Sekta Orion 2012, Projekt Cheops i Kult Kosmitów
Ciekawy artykuł z roku 2009. Dobry, syntetyczny przegląd ludzkiej głupoty i zarazem potwierdzenie znanej prawdy, że kto nie wierzy w Boga, uwierzy we wszystko. Włącznie z reptilianami. – admin
Pseudo-piramida Horusa Orionidów “Proroctwo Oriona na rok 2012″ to książka belgijskiego medium channelingowego Patrica Geryla, w której autor stawia hipotezę, że koniec świata nastąpi 21 grudnia 2012 roku. W Polsce całe mnóstwo pseudoezoteryków wierzy w Oriońskie bujdy na rysorach. Patryk Geryl nie ma żony ani dzieci, jest wegetarianinem, a jego książki jak dotąd bestsellerami zostały tylko w Polsce [Czy kogoś to dziwi? - admin].
Patrick Geryl oraz Gino Ratinckx są bliskimi przyjaciółmi, żyją wedle Belgów w przyjacielskim związku partnerskim. Na książkach Patryka Geryla bogacą się podobnież głównie wydawnictwa, dla autora pozostaje w sumie niewiele. Jak to się dzieje, że właśnie w Polsce zapanowała moda na ideologię jednej z najniebezpieczniejszych apokaliptycznych sekt jaką są grupy ruchu przetrwania Orion 2012, tego nie wie nikt. Elita Polskich zwodzicieli od sekt ufologicznych typu Orion 2012 i jej klonów to m.in. Edward Mielnik, Halina Tas z Wrocławia, Lucyna Łobos i Barbara Choroszy, Eugeniusz Hefter z Chicago, Andrzej Struski z Podkowy Leśnej, Jessica Magdalena Lucyna Tomaszewska, Hanna Kotwicka z Warszawy, Bogusław Leng, Maria Sobolewska, Miłosława Krogulska i wiele innych. Patric Geryl twierdzi, że przeprowadził “badania” naukowe, które wskazują, że w roku 2012 Słońce osiągnie szczyt aktywności, co spowoduje zmiany w polu magnetycznym wokół Ziemi. Te zmiany występują wedle jego przekazów cyklicznie co 11.500 lat. W konsekwencji bieguny naszej planety przesuną się i będzie to miało straszliwe konsekwencje:
* trzęsienia ziemi niszczące miasta,
* przesunięcie się kontynentów,
* powodzie powodowane przez gigantyczne fale tsunami,
Oprócz swoich obliczeń, autor powołuje się na nieistniejące przepowiednie Majów oraz Egipcjan, którzy są uważani za potomków mieszkańców dawnej Atlantydy, która została zgładzona w poprzedniej tego typu katastrofie. Zapisy odnalezione w starożytnych kodach mówią, że 21 grudnia 2012 roku planety Wenus, Mars, i konstelacja Orion znajdą się w dokładnie tej samej pozycji do w roku 9792 p.n.e., kiedy wystąpił podobny kataklizm. Sekty ufologiczno- katastroficzne wieszczące rychły koniec świata i powszechną zagładę istnieją jednak już od XIX wieku i wszelkie ich kolejne przepowiednie okazały się wielką bzdurą i koszmarem dla wyznawców. Jak powszechnie wiadomo, obawa końca świata i powszechnej zagłady jest częstym objawem pojawiającym się w przebiegu schizofrenii, a to choroba umysłowa, która może zdarzyć się każdemu, nawet wybitnemu uczonemu. Czemu jednak ludzie w Polsce ulegają schizofrenii apokaliptycznych urojeń końca świata i powszechnej zagłady trudno jest zawyrokować. Argumentem przemawiającym są wedle medium spirytystycznego Patrica Geryla „złowieszcze” konstelacje gwiazd w 2012 roku, zwłaszcza położenie Oriona – identyczne jak w czasach ostatniego kataklizmu sprzed 12.000 lat. Według Patrica Geryla jedyną alternatywą byłoby dotarcie do Komory Królewskiej w Wielkiej Piramidzie Cheopsa w Gizie, odnalezienie egipskiego planu ratunku, pospieszne zbudowanie łodzi ratunkowych i spakowanie na nie 6 miliardów ludzi. Stąd powstaje apokaliptyczny i channelingowy Projekt Cheops i podobne mesjańskie przedsięwzięcia jak próba zamordowania Sathya Sai Baby przez sektę Andrzeja Struskiego, Gryf144 z pomocą “urządzeń energetycznych” jego pomysłu. Zauważmy, że już nie raz byliśmy straszeni końcem świata. Wcześniej miał to być rok 1975, 1984, 1999, potem 2000, teraz 2012, a już za chwilę będzie to rok 2018. Starzy trenerzy strachu nie spoczną. Zrobią wszystko, by utrzymać swoją pozycję, zaszczepić wibrację strachu i karmić się naszą energią. Zastanówmy się zatem, czy chcemy być ich pożywką. Zestawiając ze sobą doktryny różnego rodzaju grup i sekt “ufologicznych”, łatwo można dostrzec przynajmniej trzy cechy wspólne, występujące w większości tych grup. Są to:
1) Wizja zagłady Ziemi – nasza planeta ma być zniszczona przez wojnę nuklearną, uderzenie asteroidy lub inwazje istot z wrogiej nam planety typu Nibiru.
2) Wiara w ratunek z kosmosu – uratowani przez kosmitów mają być tylko członkowie danej grupy.
3) Kosmiczne objawienie – założyciele sekty mieli otrzymać bezpośrednie pouczenie od przybyszów z kosmosu.
Upadek olbrzymiego meteorytu lub asteroidy ma zniszczyć świat. Do tej teorii przekonują liczni “badacze”, jakoby ma on uderzyć w Ziemię i tak samo zakończyć tragicznie żywot Naszej Cywilizacji. Wiele z tych grup działa półlegalnie lub nielegalnie, jak chociażby “Antrovis”, któremu oficjalnie Urząd Ochrony Państwa (UOP) wyrejestrował jego działalność. Jednak najniebezpieczniejszą sytuacją będzie i jest fakt, że tak, jak przed rokiem 2000 czy 1975 różne sekty zaczynają albo się tworzyć na bazie strachu, który chcą wywołać poprzez rok 2012, żeby zbić kapitał, albo już istniejące, będą starały się wykorzystać do werbowania “zagubionych owieczek”. Korzenie socjologicznego zjawiska zwanego “kultem kosmitów” sięgają do Anglii, gdy sto lat temu pisarz H.G. Wells napisał powieść z gatunku science-fiction pt. “Wojna światów”. Opisując w niej planowaną przez kosmitów inwazje na Ziemie, zapoczątkował swoistą modę na tę tematykę. W 1938 roku Orson Welles wyemitował tę powieść przez radio, powodując panikę wśród znacznej liczby słuchaczy. Słuchowisko było zrealizowane tak realistycznie, iż zostało przez wielu odebrane, jako autentyczny reportaż z najazdu Marsjan na naszą planetę Ziemię. W konsekwencji ludzie zaczęli masowo uciekać, wybuchła panika. Ktoś zauważył w tym niezły interes. Spośród dziesiątek teorii dotyczących zbliżającego się końca świata jedną z najbardziej popularnych jest „Proroctwo Oriona na rok 2012” Patricka Geryla. Trzy książki schizofrenicznego Belga, w których wieszczy nieuchronną zagładę i wskazuje drogę ocalenia, są wedle znawców kultury Majów obelgą dla zdrowego rozsądku, nie tylko dla nauki.
Kosmiczny Tatuś z Warszawy W jednej z popularnych gazet można przeczytać o pewnym bezrobotnym ślusarzu spod Warszawy, który zdecydowanie twierdzi, że ma dziecko z kosmitką. Dziwi, iż mimo stosunkowo drogich biletów na wrocławskie UFO Forum (25zł), sala Domu Kultury jest przepełniona. Wspomniany “kosmiczny tatuś” jest o dziwo oblegany przez tłum łowców autografów, jako “gwiazda programu”.
Planeta Nea w Polsce Według Andrzeja Domały – naukowcy mają czas do 2010 roku, aby wystrzelić olbrzymi ładunek nuklearny, którego fala uderzeniowa zmieni wiele milionów kilometrów od nas tor lotu potężnego asteroidu, który w nocy, z 4/5 marca 2017 roku zniszczy ziemię. Takie informacje przekazali mu Neatańczycy z planety Nea. Podobno o tym asteroidzie wie czołówka astrofizyków i wojskowych i tajnie opracowują plan właśnie wysłania potężnego ładunku. Rozmawiający osobiście z Panem Andrzejem wiedzą doskonale, że jest to człowiek do bólu uczciwy. Niewielu osobom, Pan Andrzej Domała pokazał miejsce uprowadzenia go na planetę Nea. Można sądzić, że ufonauci, istoty gadzie, czyli szaraki celowo manipulują takimi ludźmi jak Andrzej Domała, aby ich i nas (badaczy nieznanego) nieustannie ośmieszać i dezawuować w oczach “naukowców” i zwykłych ludzi. Niestety, poprzez pseudo-badaczy ufo, którzy dają się ośmieszać i poprzez zwykłych naciągaczy – taka opinia panuje.
Orion – brama niebios Istnieją też bardziej skrajne przypadki jak np. wpływ komety Hale-Boppa 1997 roku. Pod urokiem tego niecodziennego zjawiska, 39 członków sekty “Bramy Niebios” potraktowało kometę, jako swojego “anioła śmierci”. Popełnili oni zbiorowe samobójstwo w przekonaniu, iż w ślad za kometą, (która miała być zwiastunem końca świata) podąża statek kosmitów, na którym zostaną przeniesieni w bezpieczne miejsce we wszechświecie w konstelacji Oriona.
Świątynia Słońca Podobny los spotkał członków sekty Świątynia Słońca, gdzie od 1994-1997 roku naliczono 74 śmiertelne ofiary zbrodniczej doktryny sekty Orionidów. I choć nie była to “typowa” sekta UFO-logiczna, to jednak wiara w kontakty z tajemniczymi przybyszami z zaświatów odgrywała w niej znaczącą role. Umierając wierzyli, iż przenoszą się do gwiazdozbioru Oriona. Zarówno “Bramy Niebios” jak i “Świątynia Słońca” nie były na szczęście sektami licznymi.
Kościół Subgeniusza Inaczej ma się sprawa z bardzo popularną na Zachodzie, a szczególnie w USA, sektą o nazwie “Kościół Subgeniusza”. Liczy ona, bowiem około 300 tyśięcy wyznawców. Jej założycielem jest biznesmen I. R. Dobbs, który w celu “ratowania Ziemi” podjął się mediacji z przedstawicielami innych planet, głównie z układu Oriona. Gdyby jednak coś nie wyszło i Ziemia byłaby zagrożona, członkowie Kościoła Subgeniusza już teraz posiadają zarezerwowane miejsca na pokładach kosmicznych pojazdów. Nimi to, bowiem mają się udać na sprzymierzone planety cywilizacji jaszczurów w Orionie.
Pulsar Mówi przywódczyni sekty, Hanna Kotwicka: – Najbardziej przemawia do mnie teoria gwiezdnych wojen, gdzie Ziemia, podzielona na kilka kwadrantów i sektorów, jest kosmicznym poligonem różnych bogów stwórców. W określonych okresach ewolucji dochodziło do próby sił pomiędzy bogami Ciemności a bogami Światła. Niewykluczone, że Siły Jasności musiały ewakuować się z planety lub zejść do podziemia, kodując swoją wiedzę w archetypowych znakach. Lud, opuszczony przez wodzów, w obawie przed następną inwazją porzucał swoje miasta, szukając schronienia w dżungli. Natomiast susza czy zaraza mogła być następstwem użycia nowej, śmiercionośnej broni. Myślę, że Galaktyczni Majowie do dziś żyją pośród nas, rozproszeni po całej kuli ziemskiej i że już niedługo nastąpi ich przebudzenie. Pamiętajmy, że w 1987 roku nastąpiła zmiana biegu spinu i teraz nie zaciągamy nowych “długów”, lecz cofamy się wstecz do zalążków historii naszego upadku.
Raelianizm Inna sekta ufologiczna, która ma swoich zwolenników także w Polsce, jest grupa o nazwie “Ruch Raeliański”. Jej założycielem jest francuski dziennikarz Claude Vorihlon. W roku 1973 miał spotkać istoty pozaziemskie, z którymi umawiał się na kolejne spotkania. Podczas nich kosmici mieli mu wyjaśnić “prawdziwe znaczenie Biblii”. W myśl owych “nauk” przybysze stworzyli człowieka w swoim laboratorium. Następnie umieścili go na ziemi w ośrodku badawczym zwanym “Eden”. Uwaga: przybysze nazywali sie “Elohim”. Jeśli chodzi o Szatana, miał on stać na czele opozycji, po rozłamie w szeregach kosmitów. Jezus wedle raelian też “był synem i posłancem przybyszów z kosmosu…”. Pomijając zainteresowanie członków raelian procesem klonowania człowieka nietrudno zauważyc, że w doktrynach raelian miejsce Boga zajęli kosmici. Biblia została potraktowana, jako “zasłona dymna” do przemycania obcych – nie tylko chrześcijaństwu teorii. “Raelianizm”, przypisujący sobie szczytne miano “naukowej religii trzeciego tysiąclecia”, ma swoją główną siedzibę w Genewie. Polska siedziba Raelian mieści sie w Ostródzie. Ośrodek ten rozprowadza ksiażkę Raela pt. “Przekaz dany mi przez przybyszów z Kosmosu”.
Wingmakers Sekta założona przez Jamesa Neruda i Sara De Rosnay. Dr Neruda powiada: – Niektóre frakcje czy subkultury Zeta Reticuli są nieprzyjemne wedle ludzkich standardów, niemniej jednak mają oni swoje własne powody dla swych zachowań, które rozumiem. Ponieważ je rozumiem, mogę wiarygodnie stwierdzić, iż, pomimo że nie popieram ani nie honoruję ich zachowań, nie jestem ich wrogiem. Po prostu nie udzielam mego poparcia i otwarcie to potwierdzam wśród tych, z którymi współpracuję. Odnośnie Federacji Galaktycznej, stanowi ona formę hierarchicznego dowództwa i kontroli. Chociaż szanuję jej misję i popieram jej cel, to osobiście nie jestem ograniczony jej zasadami, ani też nie podlegam pod jej hierarchiczną strukturę. Jakkolwiek, szanuję opinie Federacji Galaktycznej i starannie rozważyłbym sugestie z ich strony, których działanie wpłynęłoby na moją osobistą misję. WingMakers komunikują się z ludźmi od około 11 000 lat, przygotowując ich do odkrycia Wielkiego Portalu. Są oni w stanie kontaktować się z ludźmi za pośrednictwem dodatkowej technologii, jak i bez jej udziału. WingMakers są prawdziwi. Stanowią oni specjalistycznie przygotowaną frakcją Rasy Centralnej, która – w swej przeważającej części – nie jest inkarnowana w formę fizyczną. Tak Sara De Rosney opisuje Dr Nerudę znanego wcześniej, jako Anderson a następnie Nashua: “Dr Neruda – wzrost około 180 centymetrów, waga w przybliżeniu 75 kilogramów, stosunkowo długie czarne włosy, wygląd Peruwiańczyka lub przynajmniej mieszkańca Ameryki Południowej. Domyślam się, że może mieć około 50 lat, gdyż ma zaledwie kilka siwych włosów. Skontaktował się ze mną pewnego zwyczajnego dnia w połowie grudnia 1997. Jego pierwsze słowa brzmiały mniej więcej tak: „Nazywam się dr Neruda i jestem w posiadaniu tajnych informacji odnośnie przyszłości rodzaju ludzkiego, które udowadniają istnienie technologii podróży w czasie”. Pozaziemska rasa, nazywana Corteum, nawiązała współpracę z ACIO – Advanced Contact Intelligence Organization – w roku 1958 i mimo że nie wchodził w szczegóły jak do tego doszło, powiedział, że Corteum wciąż pracują z ACIO dostarczając na Ziemię technologie znacznie przewyższające zaawansowaniem nasze własne. Technologie akceleracji i intensyfikacji inteligencji były pierwszymi, jakie zostały przetransferowane, mając na celu umożliwić naukowcom ACIO przyswojenie i wykorzystanie technologii dostarczanych przez Corteum w przyszłości. W zamian za te technologie, Corteum otrzymali “bezpieczną przystań” w obrębie struktury wywiadowczej ACIO. Innymi słowy, uzyskali dostęp do całego systemu informacyjnego ACIO, co według dr Nerudy stanowiło znacznej miary korzyść. Ponadto korzystali z udogodnień z zakresu dostępu do laboratoriów ACIO, dzierżawy gruntów, oraz geniuszu zespołu naukowców. Uprzywilejowany dostęp w wywiad ACIO dostarczał przywódcom Corteum wgląd w strukturę świata rządu, wiedzę z zakresu rozmieszczenia centrów władzy, kim są prawdziwi przywódcy Ziemi, oraz jakie krytyczne decyzje zostały podjęte na naszej planecie. Wingmakers (ang. stwórcy skrzydeł, “uskrzydlacze”) są to ludzie, żyjący w dalekiej przyszłości (500 lat), którzy chcąc pomóc żyć dzisiejszej ludzkości, przybyli na Ziemię i skontaktowali się z nami. Czy Dr Neruda jest kolejnym Oriońskim fantomem pojawiającym się w schizofrenicznych wizjach Sary de Rosnay czy rzeczywiście zaginionym naukowcem jak dotąd tak naprawdę niewiadomo.
Centrum Antrovis Z całej gamy sekt ufologicznych warto tu jeszcze wspomnieć o działającym tylko w Polsce “Centrum Odnowy Ludzi i Ziemi Antrovis”. Założył je 12 czerwca 1990 roku usunięty z Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego Edward Mielnik. O sekcie zaczęło być głośno w mediach, gdy w maju 1995 roku policja wyłowiła z Odry okaleczone ciało jednego z członków “Antrovisu”. Miał wycięte genitalia – i to jeszcze za życia, jak miała wykazać sekcja zwłok. Żona ofiary zeznała, iż mąż często jeździł na szkolenia do różnych ośrodków sekty Antrovis i wracał z nich bardzo zmieniony. Według niej, panicznie czegoś się bał i głosił, że wkrótce nastąpi koniec świata. Podobno był śledzony przez służby specjalne lub kosmitów, co może też być urojeniem w przebiegu psychozy. Miało się okazać, że kilka osób powiązanych z tą sektą zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Jedna z matek, której syn (wtedy jeszcze uczeń klasy maturalnej) sympatyzował z tą sektą i na początku marca 1993 roku – jak podała prasa: “zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach” – wyznała, że przed zniknięciem czuł silny lęk. Stosował ścisłą dietę, a gdy w maju 1992 roku kosmici nie przybyli (a według Edwarda Mielnika miał to być pewnik), popadł w depresję. Do chwili zniknięcia ani na moment miał nie zdejmować butów i kurtki – czekał na godzinę “0″. Edward Mielnik podczas jednego ze swych wykładów przekonywał słuchaczy: “Dziecko jest własnością kosmosu. Jeżeli jego dorobek indywidualny jest zagrożony przez rodziców, tradycje, religie, to dziecko znika, dostaje ochronę i opiekę, jest przenoszone w inną siatkę czasoprzestrzeni. Mówił m.in. o żyjących pośród nas osobach, które jakoby mają mieć wszczepione przez kosmitów implanty. Przywódca Antrovisu przekonywał, że Słowianie, a w szczególności Polacy, są “ludem wybranym” przez kosmitów. Gro członków tej sekty stanowili ludzie wykształceni (dziennikarze, lekarze, artyści), w tym również i politycy. Niektórzy rzekomo oddali nawet tej grupie wyznaniowej swoje majątki, ale nie były to wielkie fortuny.
Elohtia Sekta założona w 2006 roku przez Amadeusza Ariela A. działająca głównie w internecie, inspirowana przez WingMakers’ów objawiających najazd demonów gadzich i owadopodobnych z Oriona. Elohtia jest to nazwa stowarzyszenia ludzi przygotowujących się do nadejścia Wielkiej Transformacji Świadomości w roku 2012. Wedle nauk sekty: “Istoty z Liry w fizyczności są podobne do owadów, są pionierami rasy humanoidalnej w naszej galaktyce. Jak mówią starożytne pisma, 1/3 część “aniołów” oddzieliła się od “Boskiego planu”. Wiele istnień opuściło układy Liry i wciągu wielu tysięcy lat skolonizowało takie układy jak na przykład Zeta Reticuli, Altea czy jedną planetę w układzie Syriusza. Inne istnienia gadzie ewoluowały na układach Alfa Draconis, stamtąd przeniosły się do konstelacji Oriona (3 gwiazy u dołu) ze szczególnie ważną Betelgeazą. Nasza planeta ma być stworzona w celu przetransformowania energii dramatu Oriona który dotknął całą Galaktykę. Ziemia okazała się na to wspaniałym miejscem. W wyniku czysto fizycznych manipulacji genetycznych powstały istoty ludzkie”… Nowa religia czy tylko prowokacja służb specjalnych celem rozpoznania środowiska i oceny stopnia zagrożenia Oriońskim badziewiem po 2006 roku? Tego nie wiadomo.
Misja Oriona Faraon Lucyny Łobos Życie Lucyny Łobos, od czasu śmierci klinicznej tj. 1988 roku, zmieniło się całkowicie. Sama z trudem radziła sobie z niewytłumaczalnymi zjawiskami i głosami, które zagościły w jej rzeczywistości. Z wielkim trudem poszukiwała fachowej pomocy – niestety, tego przypadku głosów nie potrafili ogarnąć ani psychologowie, ani psychoterapeuci. Po raz pierwszy zbadania klinicznego przypadku Lucyny Łobos, podjęła się Łucja Szajda – psycholog kliniczny z Wrocławia, do której Łobos zgłosiła się w 2001 roku. Kolejnym “psychologiem”, który rozpoczął pracę z Lucyną Łobos na drodze regresji hipnotycznej – był Andrzej Wójcikiewicz. Następnym krokiem była już współpraca z Fundacja The Mysteries of the World. Rola Lucyny Łobos w Misji Oriona – Faraon, jest przemożna – Lucyna jest głównym łącznikiem. Lucyna Łobos, którą wielu ludzi zna, jako channelingowe Medium łączności pomiędzy światem astralnym i Bytami z Oriona – a Ziemią jest tak naprawdę emisariuszką oriońskich istot gadzich, jaszczurów i czarnych smoków opętujących i zniewalających ludzkość. Poprzez Lucynę Łobos ludzie mają “możliwość rozmowy” z demonicznym Opiekunem Ziemi, o przybranym do Misji Faraon imieniu SAMUEL. Jak wiadomo Samuel to po hebrajsku Samael, czyli książe demonów, który w postaci węża kusił Ewę (hebr. Chewe), a następnie ją uwiódł i spłodził z nią Kaina. Utożsamiany z demonem Asmodeuszem Samuel to dosłownie “trucizna Boga” albo “zatruwanie Boga”. Przywódca wszystkich szatanów, demon śmierci i zagłady, wedle księgi Henocha jest księciem demonów i czarnoksiężników. Samuel to byt w postaci węża z dwunastoma parami skrzydeł, który spadając z nieba pociągnął do upadku dwa miliony aniołów, które stały się demonami. I pewnie tyle pomyleńców wierzy w nauki o zagładzie wedle ideologii Oriona 2012. I takie to są te Polskie fenomeny pseudoezoteryczne, co to mają medialne przekazy, ale nie raczą do słownika ezoterycznego zajrzeć, aby się dowiedzieć, od kogo pomylenie rozumu i głosy pochodzą. A na głosy w takich przypadkach demonicznych opętań całkiem dobrze może pomóc psychiatra. Taka działalność nie ma nic wspólnego ze starożytną ezoteryką na wzór szkół pitagorejskich, gdzie podstawą wiedzy była matematyka…
Sekta Gryf144 Mesjasz Andrzeja Struskiegoi Zobacz wpisy wedle tagów, jako, że tej niebezpiecznej sekcie poświęconych jest kilka osobnych wpisów na blogu. Jest to grupa o tyle niebezpieczna, że używa konstrukcji typu piramid do unicestwiania swoich domniemanych wrogów, w szczególności liderów innych grup. Tymczasem inni w to miejsce uzdrawiają, posyłając światło i miłość. Sekta Gryfian nie, jej członkowie pod wodzą podającego się za brata Jezusa Andrzeja Struskiego uśmiercają. Na to idzie ich energia. Tak mistrz Jaszczur z Oriona 2012 im objawił.
Kalendarz Majów się nie kończy Profesor Zbigniew Nęcki, psycholog społeczny, nie ma wątpliwości: – To typowa dla pewnej grupy osób postawa. Przepowiednie dotyczące końca świata są stare jak sam świat, bo głód rzeczy ostatecznych drzemie w każdym człowieku. Zawsze istnieli ludzie, którzy wokół siebie widzieli tylko zepsucie i z utęsknieniem czekali na zagładę, która przyniesie kres ziemskiemu padołowi. To, że wyczekiwana zagłada nigdy nie następuje, nie ma dla nich najmniejszego znaczenia. Oni chcą wierzyć w koniec świata, a wiara nie podlega racjonalnej weryfikacji. Korzystają z tego różni hochsztaplerzy. Skoro jest popyt na katastroficzne brednie, to jest i podaż tych bredni. Przeciwko różnym proroctwom można wytoczyć tysiące naukowych argumentów, ale wyznawców zagłady nie da się przekonać w ten sposób – mówi. Naukowcy na rewelacjach Geryla rzeczywiście nie zostawiają suchej nitki. Według nich, „proroctwo Oriona” to stek bzdur. – O astronomach z Atlantydy nie będę się wypowiadać, bo są granice śmieszności. Natomiast bardzo dziwią mnie pojawiające się, co jakiś czas informacje, że kalendarz Majów kończy się na dacie 21 grudnia 2012 r. – mówi prof. Elżbieta Siarkiewicz, antropolog kulturowy i mezoamerykanistka z Uniwersytetu Warszawskiego. – To twierdzenie kompletnie pozbawione podstaw. Pomysł na określenie daty końca świata na pewno nie powstał w głowach Majów. Oni, tworząc swój skomplikowany kalendarz, nie myśleli o czasie ja my, czyli w sposób liniowy. Mierzyli czas bardzo dokładnie, ale postrzegali go, jako niekończący się cykl. Kalendarz Majów uwzględnia ważne wydarzenia, pewne okresy, ale nigdy się nie kończy. Profesor Elżbieta Siarkiewicz podkreśla, że gdy w VI wieku zmarł król Pacal, jego syn wystawił mu świątynię pogrzebową i wyznaczył, że święto ku czci ojca ma odbyć się – po przeliczeniu na kalendarz gregoriański – za około 4 tysiące lat. – Gdyby Majowie wiedzieli, że koniec świata nastąpi – według tzw. Długiej Rachuby ich kalendarza – dnia 13.0.0.0.0, czyli 21 grudnia 2012 roku, to nie wyznaczaliby świąt po tej dacie – śmieje się prof. Siarkiewicz. Rozbawienia teorią Geryla nie kryje też prof. Marek Lewandowski z Instytutu Geofizyki PAN. – 21 grudnia 2012 roku? Mogę panu podać bardziej prawdopodobną datę zmiany biegunów magnetycznych Ziemi. Będzie to 17 listopada roku 12.009, czyli za 10 tysięcy lat – śmieje się prof. Lewandowski. Geofizycy nie mają żadnych wątpliwości, że proces odwracania biegunów jest jak najbardziej naturalny i nasza planeta doświadczyła go już setki razy. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie mówi jednak, że taki proces może trwać to 24 godziny. Aktywność Słońca nie ma tu nic do rzeczy. Żeby zmieniła się polarność, potrzeba od 1 tysiąca do 10 tysięcy lat – mówi prof. Lewandowski. Podkreśla, że dzięki badaniom pola magnetycznego zachowanego w skałach wiadomo, że zmiany biegunowości na pewno nie występują cyklicznie. – Przeskoki biegunów następowały w przeszłości bardzo nieregularnie – czasem dzielił je okres zaledwie 20-30 tysięcy lat, a czasem – wielu milionów lat. Ostatnia zmiana polarności miała miejsce około 740 tysięcy lat temu. W roku 9792 p.n.e. nie doszło do jakiejkolwiek zmiany pola magnetycznego. To wiemy na pewno – zaznacza naukowiec. A jakie konsekwencje dla biosfery może mieć zmiana biegunów? – Można z bardzo dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że żadne. Nie ma żadnych śladów, które wskazywałyby na korelację zmian biegunów z zanikaniem czy pojawianiem się gatunków. My sami, od czasu wyodrębnienia się gałęzi hominidów, przeżyliśmy już kilka odwróceń pola geomagnetycznego. I jako gatunek mamy się świetnie – mówi prof. Lewandowski”.
Typowe Wierzenia Sekt Orionidów Istnieje coś takiego jak życie pozaziemskie. Nawiązałem kontakt z VI gęstością (Kasjopeania). Nie będzie końca świata. Będzie to przejście ziemii do IV gęstości, gdzie już nie będziemy służyć sobie, ale innym. Dowiedziałem się też że Jezus jest jednym z Kasjopean. Przyjął on już kilkaset inkarnacji. Kiedyś był na ziemi, jako Sokrates. Tak każdy przejdzie przez każdą gęstość, jest ich 7, gdzie 7 gęstość to wielki wybuch. Alfa i Omega, jak to się stanie to będziemy znów w I gęstości i tak w kółko w nieskończoność. Nie ma czegoś takiego jak Bóg. 2000 lat temu za Boga opowiadali się Kasjopeanie (Jezus), a w starym testamencie Jaszczurzy, Annunaki, Reptilianie – są to istoty nastawione neutralnie, bądź częściej negatywnie. To właśnie oni przemówili kiedyś do Abrahama. Podsumowując:
1. gęstość: kamienie i rośliny
2. gęstość: zwierzęta
3. gęstość: ludzie
4. tam gdzie pójdziemy (ludzie w przyszłości, jaszczurzy, szarzy)
5. tam gdzie dusza trafia po śmierci,
6. Kasjopeanie, Plejadanie (istoty świetliste) tam trafiają nasze modlitwy, na ziemii mówimy na nich Aniołowie,
7. Alfa i Omega – to co na ziemi nazywamy Bogiem, światło które widzimy podczas śmierci, to 7 gęstość.
UWAGA! Była to oficjalna próba przed rokiem 2012! PRZECZYTAJCIE! Już niedługo nadejdą takie katastrofy i wojny, jakich jeszcze świat nie widział. To już się zaczęło! Wszyscy kontaktowcy, którzy mają kontakty z innymi cywilizacjami w kosmosie są ostrzegani przed tym samym – końcu świata, jakiego znamy w 2012 roku. Ziemia przejdzie wtedy w 4 gęstość (teraz jest w 3 gęstości). Rok ten jest w setkach źródeł a najważniejsze to m.in. koniec kalendarza Majów i Starożytnych Egipcjan w 2012 roku, Kod Biblii, Najważniejsi Jasnowidzowie Świata, Channelingi. Z przekazów setek kontaktowców na całej ziemi ułożono dokładny kalendarz na najbliższe lata:
BITWA będzie związana z ochroną ludzi (przez Istoty z VI wymiaru) przed atakiem, który Istoty o niskiej świadomości szykują na moment osłabienia Ziemi (zaburzenia ELEKTROMAGNETYZMU: 2012 rok). Wszelkie `pakty’ czy kataklizmy są nieważne wobec wielkiej duchowej `Bitwy’ = Armagedon, nadejście Chrystusa 2012 rok.
2005r. – dużo zmian, nauka pokory, rok przelotowo – konsultacyjny, zebrania, kontakty różnych gatunków Istot
2006r. – kataklizmy;
2007r. – przygotowania duchowe ludzi;
2008r. – oficjalna konfrontacja Istot z ludźmi;
2009r. – przygotowanie ludzkiego DNA
2010r. – decyzja `ciemnych’ Istot o ataku;
2011r. – opracowanie ochrony Ziemi przed tym atakiem przez Istoty z VI wymiaru;
2012r. – rozpoczęcie Wielkiej Bitwy w IV i VI wymiarze. Zabranie ludzi gotowych do wejścia na wyższy poziom wibracji przez Istoty z VI wymiaru (tzw. `porwanie Kościoła’ wg Biblii); jest to ostatni rok Ziemi w III gęstości.
2013r. – będzie już w IV gęstości ( gdzie rok = 1000 lat III gęstości = :Tysiącletnie Królestwo’); rok przemian ludzi, którzy zostali na Ziemi, rok bólu – oczyszczenia najbardziej zawężonych osób = otwieranie okien genomu 24;
UWAGA! Indie i Chiny już się szykują, aby ujawnić prawdę o UFO i innych cywilizacjach całemu światu. Nie wierzycie? Znajdzie w internecie stronę największej gazety w Indiach, nazywa się India Daily – wpiszcie sobie w wyszukiwarce tej gazety słowo UFO, a z ostatnich kilku miesięcy wyskoczy ponad 200 tematów o UFO z pierwszych stron gazety! Gazety w Indiach piszą bez ogródek, że z rządem Indii kontaktuje się konsorcjum 88 cywilizacji i nawiązało już dawno z nimi współpracę. Tysiące obserwacji UFO było w Indiach przed Tsunami, były to ostrzeżenia, ale nikt tego nie brał na poważnie, aż zginęło prawie 400 tys ludzi! Tak ludzie to się dzieje naprawdę! Jest też jedyny ratunek dla Ziemian: otworzyć serca i umysły na to wszystko i żyć bezinteresowną miłością do każdego człowieka, zwierzęcia i wszystkiego, co żyje na tej Ziemi – wszystkiego, co dano nam w posiadanie – ale nie żeby to niszczyć i zabijać ale żeby troszczyć się, opiekować i kochać. Tacy ludzie zostaną zabrani w 4 gęstość. Teraz możecie się śmiać, ale z miesiąca na miesiąc będzie ukazywać się cała prawda Świata i ludzie otworzą sami oczy. Pozdrawiam i nie bójcie się! Papież też miał bezpośredni kontakt z innymi cywilizacjami, dlatego tak często powtarzał: że najważniejsza jest miłość i “nie lękajcie się” Wiedział On co się święci Pozdrawiam Wszystkich.
“Dowody” na koniec Świata w 2012 roku
- Koniec kalendarza Majów w 2012 roku
- Koniec kalendarza Starożytnych Egipcjan w 2012 roku
- ‘Proroctwo Oriona na rok 2012′ Ksiazka wybitnego astrofizyka P.Geryla, który podważył m.in. prawo względności Einsteina,
- Rząd USA buduje ogromne, specjalistyczne schrony podziemne, w których umieszczają całą wiedzę świata (nauka, technika, medycyna, itp.) w formie papierowej, książek, gazet itp. Ponieważ w 2012 wszelkie urządzenia oparte na półprzewodnikach elektrycznych przestaną działać i istnieć.[To prawda. Adminowi zepsuła się ostatnio jego wierna empetrójka. Nagrania ocalały. - admin]
- Tysiące proroków mówi o przejściu w inny wymiar (końcu) w roku 2012,
- Tysiące kontaktów tzw. channeling, różnych ludzi na Ziemi z istotami z innych światów i wymiarów – za każdym razem jest przekazywana informacja ludziom o 2012 roku. UWAGA! Wpisz w wyszukiwarke słowo `channeling’ – a przekonasz się że to nie są bajki!
- Pojawiajace się ostatnio na całym świecie `kule energi = istoty duchowe z innych wymiarów’ na zdjeciach, które robią ludzie wierzący w UFO i majacy kontakt channelingowe z innymi bytami – jest to udowodnione i potwierdzone przez wielu specjalistów.
- `Projekt Cheopsa’ – pewna Wrocławianka – Lucyna Łobos potwierdziła eksperymentem na duzą skalę, że ma kontakt i bardzo dokładne informacje od innej cywilizacji – teraz szykuje się do odnalezienia Faraona Cheopsa oraz otwarcia Piramidy Cheopsa, co spowoduje połączenie elektromagnetyczne Ziemi z innymi planetami – jest to misja ratowania Ziemi – aby przejście w 4 wymiar nie było tak bolesne dla ludzi!
- Wzmożone obserwacje tysięcy statków UFO na całym świecie,
- Setki tysięcy porwań ludzi przez UFO – na statkach obcych są pokazywane ludziom obrazy Ziemi za kilka lat, pogrążonej w wojnach, katastrofach itp. Porwania te są potwierdzane metodą hipnozy i regresingu – metoda ta jest naukową metodą i nie ma możliwosci żadnych manipulacji, pacjent w czasie hipnozy opowiada dokładnie minuta po minucie co robił i gdzie był np. w nocy albo 5 lat temu.
- Oficjalne potwierdzenie i pokazanie filmów opini publicznej o statkach UFO przez rządy i wojsko IRANU i MEKSYKU.
- TYSIĄCE, ogromnych Piktogramów Zbożowych – powstających na całym Świecie – potwierdzone naukowo, że nie są wykonane ludzką ręką. UWAGA! Tylko w roku 2005 powstało już w Polsce ponad 200 ogromnych piktogramów!
