O paru funkcjach literatury1
Według pewnej legendy, nawet jeśli nieprawdziwej, to dobrze wymyślonej, Stalin zapytał kiedyś, ile dywizji ma papież. Wydarzenia następnych dziesięcioleci dowiodły, że w pewnych okolicznościach dywizje są bardzo ważne, ale nie wystarczają. Istnieją też moce niematerialne, których nie sposób zważyć, ale one mają swoją wagę.
Otaczają nas niematerialne siły, które nie ograniczają się do tego, co zwykle nazywamy wartościami duchowymi, mając na myśli na przykład doktrynę religijną. Niematerialną mocą odznacza się także pierwiastek kwadratowy, którego żelazna zasada przetrwała stulecia, a także dekrety nie tylko Stalina, ale i samego papieża. Zaliczyłbym do nich także siłę tradycji literackiej, czyli ogół tekstów, jakie ludzkość stworzyła i nadal tworzy nie dla celów praktycznych (takich jak prowadzenie rejestrów, spisywanie praw i wzorów naukowych, protokołowanie posiedzeń i sporządzanie kolejowych rozkładów jazdy), lecz raczej gratia sui, z zamiłowania, ponieważ teksty te czyta się dla samej przyjemności, dla duchowego doskonalenia, poszerzania wiedzy, a nawet dla czystej rozrywki, chociaż nikt nas do tego nie zmusza (jeśli pominąć szkolne lektury obowiązkowe).
To prawda, że kreacje literackie są niematerialne tylko częściowo, gdyż konkretyzują się dzięki przekaźnikom, które zazwyczaj są z papieru. Ale swego czasu konkretyzowały się w głosie tego, kto uosabiał tradycję ustną, albo też materialhowały się w kamieniu, a dzisiaj dyskutujemy o przyszłości e-booków, które pozwolą nam czytać zarówno zbiór dowcipów, jak i Boską Komedię na ekranie z ciekłych
7
kryształów. Muszę z góry uprzedzić, że dzisiejszego wieczoru nie zamierzam rozważać vexata ąuaestio książki elektronicznej. Należę oczywiście do tych, którzy powieść czy wiersz wolą przeczytać na papierze, zapamiętam nawet zagięte rogi i objętość tomu, ale słyszałem o pokoleniu hakerów, którzy nigdy wcześniej nie przeczytali ani jednej książki, a teraz dzięki e-bookom sięgnęli po Don Kichota i w nim zasmakowali. Tym lepiej dla ich umysłów i tym gorzej dla ich wzroku. Jeśli przyszłe pokolenia zdołają utrzymać dobry kontakt (w aspekcie psychologicznym i fizycznym) z e-bookami, siła Don Kichota nie osłabnie.
Czemu służy to niematerialne mienie, jakim jest literatura? Wystarczyłoby odpowiedzieć, co też uczyniłem, że jest to mienie, z którego korzysta się gratia sui, a zatem nie powinno niczemu służyć. Jednakże równie odcielesniona wizja przyjemności czytania książek grozi sprowadzeniem literatury do roli joggingu czy też rozwiązywania krzyżówek, które mają czemuś służyć: zdrowiu albo wzbogaceniu słownictwa. Zamierzam mówić tutaj o rozmaitych funkcjach, jakie pełni literatura w naszym życiu prywatnym i zbiorowym.
Literatura ćwiczy przede wszystkim język, zbiorowe dziedzictwo. Język z samej definicji podąża własnymi ścieżkami, żaden odgórny dekret ani ze strony polityki, ani akademii nie może powstrzymać jego przebiegu i skierować go na najwłaściwszą choćby drogę. Faszystowski reżim chciał nas zmusić, abyśmy mówili mescita (wyszynk) zamiast bar, coda di gallo (koguci ogon) zamiast cocktail, rete (bramka) zamiast goal, autopubblica zamiast taxi, ale język okazał się nieposłuszny. Potem reżim podsunął leksykalnego potworka, autista zamiast chauffeur, i język to przyjął. Może dla uniknięcia dźwięku obcego włoszczyźnie. Zachował formę taxi, ale stopniowo, przynajmniej w mowie, przeobraził ją w tassl.
Język podąża własnymi drogami, ale jest wrażliwy na podpowiedzi literatury. Bez Dantego nie byłoby scalenia włoskiego języka. Kiedy Dante w De vulgari eloąuentia poddaje analizie i krytyce rozmaite włoskie dialekty i postanawia ukształtować nową, szlachetną mowę pospolitą, nikt nie dałby grosza za taki akt pychy, a jednak Dante,
8
pisząc Komedię, odnosi sukces. To prawda, że upłynęło parę stuleci, nim volgare illustre Dantego stał się językiem powszechnie używanym, ale powiodło mu się dzięki temu, że wspólnota ludzi wierzących w literaturę nadal wzorowała się na modelu przez niego stworzonym. I prawdopodobnie bez tego wzorca nie utorowałaby sobie drogi idea politycznego zjednoczenia. Może właśnie dlatego Bossi nie mówi w języku volgare illustre.
