Rysunek dla Generała. Ponad rok zbierałem się z przesłaniem tego obrazka Panu Generałowi...
rys. Jerzy Wasiukiewicz
Rysunek powyżej to jeden z kilku moich rysunków, którego oryginał generał Sławomir Petelicki chciał mieć w swojej kolekcji. Tego jednego nigdy ode mnie nie otrzymał. Ponad rok zbierałem się z przesłaniem obrazka Panu Generałowi... Pamiętając o tym właśnie rysunku, dziwnie oglądało mi się mecz Polska-Czechy (informacja o śmierci Pana Generała pojawiła się w serwisach tuż przed meczem), kiedy na ekranie pojawiał się "Pierwszy Kibic RP" - jak go usłużnie w swoich komentarzach podczas meczu nazywał red. Szpakowski – który to kibic, co przykro powiedzieć, pamiętając, że jest to głowa naszego państwa, zachowywał się na trybunach po prostu jak jakiś głupek. Taki knajpiany wesołek. Co można by bez problemu wybaczyć nawet głowie państwa, gdyby tą głową rzeczywiście była. Tymczasem od kilkunastu, a w zasadzie kilkudziesięciu już miesięcy oglądamy sobie zamiast męża stanu jakąś rubaszną pacynkę, która występuje w zaserwowanym nam surrealistycznym teatrzyku. Od razu przypomina się obrazek, kiedy to nasz Pierwszy Wesołek RP, wówczas jeszcze, jako marszałek Sejmu, dowcipkował sobie z premierem na płycie lotniska, na którym lądował samolot z ciałami ofiar katastrofy smoleńskiej. Rysunek, który spodobał się generałowi Petelickiemu komentuje właśnie taką postawę Wesołka i całej tej obecnej naszej "elity" rządzącej, a powstał na okoliczność pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Na śmierć Pana Generała usłyszymy zapewne ponownie tę głupawą przyśpiewkę "Nic się nie stało! Polacy, nic się nie stało!". Zresztą już ją słyszymy, jako refren. Zaś zwrotka zaczyna się od słowa "samobójstwo", a dalej leci tekst o "problemach rodzinnych". Ta zwrotka sprawdziła się w przypadku byłego wicepremiera, dlaczego nie miałaby, więc sprawdzić się w przypadku Generała. Tyle już medialnej lipy, tyle kłamstw udało się wcisnąć, więc naprawdę, dlaczego nie miało by się udać po raz kolejny? Przeszły "cztery podejścia do lądowania", które od razu wskazały na "błąd pilotów", to przejdzie i "samobójstwo generała w garażu jego domu z powodu problemów rodzinnych". Naprawdę ta śpiewka "Nic się nie stało! Polacy, nic się nie stało!" wesoło odśpiewana przez chór bez honoru znowu zrobi swoje. Chociaż już nieco mniej ludzi ją kupi. I bądźmy w gronie tych, którzy jej nie kupią. I módlmy się za duszę Pana Generała. Za jego oprawców również. Dziennik Jerzego Wasiukiewicza
Dreszcze przez „Skórę” Polskie wydanie „Skóry” Curzio Malapartego (tłum. Jarosław Mikołajewski, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1998) nastąpiło pół wieku po jej premierze i przypadło na setną rocznicę urodzin autora. Tym samym, do wydanych wcześniej dwóch zbiorów opowiadań, głośnego „Kaputt” i „Legendy Lenina” (tytuł oryginału: „Intelligenza di Lenin”), dołączyła najwybitniejsza chyba, a z pewnością najbardziej kontrowersyjna spośród książek Kurta Ericha Suckerta, bo tak brzmiało prawdziwe nazwisko znakomitego Toskańczyka, Włocha i Europejczyka.
Nie zaszkodzi wspomnieć, że „Skóra” przetłumaczona została na ponad 50 języków, osiągnęła kilkumilionowy nakład i wywołała prawdziwą intelektualną burzę, szczególnie na Starym Kontynencie, nie wolną niestety od politycznych wyładowań, które poważnie utrudniały wydobycie Malapartego-artysty z uścisku Malapartego-działacza politycznego, obronę dzieła przed twórcą i twórcy przed, często małodusznym, jego wizerunkiem. Była wszakże w Europie (i poza jej granicami) debata literacka i ściśle merytoryczna, której nie przeszkadzały ani trupy poległych z rąk Czarnych Koszul, ani zwisający głową do dołu trup Mussoliniego, ani przedśmiertne nawrócenie się autora na katolicyzm, ani wręczenie mu przez Palmiro Togliattiego legitymacji Włoskiej Partii Komunistycznej. Niestety, poza nielicznymi wyjątkami (Maria Dąbrowska, Tadeusz Breza, Melchior Wańkowicz, Olgierd Budrewicz), polscy literaci odnosili się do twórczości, przyswojonego polszczyźnie autora, z zagadkowym désinteressement, które budzić może jedynie rozrzewnienie w czasach nachalnie wylewnych piań i gdakań rodzimego Kulturbergu pod adresem rozmaitych Williamów Whartonów.
Czym „Skóra jest”, a czym nie jest Osnową fabularną książki jest zwycięski marsz aliantów, specjalnie V armii amerykańskiej, rozpoczęty zejściem na ląd w Salerno i zwieńczony triumfalnym wjazdem do Rzymu. U boku aliantów, jako kapitan pełniący obowiązki oficera łącznikowego, kroczy Malaparte, uprzednio dwukrotnie na krótko aresztowany: przez faszystów, zapadających się w przeszłość (w lipcu 1943), i przez Amerykanów, przybywających w imieniu przyszłości, niosących nieuniknione i nieubłagane wyzwolenie (w listopadzie 1943). Malaparte, dla zaprzyjaźnionych z nim oficerów-zdobywców, jest przewodnikiem po Włoszech i zakamarkach europejskiej duszy, dla czytelników, przede wszystkim narratorem-pułapką, błyskotliwym rozmówcą i wyrafinowanym estetą. Może drażnić, przyznajmy rację tłumaczowi książki, Jarosławowi Mikołajewskiemu, miejscami nazbyt solenna i retoryczna konstrukcja dialogów i każdorazowa bezbłędna intuicja prawdy kapitana Malapartego (zazdrościmy i współczujemy zarazem generałom lekkomyślnie wchodzącym w intelektualne szranki z piekielnie błyskotliwym pod-władnym). Zarazem jednak „Skóra” pozostaje pułapką dla tych wszystkich, którzy zbyt prostodusznie i rygorystycznie usiłują dopasować jego talent pisarski do wyuczonych i zapamiętanych systemów i pojęć formalnych. Na przykład pretensje Melchiora Wańkowicza z „Wojny i pióra” do Malapartego o „spekulacje na reportażu z wojny”, są najzupełniej chybione. Twórczość autora „Skóry” nie jest i nie ma być reportażem wyrosłym z tradycji Kischa. Znane z „Kaputt” posągi zlodowaciałych koni i kosz wyłupionych ludzkich oczu, podobnie jak syrena morska serwowana zwycięzcom i cały szereg innych zdarzeń zarejestrowanych w „Skórze”, służą zatarciu śladów pomiędzy tym, co rzeczywiste i imaginowane. Książka nie będąc reportażem, nie jest przecież powieścią czy zbiorem opowiadań, ale swoistym literackim capriccio, rozsadzającym granice pomiędzy gatunkami twórczości, czymś zarazem więcej niż reportaż i mniej niż reportaż, niedo- i nadpowieścią, jednym i drugim równocześnie, i ani jednym, ani drugim w stopniu, który zadowoliłby literackich „badaczów owadzich nóg”. Malaparte oscyluje pomiędzy faktem historycznym a jego ukrytą i zaciemnioną stroną, tajną rzeczywistością jego dziania się, zasypuje, a ściślej, usiłuje zasypać szczelinę między powierzchnią życia dostępną reportażyście, a jego podskórną głębią i tektoniką, wymykającą się najlepszej nawet pamięci i najwierniejszej relacji, a będącą właściwym źródłem zdarzeń. Dlatego też to, co immanentne, życie, które staje się pod powierzchnią, istnieje w planie literackim autora, obok życia już zaistniałego na powierzchni, przygląda się ironicznie jego konwulsjom i poruszeniom – aby w sytuacjach granicznych i nie dających się oswoić, powiedzieć więcej o tym, co ważne, aniżeli to, co rejestrują nasze zmysły i penetruje rozum. To, co fikcyjne i fantastyczne, zderzone z tym, co faktyczne, przetworzone i skondensowane artystycznie w rzeczywistość symboliczną i magiczną, podnosi i uwydatnia rangę historycznego faktu, wyposaża go w krystaliczną strukturę i nadaje mu liryczną moc. Wraz z Malapartem sens historii odkrywamy in nuce, gdyż od abstraktów i nachalnych alegorii, moralizatorstwa, dydaktyzmu i całej tej, aż nadto dobrze znanej, wojennej demonologii, chroni nas jego przenikliwa postawa ironisty, o którym pisał Kierkegaard, iż zdolny jest do „odczuwania, że rzeczywistość, w której żyje, przestaje już być rzeczywista”.
Europa czasu „Skóry” „Skóra” ujawnia podskórne pęknięcia, kryjące się za fasadą naśladującą spiż. Autor z zimną bezceremonialnością i pogodnym fatalizmem odmawia klasycznej, łacińskiej Europie racji bytu, nie lituje się nad Europejczykami, przeciwnie, cieszy go oczekiwana śmierć starego, i w tej radości odnajduje antidotum przeciw pleniącej się wokół zarazie. Oto widzimy ruiny klasztoru na Monte Cassino, gaśnie Wezuwiusz, trwa „piknik na grobowcu”, nic nie jest już zagwarantowane, przechyla się szala losu Starego Kontynentu – w tej sytuacji, niczym w wierszu Kawafisa, nie-Europejczycy (Barbarzyńcy) stanowią jakby rozwiązanie. Europa umiera, dlatego trzeba chcieć tego, co koniecznie musi się stać, co już się stało, aby na gruzach „Europy-Kaputt”, „Europy-Skóry” zbudować Europę nową, aby „umieraj” znaczyło zarazem „stawaj się”. Jeśli to, co w Europie zdolne jest do życia, ma trwać i wzrastać, to, co pozorne, kruche i iluzoryczne musi runąć, aby upiory przeszłości nie pętały umysłów i woli zwiastunom nowego. Śmierć nie przeraża, śmierć jest symptomem – liczy się tylko postawa wobec śmierci, wobec pośmiertnej egzystencji Europy, czasu krystalizowania się treści nowej epoki. Toteż ani Bazylika św. Piotra, ani Colosseum nie mogą być alibi dla jałowych biadoleń i ponurych proroctw, nie mogą rozgrzeszać wobec historii. Europejskie fronty czas przełamać i przezwyciężyć. Europa musi przestać broczyć krwią Europejczyków, brudna wojna między Europejczykami: Włochami, Francuzami, Niemcami, musi się zakończyć. Po to właśnie, aby to pojąć, potrzebni byli Europie Amerykanie (i Rosjanie). Właśnie dzięki nim, bo tak rozumiem sens europejskiego credo Malapartego, możemy zdobyć się na konieczny względem samych siebie dystans, sięgnąć głębiej niż sięgają Włochy, Francja czy Niemcy – do miejsca, w którym to, co ojczyste odnajduje się w tym, co europejskie i przez to uniwersalne. My, Europejczycy, pośród ruin, głodu, udręk, śmierci najbliższych, zepsucia i zniszczenia, możemy przeżyć wielkie egzystencjalne katharsis, wyjść pogodzeni ze światem i samymi sobą, wewnętrznie wolni i gotowi do tworzenia życia, odnaleźć samych siebie, których zagubiliśmy gdzieś po drodze w daremnych i bratobójczych swarach.