- Niespotykane anomalie i katastrofy naturalne w ostatnich latach,
- Kod Biblii – 2012 rok!
- I wiele, wiele INNYCH!
Monitorowanie Niebezpiecznych Sekt Na koniec warto wiedzieć, że jest prowadzony monitoring sieci internetowej i nie tylko, przez właściwe służby specjalne rozpracowujące apokaliptyczne sekty mogace wywołać efekt samounicestwienia. Nie jest to system mechaniczny jak “Echelon”, ale rzeczywisty. Znani im są wszyscy Przywódcy i ich członkowie oraz głoszone doktryny, a także IP ich komputerów. Wbrew pozorom nikogo nie interesuje, dlaczego ktoś zapisuje się do sekty oriońskich jaszczurów, istot gadzich. Ważniejsze jest to – dlaczego nie może się od niej uwolnić i jakie zagrożenia dla społeczeństwa istnieją z ich strony. Dobitnym tego przykładem niech będzie to, co się stało w Japońskim metrze. Według służb specjalnych maksymalne nasilenie działań sekt “ufologicznych” jest spodziewane po 2006 roku i będzie się nasilać z apogeum i samobójstwami w roku 2012. A tak na poważnie, to pogotowie psychiatryczne dla uwiedzionych przez channelingowe demony Oriona 2012 czynne jest w każdym szpitalu psychiatrycznym całodobowo i nazywa się Izba Przyjęć. Poważnie! Elżbieta Monis
Polska jest w stanie nowoczesnej okupacji Wywiad ze Stanisławem Tymińskim - Minęło dwadzieścia kilka lat, od kiedy starał się Pan o prezydenturę w Polsce. Świat się zmienił, Polska się zmieniła, wiele rzeczy wyszło na jaw, ludzie dowiedzieli się o wielu sprawach. Jak Pan ocenia tamten czas z tej perspektywy i czy wiedząc to wszystko, co Pan dzisiaj wie, też by się Pan zdecydował wtedy stawać do wyborów, ten pierwszy raz, niejako rzucając się na głęboką wodę? - Nie jestem pewien, czybym się zdecydował drugi raz tak silnie zawalczyć, jak walczyłem o Polskę w tych wyborach w 90 roku, ponieważ po latach refleksji, niestety jestem przygnębiony z tego powodu, że Polacy, jako naród okazali się narodem tchórzy. Kiedy w 90 r. mieliśmy naszego śmiertelnego wroga w pogoni, już niektórzy z nich pakowali walizki, żeby wyjechać z kraju, ze strachu, że my wygramy wybory, to wtedy niestety, w II turze, ludzie stchórzyli? Widząc ten okropny atak na mnie – co było dla mnie wielkim komplementem, że wrogowie tak się poniżyli, że rzucili we mnie stek kłamstw, bo to było przecież z ich strony poniżenie; wielcy intelektualiści bluzgający kłamstwem na prawo i lewo – to znaczyło, że myśmy mieli siłę.
I niestety, Polacy nie byli w stanie obronić swoich głosów, a wtedy wystarczyło podnieść kij i nie trzeba byłoby nawet bić, oni sami by uciekli z kraju.
- Nie sądzi Pan, że jednak doprowadziliby do jakiegoś siłowego rozwiązania, może zamachu na Pana?
- Przede wszystkim ich było za mało, to jest cały czas garstka ludzi, trzydzieści osób czy nawet mniej, które są liderami tej całej okupacji w Polsce. Prawda, oni mają poparcie Zachodu, ale sytuacja geopolityczna w 90 roku była taka, że cały świat się patrzył, co się dzieje w Polsce, i cały świat był ciekawy, co się tam rozegra. Tak naprawdę to nawet nie chodziło wtedy o Polskę, tylko o to, żeby Ameryka pokazała, że po zmianie ustroju w Polsce komunistom będzie jeszcze lepiej; po to, żeby zdobyć przychylność Rosji, żeby zrobili to samo. I tylko o to chodziło.
- Czy nie sądzi Pan, że ten świat nie tylko się patrzył, ale ten świat sterował i ingerował w cały ten proces, tzn. że było to w pewien sposób inspirowane przez chociażby Amerykanów właśnie? - Jak najbardziej. Nie tylko Amerykanów zresztą, Anglicy, Niemcy, Francuzi, Włosi, wszyscy mieli chrapkę na Polskę, widząc, jakie mamy bogactwa. Przecież te bogactwa, które myśmy mieli, już ich nie ma, już przez wielu ludzi zostały wyliczone.
- Nie tylko bogactwa naturalne, ale przemysł, mówi Pan o infrastrukturze kraju… - Przede wszystkim, co zawsze powtarzam, wartość ludzi.
- Wykształcenie? - Tak, wtedy ludzie jeszcze mieli ogromną wartość, co dzisiaj jest wątpliwe.
- Mieli zapał? - Oczywiście, energię, a przede wszystkim nadzieję. Nad tym zawsze ubolewam, że po tej klęsce wyborczej – nie dla mnie, bo dla mnie to była wspaniała przygoda. Ja każdego dnia dziękowałem Bogu, że brałem w tym udział, ponieważ to było wzniosłe, uroczyste i po prostu wspaniałe. Ale to wszystko się załamało w II turze, ponieważ ludzie się przestraszyli. Ja to czułem. Wiedziałem, że nic z tego nie będzie, ale trzeba było wytrwać do końca.
- Przez jakiś czas jeszcze próbował Pan coś w Polsce robić… - Jeszcze dokończę tutaj. Ostatniego dnia wyborów przejeżdżałem obok gmachu Telewizji Polskiej na Woronicza i powiedziałem żonie i moim ludziom, że wstąpimy tam, zobaczymy, co się dzieje. To już było po wyborach, po ostatnim odcinku wyborczym, kiedy była cisza wyborcza. Zaprosiła mnie dyrekcja na górze i tam podali mi kawę. Żona kawy nie chciała pić, bo nie lubiła tych osobników i nie miała do nich zaufania. Byłem w trudnej sytuacji, bo miałem przed sobą całą dyrekcję TVP, już nie będę wyliczał nazwisk, bo oni jeszcze dzisiaj tam są na wysokich stanowiskach, sami Żydzi. I jak się zapytałem, dlaczego żeście mnie obrzucili tyloma kłamstwami, żeście się poniżyli do poziomu rynsztoka, odpowiedzieli, “bo myśmy się bali, że pan nas wymieni na Peruwiańczyków”…
- Taki żart? - Nie przeszło im przez gardło, że “pan nas wymieni na Polaków”, to użyli takiego synonimu, że “pan nas wymieni na Peruwiańczyków”. Dla mnie to był zły żart.
- Ale to nie był koniec Pana zaangażowania w Polsce, bo został Pan w Warszawie. Jest Pan prekursorem Internetu. Maloka była pierwszą komercyjną ofertą internetową w Warszawie i w Polsce, o czym mało ludzi teraz pamięta. - To były trudne początki, ponieważ właściwie w Warszawie jedyną drogą uzyskania Internetu była instytucja NASK, która miała siedzibę na Uniwersytecie Warszawskim i była właściwie prywatną firmą kilku profesorów. Kiedy założyłem tę instalację w podziemiach hotelu Marriott na poziomie minus dwa, to NASK nie chciał mi dać dostępu do Internetu, ponieważ nie wiedzieli,że to było zgodne z prawem, żeby ludzie mieli dostęp do Internetu. Do tej pory była to sieć uniwersytecka kontrolowana przez tę grupę ludzi. Pomyślałem, że jest zmiana ustroju i nie widzę z tym żadnych kłopotów. A oni mówią, że ministerstwo nie da na to pozwolenia. Poszedłem wtedy do jakiegoś dyrektora w ministerstwie i dyrektor powiedział, że nie potrzeba pozwolenia, ale musiałem to uzyskać na piśmie. I to było ewenementem, że ktoś to dostał na piśmie, że Internet można mieć w Polsce, prywatnie, bo do tamtej pory nikt tego nie wiedział. I tak to się zaczęło. Oczywiście, kiedy TPSA zaoferowała dostęp do Internetu tylko za koszty impulsów, to musiałem swoją instalację skasować, bo to była bardzo nieuczciwa konkurencja.
- Mieli całą sieć w tym momencie. - Tak. Mogli robić, co chcieli, i wykosili nie tylko mnie, ale i też przyszłych dostawców Internetu. No a później to się potoczyło innym torem, gdzie weszły w rolę wielkie fortuny kapitałowe.
- W Polsce po tym okresie “burzy i naporu”, hurtowni i wyzwolenia energii gospodarczej narodu, to wszystko zostało skanalizowane przez wielkie korporacje. - Czy też pewną grupę ludzi, która bardzo dużo zyskała na zmianie ustroju.
- Pan jeszcze stawał do wyborów, miał jakąś nadzieję na przebudzenie. Chcę o to Pana wypytać, bo teraz przestał Pan nawet pisać felietony. Czy już Pan nie ma żadnej nadziei na rozbudzenie społeczne, które mogłoby spowodować zmianę sposobu myślenia o swoim kraju, jako o swojej własności, a nie, jako o miejscu, gdzie się jedynie mieszka i pracuje? - Po wyborach prezydenckich w 90 roku, przyszła do mnie duża grupa ludzi, właściwie grupy z całej Polski, żeby stworzyć ruch polityczny, i tak powstała Partia X. Trwało to przez kilka lat, niesamowita mordęga, a kłody rzucane pod nogi przez cały system sądowniczy, Państwową Komisję Wyborczą, nieuczciwe liczenie podpisów poparcia, niedopuszczanie do wyborów, i myśmy z tym walczyli. Ale najgorsze było to, kiedy stworzono niby mojego sobowtóra; sfinansowano Andrzeja Leppera, po to żeby mnie duplikował. Oni mieli wtyczki w naszej organizacji i cokolwiek myśmy rozmawiali, to oni już to robili. To była brutalna metoda walki i niestety z tym nie mogliśmy sobie dać rady, bo nas wyciszano, a jego nagłaśniano. Miałem strajk włoski, pytano, „dlaczego Pan się nie złączy z Andrzejem Lepperem?”. To było niedopuszczalne.
- Pana zdaniem, to był podstawiony człowiek? - Ja wiem, że był podstawiony. Nawet wiem, kto go podstawił i kto go sfinansował. Smutno skończył, kiedy ludzie, którzy go wylansowali, brutalnie go opuścili, bo już nie był im potrzebny. W mojej opinii, on powinien być na to przygotowany. Ale do tego trzeba mieć wizję, żeby się zabezpieczyć na taki przypadek. I to było tak brutalne, że właściwie oni nas tym sposobem znokautowali, jako Partię X na scenie politycznej. Partia X była grupą patriotów, w pewnym momencie w Partii X było przeszło osiem tysięcy członków, ale Partia X polegała głównie na składkach członków i najbardziej wierni partii, jeśli chodzi o składki, to byli emeryci. Tutaj mieliśmy dylemat, jak konkurować z tymi partiami finansowanymi przez różne organizacje międzynarodowe, jak Fundacja Stefana Batorego. My z kolei mamy bardzo skromne możliwości finansowe, ale mieliśmy dużo zapału. Ale co z tego, kiedy nie było pieniędzy na programy wyborcze w telewizji, nie było pieniędzy na kamery, kiedy oni mieli wszystkiego w bród. Później powstały progi wyborcze. No i nawet nas nie dopuszczano do rejestracji. Pamiętam przypadek w wyborach w 92 r., kiedy sędzia komisji okręgowej w Warszawie określił, że mamy sfałszowane podpisy, nie dając nam żadnego dowodu. I z tego powodu nawet rzeczniczka prokuratury zrezygnowała ze swego stanowiska. Wypowiadała się wtedy na ten temat negatywnie, jeśli chodzi o tego rodzaju postępowanie, rzeczniczka praw obywatelskich, ale co z tego. To było po prostu brutalne wyrzucenie partii. Ja potem nas wyrejestrowałem. Ile można walczyć. A jeśli chodzi o miliony ludzi w Polsce, które mogły nas popierać, wszyscy byli w strachu, bo wiedzieli, że na nas była nagonka. I ciągle cały czas ten strach, strach, strach. Strach był najgorszym przeciwnikiem.
- Pan cały czas śledzi wydarzenia w Polsce, jest Pan aktywny w Internecie, czy to nowe pokolenie, np. kibice, którzy demonstrują na stadionach, czy ono się tego strachu będzie w stanie pozbyć? Strach poprzedniego pokolenia jest być może zrozumiały, bo to pokolenie dostało w tyłek za komunizmu i nauczyło się metod przetrwania, które się przekładały na to, że bali się dopominać o swoje. - Popieram młodzież patriotyczną do tego stopnia, że kiedy widzę, że są w kraju jakieś demonstracje, to czasem wyślę nawet jakieś pieniądze poparcia; podziękować za demonstrację nie wystarczy, trzeba to przypieczętować pieniądzem, w nadziei, że coś z tego będzie. Nasi wrogowie tak umocnili swoje struktury przez ostatnie dwadzieścia kilka lat – mówię o strukturach formalnych, nie tylko wojsku i policji, a przede wszystkim w finansach, w bankowości, instytucjach prawnych – było ich za mało, więc ściągnęli swoich ziomków, którzy są w międzynarodowych organizacjach pomocy prawnej czy finansowej. Ci ludzie mają struktury. I teraz puści pan na nich młodzież, bez lidera, bez struktury, bez finansowania, to jest rzeź, to jest motłoch i motłoch nigdy w tej sytuacji nie wygra. Niestety, nie widzę mozolnego budowania polskich organizacji, które by miały formalne struktury i strategię, czy też ludzi, którzy myślą strategicznie, czegoś, czego do tej pory u Polaków nie widziałem – myśli strategicznej. Widzę to u naszych wrogów, ale nigdy u Polaków nie widziałem. Bo każdy jest szlachcic, każdy tokuje, każdy wie lepiej i nie ma wspólnej pracy nad…
- …nad programem? - Nie ma zgody między ludźmi, między Polakami, na odzyskanie kraju. Przez lata starałem się zapytać moich rodaków, czy tutaj w Kanadzie, czy też w Polsce, jaką mają wizję Polski, powiedzmy za pięć, za dziesięć lat. Tej wizji nie ma. W mojej opinii, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
- Nie sądzi Pan, że to problem elit, że nie ma tych elit, które zostały zdeprawowane, wybite, a praca teraz powinna się koncentrować właśnie nad odrodzeniem elit młodego pokolenia? Może to jeszcze jest możliwe. Wiele narodów miało okresy upadku, a potem się podnosiły. - Nie lubię zrzucać winy na historię, czy też zrzucać winy na braki, bo ja się wtedy czuję jak looser. Zawsze winę zrzucam na siebie. Popatrzmy się na nas, jako środowisko; kogo my chcemy popierać, jako lidera? Bo lidera się popiera, bo się go kreuje, i ten lider rośnie w siłę. Kiedy los mnie postawił w sytuacji kandydata na prezydenta w 90 r., oczywiście, musiałem być partyzantem, przyczaić się i wyskoczyłem wtedy jak diabełek z pudełka, bo nie było innej możliwości. Gdybym zrobił to wcześniej, to wcześniej zostałbym zniszczony. Jak już byłem na tej scenie politycznej, to musiałem zachować się jak lider i musiałem wskoczyć w te buty i sprostać zadaniu. Poparcie, które miałem w czasie wyborów, że miliony ludzi zaczęły na mnie głosować, dodało mi skrzydeł. Szliśmy z tym wiatrem, który nas gnał do przodu, na zwycięstwo. I to się w ostatniej chwili załamało. To było strasznie przykre i smutne. Nie dla mnie. Mnie było bardzo żal Polaków. Po tych wszystkich doświadczeniach, kiedy się odsunąłem od polityki, żeby zająć się interesami i rodziną, miałem nadzieję, że będę kogoś promował, że się pokaże na scenie politycznej chociażby jeden lider w kraju 40 milionów ludzi, który by miał myślenie czysto strategiczne. Nigdy, niestety, takiego człowieka nie spotkałem, żeby go popierać. Oczywiście, przychodzili do mnie różni, nawet odzywały się głosy od prawnika Romana Giertycha – niech pan nam da sto tysięcy dolarów – czy Korwin-Mikke chciał, żeby jego popierać, ale chwileczkę. Dla mnie to nie są ludzie, którzy myślą strategicznie i są godni zaufania; z moich doświadczeń z nimi z poprzednich lat w Polsce. A nowego lidera nie widzę. Myślę, że jednym z powodów jest to, że Polacy nie chcą albo się boją popierać lidera, bo jak temu liderowi dadzą poparcie czy słowem, czy czynem, czy jakąś ilością pieniędzy, ktoś to zanotuje i stracą tę pracę, której i tak nigdy nie będą mieli. Stracą te kariery, których nie będą mieli. I ten strach jest przepotężny. Akurat wczoraj pierwszy raz zobaczyłem film o Popiełuszce. No i ten ksiądz męczennik w swoich kazaniach cały czas powtarzał, że strach jest najgorszym wrogiem. On życie poświęcił i został świętym, a tego strachu nie zdołał przezwyciężyć. Ja też z tym walczyłem na scenie politycznej i dla mnie to jest najgorsza rzecz, jaka jest w naszym kraju. Nigdy nie winię moich wrogów, bo wiem, że moi wrogowie są zdolni do najgorszych podłości. Tak samo jak wilk zawsze będzie jadł owce, nie można go tego oduczyć, to jest w jego naturze. Zawsze jestem wdzięczny za to, że miałem potężnych wrogów, nawet finansowanych przez światowe mocarstwo, bo człowieka się ocenia po jego wrogach. Tak, że nie narzekam na wrogów, ja się ich nie boję, ale moi rodacy. I tu widzę, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Niestety, Polacy zostali tak zabiedzeni, że większość ludzi nie ma środków do życia, żeby przetrwać przez dwa – trzy miesiące. Zresztą podobna sytuacja jest w Ameryce. Statystyki pokazują, że większość ludzi w ciągu 30 dni nie może nawet zebrać dwóch tysięcy dolarów, gdyby mieli jakiś wypadek. Społeczeństwo zostało tak zabiedzone, że jest łatwe do kontroli. To jest metoda kontroli nad społeczeństwem.
- Czy to jest element procesu globalnego? - Absolutnie, a szczególnie w Polsce. Bo w Polsce wiadomo było od samego początku, szczególnie ja, który żyłem przez kilka lat w Peru i widziałem, że kierunek Polski był latynoski, gdzie jest bardzo mała grupa ludzi, którzy są bardzo bogaci, a reszta zabiedzona i posłuszna. Więc jak ja mogę prowadzić do boju ludzi i robić zamieszanie, kiedy ci ludzie nie mają środków do życia, żeby przetrwać nawet tydzień czy miesiąc? Jak czek z renty czy czek z zakładu nie przyjdzie na czas, to rodzina umrze z głodu. W tej sytuacji trudno oczekiwać, że młodzież, która oczywiście chciałaby zmiany i od czasu do czasu bierze udział w pochodach, żeby w Polsce zrobiła rewolucję. A innej drogi nie ma, bo jedynie rewolucja może tych ludzi, którzy już mają tak silne struktury, zmieść, wymieść z naszego kraju.
- Ale rewolucja musi mieć przywódcę i rewolucja musi mieć program. - Tak, inaczej stanie się opresorem i okupantem. Summa summmarum, żeby zakończyć moją myśl, Polska jest w stanie nowoczesnej okupacji.
- Może Pan powiedzieć dokładniej, na czym ta okupacja polega? - W starych czasach okupacja była wojskowa; za okupacji niemieckiej wróg chodził w mundurach. Za okupacji rosyjskiej już to nie było takie jasne, bo były masy tajniaków, ubeków, esbeków i czego tam jeszcze. Możni tego świata doszli do wniosku, że okupacja wojskowa nie daje maksymalnych korzyści i okupacja dzisiaj jest okupacją finansową, pod płaszczykiem globalizacji. Ludzie są eksploatowani do maksimum, po to żeby mocarstwa mogły utrzymać wysoki poziom życia.
- Inni muszą na to pracować? - Absolutnie.
- Mówił Pan, nie ma wizji Polski, a jaka jest Pana wizja Polski? Jak Pan by sobie wyobrażał tę Polskę marzeń, Polskę, która jest krajem wolnym, niepodległym, w którym ludzie sami się rządzą? - Przede wszystkim bym chciał zobaczyć – mam nadzieję, że jeszcze tego dożyję – uczciwych Polaków w rządzie, którzy wspólnie razem pracują dla dobra Polski, bez korupcji, bez przekrętów, którzy pracują patriotycznie i uczciwie dla dobra kraju. Jeśli zobaczę taką grupę ludzi pracującą dla dobra kraju, to będę bardzo szczęśliwy. Tu dużo nie potrzeba, powiedzmy trzydziestu – czterdziestu ludzi, żeby wymienić tę małą garstkę naszych wrogów, którzy zajmują te stanowiska.
- Ale oni są poobrastani tym całym aparatem… - Jak powiedziałem, jest nikła nadzieja na rewolucję, a jedynie rewolucja może tych ludzi wymieść z kraju! Nic innego, żadne wybory demokratyczne do tego nie doprowadzą. Oni mają już wybory opanowane w jednym palcu, z ordynacją proporcjonalną, z progami wyborczymi, które wymagają setek tysięcy podpisów, a to ma swoje koszty, z finansowaniem kampanii wyborczych, które są dotowane przez budżet państwa, co jest absolutnie niemoralne. Kto może to przeskoczyć?!
- Kto dokładnie jest w Polsce okupantem? Kto to jest? - No niestety, to jest mała grupa ludzi, która do tej pory zajmuje te stanowiska. I niestety są to ludzie, którzy dziedzicznie mają władzę w Polsce, i niestety są to ludzie pochodzenia żydowskiego. Często pod przybranym polskim nazwiskiem.
- Jakiś czas temu miał Pan kontakty z rządami Białorusi. Białoruś jest to taki kraj, w którym ten proces globalizacji nie jest jeszcze zaawansowany. Co Pan sądzi o dzisiejszej sytuacji, o napięciach polsko-białoruskich? Czy Polska nie jest używana, jako swego rodzaju taran, żeby na Białorusi wprowadzić rząd struktur globalnych? - Absolutnie się z panem zgadzam, że Polska jest używana, jako taran. Nie tylko taran, ale mamy jeszcze takie psy łańcuchowe, jak Radek Sikorski, który stale ujada na Białoruś i Polska ma z tego bardzo mało pożytku, a wręcz przeciwnie, same szkody. Zawsze ubolewam nad tym, że po zmianie ustroju w 89 r. myśmy się brutalnie politycznie odcięli od Rosji, od rynku wschodniego, czyli cała Białoruś, wszystkie byłe republiki i cała Rosja. Myśmy na tym strasznie dużo stracili. Aby się podlizać Zachodowi, na ich zawołanie staliśmy się wrogiem tego całego obozu. Straciliśmy właściwie ćwierć dekady do tej pory, żeby w ten rynek wejść. A mieliśmy im dużo do zaoferowania.
- Czy Pan uważa, że Polska może być dla Rosji partnerem? - Pozwoli pan, że dokończę pana pytanie o Białoruś. Dla mnie Białoruś i Rosja to jest jedno, więc kiedy Radek Sikorski ujada na Białoruś, on ujada na Rosję. Byłem na Białorusi kilka razy i zauważyłem, że we wszystkich ministerstwach, w rządzie Białorusi pracują Rosjanie. Tak, że rząd już został przez Rosjan przejęty. Poza tym są tak silne sojusze wojskowe między Rosją i Białorusią, że właściwie oni mają jeden system dowództwa w Moskwie. Poza tym jest tak silna unia gospodarcza, to jest tylko kwestia czasu, dogodnego momentu, kiedy to będzie jedna Rosja. Nie widzę, jak Zachód się może temu przeciwstawić. Tak, że atakując Białoruś, Polska atakuje Rosję.
- To wracamy do Pana koncepcji tej Polski, która mogłaby coś ugrać w całym układzie politycznym. Czy Rosjanie są w stanie traktować Polskę, jako partnera? - Absolutnie. Miałem czasami rozmowy z radcą gospodarczym ambasady rosyjskiej. On uważał Polaków za głupich szaleńców.
- Dlaczego? - Metody polityczne. Te stałe ataki, podjazdy, to nie jest dobre dla interesów. Ten człowiek nie mógł tego zrozumieć. Ogólnie, Rosjanie patrzą na nas z pogardą. Uważają te podskoki za podskoki ludzi niedojrzałych, niezrównoważonych. Nikt po drugiej stronie nie ma wątpliwości, że my to robimy na zamówienie Zachodu, więc traktują nas jak głupie marionetki. A w międzyczasie ponad naszym krajem mają doskonałe interesy Niemcy, Francja, Włochy, gdy Polska jest tylko krajem przejazdowym i “pasażerem” nowoczesnych technologii.
- Wróćmy, zatem do Kanady, zajął się Pan biznesem, zajął się Pan rodziną. Jak stoi Pana firma? - Jak wróciłem, to odbudowałem wszystko od nowa, już nie pierwszy raz. Firma ma już trzydzieści siedem lat, tak, że jak na firmę komputerową to jest niesłychane, że przetrwała tyle lat w interesach. Wiedzie nam się bardzo dobrze i muszę się pochwalić, że w moim wieku, obecnie jestem cenionym konsultantem dla wielu firm energetycznych, stacji atomowych, które nie dzwonią “daj mi to, daj mi tamto”, tylko pytają się “panie Tymiński, niech nam pan poradzi, co dla nas będzie najlepsze”. Długo na to czekałem. W moim wieku, jestem już starszym człowiekiem i to są moje złote lata, jestem wdzięczny za to, że jestem w ten sposób traktowany – jako szef firmy wysokich technologii. I oczywiście, co się z tym wiąże, mamy dobre wyniki finansowe. Nie wiem, jak długo jeszcze mogę to pociągnąć. Na razie czuję się dobrze, jeśli chodzi o zdrowie, ale lata lecą. Zacząłem przygotowywać plan sukcesji, żeby scedować firmę na pracowników i pomóc im w tym zadaniu. I samo to w sobie jest poważnym planem na przyszłość. A jeśli chodzi o moje życie prywatne, to jestem bardzo zadowolony ze swoich osiągnięć osobistych i zawodowych, mam swoje hobby, wszystkie dzieci wyfrunęły z domu.
- Jakie Pan ma hobby? - Oprócz krótkofalarstwa, którym się zajmuję już od pięćdziesięciu lat, bardzo lubię pracę w ogrodzie, sadzę masę drzew na mojej posesji, tzw. park. Mamy dwa psy wilczury, które też są naszym hobby. Bardzo lubię z żoną gotować, ona piecze wspaniałe chleby, ciasta, a ja z kolei gotuję wspaniałe obiady. Tutaj jest nieskończona możliwość nauki i pola do popisu. Tak, że mam, co robić.
- Rozmawialiśmy o Europie, o Polsce, prowadzi Pan firmę w Ameryce, gdzie w ciągu tych dwudziestu – trzydziestu minionych lat sytuacja nieprawdopodobnie się zmieniła, głównie za sprawą rozwoju Azji, rozwoju Chin. Jak Pan ocenia tę sytuację? - Jeśli chodzi o naszą działalność biznesową w Kanadzie, to ona jest bardzo ograniczona, ponieważ niestety, Kanada jest traktowana przez firmy międzynarodowe, jako kraj kolonialny. Jeśli Toyota zakłada tu swoją fabrykę, sprowadzają całą automatykę i wszystkie komputery z Japonii. Jeśli Ford Motors robi modernizację swojej fabryki, robią to samo, wszystko przychodzi z Ameryki. Tak, że dla nas, lokalnej firmy, możliwości partycypacji w tego rodzaju projektach są bardzo małe. Poza tym mentalność urzędników w lokalnych rządach czy na poziomie miasta Mississauga czy Toronto, czy nawet poziomu prowincji czy rządu federalnego jest taka, że jak jest zrobione w Kanadzie, to pewnie jest nic niewarte. Ale z kolei mamy bardzo duże sukcesy zawodowe w swojej dziedzinie. Wyspecjalizowaliśmy się w komputerach niezawodnych dla elektrowni atomowych i konwencjonalnych, gdzie jesteśmy bardzo cenieni. Muszę się pochwalić, że przez ostatnie dwa lata produkujemy serwery, komputery i monitory do elektrowni atomowych w Chinach, najnowszej generacji, elektrowni, które będą chłodzone gazem. To jest coś niesamowitego, coś bardzo wyjątkowego, że mała firma kanadyjska będzie miała komputery zainstalowane na reaktorach atomowych najnowszej generacji w Chinach. Pytanie jest, dlaczego Chińczycy kupują to od Kanady? Oczywiście, my sprzedajemy firmie amerykańskiej, która to integruje w swój system i wysyła to do Chin, niemniej są to komputery, które zaprojektowałem osobiście i które produkujemy przez ostatnie dwa lata. Jestem z tego powodu bardzo dumny i zadowolony. Ale nasz główny rynek jest w Stanach Zjednoczonych, gdzie jest m.in. bardzo dużo elektrowni wiatrowych używających naszych komputerów. To jest interes bardzo rozwojowy. Za każdym razem, gdy stawiają elektrownię wiatrową i dostajemy zamówienie, nie mogę narzekać. Odkryli, że nasze komputery są dobre do ich zastosowań i mamy z tego powodu stały biznes. Podsumowując jednym słowem – jest dobrze.
- A czy będzie dobrze? - Czy będzie dobrze, ja tego nie wiem.
- Czy będzie dobrze, biorąc pod uwagę to przesunięcie produkcji, które się dokonało, ze Stanów Zjednoczonych do Azji? - To jest już pies pogrzebany. Tak się stało, że przez ostatnie dwadzieścia lat myśmy przyjęli do pracy dużo Chińczyków. Połowa tej firmy to są Polacy, połowa Chińczycy, i dzięki temu, że mamy Chińczyków, większość części kupujemy z Azji, mamy możliwość komunikacji z naszymi dostawcami po chińsku, to nam bardzo pomaga. Już się nie muszę wysilać w rozmowach z kimś w Tajwanie, kto nie mówi dobrze po angielsku, poproszę jednego z inżynierów, których tutaj mamy, żeby porozmawiał i oni sobie świetnie dają radę. Tak, że jest bardzo dobra metoda transferu technologii z Azji do nas. A jeśli chodzi o tradycyjne firmy z Ameryki, które nam dostarczały części poprzednio, to one się poddały, nie wytrzymały presji kosztów i po prostu wyszły z interesów.
- Czy nie sądzi Pan, że gospodarka amerykańska też zaczyna wychodzić z interesu, czy widzi Pan jakieś możliwości rozwoju amerykańskiej gospodarki? - Ja się na to patrzę zawsze z lotu ptaka, żeby się nie zagubić między małymi drzewami, a z wiekiem staję się coraz bardziej pragmatyczny. Tutaj nie chodzi tylko o to, że Ameryka odesłała produkcję do Chin, bo niewątpliwie był do tego powód. Tam siła robocza jest o wiele tańsza. Tutaj chodzi o to – mnie się wydaje – żeby wyeliminować z naszego społeczeństwa leniwych, głupich ludzi, którzy nie chcieli mieć wyższej edukacji, nie chcieli się uczyć, po prostu zostali przy telewizorze i skrzynce piwa i uważają, że im się wszystko należy. Myślę, że tych ludzi jest dzisiaj tak dużo w Ameryce, że musiała nastąpić pewna zmiana, żeby ich odsunąć na bok i pokazać im swoje miejsce. Nie ma kołaczy bez pracy. Jakie my mamy prawo w Ameryce, żyjemy w Kanadzie, ale mówię Ameryka w sensie Ameryki Północnej, żeby wymagać tylko, dlatego, żeśmy się przyzwyczaili do dobrobytu? Podczas gdy największym wyzwaniem jest utrzymać ten poziom dobrobytu, na którym jesteśmy. I w tej chwili mamy tego rodzaju wyzwanie, bo jest nowa generacja, widzę to po swoich dzieciach. Mam ogromne obawy, czy oni potrafią sobie dać radę w przyszłości.
- Czy potrafią walczyć? - Tak. Po prostu, są wychowani w warunkach dużego dobrobytu.
- I to im odebrało energię i motywację? - Tak. Zostali zmanierowani. Po prostu zepsuci do szpiku kości. Oczywiście nie można mówić o wszystkich, bo są jednostki, które potrafią się zmobilizować, potrafią po prostu przyłożyć się do nauki, potrafią znaleźć sobie specjalizację zawodową, bo są to jednostki ambitne, prężne, ale to są nieliczne jednostki. Może tak będzie w przyszłości, że będzie ta grupa liderów, a reszta może być bez pracy, bo cała praca ręczna pójdzie do Azji.
- Czy to nie zaburzy całego systemu, czy to nie spowoduje rewolucji? - Oczywiście, że zaburzy system i po to jest wojsko i policja, a poza tym ludzie biedni nie mają racji, bo nie mają środków, żeby za dużo podskoczyć. Są całkowicie uzależnieni. Ameryka się tego nie boi po wszystkich przewalankach, które były tutaj w latach 30.; były masowe strajki, policja końmi najeżdżała na ludzi, były ofiary śmiertelne, były pacyfikacje studentów. Ameryka jest na takie rzeczy uodporniona. Poza tym powstały bogate gated communities, Amerykanie na wszelki wypadek kupili sobie masę broni. Ilość broni sprzedanej w ostatnich latach wzrosła niesamowicie, cena amunicji przez to też wzrosła niesamowicie, bo wszyscy mają amunicji po dziesięć tysięcy sztuk do broni automatycznej, przygotowani na wszelki wypadek.
Ale to nie wszystko. Ja się tego nie obawiam tak bardzo, bo to jeszcze daleka droga tutaj w Ameryce, bo to się staje powoli. Ja się obawiam, że może być wojna w tym roku. I to nie tylko wojna lokalna, jeśli chodzi o Iran, ale z tego może nastąpić III wojna światowa atomowa.
- Kto przeciwko komu? Chiny, Rosja przeciwko Ameryce, Zachodowi i Izraelowi? - Nie wiadomo, kto się przyłączy, bo Iran ma wokół siebie sąsiadów, w unii gospodarczej jest z Pakistanem i już z Afganistanem. Jest bardzo duży rozwój gospodarczy między Iranem a Pakistanem i na pewno, jeśli ktoś uderzy na Iran, to Pakistan się temu przeciwstawi. Poza tym Indie mają tam swoje interesy, ponieważ jest duża rura na ropę naftową z Iranu do Indii i Indie potrzebują tej ropy coraz więcej. Jeśli to zostanie zakłócone czy przejęte przez kogoś, kto będzie złośliwy, to Indiom to się nie będzie podobało. Chińczycy też kupują dużo ropy od Iranu. Tam są interesy międzynarodowe. Myślę, że to może być kropla, która przepełnia kielich, bo świat jest w tej chwili naprężony, jest cały czas cicha wojna podjazdowa o surowce, wiadomo, że ropa naftowa jest na wykończeniu. Wydobycie w nowych miejscach, jak w Brazylii, jest zbyt kosztowne, a konwencjonalne miejsca wydobycia ropy naftowej są bardzo ograniczone, między innymi, dlatego myśmy przejęli Irak, a Iran jest drugim krajem, co do eksportu ropy naftowej, i jeśli to zostanie zakłócone, to może to spowodować wielki konflikt. Świat już jest naprężony, i zresztą cały świat jest w tej chwili w recesji. Jeśli ktoś tego nie widzi, to jest w błędzie, bo świat jest w recesji i nikt nie wie, jak się z tego wydostać.
- Czy ta III wojna światowa, Pan mówi nuklearna, czy to nie jest tak, że ona się będzie toczyła na tym poziomie wysoko zaawansowanych technologii, na poziomie uderzania w infrastrukturę, nie bombami? - Na pewno będzie wojna prowadzona wszelkimi metodami. A jeśli chodzi o metody tego rodzaju, internetowe czy wirusowe, to niestety, Chińczycy w tym przodują, oni są w tym najlepsi. Jeżeli oni uderzą w nas, to my jesteśmy całkowicie bezbronni. Mam dużo do czynienia z Chińczykami i wiem, do czego są zdolni, i często nie pokazują wszystkiego, co potrafią. Chińczycy są niesamowici proszę pana, cicha woda brzegi rwie. - Dziękuję bardzo.