Dwadzieścia lat fatalnych zakrętów, nieskazitelnych wzorców, przykładnych wydarzeń i wytyczających szlak lemieszy nie pozostawiło w gruncie rzeczy żadnego śladu w potocznej włoszczyźnie, natomiast znacznie więcej w niej pozostało ze śmiałych rozwiązań prozy futurystycznej, które były swego czasu nie do przyjęcia. A jeśli dzisiaj ktoś skarży się na triumf unormowanego języka włoskiego, upowszechnionego przez telewizję, nie zapominajmy, że propagowanie unormowanego języka, w jego najszlachetniejszej formie, odbyło się za pośrednictwem czytelnej i łatwo przyswajalnej prozy Man-zoniego, a potem Sveva i Moravii.
Przyczyniając się do kształtowania języka, literatura stwarza poczucie tożsamości i wspólnoty. Mówiłem wcześniej o Dantem, ale pomyślmy, czym byłaby cywilizacja grecka bez Homera, niemiecka tożsamość bez Biblii przełożonej przez Lutra, język rosyjski bez Puszkina, cywilizacja hinduska bez założycielskich poematów.
Ale literacka praktyka ćwiczy także nasz indywidualny język. Dzisiaj wiele osób opłakuje narodziny języka neotelegraficznego, który narzuca się za pośrednictwem poczty elektronicznej i krótkich wiadomości wysyłanych z telefonów komórkowych, gdzie „kocham cię" mówi się skrótem; nie zapominajmy jednak, że przynajmniej część młodzieży, która wysyła wiadomości, używając stenografii nowego typu, tłoczy się w tych nowych katedrach, jakimi są duże, wielopiętrowe księgarnie, gdzie młodzi ludzie choćby tylko kartkując książki, stykają się z odmianami stylu uczonego i wysokiego, do którego ich rodzice, a już z pewnością dziadkowie, nie mieli tak łatwego dostępu.
Możemy z pewnością powiedzieć, że jakkolwiek ci młodzi ludzie przewyższają liczebnie czytelników poprzednich pokoleń, to są mniejszością w populacji sześciu miliardów mieszkańców naszej
planety; nie jestem też takim idealistą, abym miał sądzić, że tym wielkim masom ludzi, którym brakuje chleba i lekarstw, mogłaby przynieść ulgę literatura. Ale też chciałbym zaznaczyć jedno: ci nieszczęśnicy, którzy łączą się w bezcelowe bandy i zabijają ludzi, zrzucając z wiaduktów kamienie czy też paląc żywcem dziecko, niezależnie od tego, kim są, nie stają się takimi dlatego, że znieprawiły ich komputerowe newspeaki (oni nawet nie mają dostępu do komputera), ale dlatego, że pozostają wykluczeni ze świata książek i z tych miejsc, gdzie dzięki edukacji i rozmowie dotarłyby do nich odblaski świata wartości, które docierają za pośrednictwem książek i które do książek odsyłają.
Lektura dzieł literackich zmusza nas do ćwiczenia zasad wierności, a także szacunku w swobodzie interpretacji. Istnieje pewna niebezpieczna herezja krytyki literackiej, typowa dla naszych czasów, w myśl której z dziełem można postępować dowolnie, wyczytując w nim to wszystko, co tylko podpowiedzą nam nasze najbardziej niekontrolowane impulsy. A tak nie jest. Dzieła literackie zachęcają nas do interpretacyjnej swobody dlatego, że podsuwają nam odczytania tekstu na wielu płaszczyznach lektury i stawiają nas wobec zjawiska dwuznaczności języka i samego życia. Aby jednak podjąć tę grę, z powodu której każde pokolenie odczytuje dzieła literackie na inny sposób, trzeba mieć w sobie głęboki szacunek dla tego, co ja gdzie indziej nazwałem intencją tekstu.