Spojrzenie na Włochy Nad śmiertelnie rannym amerykańskim żołnierzem kapitan Malaparte wygłasza zaimprowizowaną i bolesną parodię przemówienia Duce: Czarne koszule! Nasi amerykańscy sprzymierzeńcy wylądowali nareszcie we Włoszech, żeby nam pomóc zwalczyć naszych niemieckich sojuszników. Święta pochodnia faszyzmu nie wygasła. W innym miejscu czytamy, że „Włosi wyruszyli u boku aliantów wygrać tę samą wojnę, którą przegrali już walcząc u boku Niemców”. Dumne Włochy upokorzone, następcy Cezarów wyszydzeni, marzenia o Imperium obrócone w popiół, Mussolini stojący kością w gardle. Z każdej niemal stronicy „Skóry” dowiadujemy się o cenie, jaką przyszło płacić Włochom za propagandowe zamienianie w marmur tego, co papierowe i koturnowe, za recytowanie włoskości, wspinanie się na nią, odgrywanie jej (jakby powiedział Gombrowicz): prostytucja, samotni i bezbronni chłopcy wystawieni na pastwę lubieżników, bale oficerskie dla kobiet „bez towarzystwa”, homoseksualne orgie itd. Lecz za cenę tragedii pokolenia, człowiek włoski staje się mniej Włochem, a bardziej człowiekiem, rozpoznaje fałsz „słabosilnych” frazesów, którymi podszyta była faszystowska moc, dowiaduje się o tym, że za fanfaronadę „puszenia się na wielkość” przychodzi płacić cierpieniem i krwawą groteską. Neapol czasu zarazy, to zejście na dno, aby przyglądać się w swoich upiorach i wyzwolicielach niczym w krzywym zwierciadle, a zarazem odnaleźć konieczną psychiczną równowagę i nie tracić wiary we własne człowieczeństwo. Neapol i neapolitańczycy w „Skórze” ustanawiają europejską normę zachowania się wobec wyzwolicieli-zdobywców, postawę dającą możliwie największą w danych warunkach suwerenność ducha i swobodę ruchów wobec wyroków losu.
Amerykanin w Neapolu, czyli w Europie Surowa trzeźwość, przyjęcie konwencji persyflażu, doskonale wyniosły i zarazem uprzejmy brak uznania wyższości zwycięzców przebranych za wyzwolicieli nad pokonanymi udającymi wyzwolonych – to cechy charakteryzujące te partie książki, które traktują o relacjach wzajemnych Amerykanów i Włochów. Amerykanie chorują na atrofię zmysłu tragicznego, nie znają cierpienia, nie posiadają historii, która płynie w żyłach neapolitańskiego („W Europie wszyscy jesteśmy neapolitańczykami”) ludu i klas wyższych, ludzi, co wszystko przeżyli i wszystko widzieli. Dlatego majordomus z pałacu książąt Toledo może w swojej wykwintnej liberii, otoczony spojrzeniami postaci umieszczonych na starożytnych plafonach i freskach, godnie serwować drętwę elektryczną przywódcy wielkiego mocarstwa, albo podać zwycięzcom syrenę w majonezie w koralowej girlandzie, pamiętając o tym, że „ryby w Europie nie mają obowiązku wyglądać jak ryby”. Dlatego neapolitańscy ulicznicy mogą bezkarnie zamieniać wyzwolicieli w sponsorów i zaopatrzeniowców. Amerykanie, powiada w rozmowie z gen. Corkiem Malaparte, „kupują swoich wrogów, a my ich sprzedajemy”, i zaraz potem stawia za wzór Talleyranda, który „sprzedał wszystkich tych, którzy go kupili”. Amerykanie, przebywszy nieproszeni do Europy, aby walczyć za sprawę Europejczyków, stają się, ni mniej ni więcej, „najemnikami Europy”, by w końcu „stać się neapolitańczykami”, aby zarazić się Europą. Europa, która przegrała, robi miejsce dla Europy, która wygra: piękny, uprzejmy i czysty (amerykański) Apollin może, więc dumnie przybrać swe czoło wawrzynowym wieńcem, lecz prawdziwej Dafne nie posiądzie nigdy.
Dlaczego „Skóra” znalazła się na indeksie? Nie przekonuje przyczyna podana w „Spiżowej Bramie” przez Tadeusza Brezę, wedle, którego poszło o „opis demoralizacji księży i urażenie papieża. Papież Pius XII miał poczuć się dotknięty dowcipem o Marokańczykach z legii francuskiej, którzy na widok tysięcy kobiet, korzystających z gościnnej opieki papieża w ogrodach Castel Gandolfo, okrzyknęli go „najpotężniejszym monarchą świata”. Wydaje się, że rzeczywistym powodem niełaski „Skóry” i jej autora, (który nota bene odżegnał się, jak pisze Breza, od swej książki na łożu śmierci) była warstwa obyczajowa książki: dosłowne opisy zepsucia i rozpasania obyczajowego. Zapewne wpływ miała także ogólnie pogańska wymowa książki, w której miejsce Boga Watykanu zajął „Bóg Neapolu, totem neapolitańczyków…”, Wezuwiusz. Warto przeczytać „Skórę”, aby wyłowić gdzieś pomiędzy jej kartkami owo Norwidowe szeptanie śmierci w ucho życia, „nie stargam Cię ja, nie, ja – uwydatnię”. Andrzej Maśnica
Sławomir Petelicki nie żyje. Czy dowiemy się, dlaczego? Polityka Na warszawskim Mokotowie w garażu ciało z ranami postrzałowymi twórcy i dwukrotnego dowódcy specjalnej jednostki komandosów GROM 66 letniego generała brygady Sławomira Petelickiego, znalazła jego żona. Generał prowadził aktywną działalność biznesową i często występował w mediach. Samobójstwo czy zabójstwo - twardy człowiek, który przeszedł wiele trudnych sytuacji podczas misji - trudno tu uwierzyć w samobójstwo? Coś złego się dzieje w naszym Państwie! Czyżby zbyt wielu podpadł? Nie wierzę w tym przypadku w samobójstwo!!! Jednostka GROM wkrótce po utworzeniu wzbudzała wiele kontrowersji, m.in. dlatego, że była podporządkowana resortowi spraw wewnętrznych, a nie MON. Gen. Petelicki, by zachować jej status, dwukrotnie odchodził w proteście przeciw poczynaniom polityków. "Jestem apolitycznym patriotą. Gorąco popieram kultywująca patriotyczne tradycje młodzież, bronię żołnierzy, kiedy są źle traktowani, i jestem przeciwny zaliczaniu prawdziwych kibiców do chuliganów i bandytów stadionowych" .... "Kategorycznie nie życzę sobie wykorzystywania mojego nazwiska do walki politycznej, z którą nie mam nic wspólnego. Na moją reputację generała GROM pracowałem ciężko przez lata i będę jej bronił" - protestował w listopadzie 2011 roku generał w liście do organizatorów Marszu Niepodległości, po tym, jak znalazł się w jego Komitecie Honorowym bez swojej zgody. W marcu 2012 roku pomiędzy gen. Petelickim a gen. Romanem Polko wybuchła "wojna" o płk. Dariusza Zawadkę, któremu jeden z komandosów zarzucił m.in. nieprawidłowości w polityce kadrowej. Petelicki stanął wtedy po stronie Zawadki. - "Dajcie już wreszcie spokój komandosom GROM, którzy dla Polski ryzykują życie. Dziękuję bardzo, to jest wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia ". Również po tragedii smoleńskiej zajął stanowcze stanowisko krytykując działania Platformy Obywatelskiej. Ujawnił m.in., że politycy tworzą czarne listy i stwierdził, że w czasie istnienia rządu PiS sam był na jednej z nich. Zarzucał też politykom tworzenie list osób do aresztowania, zakładanie szyb kuloodpornych w biurach, wzajemne zakładanie podsłuchów czy zbieranie haków.
Wielokrotnie krytykował działania rządu, głównie w zakresie działań obronnych i dowodzeniem specjednostką po jego odejściu. - Oficerowie wywiadu i sił specjalnych narażają życie dla swoich krajów. Niestety większość polityków dba jedynie o swój image. Na przykład całkiem niedawno w Polsce, aby poprawić wizerunek ministra Bogdana Klicha, MON dopuścił się karygodnego ujawnienia tajnej operacji polskich komandosów w Afganistanie - mówił w ubiegłym roku w wywiadzie dla "Playboya". - Politycy są niebezpieczni dla nas wszystkich. Są przyzwyczajeni do składania obietnic bez pokrycia, kłamania na każdym kroku i opowiadania bullshitów. Gdy w Polsce rząd coś sknoci w mediach, jako przykrywka pojawiają się "nowe sensacyjne informacje" w sprawie Krzysztofa Olewnika lub Marka Papały. Farsa! - dodał. Urodzony 13 września 1946 r. w Warszawie, Petelicki skończył prawo. W 1969 r. został oficerem wywiadu MSW i pracował w Departamencie I MSW, obejmując placówki zagraniczne, m.in. w Wietnamie, Chinach i Stanach Zjednoczonych, Szwecji. Od 1973 do 1978 r. był attache kulturalnym, naukowym i prasowym w Nowym Jorku, a od 1975 r. - wicekonsulem ds. Polonii. Od 1978 do 1983 r. pracował w centrali wywiadu. W latach 1983-1987 pełnił funkcję I sekretarza ds. politycznych Ambasady PRL w Sztokholmie. Od 1985 r. był radcą Ambasady PRL ds. politycznych i członkiem polskiej delegacji na Konferencję Sztokholmską. W latach 1987-1988 był zastępcą naczelnika kontrwywiadu zagranicznego, a od 1988 do 1989 r. - doradcą ministra spraw zagranicznych i kierownikiem ochrony placówek. Według doniesień mediów, rozpracowywał m.in. polską emigrację niepodległościową, a w latach 80. NSZZ "Solidarność". Był twórcą i pierwszym dowódcą (do 1995 r.) sformowanej w 1990 r. słynnej jednostki antyterrorystycznej GROM (Grupa Reagowania Operacyjno-Manewrowego). Żołnierze formacji zasłynęli operacjami m.in. na Bałkanach i w Iraku. Znane są osiągnięcia GROM m.in. z operacji "Uphold Democracy" na Haiti czy "Little Flower" w Sławonii. W maju 1996 r. Petelicki został pełnomocnikiem ówczesnego premiera Włodzimierza Cimoszewicza ds. przestępczości zorganizowanej w Radzie Państw Basenu Morza Bałtyckiego. Po niecałym miesiącu złożył rezygnację, gdy wszedł konflikt z ówczesnym sekretarzem Rady Ministrów Grzegorzem Rydlewskim. Ponownie został dowódcą GROM w grudniu 1997 r. Został odwołany we wrześniu 1999 r., po konflikcie ówczesnym ministrem koordynatorem ds. służb specjalnych Januszem Pałubickim, który zarzucił mu złamanie ustawy o zamówieniach publicznych (miał poza procedurą przetargu kupić sprzęt podsłuchowy wysokiej klasy). Sytuację w GROM, powołując się na wyniki kontroli MSWiA, Pałubicki nazwał wtedy "bagnem". Wobec nieprzekazania protokolarnego jednostki GROM, Petelicki nie oddał wtedy kluczy do sejfu dowódcy, który musiał zostać rozpruty. Obelgi, rzucane na GROM przez "człowieka w brudnym swetrze" są niebezpieczne w skali międzynarodowej - replikował Petelicki. Wkrótce po tym Pałubicki oznajmił, że prawdopodobnie został wprowadzony w błąd przez pracowników departamentu kontroli MSWiA, odwołanie Petelickiego nie zostało jednak cofnięte. Wyniki kontroli MSWiA zakwestionowała później kontrola kancelarii premiera, a Pałubicki przeprosił za zarzut naruszenia przepisów o zamówieniach publicznych. W 2003 r. stołeczny sąd okręgowy nakazał Pałubickiemu przeprosiny za "nieuprawnione i krzywdzące" słowa wobec Petelickiego. Sąd nakazał też ówczesnemu premierowi Jerzemu Buzkowi wyrazić ubolewanie za słowa swego podwładnego oraz przeprosić za to, że "uniemożliwił wykazanie ich nieprawdziwości", nie ujawniając oczyszczającego GROM tajnego raportu kontroli kancelarii premiera. Po odwołaniu Petelicki przeszedł w stan spoczynku i zajął się biznesem (m.in. w firmie Ernst and Young). Był współwłaścicielem firmy Grupa Grom, zatrudniającej byłych żołnierzy GROM. W 2011 przed stołecznym sądem ruszył proces cywilny, w którym b. dowódca GROM-u gen. Roman Polko pozwał Petelickiego za jego wypowiedzi m.in. o tym, że Polko nie miał żadnych kompetencji do dowodzenia tą jednostką ani prawa do odznaki GROM. Generał brygady Sławomir Petelicki był wielokrotnie odznaczany. W 2010 roku ukazała się książka wywiad-rzeka pt. "GROM. Siła i honor" autorstwa Michała Komara. Zmarł 16 czerwca 2012 roku, w wieku 66 lat. Eugeniusz Józef Kopciński
Do Wojska Polskiego. Róbcie zamach stanu. Naród Was poprze. Czy nie należałoby żądać od przyszłych kandydatów na polityków deregulacji prawa posiadania broni? Dokąd będziemy dobrowolnie kłaść głowę pod topór? Chrześcijanin to na pewno nie mięczak, ani samobójca. Nigdzie w Ewangelii nie stoi, że mamy przyglądać się złu i pozwalać na anarchię rządu i nierządu. Mamy jeszcze jakieś wojsko, czy nie? Jadąc do więzienia powiedziałam policjantowi, że nie po to płaciłam całe zycie podatki, by teraz państwowi rabusie nakładali na mnie i naród haracze nie do zapłacenia, które zostaną rozkradzione, bo to panstwo to studnia bez dna. Policjant odpowiedział, że też płaci podatki, ale ja się pytam, co on takiego pożytecznego robi? Nie sieje, nie orze, nie naucza, nie tworzy, alesłuży urzędniczej mafii. Jest systemowym darmozjadem. Temu systemowi trzeba powiedzieć Nie. Jak zauważył Roman Kluska każdy system jest od nikogo niezależny, inaczej nie byłby SYSTEMEM. Niestety wszystkie pomysły blogerów Nowego Ekranu to propozycje systemowe. Co trzeba zrobić? Roman Kluska daje odpowiedź.