Rozmawiał Andrzej Kumor
Odpowiedz: “Polska jest w stanie nowoczesnej okupacji Jako spadkobiercy dumnej 1000 letniej historii Narodu Polskiego, której tożsamość nadał znak krzyża, stoimy na skraju przepaści ze względu na stan braku elit narodowych, masowe ogłupianie społeczeństwa oraz sztuczne podziały wśród Polaków które wzmacniają okupanta. Obecny stan państwa oraz społeczeństwa jest konsekwencją transformacji ustrojowej, która była zaplanowanym przejęciem władzy przez antypolskich oszustów, którzy zawsze odcinali się od Polskiej tradycji i Polskiego Narodu tzw. lewicy laickiej. Społeczeństwo Polskie zostało wystawione na poniżenie oraz pozbawienie dobra narodowego, jakie udało się ciężko wypracować dwóm pokoleniom po wojennym. Zakłady przemysłu ciężkiego, włókienniczego, sektor budowlany, myśl techniczna rozwijana w ciężkich warunkach, rolnictwo to gałęzie gospodarki okupione ciężką pracą i wyrzeczeniami milionów Polaków. Transformacja ustrojowa, która miała przynieść wolność, demokrację oraz dobrobyt przyniosła grabież Polaków na niespotykaną dotąd skalę czyniąc z nich zagubionych wyrobników we własnym kraju. O powodzeniu prywatnych interesów decydowały koneksje, brak skrupułów oraz przychylność byłej czerwonej władzy. Żaden okres sowieckiej okupacji nie został rozliczony, Polska jest jedynym krajem posowieckim, w którym nie dokonano dekomunizacji i lustracji. Stalinowcy często w drugim pokoleniu nadal pełnią wysokie funkcje w instytucjach publicznych lub medialnym sektorze prywatnym. Każdy rząd podporządkowywał Naród Polski interesom z zewnątrz wyprzedając cenne zakłady za dziesięć procent wartości sztucznie doprowadzając je do upadłości, przy tym wmawiając opinii publicznej o nieopłacalności tych zakładów, co było manipulacją, zwykłym kłamstwem. Obecny stan gospodarki, rynku pracy, masowej migracji Polaków za pracą, wprowadzania eutanazji wobec osób starszych przez wydłużenie wieku emerytalnego i utrudnienia w dostępie do leków i służby zdrowia to wynik antypolskich ustaw oraz rozporządzeń kolejnych rządów, które z nadania nie reprezentują społeczeństwa tylko interesy międzynarodowego antyludzkiego kapitału. Zasadniczym problemem jest nie docieranie rzetelnych i prawdziwych informacji do społeczeństwa, co do rzeczywistości politycznej i ekonomicznej w kraju i na świecie. Media są tubą propagandową międzynarodówki finansowej, a dziennikarze wychodzący po za granicę tego, co może usłyszeć polski odbiorca są usuwani lub eliminowani. Taki sam proceder odbywa się w instytucjach rządowych, kolejne rządy to ludzie wynajęci przez kapitał zagraniczny do rabowania Polaków podatkami sięgającymi do 80% ich dochodów i do kłótni ekonomicznej nad wielką bzdurą, jaką jest budżet państwa. Brak kompetencji, dobrych chęci, prymitywizm, buta i zakłamanie, jako motor napędowy działalności politycznej to cechy, które nie są obce ludziom, którzy okupują najwyższe szczeble administracji polskiej. To stamtąd po przez kreowanie prawa wychodzą antypolskie, antyrodzinne, antyspołeczne ustawy czy rozporządzenia za pomocą, których ciemięży się ludzi doprowadzając do regresu gospodarczego państwa oraz rabunku ludzi z ich ciężko zarobionych pieniędzy. System wyborczy, który jest konstrukcją zamkniętą na ludzi szczerych i kompetentnych jest obrazą dla demokracji, o której mówią wszyscy antypolscy działacze polityczni. Głosujemy na partie nie na ludzi, wybieramy ludzi wybranych, główne partie polityczne w Polsce to partie licencjonowane reprezentujące lobby Berlina, Tel – Awiwu, Brukseli, globalistów pisząc najogólniej. Przejawy propolskich działań na szczeblach administracji są wyciszane i nie docierają do ogółu. Nachalna propaganda UE, jako cudownego dziecka europejskiej demokracji, jest kolejnym oderwanym od rzeczywistości sloganem propagandowym. Polska, ściślej Polacy będą płatnikiem netto w tej zbiurokratyzowanej machinie, jaką jest UE. Wszystkie koszta związane z dopłatami zostaną pokryte przez Polaków, w zamian będziemy zależni od machiny prawnej znajdującej się w Brukseli i urzędników, którzy nie mają pojęcia o potrzebach polskiego społeczeństwa. Stan okupacji Polaków jest niewidoczny ze względu na czynnik propagandy, jakim są media, które utrwalają w świadomości Polaków z roku na rok, z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z godziny na godzinę, z minuty na minutę nieistniejący obraz polskiego państwa, jako suwerennego bytu, stałej fatamorgany lepszego jutra oraz oazy wolności. Zasadniczym problemem nie są osoby, które nie interesują się stanem Polski pochłonięte pracą i rodziną chcący przeżyć w sposób godny swoje życie w gronie osób najbliższych. Problemem są osoby zainfekowane fałszywym obrazem rzeczywistości, zarażone wirusem sloganów pompowanych przez media głównego nurtu promujące antypolski odrealniony punkt widzenia. Reformy edukacji, zamykanie szkół, walka z krzyżem to nie przypadkowane działania, tylko plan mozolnie, lecz konsekwentnie realizowany wobec Narodu Polskiego. Czyniąc z nas Polaków zabiedzonych, ogłupionych, bezbronnych i zdezorientowanych ludzi bez tożsamości i wspólnoty narodowej okupant osiągnie swój cel finalnego podboju Polaków. Państwo Polskie nie istnieje formalnie dla Polaków od 1989 roku jak głosi propaganda, weszliśmy w okres podobny do tego, kiedy nie mieliśmy państwa przez 123 lat, ale byliśmy Polakami nie dając sobie odebrać tożsamości. Nie ma skutecznych recept na uzdrowienie obecnego stanu rzeczy, lecz bezczynności doprowadzi do agonii, która skończy się śmiercią. Póki, co wśród Narodu Polskiego powszechnie zaistniało prawo indyka, dobrze karmionego, niewidzącego zagrożenia ze strony nadchodzącego dnia dziękczynienia. Maciej
Australia: parlamentarzyści chcą sterylizacji dzieci chorych umysłowo Australia: parlamentarzyści chcą sterylizacji dzieci chorych umysłowo Politycy w stanie Australia Zachodnia proponują wprowadzenie ustawy, która pozwoliłaby lekarzom sterylizować chore psychicznie dzieci i nastolatków bez zgody rodziców. Ustawa zezwoliłaby także na poddawanie niepełnosprawnych umysłowo nieletnich tzw. terapii elektrowstrząsowej. Również bez pytania rodziców o zdanie. Obecne prawo, przyjęte w 1996 roku, w ogóle nie porusza kwestii sterylizacji. Dopuszcza jednak tzw. terapię elektrowstrząsową, na przeprowadzenie, której konieczna jest zgoda rodziców lub prawnych opiekunów dziecka. W paragrafie 209 projektu ustawy o zdrowiu psychicznym czytamy, że “nie można poddawać procedurze sterylizacji osoby, która jest psychicznie chora, chyba że … ta osoba jest dzieckiem i ma wystarczającą dojrzałość oraz rozeznanie w sprawach jej dotyczących”(sic!) Ustawa stwierdza, że samo dziecko może wyrazić zgodę na poddanie się zabiegowi ubezpładniającemu, decyzję taką może podjąć za nie również sędzia sądu rodzinnego. O rodzicach nie wspomniano. Paragraf 170 pozwala na “psychochirurgię”, która wywołuje “zmiany” w mózgu, polegające na zmniejszeniu objawów choroby psychicznej, jeżeli ich przeprowadzenie zasugeruje neurochirurg a dziecko wyrazi na nie “świadomą zgodę”. Decyzję taką podjąć też może trybunał ds. zdrowia psychicznego. W projekcie ustawy również w tym paragrafie niewspomniana się o konieczności wyrażenia zgody na tę terapię przez rodziców dziecka. Paragraf 155 pozwala na “terapię elektrowstrząsami” dla osób między 12 a 18 rokiem życia, którzy “wyrażą na to świadomą zgodę”. Zgoda rodziców nie jest potrzebna. [Admin nie miał pojęcia, że jeszcze gdzieś na świecie stosuje się "terapię" elektrowstrząsową, którą można porównać do prób naprawiania zegarka waląc weń na chybił-trafił młotem] Według Helen Morton, minister ds. zdrowia psychicznego w Australii Zachodniej, ustawa “ma zapewnić jak najmniej restrykcyjne traktowanie osób chorych umysłowo”. Minister przekonywała, że ustawa ma pozwolić na ściślejsze zespolenie osób umysłowo chorych ze społeczeństwem [??? - admin], a nie przyczyniać się do ich izolacji. Zachęciła obywateli stanu do wyrażania swoich opinii na temat przygotowanego projektu ustawy, który po zakończeniu okresu konsultacji społecznych, zostanie poddany pod głosowanie. Rzecznik minister stwierdził, że w razie pojawienia się istotnych sugestii, możliwa będzie zmiana niektórych paragrafów ustawy.Profesor Jon Jureidini, pediatra, ekspert zajmujący się problemami zdrowotnymi dzieci i młodzieży, uznał projekt za “absurdalny”. Nie może się nadziwić propozycji polityków, którzy sugerują, by dziecko chore umysłowo samordzielnie wyraziło “świadomą zgodę” na terapię elektrowstrząsami.
Niektórzy australijscy politycy już wcześniej wykazali się nadgorliwością w zakresie regulowania kwestii eugenicznych tj. eutanazji, aborcji dzieci chorych na Downa, czy też zezwolenia sędziom na decydowanie o tym, czy dane dziecko poddać operacji zmiany płci, jeśli tylko ma ono takie życzenie.
http://www.piotrskarga.pl
Krajem mającym duże doświadczenie w zakresie przymusowej sterylizacji jest Szwecja, gdzie – pod wpływem eugeniczno-faszystowskich teorii małżeństwa Myrdal – stosowaną ją w latach 1934-1975. Jako powody podawano na głównym miejscu “higienę rasową”, “zdrowie społeczeństwa” a także oszczędności ekonomiczne? W sumie wysterylizowano ok. 63 tysiące osób; większą część spośród nich stanowiły kobiety. Rzecz ciekawa, że aż do lat 1980-tych szwedzkie lemingi na ogół nie miały zielonego pojęcia o tej procedurze. W praktyce za chore psychicznie albo “aspołeczne” uznawano również osoby, które po prostu nie podobały się lokalnym urzędnikom socjalnym. Nie ulega raczej wątpliwości, iż teorie rasowe Hitlera były w dużej mierze oparte na “naukowych podstawach” zaczerpniętych z Królestwa Szwecji. Admin.
Rozładowani z kolejki Bazy Rodak Strona społeczna obywatelskiego projektu ustawy, który miał umożliwić potomkom zesłańców na Syberię powrót do Ojczyzny, zaczyna się niecierpliwić wstrzymaniem prac legislacyjnych. Minęły już dwa miesiące od pierwszego czytania w Sejmie, a posłowie nadal nie wiedzą, kiedy zostanie powołana podkomisja, która przyspieszy procedowanie.
- W dalszym ciągu nie wiadomo, kiedy zostanie powołana podkomisja. Zwracamy się, co pewien czas w tej sprawie, jako komisja, ale otrzymujemy ciągle informacje, że nastąpi to w późniejszym terminie – mówi poseł Jan Dziedziczak (PiS) z sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą. Parlamentarzysta w ubiegłej kadencji Sejmu pracował w podkomisji nadzwyczajnej do rozpatrzenia obywatelskiego projektu ustawy o powrocie do Rzeczypospolitej Polskiej osób pochodzenia polskiego deportowanych i zesłanych przez władze Związku Sowieckiego. Dziedziczak zaznacza, że w celu ukonstytuowania się nowego takiego organu powinny zebrać się trzy komisje: Administracji i Spraw Wewnętrznych (ASW), Łączności z Polakami za Granicą oraz Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej. Wyznaczenie terminu ich spotkania spoczywa m.in. na Marku Biernackim (PO), szefie Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych. Poseł Jerzy Polaczek (PiS), wiceszef komisji, twierdzi natomiast, że powołanie podkomisji nastąpi prawdopodobnie na następnym posiedzeniu Sejmu, pod koniec marca. Obywatelski projekt ustawy o powrocie do Rzeczypospolitej Polskiej osób pochodzenia polskiego deportowanych i zesłanych przez władze Związku Sowieckiego nie ma szczęścia. W ubiegłej kadencji Sejmu został negatywnie zaopiniowany przez ówczesne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Co więcej, zgłoszono wtedy “konkurencyjny” senacki projekt nowelizacji ustawy o repatriacji z 2000 roku. Dokument powielał błędne podejście do tego problemu, polegające na obarczaniu samorządów organizacją powrotów naszych rodaków. Tymczasem, jak wskazuje dr Robert Wyszyński reprezentujący Stowarzyszenie “Wspólnota Polska” i Związek Repatriantów Rzeczypospolitej Polskiej, czyli stronę społeczną inicjatywy legislacyjnej, projekt obywatelski zakłada, że tylko władze centralne państwa mogą skutecznie przeprowadzić repatriację. W ubiegłej kadencji Sejmu nie udało się jednak uchwalić tych nowych rozwiązań prawnych z powodu m.in. przeciągających się prac w podkomisji. Czy czeka nas powtórka tej ścieżki działań? Takiego scenariusza obawia się strona społeczna. Wyszyński wskazuje na zaskakującą politykę informacyjną, która opiera się na błędnym założeniu, że powrót polskich zesłańców i ich potomków na Wschodzie dotyczy głównie rozładowania kolejki z Bazy Rodak, czyli listy zarejestrowanych osób chętnych do repatriacji. – W kolejce czeka 2700 naszych rodaków z Kazachstanu. Problem w tym, że powstała ona w wyniku niedziałającej ustawy o repatriacji z 2000 r., za której realizację odpowiedzialne jest Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Osoby z Bazy Rodak czekają na zaproszenia do gmin w celu osiedlenia, ale takich nie otrzymują, ponieważ te ostatnie nie dysponują niezbędnymi do tego środami finansowymi. A co z dziesiątkami tysięcy zesłańców i ich potomków, którzy chcieliby wrócić do Polski? – pyta dr Wyszyński. Według niego, prowadzona jest obecnie pewna akcja dezinformacji, której celem jest przeprowadzenie w efekcie malutkiej repatriacji tych niewielu ponad 2 tys. osób. – Takie rozwiązanie może być wprawdzie korzystne PR-owsko, ale nie załatwia sprawy, ponieważ oprócz tej kolejki chętnych do powrotu jest jeszcze – jak szacujemy – kilkanaście tysięcy Polaków – podkreśla. Aleksandra Ślusarek, reprezentująca SWP i ZRRP, czyli stronę społeczną obywatelskiego projektu ustawy, potwierdza, że nic się obecnie nie dzieje w kierunku jej uchwalenia. – Nie wybrano podkomisji, więc na razie czekamy z niepokojem, a czas leci. Tymczasem sytuacja w Kazachstanie jest bardzo trudna. Pojawiają się tam rozruchy na tle religijnym. Tamtejsi Polacy są bardzo zaniepokojeni i wciąż nie mają dokąd wracać – zaznacza Ślusarek. Zwraca uwagę, że pojawiająca się m.in. w mediach opinia o “rozładowaniu kolejki z Bazy Rodak” jest ogromnym nieporozumieniem. – Mówimy o 2,7 tys. tych, którzy mieli szansę dojechać do Ambasady RP w Astanie i się zarejestrować. Natomiast na powrót czeka od 10 do 15 tys. osób. 2,7 tys. to liczba wygodna dla MSW, z którą my absolutnie się nie zgadzamy. Są bowiem ludzie, którzy nie mają pieniędzy, żeby przejechać setki kilometrów, aby dostać się do ambasady i złożyć dokumenty – konkluduje Ślusarek. Jacek Dytkowski
Bruksela swoich nie skrzywdzi Z prof. dr hab. Magdolną Csath, węgierską ekonomistką z uniwersytetu w Székesfehévár, rozmawia Piotr Falkowski Ministrowie finansów UE zdecydowali w poniedziałek o zawieszeniu wypłaty części środków z funduszy spójności przeznaczonych dla Węgier na 2013 rok. Formalnie przyczyną zastosowania tej kary jest zbyt duży deficyt. - Tylko formalnie. Ta decyzja jest nieuczciwa. Wiadomo, że wiele państw UE ma o wiele większy wskaźnik deficytu, a Bruksela nie jest wcale wobec nich taka surowa. Skrajnym przypadkiem jest rząd hiszpański, który nawet nie udaje, że zamierza przestrzegać kryteriów z Maastricht, i nic się nie dzieje. Przyczyna karania Węgier jest moim zdaniem inna. To narodowa orientacja węgierskiego rządu, bardzo nielubiana przez zachodni establishment. Nie akceptuje się jej szczególnie w krajach tzw. rynków wschodzących. A więc w Europie dotyczy to też potencjalnie Czech, a nawet Polski.
Jakie straty przyniesie węgierskiej gospodarce pozbawienie jej w przyszłym roku 495 mln euro? - Przede wszystkim wątpię, czy ta decyzja się utrzyma. Nawet jestem pewna, że ostatecznie te pieniądze zostaną wypłacone. Powód jest bardzo prosty. Środki z funduszy spójności są przeznaczane przede wszystkim na inwestycje w infrastrukturę. A kluczowymi podmiotami, które w tym uczestniczą, są spółki z Niemiec i Francji. Unia nie ma interesu, żeby karać te koncerny, ulokowane zasadniczo w “starych” krajach członkowskich.
A jeśli ta decyzja zostanie jednak podtrzymana? - Wtedy pewne inwestycje nie dojdą do skutku. Na szczęście to nie będzie jakaś tragedia. Modernizacja infrastruktury jest ważna, ale niedecydująca. Budowa dróg, mostów, remonty centrów miast – a na to idą głównie fundusze spójności – mogą poczekać. Nasza gospodarka jest oparta na małych i średnich przedsiębiorstwach. To one de facto napędzają nasz rozwój. Zatrzymanie inwestycji w tym sektorze byłoby katastrofalne. A bez kilku wielkich budów jakoś przeżyjemy. Ale – powtarzam – nie wierzę, że tak się stanie.
Wydaje się, że instytucje międzynarodowe nie dadzą Węgrom łatwo spokoju. Jak w takiej sytuacji prowadzić politykę gospodarczą? - Nie wiem, co zrobi rząd, ale sądzę, że będzie się starał zachować jakąś równowagę i balansować. Konieczne będą na pewno jakieś kompromisy względem UE, ale rząd będzie chciał zawierać je w sposób bardzo przemyślany, tak, aby nie zagroziło to interesom narodowym. Stąd decyzja o podpisaniu paktu fiskalnego. Na razie dotyczy on tylko państw strefy euro, a poza tym jest bardzo wątpliwe, czy w ogóle będzie on działać. Angela Merkel i Nicolas Sarkozy wywierali silną presję na inne kraje, aby podpisały pakt, ale prawdopodobnie mało, kto będzie chciał go przestrzegać. W sytuacji obcinania środków unijnych czy ewentualnych trudności w dostępie do pożyczek z MFW będziemy szukać pieniędzy tam, gdzie się da, żeby zmniejszyć deficyt, lecz bez uciekania się do środków nadzwyczajnych. Dziękuję za rozmowę.
Gen. Polko: Sąd nie poddał się presji O orzeczeniu Sądu Najwyższego, który uniewinnił trzech żołnierzy oskarżonych o zbrodnie wojenną w Nangar Khel, a proces czterech innych zwrócił do pierwszej instancji, mówi portalowi Stefczyk.info i wPolityce.pl były dowódca GROM, gen. Roman Polko. Stefczyk.info, wPolityce.pl: Sąd Najwyższy badał dziś sprawę Nangar Khel. Sędziowie uznali, że proces czterech żołnierzy ma zostać powtórzony. Trzech innych, w tym przywódca plutonu, zostali uniewinnieni. Jak Pan ocenia ten wyrok? Gen. Roman Polko: Uważam, że jest to dobre rozstrzygnięcie. Na szczęście sąd nie poddał się presji, którą można było wyczytać w ustach niektórych polityków. Po wyroku uniewinniającym żołnierzy minister Bogdan Klich mówił, że uratowany został honor żołnierza. Ta presja zmierzała do tego, żeby sprawę zamieść pod dywan, żeby ją rozmyć.
Dziś widać, że jakość procesu była wątpliwa To, co mnie bulwersowało od początku, to fakt, że na jednej ławie oskarżonych siedzieli dowódcy i szeregowi, którzy wykonywali jedynie rozkazy. W regulaminach służby jest zapis, że dowódca plutonu jest odpowiedzialny za szkolenie i działania podwładnych. Gdyby kierowanie tym plutonem odbywało się w sposób prawidłowy, nie mieli byśmy do czynienia z mataczeniem w tej sprawie. Zgodnie z kanonami sztuki wojskowej, dowódca planuje i dowodzi, kontroluje oraz rozlicza. Dowódca powinien się poczuwać do odpowiedzialności za to, w jaki sposób zadanie zostało wykonane.
Ta sprawa ciągnie się już niemal pięć lat To negatywna sytuacja. Niestety wynika to z błędów systemowych w polskich sądownictwie. Gdyby ta sprawa miała miejsce w USA, z pewnością dawno byłoby po niej. Opieszałość rozbija morale żołnierzy. To również wyrok na rodziny tych żołnierzy. One muszą żyć tyle lat w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie procesu. Podobnie dzieje się z innymi procesami, np. sprawą operacji policji w Magdalence.
Tamtą sprawę również sądy badają od lat Decyzje, które funkcjonariusze podejmowali w ułamku sekund, sądy oceniają latami. To jest szerszy problem. Procesy tego typu źle wpływają na morale armii i służb.
Na ocenę prawą trzeba czekać. Co z oceną polityczną? Orzeczenie Sądu Najwyższego może skłoni decydentów do uderzenia się w piersi. Po wyroku pierwszej instancji mieliśmy komentarze, mówiące, że wszystko jest w porządku, że wszystko dobrze. Może teraz politycy i dowódca skończą zamiatać sprawę pod dywan i poczują się w obowiązku, by przygotowywać dowódców i żołnierzy do dowodzenia, działania i realizowania misji. Trzeba podnieść, jakość wszystkiego, co żołnierskie. Tego w sprawie Nangar Khel zabrakło.
Ta sprawa może zaszkodzić armii? W tej sprawie mamy do czynienia z mataczeniem, obciążaniem się wzajemnie. Mamy próbę rozmycia odpowiedzialności za decyzje. W armii natomiast reguły muszą być klarowne i przejrzyste. Ni e może być zgody na to, by rozmywać odpowiedzialność, jakby decyzje w wojsku były podejmowane kolegialnie po dyskusjach szeregowych i dowódcy plutonu. Próbuje się nam wmówić, że wojsko podejmuje decyzje w sposób demokratyczny i potem nie wiadomo, kto odpowiada. Rozmawiał Tomasz Gzell
Staniszkis: za to Tusk powinien stanąć przed Trybunałem Stanu Krótkowzroczny pragmatyzm polskiego społeczeństwa (grunt, że jest przysłowiowa "ciepła woda w kranie") - i liczenie głównie na siebie - to nie tylko wyraz zmęczenia kolejnymi szokami (i pustymi obietnicami) w toku transformacji. To także skutek świadomej depolityzacji narzuconej przez propagandę PO. Ludzie uwierzyli, że jakość państwa nie ma wpływu na ich los. Nie dostrzegają, że tylko dbająca o miejsca pracy i radykalnie prorozwojowa (a nie jak dziś - doraźnie przystosowawcza) polityka państwa, oparta (inaczej niż dziś) - wyłącznie na wysokiej klasy fachowcach i instytucjach (w tym - warunkach funkcjonowania firm) zdolnych przekuwać indywidualną zaradność w zbiorową energię, da Polsce miejsce w świecie odpowiadające jej potencjałowi Przerzucanie kolejnych kosztów na społeczeństwo i samorządy oraz systematyczne obniżanie standardów nie wystarczy. Już dziś nasze obligacje mają oprocentowanie wyższe, niż hiszpańskie: inaczej nikt by ich nie kupił. Relacja długu publicznego (ok. 800 mld zł) do wartości majątku publicznego (znacznie mniej) jest u nas gorsza niż w Grecji. A bezrobocie (mimo emigracji) dwa razy wyższe niż w Niemczech. W Islandii mówi się o postawieniu przed sądem premiera za błędne decyzje w czasie kryzysu. Warto, więc wymienić, choć niektóre sprawy kwalifikujące postawienie premiera Tuska przynajmniej przed Trybunał Stanu. Choćby - złamanie umów cywilnoprawnych zawieranych przez indywidualnych obywateli z OFE: zawłaszczenie przez państwo części środków i próba zmiany wieku emerytalnego. Drastyczna - bo ludzie u nas żyją znacznie krócej: od 1970 roku przeciętna długość życia mężczyzn wzrosła w Polsce tylko o pięć lat. Dalej - branie zobowiązań w ciemno, bez ich ujawniania i uzgadniania w Parlamencie czy Trybunale Konstytucyjnym, co robią wszystkie inne kraje. Brak u nas lub nieprzestrzeganie procedur. Jest to tym bardziej kuriozalne – bo np. w kwestii unii fiskalnej przyjmujemy poważne obowiązki bez możliwości ratyfikacji w kraju: wystarczy poparcie 12 z 17 krajów strefy euro! Nie mówię już o – wciąż niewyjaśnionej – sprawie przecieku w aferze hazardowej: wśród kilku osób, które mogły go zrobić jest też Tusk. I, najważniejsze, Trybunał Stanu za arbitralność premiera i jego otoczenia w wyborze ścieżki prawnej śledztwa smoleńskiego, z ewidentnie błędnym zaklasyfikowaniem samego lotu, jako cywilnego, co umożliwiło oddanie Rosji śledztwa. Wszystko to zrobiono pod dyktando Moskwy. Nie zagwarantowano nawet wykonania - zanim ta decyzja zapadła – elementarnych i kluczowych dla śledztwa czynności dokumentacyjnych. Arbitralność władzy, kuriozalny brak odpowiedzialności (choćby po raporcie NIK), niekompetencja, kumoterstwo w obsadzaniu stanowisk i rozstrzyganiu przetargów rzutujące totalnie, na jakość robót (autostrady!). I ciche czystki w administracji – ale też, naciski na instytucje zewnętrzne, jakoś od władzy zależne – aby wyeliminować ludzi podejrzewanych choćby o sprzyjanie PiS. Legalnej przecież parlamentarnej partii – choć uparcie przedstawianej przez PO jako „siła pozasystemowa”. Z obecną próbą postawienia Kaczyńskiego i Ziobry przed Trybunałem Stanu. Mimo, że i prokuratura i – pierwotne stanowisko Komisji Sejmowej pod przewodnictwem Andrzeja Czumy, (za co słono zapłacił) nie znalazło dowodów na łamanie procedur i naciski w toku walki z korupcją. Za to koalicyjna maszynka do głosowania w sejmie quasi legalizuje różne rozwiązania prawne (choćby zakres niekontrowanego zbierania danych wrażliwych) ewidentnie naruszające wolności gwarantowane przez Konstytucję! Premier Tusk, zniechęcając ludzi do angażowania się publicznego, ma być może nadzieję, że uniknie odpowiedzialności, za jakość swoich rządów. Ale wciąż są jeszcze ludzie niezależni, którzy niczego władzy nie zawdzięczają, i mogą pozwolić sobie na luksus pamiętania i osądzania!
SKOK-i trafią pod nadzór KNF. Trybunał Konstytucyjny za wejściem w życie ustawy o kasach Nową ustawę o SKOK uchwaliła w 2009 roku koalicja PO – PSL przy silnym sprzeciwie PiS. Prezydent Lech Kaczyński, który był pierwszym szefem rady fundacji współtworzącej SKOK-i, skierował jednak ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Na zdjęciu Grzegorz Bierecki, prezes Krajowej Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej. Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe trafią pod lupę Komisji Nadzoru Finansowego. Kasy przejdą też audyt, który ujawni ich sytuację finansową orzekł w czwartek Trybunał Konstytucyjny. Trybunał uznał niezgodność z konstytucją dwóch artykułów poselskiej ustawy o SKOK z 2009 roku, orzekł jednak, że nie są one warunkiem wejścia ustawy w życie. Wyrok jest ostateczny, a jego sentencja podlega ogłoszeniu w Monitorze Polskim. Kasy działają w Polsce od 1992 roku. Obecnie z ich usług korzysta ok. 2 mln osób w całym kraju. Dotychczas nadzór nad poszczególnymi SKOK-ami sprawowała bezpośrednio Kasa Krajowa. Teraz zmieni to przyjęta w 2009 roku nowa ustawa o SKOK-ach. Od jej wejścia w życie nadzór nad SKOK-ami przejdzie na Komisję Nadzoru Finansowego. Dodatkowo KNF będzie udzielała licencji na ich działanie.
Krótka historia ustawy o SKOK
- 19 marca 2009 r. powstał poselski projekt ustawy o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych
- 24 września 2009 r. uchwalenie przez Sejm ustawy
- 5 listopada 2009 r. przyjęcie przez Sejm poprawek Senatu
- 9 listopada 2009 r. przekazanie ustawy do podpisu Prezydenta
- 30 listopada 2009 r. złożenie przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wniosku w sprawie zbadania zgodności z Konstytucją
- 3 marca 2011 roku Prezydent RP Bronisław Komorowski złożył wniosek o ograniczenie wniosku
- 18 maja 2011 r. Postanowienie Trybunału Konstytucyjnego o częściowym umorzeniu postępowania na skutek cofnięcia wniosku
- 12 stycznia 2012 r. Trybunał Konstytucyjny orzekł, że ustawa o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych może wejść w życie
Zgodnie z nową ustawą kasy zobowiązane są w terminie 3 miesięcy od dnia wejścia w życie ustawy do przeprowadzenia audytu zewnętrznego i przekazania jego wyników KNF, Kasie Krajowej, Ministrowi Finansów, Narodowemu Bankowi Polskiemu, Komitetowi Stabilności Finansowej oraz Krajowej Radzie Spółdzielczej – audyt będzie przeprowadzany przez biegłego rewidenta. SKOK, musi podlegać też systemowi gwarantowania depozytów (dyrektywa 94/19/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 30 maja 1994 r. w sprawie systemów gwarancji depozytów). - W Polsce, zgodnie z ustawą z dnia 14 grudnia 2004 r. o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym obowiązkowi gwarantowania depozytów podlegają banki krajowe oraz oddziały banków zagranicznych, o ile nie uczestniczą w innym systemie gwarantowania depozytów. Jednakże zakresem tej ustawy nie zostały objęte kasy i w konsekwencji utworzyły własny system gwarantowania depozytów, któremu podlegają wszystkie SKOK - czytamy w uzasadnieniu wyroku Trybunału. Ustawa trafi teraz do prezydenta. Może on ją podpisać pomijając dwa zakwestionowane przez Trybunał artykuły. – Przepisy te nie są nierozerwalnie związane z całą ustawą – głosi wyrok TK. Prezydent może też skierować ustawę do parlamentu. Spowoduje to, że wejście w życie ustawy opóźni się zależnie od tego jak długo poprawiać będą ją posłowie i senatorowie.
Narodowa gospodarka rynkowa Romana Rybarskiego 70 lat temu, 6 marca 1942 roku, Niemcy zastrzeli w obozie koncentracyjnym Auschwitz Romana Rybarskiego. Przez ostatnie 70 lat prace tego wybitnego polskiego wolnorynkowego ekonomisty były niedostępne. W tym roku, w rocznicę śmierci wielkiego Polaka, mija okres, w którym prace ekonomisty i polityka ruchu narodowego były w dyspozycji jego rodziny. Pozwala to wreszcie na ich upowszechnienie (wbrew rodzinie, bojącej się pamiętać o poglądach przodka). Roman Rybarski urodził się w 1887 roku. Był absolwentem Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego i Szkoły Nauk Politycznych w Paryżu. Pracował naukowo (przed, w trakcie i po pierwszej wojnie światowej) w Szkole Nauk Społecznych w Krakowie i w Katedrze Ekonomii Politycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Był polskim ekspertem na konferencji pokojowej w Paryżu. W odrodzonej ojczyźnie pracował w Ministerstwie Skarbu, był wykładowcą Politechniki Warszawskiej i Uniwersytetu Warszawskiego (do wybuchu II wojny światowej). Działał w Polskiej Akademii Umiejętności i Towarzystwie Naukowym Warszawskim. Napisał kilkadziesiąt prac naukowych. Pod zaborami Roman Rybarski działał w Związku Młodzieży Polskiej „Zet”, Zjednoczeniu Młodzieży Narodowej i Lidze Narodowej. W II RP był członkiem władz Związku Ludowo-Narodowego, Obozu Wielkiej Polski, tajnej Straży Narodowej i Stronnictwa Narodowego. Od 1928 do 1935 roku był posłem na Sejm i prezesem klubu parlamentarnego narodowców. Uznawano go za lidera wolnorynkowej frakcji endecji. Na forum publicznym popierał parlamentaryzm, demokrację i gospodarkę wolnorynkową. Zwalczał wszelkie niewolnorynkowe pomysły gospodarcze. Był czołowym publicystą „Gazety Warszawskiej”, „Myśli Narodowej”, „Warszawskiego Dziennika Narodowego”, „Polityki Narodowej” i „Kuriera Poznańskiego”. Pod niemiecką okupacją w czasie II wojny światowej tworzył struktury Polskiego Państwa Podziemnego. Był członkiem Delegatury Rządu RP (kierował Departamentem Skarbu Państwa Podziemnego). Po aresztowaniu przez Gestapo w lipcu 1941 roku był więźniem obozu koncentracyjnego Auschwitz. W obozie tym razem z Janem Mosdorfem (przywódcą Obozu Narodowo-Radykalnego) stał na czele narodowej konspiracji. Włączył się w konspirację Związku Walki Zbrojnej (późniejszej Armii Krajowej). Za tworzenie konspiracji na terenie obozu koncentracyjnego został rozstrzelany przez Niemców 6 marca 1942 roku. Zginął, mając zaledwie 55 lat.
Rola państwa Roman Rybarski głosił, że celem gospodarki jest dobrobyt obywateli, potęga i rozwój narodu, walka „z nędzą, bezrobociem szerokich mas ludności”, przeciwdziałanie zagrożeniu zewnętrznemu. By gospodarka realizowała swoje cele, państwo musi zapewnić przedsiębiorcom możliwość akumulacji kapitału, gwarantować nienaruszalność prawa własności, niezmienność wolnej gospodarki, niskie podatki, niepowstawanie nowych i niezmienność niezbędnych przepisów oraz ograniczenie liczby przepisów. Roman Rybarski głosił też, że celem gospodarczym jest kreacja rodzimego kapitału i uniezależnienie się od obcego kapitału, tworzenie rodzimej przedsiębiorczości. Pisał, że „zagadnienia rozwoju narodowego gospodarstwa, to zagadnienia całości i niezależności naszego państwa”. Bo tyko silna gospodarka uratuje państwo przed zniszczeniem. Profesor Rybarski z zasady sprzeciwiał się wspieraniu przez państwo jakichkolwiek działów gospodarki. Wyjątkiem od tej reguły mogły być tylko zamówienia armii polskiej w polskich prywatnych zakładach produkujących broń i prowadzących badania naukowe. Postulował też budowę szlaków komunikacyjnych, które zapewnią zjednoczenie gospodarcze Polski, a w konsekwencji zjednoczenie narodu. Rybarski odmawiał państwu prawa do zadłużania się. Postulował spłatę długów gospodarczych produktami przemysłowymi, który winny być tańsze od zagranicznej produkcji. Możliwość taniej, a przez to atrakcyjnej produkcji widział w likwidacji większości kosztów, takich jak wysokie podatki, obowiązkowe ubezpieczenia społeczne, interwencjonizm państwa. Twierdząc, że nie ma alternatywy dla uprzemysłowienia, Rybarski przeciwstawiał się antyindustrialnej histerii propagowanej przez Doboszyńskiego. Industrializacja, według Rybarskiego, służyć miała też likwidacji bezrobocia. Profesor Rybarski twierdził, że narodowa myśl gospodarcza widzi potrzebę obrony wolności gospodarczej i jej pozytywnych owoców przed zagrożeniem ze strony monopoli, związków zawodowych, trustów, karteli, syndykatów. Rolą państwa, prócz obrony wolnego rynku, miała być też kreacja swobód gospodarczych. Działacz narodowy twierdził, że politykę gospodarczą tworzą wszyscy konsumenci i producenci swoimi suwerennymi decyzjami na rynku. Dlatego decyzje te powinny być odpowiedzialne i mieć na celu dobro narodu.