Z jednej strony wydaje nam się, że świat jest „zamkniętą" księgą, która dopuszcza tylko jedną lekturę, z uwagi na to, że skoro istnieje tylko jedno prawo rządzące siłą grawitacji, to jest ono właściwe bądź błędne; wobec tego prawa świat książki wydaje nam się światem otwartym. Ale postarajmy się na zdrowy rozum przyjrzeć dziełu fikcji literackiej i skonfrontujmy sądy, które możemy wypowiadać na jego temat, z sądami, które wypowiadamy o świecie. O świecie rzeczywistym mówimy, że prawa powszechnej grawitacji zostały sformułowane przez Newtona, czy też że Napoleon zmarł na Wyspie Świętej Heleny 5 maja 1821 roku. A mimo to, jeśli mamy umysł otwarty, zawsze jesteśmy gotowi zweryfikować nasze przekonania, gdyby nauka inaczej sformułowała prawa dotyczące kosmosu albo gdyby jakiś histo-
10
ryk odnalazł nieopublikowane dokumenty dowodzące, że Napoleon zmarł na statku bonapartystów podczas próby ucieczki. Tymczasem w odniesieniu do świata książek, zdania takie jak: „Sherlock Holmes był kawalerem", „Czerwony Kapturek zostaje pożarty przez wilka, ale potem uwolniony przez myśliwego", „Anna Karenina popełnia samobójstwo", pozostaną prawdziwe na zawsze i nikt nigdy nie zdoła ich podważyć. Są tacy, którzy zaprzeczają, że Jezus jest synem Boga, inni stawiają wręcz pod znakiem zapytania jego historyczny rodowód, jeszcze inni utrzymują, że on jest Drogą, Prawdą i Życiem, a są też tacy, którzy uważają, że Mesjasz ma dopiero nadejść, my zaś, niezależnie od naszych poglądów, okazujemy szacunek tym zapatrywaniom. Ale nikt nie okaże szacunku temu, kto będzie twierdził, że Hamlet poślubił Ofelię albo że Superman nie jest Clarkiem Kentem.
Teksty literackie nie tylko wyraźnie mówią nam to, czego już nigdy nie zdołamy podważyć, ale w odróżnieniu od świata rzeczywistego komunikują nam z królewską niezawisłością to, co należy uznać za znaczące, i to, czego nie możemy przyjąć za punkt wyjścia do swobodnych interpretacji.
Pod koniec rozdziału 35 powieści Czerwone i czarne jest powiedziane, że Julian Sorel udaje się do kościoła i strzela do pani de Renal. Po stwierdzeniu, że ramię Julianowi zadrżało, Stendhal pisze, że oddaje on pierwszy strzał i nie trafia, potem oddaje drugi strzał i pani de Renal upada. Teraz, dajmy na to, powiemy, że drżące ramię i chybiony pierwszy strzał dowodzą, że Julian nie udał się do kościoła ze stanowczym zamiarem dokonania zabójstwa, lecz poddał się impulsowi. Tej interpretacji można przeciwstawić inną, w myśl której Julian od samego początku miał zamiar zabić, ale był tchórzem. Tekst dopuszcza obie interpretacje.
Rozpatrzmy teraz sytuację, kiedy ktoś zadaje sobie pytanie, gdzie trafiła pierwsza kula. Ciekawa kwestia dla entuzjastów Stendhala. Przez analogię do entuzjastów Joyce'a, którzy jadą do Dublina, aby odnaleźć aptekę, w której Bloom kupił mydełko w kształcie cytryny (i chcąc zadowolić owych pielgrzymów, apteka, która zresztą istnieje naprawdę, znów zaczęła produkować takie mydełka), można sobie wyobrazić entuzjastów Stendhala, którzy starają się odszukać w świecie rzeczywistym Verrieres i kościół, a potem badają każdą kolumnę,
11
aby odnaleźć ślad po kuli. Byłby to dosyć zabawny epizod zjawiska fanship. Ale przypuśćmy teraz, że jakiś krytyk zechce oprzeć swoją interpretację powieści na losie tej zaginionej kuli. W obecnych czasach nie jest to niemożliwe, skoro nawet znalazł się ktoś, kto kluczem do odczytania Skradzionego listu Poego uczynił ułożenie listu i jego odległość od kominka. Ale jakkolwiek Poe wyraźnie określa, gdzie leży list, Stendhal mówi nam, że o tej pierwszej kuli nic nie wiadomo, a zatem wyklucza ją z zasobu fikcyjnych rekwizytów. Jeśli będziemy wierni tekstowi Stendhala, kula pozostanie ostatecznie utracona, i uznamy, że to, dokąd trafiła, jest w narracji nieistotne. Tymczasem niewypowiedziana w Armancji sugestia dotycząca impotencji bohatera pobudza czytelnika do snucia gorączkowych hipotez, które miałyby dopowiedzieć to, czego opowieść nie mówi, natomiast takie zdanie jak „La sventurata rispose"2 w Narzeczonych nie mówi nam, jak daleko posunęła się Gertruda, grzesząc z Egidiuszem, ale posępna aureola przypuszczeń zaszczepionych czytelnikowi stanowi o uroku tej stronicy tak wstydliwie eliptycznej.