''konkurencja nie śpi i w tym czasie produkuje, a my gonimy od papierka do papierka. Uważam, że należy radykalnie ograniczyć ilość przepisów. Nie chodzi tutaj o to, by zamienić jeden przepis w drugi, gorszy. Tylko trzeba te przepisy wyrzucić do kosza.Sejm powinien być wynagradzany od ilości anulowanych ustaw i od niczego więcej.''
By to wykonać potrzebujemy zamachu stanu. Idźmy w końcu na całość. Może to będzie ta iskra, która pójdzie z Polski. Wóz albo przewóz. Iza Rostworowska
Utopia, czyli życie poukładane Dość powszechne jest traktowanie utopii, jako czegoś niemożliwego do urzeczywistnienia – co zresztą usprawiedliwia etymologia tego słowa (ou-topos znaczy przecież „nigdzie”). Takie podejście jest jednakowoż błędne, bo nie ma takiego pomysłu obłąkanych reformatorów, którego tak czy inaczej nie zrealizowano. Przykładów bez liku dostarcza zwłaszcza historia komunizmu, gdzie próbowano nawet (Czerwoni Khmerowie w Kambodży) urzeczywistnić najskrajniejszy wariant egalitaryzmu, znany z ideologii Sprzysiężenia Równych z okresu rewolucji francuskiej, a wyrażający się zasadą „każdemu tyle samo i to samo”. Piekielne kolumny Pol-Pota literalnie potraktowały także dewizę skleconego przez Sylvaina Maréchala Manifestu Plebejuszy: „Pragniemy rzeczywistej równości albo śmierci”. Co paryscy grafomani wymyślą, zawsze podchwycą jacyś „alterglobaliści” z Tiers-monde. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że utopijne zakusy upadły wraz z „socjalizmem realnym”. Czymże innym, na przykład, zajmują się demolibertyńskie mass media, jeśli nie nieustannym powielaniem „kroniki nocy” w falansterze utopisty nad utopistami – Charlesa Fouriera, czyli odczytywanego rano sprawozdania z tego, kto z kim danej nocy spał? Podczas nocy, skądinąd niedługiej, bo trwającej od 22:00 do 3:00 nad ranem (w falansterze nikt nie miał prawa się zmęczyć, co też zapewniała „naukowa” organizacja pracy). Warto przypomnieć całodobowy rozkład dnia, drobiazgowo opracowany przez tego najbardziej szalonego z socjalistów. Godzina 3:00 – pobudka, mycie się i ogólne „pucowanie”. 4:00 – odczytywanie wspomnianej „kroniki nocy”, dla zaspokojenia „zdrowej” (zdaniem pomysłodawcy) ciekawości. 4:30 – pierwsze (lekkie) śniadanie, a po nim „parada przemysłu”. 5:00 – polowanie. 7:00 – łowienie ryb (jak widać Marks nawet i te szczegóły przyjemnego życia w komunizmie po prostu splagiatował). 8:00 – drugie (solidne) śniadanie. 9:00 – każdy dostaje do czytania gazetę. 10:00 – nabożeństwo, a po jego skończeniu podziwianie bażantów. 11:00 – praca w bibliotece. 13:00 – główny i wykwintny posiłek, przygotowany przez „gastrozofów”. 15:00 – pobyt w szklanych domach, pełnych egzotycznych roślin i stawów z pluskającymi się rybami. 16:00 – praca (ale bez przemęczania się i przy zastosowaniu zmienności wykonywanych zajęć, co wdzięcznie nazwano „motylkowaniem”). 18:00 – biesiada z szampanem, po czym odwiedzanie merynosów. 20:00 – sprawdzanie notowań giełdowych (dla liberałów jednak też coś przyjemnego). 21:00 – kolacja i tańce. 22:00 – zawiązywanie ad hoc związków partnerskich i udanie się do łóżek. Krótko mówiąc, życie poukładane jak narzędzia w torbie hydraulika. Z pewnością nieprzypadkowe jest też to, jak wiele uwagi wszyscy reformatorzy społeczni poświęcają drobiazgowemu obmyśleniu systemu penitencjarnego w postulowanym idealnym społeczeństwie (Jeremy Bentham ze swoim sławnym Panopticonem nie jest tu wcale wyjątkiem). I również nie jest przypadkiem, że idzie to zazwyczaj w parze z ich humanitarną niechęcią do kary śmierci. Znamienne wreszcie co, ich zdaniem, stanowi najcięższą kategorię przestępstw. Taki na przykład Morelly (o którym poza tym, że napisał Kodeks natury, nic nie wiemy, nie znamy nawet jego imienia), na „śmierć cywilną” skazuje w paragrafie III, 2 Kodeksu tych „zbrodniarzy”, którzy próbowali złamać święte prawo zakazujące posiadania własności prywatnej; mieli oni przebywać dożywotnio w więzieniach wzniesionych… pośrodku cmentarzy. Trzeba przyznać, że sadystyczna wyobraźnia reformatorów jest bardzo wybujała. I wreszcie, bodaj najbardziej złowroga sfera zainteresowań uszczęśliwiaczy ludzkości – czyli dzieci. Fourier wpadł na pomysł rozwiązania przy ich pomocy najmniej przyjemnej strony codziennej egzystencji, jaką są czynności asenizacyjne, dochodząc drogą obserwacji do przekonania, że to zajęcie w sam raz dla dzieci, ponieważ te lubią bawić się w nieczystościach. Ale i ten pomysł został dziś przelicytowany: gdy Janusz Palikot obdarował je w Dzień Dziecka prezerwatywami. Podobno „brały je garściami”. Dziadek Mróz, jak widać, nie umarł wraz z socjalizmem: odrodził się, jako libertyński Dziadek Kondom. Jacek Bartyzel
Jachowicz: Petelicki był człowiekiem odważnym, który nie pozwoliłby sobie włożyć pistoletu do ust
Ikona śledczego dziennikarstwa Jerzy Jachowicz mówi w wywiadzie dla fronda.pl, że wszystko wskazuje, iż generał Petelicki popełnił samobójstwo. „Jeżeli miałby zostać zabity w taki sposób, to w zabójstwie musiałoby brać udział, co najmniej kilka osób”- podkreśla publicysta. Jachowicz zauważa jednak, że jedną z dziwniejszych rzeczy związanych ze śmiercią gen. Petelickiego jest fakt, że natychmiast po odnalezieniu zwłok, jako pierwszą (i jedyną) podano wersję o samobójstwie generała. Zdaniem publicysty podobna sytuacja miała miejsce w sprawie Smoleńska.
„Razem z wiadomością o katastrofie niemal jednocześnie szedł komunikat o błędzie i brawurze pilotów. Późniejsze dochodzenie nie potwierdziło takiej wersji. Czy w tym przypadku będzie podobnie? Czy za jakiś czas okaże się, że to jednak nie było samobójstwo?”- pyta Jachowicz w rozmowie z fronda.pl. Dziennikarz przyznaje jednak, że za wersją przemawia fakt, iż generał Petelicki zmarł od strzału poprzez włożenie sobie lufy pistoletu w usta.
„Taki sposób jest charakterystyczny dla ludzi znających się dokładnie na broni, zdających sobie sprawę, że kiedy już definitywnie chcą się rozstać z życiem, to musi to nastąpić błyskawicznie, w jakimś stopniu bezboleśnie i ostatecznie. Można powiedzieć, że jest to klasyczny sposób popełniania samobójstwa przez wojskowych.”- mówi publicysta, który dodaje, że Petelicki był człowiekiem odważnym i nie pozwoliłby sobie włożyć pistoletu do ust. Jachowicz przekonuje, że jeżeli Petelicki miałby zostać w taki sposób zabity to w zabójstwie musiałoby brać udział, co najmniej kilka osób i w takim wypadku zostałyby jakieś ślady.
„Krótko mówiąc, w tej chwili wszystko wskazuje na to, że to było samobójstwo. To znaczy, może nie tyle „wszystko”, co takie czysto kryminalne ślady”.- mówi Jachowicz. Publicysta zwraca uwagę na jeszcze jeden ciekawy aspekt sprawy.
"Ponadto, Petelicki zastrzelił się w garażu, żeby chyba jeszcze mocniej podkreślić, że to on sam podjął decyzję o swojej śmierci. Zjechał na dół, żeby oszczędzić swoim bliskim cierpienia wiążącego się z odnalezieniem jego ciała i dalszą egzystencją w domu, w którym mąż i ojciec popełnił samobójstwo, a jednocześnie nie zrobił tego w lesie czy w parku, co namnożyłoby różnych podejrzeń, co do innych motywów śmierci”- zauważa Jachowicz i przyznaje, że pozostaje kwestia przyczyn samobójstwa, która jest otwarte. Ł.A/fronda.pl
Prof. Andrzej Zybertowicz: Gra tajnych służb? Andrzej Zybertowicz, opinie, polityka, samobójstwo, SAMOBÓJSTWO PETELICKIEGO, Sławomir Petelicki, ŚMIERĆ PETELICKIEGO Dlaczego generał Sławomir Petelicki mógł popełnić samobójstwo? Specjalnie dla "SE" odpowiada Andrzej Zybertowicz
"Super Express": - Co pan pomyślał, gdy usłyszał o śmierci gen. Petelickiego? Prof. Andrzej Zybertowicz: - Pierwsze wrażenie: czyżby uwikłał się w grę, która go przerosła?
- Jaki ciąg przyczynowo-skutkowy mógł doprowadzić do tej tragedii? - Tajne służby i metody ich działania to jeden z obszarów moich badań. Wypowiadam się wyłącznie, jako obserwator pewnych mechanizmów i zawieszam osąd, aż będziemy mieli wiarygodne informacje. Mam dwie hipotezy. W czasach PRL Petelicki służył w Służbie Bezpieczeństwa i pracował dla wywiadu. Potem działał na wielu różnych polach: biznesu, sił specjalnych, polityki. Chciał być autorytetem i dla żołnierzy, i dla ludzi tajnych służb. Był m.in. w radzie nadzorczej firmy jednego z oligarchów. Miał duże ambicje i w pewnym momencie mógł stanąć w obliczu presji, której nie dał rady sprostać.