Kapitalizm Rybarski uważał, że nie ma lepszego ustroju niż ten, który gwarantuje nienaruszalność prawa własności. Według autora „Polityki i gospodarki”, wolny rynek, który jest fundamentem rozwoju gospodarczego, najlepiej pozwoli odrodzić się zniszczonej zaborami i wojnami Polsce. Wolny rynek jest instrumentem zjednoczenia, przeciwdziałającym rozbiciu ziem polskich. Rybarski chciał wykorzystać wolny rynek do ugruntowania niepodległości Polski, (podczas gdy Józef Piłsudski chciał wykorzystać niepodległość do budowy socjalizmu). Wolny rynek, według Rybarskiego, był niezbędny, by zaspokoić potrzeby narodu i ochronić Polskę przed agresywnymi sąsiadami. Rybarski twierdził, że przykład USA świadczy o tym, iż kapitalizm gwarantuje robotnikom najlepszy byt. Polityk deklarował, że „Podstawą rozwoju gospodarczego musi zostać prywatna inicjatywa i przedsiębiorczość. Konieczne jest usunięcie wielu przeszkód, które jej stoją na drodze. Konieczne jest zabezpieczenie wolnego tworzenia się kapitałów. Samorzutny pęd do rozwoju gospodarczego musi odżyć”. Zdaniem Rybarskiego, gospodarkę Polski mogła tylko rozwinąć przedsiębiorczość Polaków.
Profesor Rybarski pisał, że wolny rynek „musi stać się instytucją społeczną, której nie wstrząsną ani zmiany rządów, ani zmiany ustaw”. Zdaniem Rybarskiego, naród musi zostać przekonany do braku alternatywy wobec wolnego rynku. Powszechne prowolnorynkowe przekonania zapewnią inwestycje, rozwój i bezpieczeństwo narodu. Prowolnorynkowa postawa narodu musi być na tyle silna, by spacyfikować wszelkie zagrożenia rewolucyjne. Roman Rybarski widział potrzebę upowszechnienia instytucji wolnorynkowych w społeczeństwie, by naród i każdy obywatel czuł własny interes w utrzymaniu wolnego rynku. Wolny rynek kreuje także wspólne interesy Polaków i ich solidaryzm narodowy. Według Romana Rybarskiego, wolny rynek, musiał stać się wspólnym wysiłkiem całego narodu, wszystkich jego wspólnot. Fundamentem ustroju gospodarczego Polski powinno być zakorzenienie w społeczeństwie, w kulturze i prawie instytucji wolnorynkowych. Rybarski twierdził, że wolności gospodarcze muszą być powszechne. Solidaryzm narodowy musi się objawiać w powszechnym dostępie do owoców kapitalizmu, w powszechnym dostępie do wolności i rynku. Wszelka monopolizacja dostępu do rynku, czy to poprzez koncesje i licencje, czy przez czyny zabronione, prowadzi do upadku państwa.
Interwencjonizm W książce Romana Rybarskiego z 1933 roku pt. „Przyszłość gospodarcza Polski” autor stwierdzał, że „W cieniu ścisłej opieki i nadzoru państwa wyrastają grzyby nepotyzmu i korupcji. (…) Państwo przez to, że przejmuje kontrolę nad życiem gospodarczym, stwarza nowe problemy. (…) Jeżeli ten wzrost funkcji gospodarczych państwa odbywa się gwałtownie, powstaje chaos, szerzy się dyletantyzm i cały ten interes bardzo wiele kosztuje”. W swej książce z 1939 roku pt. „Idee przewodnie gospodarstwa Polski” Rybarski pisał, że „Interwencjonizm wymaga różnych czynności ze strony przedsiębiorstw, często bezużytecznych, większe z nich muszą dla stosunków z państwem utrzymywać osobny personel, w ten sposób powiększa się ilość pracy nieprodukcyjnej. Interwencjonizm może mieć ujemny wpływ wychowawczy poza bezpośrednim obciążeniem dla gospodarki. Zależność wolnej gospodarki od administracji nie sprzyja rozwojowi inicjatywy. Nie zachęca do śmiałych przedsięwzięć na własny rachunek. (…) Powodzenie przedsiębiorstwa zależy wtedy od dobrych stosunków z władzami. (…) Jeżeli prywatny kapitał lęka się rozmaitych przedsięwzięć, to lęka się przede wszystkim interwencji państwa i jego współzawodnictwa, jako uprzywilejowanego przedsiębiorcy”.
Podatki Według największego ekonomisty obozu narodowego, podatki niszczyły przedsiębiorczość, uniemożliwiały przedsiębiorstwom rentowność. Roman Rybarski postulował jak najniższe podatki. Niskie podatki, według autora „Polityki i gospodarki”, wraz ze zniesieniem obowiązku ubezpieczeń, niedopuszczeniem do inflacji i likwidacją biurokracji zwiększą siłę nabywcza Polaków, by wykazywali oni efektywny popyt na dobra i usługi polskiej przedsiębiorczości. Roman Rybarski w swej działalności naukowej i politycznej dowodził, że podatek dochodowy karze za pracowitość i przedsiębiorczość, nie skutkując większymi wpływami do budżetu. W „Ideach przewodnich gospodarstwa Polski” pisał, że „Fiskalizm jest nieodłącznym towarzyszem etatyzmu. Im dalej sięga etatyzm, tym mocniej fiskalizm daje się we znaki. Nadchodzi zanik przedsiębiorczości, energii gospodarczej. Ucieka kapitał lub zostaje zniszczony przez demagogiczne demokracje lub dyktatury. Ludność przestaje się mnożyć i [kraj] staje się przedmiotem łatwego podboju”.
Jan Bodakowski
Gdyby Tusk wiedział, skoczyłby do Wisły – Co to znaczy „uratować finanse państwa”? To slogan. Gdyby przetłumaczyć go na język powszechnie zrozumiały oznacza, że pieniądze, które miały pójść na nasze emerytury, zostaną wysłane do Londynu albo Frankfurtu – mówi Grzegorz Bierecki, senator RP, prezes Krajowej SKOK w rozmowie z Krzysztofem Świątkiem. – Grekom nie pozwolono wypowiedzieć się w referendum w sprawie „pomocy” finansowej Międzynarodowego Funduszu Walutowego i UE. W Polsce premier Tusk zamierza nie dopuścić do tego, by Polacy wyrazili swoje zdanie w sprawie podwyższenia wieku emerytalnego. Dostrzega Pan analogię? – Tak, to jest ta sama filozofia działania, w której ludzie są potrzebni, by przynosić korzyści grupom finansowym uprawiającym lichwę na skalę ogólnoświatową. One zadłużają już nie tylko poszczególne grupy społeczne, jak w okresie Wielkiego Kryzysu, kiedy zniszczono farmerów amerykańskich, jako zamożną grupę. Wtedy doszło do „wielkiego strzyżenia owiec”, czyli napaści finansjery na jedną grupę społeczną, którą obrabowano, bo była zasobna w gotówkę. W tej chwili całe narody są pozbawiane majątków. Naród zadłużyć jest dużo łatwiej i o wiele taniej niż poszczególne osoby. Wystarczy pożyczyć rządom, a stojący na ich czele politycy już zadbają, by ściągnąć za pomocą podatków pieniądze od obywateli i zapłacić je grupom finansowym. Te ostatnie świetnie na tym zarabiają, ich apetyty są nieograniczone. Przecież oprocentowanie greckich obligacji w pewnym momencie doszło do 20 proc. rocznie. To są gigantyczne pieniądze. Powstrzymać grupy finansowe, które kierują się wyłącznie chęcią zysku, mogłaby wola narodu wyrażona w demokracji. Dlatego grupy finansowe dążą do osłabienia mechanizmów demokracji, bo ta stanowi dla nich zagrożenie. O wiele łatwiej skorumpować polityków, kupić wpływy wąskiej grupy decydentów działających wbrew interesom swoich narodów. W Grecji doszło do zdrady elit. Konsekwencje tej zdrady Grecy będą ponosili przez wiele pokoleń.
– Dlaczego Donald Tusk tak upiera się przy podwyższeniu wieku emerytalnego? – Chodzi o to, by nie wypłacać emerytur i to minister Rostowski z rozbrajającą szczerością powiedział. O co idzie gra? O to, by więcej pieniędzy w garnku, jakim jest budżet państwa, pozostało do zagospodarowania przez grupy finansowe, które wyciągają z Polski wiele miliardów. Jedyną pozycją w budżecie, która rośnie w tym roku, są wydatki na obsługę zadłużenia zagranicznego. Polska coraz mocniej uzależnia się od zagranicznych ośrodków decyzyjnych. One już dyktują warunki, wykorzystując Komisję Europejską. Ograniczenia fiskalne służą wypreparowaniu jak największej ilości pieniędzy na obsługę zadłużenia. Dzieje się to kosztem podniesienia podatków, zamrożenia płac, a teraz odebrania nam emerytur. Zaoszczędzone w budżecie pieniądze nie zostaną przeznaczone na rozwój Polski. W budżecie nie przewiduje się większego finansowania badań naukowych czy rozwoju oświaty. A przecież, jeśli Polska ma się rozwijać, to powinniśmy inwestować w rozwój nowych technologii, tworzyć produkty, które będą nam dawały przewagę konkurencyjną.
– Doszło do zmiany rządów w Grecji i we Włoszech. Premierami zostali eurokraci... – ...z przeszłością w bankach inwestycyjnych, które są posiadaczami ogromnych pakietów obligacji wyemitowanych przez te kraje.
– Czy Donald Tusk też jest szantażowany przez grupy finansjery międzynarodowej? – Donald Tusk niewiele rozumie z tego, jak funkcjonują reguły rynku finansowego. Myślę, że gdyby więcej się dowiedział, skoczyłby do Wisły. Minister Rostowski doskonale rozumie jak to funkcjonuje i zapewnia swoją polityką, że my, Polacy, będziemy spłacać na czas i z należnymi odsetkami długi, które on zaciąga w tempie nieprawdopodobnym. Przecież w ciągu czterech lat podwoił zadłużenie kraju i coraz bardziej uzależnia nas od decyzji zagranicznych ośrodków finansowych. Podobny cel – by zawsze spłacać długi na czas i za wszelką cenę – miał przywódca Rumunii Nicolae Ceauşescu. Bardzo o to dbał. Tylko koszty spłat tego zadłużenia Rumuni ponoszą do dziś.
– Czy podwyższenie wieku emerytalnego uratuje finanse państwa? Taki argument słyszymy. – Co to znaczy „uratować finanse państwa”? To slogan. Gdyby przetłumaczyć go na język powszechnie zrozumiały oznacza, że pieniądze, które miały pójść na nasze emerytury, zostaną wysłane do Londynu albo Frankfurtu. O to chodzi! „Ratowanie finansów państwa” oznacza, że zawsze będą pieniądze dla tych, od których pożycza minister Rostowski. Te pożyczone pieniądze są źle wydawane. Skala marnotrawstwa jest niesłychana. Stadiony, autostrady, wszystko, co w Polsce budujemy, jest wielokrotnie droższe niż w innych krajach. Co chwilę dowiadujemy się też, kto na tym korzysta. Najgorsze, że jest przyzwolenie na to marnotrawstwo. Nie ma problemu, gdy nagle okazuje się, że stadion kosztuje dwa razy tyle, ile zakładano. Przecież w normalnym biznesie, gdyby do pana przyszedł pracownik i powiedział: „właśnie wybudowałem sklep, ale on kosztuje dwa razy tyle, ile planowaliśmy”, toby go pan z miejsca zwolnił. A w wypadku państwa nie ma problemu. Przyzwolenie na marnotrawstwo zwiększa zadłużenie, a przez to, jako kraj jesteśmy coraz bardziej dojeni, coraz więcej pieniędzy jest z Polski wyprowadzanych.
– Czy marnotrawstwo pieniędzy publicznych to główna przyczyna gigantycznego wzrostu zadłużenia? – Tak. A jeśli zostaną zrównane podatki w UE – a do tego dąży duet Merkel–Sarkozy, to jedynym powodem przewagi konkurencyjnej polskich produktów będą niskie płace.
– Dlaczego Niemcy i Francja oraz MFW nie pozwalają Grecji zbankrutować, tak jak stało się np. z Argentyną, która dziś całkiem dobrze się rozwija? – Kolejne transze „pomocowe” są przeznaczane na spłatę odsetek od zadłużenia i przekazywane francuskim i niemieckim bankom, które te pieniądze na wysoki procent pożyczają. My, jako polscy podatnicy, mamy się zrzucić, by te środki popłynęły do prywatnych banków. Fałszywie nazywa się to pomocą społeczeństwu greckiemu.
– W głównych polskich mediach przedstawia się czarny scenariusz bankructwa Grecji. Miałoby wówczas dojść do szturmowania banków, gigantycznego wzrostu bezrobocia sięgającego 35 proc., wycofywania się inwestorów. Czy odcięcie się od rosnących zobowiązań nie byłoby dla Grecji ozdrowieńcze? – Oczywiście, taki jest przecież sens bankructwa. Ono nie oznacza końca świata, a początek nowego życia. Tracą wierzyciele, czyli w tym wypadku banki, które trzymają w ręku kilka rządów europejskich i stąd tak wielka dbałość o pieniądze tych banków. Politycy greccy uwierzyli w ofertę nieograniczonego dostępu do funduszy, która jest zawsze kusząca. Dali się nabrać na klasyczny, lichwiarski numer. Łatwo to wytłumaczyć na przykładzie dilera, który na początku daje narkotyki za darmo albo za grosze. Dopiero po jakimś czasie zaczynają się problemy. W identyczny sposób działa mechanizm uzależniania od pożyczek lichwiarskich. Wciąga się w spiralę długów po to, by już nigdy z niej nie wypuścić. Idealnym klientem dla lichwiarza jest ten, który płaci do końca życia – najlepiej odsetki od odsetek.
– Słyszymy, że to rozpasane społeczeństwo greckie jest winne obecnej sytuacji. – Winne są elity polityczne. Wystarczy spojrzeć, kto się w tym czasie znakomicie wzbogacił – kilka rodzin greckich. One też zapewniły sobie przywództwo głównych partii. Teraz boją się utraty swoich majątków. Dlatego określenie „zdrada elit” precyzyjnie opisuje sytuację.
– Tzw. pakiety pomocowe będą kosztowały 480 mld euro, czyli prawie 200 proc. PKB Grecji. Wyprowadzanie Argentyny z kryzysu w ’98 roku kosztowało to państwo, MFW i USA łącznie 48 mld dolarów, czyli 17 proc. argentyńskiego PKB. Premier Papademos upiera się przy cięciach socjalnych, redukuje zatrudnienie w administracji... – ...a równocześnie przyjmuje kilkuset niemieckich emerytowanych urzędników skarbowych, którzy będą czuwali nad ściąganiem podatków w Grecji. Oni tam nie będą pracować za darmo. Stanowią część kosztów obsługi zadłużenia, które ten premier zaciąga. Odwołuje się już do obcego przymusu fiskalnego. Za chwilę skończy się to koniecznością zastosowania obcego przymusu fizycznego. Grecy zostaną pozbawieni swoich majątków przy pomocy podatków, które państwo narzuca. Majątek rodzin greckich zostanie spieniężony i wyssany za granicę. Grecja zostanie obrabowana do cna. Może się to skończyć przejęciem władzy przez skrajne ugrupowania. W telewizji CNN widziałem idących na czele pochodu greckich komunistów. Oni głoszą, że zły jest cały system kapitalistyczny. A mamy do czynienia z jego wynaturzeniem – nastąpiła nadmierna dominacja grup finansowych. Jeśli w realnej gospodarce zarabia się kilka procent na zainwestowanym kapitale, a w obrocie finansowym – kilkanaście albo kilkadziesiąt procent, to oznacza, że coś, co miało wspierać realną gospodarkę, zaczyna ją zatruwać jak narośl rakowa. Tylko demokratycznie kontrolowane państwo jest w stanie przeciwstawić się sile, jaką posiadają grupy finansowe. Ochronić obywateli i przywrócić równowagę w gospodarce. Bez interwencji państwa i polityki zapewniającej ponownie prymat realnej gospodarki będziemy coraz bardziej poruszali się w wirtualnym świecie finansów, który dla nas jest wirtualny, ale establishmentowi grup finansowych daje realne i niezmierzone zyski.
– W Grecji odbędą się wybory... – ...ale już jest po herbacie. Mało, kto w Polsce zauważył, że najważniejszą rzeczą, na którą zgodzili się Grecy, była zmiana jurysdykcji dla rozstrzygania sporów dotyczących spłaty obligacji. Większość greckich papierów dłużnych, która została wykupiona przez zagraniczne grupy finansowe, była emitowana w oparciu o ustawy krajowe. Czyli nowy grecki parlament mógł je zmienić, np. wydłużyć terminy spłat. Natomiast pod presją tzw. Trojki wprowadzono nowe zasady. Teraz greckie obligacje krajowe stały się obligacjami międzynarodowymi opartymi na prawie londyńskim. Dlatego już jest obojętne, kto przejmie władzę po wyborach.
– Nowy rząd grecki nie może ogłosić bankructwa? Powiedzieć: startujemy od zera i nie będziemy płacić starych zobowiązań? – Obligacje stały się międzynarodowe, a przekazywane środki są lokowane na rachunkach poza Grecją. Grecy nawet tych pieniędzy nie wąchają. Te środki stanowią zabezpieczenie dla obligacji. Teraz Grecy są winni pieniądze całej Europie, a nie grupom finansowym. Rodzi się pytanie o reakcje rządów i Komisji Europejskiej w stosunku do kraju, który ogłasza bankructwo. Problem został przeniesiony na inny poziom. Już nie mówimy o bankructwie, w wyniku, którego stracą prywatni wierzyciele. Mówimy o sytuacji, w której część UE jest winna pieniądze innej części Wspólnoty.
– Na koniec wróćmy do Polski. „Podniesienie płacy minimalnej do 50 proc. przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce narodowej może zniszczyć dużą część sektora mikro- i małych firm” – uważa Jeremi Mordasewicz z Lewiatana. Podziela Pan ten pogląd? – To absurd. Rozumiem, że zdaniem wyznawców tej teorii nie niszczy polskiej gospodarki niewolnicza praca, najlepiej w ogóle niepłatna. Każdy normalnie myślący przedsiębiorca wie, że w interesie gospodarki, także przedsiębiorców, jest to, by ludzie dobrze zarabiali, bo tylko wtedy są konsumentami. Siła polskiej gospodarki wynika z popytu wewnętrznego. Im większą mamy konsumpcję wewnętrzną, tym więcej zarabiają też przedsiębiorcy. Tak, więc w ich interesie jest dobrze wynagradzać pracowników. Ford to zrozumiał i płacił dobrze swoim pracownikom, by kupowali jego samochody. Niektórzy rzekomi przedstawiciele przedsiębiorców wypowiadają tezy sprzeczne z ich interesem.
– W Polsce pracownicy zatrudnieni na pełnym etacie korzystają z darmowych jadłodajni, bo nie starcza im na utrzymanie rodzin. Tak dzieje się też na zachodzie? – Ależ skąd. Przecież tam płaca minimalna jest gwarantowana na odpowiednio wysokim poziomie. Ostatnio czytałem, na jakie zapisy Europejskiej Karty Społecznej nie zgodził się polski rząd. Kiedy te sprawy rozstrzygano, ministrem finansów był Leszek Balcerowicz. Rząd nie zgodził się na zapisy gwarantujące pracownikowi wynagrodzenie pozwalające na godne życie. Nie zgodził się też, by zabronione było zatrudnianie dzieci poniżej 15 lat. W tej chwili ceny mamy takie jak w Europie, a płace – jak w trzecim świecie.
– W Polsce 88 proc. banków znajduje się w rękach kapitału zagranicznego. Jakie to rodzi konsekwencje? – Dominacja kapitału zagranicznego stanowi zagrożenie dla suwerenności państwa. Nie ma polskiej gospodarki bez polskiego kapitału. Przed wojną 1/3 depozytów Polaków znajdowała się w Kasach Stefczyka. Państwo wspierało rozwój krajowych instytucji finansowych, wiedząc, że one z kolei pomagają polskim firmom. Warto zadać pytanie, na ile zagraniczne banki działają na rzecz polskich przedsiębiorców? A na ile są instytucjami wywiadu gospodarczego dostarczającymi informacji przedsiębiorcom zagranicznym, ułatwiając im w ten sposób przejmowanie rynku. Kilka dni temu premier Tusk zapowiedział, że sprzeda PKO BP i PZU. Jeżeli tak się stanie, Polska zostanie pozbawiona znaczących instytucji finansowych, wbrew swoim interesom.
– W jakiej mierze SKOK-i wzmocniły konkurencję na rynku finansowym? – Mamy dziś ponad 1900 placówek, obsługujemy 2,5 mln członków. Do naszych ofert inni muszą się, więc odnosić. Z tego powodu jesteśmy tak atakowani przez zagraniczne banki, które chętnie posługują się politykami. Od wielu lat próbuje się deprecjonować pozycję SKOK-ów. Ma to na celu zmniejszenie naszej konkurencyjności. Najchętniej wyeliminowaliby nas z rynku – to ich marzenie. Ale tego marzenia nie damy im spełnić. Tygodnik Solidarnosc
Przed biurem politycznym powoływałem się na Friedmana a Jaruzelski dłońmi zatykał uszy Przeglądając archiwalne numery Najwyższego Czasu! natrafiliśmy na wywiad, który w kwietniu 2005 roku odbił się szerokim echem wśród naszych Czytelników. Już wtedy, bowiem wolnorynkowe reformy, który Mieczysław Wilczek przeprowadził u schyłku PRL uchodziły za “nieeuropejskie”, godzące w prawa pracownicze, zbyt rewolucyjne. Po latach przedrukowujemy fragmenty wywiadu, którego minister przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego udzielił Januszowi Korwin-Mikke. Tekst przede wszystkim przybliża postać Wilczka, jako przedsiębiorcy, który dzięki doświadczeniu pracy na własny rachunek wiedział, co blokuje energie Polaków. Z MIECZYSŁAWEM WILCZKIEM, biznesmenem, ministrem przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego w latach 1988-1989, rozmawia Janusz Korwin-Mikke.
JKM: Jak to się stało, że w PRL-u został Pan biznesmenem? WILCZEK: Ta historia jest dosyć długa. Należę do tego pokolenia, które urodziło się przed wojną. W 1939 roku jedynym moim marzeniem było pójść do szkoły. Przez całą okupację nie mogłem do niej uczęszczać. Zakończenie wojny było dla mnie faktycznym wyzwoleniem, bo mogłem pójść wreszcie do szkoły. Podczas wojny nauczyłem się czytać i pisać, a po wojnie rok chodziłem do szkoły powszechnej, (czyli podstawowej – pół roku do klasy IV i pół do VIII), później od razu do gimnazjum. Byli tam też ludzie ode mnie starsi, po wojsku. Później poszedłem do technikum chemicznego. Chemia była moją pasją. W domu miałem większe laboratorium niż w szkole. Z technikum poszedłem na politechnikę. Po drugim roku profesor z wydziału chemii organicznej zaproponowała mi asystenturę. Po stypendium za granicą uświadomiłem sobie, że tu, w Polsce, mamy tak ograniczony dostęp do wiedzy i sprzętu naukowego, że postanowiłem rzucić karierę naukową. Ogłoszono konkurs na dyrektora fabryki kosmetyków w Gliwicach. A ja miałem w katedrze przydomek „dyrektor“. Jak trzeba było coś załatwić, zwracano się do mnie. Koledzy, chcąc mi zrobić kawał, zgłosili mnie do tego konkursu. Konkurs wygrałem i żeby im zrobić kawał, wziąłem tę posadę. Potem przeniesiono mnie do Warszawy i organizowałem fabrykę syntetyków zapachowych. W tym czasie ukończyłem studia prawnicze – trzy lata na Uniwersytecie Jagiellońskim i dwa na Uniwersytecie Warszawskim – ze specjalizacją w prawie międzynarodowym. Dziś wysoko oceniam swoją działalność w Zjednoczeniu „Pollena“. Powstały dwie całkiem dobre gałęzie przemysłu. Z jednej strony produkowaliśmy kosmetyki „Pollena“, które były walutą w demoludach. Samodzielnie zaś, za moją sprawą, powstał sektor nowoczesnych środków piorących z proszkiem „IXI“ na moim patencie.
JKM: To Pan wymyślił „IXI“? WILCZEK: Tak. Dostałem pierwszy milion złotych za „IXI 65“. To była bardzo wysoka nagroda. Miałem też mniej więcej w tym okresie awanturę z prezesem Państwowej Komisji Cen, dotyczącą artykułów tak zwanej lekkiej chemii. Zacząłem mówić, że nie można tolerować takiej polityki, że słoik dobrego kremu kosztuje tyle, co dwa jajka. Wtedy prezes komisji cen zaprotestował, mówiąc, że kremy powinny mieć tak niską cenę, aby każda łódzka prządka mogła sobie nim smarować d***. Wtedy powiedziałem mu, że jeżeli chce produkować kremy do d***, to nie ze mną. Następnego dnia złożyłem dymisję. Wszyscy się dziwili, że rzuciłem tak dobrą posadę.
JKM: Ale zdobył Pan doświadczenie. WILCZEK: Szczególnie z wyjazdów zagranicznych. Wyjeżdżałem za granicę, ile chciałem. Co roku odbywały się konferencje dotyczące kosmetyków. Byłem nawet przewodniczącym takiej europejskiej organizacji specjalistów ds. detergentów i kosmetyków.
JKM: A kiedy przeszedł Pan do prywatnego biznesu? WILCZEK: W 1969 roku plunąłem na posadę państwową. Kupiłem 16 hektarów koło Stanisławowa, zamieszkałem w namiocie i zacząłem budować dom, jednocześnie prowadząc działalność gospodarczą. Najpierw miałem laboratorium biochemiczne. Nosiło nazwę „Laboratorium Biochemiczne magister inżynier Mieczysław Wilczek“. Posiadałem dostawczą nysę, na której napisana była ta nazwa. Kiedyś kierowca przyjechał z mandatem, gdzie policjant zanotował: „Laboratorium Chemiczne im. Mieczysława Wilczka“. Takie były czasy, mało, kto rozumiał, jak się robi biznes. Wymyśliłem w tym okresie kosmetyki z naturalnych surowców. W literaturze znalazłem informację, że w tłuszczu z żółtka jaj perliczek jest 40 razy więcej witamin A, E i F niż w zwykłym żółtku. Opatentowałem metodę produkcji oleju witaminowego z takich żółtek. Miałem z tysiąc perliczek na podwórku, wrzask był nieprawdopodobny. Znosiły jaja byle gdzie i trzeba było je wyszukiwać. Zacząłem produkować krem. Nie chciałem konkurować na rynku krajowym, gdyż zbierała się nade mną burza. Towarzysze nie mogli zrozumieć, jak były dyrektor „Polleny“ teraz produkuje prywatnie kremy. Zacząłem eksport do Rosji. Sporządziłem do każdego opakowania ulotkę, żeby dotrzeć z informacją do klienta. Ta ulotka była nieodłącznym elementem produktu. Mój radziecki partner handlowy pozytywnie ocenił produkt, lecz wyrzucił ulotkę, stwierdzając, że propagandy mają dosyć. Mimo to krem sprzedawałem. Później modyfikowałem swój wyrób, aż wreszcie cofnęli mi licencję na produkcję kosmetyków.
JKM: Ale był Pan członkiem partii. To nie pomogło? WILCZEK: Niestety, nie pomogło.
JKM: I skończyły się prywatne interesy? WILCZEK: Przerzuciłem się na produkcję koncentratów paszowych z odpadów poubojowych. Na moim patencie przetwarzania odpadów powstało 20 przetwórni w Polsce. Od każdej brałem po milionie złotych za uruchomienie. Maszyny trzeba było sobie robić samemu. Na szczęście przetrwały zakłady rzemieślnicze, w których dało się skonstruować każde urządzenie. Z tego interesu wycofałem się, gdy wszedłem na rok do rządu. Gdy zakończyłem swoją polityczną przygodę, wróciłem z powrotem do biznesu i wszedłem w branżę mięsną.
JKM: Jak Pan trafił do rządu? Kiedy Pan poznał Mieczysława Rakowskiego? WILCZEK: Przyjaźniłem się z Danielem Olbrychskim. Kiedyś przywiózł do mojej stajni, a hodowałem araby, swojego konia. Z uwagi na to, że miałem dom na wsi, konie, kort, basen i dużo dobrych zakąsek, gdyż kupowałem na wsi jakieś bydlę lub świnkę i robiłem własne wędliny, głodomory z Warszawy chętnie tu przyjeżdżały. Tak się zaczęło. Za Danielem przyjeżdżali aktorzy i aktorki. Było całkiem sympatycznie. Rakowski trafił do mnie, jako mąż aktorki. Był wtedy wicemarszałkiem Sejmu. Przy Sejmie powstała komisja społeczno-gospodarcza. Zaprosił mnie do tej komisji. Głównym jej zadaniem było przygotowanie dwóch ustaw: o działalności gospodarczej i firmach polonijnych. Zaproponowałem wtedy przygotowanie jak najprostszej ustawy o działalności gospodarczej, gdyż wiedziałem, co doskwiera prywatnej inicjatywie i wielkiemu przemysłowi. Wtedy największym problemem dla biura politycznego było określenie liczby osób, które można było zatrudnić w prywatnej firmie. Oczywiście zaproponowałem, żeby nie wprowadzać żadnych ograniczeń. Ta propozycja jakoś przeszła. Gdy Rakowski został premierem, dostałem od niego zaproszenie. Byłem przekonany, że chce na mnie scedować funkcję przewodniczącego Towarzystwa Wspierania Inicjatyw Gospodarczych. Byłem do tej pory jego zastępcą. Kiedy przyszedłem do Rakowskiego, zaproponował mi posadę ministra przemysłu? Zdecydowałem się, ale chciałem mieć wolną rękę. Rakowski zapewnił, że będzie moim parasolem ochronnym. Mimo to trzy razy stawałem przed biurem politycznym. Grzmiałem wtedy, broniąc swoich tez i niejednokrotnie powołując się na Miltona Friedmana. Pamiętam, że Jaruzelski dłońmi zatykał uszy.
JKM: Co Pan robił w ministerstwie? To był już schyłek PRL-u. WILCZEK: Przede wszystkim kazałem zwolnić połowę urzędników. Przypilnowałem tego.
JKM: Uchodził Pan za liberała. WILCZEK: Balcerowicz mawiał nawet, że przy „okrągłym stole“ był tylko jeden liberał i to po stronie rządowej. Mówił o mnie. Związkowcy domagali się pełnej indeksacji płac, bronili socjalizmu. Wtedy miałem też do czynienia z jednym z braci Kaczyńskich. Kiedy chcieliśmy zamknąć 15 kopalń i zlikwidować uciążliwy, czterobrygadowy system pracy, Kaczyński – nie wiem, który, bo ich nie rozróżniałem – jako związkowiec nie zgodził się. Tłumaczyłem, że wprowadzone zmiany przyniosą korzyść górnikom, będą mieli wolne soboty i niedziele. Niestety, bez skutku. Teraz będzie to samo. Kiedy obecna opozycja zdobędzie władzę i politycy będą musieli cokolwiek załatwić, okaże się, że pielęgniarki decydują, czy ma być reforma służby zdrowia, a górnicy zrobią referendum, ustalając warunki prywatyzacji. Tak nie można rządzić. Znowu związki zawodowe są rozpuszczane do granic możliwości. Wiele razy mnie pytano, czy w moich przedsiębiorstwach są związki zawodowe i jak sobie z nimi radzę. Odpowiadałem, że jeszcze się nie zalęgły, bo sam dbam o pracowników.
JKM: Własność trzeba oddawać, z tym się zgadzamy. Zgadzamy się również z powszechną prywatyzacją (pytanie zadane w kontekście ciągnącej się sprawy zwrotu zagrabionych mieszkań komunalnych w Warszawie, za rządów ŚP. Lecha Kaczyńskiego) WILCZEK: Ale kto ją przeprowadzi? Przecież politycy o wszystko pytają związki zawodowe. Nie wiem, dlaczego uważają, że tak trzeba. Pamiętam, że kiedy jako minister przemysłu składałem oficjalną wizytę we Włoszech, dostałem zaproszenie na audiencję prywatną od Papieża Jana Pawła II. Zastanawiałem się, co papież może chcieć od ministra przemysłu i to jeszcze niewierzącego. Takie również było moje pierwsze pytanie skierowane do Jana Pawła II. Papież powiedział, że minister z prywatnego sektora może coś zrobić dla biednej Polski. Podkreślił to, że z prywatnego sektora. Powiedziałem, że Polska nie jest taka biedna, a u nas wtedy nie było bezdomnych i bezrobotnych. – Wasza Świątobliwość jeździ po świecie i wie, jak wygląda prawdziwa nędza – przekonywałem. Wtedy Papież zastanowił się i powiedział: – Rzeczywiście, może ona nie taka biedna. Potem mówiłem o reformach gospodarczych. Pytał, jak pokonam opór władz. Powiedziałem, że opór władz został już pokonany. Mówiłem, że teraz problemem są związki zawodowe, które dochodzą do władzy. Papież nie komentował tego stwierdzenia, tylko powtarzał: „Może faktycznie nie taka biedna?“.