Na początku Trzech muszkieterów jest mowa o tym, że d'Artagnan przybywa do Meung na czternastoletniej szkapie w pierwszy kwietniowy poniedziałek 1625 roku. Jeśli mamy w komputerze odpowiedni program, zdołamy od razu ustalić, że ten poniedziałek wypadał 7 kwietnia. Smakowity kąsek na użytek trivia games entuzjastów Dumasa. Czy można na podstawie tego faktu zbudować nadinterpreta-cję powieści? Powiedziałbym, że nie, ponieważ tekst pomija ten fakt. Tok powieści pomija nawet i to, że d'Artagnan przybył w poniedziałek, podkreśla natomiast, że wszystko to działo się w kwietniu (pamiętajmy, że wspaniała szarfa Portosa miała haft tylko z przodu i dlatego Portos nosił długi płaszcz ze szkarłatnego aksamitu, tak bardzo nieusprawiedliwiony porą roku, że muszkieter musiał udawać przeziębienie).
Wiele osób uzna to za fakty oczywiste, ale te oczywiste fakty (często zapominane) dowodzą, że dzięki nim świat literatury wzbudza zaufanie, ponieważ istnieją pewne stwierdzenia, których nie sposób podważyć, a zatem ów świat podsuwa nam - choćby tylko wyobrażeniowy - model prawdy. Ta literacka prawda rzuca światło na prawdy, które nazwiemy hermeneutycznymi: ponieważ temu, kto by twierdził, że d'Artagnan odczuwał homoseksualną namiętność do
12
Portosa, że Bezimiennego przywiódł do zła niepohamowany kompleks Edypa, że Mniszka z Monzy, jak mogliby sugerować niektórzy dzisiejsi politycy, została znieprawiona przez komunizm, czy też że Panurg robi to, co robi, z nienawiści do rodzącego się kapitalizmu - możemy zawsze odpowiedzieć, że we wzmiankowanych tekstach nie sposób znaleźć żadnego stwierdzenia, żadnej sugestii, żadnej insynuacji, która upoważniałaby nas do takich interpretacyjnych mielizn. Świat literatury jest światem, w którym można przeprowadzić testy dla ustalenia, czy czytelnik ma poczucie rzeczywistości, czy też padł ofiarą własnych halucynacji.
Postacie wędrują. Możemy wypowiadać prawdziwe opinie o postaciach literackich, ponieważ to, co im się przydarza, zostało zapisane w tekście, a tekst jest czymś w rodzaju muzycznej partytury. Jest prawdą, że Anna Karenina ginie śmiercią samobójczą, tak jak jest prawdą, że Piąta Beethovena utrzymana jest w tonacji c-moll, a nie w F-dur jak Szósta, i zaczyna się od „soi, soi, soi, mi z bemolem". Ale niektóre postacie literackie - nie wszystkie - wychodzą niekiedy z rodzimego tekstu i przedostają się w obszary, których granice trudno nam zakreślić. Postacie fikcyjne, jeśli szczęście im dopisze, wędrują od jednego tekstu do drugiego, a te, które nie wędrują, ontologicznie niczym nie różnią się od swoich krewnych szczęściarzy; one po prostu nie miały szczęścia i więcej się nimi nie zajmowaliśmy.
Taką wędrówkę od jednego tekstu do drugiego (wliczając w to również adaptacje i przeróbki z książki na film lub na balet, czy z tradycji ustnej na książkę) odbyły zarówno postacie mitologiczne, jak i te należące do narracji „laickiej", Ulisses, Jazon, król Artur czy Parsifal, Alicja, Pinokio, d'Artagnan. Kiedy teraz mówimy o podobnych postaciach, czy odnosimy się do konkretnej partytury? Weźmy na przykład Czerwonego Kapturka. Dwie najsłynniejsze partytury, Perraulta i Grimma, różnią się bardzo. W pierwszej dziewczynka zostaje pożarta przez wilka i opowieść na tym się kończy, nakłaniając nas do surowych moralizujących refleksji nad zagrożeniem, jakie wynika z braku rozwagi. W drugiej pojawia się myśliwy, który zabija wilka i przywraca życie dziewczynce i babci. Szczęśliwe zakończenie.
