jaką powinienem podążać. Nie jestem pewien, czy wybrałem właściwą albo tę, której się po mnie spodziewali, mam jednak nadzieję, że i tak docenią moje wysiłki. Naturalnie specjalne podziękowanie jest dla Giorgii, która potrafi być przy mnie, doradzać mi, a niekiedy znosić mnie cierpliwie w chwilach, gdy wyobraźnia przenosi mnie gdzie indziej, każąc zapomnieć o prawdziwym świecie.

Powinienem podziękować także innym osobom. Należą do nich przede wszystkim Roberta Oliva i Silvia Arienti, wybitne profesjonalistki i oddane przyjaciółki, następnie wydawnictwo Newton Compton. Znalezienie odpowiedniego wydawcy to kwestia nie tylko umów czy liczby sprzedanych egzemplarzy, w pierwszej kolejności oznacza nawiązanie nici porozumienia z kimś, kto rozumie i docenia twoje zdolności twórcze. Dlatego też moją wdzięczność zaskarbili sobie na zawsze Raffaello Avanzini i moja redaktor Alessandra Penna, w których dostrzegam pasję i entuzjazm kogoś, kto każdego dnia stara się dać z siebie to, co najlepsze. Nie można także zapomnieć o osobach takich, jak Fiammetta Biancatelli, Maria Galeano, Carmen Prestia, Giovanna Iuliano i o wszystkich innych członkach tego fantastycznego zespołu.

  1. Ta, którą miłuję, jest z tak szlachetnego rodu, że jej uroda wprawia mnie w osłupienie.

  2. Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Przegląd Reader’s Digest, Pallottinum, Warszawa-Poznań 2000 (przyp. tłum.).

  3. Demony wszelkiego autoramentu, ślepe, chrome czy wprowadzające zamęt, posłuchajcie mych rozkazów i słów. Potępiam was, zaklinam z rozkazu Pana, abyście nie nękały ludzi, jak to zwykle czynicie, żebyście się pojawiły, a następnie zniknęły i wraz ze zrozpaczonymi duszami chaos zamieszkiwały.

  4. Według niektórych językoznawców włoskie słowo „crogiolo” - tygiel ma tę samą etymologię co „croce” - krzyż (przyp. tłum.).

= = = Y1Q yVDYFZgdiUmRRMAZlATVTZwMzCjkBMAlqXrwPbl0=


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Biblioteki naukowe gromadzenie
bibliografia 4
OPRACOWANIE FORMALNE ZBIORÓW W BIBLIOTECE (książka,
Fotografia Bibliografia
III semestr INiB Teoria i organizacja bibliografi0003
biblioterapia zestawienie
Eliade Kowale i alchemicy Rytualy i sekrety metalurgow
Modul matem bibliografia
Apollodoros Bibliotheke ksiega I id 67143 (2)
biblioterapia
ocena ryzyka dla bibliotekarza
03 Polska Bibliografia Narodowa Biezacaid 4445
Linki bibliotek
III semestr INiB Teoria i organizacja bibliografi0008
Bibliografia moduł 10(1)

więcej podobnych podstron