JKM: Czy teraz prowadzi Pan jeszcze jakieś interesy? WILCZEK: Wycofałem się po zawale. Staram się ograniczyć wydatki adekwatnie do zarobków. Pracuję jeszcze, jako doradca w jednej z firm. Teraz staram się przede wszystkim dbać o siebie. Nie jestem już młody…
Gdybym był dyktatorem w Polsce nie podpisałbym ustawy Wilczka. Dlaczego? Rola tzw. ustawy Wilczka – znacznie większa niż rola 11 ustaw uchwalonych rok później w ramach realizacji “planu Balcerowicza” – jest od 20 lat pomniejszana. Z drugiej strony trzeba jednak pamiętać, że poprawki (lub popsujki…) do niej wnosili inni członkowie ówczesnego tzw. Rządu, że ostateczna zasługa jej uchwalenia przypada Sejmowi (a raczej tym Posłom, którzy za nią głosowali…), śp. Mieczysławowi F. Rakowskiemu (i p. Jerzemu Urbanowi!), którzy do tej ustawy przekonali p. gen. Wojciecha Jaruzelskiego – ale niewątpliwie projektodawcą i spiritus movens był p. Mieczysław Wilczek. Możliwość jej przywrócenia ciekawie skomentował Adam Szejnfeld – poseł Platformy Obywatelskiej, w latach 2007-2009 wiceminister gospodarki: “Gdyby była taka możliwość, to byśmy ją podjęli (…). Polska ludowa z roku 1988 roku to nie jest Polska demokratyczna z 2008 roku (…). Przez te 20 lat narosło tyle przepisów i ustaw, że nie da się tego jednym podpisem przekreślić”. Z tego cytatu wynika, że Wilczek w 1988 r. mógł jedną ustawą przekreślić prawie 50 lat komunizmu, systemu skrajne antyrynkowego, etatystycznego itd. Natomiast teraz minister biada, że 20 lat legislacji w wolnej (?) Polsce nie da się zmienić jedną ustawą. Nic dodać – nic ująć. Przy wszystkich pochwałach, jakie wypisuję od 20 lat pod adresem wszystkich Twórców tej ustawy, oświadczam kategorycznie: Gdybym ja był dziś dyktatorem w Polsce, takiej ustawy bym absolutnie nie podpisał. Nie dopuściłbym nawet do dyskusji nad nią! Dlaczego? To chyba oczywiste? Nie…? To wyjaśniam. Otóż podstawą “Ustawy o działalności gospodarczej” – bo tak fachowo (i słusznie) nazywana jest ta ustawa – jest pojęcie “działalności gospodarczej”. Co oczywiście wymaga zdefiniowania, czym jest “działalność gospodarcza”. Tymczasem sklecenie przez milion mężów półeczek dla żon, by miały na czym postawić doniczkę z kwiatkiem, niczym się nie różni od uruchomienia fabryki produkującej rocznie (ho, ho!) nawet i milion półeczek. Powtarzam: nie różni się NICZYM! A ponieważ robienia półeczek w domu nie chce nikt (poza ministrem finansów, który w snach marzy, aby takie coś opodatkować?) nazywać “działalnością gospodarczą”, dlatego i produkcja tej fabryki też nie powinna być uznawana za “działalność gospodarczą”. Takie pojęcie w sensie prawnym nie powinno w ogóle istnieć! KAŻDA działalność niezakazana prawem powinna być dozwolona – i nie trzeba w tym celu wyróżniać w żaden sposób “działalności gospodarczej”. Trzeba tylko w jakichś innych ustawach zakazać produkcji broni atomowej, być może również bakteriologicznej i chemicznej, być może nakazać rejestrację produkcji broni o pojemności większej niż sześć pocisków, zastrzec, że emitować w eter sygnał radiowy lub telewizyjny może tylko ten, kto wykupił z licytacji odpowiednie pasmo od jakiegoś organu państwowego itp. Jeszcze pewno jakieś faszystowskie przepisy, że samochód (niezależnie od tego, do czego jest używany!) powinien mieć z przodu i z tyłu tablice rejestracyjne, z przodu, co najmniej jedno białe światło w nocy, a z tyłu, co najmniej jedno czerwone (plus światło STOP) itd. Ale to wszystko byłyby przepisy ogólne – a nie odnoszące się do “działalności gospodarczej”. Bomby “A” nie wolno byłoby zmajstrować w mojej szopie tak samo jak zmontować w nowoczesnej fabryce. Nie zgodziłbym się też na jakikolwiek “kodeks pracy”. Nie widzę żadnej różnicy między umową o pracę, a umową o kupno/sprzedaż nieruchomości. Tak przy okazji: podejrzewam, że umowy zawierane przez kluby futbolowe z piłkarzami są absolutnie niezgodne z “kodeksem pracy” – a jakoś to działa… Dla uspokojenia nie siedzącej jeszcze w kryminale Lewicy można by przyjąć zapis, że przy umowach o pracę wszelkie uzasadnione wątpliwości będą interpretowane na korzyści pracodawcy (“pracodawcą” jest oczywiście robotnik, bo to on daje swoją pracę; przedsiębiorca jest “pracobiorcą” czy “praconabywcą” – zdemaskujmy jedno z popularnych kłamstw semantycznych); już przedsiębiorcy by zadbali, by umowy były podpisywane. W okresie wymówienia urzędnicy Ministerstwa Pracy zadbaliby o wypichcenie 999 wzorów rozmaitych umów wzorcowych na różne okazje – by nie układać za każdym razem nowej. Chyba, że zaistniałaby potrzeba… Podatki? Nie przewiduje żadnych “podatków od prowadzenia działalności gospodarczej”. Dlaczego ludzi, którzy pracują, mielibyśmy jeszcze karać specjalnymi wymyślnymi grzywnami???!!! Podatek ryczałtowy osobisty płaciłby przecież każdy mężczyzna, podatek od powierzchni oraz od wartości nieruchomości też nie zależałby od tego, co się na terenie tej nieruchomości robi… I znów dla uspokojenia Lewicy można by przyjąć taką werbalizację: ryczałtowy podatek osobisty (broń Boże “pogłówne” – fuj!) płaci za pracownika pracodawca, (co w praktyce oznacza, że zmniejsza mu zarobki o sumę pogłów… – pardon: “ryczałtowego osobistego” – i hurtem przelewa na konto Skarbu Państwa), a ludzie wolnych zawodów, “niebieskie ptaki”, spekulanci, bumelanci, nieroby i darmozjady za karę płacą go sami za siebie. Dokładnie to samo – a jak pięknie brzmi w uszach prawdziwego miłośnika Ludzików Pracy! Reasumując: problem, jak powinna wyglądać ustawa o działalności gospodarczej, należy do kategorii opisywanej przez śp. Stefana Kisielewskiego słowami: “Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności… nieznane w żadnym innym ustroju”. JKM
Mit Lenino Bitwa pod Lenino była swoistym mitem założycielskim Ludowego Wojska Polskiego, na jego „zwycięskim” marszu od Sielc, przez Lenino, Warszawę po Berlin. W lutym 1943 roku Stalin wezwał na Kreml b. ppłk. Zygmunta Berlinga – dezertera z Armii Polskiej w Rosji i zakomunikował mu swą zgodę na sformułowanie jednostek polskich, które miały walczyć u boku Armii Czerwonej. Ostateczna decyzja zapadła w kwietniu 1943 roku, po zerwaniu stosunków z rządem RP na Uchodźstwie. Równocześnie doszło do przyspieszenia tworzenia Związku Patriotów Polskich, któremu formalnie podporządkowano formułujące się jednostki wojskowe. Nie wszyscy członkowie ZPP z entuzjazmem powitali organizację wojska polskiego. Alfred Lampe w kwietniu 1943 roku powiedział: „Na ch… nam to potrzebne. Mamy Armię Czerwoną i to nam wystarczy”. Ostatecznie - wobec jednoznacznego stanowiska Stalina, nikt nie ośmielił się podważać słuszności decyzji sowieckiego dyktatora. W odpowiedzi na komunikat sowiecki informujący o utworzeniu dywizji, rząd RP złożył oficjalny protest, w którym stwierdzono, iż „decyzja rządu radzieckiego musi być uważana przez rząd polski, jako cios w suwerenne państwo polskie, które ma wyłączne prawo dysponowania życiem swoich obywateli w szeregach armii narodowej”. „Cele i zamiary Związku Sowieckiego – napisał Zbigniew Racięski w komentarzu na łamach „Orła Białego” w 1943 roku – nie mogą podlegać wątpliwości. Nie mając możności, z przyczyn od nas niezależnych, zajęcia stanowiska w tej sprawie, ograniczamy się do zaznaczenia tego, co niejednokrotnie na łamach naszego pisma podkreślaliśmy: pierwszym sprawdzianem rzetelności zamiarów lojalnego współżycia z Polską są dalsze losy naszych rodaków pozostających w ZSRS”. Na początku maja rozpoczęła się rekrutacja ochotników do formowanej dywizji piechoty spośród „byłych polskich obywateli” i „Polaków stałych mieszkańców i obywateli ZSRR”. W rzeczywistości zdecydowaną większość żołnierzy stanowili obywatele polscy, którzy po zajęciu we wrześniu 1939 roku wschodnich terenów II RP przez Armię Czerwoną, zostali uwięzieni lub deportowani przez NKWD w głąb Związku Sowieckiego. Nic, więc dziwnego, iż wielu z nich miało wrogi stosunek do Sowietów, spowodowany dramatycznymi przeżyciami osobistymi, utratą najbliższych oraz całego dobytku. Świeżo mieli w pamięci moralne i fizyczne cierpienia zadawane im przez funkcjonariuszy sowieckich władz bezpieczeństwa. Decyzją Stalina dowódcą formowanej dywizji został wspomniany Zygmunt Berling, który po przybyciu do obozu sieleckiego zaczął używać stopnia pułkownika, prawdopodobnie za zgodą odpowiednich władz sowieckich oraz przewodniczącej ZPP – Wandy Wasilewskiej. 10 sierpnia 1943 roku Rada Komisarzy Ludowych ZSRS nadała Berlingowi - na wniosek ZPP – stopień generała –majora. Zastępcą dowódcy ds. oświatowych (w rzeczywistości politrukiem) został Włodzimierz Sokorski, któremu nadano stopień majora. Kadrę oficerską nowo formowanej jednostki stanowili w ogromnej większości oficerowie przysłani z Armii Czerwonej. Z ogólnej liczby 622 oficerów aż 488 przybyło z armii sowieckiej. Nie byli to dobrzy oficerowie, gdyż żaden dowódca nie pozbywa się dobrych oficerów, lecz odsyła najsłabszych. Berlin wspominał, iż „stan jakościowy kadry, wybranej dla nas w jednostkach Armii Czerwonej, miał raczej charakter przypadkowy. Decydowała przede wszystkim okoliczność czy kandydat był Polakiem. Przydatność stała na drugim miejscu”. Wielką rolę przykładano do indoktrynacji politycznej żołnierzy, politrucy „wychowywali żołnierzy 1 Dywizji w duchu patriotyzmu i internacjonalizmu, ożywiając w nich tradycje wolnościowe naszego narodu, kształcąc ich na historii bohaterskich walk rewolucyjnych w duchu miłości do postępu i pogardy do wstecznictwa”. Równocześnie jednak zachowano polski ceremoniał wojskowy z kapelanami wojskowymi, modlitwą i nabożeństwami, polskim mundurem i polską musztrą. Ten swoisty eklektyzm ideowy ujawnił się bardzo wyraźnie w tekście roty przysięgi, napisanej przez Wasilewską. Żołnierze obok przysięgi na wierność narodowi polskiemu, musieli dochować „wierności sojuszniczej Związkowi Radzieckiemu, który mi dał do ręki broń do walki z wspólnym naszym wrogiem” oraz „braterstwa broni sojuszniczej Armii Czerwonej”. Na koniec żołnierze mówili „Tak mi dopomóż Bóg”. Przysięga złożona w dniu 15 lipca 1943 roku, w 533 rocznicę bitwy grunwaldzkiej połączona została z wręczeniem sztandaru, ozdobionego hasłami „Honor i Ojczyzna” oraz „Za naszą wolność i Waszą”. W końcu sierpnia 1943 roku zakończono oficjalnie program szkolenia bojowego, a Wasilewska i Berling zwrócili się do Stalina, aby „w związku z tym, że 1 września przypada rocznica napaści hitlerowskiej na Polskę gorąco prosimy o umożliwienie 1 Dywizji im. Tadeusza Kościuszki wyruszenia w tym dniu na front”. W rzeczywistości niedoszkoloną dywizję przydzielono do sowieckiej 33 Armii. Po bitwie na łuku Kurskim, wojska sowieckiego Frontu Zachodniego wyparły Niemców z lewobrzeżnej Ukrainy, spychając ich w połowie września 1943 roku na linię obronną: Rudnia-Lenino-Drybin-Sławgorod-rzeka Soż. Na początku października dowództwo sowieckie zaplanowało przełamanie tej linii obrony. 1 Dywizja Piechoty, wzmocniona jednostkami artylerii otrzymała zadanie przełamania obrony niemieckiej na odcinku: Sysojewo-Lenino, a następnie wraz z sąsiadami (42 i 290 DP) rozwinięcie natarcia w kierunku Dniepru. Teren przyszłej walki był pofałdowany niewielkimi pagórkami i wzniesieniami oraz poprzecinany licznymi, dość głębokimi jarami i strumieniami, a przy tym całkowicie niemal pozbawiony lasów. Większe skupiska roślinności tworzyły kępy krzaków i zarośla porastające zbocza jarów. Na przedpolu znajdowała się dolina rzeki Mierei o podmokłych brzegach. Dobrze umocnione siły niemieckie, broniące się na odcinku natarcia polskiej dywizji, stanowiły pododdziały 377 DP, wzmocnione artylerią przeciwpancerną oraz działami samobieżnymi „Ferdynand”.. Atak polskiej dywizji 12 października 1943 roku poprzedzić miało 100-minutowe przygotowanie artyleryjskie, ograniczone przez dowódcę 33 Armii do 60 minut. Od samego początku istotnym błędem Berlinga było nieuwzględnienie trudności w przeprawieniu na zachodni brzeg Mierei czołgów oraz artylerii, co osłabiło możliwość podjęcia skutecznej walki z bronią pancerną przeciwnika.. Istotnym mankamentem okazało się słabe rozpoznanie obrony niemieckiej oraz złe współdziałanie z sąsiednimi sowieckimi dywizjami. Ostatecznie opanowano pierwszą linię obrony niemieckiej, posuwając się 2-3 km w głąb, jednak nie zrealizowano postawionego zadania wtargnięcie na 17 km w głąb obrony przeciwnika. W trakcie dwudniowych walk dywizja straciła 3167 żołnierzy, w tym 614 poległych oraz 786 zaginionych, co stanowiło prawie 25% stanu wyjściowego. Te ogromne straty spowodowały, iż Stalin zdecydował o wycofaniu dywizji z frontu. W rozmowie z Wasilewską uznał, iż „kościuszkowcy wykonali postawione im zadanie. Zaistnieli na froncie i pokazali, ze umieją walczyć. Ponieważ dywizja poniosła duże straty, aby nie doszło do utraty zgrupowanego w niej aktywu”, została skierowana na odpoczynek. Wśród części dowódców pojawiło się przekonanie, iż Stalin pragnął zniszczyć 1 Dywizję, nakazując sąsiednim sowieckim dywizjom jedynie markować natarcie i pozbawiając Polaków skutecznego wsparcia artyleryjskiego oraz przeciwlotniczego. Należy jednak pamiętać, iż żołnierze Berlinga mieli być w powojennej Polsce jednym z filarów systemu prosowieckiego. Początkowo Wasilewska uważała, iż „żołnierze zdali egzamin, niestety, zawiodło dowództwo”, szybko jednak uznała, iż dywizja „dochowała i przypieczętowała przyjaźń między Polską i Związkiem Radzieckim krwią serdeczną, co się lała wspólnie po sowieckim i polskim mundurze”. Ostatecznie polityczna ocena Lenino została następująco sformułowana: „W bitwie tej, we wspólnie przelanej krwi, zrodziło się polsko-radzieckie braterstwo broni, powstały zalążki nowych stosunków ze wschodnim sąsiadem”. Prasa sowiecka zamieściła entuzjastyczne relacje o waleczności polskich żołnierzy, którzy „wykazali nie tylko całkowitą gotowość do walki z Niemcami, lecz również wysokie wartości natury moralnej i bojowej. Pójdą oni naprzód ręka w rękę z Armią radziecką. Z nią wspólnie odniosą zwycięstwo” Niezależnie od oceny dowództwa jednostki, Naczelny Wódz gen. Kazimierz Sosnkowski w trakcie przemówienia wygłoszonego 14 listopada 1943 roku do żołnierzy Armii Polskiej na Wschodzie, podkreślił, iż „Nasze ziemie kresowe są nie tylko częścią obszaru Rzeczypospolitej, ale i cząstką naszej historii – i to właśnie z okresu, gdy Polska zdobywała się na najwznioślejsze wysiłki myśli państwowej, gdy była ostoją kultury, liberalizmu, tolerancji, wolności. Z ziemi tej pochodzą wielkie postacie naszych dziejów – by wspomnieć tylko nazwisko Tadeusza Kościuszki – tak często dziś używane. Nie żywimy uczyć wrogich do Polaków, którzy jako prości żołnierze walczą dzisiaj pod obcym sztandarem. Ślemy tym żołnierzom słowa zrozumienia i zapewnienie, że ani na chwilę nie wątpimy w ich polskiego ducha”. W okresie PRL bitwie pod Lenino poświęcono ponad 300 różnego typu publikacji, sesji naukowych. W „Ludowym Wojsku Polskim”, broszurze wydanej w 1988 roku napisano, iż 1 Dywizja Piechoty „przeszła chrzest bojowy na Białorusi pod miejscowością Lenino 12 i 13 października 1943 roku. Dla upamiętnienia tego czynu dzień pierwszej bitwy jest obchodzony, jako Dzień Wojska Polskiego”. Ustanowiony, co warto przypomnieć, w 1950 roku. W podobny sposób została ona określona w publikacji „Żołnierska powinność” z 1983 roku: „Bitwa pod Lenino stała się wielkim egzaminem sprawności bojowej i morale polskiego żołnierza. Toteż data pierwszej zwycięskiej bitwy uznana została za święto ludowego Wojska Polskiego”. Zwracam uwagę na określenie tej bitwy mianem – zwycięska. Znaczenie bitwy oceniane było nie tylko z militarnego punktu widzenia – dużo ważniejszym, donioślejszym faktem było to, iż stała się ona symbolem polsko-sowieckiego braterstwa broni. Już w 1953 roku Jakub Wachtel wskazywał, iż „bitwa pod Lenino nie była największą bitwą, jaką stoczyło ludowe Wojsko Polskie z najeźdźcą. Historyczna rola tej zwycięskiej bitwy jest inna. Była to pierwsza bitwa, którą stoczyła polska ludowa jednostka zbrojna u boku Armii Radzieckiej w drugiej wojnie światowej”. Zaś we wspomnianej „Żołnierskiej powinności” pokreślono, iż „Polacy okazali się godnymi zaufania towarzyszenia walki i sojusznikami żołnierzy radzieckich. Dalej już droga była wspólna”. Z kolei w publikacji MON „Z dziejów oręża polskiego i walk o postęp społeczny” dodawano, iż „znaczenie bitwy pod Leniono nie możemy oceniać tylko na podstawie efektów bojowych, choć znacznych i osiągniętych w trudnych warunkach walki. Wyniki bojowe dotyczyły, bowiem szczebla związku taktycznego, jakim byłą 1 Dywizja Piechoty im. T. Kościuszki, a znaczenie bitwy zarówno pod Lenino daleko wykracza poza ramy oceny operacyjno-taktycznej, zarówno w płaszczyźnie wojskowej jak i politycznej”. Autor opracowania uważał, iż w trakcie tej bitwy „żołnierz polski – wykazując wysokie wartości bojowe – potwierdził wierność przysiędze wojskowej, ideom patriotycznym i internacjonalistycznym oraz zobowiązaniom sojuszniczym”. W osławionej serii „Spoza gór i rzek” uwypuklano aktualność polityczną i wychowawczą bitwy, która „zachowuje nadal swoje historyczne znaczenie. Należy, bowiem do tych wydarzeń w życiu naszego narodu, z których siłę ideową, polityczną i wojskową czerpią i czerpać będą wszystkie pokolenia Polski Ludowej”. Propaganda komunistyczna wielokrotnie opiewała bohaterstwo żołnierzy poległych pod Leniono. Jedną z nich stała się fizylierka, Aniela Krzywoń, odznaczona pośmiertnie orderem Lenina oraz tytułem bohatera Związku Radzieckiego. Jej ostatnim chwilom poświęcono szereg opracowań. W jednym z nich czytamy: „Tuż przed maską samochodu pojawił się błysk, zamieniony nieomal natychmiast w czarny, tryskający w górę krater. Przez burtę, porwaną w strzępy plandeką wylatują na ziemie ludzkie ciała. Żywych i zabitych.
– Aniela, skacz – woła spazmatycznie Władka. (…). Powoli, w śmiertelnym skupieniu zbliżają się żołnierze do dogasającego szkieletu samochodu. Spalone zwłoki Anieli. Kurczowo zaciśnięta ręka – jedna na pepeszy, druga na resztkach skrzyni z dokumentami”. Oprócz Krzywoń, jako jedyni w czasie II wojny światowej Polacy, tytuł bohatera ZSRS oraz order Lenina otrzymali także kapitan Władysław Wysocki oraz kapitan Juliusz Hibner. Konfuzję wywołało spóźnione odkrycie, iż Hibner, zastępca dowódcy 1 pp ds. politycznych, odznaczony pośmiertnie, odnalazł się ranny w szpitalu polowym. W peerelowskiej historiografii pomijano istotny dla przebiegu bitwy fakt – na krótko przed rozpoczęciem polskiego ataku na stronę nieprzyjaciela przeszło 25 żołnierzy 1 DP. Poinformowali oni Niemców o planowanym natarciu oraz miejscu postoju sztabu sowieckiej 33 armii, które zostało zbombardowane przez lotnictwo Niemieckie. Także wieczorem 11 października Niemcy nadali „Mazurka Dąbrowskiego” i poprzez megafony nawoływali polskich żołnierzy do rozprawienia się z sowieckimi komisarzami politycznymi, komunistami i żydami oraz przejścia na stronę niemiecką. Bitwie poświęcono wiele utworów poetyckich, które służyły ugruntowaniu legendy pierwszej bitwy stoczonej na sowieckiej ziemi przez polskich żołnierzy, idących ze wschodu ku Polsce. I tak Stanisław Ryszard Dobrowolski pisał:
(…) „Umierającemu na wypełzłej trawie jesieni Nie podkładała matka jasieczka pod głowę Drgającemu na wilgotniej ziemi chłopcu Zwidziały się drzewa osypane czerwonymi wiśniami za oknem. Drał tarń palcami. Odwrócił głowę na bok Szukając rękami poduszki do snu w starym domu w Zaborowie”.
Z kolei Tadeusz Kubiak w poemacie „Żołnierze i robotnicy” wołał: (…)
„Na początku były sosny i brzeg rzeki. Sosny i rzeka były wśród lata. Było to tysiąc dziewięćset czterdzieste trzecie
lato naszej ery, a rzeka nazywała się Oka. Nie opodal miasteczka o śpiewnej nazwie – Diwowo – rodziła się Pierwsza Dywizja im. Tadeusza Kościuszki. Na początku była ziemia płaska i szeroka w porannej mgle. Potem ściana ognia i forsowanie rzeki. Lenino! Na początku była jedna zapałka, nikły płomień w okopie wśród październikowego wiatru i dwa żołnierskie papierosy. Potem wspólny bandaż, płaszcz. Potem wspólne życie. Wspólna droga.” (…)
Józef Prutkowski w utworze „Na śmierć przyjaciół” opiewał poległych żołnierzy: (…)
„Wyście zaczęli. Pierwsi szli na zew, W pochód zwycięski, ogromny… Na ruskim brzegu kwitła polska krew – Sztandar biało-czerwony. Wybacz. Nie płaczę, przyjacielu mój, Niebo uśmiecha się modro. Tyś pod Lenino rozpoczął bój- My go skończymy nad Odrą!”
Krzysztof Gruszczyński napisał pieśń „Frontowi przyjaciele”, do której muzykę skomponował Michał Sulej:
„Dawne to dzieje, stare to dzieje… Pamiętasz Okę, Riazań, Miereję? Szosę warszawską, marsze, postoje, tę noc jesienną, przed pierwszym bojem, drogi, którymi szło się do Polski, i bój zaciekły o Wał Pomorski? Dawne to dzieje, stare to dzieje, szosa frontowa, przeprawy toń… Lecz przyjaźń nasza nie rdzewieje, jak nie rdzewieje żołnierska broń”.
W rzeczywistości bitwa ta z wojskowego punktu widzenia była niewiele znaczącym epizodem. I tak opisywali ją sowieccy historycy wojskowi. Natomiast w peerelowskich opracowaniach wojskowych jej znaczenie rosło aż do apogeum w latach osiemdziesiątych, przypomnijmy latach rządów tow. gen. Wojciecha Jaruzelskiego. To za jego rządów, w 1988 roku ustanowiono Krzyż Bitwy pod Lenino. Należy zgodzić się z opinią Jerzego Kochanowskiego, iż pod Lenino, polscy żołnierze „walczyli i ginęli nie myśląc o tym, ze budują propagandowy fundament dla kogokolwiek. I mówiąc o Lenino powinniśmy mieć przed oczami ich, a niezgrany peerelowski symbol”.
Wybrana literatura:
Z. Berling – Wspomnienia. Przeciw 17 Republice
B. Dańko – Nie zdążyli do Andresa (Berlingowcy)
C. Grzelak, H. Stańczyk, S. Zwoliński – Armia Berlinga i Żymierskiego
S. Jaczyński – Lenino 12-13 X 1943
Gazety Wojenne
E. Kospath-Pawłowski – Lenino 12-13 X 1943
Wojsko polskie na froncie wschodnim. Wybrane problemy
Godziemba's blog
W pułapce złudzeń Rządzących Polską “liberałów”, emanujących nieograniczoną butę, pychę i arogancję, trzeba za wszelką cenę odsunąć od władzy – świadom tego jest każdy rozumny i dbający o dobro kraju Polak. Niestety, szkody, jakie wyrządzili i wciąż wyrządzają społeczeństwu, bardzo trudno będzie zneutralizować. Fatalna polityka zagraniczna, wyprzedaż majątku narodowego, haniebna służalczość wobec Unii Europejskiej i zachodnich mocarstw, wysyłanie polskich żołnierzy na cudze wojny, kompletny brak reakcji na szkodzenie polskiej mniejszości (przykład: Litwa), niepotrzebne wtrącanie się “w obronie opozycji” do polityki wewnętrznej sąsiednich krajów na wschodzie, przy całkowitym zaniechaniu obrony spraw Polaków w Niemczech. Wreszcie – skandaliczne rządy w naszym państwie, lekceważenie społeczeństwa i pogarda wobec niego, zawłaszczanie mediów. (“Choćbyście złożyli i miliony podpisów, my i tak mamy w Sejmie większość”…). Przy tym wszystkim – pyszałkowate i obłudne kłamstwa: np. gdy Białoruś usunęła ambasadora Polski oraz reprezentanta UE, państwa Unii zareagowały wycofaniem stamtąd swoich przedstawicieli. Była to reakcja na ten drugi fakt, a nie jakaś natychmiastowa “obrona Polski”, którą należałoby się chwalić. Zresztą po co i na co Polska przewodzi demoliberalnej nagonce na Białoruś? Przecież mamy tam swoich rodaków i własne interesy. Niech białoruska opozycja sama z dyktaturą walczy; a zaprowadzenie w owym kraju „europejskiej drogi do demokracji”, jeżeli się uda, będzie polegało na wyprzedaży narodowych przedsiębiorstw obcym spółkom i koncernom; w rezultacie - na likwidacji gospodarki narodowej; przejęciu banków przez zagraniczne instytucje finansowe i ustanowieniu na kluczowych pozycjach w państwie międzynarodowych “menedżerów” z gigantycznymi płacami. Sui generis – polityczno-ekonomiczne multi-kulti, jak jest i u nas… Kto wie, czy większość mieszkańców Białorusi tego nie przewiduje, dlatego woli głosować na Łukaszenkę, aby nie wpaść z deszczu pod rynnę. Jeżeli “obrońcy demokracji”, z paniami Clinton i Merkel oraz komisarzem Barroso na czele, chcą aż tak “uzdrawiać” świat, niech się wezmą za komunistyczne Chiny albo Północną Koreę. Czy tam dyktatura jest mniej okrutna? Czy nie więzi się opozycjonistów? Nie sztuka wszczynać przewroty w państwach arabskich i usiłować “przerobić” Białoruś. Weźcie się, szanowni politycy, za wymienione wyżej potęgi albo spróbujcie przekonać do “demokracji” Putina. Pokrzykiwanie o “oszustwach wyborczych” nic nie da, dopóki ludzie w tych krajach nie podejmą określonych decyzji. Jeżeli już te oszustwa chce się piętnować, wypadałoby wziąć się za własne, nie tylko wyborcze, ale również inne, jak haniebne mataczenie wokół katastrofy smoleńskiej czy jaskrawe krętactwa Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, odgórnie i odbocznie sterowanej. Mam nadzieję, że nie przy udziale biskupa Pieronka i kilku innych przysięgłych wrogów Radia Maryja w Episkopacie, ale kto wie: wywiad red. Andrzeja Grajewskiego (TW “Muzyk”?) z Krzysztofem Luftem (“Gość Niedzielny” z 4 III), uzasadniającym odmowę przyznania miejsca TV Trwam, o czymś świadczy… Jeżeli komuś się wydaje, że krajowe konglomeraty politycznego szalbierstwa uda się rozplątać, tworząc i mnożąc kolejne “prawicowe” partyjki, zamiast skupić się, mimo zastrzeżeń, wokół jedynego silnego opozycyjnego ugrupowania, jest nie tylko niemądrym fantastą, ale społecznym szkodnikiem. Chyba, że każdy musi mieć swój “kącik” – ciemny, ciasny, ale własny. Aby w nim uwiędnąć i zaschnąć, ku satysfakcji politycznych szachrajów. Zbigniew Żmigrodzki
Ron Paul zwycięża na Hawaii. I drobny przyczynek do dyskusji o tłumaczeniu imion. Wyniki na Hawajach zaszokowały – gdyż sondaże podawały zupełnie inne liczby. Na największej wyspie, Hawaii, zwyciężył wreszcie p. Ronald Paul (32%) przed p. Willardem „Mittem” Romneyem (30%), Ryszardem Santorum (23%) i Newtonem Gingrichem (15%). Niestety: w hrabstwie Honolulu - na wyspie mniejszej, ale mającej osiem razy liczniejszą ludność - zwyciężył p. MR (52%) przed p. RS (26%), p. RP (13%) i p. RG (9%). W dwóch pozostałych hrabstwach: Maui p. MR 31% p.RP. 30% p. RS 24% i p. NG 15% i Kauai: p. MR 36%, p. RS 28%, p. RP 26% p. NG 9%. Podział delegatów, którzy są z'obowiązani do głosowania na „swoich”: p. MR 9, p. RS 5, p. RP 3, p. NG 0. Plus trzech super-delegatów mogących głosować jak chcą. Sukces p. Santorum z Alabamy i Mississippi został, więc zniwelowany, gdyż wszystkich 9 delegatów z Samoa wziął p. Romney. Oczywiście z głównych mediów Amerykanie dowiedzieli się, że „wygrał Mitt przed Rickiem, a Newt wypadł znacznie poniżej oczekiwań”.
Jak słusznie napisał był kiedyś śp. Stanisław Mackiewicz (ps.”Cat”): „Szerząca sie moda na nie tłumaczenie imion, to otwarta droga do wszelkich nonsensów”. Tym niemniej masoneria (tu akurat w zgodzie z „Wielkim Wschodem”) wydała polecenie, by imion nie tłumaczyć – a ponieważ ta dyrektywa idzie na rękę ćwierć-inteligentom, którym nie chce się zaglądać do słowników – więc zaraza szerzy się jak pożar na prerii. Właściwie: całą prerię już wypaliła. Żurnaliści ciągle jeszcze wzdragają się przed pisaniem „Jekatierina Wielikaja” - ale już mamy „Juana Carlosa” pojawiającego się częściej, niż „Jan Karol” i „Baudouina” (belgijskiego) zamiast Baldwina.... I tu uderzmy w postępowców ich własną bronią! Po zajrzeniu na stronę Wikipedii:
http://en.wikipedia.org/wiki/Baudouin_of_Belgium
widzimy i czytamy:
(Dutch: Boudewijn Albert Karel Leopold Axel Marie Gustaaf van België,
French: Baudouin Albert Charles Léopold Axel Marie Gustave de Belgique)
Więc mówienie „Baudoin” narusza konstytucyjną równość Flamandów i Walonów, gwarantowaną przez Konstytucję Królestwa!!! Prawa mniejszości! Godność obywatela Baldwina! „Socjalizm – jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności... nie znane w żadnym innym ustroju”. Po polsku jest, oczywiście:
JKM Baldwin Albert Karol Leopold Absalom Maria Gustaw (Belgijski) – i jeśli tak tłumaczymy, (czyli postępujemy normalnie...), to problem znika. Aha: i katalońska wersja Wikipedii podaje oczywiście:
„Joan Carles I d'Espanya”
http://ca.wikipedia.org/wiki/Joan_Carles_I_d%27Espanya
Baskijska: „Joan Karlos I. a Espainiakoa”, aragońska: „Chuan-Carlos I de Borbón”, galisyjska: „Xoán Carlos I de España” Tylko narody wodzone za nosy przez masonów posłusznie realizują jej wskazówki... JKM
Wstrząsające wyniki Najwyższa Izba Kontroli opublikowała na koniec lutego raport z kontroli wykonywanych zadań przez administrację publiczną w zakresie bezpieczeństwa przewozu towarów niebezpiecznych w 2010 roku i w pierwszym kwartale 2011 roku. Jaka jest ocena NIK? „Materiały niebezpieczne – łatwopalne, wybuchowe, żrące, a nawet promieniotwórcze – przewożone są w Polsce często w godzinach największego ruchu, w pobliżu budynków użyteczności publicznej oraz terenów ekologicznych. Przy ich transporcie dochodzi do coraz częstszych wypadków i awarii. Wojewodowie i marszałkowie województw nie zdają sobie sprawy z potencjalnych zagrożeń, a osoby bezpośrednio odpowiedzialne za przewóz takich materiałów są do tego źle przygotowane” - czytamy na stronie internetowej Najwyższej Izby Kontroli.
Brak wszelkiego nadzoru Wniosek wynikający z raportu jest jeden: urzędnicy biją na alarm. Oceniają negatywnie działalność wojewodów i marszałków województw w skontrolowanym zakresie, którzy nie sprawdzili się, jeśli chodzi o wypełnianie swoich obowiązków w nadzorowaniu bezpieczeństwa przez Wojewódzkie Inspektoraty Transportu Drogowego oraz Komendy Państwowej Straży Pożarnej. NIK stwierdza, że nie wykonywali oni w ogóle albo wykonywali pewne działania nierzetelnie w zakresie nadzoru nad drogowym przewozem towarów niebezpiecznych. Przypomnijmy, że do takich towarów należą toksyczne środki przemysłowe, których najwięcej przewozi się w okolicach Łodzi, Trójmiasta, Tarnowa, Bydgoszczy, Kielc czy Czechowic−Dziedzic. Co więcej, jak informuje NIK, „z ogólnej liczby 300 zakładów, w których produkuje się lub wykorzystuje w produkcji środki toksyczne, około 60 zalicza się do szczególnie groźnych”. Do tych najgroźniejszych należą środki, które przewożone są samochodami przez wymienione wyżej miasta. Ile ładunków samochodowych z niebezpiecznymi substancjami przejeżdża w ciągu doby przez daną miejscowość? Z danych wynika, że aż około czterdziestu, z czego każdy waży od 5 do 20 ton.
Liczne wypadki Warto podkreślić, że, w co dziesiątym przejeździe przewóz ładunków niebezpiecznych odbywał się nieprzystosowanymi do tego pojazdami z nieprawidłowo załadowanym lub oznakowanym towarem! A takie działania stwarzały zagrożenie dla innych uczestników ruchu. W samym 2010 roku doszło do ponad 250 zagrożeń chemiczno–ekologicznych. - Liczba wypadków przy transportowaniu towarów niebezpiecznych wzrosła, a przewozy odbywają się w godzinach szczytu, co dodatkowo potęguje zagrożenie dla ludzi – informuje Zbigniew Matwiej z Wydziału Prasowego NIK. Skontrolowane zostało osiem województw, a w tym aż w sześciu województwach okazuje się, że nie było parkingów, które miałyby służyć do usuwania pojazdów stwarzających zagrożenie. Co więcej, szkolenia dla kierowców prowadziły firmy, które nie były do tego odpowiednio przystosowane? Niepokojące jest również to, że „w trzech inspektoratach transportu drogowego (na cztery skontrolowane) uprawnienia doradcom ds. bezpieczeństwa nadawano z naruszeniem prawa”.
UTK zawodzi Były minister transportu Jerzy Polaczek na łamach „Naszej Polski” ostrzegał przed konsekwencjami wynikającymi ze złego funkcjonowania Urzędu Transportu Kolejowego. Jego słowa potwierdzają się. W zakresie przewozu niebezpiecznych ładunków - jak informuje NIK - „prezes UTK systematycznie zmniejszał liczbę kontroli dotyczących bezpieczeństwa przewozu towarów niebezpiecznych”. Systematycznie od 2008 roku liczba inspekcji malała, mimo że ilość przewozów z niebezpiecznymi ładunkami wzrastała! „W blisko połowie skontrolowanych oddziałów terenowych UTK inspektorami ds. przewozu takich towarów były osoby, które nie ukończyły żadnych szkoleń z tego zakresu” – informuje NIK. Z przeprowadzonej kontroli dowiadujemy się również, że wiele do życzenia pozostawia techniczny stan infrastruktury kolejowej, choć nie powinno to dla nikogo być jakimś wielkim zaskoczeniem. Bo poziom infrastruktury kolei, nad którą pieczę trzyma spółka PKP Polskie Linie Kolejowe, potrafi ocenić każdy pasażer po regularnych podróżach pociągiem. „Po kontroli 93 torów służących do awaryjnego odstawiania wagonów okazało się, że tylko dwa spełniają wszystkie wymogi określone w przepisach. Zdarza się także, że tory takie usytuowane są w pobliżu obiektów użyteczności publicznej i nie posiadają zabezpieczeń chroniących otoczenie przed skutkami awarii pociągów przewożących materiały niebezpieczne” – alarmuje NIK. Oczywiście, infrastruktura kolejowa nie zapewniała pełnego bezpieczeństwa w przypadkach awarii taboru używanego do przewozów towarów niebezpiecznych.