13
Wyobraźmy sobie teraz mamę, która opowiada bajkę swoim dzieciom i kończy ją na tym, że wilk pożera Kapturka. Dzieci zaczęłyby protestować i dopominać się o „prawdziwą" historię, w której Kapturek powraca do życia, i niewiele by pomogło, gdyby mama ogłosiła, że przestrzega ścisłych reguł filologii. Dzieci znają „prawdziwą" opowieść, w której Kapturek ożywa, i ta opowieść bliższa jest wersji braci Grimm niż wersji Perraulta. Mimo to jednak nie pokrywa się z partyturą braci Grimm, gdyż pomija całą serię mniej istotnych faktów - także w tej mierze Perrault i bracia Grimm różnią się, jak na przykład różnią się w kwestii podarków, jakie Kapturek zanosi babci, i tutaj dzieci skłonne są poczynić wielkie ustępstwa, gdyż mają do czynienia z postacią znacznie bardziej schematyczną, zależną od tradycji, obecną w rozmaitych partyturach, także ustnych.
I tak Czerwony Kapturek, d'Artagnan, Ulisses czy pani Bovary stają się postaciami, które żyją swoim własnym życiem, wykraczając poza partytury oryginałów, a do wypowiadania prawdziwych sądów na ich temat roszczą sobie prawa także osoby, które nigdy nie przeczytały partytury wzorcowej. Zanim jeszcze przeczytałem Króla Edypa, wiedziałem, że Edyp poślubia Jokastę. Jakkolwiek te partytury podlegają modyfikacjom, nie są niesprawdzalne: ktokolwiek by twierdził, że pani Bovary akceptuje wreszcie Karola i prowadzi z nim spokojne i szczęśliwe życie, spotkałby się z protestem osób obdarzonych zdrowym rozsądkiem, zupełnie jakby one uzgodniły między sobą ocenę postaci Emmy.
Gdzie przebywają te wędrujące postacie? Zależy to od formatu naszej ontologii, czy obejmuje ona także pierwiastki drugiego stopnia, język etruski i dwie zasady pojmowania Trójcy Świętej: rzymską, według której Duch Święty pochodzi od Ojca i od Syna (ex Patre Filioąue procedit), i bizantyńską, według której Duch pochodzi tylko od Ojca. Ale ten obszar ma statut mocno nieokreślony i gości byty różnego rodzaju, także i dlatego, że patriarcha Konstantynopola (skłonny walczyć z papieżem w sprawie filioąue), uznałby za prawdę, zgadzając się w tej mierze z papieżem (a przynajmniej mam taką nadzieję), że Sherlock Holmes mieszkał przy Baker Street, a Clark Kent jest Supermanem.
Niemniej jednak w niezliczonych powieściach i poematach napisano, że - tutaj wymyślam przykłady na chybił trafił - Hasdrubal zabija Korynnę czy też Teofrast do szaleństwa kocha Teodolindę, a mimo
14
1
to nikt nawet nie pomyśli, że można by wydać na ich temat prawdziwe opinie, ponieważ są to postacie pechowe lub niewydarzone, które nigdzie nie powędrowały ani też nie stały się częścią zbiorowej pamięci. Dlaczego bardziej prawdziwy w naszym świecie wydaje nam się fakt, że Hamlet nie poślubia Ofelii, niż fakt, że Teofrast nie poślubił Teodolindy? Dlaczego pewien zakątek tego świata zamieszkują Hamlet i Ofelia, a nie nieszczęsny Teofrast?
Niektóre postacie zyskały w pewien sposób zbiorową wiarygodność, ponieważ ludzkość ulokowała w nich na przestrzeni stuleci czy lat własne namiętności. Lokujemy własne, indywidualne namiętności w niezliczonych fantazjach, które możemy snuć z otwartymi oczami lub w półśnie. Możemy naprawdę wzruszyć się na myśl o śmierci ukochanej osoby, czy też mieć fizyczne doznania, wyobrażając sobie, że odbywamy z nią stosunek erotyczny, i podobnie możemy wzruszać się losem Emmy Bovary, czy też, jak to przytrafiło się paru pokoleniom, doprowadzić się do samobójstwa, czytając o niedolach Wertera czy Jacopa Ortisa. Ale jeśli ktoś pyta, czy osoba, której śmierć sobie wyobraziliśmy, nie żyje, odpowiadamy, że nie, bo to była tylko nasza najściślej prywatna fantazja. Tymczasem jeśli ktoś nas zapyta, czy Werter naprawdę się zabił, odpowiadamy tak, bo fantazja, o której mówimy, nie jest już sprawą prywatną, jest kulturowym faktem, uznawanym przez całą zbiorowość czytelników. Uznalibyśmy za wariata kogoś, kto by się zabił tylko dlatego, że wyobraził sobie (dobrze wiedząc, że to twór jego własnej wyobraźni), że jego ukochana nie żyje, podczas gdy my staramy się usprawiedliwić w pewien sposób kogoś, kto zabił się z powodu samobójstwa Wertera, wiedząc, że jest to postać fikcyjna.