- Jakiej presji? - Tylko spekuluję. Moja orientacja w zakresie form aktywności generała obejmuje pewnie jakieś 10 proc. tego, w co był zaangażowany. Można sobie wyobrazić, że włożył cudze pieniądze w skomplikowaną i ryzykowną operację biznesową. Jeśli się nie powiodła, ktoś mógł go tak przycisnąć, że nie wytrzymał upokorzenia związanego z porażką.
- Mógłby się targnąć na życie z takiego powodu? Słynął z silnego charakteru. - Pewien funkcjonariusz służb mówił w tym kontekście, że na płaszczu wodoochronnym jest podane, do jakiego poziomu ciśnienia wytrzymuje, a potem przestaje chronić. Pomyślałem, że jeśli generałowi jednocześnie zwaliły się na głowę niepowodzenia z różnych pól, to mogły wyczerpać się jego rezerwy: finansowe, przyjacielskie, moralne. Nawet najlepiej wyszkolony żołnierz pozostaje tylko człowiekiem i nie wytrzyma zbyt dużego ciśnienia.
- A pana druga hipoteza? - Jest bardziej mroczna. W 1994 r. zakatowano na śmierć posła Unii Demokratycznej Henryka Michalaka. Zapewne w związku z interesami z byłymi funkcjonariuszami SB. Gdy przed śmiercią odzyskał w szpitalu przytomność, nie chciał nic mówić o swoich oprawcach. Podobno, dlatego, by chronić najbliższych. Podobnie gen. Petelicki mógł odebrać sobie życie, aby ocalić kogoś bliskiego. Samobójstwo może być aktem rozpaczy, być aktem tchórzostwa, ale także aktem odwagi.
- Jak gen. Petelicki zapisze się w III RP? - Moje odczucia są mieszane. Tyleż się zasłużył, ile był beneficjentem owoców III RP. W rozmowach zawsze poruszał temat jednostki specjalnej GROM, którą uważał za swoje dziecko. Mówił też o różnych osobach, które chcą osłabić nasze wojska specjalne, że działają przeciwko obronności Polski, jakby były rosyjską agenturą. Prof. Andrzej Zybertowicz
Ekspert ds. służb specjalnych
Skowroński: "Sposób, w jaki generał Petelicki naruszał różne interesy musiał głęboko tkwić w oku Donalda Tuska" Nawet, jeśli to była śmierć samobójcza, to trzeba znac przyczyny, dla których generał Petelicki mógł to zrobić. Choć jak czytamy w gazetach, nikt nie wierzy w samobójstwo. Człowiek, który popełnia samobójstwo jest w matni, wpędzić w matnię kogoś takiego jak generał Petelicki, zapędzić go do miejsca, z którego nie ma już żadnego wyboru, gdzie myśli, że jedyny wybór to strzał w głowę to nie jest coś banalnego, coś łatwego, trywialnego
- mówił na antenie Radia Wnet jego założyciel i szef Krzysztof Skowroński, który wielokrotnie w ostatnich latach rozmawiał z generałem Sławomirem Petelickim. Dziennikarz podkreślał mocny charakter zmarłego:
Szczerze powiem, jak widzę te wszystkie fotografie generała, jak przypominam sobie, że to był człowiek, który posiadał w sobie siłę energii atomowej. Nieczęsto się spotyka ludzi z taką energią. Jak się z nim rozmawiało to był spokojny i uśmiechnięty, ale kilka razy widziałem go w sytuacjach, kiedy musiał pokazać, kto w danej sytuacji rzadzi. Moment ujawnienia tej energii i fragmentu wiedzy, którą posiadał, był porażający dla kogoś po drugiej stronie. Wtedy ten ktoś w sekundę stawał na baczność, z olbrzyma nawet robił się karzeł. No i teraz okazuje się, że ta energia atomowa nie wystarczyła by pokonać jakieś przeciwieństwo losu. To się wydaje bardzo dziwne - podkreślił. I dodał:
Generał nałogów nie posiadał. Krzysztof Skowroński mówił też o tym, kto nie lubił Petelickiego:
Sposób, w jaki generał Petelicki naruszał różne grupy interesów w Polsce, jak o nich mówił, to była rzecz, która musiała głęboko tkwić w oku Donalda Tuska, kiedyś Aleksandra Kwaśniewskiego, jak i tych, którzy rządzą polskim wojskiem. Zadawał pytania o przetargi i o to, czym jest wojsko, które straciło jakiekolwiek możliwości obrony kraju. Pokazywał sznurki, które wiążą układ władzy. Głośno mówił rzeczy niewygodne dla władzy. I miał wielką wiedzę, tak strukturalną jak detaliczną - dodał. Zespół wPolityce.pl
Jeżeli to nie było samobójstwo, to mordercy wybrali idealny dzień Informacja o śmierci generała Petelickiego stałaby się głównym newsem dnia. Byłaby przez kilkanaście godzin na „żółtym pasku”. Ekipy telewizyjne nie wyjeżdżałyby spod domu twórcy GROM. Wczoraj, co innego było jednak najważniejszą informacją dnia. Trudno jednak uwierzyć, że generał Sławomir Petelicki, twórca Grom i jeden z najsłynniejszych polskich żołnierzy, odebrał sobie sam życie. Nie wierzą w to jego najbliżsi współpracownicy. Oczywiście nie można wykluczyć takiego scenariusza. Ludzka psychika jest skomplikowana bardziej niż fabuły Davida Lyncha i nawet najtwardsi żołnierze będąc pod presją różnych zdarzeń nie wytrzymują ciśnienia. Trudno, więc kilkanaście godzin po tak tragicznym zdarzeniu pisać z niezachwianą pewnością o przyczynach śmierci słynnego żołnierza. Należy jednak stawiać pytania. Niektóre media już kpią z „prawicowych oszołomów”, którzy nie wierzą w samobójstwo gen. Petelickiego. Zapewne tak samo kpiono z dziennikarzy, którzy niedowierzali, że można popełnić samobójstwo strzelając sobie kilka razy w pierś jak miało to miejsce w przypadku znanego postkomunisty. Teraz w tajemniczych okolicznościach zginął inny znany funkcjonariusz poprzedniego sytemu. Nie można, bowiem zapominać, kim był Petelicki. Generał w latach 1969-1990 był funkcjonariuszem i Departamentu I MSW, Służby Bezpieczeństwa i wywiadu PRL. Pracował przez 10 lat za granicą w placówkach dyplomatycznych. Był odpowiedzialny za kontrwywiad zagraniczny. Po powrocie do kraju pracował w wywiadzie ekonomicznym, następnie przebywał w Szwecji. Przed objęciem dowództwa GROM był szefem Wydziału Ochrony Placówek MSZ. Był specjalistą od dalekiego rozpoznania i dywersji. Brał udział w wielu tajnych operacjach zagranicznych, m.in. w operacji „Most”. Dr hab Sławomir Cenckiewicz mówi w „Rz”, że Petelicki był symbolem transformacji. Jego zdaniem razem z Gromosławem Czempińskim i Aleksandrem Makowskim należał on do kręgu oficerów komunistycznych służb specjalnych, którzy bardzo dobrze urządzili się w nowej rzeczywistości zyskując nawet zaufanie niektórych kręgów amerykańskich, choć wiele lat działali przeciw USA i polskiej opozycji. Petelicki był więc symbolem wielu patologii III RP i zapewne miał ogromną wiedzę o jej funkcjonowaniu. I tutaj widziałbym potencjalną przyczynę jego śmierci. Wiedza o mechanizmach funkcjonowania służb, które od lat działały na styku biznesu i polityki może być zabójcza. Pamiętajmy, że służby PRL przeniosły swoje interesy i wpływy do III RP i o pewnych mrocznych mechanizmach ich funkcjonowania nigdy się nie dowiemy. Nie wiem, więc czy łączenie śmierci generała ze sprawą smoleńską jest dobrym tropem. Nie on jeden krytykowała rząd PO. To samo robił gen. Gromosław Czempiński, któremu postawiono za późno zarzuty (sic!) w sprawie korupcyjne. Jednak trudno tego wątku nie badać, choć istnieje niebezpieczeństwo, że pewnych kręgach ten były komunistyczny żołnierz stanie się ikoną walki z obecnym rządem. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nie można również wykluczać, że Petelicki rzeczywiście strzelił sobie sam w głowę tak samo jak robili to członkowie Cosa Nostry, którym „ktoś dał propozycje nie do odrzucenia”. Czy taki scenariusz jest niemożliwy? Naiwnością jest wiara, że takie sytuacje zdarzają się jedynie w filmach. Jedno jest jednak pewne. Śmierć Petelickiego została w idealny sposób przykryta medialnie przez mecz Polska-Czechy. W normalnych okolicznościach informacja o śmierci generała Petelickiego stałaby się głównym newsem dnia. Byłaby przez kilkanaście godzin na „żółtym pasku”. Ekipy telewizyjne nie wyjeżdżałyby spod domu twórcy GROM. Wczoraj co innego było jednak najważniejszą informacją dnia. Dziś niemal wszystkie portale internetowe dają ją na drugim albo trzecim miejscu…wymarzona sytuacja dla hipotetycznych morderców… Dziennik Łukasza Adamskiego
Ppłk Krzysztof Przepiórka: "Zwyczajnie nie wierzę w jakieś samobójstwo, Znam go jako takiego fightera". Generał Sławomir Petelicki, twórca i pierwszy dowódca GROM, nie żyje. Jego ciało, z raną postrzałową głowy znaleziono w garażu na warszawskim Mokotowie. Jak nieoficjalnie dowiedziała się PAP ze źródeł zbliżonych do służb, wskazują one na samobójstwo. Ciało, w garażu domu, gdzie mieszkał Petelicki, znalazła jego żona. Zabezpieczono broń, z której prawdopodobnie padły strzały - dowiedziała się PAP. Mogę potwierdzić jedynie, że otrzymaliśmy zgłoszenie od członków rodziny o znalezieniu zwłok mężczyzny. Na miejscu są policjanci i prokuratorzy. Wyjaśniamy wszystkie okoliczności tej śmierci - powiedział PAP rzecznik komendanta stołecznego policji mł. insp. Maciej Karczyński. Na miejscu trwają czynności z udziałem prokuratorów i policjantów. Sprawa będzie prowadzona przez Prokuraturę Okręgową w Warszawie. Na razie za wcześnie mówić o kwalifikacji postępowania - powiedziała PAP prokurator Katarzyna Calów-Jaszewska. Dodała, że prokuratura nie udziela informacji ze względu na dobro śledztwa. Petelicki był generałem brygady w stanie spoczynku; nominację dostał w 1998 r. od prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Wiadomość o śmierci Pana generała Petelickiego wstrząsnęła środowiskiem Wojsk Specjalnych. Przyjęliśmy ją z ogromnym smutkiem i niedowierzaniem - oświadczył w sobotę rzecznik Dowództwa Wojsk Specjalnych ppłk Ryszard Jankowski. Pan generał Petelicki był bardzo ważną osobą do środowiska Wojsk Specjalnych. 22 lata temu stworzył jednostkę, która dzisiaj jest perłą w koronie Wojsk Specjalnych. Wśród żołnierzy GROMU cieszył się ogromną charyzmą i ogromnym szacunkiem. Zawsze był przy swoich żołnierzach, nawet wtedy, gdy już zdjął mundur. Dlatego też bardzo trudno będzie pogodzić się z tą śmiercią - powiedział Jankowski. Jego współpracownicy są zszokowani i nie chcą wierzyć w wersję o samobójstwie. Wiadomością o śmierci Petelickiego bardzo poruszony był b. szef UOP gen. Gromosław Czempiński. Tak dalece wydaje mi się to nieprawdopodobne, że czekam (na wiadomość), że coś innego się stało niż to, bo to jest dla mnie nieprawdopodobne. Potrzebuję trochę czasu, żeby przyjść do siebie. Dla mnie jest to duży szok - powiedział PAP Czempiński. Czy się to komuś podoba, czy nie, to dzięki autorskiemu projektowi Sławomira Petelickiego, jakim był GROM i jego kontaktom z oficerami NATO, Polska tak szybko wstąpiła do paktu - powiedział adwokat i b. wiceszef MSW Wojciech Brochwicz, który ostatnio reprezentował Petelickiego w sądzie, w sprawie z powództwa Polki. Brochwicz powiedział PAP, że współpracował z Petelickim, który był jego przyjacielem i dlatego trudno mu wypowiadać się na gorąco w całej sprawie. B. żołnierz GROM-u, prezes Fundacji Byłych Żołnierzy Jednostek Specjalnych "GROM" ppłk Krzysztof Przepiórka wspominał w rozmowie z PAP:
Generał Petelicki ściągnął nas, sześciu pierwszych żołnierzy z Lublińca (obecnie siedziba Jednostki Wojskowej Komandosów - PAP), byłem w tej szóstce. Tak naprawdę byliśmy pierwszymi żołnierzami jednostki bojowej, którą tworzył generał. To myśmy zakładali razem z nim ten GROM - powiedział. Dodał, że nie umie sobie poradzić z informacją o śmierci generała, ponieważ zawsze był to dla niego "wzór dowódcy, takiego menedżera i +twardziela+". Zwyczajnie nie wierzę w jakieś samobójstwo - powiedział Przepiórka. Jako żołnierz dostałem szansę bycia w najlepszej jednostce, w elicie elit. To jest coś niepowtarzalnego. Dał mi szansę uczestniczenia w znakomitym projekcie, w fajnej przygodzie. Tego się nie zapomina, za to jestem mu wdzięczny. Nawet po odejściu ze służby załatwił mi pracę w cywilu, zresztą praktycznie każdemu, nawet jak się komuś noga powinęła, to zawsze można było na generała liczyć
- podkreślił. Przepiórka jest przekonany, że generał nie popełnił samobójstwa. Znam go, jako takiego +fightera+. Zawsze walczył, walczył o nas, dla nas. Wszystkie te sytuacje, z którymi mieliśmy do czynienia, czy to była walka o żołnierzy z Nangar Khel (gen. Petelicki publicznie bronił żołnierzy oskarżonych o zbrodnię w tej afgańskiej wiosce - PAP), czy czasami tam się ktoś do GROM-u przyczepiał, to on walczył z całą mocą (...) Zupełnie nie wiem, co na ten temat sądzić. Myślę, że trzeba na spokojnie poczekać do wyjaśnień policji, prokuratury i wtedy dopiero cokolwiek mówić. Teraz to będą czyste spekulacje - powiedział. Urodzony w 1946 r., Petelicki skończył prawo. W 1969 r. został oficerem wywiadu MSW. Od 1973 do 1978 r. był attache kulturalnym, naukowym i prasowym w Nowym Jorku, a od 1975 r. - wicekonsulem ds. Polonii. Od 1978 do 1983 r. pracował w centrali wywiadu. W latach 1983-1987 pełnił funkcję I sekretarza ds. politycznych Ambasady PRL w Sztokholmie. Od 1985 r. był radcą Ambasady PRL ds. politycznych i członkiem polskiej delegacji na Konferencję Sztokholmską. W latach 1987-1988 był zastępcą naczelnika kontrwywiadu zagranicznego, a od 1988 do 1989 r. - doradcą ministra spraw zagranicznych i kierownikiem ochrony placówek. Według doniesień mediów, rozpracowywał m.in. polską emigrację niepodległościową, a w latach 80. NSZZ "Solidarność". Był twórcą i pierwszym dowódcą (do 1995 r.) sformowanej w 1990 r. słynnej jednostki antyterrorystycznej GROM (Grupa Reagowania Operacyjno-Manewrowego). Żołnierze formacji zasłynęli operacjami m.in. na Bałkanach i w Iraku. Znane są osiągnięcia GROM m.in. z operacji "Uphold Democracy" na Haiti czy "Little Flower" w Sławonii. W maju 1996 r. Petelicki został pełnomocnikiem ówczesnego premiera Włodzimierza Cimoszewicza ds. przestępczości zorganizowanej w Radzie Państw Basenu Morza Bałtyckiego. Po niecałym miesiącu złożył rezygnację, gdy wszedł konflikt z ówczesnym sekretarzem Rady Ministrów Grzegorzem Rydlewskim. Ponownie został dowódcą GROM w grudniu 1997 r. Został odwołany we wrześniu 1999 r., po konflikcie ówczesnym ministrem koordynatorem ds. służb specjalnych Januszem Pałubickim, który zarzucił mu złamanie ustawy o zamówieniach publicznych (miał poza procedurą przetargu kupić sprzęt podsłuchowy wysokiej klasy). Sytuację w GROM, powołując się na wyniki kontroli MSWiA, Pałubicki nazwał wtedy "bagnem". Wobec nieprzekazania protokolarnego jednostki GROM, Petelicki nie oddał wtedy kluczy do sejfu dowódcy, który musiał zostać rozpruty. Po odwołaniu Petelicki przeszedł w stan spoczynku i zajął się biznesem (m.in. w firmie Ernst and Young). Był współwłaścicielem firmy Grupa Grom, zatrudniającej byłych żołnierzy GROM. Gim, PAP zespół wPolityce.pl
Fakt rekonstruuje ostatnie chwile generała Petelickiego. „Generał, leży w kałuży krwi. Obok na betonie leży pistolet” Śledczy przeanalizowali już nagranie z monitoringu z podziemnego parkingu w domu Petelickich. Niestety, nie widać samego momentu strzału, bo kamera nie obejmuje całego zaułka. Z filmu wynika też, że żadne inne osoby nie kręciły się w tym miejscu. „Fakt” rekonstruuje ostatnie chwile generała Sławomira Petelickiego, który został w sobotę znaleziony martwy w swoim garażu. Dziennik zauważa, że apartamentowiec Petelickich jest chroniony całą dobę, a podziemia przeczesują czujne obiektywy kamer.
„Mijała pora obiadowa, gdy generał Petelicki oświadczył swej żonie Agnieszce, że musi zjechać na Generał cicho zamyka drzwi i zjeżdżą windą na poziom minus jeden. System monitoringu rejestruje, jak idzie korytarzem, a potem znika za wyłomem muru, gdzie są jego miejsca postojowe. Tam oko kamery już nie sięga. Długo nic się potem nie dzieje, ale nie wzbudza to podejrzenia ochroniarzy budynku. Zaniepokojona jest za to żona generała. Dzwoni na komórkę męża, ale ta nie odpowiada. Raz, drugi, telefon jednak milczy. Pani Agnieszka nawet nie wie, czy mąż wciąż jest na parkingu, bo nie spytała, czy zjechał tylko po coś z auta, czy też gdzieś miał pojechać samochodem”- czytamy w dzienniku. W końcu żona zjeżdża windą. W garażu nagle dostrzega dużego jeepa należącego do męża. W środku znajduje się ciało.
„To generał, leży w kałuży krwi. Obok na betonie leży pistolet. Zszokowana wzywa pomoc. Przyjeżdża pogotowie, policja. […] Ochrona i funkcjonariusze blokują dostęp na parking. Lekarze nie mają wątpliwości – rana postrzałowa głowy okazała się śmiertelna. To był jeden celny strzał. Do akcji wkracza ekipa dochodzeniowa – policjanci z wydziału zabójstw i terroru kryminalnego stołecznej policji. Odnajdują łuskę z broni, z której strzelano. To prywatny pistolet generała, na który miał pozwolenie”- czytamy w „Fakcie”. Według gazety na ciele Sławomira Petelickiego nie ma żadnych śladów, które mogłyby świadczyć o tym, że generała ktoś zaatakował. Także auto nie nosi śladów walki. Dlatego pierwsze ustalenia policji i prokuratury są takie: generał Petelicki najprawdopodobniej popełnił samobójstwo. Dziennik zaznacza jednak, że ciało generała zostanie poddane sekcji zwłok. W niedzielę zostało przewiezione do Zakładu Medycyny Sądowej.
Informator gazety mówi, ze śledczy przeanalizowali już nagranie z monitoringu z podziemnego parkingu w domu Petelickich. Na filmie widać jak generał idzie do swojego samochodu. Nie widać jednak momentu strzału, bo kamera nie obejmuje całego zaułka. Z filmu wynika też, że żadne inne osoby nie kręciły się w tym miejscu. Ł.A/Fakt
Ewa Stankiewicz: generał od pół roku przestał mówić. Odniosłam wrażenie, że nie chce powtarzać tego, co już kiedyś powiedział Kolejne "samobójstwo" osoby publicznej w Polsce. I kolejne doniesienia reżimowych mediów, które w pierwszych słowach, bez śledztwa sugerują przyczynę śmierci. Generał Petelicki, który zaczął krytykować oficjalną wersję przyczyn katastrofy smoleńskiej - nie żyje. Ujawnił mafijną akcję wśród Platformy Obywatelskiej - smsa, wysłanego do członków tej partii. Sms był zaplanowaną akcją dezinformacyjną kierownictwa Platformy, co do przyczyn katastrofy. Generał od pół roku przestał mówić. Próbowałam z nim umówić się na wywiad, ale odniosłam wrażenie, że nawet nie chce powtarzać tego, co już kiedyś powiedział publicznie. Moim zdaniem musiał zginąć: mafia karze tych, którzy się wyłamują, żeby inni nie poszli w ślady. Kilka miesięcy temu przygotowałam spot GP o nagłym wysypie samobójstw osób publicznych w Polsce. Jednak pomimo wykupienia i opłacenia miejsca antenowego, żadna z telewizji nie wyemitowała tego spotu. Zobacz zakazany w Polsce spot o "samobójstwach" osób publicznych.
Gen. Petelicki do premiera po 10/04: Apeluję o podjęcie radykalnych kroków w celu ratowania Polskich Sił Zbrojnych i systemu antykryzysowego Państwa Przypominamy list wysłany przez gen. Sławomira Petelickiego do premiera Donalda Tuska w związku z katastrofą smoleńską.
Warszawa 19 kwietnia 2010 LIST OTWARTY DO PREMIERA DONALDA TUSKA
Panie Premierze! Zakończyła się Żałoba Narodowa po największej Tragedii w historii powojennej Polski. W wyniku karygodnych zaniedbań, niekompetencji i arogancji staliśmy się jedynym na świecie krajem, który w jednym momencie stracił całe Dowództwo Wojska, ze Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych Prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej na czele. Apeluję do Pana o podjęcie radykalnych kroków mających na celu ratowanie Polskich Sił Zbrojnych i systemu antykryzysowego Państwa. W trybie pilnym należy:
1. Rozwiązać Wojskową Prokuraturę i powierzyć prowadzone przez nią sprawy Prokuraturze Cywilnej. Będzie to zgodne z wcześniejszymi wnioskami Prawa i Sprawiedliwości popartymi przez Platformę Obywatelską, których orędownikami byli między innymi Świętej Pamięci Poseł Zbigniew Wassermann i Generał Franciszek Gągor.
2. Ustanowić pełnomocnika Rządu d/s ratowania naszych Sił Zbrojnych i powołać na to stanowisko generała dywizji Waldemara Skrzypczaka (byłego dowódcę Wojsk Lądowych, który miał odwagę głośno mówić o zaniedbaniach w MON), cieszącego się ogromnym autorytetem w Wojsku Polskim.
3. Odwołać Ministra Obrony Narodowej i do czasu wybrania Prezydenta powierzyć kierowanie Resortem przewodniczącemu Komisji Obrony Senatu Maciejowi Grubskiemu z Platformy Obywatelskiej, który broniąc żołnierzy z Nangar Khel wykazał się zaangażowaniem i dobrą znajomością problematyki wojskowej. Ministerstwem Obrony może skutecznie kierować tylko osoba niezwiązana z panującymi tam od lat „betonowymi układami”.
4. Przywrócić na stanowisko Szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego doktora Przemysława Gułę.
Ponad rok temu w obecności byłego wiceprezesa Narodowego Banku Polskiego, profesora Krzysztofa Rybińskiego, przekazałem ministrowi Michałowi Boniemu notatkę na temat karygodnych zaniedbań w Ministerstwie Obrony Narodowej. Zdecydowałem się na to, gdyż Bogdan Klich wysłuchiwał moich rad popartych ekspertyzami specjalistów polskich i amerykańskich, a następnie postępował wbrew logice!