Magdalena Kowalewska
15 marca 2012 O dalsze doskonalenie demokratycznego socjalizmu... Budowa socjalizmu biurokratycznego w Polsce trwa w najlepsze, po porzuceniu socjalizmu moskiewskiego- natychmiast ekipa Okrągłostołowa po porozumieniach w Magdalence, przystąpiła do budowy socjalizmu z ludzką twarzą- socjalizmu brukselskiego. Pod patronatem socjalistów europejskich socjalizm zamiast rozkwitać, jako najlepszy ustrój na świecie- więdnie zadłużony. Taki jest los każdego socjalizmu, który do tej pory istniał na tym Bożym świecie… Problem socjalizmu polega na tym, że jest to” ustrój”, który nie generuje dobrobytu.. Generuje jedynie wydatki, które skądś trzeba wyłuskać, żeby podzielić je pośród wszystkich uczestników zabawy w socjalizm.. Podzielić pomiędzy biurokrację a budżetówkę.. Są to pieniądze zrabowane wszystkim ludziom dobrej woli pracującym w sektorze prywatnym i wypracowującym dochód i dobrobyt.. W normalnym państwie, w państwie kapitalistycznym, człowiek pracujący, wypracowujący wartość dobrobytu, sam korzysta z owoców własnej pracy.. W demokratycznym państwie socjalizmu biurokratycznego - to państwo socjalistyczne, poprzez skomplikowany i przemyślny system podatkowy, decyduje, komu i ile zabrać, żeby przekazać do sfery tzw. budżetowej i w ręce biurokracji pośredniczącej, która najpierw zostawia sobie ile się da, a resztę przekazuje niżej w układzie NIERYNKOWYM- W UKŁADZIE BIUROKRATYCZNYM. Nie ma to żadnego sensu ekonomicznego: tworzy jedynie wielkie marnotrawstwo, korupcję i złodziejstwo, w ramach demokratycznie uchwalonego prawa. Socjalizm, przy pomocy demokracji większościowej- jest kradzieżą - co zauważył już w XIX wieku Fryderyk Bastiat.. Gdyby dożył, zobaczyłby, do jakiego stopnia ta kradzież została doprowadzona??? No i właśnie.. Socjaliści, jedyne, co potrafią to generować koszty, wprowadzać podatki, powodować drożyznę, a potem dzielić, dzielić, i dzielić - to, co inni wytworzyli. Najlepsi są w dzieleniu i odejmowaniu nie potrafią natomiast dodawać i mnożyć.. Te dwa działania są im obce.. Niedawno wprowadzili dla producentów jaj, przy pomocy unijnej dyrektywy większy rozmiar klatek i wyposażenia ich w urządzenia do ścierania pazurów - co spowodowało wzrost ceny jaj, i jaja byłyby jeszcze większe gdyby wprowadzili obowiązek budowania pryszniców dla kur. Jaja kosztowałyby nie 80 groszy w kierunku na złotówkę za sztukę, a 1,20 zł z kierunkiem na złotych pięćdziesiąt za sztukę.. Takie fiki- miki, jak drożej- to lepiej.. Szkoda, że zmarł kilka dni temu pan Michał Issajewicz ps..Miś. Ten sam, który brał udział w zamachu na szefa SS i policji - Franza Kutscherę. Miś dostrzelił rannego oprawcę… Dostał Order Virtuti Militari. Szkoda, że już nie żyje.. Miał już zresztą 91 lat.. I to nie jest ten ”Miś” z filmu ”Miś”. Ten to trzyma z Okrągłostołowcami.. A oprawców mamy coraz więcej, którzy nas gnębią i rabują.. W tym czasie, gdy drożeją jaja, jaja dzieją się w łonie samej lewicy demokratycznej, na skrzydle pana Janusza Palikota i skrzydle Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. Ci dawni komuniści przeflancowali się na demokratów, po porozumieniach w Magdalence, a teraz popierają europejski socjalizm z bardziej ludzką twarzą niż toporny socjalizm moskiewski.. Niektórzy stali się ludźmi bogatymi i wpływowymi, zgodnie z zasadą podziału władzy wypracowaną na fundamentach porozumienia w Magdalence i żyją sobie jak pączki w przysłowiowym maśle.. Nikt przecież nie poniósł odpowiedzialności za budowę socjalizmu w poprzednim wcieleniu, który zbankrutował dzięki rządom „ciemniaków”, tak jak zbankrutuje socjalizm obecny- pod rządami obecnych” ciemniaków’, jak ich określał Stefan Kisielwski, współzałożyciel partii o nazwie Unia Polityki Realnej.. Około 40 działaczy Ruchu Palikota z regionu kaliskiego zadecydowało o przejściu do Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Według pana Łukasza Waniaka, lidera Ruchu w tym okręgu, do SLD odchodzi praktycznie połowa najbardziej aktywnych działaczy, współtwórców partii w regionie, a liczba osób myślących o odejściu stale wzrasta i wkrótce może to być połowa członków w okręgu, czyli 70 osób. Dziwię się, że ONI nie mogą być w jednej partii i razem budować socjalizm, głównie oparty na nienawiści do Kościoła Powszechnego.. Socjaliści bezbożni, w odróżnieniu od socjalistów pobożnych.. Ci też chcą socjalizmu, ale pod skrzydłami Kościoła.. Socjalizm to socjalizm.. Nie ważne czy czerwony czy czarny.. Tak jak kot.. Czy czarny czy biały, czy rudy? Byleby łowił myszy.. Dzisiejsze koty przejedzone odżywkami z supermarketów już chyba odzwyczaiły się od łowienia myszy.. Ale z lenistwa mogłyby czasami zapolować, żeby tradycję zachować.. Tak jak socjaliści polują na nasze pieniądze.. Jednak w socjalistycznym środowisku bezbożnym też nie ma próżni. Do przemieszczenia się w kierunku Ruchu Palikota przymierzają się działacze krakowskiego środowiska” liberałów” z Platformy Obywatelskiej.. Może ich być nawet kilkudziesięciu.. No i sprawa się wyrówna.. To, co Ruch Palikota stracił na przejściu do Sojuszu Lewicy Demokratycznej, zyska na przejściu ”liberałów” z Platformy Obywatelskiej.. I tak sobie przechodzą ustawiając się do rzeczywistości.. Ruchy kadrowe związane są najprawdopodobniej ze spodziewanym rozdaniem stanowisk w różnych środowiskach bezbożnych. I trzeba być w gotowości, żeby sprawy nie przegapić.. Biurokracja się rozrasta w tempie 3000 urzędników na miesiąc, a więc okazji nie zabraknie.. Trzeba jedynie być tam gdzie aktualnie rozdają.. Albo przynajmniej tam, gdzie mogą rozdawać.. Te chmary bezideowych działaczy przemieszczają się z jednej partii do drugiej.. To, co naprawdę łączy te partie? Tym bardziej, że szykuje się kolejna reforma biurokratyczna, polegająca na rozdzieleniu Ministerstwa Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej od siebie.. To znaczy od siebie chcą socjaliści oddzielić Transport i Budownictwo, na razie Gospodarki Morskiej – nie.. Szkoda, że nie ma Ministerstwa Gospodarki Rzecznej, bo też można byłoby sobie poodzielać.. I byłaby reforma. W końcu rasowi reformatorzy żyją z wiecznych reform.. Raz oddzielają- a ras łączą.. I ciągle coś się dzieje w sferze biurokracji demokratycznej.. Ponad naszymi głowami cwaniacy organizują sobie posady, naszym kosztem, wprowadzając zamieszanie i niepewność.. I narażając nas na koszty.. Tym bardziej, że jak podano na konferencji ”Stomatologia 2011”, niemal 44% Polaków w przedziale wiekowym od 65- 74 lata nie ma własnych zębów(???). Pełne własne uzębienie ma jedynie 6,6% Polaków w starszym wieku. Niestety, podobnie jest ze zdolnością do przeżuwania. Jeszcze w roku 2002 miało ją 70% seniorów, obecnie tylko połowa.. I co z tego wynika w socjalizmie biurokratycznym i demokratycznym? Ano czas powołać Ministerstwo Własnych Zębów wraz z Departamentem Przeżuwania.. Na razie z Departamentem.. A potem oddzielić od Ministerstwa i połączyć z Ministerstwem Budownictwa, bez Gospodarki Morskiej.. Można też stworzyć łącznik z Ministerstwem Transportu i ministerstwem Zdrowia. I to wszystko połączyć w nadzorze biurokratycznym, żeby nareszcie przeżuwanie i uzębienie było właściwe do 100 lat, tak jak system emerytalny, który zapewnia jesień życia po ciężkiej pracy do 85 lat.. Tym bardziej, że minister Rostowski chce, żeby emerytury z II filara wypłacał w przyszłości ZUS(???????) Czy to nie świetny numer? Firmy obsługujące Otwarte Fundusze Emerytalne zarobiły miliardy na przymusowym II filarze, teraz wszystkich na powrót do ZUS-u.. Czy ONI nie traktują ludzi jak bydło? No pewnie, że traktują.. A jak Orban na Węgrzech zrobił dobrowolność trzymania pieniędzy w II Filarze, to rwetes podniósł się na całą socjalistyczną Europę.. Rwetes zrobili socjaliści.. I zrobili mu czarny pijar.. Czekam, kiedy zbombardują Budapeszt, tak jak w 1999 roku – Belgrad. WJR
Dzieci modyfikować genetycznie - w celu zmniejszenia emisji, CO2Profesor bioetyki: podajmy ludności środki farmakologiczne by przyjęła “Zielony Porządek Świata”
...masowe podawanie środków farmakologicznych społeczeństwu może pozytywnie wpłynąć na ich “wolę”, np przekazania pieniędzy na rzecz organizacji charytatywnych
Nowy artykuł mający być opublikowanym w gazecie “Ethics, Policy & Environment” optuje za tym aby poważne rozważyć masowe podawanie środków farmakologicznych ludności by uczynić ją bardziej ekologicznie świadomą jednocześnie proponując by dzieci były genetycznie modyfikowane by były mniejsze, w celu zmniejszenia emisji dwutlenku węgla. W rozmowie z The Atlantic główny autor artykułu, profesor bioetyki nowojorskiego Uniwersytetu S. Matthew Liao, optuje za tym, że ludzie muszą być poddawani “biomedycznej modyfikacji” w celu zapobieżenia zmianom klimatu. Propozycje Liao wyprzedzają wszystko to, co w 1932 r. napisał Aldous Huxley w lekturze “Nowy wspaniały świat”, utopijnej powieść o przyszłej dyktaturze naukowej, która “leczyła”, genetycznie manipulowała, i medycznie powodowała zachowaniami ludzi by byli w pełni podporządkowani. Wyrażając ubolewanie, że podatki, CO2 nie zrobią nic, aby ograniczyć emisje dwutlenku węgla, Liao zaproponował inne metody, w tym “farmakologicznie indukowany brak tolerancji na mięso”, w której to metodzie ludzie biorą leki powodujące silne mdłości lub noszą plastry, które “stymulują układ odpornościowy do odrzucania białek bydlęcych”. W celu zmniejszenia indywidualnego “śladu węglowego” i upewnienia się, że ludzie konsumują mniej, Liao sugeruje, że powinna być wprowadzona polityka podobna, ale bardziej elastyczna do polityki jednego dziecka w Chinach. W tym systemie rodzice będą mogli wybrać pomiędzy posiadaniem jednego dużego dziecka, dwóch średniej wielkości dzieci lub trzech małych dzieci. Można by to osiągnąć przez “preimplantacyjną diagnostykę genetyczną”, gdzie zarodek zostanie wszczepiony biorąc pod uwagę możliwy wzrost, lub za pomocą “leków, które zmniejszą lub zwiększą ekspresję genów matki lub ojca by wpłynąć na wysokość dziecka.” Zapytany, czy manipulacja genetyczna dzieci jest etyczna, lub uczciwa, Liao odpowiedział powołując się na to, że potrzeba zajęcia się “klimatem” jest bardziej naglącą moralną kwestią. Liao następnie zasugerował, że masowe podawanie środków farmakologicznych społeczeństwu może pozytywnie wpłynąć na ich “wolę”, np przekazania pieniędzy na rzecz organizacji charytatywnych, takich jak Oxfam, która wspiera program globalnego ocieplenia, za pomocą “farmakologicznego wzmocnienia empatii i altruizmu.” “Na przykład, mogę wiedzieć, że powinienem wysłać czek do Oxfam, ale z powodu słabej woli mogę nigdy go nie wypisać. Jeśli zwiększymy moje zdolności empatii za pomocą leków to może będę w stanie pokonać moją słabość woli i wypisać czek”, mówi Liao. Oczywiście, te same leki mogą być użyte by wpłynąć na ludzi by zrobili cokolwiek. W zależności od tego, kto kontroluje proces, takie działanie zasadniczo reprezentuje okazję do chemicznej kastracji wolnej woli. Liao wyjaśnia, na koniec rozmowy, że przemysł farmaceutyczny jest entuzjastyczny, co do potencjalnego przypływu finansów z “biomedycznych modyfikacji”. “Niedawno wygłosiłem referat na temat tego artykułu na Uniwersytecie Yale i był tam na widowni człowiek, który pracował dla firmy farmaceutycznej, i zdawał się myśleć o tym, że to może być ogromny rynek dla zmian takich jak ta”, stwierdza. Ross Andersen z The Atlantic zawiódł, nie opisując, czym w rzeczywistości są pomysły Liao – narzędziem ekstremalnej dyktatury naukowej opakowanej w modny, liberalny, współczujący, wrażliwy pakiet. Autorzy pracy podkreślają, że te wszystkie opcje będą “dobrowolne”, a nie przymusowe. Jednak jak widzieliśmy w przypadku polityki szczepień rodzice, którzy starają się chronić swoje dzieci przed niebezpiecznymi szczepionkami lub jakimkolwiek innym trendem będącym modzie na rynku medycznym, stają przed konsekwencjami, tak jakby szczepienia były obowiązkowe, ponieważ państwo i establishment medyczny w jednakowym stopniu zajmują się nękaniem i nakładaniem kar. Propozycja Liao farmakologicznego “poprawiania” populacji nie jest pierwszym przypadkiem, kiedy tego typu tematy są poruszane. Już w 1977 roku, obecny doradca ds. nauki w Białym Domu John P. Holdren napisał w swojej książce “The Ecoscience”, że populacja powinna być wysterylizowana za pomocą leków wywołujących bezpłodność by pomóc uratować naszą planetę. Przydatność masowego podawania środków farmakologicznych, jako elementu prowadzącego do stworzenia uległego społeczeństwa była również promowana za pośrednictwem mediów, w których idea wprowadzenia litu do sieci wodociągowej, jako “stabilizatora nastroju” była poważnie rozpatrywana. Inni wybitni psychiatrzy i profesorowie również wzywali do dodawania leków psychotropowych do wody pitnej. To już jest drugi raz w ciągu kilku tygodni, kiedy to szokująco nie-etyczne zalecenia bioetyków lub etyków wchodzą na pierwsze strony gazet. Poprzednie kontrowersje rozgorzały wokół artykułu opublikowanego w ”Journal of Medical Ethics”, w którym argumentowano za tym, że aborcja powinna być rozszerzona na zabijanie noworodków. Paul Joseph Watson Prison Planet.com
Szambiarz czeka na wieszatiela Konstytucja RP z 1997 roku jest dokumentem, którego nawet pobieżna lektura może doprowadzić do stanu głębokiej euforii, przestrzegam przed tym, bo po niej już tylko prosta droga do pełnoobjawowej schizofrenii. Liczba praw, jakie gwarantuje każdemu z nas konstytucja, jest tak wielka, jak wielką była zbiorowa mądrość Zgromadzenia Narodowego, które głosami 451 deputowanych ustawę zasadniczą uchwaliło, przy 40 głosach sprzeciwu. A był to czas, gdy SLD miało najwięcej, bo 162 posłów, AWS 134, Unia Wolności 47, a PSL, podobnie jak dziś, jedynie 26 posłów. PiS dopiero raczkował ze swoimi 18 posłami, a sam Jarosław Kaczyński wszedł do Sejmu z listy Ruchu Odrodzenia Polski. Powstał zbiór praw budzących po wsze czasy wdzięczny nasz szacunek dla jego legislatorów, a już szczególnie dla prezydenta RP, w osobie towarzysza Aleksandra Kwaśniewskiego, który konstytucję podpisał. Łatwiej byłoby wymienić, czego konstytucja nam nie gwarantuje, niż wyliczyć to, co się według niej nam należy. Zachęcając, zatem do ostrożnej lektury, skoncentruję się na jednym tylko artykule w dziale „obowiązki”. Art. 82 stanowi, że obowiązkiem obywatela polskiego jest wierność Rzeczypospolitej oraz troska o dobro wspólne. Po 15 latach obowiązywania ustawy zasadniczej poseł na Sejm, znany powszechnie, jako „szambiarz z Lublina”, nie obrażając tego pięknego i zasłużonego do Rzeczplitej miasta, ogłosił na spotkaniu zorganizowanym przez Aleksandra Kwaśniewskiego, że „przyszedł czas, aby powiedzieć Polakom, że muszą się wyrzec swojej polskości”. Wracając do tekstu konstytucji, można śmiało powiedzieć, że „szambiarz” zanegował ją w całości, poczynając od polskiego godła, jakim jest wizerunek orła białego w koronie na czerwonym polu, po biel i czerwień naszych narodowych barw, i Mazurek Dąbrowskiego - hymn Rzeczypospolitej. Zanegował stolicę Polski, Warszawę i wszystkie inne artykuły konstytucji. Nie spodziewam się jednak najmniejszej nawet reakcji konstytucyjnych władz, strzegących w Polsce polskiego prawa. Posła chroni wszak immunitet poselski, parlamentem rządzi „marszałkini” zaprzyjaźniona z posłem, a całością kieruje ktoś, dla którego „Polska to nienormalność”. Ważne jednak, że program „wyrzeczenia się polskości” został wreszcie publicznie ogłoszony. Równie ważna okazała się reakcja gospodarza spotkania Aleksandra Kwaśniewskiego, który słowami „proszę nie szaleć, rozumiem intencje, ale odradzałbym takie sądy”, nie tylko, że nie potępił „szambiarza z Bigoraja” (niech mi mieszkańcy tego miasta również wybaczą), ale wyraził zrozumienie dla jego intencji. Bo powiedział on coś, co dla postkomuny, kontynuującej od lat bolszewicką walkę z polskością, jest oczywiste, tylko ze względów taktycznych nie nadaje się do nagłośnienia. W domu wisielca nie mówi się przecież o sznurze. Nawet „wielki Stalin” nie zgodził się na pomysł Bieruta, aby zmienić nam hymn narodowy na inny. Mamy, zatem pierwszego oficjalnie odnotowanego w III RP posła - zdrajcę Polski. Byli już niestety tacy w naszej historii, poczynając od posła upickiego ziemi trackiej, Władysława Sicińskiego, który za pieniądze Janusza Radziwiłła, w 1652 roku, zerwał sejm, nie pozwalając na jego kontynuację, czyli, jak to mówiono wtedy, prolongatę. Niestety, nasza konstytucja nie przewiduje możliwości odebrania obywatelstwa polskiego osobie, która wyrzeka się dobrowolnie polskości. Nie da się odebrać prawa pozostawania obywatelem polskim, Polakiem, osobie opluwającej własne państwo, Naród, jego prawa i obywateli. Może utracić obywatelstwo polskie tylko wtedy, gdy sam się go zrzeknie. Miałby, więc „szambiarz” szansę zapoczątkować proces pozbywania się polskości, poczynając od siebie, ale ten poseł „upijski” (tu nazwa nie pochodzi już od miasta), dodatkowo oszołomiony ziołami, nie jest taki głupi, na jakiego wygląda, gdyż straciłby w ten sposób mandat poselski, tym samym immunitet, a wtedy wszystkie jego przekręty umorzone przez prokuratury wróciłyby na wokandę. Może, więc nadal bezkarnie wymiotować żółcią na polskość i mieszać w swoim szambie to, co dla każdego Polaka jest największą świętością. Ale jak mawiano w stanie wojennym: „dopóty Urban wodę nosi, dopóki mu ucha ktoś nie urwie”. Według Aleksandra Brücknera, jeszcze do końca XIX wieku pokazywano w Upicie zmumifikowane zwłoki Sicińskiego, trzymane w szafie zakrystii kościelnej, ponieważ żadna ziemia nie chciała go przyjąć. Dopiero gubernator wileński gen. Michaił Murawiow, słynny „wieszatiel”, kat Polaków z Powstania Styczniowego, kazał pochować trupa Sicińskiego pod progiem kościoła w Upicie. Na starych zdjęciach trup Sicińskiego jakoś tak podobny do „szambiarza”. Wojciech Reszczyński
W moralności nie ma kompromisów Episkopat Polski solidaryzuje się z Radą Stałą KEP, która stanowczo zaapelowała o zmianę decyzji KRRiT w trwającym procesie koncesyjnym i przyznanie Telewizji Trwam miejsca na cyfrowym multipleksie. Stanowisko to znalazło się w wydanym wczoraj wieczorem komunikacie z 357. Zebrania Plenarnego Konferencji Episkopatu Polski. W czasie dwudniowego spotkania w Warszawie księża biskupi mówili o nowej ewangelizacji, przyjęli dokument społeczny, dyskutowali na tematy bioetyczne. Episkopat domaga się przywrócenia religii do ramowego planu nauczania w szkołach. Wykluczenie stacji o charakterze religijnym w procesie koncesyjnym narusza zasadę pluralizmu oraz równości wobec prawa, podkreślili członkowie Rady Stałej KEP już 2 miesiące temu. Przypomnieli, że większość mieszkańców naszego kraju to katolicy, którzy powinni mieć zapewniony swobodny dostęp do programów Telewizji Trwam w systemie naziemnej telewizji cyfrowej. To stanowisko potwierdził obecnie cały Episkopat Polski. "Biskupi zebrani na sesji plenarnej solidaryzują się ze stanowiskiem Rady Stałej Episkopatu w sprawie przyznania TV Trwam miejsca na multipleksie cyfrowym", czytamy w wydanym na zakończenie obrad komunikacie. Głównym punktem dwudniowego 357. Zebrania Plenarnego Konferencji Episkopatu Polski, które zakończyło się wczoraj w Warszawie, było przyjęcie dokumentu społecznego pt. "W trosce o człowieka i dobro wspólne". - Jeśli nie będzie poczucia odpowiedzialności moralnej, uczciwości - będzie korupcja, egoizm weźmie górę - powiedział, odnosząc się do jego treści, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski ks. abp Józef Michalik. Dokument zawiera istotne wskazania dotyczące takich spraw, jak: poszanowanie życia ludzkiego, obrona małżeństwa, etyka w polityce, współczesne grzechy mediów czy problem patologii w ekonomii, dla której liczy się tylko zysk, a nie człowiek. Podkreśla też, że w sprawach dotyczących wiary i moralności nie może być kompromisu. Inną z istotnych kwestii poruszaną podczas obrad były sprawy bioetyczne. Mówił o nich m.in. gość z Niemiec ks. bp Wolfgang Ipolt, ordynariusz Görlitz. Wskazał on na problemy bioetyczne, które wiążą się też z medycyną transplantacyjną. - Kościół podkreśla, że transplantacja może nastąpić tylko w przypadku niewątpliwego stwierdzenia śmierci, a decyzja dawcy musi być całkowicie wolna - powiedział ks. bp Ipolt. Podsumowując dyskusję na temat przeszczepów, ks. abp Michalik przypomniał, że w sprawach dotyczących moralności nie może być kompromisów. Zapowiedział też apel biskupów do społeczeństwa i parlamentarzystów o to, by podczas głosowań w sprawach moralnych nie stosować dyscypliny partyjnej. - Musi to być zostawione sumieniu - podkreślił. Jako sytuację stwarzającą bardzo złą atmosferę ks. abp Stanisław Gądecki, zastępca przewodniczącego KEP, ocenił nowe rozporządzenie MEN z 7 lutego br. o usunięciu religii z ramowego programu nauczania oraz ustalenia, iż lekcje religii, jako przedmiotu nieobowiązkowego prowadzone będą na pierwszych lub ostatnich godzinach lekcyjnych? Episkopat domaga się przywrócenia religii do ramowego programu nauczania w myśl zapisu art. 12 ust. 1 konkordatu. Przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego KEP ks. bp Marek Mendyk powiedział, że obecnie trwa wymiana korespondencji między Episkopatem a ministerstwem. Biskupi uważają, że wyjaśnienie MEN - które pojawiło się także na stronie internetowej ministerstwa - ujawnia dobre intencje prawodawcy, jednak potrzebny jest wyraźny zapis w rozporządzeniu, by podmioty odpowiedzialne nie miały żadnych wątpliwości. - Upominamy się, by zapis o lekcjach religii był wyraźny i czytelny zarówno dla samorządów, jak i dla dyrektorów szkół - podkreślił ks. bp Mendyk. Obrady Episkopatu dotyczyły także kwestii związanych ze sprawami materialnymi Kościoła. Sekretarz generalny KEP ks. bp Wojciech Polak podkreślił potrzebę całościowego rozwiązania kwestii finansowych w dialogu z rządem. Zaznaczył, że powinno się to dokonać drogą wypełnienia zapisów art. 22 konkordatu, z uwzględnieniem misji Kościoła i jego zaangażowania w życie społeczne. Z kolei ks. abp Michalik apelował o to, by nie przedstawiać sprawy Funduszu Kościelnego, jako "przywileju" strony kościelnej. Zaznaczył, że istnieje moralny obowiązek bronienia się przed złodziejstwem i piętnowania zła, jakim było bezprawne odebranie Kościołowi majątku przez władze PRL. Fundusz jest, więc rekompensatą za zabrane Kościołowi mienie - podkreślił. Na dziś zaplanowane jest spotkanie Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu m.in. na temat Funduszu Kościelnego. Małgorzata Jędrzejczyk
Patent dla gigantów Nad dezyderatem w sprawie uwarunkowań i potencjalnych skutków przystąpienia Polski do jednolitego systemu ochrony patentowej będą dziś głosować posłowie z sejmowej Komisji Innowacyjności i Nowoczesnych Technologii. Co ciekawe, jego współautorem jest szef komisji i poseł Platformy Obywatelskiej Mieczysław Golba. Posłowie zwracają się z prośbą o przeprowadzenie "niezbędnych, szczegółowych analiz oraz o podjęcie niezbędnych kroków, które zapobiegną ewentualnym niepożądanym skutkom wdrożenia w Polsce jednolitego patentu europejskiego". Na ochotnika do systemu jednolitej ochrony patentowej zgłosił Polskę rząd Donalda Tuska. To miał być - podobnie jak porozumienie ACTA - kolejny sukces polskiej prezydencji. Z ACTA rząd się wycofał pod naciskiem opinii publicznej. W listopadzie Donald Tusk w liście do przywódców państw i szefów instytucji europejskich apelował o porozumienie w sprawie europejskiego patentu o jednolitym skutku. "Jednym z najważniejszych i najbardziej obiecujących projektów wspólnego rynku jest jednolity patent europejski, któremu ostatnie prezydencje poświęciły wiele pracy i uwagi" - pisał premier. Przedstawiciele rządu, tłumacząc dobrodziejstwa płynące z tego porozumienia, prezentują głównie argumentację Komisji Europejskiej. Ma być taniej i łatwiej o zachodnie technologie. Odpowiedzialny za wprowadzenie w życie tych rozwiązań jest francuski komisarz UE ds. rynku wewnętrznego i usług Michel Barnier. Zdaniem krytyków jednolitego patentu, to próba ostrego wejścia na polski rynek i uderzenie w nieliczną krajową konkurencję. Pomysł kosztowny dla krajowych producentów, handlowców. Ale też konsumentów i państwa. Chodzi m.in. o produkcję takich dóbr jak leki, a w grę wchodzą ogromne pieniądze i interesy największych gigantów i korporacji.
- To ograniczenie swobody gospodarczej, uderzenie w polskie firmy farmaceutyczne i informatyczne, które potrafią konkurować z najsilniejszymi - podkreśla poseł Bolesław Piecha. Rząd włączył Polskę do tej inicjatywy w 2009 r. w ramach tzw. wzmocnionej współpracy. Pakiet aktów prawnych tworzących jednolity europejski system patentowy składa się z dwóch rozporządzeń w sprawie jednolitego systemu ochrony patentowej, reżimu językowego oraz jednej umowy międzynarodowej, która tworzy system sądowniczy. Są to zobowiązania wykraczające poza konieczności dostosowawcze wynikające z traktatów europejskich. Jest szansa na wycofanie z tego projektu. W ocenie prof. Aurelii Nowickiej, eksperta w dziedzinie prawa własności intelektualnej (UMK), rozbudowane monopole patentowe ograniczą swobodę działalności gospodarczej. Wymuszą też na polskich przedsiębiorcach nabywanie licencji od podmiotów zagranicznych na prowadzenie działalności w... Polsce.
Gorsze niż ACTA Niezwykle ciekawy przebieg miało ostatnie posiedzenie wspomnianej już komisji innowacyjności 29 lutego. Poza poruszeniem sprawy ratyfikacji przepisów zawartych w porozumieniu ACTA wysłuchano na nim także informacji przedstawiciela ministra gospodarki o systemie jednolitego patentu oraz o Jednolitym Sądzie Patentowym w ramach Unii Europejskiej. Jak się okazało, reprezentująca rząd Grażyna Hanclewska przedstawiła głównie racje... Komisji Europejskiej. Tymczasem w opinii ekspertów przyjęcie nowych regulacji prawnych w tym zakresie zmieni gospodarczy obraz Europy. Przede wszystkim utrwali niemiecką i francuską dominację, natomiast polska gospodarka nie będzie beneficjentem korzyści, jakie mają płynąć z tego rozwiązania. Jak napisała w specjalnym "Apelu w obronie Polskiej gospodarki - NIE dla jednolitej ochrony patentowej" Polska Izba Rzeczników Patentowych, "przyjęcie tych regulacji sprowadzi polskiego przedsiębiorcę do roli odtwórcy korzystającego z obcych wynalazków kosztem ponoszenia opłat licencyjnych". Rząd ma tylko jeden argument: spadną koszty uzyskiwania patentów, a ich zasięg będzie dla polskiego innowatora, przedsiębiorcy ogólnoeuropejski. Według szacunków Komisji Europejskiej koszty uzyskania patentu obowiązującego w całej UE są obecnie dziesięciokrotnie wyższe niż w USA (20 tys. euro). Dzięki jednolitemu patentowi polski wynalazca będzie mógł zgłosić wniosek patentowy we własnym języku, ten będzie następnie tłumaczony w jednym z trzech języków urzędowych: niemieckim, angielskim lub francuskim. Po wejściu w życie tej propozycji koszty proceduralne patentu, obowiązującego we wszystkich 27 państwach członkowskich UE, mają nie przekraczać 6,2 tys. euro, w tym koszty tłumaczenia będą stanowić około 10 procent. Jednak zdaniem Anny Korbeli, prezes PIRP, argument ten nie dotyczy polskich przedsiębiorców.- Koszt usunięcia wadliwie udzielonej ochrony patentowej służy jako pretekst do nękania przedsiębiorstw, jest niebanalny i wynosi w warunkach rynkowych 60 tys. euro - podkreśla. W ocenie ekspertów, "Porozumienie w sprawie jednolitego sądu patentowego" zawiera regulacje porównywalne z umową ACTA. Jak wskazywała prof. Nowicka, używa się w nim prawie identycznych sformułowań dotyczących środków zabezpieczających, tymczasowych, nakazów sądowych, nakazów zniszczenia towaru, nakazu zablokowania rachunków bankowych przedsiębiorcy podejrzanego o naruszenie patentu. Patent jest bardzo silnym prawem dającym wyłączność. Ale już dzisiaj nadużywa się go do walki z konkurencją. - Znane są takie pojęcia jak "trolle patentowe", które nękają konkurentów zarzutami naruszenia patentu, jak "gąszcze patentowe", występujące zwłaszcza w dziedzinie farmacji. Zdarza się, że ponad tysiąc patentów chroni jedną jednostkę leku - wyjaśnia prof. Nowicka.
- Jesteśmy na etapie rozwoju i nie mamy Siemensa, który uzyskuje ponad 2 tys. patentów. Nie mamy Philipsa czy firmy Nokia. Jeśli będziemy mieć Siemensa, Boscha czy inne tego typu podmioty, wówczas będziemy w pierwszym szeregu bojowników o jednolitą ochronę patentową i jednolity sąd patentowy. Jeśli będziemy mieli 12 tys. patentów rocznie, a nie 45, jeśli będziemy dokonywać 30 tys. zgłoszeń, a nie 200, sama stanę w pierwszym szeregu - tłumaczyła posłom prof. Nowicka. Jak może wyglądać ewentualny spór o prawa do patentu? Udzielone prawo patentowe stanie się podstawą wystąpienia do sądu o udzielenie zabezpieczenia. Wystarczy do tego tylko jednostronny protest jakiejś firmy. Sprawa będzie się toczyła w języku obcym przed zagranicznym sądem. Podstawową metodą zabezpieczenia ewentualnych roszczeń jest zamrożenie konta przedsiębiorstwa. Utrata płynności finansowej na choćby kilka tygodni to eksperyment, którego żadna firma nie przetrwa.
Tylko języki konkurencji W dezyderacie skierowanym do rządu posłowie zwracają uwagę, że zasada, iż opisy europejskich patentów będą mogły być składane tylko w jednym z trzech języków (francuskim, niemieckim lub angielskim), wprowadza nierówność w dostępie do systemu ochrony patentowej dla firm pochodzących z krajów spoza tej strefy. Uzyskanie ochrony patentowej będzie droższe, m.in. ze względu na koszty tłumaczeń, w przeciwieństwie do kosztów ponoszonych przez konkurentów z krajów niemiecko-, anglo- i francuskojęzycznych. "Sam fakt obowiązywania w polskim obiegu prawnym przepisów i stosownych dokumentów, które nie są dostępne w języku urzędowym (polskim), rodzi także wątpliwości natury konstytucyjnej" - podkreślają posłowie. To właśnie kwestie językowe od ponad 35 lat są główną przyczyną fiaska dotychczasowych projektów utworzenia patentu unijnego. Tymczasem, aby patent mógł funkcjonować sprawiedliwie, wiedza techniczna zawarta w opisie powinna być dostępna w państwie, w którym wynalazek podlega ochronie, w języku urzędowym tego państwa. I o takie prawo postanowiły zawalczyć np. Hiszpania i Włochy, które w ubiegłym roku zaskarżyły pomysł do Trybunału Sprawiedliwości UE. Stały doradca komisji Radosław Nielek związany z SLD podziela te wątpliwości. - Z jakiego powodu przedsiębiorcy, naukowcy we Francji mają mieć łatwiej niż w Polsce? Jestem w stanie zaakceptować rozwiązanie, że wszyscy mają obowiązek składania dokumentów w języku angielskim. Nie jestem w stanie przyjąć rozwiązania, że Francuzi mają prawo składać patenty we własnym języku, a Polacy nie mają takiego prawa - mówił. Ciekawą opinię na ten temat wygłosił również sekretarz zarządu Stowarzyszenia Ochrony Własności Przemysłowej Bartosz Krakowiak. Choć reprezentowana przez niego organizacja popiera inicjatywy zmierzające do poprawy poziomu ochrony własności przemysłowej i nie krytykowała zapisów porozumienia ACTA, to jednak wyraził on obawę, iż rozwiązania dotyczące jednolitego patentu służą faworyzowaniu przedsiębiorców z pewnego kręgu językowego.
- W skrócie rzecz ujmując, będzie to wyglądało tak, że polscy przedsiębiorcy będą zmuszeni do respektowania obcych patentów w obcym języku, a przed zarzutami ich naruszenia będą musieli bronić się przed obcymi sądami ulokowanymi poza granicami naszego kraju - wyjaśniał Krakowiak. Rozstrzyganiem sporów ma się zajmować specjalny sąd patentowy. Jego siedzibą będzie prawdopodobnie Monachium, obecna siedziba Europejskiego Urzędu Patentowego. Instytucja ma mieć wyłączne kompetencje w niemal wszystkich sprawach dotyczących zarówno "klasycznych" patentów europejskich, jak i przyszłych patentów europejskich o jednolitym skutku. W szczególności w sprawach o ich naruszenie i unieważnienie. W ocenie prof. Nowickiej, stworzenie wspólnego sądu koliduje z art. 175 polskiej Konstytucji, który określa strukturę organów sprawujących w Polsce władzę sądowniczą. Nie ma wśród nich sądu wspólnego dla państw członkowskich Unii Europejskiej. Do tego dochodzi art. 90 Konstytucji, który pozwala Polsce, jako państwu przekazać kompetencje w niektórych sprawach organizacjom międzynarodowym. Jednak zgodnie z orzeczeniem Trybunału Sprawiedliwości JSP nie jest organizacją, ale po prostu sądem. Maciej Walaszczyk
Dworak nie chce wpuścić NIK Posłowie Platformy Obywatelskiej, Ruchu Palikota i Sojuszu Lewicy Demokratycznej przychylili się do prośby Jana Dworaka, przewodniczącego KRRiT. Zgodnie głosowali wczoraj przeciwko wystąpieniu przez Sejm do Najwyższej Izby Kontroli o przeprowadzenie audytu w KRRiT. NIK miałaby zbadać proces przyznawania koncesji telewizyjnych na naziemne nadawanie cyfrowe. O losie wniosku zdecyduje teraz cała izba. Sprawą wniosku do NIK zajmowały się wczoraj już na czwartym wspólnym posiedzeniu połączone sejmowe komisje: do spraw Kontroli Państwowej oraz Kultury i Środków Przekazu. I gdy doszło do głosowania nad wnioskiem o kontrolę Krajowej Rady, okazało się, że nieformalna koalicja PO - SLD - RP ma dużą większość. Za wnioskiem głosowało tylko 16 posłów, przeciw było 26. Nikt nie wstrzymał się od głosu. Teraz sprawą zajmie się Sejm na posiedzeniu plenarnym. Ale nie wiadomo jeszcze, kiedy to się stanie. Zanim prowadzący obrady poseł Arkadiusz Czartoryski (PiS) przeprowadził głosowanie, głos zabrał szef Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jan Dworak. Poinformował, że we wtorek KRRiT obradowała nad wnioskiem Fundacji Lux Veritatis o wstrzymanie decyzji koncesyjnych i go odrzuciła. - To niemożliwe, bo proces cyfryzacji byłby opóźniony. To oznaczałoby straty dla firm, dla widzów - mówił Dworak. Przewodniczący argumentował, że taki sam wniosek Fundacja może złożyć w sądzie. Co jednak w kontekście tematu obrad komisji było najważniejsze, to fakt, że Jan Dworak sprzeciwił się kontroli NIK. Jego zdaniem, niemożliwe jest skontrolowanie KRRiT w trakcie prowadzonego procesu koncesyjnego, a ponadto taka ewentualna decyzja "dezawuuje dwa organy państwa". Zarzucił też posłom, jakoby wniosek złożono po to, żeby uprzedzić decyzję sądu. Poseł Elżbieta Kruk (PiS), która reprezentowała wnioskodawców projektu uchwały, powiedziała, że argumenty Jana Dworaka są śmieszne. Szef Krajowej Rady mówi o niebezpieczeństwie opóźnienia procesu cyfryzacji, podczas gdy - jak argumentowała Kruk - jeden podmiot, który dostał koncesję, zaczął nadawać po roku od jej otrzymania, a drugi dotąd nadaje tylko próbny techniczny program. - Procedura odwoławcza się zakończyła, sprawa jest w sądzie i dotyczy tylko Fundacji Lux Veritatis. Sąd zbada tylko część sprawy - przekonywała Elżbieta Kruk. I podkreśliła, że działania Krajowej Rady to dowód na to, że władza dąży do zamknięcia ust Kościołowi katolickiemu. Poseł Kruk zaznaczyła też, że przeciwko dyskryminowaniu Telewizji Trwam protestowały takie instytucje jak Helsińska Fundacja Praw Człowieka czy Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, a więc takie, które w żaden sposób nie są związane z Telewizją Trwam i Radiem Maryja. Jeszcze większe znaczenie mają masowe protesty, które z całej Polski napływają do Krajowej Rady. - Głosy sprzeciwu 1,8 mln osób pozostają bez echa, a pan przewodniczący Dworak orzekł, że nie wie, o co chodzi - stwierdziła Elżbieta Kruk. - Media czynią wiele, by ośmieszyć to, co konserwatywne i katolickie, narodowe czy patriotyczne. Telewizja Trwam i Radio Maryją są bastionem obrony tych wartości. Czy dlatego chce się zniszczyć te media? To charakterystyczne dla reżimów totalitarnych - podkreśliła parlamentarzystka. To jednak niewiele pomogło, bo wniosek o skontrolowanie KRRiT upadł. - Doszło do powstania koalicji, która powiedziała: nie będzie tej kontroli, bo tak sobie nie życzy Jan Dworak - mówił po posiedzeniu komisji przewodniczący Arkadiusz Czartoryski. - Jakim prawem Jan Dworak nie zgadza się na kontrolę NIK? - pytał Czartoryski. Ale odpowiedzi na to pytanie nie uzyskał.