Powinniśmy odnaleźć tę przestrzeń uniwersum, w której owe postacie żyją i wpływają na nasze zachowania, skoro obieramy je sobie za życiowe wzorce, obowiązujące nas i innych, i świetnie się rozumiemy, mówiąc, że ktoś ma kompleks Edypa, gargantuiczny apetyt, czy też zachowuje się jak Don Kichot, jest zazdrosny jak Otello, waha się niczym Hamlet, jest nieuleczalnym Don Gkwannim lub gospodynią księdza. W literaturze dotyczy to nie tylko wybranych postaci, ale i pewnych sytuacji czy przedmiotów. Dlaczego kobiety, które krążą po salonie, rozmawiając o Michale Aniele3, dlaczego ostre szkło z potłuczonej butelki zjeżone na szczycie, w słońcu,
15
olśniewającym w zenicie4, dlaczego dobre rzeczy w bardzo złym guście5, dlaczego strach, który zostaje nam pokazany w garstce popiołu6, dlaczego żywopłot7, dlaczego jasne, słodkie, przeczyste wody8, okropna strawa9 - stają się obsesyjnymi metaforami, gotowymi raz jeszcze podpowiedzieć nam w każdej chwili, kim jesteśmy, czego chcemy, dokąd zmierzamy, albo czym nie jesteśmy i czego nie chcemy na pewno10? Te literackie byty są wśród nas. Nie istniały odwiecznie, jak odwiecznie istnieją (być może) pierwiastki drugiego stopnia i twierdzenie Pitagorasa, ale teraz, kiedy już zostały stworzone przez literaturę i wykarmione naszymi namiętnościami, są tutaj i musimy się z nimi liczyć. Powiedzmy nawet, aby uniknąć ontologicznych i metafizycznych sporów, że one istnieją jako ubiory kultury, jako społeczne nakazy. Także uniwersalne tabu kazirodztwa jest ubiorem kultury, pewną myślą, nakazem, a jednak miało ono siłę kształtowania losów ludzkich społeczności.
Jednak dzisiaj ktoś może powiedzieć, że nawet postaci literackie mogą stać się ulotne, ruchliwe, niestałe i utracić to swoje znieruchomienie, które niezaprzeczenie nakazywało nam wierzyć w ich losy. Wkroczyliśmy w epokę hipertekstu, a elektroniczny hipertekst nie tylko pozwala nam nawigować po tekście (niezależnie od tego, czy jest to cala encyklopedia, czy dzieła zebrane Shakespeare'a), niekoniecznie „odwijając" z tekstualnego kłębka zawartą w nim informację, lecz wnikając weń, niczym druty wbijane w kłębek wełny. Dzięki hipertek-stowi narodziła się także praktyka swobodnego twórczego pisania. Znajdziemy w Internecie programy, dzięki którym można zbiorowo pisać rozmaite historie, uczestnicząc w opowieściach, których przebieg daje się modyfikować w nieskończoność. A jeśli możemy to zrobić z tekstem, wymyślanym wspólnie z grupą wirtualnych przyjaciół, to czemu nie postąpić tak z istniejącymi już tekstami literackimi i kupić programy, dzięki którym można będzie przetwarzać słynne opowieści, niedające nam spokoju być może od całych tysiącleci?
Pomyślcie tylko, czytywaliśmy z wypiekami Wojnę i pokój, zadając sobie pytanie, czy Natasza ulegnie w końcu umizgom Anatola, czy ten fascynujący książę Andrzej naprawdę umrze, czy Pierre znajdzie
16
w sobie odwagę, by strzelić do Napoleona, a teraz nareszcie możemy stworzyć swoją wersję Tołstoja, obdarzając Andrzeja długim i szczęśliwym życiem, czyniąc z Pierre'a wyzwoliciela Europy, ale na tym nie koniec, możemy także doprowadzić Emmę Bovary do pojednania z nieszczęsnym Karolem, uczynić z niej dobrą i ukojoną matkę; możemy nawet sprawić, że Czerwony Kapturek wejdzie do lasu i spotka tam Pinokia, albo też zostanie porwany przez macochę i pod imieniem Kopciuszka trafi na służbę do Scarlett O'Hary, czy też spotka w lesie czarodzieja, Vladimira Proppa, który podaruje mu zaczarowany pierścień, dzięki któremu u korzeni świętego baniana Thugów odkryje on Alefa, punkt, z którego widać cały wszechświat, ujrzy Annę Kareninę, która nie ginie pod kołami pociągu, ponieważ za czasów Putina rosyjskie koleje o zwężonym rozstawie kół funkcjonują gorzej niż okręty podwodne, a gdzieś daleko, po drugiej stronie lustra Alicji, dojrzy Jorge Luisa Borgesa, który przypomina Pamiętliwemu Funesowi, aby nie zapomniał oddać Wojny i pokoju do Biblioteki Babel...