Wszyscy Polacy widzieli tragiczną katastrofę wojskowego samo-lotu CASA C-295M, w której zginęło dwudziestu znakomitych lotników. Tłumaczyłem Ministrowi Klichowi, dlaczego tak się stało, prezentując mu procedury NATO. Minister zapewniał, że wyciągnie z tego wnioski. Nie wyciągnął! Nastąpiła katastrofa wojskowego samolotu BRYZA, w której zginęła cała załoga. Była jeszcze katastrofa wojskowego śmigłowca Mi-24. Pytałem publicznie B. Klicha, ilu jeszcze dzielnych żołnierzy musi zginąć, żeby zaczął konieczne reformy w Wojsku? W sierpniu 2009 roku bohaterską śmiercią zginał kapitan Daniel Ambroziński, którego patrol w Afganistanie Talibowie ostrzeliwali przez sześć godzin, a nasze Lotnictwo nie mogło tam dolecieć, bo miało za słabe silniki (MI24). Co więcej, jak już doleciało – było nieuzbrojone (Mi-17). Minister Klich zapewniał wtedy publicznie, że w trybie nadzwyczajnym dostarczy do Afganistanu odpowiedni sprzęt. Nie zrealizował tych obietnic, za to wodował uroczyście kadłub Korwety Gawron, (który kosztował ponad miliard sto milionów złotych), komunikując zdumionym uczestnikom uroczystości, że na tym kończy się program budowy tak potrzebnego Marynarce Wojennej okrętu, gdyż nie ma środków na jego dokończenie. W ubiegłym roku Bogdan Klich mówił, że robi coś, co nikomu dotąd się nie udało – leasinguje od LOT-u nowoczesne samoloty dla VIP, w miejsce awaryjnego sprzętu z poprzedniej epoki. Teraz twierdzi, że to się nie udało, bo przeszkadzali posłowie. Gdy Bogdan Klich leciał dwukrotnie do Afganistanu, w niepotrzebną PR-owską podróż, wyleasingował dla siebie Boeinga Rumuńskich Linii Lotniczych za 150 tys. zł. Dodać należy, że za boeingiem leciał wojskowy samolot CASA, który dla Ministra Klicha była za mało wygodny. Dlaczego Minister Obrony Narodowej nie zdecydował się na leasing nowoczesnego samolotu dla tak ważnej delegacji państwowej, do składu, której zatwierdził podsekretarza stanu w MON, szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i dowódców wszystkich rodzajów wojsk. Jak można było umieścić kluczowe dla bezpieczeństwa Państwa osoby w jednym samolocie z poprzedniej epoki i wysłać ten samolot w czasie mgły na polowe lotnisko, bez wyznaczenia z góry zapasowego wariantu lądowania i scenariusza pozwalającego na przesuniecie terminu uroczystości. Tłumaczyłem B. Klichowi kilkakrotnie, co to jest nowoczesne zarządzanie ryzykiem, którego od 1990 roku uczyli nas Amerykanie. Przekonywałem, że nowoczesne samoloty pasażerskie są niezbędne nie tylko do przewozu VIP, ale dla ratowania Obywateli Polskich, gdy znajdą się na zagrożonych terenach. Teraz Minister Obrony twierdzi, że nie było pieniędzy na te samoloty, a jednocześnie wydawał dużo więcej na sprzęt, który okazał się nieprzydatny, że wspomnę tylko bezzałogowe Orbitery za 110 mln USD. W maju 2009 roku Sejm RP powołał podkomisję do zbadania zaniedbań w Lotnictwie Wojskowym RP. Jej ekspert, znakomity pilot Major Arkadiusz Szczęsny napisał: „Świadome narażanie przez MON naszych Żołnierzy na niebezpieczeństwo utraty życia jest niedopuszczalnym łamaniem prawa”! Gdy Major Szczęsny poprosił podkomisję o przekazanie sprawy Prokuraturze, został odwołany z funkcji eksperta. Jeden z najdzielniejszych komandosów GROMU, ranny w walce z terrorystami i odznaczony Krzyżem Zasługi za dzielność, napisał do mnie po katastrofie: „Czymże jest narażenie bezpieczeństwa Państwa, jak nie sabotażem. A kto tego nie rozumie, popełnia grzech zdrady!”.
Reakcja Ministra Obrony Narodowej na tragiczną katastrofę, polegająca na chwaleniu się wzorowymi procedurami w Wojsku, którymi może on się podzielić z innymi resortami, wywołała zapytania ze strony moich wojskowych kolegów ze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, którzy nie zrozumieli, o co ministrowi chodzi. Mijają się z prawdą zapewnienia, że w Wojsku jest wszystko w porządku, bo zastępcy płynnie przejęli dowodzenie. Podobnie jest w Centrum Antykryzysowym Rządu. W nawale obowiązków mógł Pan nie zauważyć, że po odwołaniu doktora Przemysława Guły ze stanowiska Szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego, na znak protestu odeszło dziesięciu najlepszych specjalistów od zarządzania Państwem w sytuacjach nadzwyczajnych. Jestem Panu bardzo wdzięczny, za uratowanie Narodowej Jednostki Operacji Specjalnych GROM, która przez trzy miesiące pozostawała bez dowódcy i miała być „wdeptana w ziemię” przez „MON-owski beton”. Proszę, aby postąpił Pan podobnie w obecnej tragicznej sytuacji Lotnictwa Wojskowego, Marynarki Wojennej i Wojsk Lądowych.
Sugerowane na początku listu rozwiązania inicjujące niezbędne reformy konsultowałem z wybitnymi polskimi i amerykańskimi specjalistami od zarządzania ryzykiem i ochrony infrastruktury krytycznej Państwa. Jestem Naszą Tragedią tak przybity, że mimo licznych zaproszeń, nie będę na razie występował w mediach. Życzę, żeby nie zmarnował Pan Premier szansy zbudowania na wzór GROMU nowoczesnego Polskiego Wojska i systemu antykryzysowego Naszego Kraju. Czołem, generał Sławomir Petelicki
Do wiadomości: Posłowie i Senatorowie RP
Zła wiadomość. ExxonMobil - największy amerykański koncern paliwowy - rezygnuje z poszukiwania gazu łupkowego w Polsce Jak informuje "Gazeta Wyborcza", ExxonMobil - największy amerykański koncern paliwowy - rezygnuje z poszukiwania gazu łupkowego w Polsce. Rezygnuje, bo nie znalazł dość surowca, by ekonomicznie uzasadnić wydobycie. Jak czytamy w artykule Andrzeja Kublika:
To może być zimy prysznic dla tych Polaków, którzy mieli nadzieję, że lada chwila za sprawą gazu łupkowego staniemy się szejkami Europy Środkowej. "ExxonMobil potwierdza, że zakończył poszukiwania gazu łupkowego w Polsce po wypełnieniu, wraz ze swoim partnerem, wymaganego programu prac, który został przeprowadzony zgodnie z przepisami środowiskowymi" - poinformował nas wczoraj Adam Kopyść, doradca ds. relacji zewnętrzny spółki ExxonMobil Exploration and Production, która poszukiwała złóż gazu w polskich łupkach. Kopyść nie zostawił wątpliwości: "zakończenie poszukiwania gazu łupkowego w Polsce równa się wycofanie z dalszych prac poszukiwawczych w Polsce". Rzecznik Exxona dodał:
"Nie zaobserwowaliśmy stałego, komercyjnego poziomu przepływu węglowodorów w naszych dwóch otworach w basenie lubelskim (otwór Krupe-1, Gmina Krasnystaw, koncesja Chełm) i podlaskim (otwór Siennica-1, Gmina Siennica, koncesja Mińsk Mazowiecki). Mamy nadzieję, że działania Polski mające na celu rozwój gazu łupkowego zakończą się sukcesem". Według "GW" firmy posiadające koncesje na poszukiwanie gazu z łupków w Polsce ze spokojem podeszły do możliwości wycofania się z takich prac znaczącego konkurenta. Zapowiadają kontynuację prac nad wydobyciem paliwa. Sil zespół wPolityce.pl
Kończy się głośny proces dr. Mirosława G., byłego ordynatora kardiochirurgii szpitala MSWiA Dobiega końca proces oskarżonego m.in. o korupcję i mobbing dr. Mirosława G., byłego ordynatora kardiochirurgii szpitala MSWiA (obecnie MSW) w Warszawie. Na lipiec planowane są mowy końcowe stron w tej głośnej sprawie - ustaliła PAP w źródłach sądowych. Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa, przed którym od listopada 2008 r. toczy się proces G. i 20 osób wręczających mu "korzyści majątkowe", ma do przesłuchania jeszcze jednego świadka. Na lipiec wyznaczono trzy terminy rozpraw; sąd planuje, że wtedy mogłyby zacząć się mowy końcowe. Mogą one zabrać kilka rozpraw, bo obok prokuratora, dr. G. i jego obrońcy, głos mogą zabrać pokrzywdzeni, ich adwokaci oraz pozostali oskarżeni i ich obrońcy. Proces jest precedensem, jako sprawa o granice między korupcją a powszechnym w polskich szpitalach "okazywaniem wdzięczności" lekarzom przez pacjentów po operacjach. 52-letni dziś dr Mirosław G. został w spektakularny sposób zatrzymany w lutym 2007 r. przez agentów Centralnego Biura Antykorupcyjnego, którzy wyprowadzili go ze szpitala w kajdankach - co pokazano potem w telewizji. Okazało się, że pan doktor Mirosław G. jest bezwzględnym, cynicznym łapówkarzem. Zebrane w tej sprawie dowody mogą też świadczyć o tym, że mogło też dojść do zabójstwa - mówił szef CBA Mariusz Kamiński. Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro dodawał:
Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie. Sprawa wywołała publiczną dyskusję o "teatralizacji" czynności procesowych i wykorzystywaniu ich w propagandowych celach. Media podały, że CBA nadało jednemu z wątków sprawy kryptonim "Mengele". CBA twierdziło, że nie chciało nikogo tym piętnować. Prokuratura Okręgowa w Warszawie postawiła G. zarzut zabójstwa pacjenta (miał polecić odłączyć pacjenta od urządzeń wspomagających, bo nie dostał łapówki). Oprócz tego dostał ponad 40 zarzutów korupcyjnych (kwota łapówek miała sięgać w sumie ok. 50 tys. zł) oraz mobbingu wobec personelu. G. został aresztowany przez sąd. W maju 2007 r. sąd zwolnił go z aresztu za 350 tys. zł kaucji. Sąd uznał, że nie ma "dużego prawdopodobieństwa", iż G. miał umyślnie zabić pacjenta - potem prokuratura wycofała ten zarzut. We wrześniu 2008 r. prokuratura wysłała do sądu akt oskarżenia wobec G. oraz osób, które wręczały mu łapówki. Lekarza oskarżono o 41 przestępstw polegających na przyjęciu korzyści majątkowych od pacjentów lub ich rodzin. Zdaniem prokuratury w kilku przypadkach uzależnił on od łapówki przyjęcie chorego na oddział; w kilkudziesięciu innych po operacjach przyjmował korzyści - było to od kilkuset do 13 tys. zł; dolary, kilkaset euro, złoty sygnet z rubinem. Inne zarzuty to "uporczywe naruszanie praw pracowniczych personelu medycznego"; znęcanie się nad osobą najbliższą i zmuszanie do "innej czynności seksualnej". G. grozi do 10 lat więzienia. Oskarżony nie przyznał się do zarzuconych czynów. W śledztwie zapewniał, że nigdy nie warunkował operacji od łapówki. Przyznał, że pacjenci sporadycznie zostawiali mu koperty z pieniędzmi, które on "oddawał na potrzeby szpitala". Mówił, że dostawał "kwiaty, flaszki, obraz" oraz, że "szarpał się" z pacjentami, gdy dawali mu alkohole. Proces ruszył w listopadzie 2008 r. Rozumiem intencję aktu oskarżenia, ale wiele razy wskazywałem podczas przesłuchań w prokuraturze, CBA i ABW na zupełnie błędną interpretację dowodów i niektórych zeznań - mówił G. Dodawał, że w aktach sprawy brak pierwotnej informacji o rzekomych łapówkach, od której CBA zaczęło inwigilowanie go. Mówił, że zaczynem jego sprawy było śledztwo w sprawie rzekomego handlu organami do przeszczepów. W sądzie odtwarzano tajne nagrania CBA, dokonane sprzętem kontrwywiadu wojska, z gabinetu G. Pokazują one, jak lekarzowi wręczano koperty; na niektórych widać, jak doktor odmawia ich przyjęcia. Obrona mówiła o manipulowaniu nagraniami (jest ich w sumie 500 godzin); CBA twierdziło, że materiałów nie zmanipulowano. Mają one zakłócenia, a głosy są słabo słyszalne. Pacjenci G. potwierdzali przekazywanie mu pieniędzy, ale nie, jako łapówek, lecz jedynie "dowodów wdzięczności" za udane operacje. Podkreślali też, że G. nie żądał od nich pieniędzy. Prokuratura uważa, że wręczanie łapówek lekarzowi przez pacjentów należy traktować, jako przestępstwa "mniejszej wagi", bo działali wobec zagrożenia życia i zdrowia. Wtedy odpowiedzialność sięga do dwóch lat więzienia; za wręczanie łapówek, jako takich grozi zaś do ośmiu lat. Dlatego prokuratura nie sprzeciwia się wnioskom o warunkowe umorzenie sprawy, jakie złożyło kilkoro oskarżonych. G. wygrał proces cywilny wytoczony Ziobrze, który w 2010 r. przeprosił go. Lekarz wygrał też cywilne procesy z "Faktem" i "Super Expressem" za słowa, że G. "zabijał w rządowym szpitalu" i nazwanie go "doktor-śmierć". Wydanie decyzji o aresztowaniu G. przez asesora, zamiast przez sędziego, było naruszeniem Europejskiej Konwencji Praw Człowieka - uznał w 2011 r. Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Zasądził na rzecz G. 8 tys. euro odszkodowania od Polski. Trybunał nie podzielił innych zarzutów skargi G.; m.in. że naruszono domniemanie niewinności wypowiedzią Ziobry. Trybunał zwrócił uwagę, że Ziobro już go przeprosił. W 2011 r. prokuratura w oddzielnej sprawie oskarżyła G. o nieumyślne narażenie pacjenta na utratę życia i nieumyślne spowodowanie jego śmierci przez pozostawienie gazy w sercu po operacji. Grozi mu do 5 lat więzienia. Chodzi o sprawę śmierci Floriana M. Przeżył on operację, ale już po jej zakończeniu odkryto, że rolgaza pozostała w sercu pacjenta. Według prokuratora G. miał nie zareagować i dopiero dzień później zdecydować o ponownym operowaniu Floriana M., który po pewnym czasie zmarł. Pozostawienie gazika G. uznał za błąd w sztuce, ale nie przestępstwo. PAP, kim
Ukradzione nazwiska Schmidt, Krauze, Scheffler.. nazwiska brzmią obco, ale noszący je ludzie konsekwentnie uważali się za Polaków, czuli się Polakami, myśleli po polsku, niejednokrotne za Polskę umierali. Część nich przywędrowała prze wiekami na ziemie Śląska i Pomorza z północnych Niemiec i pokochali te miejsca, przywiązali się do nich, zaczęli mówić językiem sąsiadów, czuć miłość do miejsca, ludzi i historii. Inni pochodzili z rodzin zamieszkujących te ziemie od zawsze, ale w ciągu wieków ich nazwiska zostały przetłumaczone na przykład przez władze pruskie na Śląsku czy w Gdańsku (gdzie od lat siedemdziesiątych XIX wieku do 1944 roku zmieniono nazwiska prawie 25 tysiącom rodzin). Jeszcze inni mieli nazwiska pochodzące od przydomków nadanych przez sąsiadów, też wcale niekoniecznie Niemców. Na takie drobiazgi nikt wtedy nie zwracał uwagi. Przeważnie byli ludźmi prostymi i żyjącymi spokojnie dopóki, mówiąc górnolotnie, ich życia nie przemieliły młyny historii. Pierwsze nieszczęście przyniosła II wojna światowa, kiedy to Niemcy wprzęgli Polaków noszących niemiecko brzmiące nazwiska do swojej polityki narodowościowej. Ludziom tym wmawiano, że są Niemcami i nakłaniano, niekiedy zmuszano, do przyjęcia volkslisty. Niejednokrotnie wpisywano ich bez zgody. Wielu odmówiło i zapłaciło wolnością albo i życiem, gdyż hitlerowcy bezlitośnie rozprawiali się ze „zdrajcami”. Niejeden uległ lub po prostu zaakceptował zaistniałą sytuację. Każdy chciał żyć… Ludzie mieli rodziny, małe dzieci. Jak wspomniałam, na Śląsku po prostu nie pytano, człowiek dowiadywał się pewnego dnia, że jest folksdojczem (przydzielano najczęściej tak zwaną „czwórkę”). Na listę wpisywano zresztą również osoby, których nazwiska wcale nie brzmiały z niemiecka tylko miały formę charakterystyczną dla Śląska czy Pomorza (na przykład „Tkocz”) uznając, że są to Niemcy z pochodzenia albo osoby nadające się do zgermanizowania. Nieszczęścia nie skończyły się wraz z upadkiem III Rzeszy, wręcz przeciwnie, teraz kłopoty zaczęły narastać. W oczach nowych władz, często również w oczach sąsiadów, ludzie Ci często zaczęli być postrzegani, jako Niemcy a więc członkowie „zbrodniczego” narodu, lub, co gorsza, jako kolaboranci z powodu nieszczęsnej volkslisty. Niejeden był prześladowany, Ślązakami zapełniły się obozy w Jaworznie i Świętochłowicach. Nierzadkie bywały wypadki wyrównywania przy tej okazji przez sąsiadów rodzinnych czy lokalnych porachunków. Wielu Ślązaków stało się obywatelami drugiej kategorii. Niejeden w goryczy opuścił ojcowiznę zmuszony przez złe traktowanie albo groźbę represji do wyjazdu do tych samych Niemiec, które niedawno pozbawiły go tożsamości. Jeszcze gorzej bywało na Pomorzu. Tu autochtoni podlegali niejednokrotnie przesiedleniom podobnie jak osoby narodowości niemieckiej. Ci, którzy zostali usłyszeli, że niewłaściwie się nazywają i miarą ich lojalności będzie wyrzeczenie się nazwiska ojców. Niejednokrotnie żądania dotyczyły również „niemieckich” imion. Wiele zależało od „widzimisię” urzędników, bywało tak, że jedna z gałęzi rodziny została zmuszona do zmiany nazwiska a inna nie, niektóre nazwiska całkowicie zmieniano, innym spolszczano brzmienie, dziwne kryteria stosowano oceniając „niemieckość” imion, na przykład „Herbert” uznawano za niemieckie, a „Henryk” już nie! Ponieważ urzędnicy przeprowadzający akcję rekrutowali się zazwyczaj spośród niezbyt wykształconych warstw społeczeństwa zdarzały się i sytuacje absurdalne, kiedy przybyły na przykład z Mazowsza czy środkowej Małopolski ćwierćinteligent z teczką arbitralnie uznawał za niemieckie typowo śląskie nazwiska, takie jak na przykład Hanzlik (Hanslik), co prawda pochodzące od niemieckiego imienia „Hans”, ale poza tym z Niemcami niemające nic wspólnego czy, co jest już oczywistym absurdem, nazwiska typu Gwizdoń. Często zmiana nazwiska żywych nie wystarczała, władze zacierały niemieckobrzmiące napisy na pomnikach cmentarnych i nagrobkach. Do dzisiaj gdzieniegdzie na cmentarzach Śląska i Pomorza można zobaczyć ślady tego zorganizowanego państwowego wandalizmu. Przykładem jest cmentarz w Cieszynie, gdzie do niedawna przy głównej alei można było obejrzeć, co najmniej kilkanaście pięknych, przedwojennych nagrobków, na których w miejscu imion i nazwisk ziały dziury. Dziś większość z nich pięknie odrestaurowana należy już, do kogo innego, ale na niektórych wróciły stare nazwiska, na przykład Müller. W sumie kilkuset tysiącom osób ukradziono nazwiska, przeszłość i związek z przodkami, przy okazji czyniąc ich na pewien czas obywatelami drugiej kategorii, którzy byli zmuszenie udowadniać własna lojalność i przywiązanie do polskości w tak upokarzający sposób jak wyrzeczenia się nazwiska a niejednokrotnie i imienia. Franciszek Scheffler pochodził z Kaszub, dokąd jego rodzina przywędrowała trzy wieki temu gdzieś z pogranicza duńsko-niemieckiego (nazwisko Scheffler jest dość często spotykane w rejonie Szlezwiku i Holsztyna). Ożenił się z panną Rozalią Molzahn. Obie rodziny zdawały sobie doskonale sprawę z niemieckiego pochodzenia, ale uważały się za Polaków. Państwo Schefflerowie na przełomie 2938 i 1939 roku wraz z czwórką dzieci i matką Rozalii przenieśli się na Zaolzie, gdzie Franciszek, jako kolejarz, miał pracować na węźle kolejowym w Boguminie. Rodzina zamieszkała w Szumbarku. Kilka miesięcy później przyszła wojna. Rozalia, wraz z dziećmi i babcią została ewakuowana na wschód. Dojechali do Lwowa 17 września… Potem przyszli Rosjanie i wywieźli całą rodzinę gdzieś na południową Ukrainę z Równe. Matka z dziećmi i babcią przeżyła dzięki pomocy Ukraińców. W tym czasie Franciszek, którego Niemcy zdążyli wpisać na volkslistę, przez kolegów-kolejarzy ustalił miejsce pobytu zony i dzieci. I tu pomogła… volkslista. Dzięki władzom niemieckim udało się załatwić powrót żony volksdeutscha. Niestety, babcia nie przeżyła powrotu, zmarła w szpitalu w Krakowie przed przekroczeniem granicy Rzeszy. Rodzina nawet nie bardzo wie, gdzie ją pochowano. Do końca wojny mieszkali w Szumbarku, pomagali ukrywającej się rodzinie żydowskiej, Franciszek o mało nie trafił do Oświęcimia gdyż pobił niemieckiego nauczyciela, który uderzył jedną z jego córek za brak znajomości daty urodzenia Fuehrera. W 1944 raku starszy syn Alfons dostał powołanie do Wermachtu. Miał wtedy prawie 15 lat… Wrócił trzy lata później po ucieczce z amerykańskiej strefy okupacyjnej. W 1947 roku rodzina przeprowadziła się do Polski, do Cieszyna (jak wiadomo Zaolzie znalazło się z powrotem w granicach Czechosłowacji). I wtedy zaczęły się kłopoty. Jako folksdojczów (w Cieszynie i okolicy takich ludzi była większość) urzędnicy traktowali Schefflerów, jako obywateli drugiej kategorii. Największe kłopoty miał były żołnierz Wermachtu, Alfons. Skończyło się alkoholizmem. W końcu Franciszka wezwano do urzędu i postawiono przed wyborem: albo zmiana nazwiska i imienia córki Gertrudy, (bo „germańskie”) albo wyjazd do Niemiec, to ostatnie wyrażone bez dobierania uprzejmych słów. Franciszek przedstawił sprawę żonie a ta powiedziała tylko jedno: „Jesteśmy Polakami, tu jest nasze miejsce”. Za kilka dni rodzina dowiedziała się, że odtąd nazywają się Szewscy (nikt nie pytał czy życzą sobie akurat takiego nazwiska, wymyślił je urzędnik, bo według niego brzmiało podobnie) a córka Gertruda Anna ma teraz na imię tylko Anna... Dzisiaj żyje jeszcze sporo osób, którym siłą zmieniono nazwiska, żyją ich potomkowie. Osoby te nie mogą się doczekać zadośćuczynienia za wyrządzona krzywdę. Owszem, mogą wrócić do nazwiska przodków, ale na ogólnych zasadach, czyli słono płacąc za sama procedurę oraz wymianę wszystkich dokumentów. Starszych, schorowanych emerytów, skromnie zarabiających robotników czy drobnej inteligencji, jakimi jest większość poszkodowanych po prostu na to nie stać. Trudno też przejść przez męczącą procedurę i tłumaczyć nie zawsze życzliwym urzędnikom sytuację. Nie brak też ludzi, którzy nadal negatywnie reagują na wieść o tym, że po wojnie ktoś musiał zmienić nazwisko. Nieuzasadniona złość i nienawiść nadal w niektórych się tli, dają o sobie znać uprzedzenia. Rzecz jasna na odpowiednią ustawę o zadośćuczynieniu osobom okradzionym z tożsamości liczyć nie można, o odszkodowaniu za moralną krzywdę nawet nie wspominając. Do sprawy wrócił kilka lat temu również najmłodszy syn Franciszka i jego siostrzenica, córka Anny. Odszukali rodzinne dokumenty i przygotowali odpowiednie podania. W urzędzie stanu cywilnego spotkali się z niechęcią urzędników, którzy zamiast pomóc zniechęcali jak mogli. Nie znaleźli również zrozumienia i wsparcia u części rodziny. W końcu dali spokój, głównie ze względu na wysokie koszty całej operacji. Z dzieci Franciszka żyje obecnie tylko starsza córka, ma ponad 80 lat, czasem wspomina sprawę, ma poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, nie będzie już zabiegała o sprawiedliwość, młodszemu pokoleniu nie zależy na sprawie. Tak jest w wielu rodzinach, wygląda, więc na to, że jeszcze jedna niesprawiedliwość dziejowa nie zostanie naprawiona. Monika Nowak