Odłożyć kontrolę na lata Co ciekawe, posłom Platformy Obywatelskiej wcale nie zależało na głosowaniu nad wnioskiem o kontrolę NIK w Krajowej Radzie i jego szybkim odrzuceniu. Poseł Iwona Śledzińska-Katarasińska domagała się, aby posłowie głosowali wniosek jej klubowej koleżanki Julii Pitery o zdjęcie sprawy kontroli w KRRiT z porządku obrad aż do czasu rozstrzygnięcia sprawy przez sąd administracyjny. Gdyby ten postulat został przegłosowany, wtedy bezprzedmiotowe byłoby głosowanie nad wnioskiem o kontrolę procesu koncesyjnego na naziemne nadawanie cyfrowe. Arkadiusz Czartoryski nie uległ jednak tym naciskom i przeprowadził zaplanowane wcześniej głosowanie. - Platforma Obywatelska chciała zastosować trick: odkładać sprawę kontroli na lata - powiedział poseł Czartoryski. Jego zdaniem, taktyka PO była następująca: jak rozdzielone zostaną wszystkie miejsca na multipleksie, to wtedy róbcie sobie kontrole. I nawet jak się okaże, że być może rzeczywiście były jakieś uchybienia w procesie koncesyjnym, to nic nie da się zrobić, bo nie będzie już miejsc na multipleksie. - Posłowie PO wychodzili oburzeni, że odbyło się to głosowanie, które obnażyło koalicję PO - SLD - RP - podkreślił Czartoryski na konferencji prasowej po posiedzeniu komisji.
Elżbieta Kruk oceniła, że posłom Platformy zależało na zamknięciu debaty na temat postępowania koncesyjnego KRRiT. Zaznaczyła, że problem jest jeszcze poważniejszy niż sprawa Telewizji Trwam.
- To sprawa procesu cyfryzacji, to władze trzymają pod korcem - stwierdziła poseł Kruk. I zaapelowała do mediów, aby podjęły debatę na ten temat. Z tym zaś nie jest najlepiej, a poseł Kruk wypomniała dziennikarzom, że do tej pory takiej debaty nie prowadzą, tak samo jak ignorują marsze w obronie wolności słowa i przeciwko dyskryminacji katolickich mediów. Żalu z powodu decyzji posłów nie kryła Lidia Kochanowicz, dyrektor finansowy Fundacji Lux Veritatis. - Skrzywdzono nie tylko fundację, ale i inne podmioty, którym odmówiono koncesji - powiedziała dyrektor Kochanowicz. Przypomniała, że KRRiT ustaliła blisko sto wskaźników, na podstawie, których miała badać sytuację ekonomiczną potencjalnych koncesjonariuszy. Ale różne wskaźniki stosowano wobec różnych firm po to, żeby udowodnić, że akurat te podmioty zasługują na koncesję. - Nasz proces w sądzie może trwać wiele miesięcy albo i wiele lat. Dlatego zbadanie sprawy przez NIK jest zasadne. NIK badałaby cały proces, a nie tylko krzywdę Fundacji Lux Veritatis - argumentowała Lidia Kochanowicz.
Co dalej? - My nie ustąpimy, przed nami drugie czytanie uchwały w Sejmie. Nie uda się zamknąć ust parlamentarzystom, nie uda się zamknąć ust ludziom - podkreśla Elżbieta Kruk. I zapowiada obronę uchwały na posiedzeniu plenarnym izby. Poseł wyjaśniła, że w Sejmie odbędzie się drugie czytanie projektu, tyle tylko, że z negatywną rekomendacją komisji. Bo wynik głosowania oznacza, że obie komisje zarekomendują Sejmowi, by uchwałę odrzucił. Ale taka rekomendacja nie jest dla posłów wiążąca. Czy jednak arytmetyka sejmowa, gdy PO, SLD i Ruch Palikota mają zdecydowaną większość także w całym Sejmie, nie wskazuje, że i to głosowanie będzie czystą formalnością? Niekoniecznie. Opozycja liczy, bowiem na to, że rządzący uszanują dobrą tradycję, jaka do tej pory obowiązywała w Sejmie - że uwzględniane są wszystkie wnioski o zlecenie NIK kontroli jakiejś instytucji państwowej. - To była dobra tradycja w Sejmie, że takie uchwały były przyjmowane - argumentuje Elżbieta Kruk. Tylko, że akurat wczoraj zdarzyło się pierwszy raz, iż posłowie koalicji rządzącej na forum komisji zagłosowali przeciwko wnioskowi o kontrolę NIK, a więc ta dobra tradycja już faktycznie została złamana. Czy PO i jej sojusznicy pójdą o krok dalej? Nie wiadomo zresztą, kiedy ta sprawa trafi na forum całego Sejmu. To zależy od tego, w jakim terminie do porządku obrad izby taki punkt wprowadzi marszałek Sejmu Ewa Kopacz. Platformie może zależeć na przeciąganiu sprawy, dlatego już teraz opozycja apeluje do Kopacz o jak najszybsze skierowanie projektu uchwały do drugiego czytania. Na decyzję Sejmu nie chcą czekać posłowie Solidarnej Polski. Przewodniczący klubu poseł Arkadiusz Mularczyk poinformował, że 22 parlamentarzystów tego klubu złożyło wczoraj wniosek do NIK o kontrolę procesu koncesyjnego. A to już nie musi być poddawane pod głosowanie w Sejmie, więc nie ma przeszkód, żeby taki dokument znalazł się na biurku prezesa NIK Jacka Jezierskiego. Odrębną kwestią jest to, kiedy izba taką kontrolę mogłaby przeprowadzić. Na pewno stałoby się to szybciej, gdyby uchwałę w tej sprawie podjął cały Sejm. Mularczyk podkreślił, że NIK musi uwzględnić każdy poselski wniosek o kontrolę. - Liczymy na to, że ten wniosek zostanie rozpatrzony w najszybszym możliwym terminie przez NIK i zostanie wszczęta procedura kontrolna - nie kryje swoich nadziei przewodniczący Klubu Parlamentarnego SP. Poseł Beata Kempa dodaje, że ich wniosek nie jest niczym nadzwyczajnym, bo zdarza się, że posłowie proszą NIK o przeprowadzenie jakiejś kontroli z powodu interwencji jednego obywatela i izba umieszcza taką sprawę w planie swojej pracy. Mularczyk liczy na to, że pod wnioskiem SP podpiszą się także politycy z innych klubów, aby co najmniej jedna trzecia parlamentarzystów go poparła. Krzysztof Losz
Nie wpuszczą NIK-u, po co ma opisać te machloje Jak diabeł swięconej wody boi sie Platforma kontroli NIK-u w sprawie odmowy koncesji dla Telewizji Trwam. Jak diabeł sie boją, bo moze diabeł im w machlojach pomagał...
1. Po czterech dniach długich debat komisje sejmowe jednak odrzuciły wniosek o kontrolę NIK w sprawie koncesji dla Telewizji Trwam. Platforma boi sie tej kontroli jak diabeł swięconej wody. Widocznie chłopaki dobrze wiedza, ile ten ich dworzanin Dworak tam nabroił. Więc nie wpuszczą NIK-u, po cholerę im, żeby opisywał te machloje..
2. Gdyby Dworak i ta jego rada mieli czyste rece, to prosiliby o kontrolę NIK-u. Żebraliby o nią - przyjdźcie, sprawedźcie i ogłoście urbi et orbi, ze wszystko było zgodne z prawem, niech ten Toruń od nas się odczepi. Prosze - tu sa kwity, tu wnioski, warunki były takie, ten spełnił, tamten nie, zasady były dla wszystkich jednakowe, inaczej nie mozna było tego rozstrzygnąć. Nie mamy nic do ukrycia, prosimy, błagammy o kontrolę. A tu na odwrót - szlaban na NIK, zadnej kontroli byc nie może! Jak złodziej, który nie chce wpuścić policjanta do piwnicy, bvo tam schował ukradziony rower.
3. W obronie Telewizji Trwam staje spora część Polski. Jest już prawie dwa miliony podpisów, jeszcze nigdy tak wielu Polaków nie podpisało sie pod protestem w żadnej sprawie. Dziatki tysiecy ludzi przeszło w marszach protestacyjnych ulicami wielu polskich miast. Protestuja nawe ludzie niebędący widzami Trwam, ale zaniepokojeni uderzeniem w wolność informacji - i wszystko to odbija sie od muru arogancji i bezczelnosci. Nie damy koncesji, bo nam sie tak podoba się. Nie wpuscimy kontroli, bo nam sie kontrola nie podoba. Nie mamy panskiego płaszcza i co nam pan zrobi... A z dwóch milionów podpisów rozpalimy sobie ognisko...
4. Tak rządzi Platforma, podobno Obywatelska, która protesty i prośby obywateli ma za nic. Ale będzie to Platforme drogo kosztować. Bo sprawiedliwość dziejowa, choć nierychliwa, kiedys jednak przyjdzie. Janusz Wojciechowski
MON upomniane za Błasika Parlamentarzyści pytają też o zasadność wynajmu od spółki EuroLOT embraerów. Chcą, by ze strony Sił Zbrojnych padła jednoznaczna deklaracja o konieczności zakupu nowoczesnych maszyn. Na ostatnim posiedzeniu senackiej Komisji Obrony Narodowej wiceminister Czesław Mroczek i gen. dyw. pil. Sławomir Kałuziński, zastępca dowódcy Sił Powietrznych, przedstawili działania podejmowane przez MON w odniesieniu do zaleceń sformułowanych przez komisję Jerzego Millera. I tak Inspektorat MON ds. Bezpieczeństwa Lotów zostanie zreorganizowany. Zmiany proponowane przez resort mają być niemal tak poważne jak te, które dotknęły 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. Obecna rola instytucji, z której wywodziło się siedmiu członków komisji Millera, ograniczy się do badania zdarzeń lotniczych. MON i wojsko postanowiły nie kwestionować ani wniosków z raportu komisji Millera, ani niedawno zaprezentowanych wyników kontroli NIK.Jeśli chodzi o raport izby, to zdaniem wiceministra Mroczka jego zalecenia pokrywają się z wyrażanymi przez Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. W rzeczywistości jednak NIK w większym stopniu koncentruje się na samym ministerstwie niż bezpośrednio na specpułku i Dowództwie Sił Powietrznych. Zarzuca przede wszystkim brak odpowiednich regulacji, właściwego zarządzania i nadzoru nad wykonywaniem zadań w zakresie przewozu najważniejszych osób w państwie. Odpowiedzią na tę część zarzutów ma być reorganizacja mieszczącego się w Poznaniu Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów. Wiceminister Mroczek, który odpowiada za działania związane z wdrożeniem zaleceń komisji Millera, przedstawił senatorom obszerny harmonogram działań resortu. Każdej z 44 rekomendacji skierowanych do podmiotów wojskowych (głównie oczywiście specpułku) przypisano termin i sposób realizacji. Licząca 28 stron tabela opisuje plany resortu. Dla siedmiu zaleceń wyznaczony czas już minął, przy 25 punktach widnieje data ostatniego dnia 2012 roku, w jednym - 2014 roku. Pozostałe zalecenia, jako dotyczące bezpośrednio i wyłącznie Tu-154M pozostały bez żadnej daty. - Postanowiliśmy w miarę możliwości wszystkie rekomendacje kierowane do specpułku potraktować ogólniej, tak żeby dotyczyły całego lotnictwa wojskowego - mówił Mroczek. Resort nie ma zresztą innego wyboru. Gdyby ograniczył się do rozformowanego specpułku, naraziłby się na zarzut, że decyzja o jego likwidacji podyktowana była uniknięciem wdrażania zaleceń komisji. W związku z wdrażaniem programu zmian w lotnictwie wojskowym po katastrofie smoleńskiej w MON działają aż cztery nowe ciała. Są to trzy zespoły robocze oraz zespół monitorujący. Pierwszy z nich ma się zajmować kwestiami organizacyjnymi związanymi z lotami VIP, drugi zajmie się wymogami technicznymi statków powietrznych dla tych lotów, a zadaniem trzeciego będzie budowa ogólnego systemu kontroli, jakości w lotnictwie polskich Sił Zbrojnych. Ze względu na obszar zainteresowań do pierwszego zespołu weszli przedstawiciele Kancelarii Prezydenta, premiera, Sejmu i Senatu oraz MSZ i MSW. Zespół monitorujący ma zająć się kontrolą wdrażania planów resortu. Weszli do niego trzej eksperci spoza wojska. To znani z komisji Millera członkowie Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych: Maciej Lasek (obecny przewodniczący) i Wiesław Jedynak, oraz Jacek Pawlaczyk z LOT, syn kapitana Zygmunta Pawlaczyka, dowódcy Iła-62M, który zginął podczas katastrofy w Lesie Kabackim 9 maja 1987 roku. W skład zespołu wchodzą m.in. dowódca Sił Powietrznych i zastępca szefa Sztabu Generalnego. W wyniku prac zespołów roboczych mają zostać zmienione najważniejsze instrukcje obowiązujące w lotnictwie wojskowym, to jest regulamin lotów, instrukcja o organizacji wykonywania lotów i oczywiście instrukcja HEAD o wykonywaniu lotów z najważniejszymi osobami w państwie. Tym zmianom towarzyszyć ma podpisanie nowych porozumień pomiędzy kancelariami korzystających z lotów HEAD osobistości a MON oraz pomiędzy Siłami Powietrznymi a Biurem Ochrony Rządu. Poważną zmianą jest wprowadzenie nowej struktury pionu bezpieczeństwa lotów (BL). Powołany zostanie nowy korpus oficerów inspektorów bezpieczeństwa lotów na wszystkich szczeblach, od eskadry po ministerstwo. Będą oni oddzielnie szkoleni do wykonywania tych obowiązków. Na każdym poziomie służbą bezpieczeństwa lotów kierować będzie oficer wywodzący się z personelu latającego, a zastępować go będzie przedstawiciel inżynierów lotniczych. Krytykowany system badania wypadków przez powoływane ad hoc komisje badania wypadków lotniczych lotnictwa państwowego został zmieniony w wyniku nowelizacji prawa lotniczego z września ubiegłego roku. Teraz przy Inspektoracie MON ds. Bezpieczeństwa Lotów ma działać stała komisja ze składem odnawianym, co roku. Zabezpieczenie działań tego zespołu pozostanie teraz głównym zadaniem inspektoratu, który ma także prowadzić szkolenia dla służby BL oraz analizy i statystyki. Nie powtórzy się już sytuacja, którą wytyka raport NIK, że inspektorat wydaje zalecenia, ale ich nie egzekwuje podczas kontroli. Funkcjami związanymi z nadzorem, w szczególności prowadzeniem systematycznych i doraźnych kontroli, w tym realizacją zaleceń komisji badających zdarzenia lotnicze, ma zająć się Departament Kontroli w MON, podległy bezpośrednio ministrowi.
Kłopotliwy wynajem Senatorów podczas posiedzenia interesowała obecna sytuacja w transporcie VIP-ów. Po rozwiązaniu specpułku eskadra śmigłowców wraz z zapleczem technicznym bazy wojskowej na Okęciu utworzyły 1. Bazę Lotnictwa Transportowego. Nie ma w niej jednak samolotów. Te państwo wynajmuje od PLL LOT. Chociaż są pomalowane w barwy narodowe, to są tak naprawdę zwykłymi samolotami cywilnymi. Przedstawiciele resortu tłumaczyli jednak, że dzięki statusowi HEAD mają one w ruchu lotniczym wszystkie przywileje statków powietrznych lotnictwa państwowego. Nowa instrukcja HEAD przewiduje przewóz VIP-ów innymi samolotami lub śmigłowcami niż wojskowe (np. należące do lotnictwa ratunkowego podległego MSW) i opisuje wymogi dla tego rodzaju operacji. Chodzi jednak cały czas o statki powietrzne lotnictwa państwowego. Tymczasem prezydent i premier latają samolotami cywilnymi, które nie mogą być nawet odpowiednio wyposażone ze względu na wymóg zgody brazylijskiego producenta. To właśnie z tego powodu jedna z rekomendacji komisji Millera nie doczeka się realizacji aż do 2014 roku. Chodzi o odpowiednie środki łączności w samolotach lecących za granicę. Problem w tym, że trudno planować wyposażenie samolotu, gdy nie ma nawet wstępnych planów, jak i kiedy miałby się on pojawić. Wiceminister bronił decyzji o rozformowaniu 36. SPLT. - Ograniczyliśmy liczbę typów śmigłowców do dwóch, wprowadzony został zaostrzony system kwalifikacji załóg latających - tłumaczył. Lotnicy wożący VIP-ów mają być starsi i bardziej doświadczeni. Jeśli chodzi o personel latający dotąd na Tu-154M i Jakach-30, to żołnierze ci zostali przeniesieni do innych eskadr lotnictwa transportowego (na CASY w Krakowie lub herculesy w Powidzu) oraz do Centrum Operacji Powietrznych. Zaskakuje dość zobojętniała reakcja gości z MON na żywe i powtarzane zainteresowanie senatorów perspektywami używania embraerów EuroLOT-u i zakupem nowych samolotów dla prezydenta, premiera i marszałków. - Jeśli taka decyzja zostanie podjęta, to na pewno na szczeblu znacznie wyższym niż MON: premiera i prezydenta - odpowiedział lakonicznie wiceminister. Poinformował jedynie, że jeśli nowy samolot do transportu VIP-ów pojawi się w wojsku, to zostanie włączony do bazy na Okęciu. Senatorowie dopytywali m.in. o zasadność ekonomiczną kontynuowania wynajmu embraerów. - Czy takie symulacje kosztów są prowadzone? Ja nie wiem tego na pewno, ale wydaje się, że lepiej coś kupić i mieć własne - komentował senator Jarosław Duda (PO). Jego klubowy kolega Jarosław Lasecki dawał przykłady flot samolotów dla VIP-ów w innych krajach i domagał się, by ze strony Sił Zbrojnych padła deklaracja o konieczności zakupu nowoczesnych maszyn także w Polsce. Senator Maciej Grubski zwrócił uwagę, że w kontekście następstw katastrofy smoleńskiej należy pomyśleć także o kwestiach pozatechnicznych. I zapytał o działania MON i Dowództwa Sił Powietrznych w obronie czci i pamięci generała Andrzeja Błasika. - W tym kontekście pada pytanie o pamięć generała Andrzeja Błasika. Wiele się o nim mówi. Czy ministerstwo, czy Dowództwo Sił Powietrznych podejmuje jakieś działania, aby ta pamięć i cześć była broniona i jego zasługi niezapomniane? - pytał Grubski. Jednak wiceminister Czesław Mroczek odpowiedział wymijająco, że resort nie uczestniczył w żadnych działaniach ubliżających pamięci generała. Posiedzenie nie cieszyło się dużym zainteresowaniem senatorów. Spośród 14 członków komisji obecnych było zaledwie ośmiu. Nie było m.in. przewodniczącego senatora Władysława Ortyla (PiS) i byłego ministra obrony Bogdana Klicha (PO).
Piotr Falkowski
"JAK ICH CZTERECH BY ZAMKNĘLI, TO BY SPOKÓJ ZAPANOWAŁ". Ludzie WSI oraz byłej SB mieli w III RP, jak u Pana Boga za piecem. Od samego początku czuli się w tym państwie absolutnie swobodnie i nieskrępowanie. Skąd się brało ich doskonale samopoczucie, przekonanie o własnej wyższości, które pozwalało na dość luźne podejście do prawa i najwyższych urzędów? Otóż zostali zaprojektowani przez architektów III RP na warstwę przywódczą nowotworzonego państwa, która wprawdzie miała być mało widoczna, nie wychylać się, ale de facto stanowić o istocie tego państwa oraz sterować procesami w nim zachodzącymi, tak, aby interes grup oficerów komunistycznych służb nie został naruszony. Tak, więc postanowili stosować się do reguł demokracji dopóty, dopóki ta demokracja im nie zagrażała. Kiedy sprawy zaczynały wymykać się spod kontroli, a lud swoimi decyzjami wybierał nie tych przez nich namaszczonych, zaczynali działać stosując zasadę: demokracja tak, ale w rozsądnych ilościach? Kto czytał książkę Wojciecha Sumlińskiego „ Z mocy bezprawia” lub interesował się życiorysami i mentalnością ludzi wywodzących się z komunistycznych służb, ten zrozumie, o czym piszę? Ludzie tych służb, których jedynym kapitałem i umiejętnością były informacje wyniesione z lat pracy, zostali przyzwyczajeni przez polityków i urzędników III RP do absolutnej bezkarności, pełnej swobody, będącej skutkiem komfortowego życia w państwie bez lustracji i dekomunizacji. Jednak był jeden moment, kiedy ci ludzie poczuli, że ich interesy, zagwarantowane u progu III RP, są zagrożone. Tym momentem były rządy PiS i okres, kiedy Antoni Macierewicz stanął na czele Komisji Weryfikacyjnej. Wówczas wiele osób ze zdumieniem obserwowało nasilającą się nagonkę na prezydenta Kaczyńskiego, na jego brata oraz na znienawidzonego przynajmniej od 1992 roku Antoniego Macierewicza, co było irracjonalne z punktu widzenia interesów przeciętnego Kowalskiego. A jednak ataki się nasilały, z ekranów i głośników, o każdej porze dnia i nocy, sączył się jad nie do zniesienia. Najwyraźniej była to emanacja uczuć oficerów byłych służb, którzy w tamtych dniach byli kłębkiem nerwów i niczym rozdrażniony pies, usiłowali zagryźć sprawców swoich nieszczęść. „Afera marszałkowa”, rozmaite intrygi, o których szeroko rozpisuje się wspomniany przeze mnie Sumliński, to tylko pewne elementy szeroko zakrojonej akcji. Akcji, której cel tak oto wyłuszczyli dwaj oficerowie WSI, w jednej z rozmów w 2007 roku:
Leszek Tobiasz:jego [chodzi o Antoniego Macierewicza - przyp. red.] to się powinno pod Trybunał Stanu postawić.
Aleksander L.: nie, jego powinien pojechać pluton... tych sierżantów i zamknąć. (...) znaczy, jego, [Jana] Olszewskiego, obu tych Kaczorów.
Leszek Tobiasz: Obu?
Aleksander L.: obu, to jest czterech.
Leszek Tobiasz: prezydenta?
Aleksander L.: To jest czterech. (...) jak ich czterech, by zamknęli to by spokój zapanował (...).
Jak widać panowie nie owijali w bawełnę: pluton egzekucyjny względnie więzienie dla Prezydenta, premiera, byłego premiera oraz ministra? W kolejnych miesiącach panowie „od ciężarówek ze żwirem” (ulubiona groźba panów z WSI – patrz: „Z mocy bezprawia”) mogli czuć się coraz bardziej ukontentowani: przegrane przez PiS wybory, dojście do władzy ludzi, którzy nie stanowili dla nich zagrożenia, a dawali tak potrzebne skołatanym sercom wsparcie i w ogóle powrót do status quo sprzed rządów Kaczorów. Pozostał wszak jeden problem: prezydentem nadal był Lech Kaczyński. W tym momencie ostrze ataków skierowano na niego z całą bezwzględnością, w ktorych prym wiedli znani politycy. Pojawiły się życzenia śmierci, spekulacje o niedokończonej kadencji, czy radykalnej zmianie, która miała się dokonać wówczas, kiedy prezydent gdzieś poleci. Jeżeli dodać do tego żarty z nieudanego zamachu w Gruzji to mamy pełen obraz tego, co się w niektórych rozpalonych głowach działo. Czy panowie oficerowie i podwieszone pod nich „elity” mogli sobie wymarzyć tak wielkie szczęście, jakie stało ich udziałem 10 kwietnia 2010 roku? Czy mogli sobie zaprojektować taką wizję, że znika znienawidzony Prezydent, znienawidzeni urzędnicy i politycy? Czy im się to w ogóle kiedykolwiek śniło? Niektórzy twierdzą, że jak się czegoś bardzo pragnie, to życzenie się w końcu spełni. A skoro już w 2007 roku powstawały szatańskie pomysły usunięcia Kaczorów i Macierewicza, to, co się musiało dziać w tych chorych z nienawiści głowach w 2009 roku? Boję się nawet myśleć. Martynka
NIEOPUBLIKOWANY WYWIAD UDZIELONY NEWSWEEKOWI Newsweek: W jakich relacjach jest Pan z prawicowymi publicystami m.in. Piotrem Semką, Piotrem Zarembą, braćmi Karnowskimi? WC: Nie jestem w żadnych relacjach, bo nie mam okazji zawierać znajomości z publicystami. Nie bywam na otwarciach ani na zamknięciach, nie przyjmuję zaproszeń, po salonach się nie szwendam – jeśli gdzieś idę, to jest to manifestacja pod Pałacem Namiestnikowskim, Msza za Ojczyznę albo pogrzeb. Ostatni pogrzeb, na którym byłem, to pogrzeb Stanisława Szwarc-Bronikowskiego. Poza tym, że Szwarc był podróżnikiem i filmowcem, był też cynglem AK – wykonywał zasądzone przez Podziemne Państwo Polskie wyroki śmierci na szpiclach, kolaborantach i Szkopach. Cześć Jego pamięci!!! W koligacjach ani koteriach nie uczestniczę. Pracuję zawsze u siebie, we własnej firmie, nigdy w czyjejś redakcji. A zatem nie mam okazji poznawać dziennikarzy. Żadnego z wymienionych Panów nie znam osobiście, choć o każdym słyszałem. Jeden z braci Karnowskich jest kłamczuchem – tyle wiem na pewno. Nie może się skutecznie wyspowiadać, a w konsekwencji nie powinien przyjmować Komunii Świętej. Opublikował kiedyś ogromny wywiad ze mną, którego mu nigdy nie udzieliłem. Ogłaszał publicznie, że ma taśmy z nagraniami i mi je wyśle. Jakoś nie wysłał. Ten „wywiad” był nieprzyjemny i szkodliwy dla mnie. Fałszerstwo. Do czasu naprawienia szkody, każda spowiedź Pana Karnowskiego jest nieważna – takie mamy reguły w Kościele Katolickim. Trwa Wielki Post, może się chłop nawróci. Z takich mniej więcej powodów trzymam się w ostrożnej odległości od publicystów, nawet prawicowych. Klucze od domu powierzyłbym Rafałowi Ziemkiewiczowi, którego szanuję i czytam z uwagą, oraz Krzysztofowi Skowrońskiemu, którego lubię i się z nim koleguję. Resztę znam raczej z daleka. A czy oni prawicowi? To niedobre słowo, bo nic nie definiuje. Dużo bardziej adekwatne jest określenie „opozycja niepodległościowa” zdefiniowana, jako przeciwieństwo antypolskiej, poddańczej polityki Donalda, Zdradka, Komoruska i reszty Padalców. Przy czym słowo Padalec oznacza kogoś, kto pada na twarz przed obcymi w celu wylizania butów.
N: Wróg – proszę o zdefiniowanie, kim są Pana wrogowie. WC: Wrogami mojej Ojczyzny, czyli moimi osobistymi również, są Niemcy, Rosja i Unia Europejska. Dużo łatwiej byłoby nam współpracować z Unią lub Niemcami, zawierać z nimi roztropne sojusze, gdybyśmy stawiali tę sprawę jasno. Z wrogiem można się dogadywać, niekoniecznie trzeba strzelać. Dużo łatwiej byłoby nam handlować z Rosją, gdybyśmy handlowali z pozycji: jesteś naszym wrogiem, starasz się nas pożreć od stuleci, dzisiaj ci się to nie uda, dzisiaj chcesz nam sprzedać gaz, za ile? Z wrogiem można rozmawiać bez potrzeby rzucania się mu w ramiona lub do nóg. A Tuski, Zdradki i Padalce mają wobec Rosji syndrom sztokholmski. Co do wrogów osobistych, to nie zajmuję się nimi, czyli nie ma między nami relacji – oni czują do mnie wrogość, a ja do nich nie czuję nic. Niekiedy docierają do mnie sygnały o wrogości poprzez mojego Facebooka lub stronę internetową. Bluzgów i anonimów nie czytam (trzeba się podpisać), na listy interesujące odpowiadam, i to częściej na te od wrogów niż te od przyjaciół. Są też zawzięte środowiska, które zwalczają mnie od lat – Gazeta Wyborcza i pederaści (termin medyczny, stosuję go zawsze świadomie w kontraście do nowomowy wypranej z osobistego stosunku do zjawiska).
N: Co to znaczy być „radykalnym katolem”? WC: Jezus był radykałem, nie ściemniał, nazywał rzeczy po imieniu, mowa jego była prosta: tak-tak, nie-nie. Doktryna Jezusa była bardzo radykalna wtedy i jest radykalna dzisiaj. Dlatego Kościół Katolicki ma, co roku tysiące męczenników za wiarę. Katolików zabija się za przekonania religijne! Moje poglądy w sprawach doktrynalnych się nie zmieniają, bo doktryna Kościoła jest niezmienna. Z tymi samymi poglądami, co dziś, trzydzieści lat temu nie byłem radykałem, a teraz jestem. Dlaczego? Świat zdziczał. Coraz więcej dzikusów dookoła. Kiedyś byli na marginesie, dziś siedzą w Sejmie - facet z torebką, facet ze gumowym siurkiem - jako elita narodu. Fuj! Wolę być radykałem… Zresztą radykalizm to nic złego, to raczej cecha, a nie wada. Idzie Pani do lekarza, a on mówi: poprzednia kuracja nie przyniosła efektów, zastosujemy radykalne metody. Czy ma mu Pani za złe? Narzędzia dobiera się stosownie do okoliczności. Kiedy dobre słowo nie skutkowało, moja babcia sięgała po pasek. Mądra babcia. Cześć Jej pamięci! Świat zrobił się rozmemłany, ludzie ukrywają, kim są, wstydzą się przyjmować jasne stanowiska – dlatego wylądowałem na pozycji radykała. Inni zmienili swój język i dostosowali sformułowania, a ja po staremu mówię, że aborcja to zbrodnia z premedytacją, a nie "zabieg". Zbrodnia, w której uczestniczy matka. Wszyscy uczestnicy tej zbrodni to dzieciobójcy. Za zabójstwo z premedytacją powinni być ukarani ciężkim więzieniem. Kiedyś nazwanie aborcji zbrodnią to była definicja, dzisiaj to jest „radykalna ocena”. A aborcja jest przecież wciąż taka sama. Co się, więc zmieniło? Świat zdziczał.
N: Ma Pan poczucie, że jest w Polsce jedynym „radykalnym katolem”? WC: Co Pani, oszalała??? Polska się skończyła? Zostały tylko lemingi?! Mam nadzieję, że są nas – radykalnych katolików – miliony. Na zimę wyjechałem na prerię, siedzę daleko od świata, ale coś tam do mnie dociera. Jedyna polska telewizja dostępna na terenie USA to... TV Trwam. TV Polonia, której obowiązkiem jest docierać do Polonii zagranicznej, wyświetla mi się na komputerze, jako „niedostępna na tym obszarze”. (To samo TVP Info, TVP2.) Skandal, bo, na jakim obszarze niby ma być dostępna, jeśli nie za granicą, w USA, gdzie Polaków mieszka kilkanaście milionów? Na szczęście Telewizję Trwam odpalam gdzie chcę i kiedy chcę. Chwała im za to! No i z oglądania codziennie wiadomości z Polski wynika mi, że nas, radykałów katolickich, jest wielu.
N: Uważa Pan, że jest misjonarzem? WC: Mam nadzieję, że jestem. Prowadzenie pracy misyjnej to jeden z obowiązków, który ciąży na każdym katoliku, nie tylko na księżach, którzy jadą do Afryki. Mamy być misjonarzami wszędzie i zawsze. Mówiąc językiem niższym: mamy nawracać świat dookoła siebie, poprawiać świat, budować dobro, zwalczać zło, NAWRACAĆ. Każdy z nas ma taki obowiązek. Dlatego na początku wspomniałem o tym Karnowskim, bo jeśli ja mu przestanę przypominać, a on sam zapomni, że musi naprawić wyrządzone szkody, to jego wina przejdzie na mnie.
N: Pytam o to, bo chciałabym wiedzieć, czy postawił Pan sobie za cel rozpropagowywanie rzymskiego katolicyzmu i przestrzeganie Polaków przed innymi religiami, i najlepszym do tego narzędziem są media? WC: Media są takim samym narzędziem jak każde inne – niekoniecznie najlepszym. Świadectwo mamy dawać całym swoim życiem, każdym naszym czynem, a zatem nawet, kiedy jestem w toalecie, to mam pozostać katolikiem i nawet tam dawać dobre świadectwo. Katolik zostawia czysty kibel, nawet, gdy go nikt nie obserwuje. Katolik nie przeklina, nawet, gdy go nikt nie słucha. To są uniwersalne zasady i nieważne, czy w mediach takich jak telewizja, czy takich jak woda w łazience.
N: Czy podróżując próbuje Pan nawracać spotkanych ludzi? WC: Zawsze i wszędzie. W tej chwili próbuję nawracać Panią. Nie mówię nic wprost do Pani, ale może po tej rozmowie będzie Pani trochę inna. Środki dobieramy stosownie do okoliczności. Tego mnie uczyli na politechnice.
N: Ma pan wśród przyjaciół i znajomych księży katolickich? WC: Bardzo wielu
N: Jeśli tak, to z jakimi reakcjami z ich strony Pan się spotyka. Jak reagują na Pana poglądy? Czy mówią, że robi Pan dobrą robotę? WC: Zależy od roboty. Czasami moja robota ich w ogóle nie interesuje, bo ja się głównie zajmuję prowadzeniem interesów, a to księdza może interesować w wąskim zakresie od strony konfesjonału: czy jestem kapitalistą etycznym? A zatem, kiedy spotykam się z moimi kumplami księżmi, to raczej nie gadamy o mojej robocie, tylko o sprawach Kościoła, Ojczyzny i o prywatnych.
N: Ma Pan poczucie, że jest Pan przez nich traktowany poważnie? WC: Jak najbardziej. Relacja między katolikami nie może polegać na fałszowaniu, na lukrowaniu, na omijaniu niewygodnego tematu. Traktujemy się z szacunkiem, czyli poważnie.
N: Czy żyje Pan zgodnie z Dekalogiem? WC: Żyję. I chodzę też często do spowiedzi. To właśnie częsta spowiedź pozwala żyć w zgodzie z Dekalogiem. Częsta, podkreślam, częsta i regularna spowiedź stawia człowieka do pionu i pozwala pion utrzymać. Staram się sobie nie ufać. Mam sumienie, modlę się, ale dobrze jest, kiedy ksiądz mi regularnie zagląda pod maskę i robi rutynowy przegląd silnika.
N: Ma pan wśród przyjaciół i znajomych buddystów? Jeśli tak, to jak zareagowali na pana program? WC: Nie koleguję się z innowiercami, to niebezpieczne duchowo i katolik takich rzeczy unika. Znam ogólnikowo jednego, jedynego – na Facebooku występuje, jako Chopin. Wydałem mu książkę podróżniczą „Prowadził nas los”. Od kilku lat bestseller. Płacimy tłuste honoraria. No i tyle mojej osobistej znajomości z buddystami. A reakcja Pana Chopina jest widoczna na Facebooku obok wielu innych.