Czy to źle? Nie, ponieważ literatura zna podobne zabiegi, i znała je, zanim jeszcze powstały hiperteksty, wystarczy wspomnieć projekt Le Livre Mallarmego, wyborne trupy surrealistów, miliardy poematów Queneau, książki-układanki drugiej awangardy. Tę samą rolę w jazzie odegrała jam session. Ale sam fakt, że istnieje jam session, która każdego wieczoru zmienia rozwinięcie danego tematu, nie zwalnia nas ani nie zniechęca do odwiedzania sal koncertowych, gdzie sonata b-moll op. 35 każdego wieczoru kończy się tak samo.
Ktoś powiedział, że bawiąc się mechanizmami hipertekstualnymi, możemy uniknąć dwóch form represji: pogodzenia się z kolejnością wydarzeń, ustanowioną przez kogoś innego, i społecznego podziału na tych, którzy piszą, i na tych, którzy czytają. Wydaje mi się to niedorzeczne, ale z pewnością twórcza zabawa hipertekstem, która pozwala przekształcać opowieść i przyczynia się do tworzenia nowych historii, może stać się pasjonującą przygodą, świetnym szkolnym ćwiczeniem, nową odmianą pisania, pokrewną jam session. Sądzę, że próba przekształcania istniejących już historii może być dobrą zabawą, bardzo pouczającą, tak jak interęsfl^ćą/ibylaby transkrypcja Chopina na mandolinę: służyłaby ożywieniu zdolności muzycznych
17
i zrozumieniu, dlaczego brzmienie fortepianu jest tak współistotne dla sonaty b-moll. Próba ułożenia kolażu ze strzępków Zaślubin Dziewicy, Panien z Awinionu i ostatniej przygody Pokemona może wykształcić smak wizualny i zachęcić do badania form. W gruncie rzeczy postępowało tak wielu znakomitych artystów.
Ale te zabawy nie zastąpią prawdziwej funkcji edukacyjnej literatury, funkcji, która nie sprowadza się do przekazywania sądów moralnych, dobrych lub złych, czy też do kształtowania zmysłu piękna.
Jurij Łotman w książce Kultura i eksplozja11 powraca do słynnego zalecenia Czechowa, w którym jest mowa o tym, że jeśli na początku opowiadania lub dramatu pojawia się zawieszona na ścianie strzelba, to w zakończeniu utworu ta strzelba powinna wypalić. Łotman pozwala nam zrozumieć, że problem nie polega na tym, czy ta strzelba naprawdę wypali. Właśnie brak wiedzy o tym, czy ona wypali, nadaje intrydze znaczenie. Czytać opowiadanie to także poddawać się napięciu, udręce. Końcowe odkrycie, czy wreszcie strzelba wypaliła, czy też nie, nie nabiera waloru zwyczajnej informacji. Uświadamia odbiorcy, że sprawy potoczyły się w sposób nieodwracalny, niezależny od jego pragnień. Czytelnik powinien zaakceptować tę frustrację i dzięki niej poczuć dreszcz Przeznaczenia. Gdyby mógł decydować o losach postaci, odbywałby coś w rodzaju wycieczki do biura podróży: „Gdzie chciałby pan odnaleźć wieloryba, na wyspach Samoa czy na Wyspach Aleuckich? I kiedy? A czy chciałby pan zabić go sam, czy też zostawia pan to Queequegowi?" Prawdziwy morał Moby Dicka jest taki, że Wieloryb popłynie tam, gdzie zechce.
Przypomnijmy sobie opis bitwy pod Waterloo w Nędznikach Vic-tora Hugo. W odróżnieniu od Stendhala, opisującego bitwę oczami Fabrycego, który bierze w niej udział i nie rozumie nic z tego, co się dzieje, Hugo opisuje bitwę oczami Boga, i patrzy z góry: wie, że gdyby Napoleon wiedział, iż za płaskim szczytem wzgórza Mont--Saint Jean była rozpadlina (ale jego przewodnik mu tego nie uświadomił), kirasjerzy Milhauda nie zostaliby zgnieceni przez wojsko angielskie; gdyby pastuszek, który prowadził Biilowa, podsunął mu wybór innej drogi, armia pruska nie dotarłaby na czas, przesądzając tym samym o losach bitwy.
18
Dzięki strukturze hipertekstu możemy opisać na nowo bitwę pod Waterloo, sprawiając, aby na miejsce przybyli Francuzi Grouchy'ego zamiast Prusaków Bluchera - dzięki istniejącym war games byłaby to świetna zabawa. Jednakże tragiczna wielkość stronic Hugo bierze się z tego, że (niezależnie od naszych życzeń) sprawy mają się tak, jak się mają. Urok Wojny i pokoju polega na tym, że agonia księcia Andrzeja kończy się śmiercią, chociaż sprawia nam to przykrość. Bolesny podziw, jaki odczuwamy przy każdej ponowionej lekturze wielkich tragików, jest efektem tego, że ich bohaterowie, którzy mogliby uniknąć okrutnego losu, w wyniku własnej słabości lub zaślepienia nie rozumieją, że wychodzą na spotkanie nieszczęściu i rzucają się w przepaść, którą wykopali sobie własnymi rękami. Zresztą Hugo mówi o tym, po opisaniu okoliczności, jakie Napoleon mógł wykorzystać pod Waterloo: „Czy Napoleon mógł wygrać tę bitwę? Powiadamy: nie. Dlaczego? Kto mu w tym przeszkodził? Wellington? Blucher? Nie. - Bóg"12.
O tym mówią nam wszystkie wielkie opowieści, zastępując też Boga przeznaczeniem lub bezlitosnymi prawami życia. Rola opowieści „niemodyfikowalnych" na tym właśnie polega: na przekór naszemu pragnieniu odmiany losu, opowieści te pozwalają nam się przekonać, że losu nie można odmienić. I niezależnie od tego, o czyich kolejach losu opowiadają, opowiadają także o nas, dlatego też je czytamy i lubimy. Potrzebujemy ich surowej „represyjnej" lekcji. Narracja hipertekstualna może nas nauczyć wolności i kreatywności. To dobrze, ale to nie wszystko. Opowiadania „już napisane" uczą nas także umierania.
Myślę, że ta edukacja, zmierzająca do poznania Przeznaczenia i śmierci, jest jednym z głównych zadań literatury. Może istnieją też jakieś inne zadania, ale teraz nie przychodzą mi do głowy.
przełożyła Anna Wasilewska
Przypisy
1 Tekst wygłoszony na festiwalu pisarzy w Mantui, we wrześniu 2000. Zamieszczony w Studi di estetica („II perche di letteratura") 23, 2001.
19
2 „Na swoje nieszczęście odpowiedziała", w: Alessandro Manzoni, Narzeczem, przeł. Bar
bara Sieroszewska, PIW, Warszawa 1958, s. 146 (przyp. tłum.).
3 Według przekładu Michała Sprusińskiego Pieśni miłosnej J. Alfreda Prufrocka, w: T.E.
Eliot, Poezje, WL, Kraków 1978, s. 7 (przyp. tłum.).
4 Parafraza wiersza Eugenia Montalego, [Pod murem ogrodu], w: Poezje wybrane, przeł.
Zygmunt Kubiak, PIW, Warszawa 1987, s. 27 (przyp. tium.).
5 Z wiersza włoskiego poety, należącego do pokolenia „zmierzchowców", Guida Gozzana
(1893-1916), L'Amica di nonna Speranza (przyp. tłum.).
6 T.S. Eliot, Jałowa ziemia, przeł. Czesław Miłosz, WL, Kraków 1989, s. 9 (przyp. tłum.).
7 Słynny żywopłot z Nieskończoności Giacoma Leopardiego (przyp. tłum.).
8 Parafraza XIV kancony Petrarki {Le chiare, fresche e doki acąue), w: Adam Mickiewicz,
Dzieła, 1.1, Czytelnik, Warszawa 1948, s. 214 (przyp. tłum.).
9 Dante, Boska Komedia, „Piekło", Pieśń XXXIII, przeł. Edward Porębowicz, PIW,
Warszawa 1965, s. 164 (przyp. tłum.).
10 Parafraza wiersza Eugenia Montalego, [Nie proś nas o to słowo], w: Poezje wybrane, przeł.
Artur Międzyrzecki, s. 26 (przyp. tłum.).
11 Jurij Łotman, Kultura i eksplozja, przełożył i słowem wstępnym opatrzył Bogusław
Żyłko, PIW, Warszawa 1999 (przyp. tłum.).
12 Wiktor Hugo, Nędznicy, przeł. Krystyna Byczewska, PIW, Warszawa 1972, t. I, s. 389
(przyp. tłum.).