N: Dlaczego uważa Pan, że należy ludzi ostrzegać przed Nergalem i buddyzmem (przestrzegając jednocześnie przed działaniem demonów)? WC: Bo jestem katolikiem – dlatego.
N: W jaki sposób demony mogą stanowić zagrożenie? WC: Szanowna Pani, na ten temat są całe biblioteki. Załamka! No dobra, na poziomie lekcji religii w szkole podstawowej to byłoby tak: demony to byty duchowe, czyli niemające ciała, ale mające rozum (a więc myślą), własną osobowość i inteligencję. Ponadto, najogólniej mówiąc, są przeciwieństwem aniołów. Anioły nas kochają– demony nienawidzą. Każde działanie demona zawsze i wszędzie jest nastawione na zniszczenie człowieka. Nawet, jeśli pozornie demon jest w danej chwili milutki. Kiedy demon daje ci cukierki, to nie po to, by ci było słodko, tylko po to, by ci się zęby popsuły. Na zakończenie dodam, że demony są sprytniejsze, bardziej inteligentne i ogólnie pod każdym względem szybsze i sprawniejsze od człowieka. A zatem nie da się przechytrzyć demona, wykołować go ani oszukać. Nie da się też demona oswoić dla swoich celów, co próbują robić buddyści. Skoro demon zawsze i wszędzie nienawidzi człowieka, to nawet, jeśli chwilowo daje się udobruchać, to ma w tym jakiś cel skierowany przeciwko człowiekowi. Koniec lekcji.
N: Czy Pan kiedyś na własnej skórze odczuł działanie demonów – jakie? WC: Nie. I codziennie odmawiam modlitwę z egzorcyzmem do św. Michała Archanioła, aby mnie ustrzegł od demonów. Mam wujaszka egzorcystę i raz w życiu byłem u niego w gabinecie. Nigdy więcej nie chcę tam pójść. Kiedyś wujaszek miał jedną osobę na miesiąc, teraz pracuje wiele godzin każdego dnia – tyle jest w Polsce opętań. Brakuje egzorcystów do roboty. Wujaszek mówi tak: „kiedy zostałem egzorcystą straciłem wiarę – ja już teraz nie wierzę, że Bóg istnieje, ja WIEM, z całą pewnością wiem, że istnieje, bo widziałem na własne oczy i odczuwałem na własnym ciele istnienie demonów". Ten świat to nie bajka ze średniowiecza. Jakby Pani raz jeden poszła do tego jego gabinetu, to by Pani od razu nie tylko uwierzyła w istnienie Boga, ale bardzo szybko przypomniała sobie, co to konfesjonał i kurczowo złapała się Dekalogu. Widziałem w życiu rzeczy radykalne i dlatego jestem radykalnym katolem. A osoby niewierzące... niech to nazywają syndromem posttraumatycznym – to mi chyba wolno mieć? Czy też nie? WC
Nowa instrukcja w "Gazecie Wyborczej" - jak "molestować" czytelników "Zwykła propaganda ma niewiele wspólnego z obiektywizmem i jeszcze mniej z prawdą" - powiedział kiedyś Joseph Goebbels, hitlerowski minister propagandy. Stwierdzenie to bez wątpienia pasuje do opublikowanego wczoraj na łamach "Gazety Wyborczej" artykułu pt. "Bez sutanny za grzech pedofilii? Nowa instrukcja Episkopatu". Nie dziwi to, że ignorując wiele ważnych tematów obrad biskupów, "Gazeta" wyeksponowała ten, w którego perspektywie można było przedstawić Kościół w negatywnym świetle. Otóż pisząc o nadużyciach wśród duchowieństwa, Katarzyna Wiśniewska przywołała przykład ks. Andrzeja Dymera ze Szczecina, przypominając, iż "w 2008 r. "Gazeta" opisała relacje mężczyzn, którzy twierdzili, że kilkanaście lat temu byli wykorzystywani seksualnie" przez ówczesnego dyrektora szczecińskiego Ogniska św. Brata Alberta. "Prokuratura umorzyła śledztwo, bo część zarzutów się przedawniła, inne trudno dziś udowodnić. Tę decyzję zakwestionował sąd. Trwa proces karny, który wytoczyła jedna z ofiar" - stwierdziła publicystka "Gazety Wyborczej". Nie ulega wątpliwości, że mamy tu do czynienia z ewidentną manipulacją.
Po pierwsze, Prokuratura Rejonowa w Szczecinie umorzyła śledztwo nie z powodu przedawnienia, lecz z powodu braku jakichkolwiek dowodów winy kapłana, uznając go za całkowicie niewinnego.
Po drugie, o ile prawdą jest, że po zażaleniu adwokata sąd "zakwestionował" decyzję prokuratury, pani Wiśniewska zapomniała jednak dodać, iż również powtórne śledztwo zostało umorzone z wyżej wspomnianych przyczyn.
Po trzecie, faktycznie adwokat jednego z rzekomych "pokrzywdzonych" skierował do sądu pozew cywilny przeciwko kapłanowi. Dlaczego jednak publicystka "Gazety Wyborczej" nie napisała, z jakich powodów sprawa toczy się już dwa lata i z jakich powodów nie można jej zakończyć? Czyżby, dlatego, że informacja taka podważyłaby wysuwane przez nią tezy? Zamiast "molestować" własnych czytelników przekonywaniem do wiary w nadużycia, których nie było, Katarzyna Wiśniewska powinna raczej skupić się nad sprawą własnych nadużyć w swoich publikacjach na łamach "Gazety Wyborczej". Nawet, jeśli nie posiada nowej instrukcji. Sebastian Karczewski
Lepiej być hamulcowym niż frajerem „Hamulcowi Europy” – takim mianem ochrzciły Polskę organizacje ekologów po tym, jak jako jedyni sprzeciwiliśmy się pomysłom duńskiej prezydencji, aby narzucić kolejne wymogi w dążeniu do ograniczenia emisji dwutlenku węgla. Czy faktycznie jesteśmy hamulcowymi? Oczywiście – nie. Bronimy po prostu własnego dobrze pojętego interesu, mając przeciwko sobie tzw. pożytecznych idiotów (termin leninowski) oraz cyników z organizacji ekologicznych i rządy tych państw Unii, które na nowych zasadach zyskają bądź nie stracą. My stracilibyśmy bardzo wiele. Zacząć wypada od tego, że dążenie do ograniczenia emisji, CO2, traktowane w Unii Europejskiej – zwłaszcza przez lewicę – jak nowa religia, jest oparte nie na żelaznych dowodach, ale na mocno dyskusyjnych hipotezach. Naukowcy, którzy twierdzą, że na ziemi następuje globalne ocieplenie (warto podkreślić to słowo: ocieplenie; nie jest to równoznaczne z tezą o zmianach klimatu, co przecież nie musi oznaczać ocieplenia), które będzie katastrofalne w skutkach, ze stawiania tych tez po prostu żyją. Podobnie zresztą jak organizacje ekologiczne w rodzaju Greenpeace’u. Racją ich istnienia i funkcjonowania w sferze publicznej jest podsycanie paniki związanej z rzekomym zagrożeniem. Od tego zależą dotacje, granty na badania, datki, na tym zasadza się wsparcie rządów. Interesy ekooszołomów i naukowców idą w parze z interesami firm, żerujących na ekologicznych obsesjach. Przeciwko sceptykom wobec hipotezy globalnego ocieplenia wysuwa się często argument, że finansują ich kompanie naftowe. Tak jakby swoich interesów nie miały firmy, produkujące siłownie wiatrowe, ogniwa słoneczne czy elektrownie jądrowe (jedyny naprawdę efektywny sposób na czystą energię). Ba, mają je nawet koncerny samochodowe. Samochody hybrydowe (często wcale nie czystsze i efektywniejsze niż nowoczesne diesle czy nawet auta z silnikami benzynowymi) lub elektryczne, tak ogromnie modne, są zarazem kompletnie nieopłacalne z rynkowego punktu widzenia. Gdyby nie rządowe ulgi i dotacje, ich sprzedaż byłaby nikła. W Polsce, gdzie takich dotacji nie ma, są ich pojedyncze sztuki. Inne „ekologiczne” inicjatywy – takie jak likwidacja zwykłych żarówek na rzecz energooszczędnych też niewiele mają wspólnego z ekologią, za to mnóstwo z interesami tych czy innych firm. Już po wprowadzeniu zakazu sprzedaży zwykłych żarówek o mocy powyżej 40 W zaczęto pisać, że przy produkcji świetlówek energooszczędnych jest stosowana rtęć, która potem zatruwa środowisko, a ich światło jest znacznie mniej zdrowe niż światło z żarnika. I co? I nic. Ktoś musi zarobić, a Unia nie może przecież wycofać się ze swojej sztandarowej polityki. Dokładnie ten sam mechanizm dotyczy ograniczeń, CO2. Ich celowość i skuteczność jest nikła, bo ani USA, które mają własny system, ani przede wszystkim Indie i Chiny nie zamierzają w tym mechanizmie uczestniczyć, a w takiej sytuacji ograniczanie emisji przez kraje europejskie mija się z celem. Cała Unia emituje jedynie 14 proc. gazów cieplarnianych. Urzędnicy i członkowie rządów, forsujących restrykcje, pomijają oczywiście w swoich wywodach te źródła emisji gazów cieplarnianych, które są bardziej znaczące niż zakłady produkcyjne, ale znacznie trudniej je ograniczyć. Nie ma ani słowa o zwierzętach hodowlanych (ogromna emisja metanu), ani np. o statkach, których silniki nie są poddane normom, choć w części tak restrykcyjnym jak silniki samochodów. Jak jednak prywatnie wyjaśniają urzędnicy w Brukseli – łatwiej zrobić piar wokół restrykcji dla aut czy fabryk niż statków. Ekolodzy, którzy opowiadają o cudownych źródłach odnawialnych, po prostu ordynarnie kłamią. Proste wyliczenia pokazują, że aby z jednej farmy wiatrowej uzyskać moc porównywalną z jedną elektrownią jądrową, trzeba by obstawić wiatrakami olbrzymi obszar, trwale psując krajobraz, o który ekolodzy podobno tak się troszczą. Jedna elektrownia jądrowa może mieć moc do 2 tys. MW. Jeden wiatrak – ok. 2 MW. Potrzeba by, zatem tysiąc wiatraków, żeby dorównać mocy jednej elektrowni jądrowej. Przeciętna farma wiatrowa ma ich 20-30. W Polsce – którą pakt energetyczno-klimatyczny zobowiązuje do osiągnięcia do 2020 r. 20 proc. energii ze źródeł odnawialnych – w grę wchodzą tylko dwa rodzaje takiej energii: właśnie wiatrowa i wodna. Polska nie będzie w stanie osiągnąć założonego celu, co doskonale wiedzą eksperci od energetyki. Nie mamy do tego warunków. Najgorsze jest jednak, co innego: już sam pakiet energetyczno-klimatyczny będzie wymagał od Polski olbrzymich wyrzeczeń. Według Banku Światowego wdrożenie pakietu na dotychczasowych zasadach – bez duńskich propozycji – kosztowałoby Polskę 1,2 proc. naszego PKB! To oczywiście przekłada się na miejsca pracy, a także na olbrzymie koszty dla gospodarstw domowych. Ponieważ firmy energetyczne będą musiały prowadzić kosztowne inwestycje, rachunki dla niektórych mogą wzrosnąć nawet o kilkadziesiąt procent. Ale ekooszołomów to niewiele obchodzi. Jak wszyscy fanatycy (lub też, w wielu przypadkach, kierując się cynicznie interesem własnych organizacji i swoim prywatnym) są gotowi pogrążyć kraj i jego obywateli, byle spełnić wydumane normy, co w skali globalnej niczego nie zmieni. Pod tym względem bardzo przypominają komunistów z ich pogardą dla ludzkich problemów i zapatrzeniem w utopijne idee. Dla krajów, które na tym pośrednio skorzystają dzięki sprzedaży energii albo stłumieniu polskiej gospodarki, organizacje ekologiczne to znakomici sprzymierzeńcy. Ze szczytnymi hasłami na sztandarach, realizują egoistyczny interes tych stolic. Jedyne, co można w obecnej sytuacji zarzucić rządowi Tuska, to, że – mimo tak szeroko reklamowanych przez swoich urzędników świetnych stosunków w Unii i wspaniałych umiejętności dyplomatycznych – nie umiał stworzyć koalicji, która sprzeciwiłaby się duńskim propozycjom i na strzał wystawiła się sama Polska. Tak to już jednak w UE bywa. Kraje, dla których nowe wytyczne byłyby także niekorzystne, ale nie tak zabójcze, jak dla nas, wiedziały, że Warszawa i tak będzie musiała propozycje zawetować. Lepiej było, zatem zostawić to nam zamiast się wychylać. Zostawmy jednak złośliwości. W tym akurat przypadku trzeba trzymać kciuki za twarde stanowisko premiera. Leży to w interesie nas wszystkich.
Łukasz Warzecha
Polska Akademia Nauk może przestać istnieć Z powodu nowych przepisów i malejących dotacji zamkniemy podwoje – alarmują naukowcy z Akademii Nauk. Sprawę relacjonuje “Rzeczpospolita”. Kłopoty PAN, a konkretnie instytutów zajmujących się naukami humanistycznymi, zaczęły się po zmianie przepisów dotyczących szkolnictwa wyższego z października 2011 r. Wówczas określono, że do minimum kadrowego, od jakiego zależy prowadzenie studiów i nadawanie tytułów, są wliczani tylko ci nauczyciele akademiccy, dla których dana uczelnia czy akademia “stanowi podstawowe miejsce pracy”. Pracownicy PAN z powodów finansowych, jako podstawowe miejsce coraz częściej wskazują uczelnie prywatne.
– Zaczynamy tracić kadrę – skarży się prof. Irena Rzeplińska, zastępca dyrektora Instytutu Nauk Prawnych PAN. Nowy wymóg oznacza, iż profesor czy doktor habilitowany z PAN, który pracuje także na wyższej uczelni, musi zdecydować, które miejsce pracy jest dla niego podstawowe. Ponieważ pensje oferowane im przez uczelnie prywatne kilkakrotnie przewyższają te w akademii, coraz częściej to je wskazują, jako główne miejsce pracy. Np. profesor prawa, który w PAN może liczyć na podstawową pensję ok. 3100 zł brutto, na prywatnej uczelni w Warszawie może dostać nawet 15 tys. zł (czasem warunkiem takiego wynagrodzenia jest decyzja o wyborze, jako podstawowego miejsca pracy tej uczelni). Z tymi wyborami naukowców wiążą się mniejsze wpływy z budżetu. PAN dostaje, bowiem z Ministerstwa Nauki dotacje na działalność statutową tylko na osoby wskazujące akademię, jako podstawowe miejsce pracy.
– Dostaliśmy z budżetu o 20 proc. mniej pieniędzy niż rok wcześniej. To, co dostajemy, pokrywa tylko 75 proc. kosztów wynagrodzeń i utrzymania infrastruktury. 25 proc. musimy dorobić – mówi prof. Rzeplińska. Udaje się to m.in. dzięki uruchamianiu płatnych studiów doktoranckich i podyplomowych. Ale jeśli z Instytutu Nauk Prawnych PAN odejdą samodzielni pracownicy, prowadzenie takich studiów też nie będzie możliwe. A kilku profesorów już wybrało prywatne uczelnie. Nowe przepisy stanowią, bowiem, że aby poszczególne instytuty PAN (dotyczy to też uczelni i akademii) mogły nadawać stopnie naukowe, muszą mieć minimum kadrowe: 12 samodzielnych pracowników naukowych, (co najmniej doktorów habilitowanych). Od tej liczby uzależnione jest też otwieranie nowych kierunków studiów. Jednak do owej puli naukowców zalicza się wyłącznie osoby zatrudnione w PAN na pierwszym etacie. – Wymóg wyboru głównego miejsca pracy jest dla nas zabójczy. Utrata najlepszej kadry jest groźna dla humanistów, bo praktycznie nie ma prywatnych uczelni inżynierskich czy technicznych, które podkupują specjalistów z dziedziny nauk ścisłych – mówi prof. Urszula Jakubowska, dyrektor Instytutu Psychologii PAN. Jej zdaniem dziś resort nauki działa na rzecz prywatnych instytucji edukacyjnych. Odchodzenie kadry już się zaczyna. Kierownictwo PAN rozmawia z minister Barbarą Kudrycką na temat zmiany rozporządzenia z października 2011 r. – Trwają konsultacje – potwierdza Bartosz Loba, rzecznik resortu nauki. – Słuchamy tego, co mówią naukowcy. Wkrótce zaproponujemy rozwiązanie, które pozwoli łączyć pracę w instytutach z dydaktyką na uczelniach przy możliwości zaliczania naukowca do minimum kadrowego – zapowiada. Ale PAN i tak czekają zmiany. – Jej dni są policzone. To instytucja upadająca, choć nie oznacza to upadku w ciągu kilku lat – mówi prof. Henryk Domański, szef Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Aleksander pinski
Konfederacja kod 59 Mimo, iż autor bezkrytycznie powtarza dawno już obalone i wyśmiane brednie o rzekomym wymordowaniu Indian Ameryki Południowej, brednie rozpowszechniane przez środki żydowskiego przekazu, włącznie z “fabryką snów” w Hollywood, mające na celu zohydzenie Kościoła Katolickiego – analiza stosunków polsko-niemieckich jest interesująca – admin.
W miarę wdrażania w Imperium Euroatlantycki (US&EU) programów oszczędnościowych, a co za tym idzie pogłębiania się kryzysu społeczno-gospodarczego w poszczególnych krajach, coraz częściej w mediach głównego nurtu odzywają się głosy, o konieczności systemowych zmian w pryncypiach ekonomicznych. Coraz większa liczba komentatorów dochodzi, bowiem, do słusznego skądinąd wniosku, że kapitalizm w swej globalistycznej mutacji nie jest w stanie zapewnić społeczeństwom tego, do czego gospodarka została powołana, to znaczy do zabezpieczenia ludziom bytu materialnego. Komentatorzy ci ze zrozumieniem odnoszą się też do społecznych protestów, które mają miejsce w większości krajów zachodniej Europy i Stanach Zjednoczonych. Stoi to w drastycznym kontraście do postawy zachodnich mediów, w okresie tak zwanej „transformacji ustrojowej” państw byłego bloku sowieckiego. Wtedy to bezwzględne rabowanie i niszczenie gospodarek tych państw odbywało się przy akompaniamencie mentorskich pouczeń na temat konieczności podporządkowania się niezbywalnym „prawom rynku” i potrzeby nauczenia się przez pozbawiane chleba powszedniego postkomunistyczne społeczeństwa, jedynie słusznych zasad kapitalizmu. Zachód pozbawiony był wtedy jakichkolwiek sentymentów w stosunku do ofiar swej ekonomicznej agresji. Ten stosunek charakteryzował zarówno zachodnie elity jak i całe społeczeństwa, które z pogardliwą wyższością przyjmowały do siebie rzesze ograbionych wschodnich podludzi, taktownie nie zauważając przy tym bezpośredniej korelacji pomiędzy własnym dobrobytem i koniunkturą, a nędzą i poniżeniem przybyszów. Teraz, kiedy na własnych skórach odczuwają dobrodziejstwa „jedynie słusznego systemu gospodarczego”, jakim mieni się być kapitalizm, zaczynają mieć wątpliwości, co do przydatności jego niewzruszonych zasad. Mnożą się głosy o konieczności fundamentalnych przemian, zanim cały ten system zawali się na głowy jego użytkowników. Fundamentalne zmiany przyniesie zapewne dopiero rewolucja, która pichci się w poszczególnych państwach imperium. W błogim letargu pogrążona jest jedynie społeczność III RP, która przyzwyczaiła się już do stanu permanentnego kryzysu i pogłębiającej się ciągle biedy, uznając je za niezbywalne atrybuty zamieszkiwanego przez nich kraju. Nie oznacza to jednak, że również nasi wrogowie zadowolili się uzyskanym status quo i nastąpiło „zawieszenie broni”. Wręcz przeciwnie. Po pozbawieniu III RP podmiotowości w unijnych ramach, Niemcy kontynuują zarówno agresję gospodarczą jak i kulturkampf. Wystarczy periodycznie przejrzeć programy polskojęzycznych telewizji, by zauważyć postępujący proces wypierania amerykańskiej tandety filmowej przez niemiecką [i]. Na froncie gospodarczym natarcie skoncentrowało się obecnie na środkach i infrastrukturze transportowej. Ze względu na swe położenie, III RP to kraj typowo tranzytowy i w związku z tym zawładnięcie tego segmentu jej gospodarki może przynieść wielkie korzyści. Na drogach i torach coraz więcej zauważa się pojazdów będących własnością córek-spółek DB (Deutsche Bundesbahn). Ostatnia tragiczna katastrofa kolejowa pod Zawierciem zapewne wielce pomoże tej ofensywie. Po doprowadzeniu infrastruktury transportowej do ostatecznej ruiny, nastał, bowiem czas „przekonania” bezmyślnych obywateli III RP, że jako „Polacy” nie nadają się oni do samodzielnego zarządzania tak skomplikowanym systemem jak transport, lepiej, więc będzie, jeśli odda się go w niemieckie ręce. Po „smoleńskim werdykcie” dotyczącym braku kwalifikacji polskich pilotów, łatwiej już będzie uzyskać społeczne zrozumienie do tego chwalebnego projektu. Taka taktyka w stosunku do Polaków nie jest zresztą żadnym novum. Już po zakończeniu I WŚ, lord Curzon stwierdził w odniesieniu do Śląska, że powinien pozostać niemiecki, gdyż „nie należy dawać małpie zegarka, bo go popsuje”. O ile wywoływała ona w owym czasie protesty i oburzenie Polaków, o tyle teraz znajduje pełne zrozumienie w oczach polskojęzycznych „europejczyków”. Przy czym nie wiedzą oni, że w okresie II RP PKP było najlepszą koleją w Europie, a na podstawie ruchu pociągów ludzie regulowali sobie zegarki. Również lotnikami byli Polacy bezkonkurencyjnymi, o czym zaświadczyć może choćby najnowszy film dokumentalny brytyjskiej telewizji traktujący o dywizjonie 303. Jest on dostępny w Internecie z polskimi napisami [ii]. Brytyjscy autorzy obok wielu innych świadczących o tym faktów, stwierdzają bez ogródek, że polscy lotnicy byli o kilka klas lepsi od wszystkich brytyjskich. Takie są fakty. Niestety mają się one nijak do totalnego zwycięstwa zachodniej propagandy, która skutecznie potrafiła wmówić mieszkańcom III RP, że nędza i zacofanie ich kraju wynika li tylko z wrodzonej niższości jej mieszkańców w porównaniu z zachodnimi nadludźmi. Nie ma natomiast mowy o planowym rabunku polskiej gospodarki i szkodliwej administracji wdrażanej od lat przez agenturalne władze podległe unijnej dyktaturze. Tak, więc również na polu propagandowym nasi wrogowie odnieśli druzgocące zwycięstwo. Bowiem w momencie, gdy ktoś uwierzy w swą bezwartościowość, staje się on autentycznie bezwartościowy. Jakie są przyczyny tego sukcesu? Niewątpliwie ogromne znaczenie mają naukowo wypracowane metody inżynierii społecznej połączone z całkowitą władzą medialną w polskojęzycznym obszarze. Co więc robić z tym fantem? Wpływu na potęgę i działania przeciwnika nie mamy. Jedyne, co możemy zrobić to dokonać stosownych zmian samych siebie, tak by móc skuteczniej przeciwstawić się tej psychologicznej agresji. To jest warunek sine qua non, bez którego wszelkie próby odparcia innych form agresji nie mogą się powieść. Warto, więc bliżej przyjrzeć się samym sobie, o czym w drugiej części.
[i] http://www.telemagazyn.pl/
[ii] http://www.youtube.com/watch_popup?v=ptijNcDanVw
Zakładając teoretycznie, że trendy przeważające obecnie w III RP nie ulegną zmianie przez kolejne dwie dekady, kraj nasz ulegnie całkowitej metamorfozie. Kontynuacja przez Niemcy ekspansji gospodarczej doprowadzi do całkowitej „integracji” obu obszarów ekonomicznych. Kulturkampf umożliwi przekształcenie obecnego społeczeństwa polskojęzycznych „europejczyków” w „mniejszych Niemców” na podobnej zasadzie jak miało to miejsce po rozbiorach z narodem ukraińskim (Rusinami). Ukraińcy stracili swe warstwy wyższe z powodu ich polonizacji w okresie I RP. Polacy stracili swoje na skutek ludobójstwa dokonanego na nich przez Niemców i Rosjan [Bolszewików! - admin] w okresie II Wojny Światowej.. W rezultacie oba społeczeństwa stały się „narodami bez głowy”, dzięki czemu z losów jednego, można prognozować przyszłość drugiego. Ukraińcy, zwani „Małorusami” w przeciwieństwie do „Wielkorusów” –Rosjan, w imperialnym okresie Rosji białej i czerwonej nie posiadali większej świadomości swej odrębności narodowej, uważając się za „młodszych braci” Rosjan. Na salonach używano języka rosyjskiego, a ukraiński wraz z ludową kulturą funkcjonował jedynie na zapadłej prowincji. Podobny los czeka polskojęzyczne społeczeństwo III RP, która przeistoczy się w swoistą „germanię minor”. Jej gruntownie wynarodowieni mieszkańcy, na podobieństwo Ukraińców w Imperium Rosyjskim, nie będą odczuwać faktu swej doń przynależności, jako „okupacji” czy „zaboru”. Zakładając, że trendy zwiększania się ilości małżeństw mieszanych pozostaną niezmienne [i], co drugi „Übermensch“ zrodzony będzie z polskiej prostytutki, tworząc swoiste więzy krwi na podobieństwo rosyjsko-ukraińskich. W następnych dekadach wyrośnie i okrzepnie też wielomilionowa niemiecka „polonia“, urodzona już w Reichu. Część z jej członków znać będzie do pewnego stopnia język, kulturę i mentalność polską, przez co nadawać siębędzie znakomicie na administratorów germania minor. W dalszej perspektywie czasowej osiągnie ona stan, który możemy zaobserwować na terenie powiatu budziszyńskiego, w południowo-wschodnich Niemczech. Znaleźć tam jeszcze można dwujęzyczne (niemiecko-łużyckie) nazwy ulic, a na prowincji łużyckie skanseny kulturowe. W ten pokojowy sposób rozwiązany zostanie ostatecznie odwieczny problem „animozji” pomiędzy oboma nacjami. Czy polskie „elity”, nie wyłączając Ojca Świętego, takie rozwiązanie miały na myśli wpychając Polskę w unijne (niemieckie) ramiona? Nie istotne! I tak en masse zasługują na stryczek za zbrodnię zdrady stanu. A odpowiedz na anegdotyczne już pytanie, „co też Ojciec Święty miał na myśli”, pozostanie już na zawsze Jego tajemnicą. Nie ma natomiast wątpliwości, że taki scenariusz mieli i mają na uwadze nasi „niemieccy przyjaciele”. Realizują oni jedynie ideę swego wielkiego męża stanu Bismarcka, który nazywając Polaków Irokezami [ii], miał zapewne na myśli „amerykańskie rozwiązanie” polskiego „problemu”… Również w tym przypadku możemy czerpać wiedzę z historii. W procesie „europeizacji” (kolonizacji) obu Ameryk, zagładzie uległa większość tubylców z północy. Na południu powstały natomiast nowe narody, którym początek dali konkwistadorzy żeniący się z niewymordowanymi kobietami tubylczymi [Bzdura. Indian Południowej Ameryki nie mordowano - choć pewnie zdarzały się zbrodnie, Indianie tamtejsi przeżyli i żyją tam do dziś - admin]. Na temat tych zamierzchłych zdarzeń funkcjonują jednakowoż dwie teorie, które powodują animozje pomiędzy Watykanem a wieloma południowymi Amerykanami. Watykan widzi w tych wydarzeniach przykład największego sukcesu chrystianizacji, podczas gdy potomkowie Indian największej w historii zbrodni ludobójstwa [Hollywoodzka brednia - admin]. Jednakowoż w naszym przypadku nie musimy obawiać się ludobójstwa. Niemcy wybierają sobie tyle polskich kurw ile im potrzeba, a resztę pozostawiają do zagospodarowania mniej zamożnym narodom Europy. Omawiane sytuacje różnią się też kierunkiem chrystianizacji. W „amerykańskim” przypadku najeźdźcy nawracali tubylców, w naszym to ofiary będą „rechrystianizować” agresorów.
Taki scenariusz zapewne zrealizuje się w przypadku dalszego istnienia UE, przez co najmniej następne dwie dekady. Jakie są jej szanse na tak długą egzystencję? Unia porównywana jest często do roweru, który musi być ciągle w ruchu, bo inaczej upadnie. Podobnie UE musi się ciągle „poszerzać” i „pogłębiać” (integrować), w przeciwnym przypadku upadnie. Na obecnym etapie ma już ona poważne problemy z utrzymaniem się „na chodzie”. Dlatego należy wpychać kije w jej szprychy, by przyspieszyć nieuchronny upadek tego tworu. By jednak można było to efektywnie realizować należy w pierwszym rzędzie poznać autentyczny obraz nas samych i otaczającego świata. Ale o tym w następnej części.
[i] http://drnowopolskiblog.nowyekran.pl/post/34471,nie-do-pozazdroszczenia-los-polakow-w-post-narodowej-iii-rp
[ii] http://www.forum.michalkiewicz.pl/viewtopic.php?f=4&t=23178
Ignacy Nowopolski
http://lubczasopismo.salon24.pl/alexy/post/396857,konfederacja-kod-59-czesc-pierwsza
http://lubczasopismo.salon24.pl/niemcy/post/398333,konfederacja-kod-59-czesc-druga
Dziupla z OFEs No, więc policja raz namierza „dziuplę” złodziei samochodów i… znajduje w niej… dziesiątki skradzionych aut… I co z nimi robi?
a) Daje ukradzione samochody państwu na ratowanie budżetu
b) Przekazuje ukradzione samochody w leasing poszczególnym ministerstwom?
c) Sama zaczyna je rozmontowywać dalej w ramach ubocznej działalności gospodarczej, dając przy okazji fuchę swoim 40-letnim emerytom mundurowym? Oczywiście tego jeszcze dokładnie nie wiadomo, ale wiadomo za to, co innego, – że samochody nigdy nie wrócą do swoich prawowitych właścicieli.
Tak mniej więcej wygląda sytuacja z ostateczną likwidacją pozostałości po OFEs, ostatnim relikcie polskiej reformy emerytalnej przed jej całkowitym zaoraniem. Po zeszłorocznym rajdzie na OFEs, w którym premier Tusk przekierował lwią część składek emerytalnych tam idących do ZUSu, czyli na ratowanie państwa, wdzięczni przyszli emeryci wybrali go na drugą kadencję. Kto wie, więc, na jaką nagrodę rząd liczy tym razem. Widzimy już w każdym razie puszczanie balonów próbnych (dziękujemy – AHC) dyskutujących już nie tyle czy ale jak pozbyć się resztek po OFEs. Sam pomysł likwidacji OFE nie jest oderwany od rzeczywistości. Mieliśmy już przecież zmniejszenie wpływów do OFE ze składek – mówi w rozmowie z WP pan Wiktor Wojciechowski, wiceprezes fundacji FOR. O, absolutnie! Oderwana od rzeczywistości jest dzisiaj tylko jedna rzecz – ta, którą należałoby zrobić. Oddanie mianowicie przyszłym emerytom pieniędzy zrabowanych im wcześniej pod pretekstem przekrętu zwanego polską reformą emerytalną. Byłby to w skali złodziejskiego państwa rzeczywiście ewenement. Przypomnijmy, że gdy OFEs powstawały reklamowane były, jako zarządzanie twoim kapitałem emerytalnym. Kapitał miał być autentycznie twój, to za ten twój kapitał emerytalny miałeś kupić sobie tę emeryturę pod palmami. To, że państwo potem naginając legislację ku sobie kapitał ten sobie przywłaszczyło a jego właściciele nie wyszli w tłumnym proteście na ulice nie robi jeszcze z kradzieży dobrowolnej donacji. Główną troską krojącego już skórę na niedźwiedziu wiceprezesa FOR nie jest jednak odkręcenie tego przekrętu i rozdanie resztek OFEs prawowitym właścicielom kapitału wraz z przeprosinami ze strony państwa. Obywatele, zostaliście okradzeni i sporo waszych oszczędności czort wziął. Z wielką skruchą zwracamy wam to, co zostało, po latach tuczenia obcych banków waszym kosztem. Zainwestujcie sobie tę resztę z Bogiem, tam gdzie chcecie i w co chcecie, troszczcie się sami o swoją emeryturę, bo na państwo liczyć nie warto. Nic jednak z tych rzeczy. Główną troską wiceprezesa Wojciechowskiego jest potencjalny kolaps giełdy i obligacji, jaki by wywołała masowa wyprzedaż walorów OFEs. To byłby dramat, gdyby taka podaż pojawiła się w jednej chwili na rynku - biadoli inny ekonomista. Owszem – można sobie wyobrazić głębokie spadki w niektórych walorach, do jakich by doszło gdyby zmuszane od 12 lat do „inwestowania” tylko w polski dług i tylko w polskie akcje OFEs urządziły hurtową wyprzedaż. Pisaliśmy o tym nonsensie wielokrotnie. W spółce takiej jak Bogdanka OFEs stanowią na przykład blisko 40% akcjonariatu a w Mennicy Państwowej, Amreście czy Asseco ponad 20%. Z drugiej strony jednak w reszcie spółek OFEs mają tylko po kilka procent. Nie wiadomo też, czemu OFEs miałyby urządzać wyprzedaż? Mogą przecież zwrócić prawowitym właścicielom kapitału to, co mają w naturze… Czy taki Kowalski gdyby się dowiedział, że ma akcje PZU to od razu je sprzeda? Nie jest to takie pewne… Sprzeda, aby zrobić konkretnie, co? Kupić za to AAPL czy INTL? Wątpliwe. Kupić KGHM? Może, ale wtedy żadnego krachu nie będzie. Zainwestować w nieruchomości? Może, ale uruchomi tym ponowną hossę gdzie indziej. Trzymać gotówkę w skarpecie? Może, ale jak daleko na tym zajedzie? Wygląda w sumie na to, że OFEs wyprzedaży istotnie nie urządzą, ale z innych przyczyn. Wiceprezes Wojciechowski już wypichcił lepsze rozwiązanie – upaństwowienie. Państwo przejmuje resztki po OFEs i, ma się rozumieć, nic nie sprzeda, bo oznaczałoby to jego finansowe seppuku. Nieutulony w żalu po OFEs będzie tylko pan profesor Rybiński, który jakiś czas temu głośno protestował przeciwko rządowemu rajdowi na nie i który widział w nich przyszłość swojej emerytury. Obecnie przyszłość swojej emerytury pan profesor Rybiński widzi raczej w dużo bezpieczniejszym od OFEs zarządzaniu funduszem Eurogeddon… Nie oznacza to oczywiście, że entuzjaści wolnego rynku pozwolą idei nacjonalizacji resztek OFEs sczeznąć marnie. Wręcz przeciwnie, inny profesor – Oręziak z SGH – też snuje wolnorynkowe plany: najprostszą drogą byłoby wstrzymanie wkładów i zwrot pieniędzy z OFE do systemu finansów publicznych. Zwrot do systemu? Czy to nie to samo, co „zwrot” samochodów z dziupli rządowi na ratowanie budżetu? Według pani profesor z każdym dniem działalności OFEs generują tylko koszty i zagrożenia. W jej opinii fundusze już dawno powinny przestać funkcjonować, a wszystkie środki, które się w nich znajdują powinny zostać przeniesione do ZUS. Aha. Dlaczego w takim razie pani profesor nie zakomunikowała tych odkrywczych obserwacji swojemu koledze w SGH profesorowi Górze, który jako „ojciec polskiej reformy emerytalnej” pracowicie marnował swój cenny czas na obmyślanie OFEs i wcielanie ich w życie przez 12 lat? Po co były w takim razie te OFEs skoro generują one „tylko koszty i zagrożenia”? Potrzeba było 12 lat zachodu, eksperymentów, kosztów i profesorów, aby się o tym przekonać? Na nasz chłopski rozum problem jest prosty jak grabie – jak w tej dziupli ze kradzionymi samochodami. Złodziejskie państwo przynajmniej ten jeden, ostatni raz mogłoby się zdobyć na uczciwość i zakończyć nieudany eksperyment emerytalny w pewnym stylu - zwracając pozostałe w OFEs środki ich właścicielom. Niech się w końcu sami martwią, co z tym zrobić, sprzedawać czy nie sprzedawać, co i za ile. Jak zechcą zrobić bust w jednym miejscu to niech robią, ich prawo? Zrobią przy okazji boom w innym, a państwo będzie miało z głowy i ich i ich emerytury. 2 Grosze