Zakładnicy liberalizmu? Uwagi na marginesie nauczania społecznego Leona XIII i Piusa XI. W dzisiejszych czasach stało się nieomal czymś oczywistym, iż konserwatyści w sferze gospodarczej opierać się muszą bezwzględnie na poglądach liberalnych, a nawet libertariańskich, że zobowiązani są bezwarunkowo je akceptować z całym „dobrodziejstwem inwentarza”. Dla wielu wzmiankowana koniunkcja jest czymś tak niekwestionowanym, iż wszelkie próby krytyki którychkolwiek presupozycji liberalizmu gospodarczego, nieważne, z jakich pozycji są dokonywane, wywołują wręcz furię i oskarżenia o socjalistyczne sympatie. Nierzadko zaś próbuje się nawet inkryminować osobom mającym czelność podważać jakiś z liberalnych metadogmatów lub nawet tylko nie podzielać bałwochwalczego stosunku wobec nich, iż stanowią „piątą kolumnę” czy „użytecznych idiotów” międzynarodowego lewactwa. Wynika to z przyjmowania, dosyć zresztą apodyktycznie narzucanego, ekonomistycznego punktu widzenia, czego świadectwem bywa akceptacja marksistowskiego w gruncie rzeczy poglądu, że „najważniejsza jest gospodarka”, determinuje to zaś konieczność aprobaty mniemania, iż stosunek do liberalizmu gospodarczego w układzie prawica-lewica stanowi cechę diakrytyczną. Jeżeli już natomiast konserwatysta-liberał przyjmuje do wiadomości, iż w praktyce nie wszystkie efekty liberalnej gospodarki są zbawienne dla człowieka, rodziny czy społeczeństwa, że system ten posiada również pewne niedostatki, to standardową odpowiedź na ten zarzut stanowi argument, iż nie jest to wynik jego strukturalnych wad, a dzieje się tak tylko dlatego, że liberalizm jest jeszcze za mało liberalny. Parafrazując słynne powiedzenie Henry’ego L. Menckena nt. demokracji okazuje się, iż najlepszym lekarstwem na liberalizm jest więcej liberalizmu. Ściśle łączy się z tym zjawiskiem lekceważenie, a nawet sui generis idiosynkrazja wobec nauki społecznej Kościoła. Postrzegana jest jako nowoczesny wymysł, jak gdyby św. Augustyn czy Doktor Anielski nie poświęcali tej kwestii również sporo miejsca, spotkać można niejednokrotnie zarzuty o socjalnym nachyleniu nauczania papieskiego w tym względzie, nie liczeniu się zupełnie z realiami społeczno-gospodarczymi, niekompetencji czy też opinie artykułowane nawet ze strony najbardziej zagorzałych tradycjonalistów, iż nie jest to nauczanie nieomylne, które katolik byłby zobowiązany podzielać. Nie stanowi to bynajmniej jakiegoś signum temporis, już bowiem w encyklice Divini Redemptoris Pius XI ubolewał, iż tego rodzaju postawa oraz implikowane przez nią „…postępowanie niektórych katolików przyczyniło się do osłabienia wśród robotników zaufana do religii Jezusa Chrystusa. Ci właśnie katolicy nie chcieli zrozumieć, ze to miłość chrześcijańska żąda uznania pewnych praw przysługujących robotnikom i dlatego Kościół również zdecydowanie się ich domaga. Co sądzić o postępowaniu tych, którzy w swoich Kościołach kolatorskich uniemożliwili odczytanie encykliki Quadragesimo anno? (…) Czy nie jest to rzecz godna ubolewania, że czasem nadużywa się prawa własności uznawanego przez Kościół, aby pozbawić robotnika sprawiedliwej zapłaty i należnych mu praw społecznych” (DR 50).
Jeśli do tego dodać postmodernistyczną tendencję polegającą na traktowaniu nauki Kościoła jak półki w hipermarkecie, z której można wybierać to, co nam się podoba i w danym momencie przydaje (tzn. odwołujemy się do encyklik społecznych Piusa XI lub Leona XIII wskazując na zawartą tam dogłębną i bezpardonową krytykę socjalizmu, natomiast zastrzeżenia pod adresem niektórych aspektów kapitalizmu zbywamy uśmieszkiem pobłażania) mamy w miarę pełny obraz sytuacji. Takie stanowisko wynika z zupełnego niezrozumienia, czym jest katolicka nauka społeczna, jakie są uprawnienia Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, dlaczego ma on nie tylko prawo, ale i obowiązek wyrażania swego zdania w tych kwestiach. Można odnieść wrażenie, iż popularność takich poglądów to rezultat zainfekowania katolików przez nowożytne prądy, stawiające sobie za cel spychanie Kościoła do kruchty, kneblowanie go w coraz większym zakresie spraw niemających jakoby podlegać zupełnie jego kompetencjom, na temat, których nie byłby władny wypowiadać żadnych ocen i opinii. Z drugiej zaś strony ulegania postępującym od dawna tendencjom mającym wedle Richarda M. Weavera wręcz znamiona chorobowej obsesji1, pociągającym za sobą coraz większą fragmentaryzację rzeczywistości, rozdrabnianie obrazu świata, specjalizację prowadzącą do utraty umiejętności syntezy czy wreszcie odrzucanie wszelkiej metafizyki. Już Pius XI w encyklice Quadragesimo anno ubolewał nad rozpraszaniem sil katolików (QA 147), wynikającym właśnie z tego, iż większość z nich nie czuje się w jakikolwiek sposób związana papieskimi encyklikami wychodząc z założenia, iż kwestie te nie leżą w kompetencji Kościoła. Rzeczywiście nie mają one rangi dogmatycznej, zawarta w nich nauka nie jest przedmiotem wiary, ale przecież są zastosowaniem niezmiennych zasad chrześcijańskiej moralności do aktualnych warunków i potrzeb, w związku z tym ks. Prof. Maciej Sieniatycki podkreślał wyraźnie, że z tego tytułu posłuszeństwo wobec nich obowiązuje wszystkich i to nie tylko posłuszeństwo milczenia (obsequium silentii) tzn. zakaz publicznego ich zwalczania, ale także uznanie za prawdziwe i poddanie się im (assensus internus religiosus)2. Wspominany już tutaj Pius XI przypomina, iż „ …Kościół w żaden sposób nie może zrezygnować z obowiązku, który nań Bóg nałożył, a który mu każe występować, wprawdzie nie w sprawach techniki życia społeczno-gospodarczego, bo do tego ani nie ma środków odpowiednich, ani nie jest powołany, lecz w tych wszystkich sprawach związanych z moralnością” (QA 41), dzieje się tak, ponieważ mimo tego, iż ”…życie gospodarcze i moralność rządzą się swoimi prawami, jednak błędem byłoby twierdzić, że porządek gospodarczy i moralny tak są od siebie niezawisłe i tak sobie obce, iż pierwszy zupełnie nie zależy od drugiego” (QA 42). Niektórzy jak chociażby twórca włoskiej szkoły katolicyzmu społecznego ks. Luigi Taparelli d’Azeglio SJ (1793-1862) szli nawet dalej stawiając etykę na czele wszystkich nauk społecznych, uznając, iż zależność między nią a ekonomią jest tego rodzaju jak podporządkowanie astronomii matematyce. Niezrozumienie tej fundamentalnej kwestii powoduje, iż zarzuca się Kościołowi sympatie prosocjalistyczne bądź proliberalne, a niekiedy nawet konformizm i umizgi względem dominującej aktualnie opcji. Sytuacja taka ma miejsce już począwszy od ogłoszenia przez Leona XIII encyklikiRerum novarum, rozrzut, bowiem opinii nt. charakteru programu przedstawionego w niej przez Papieża jest niezwykły. [Uwagi dotyczą oczywiście Kościoła Tradycji, a nie Judeokościoła - admin] W Pamiętniku wiejskiego proboszcza Georges’a Bernanosa mamy scenę w której proboszcz z Torcy wspominając wydanie wzmiankowanej encykliki opowiada proboszczowi z Ambricourt „…wy czytacie to ze spokojem, obojętnie jako pierwszy lepszy wielkopostny list pasterski. Gdy to się ukazało, kochaneńku, zdawało się nam, że ziemia zatrzasnęła się pod nogami. Co za entuzjazm! Byłem wtedy proboszczem w Norenfontes, w zagłębiu górniczym. Ta myśl, taka prosta, że praca nie jest towarem podległym prawu podaży i popytu, że nie można spekulować na zarobkach, na życiu ludzkim jak na zbożu, cukrze lub kawie, to poruszyło do głębi sumienia, uwierzysz? Za wyjaśnianie tego z ambony moim słuchaczom ogłoszono mnie socjalistom i prawomyślni chłopi spowodowali moją niełaskę w Montreuil”3. Wydawać się może to trochę zaskakujące, bo przecież głównym „oskarżonym” w Rerum novarum jest socjalizm, ale tego typu poglądy były dosyć szeroko rozpowszechnione. Chociażby Charles Périn profesor ekonomii z uniwersytetu w Lowanium, przedstawiciel szkoły liberalnego katolicyzmu również na tej podstawie krytykował encyklikę. Natomiast Michael Novak4 uważa Leona XIII za papieża o poglądach bliskich liberalizmowi gospodarczemu, ponieważ jego krytyka w Rerum novarum dotyczy głównie koncepcji własności wspólnej, jak widzimy stanowisko diametralnie różne od poglądów parafian z Norenfontes. Liczni socjaliści również do dziś grzmią o tym, iż Leon XIII stanął po stronie „krwiożerczych kapitalistów”, wyzyskiwaczy mas pracujących. Vilferdo Pareto natomiast suponował, że katolicka nauka społeczna ma proteuszowe oblicze, iż ciągle zmienia się, przystosowuje do aktualnie dominujących kierunków, stąd raz ma charakter liberalny innym razem socjalistyczny5. Nieporozumienie tego rodzaju wynika z faktu podejmowania próby wtłoczenia nauki społecznej Kościoła do horyzontalnego schematu socjalizm – liberalizm, republika – monarchia, demokracja – totalizm itp. Można zapytać, kto tutaj ma rację? Odpowiedź jest nadzwyczaj prosta, nikt, gdyż papieże, Kościół w swoich dokumentach krytykując socjalizm nie robią tego z punktu widzenia jego niezgodności z „dogmatami” liberalizmu gospodarczego i vice versa, dokonują oceny stanu rzeczy, danych ustrojów społeczno – gospodarczych czy polityczno – ustrojowych z punktu widzenia Ewangelii, nauki Chrystusowej, moralności. Tak, więc Leon XIII mówiąc, że własność wspólna jest złem, a prywatne posiadanie prawem natury, nie staje po stronie liberalizmu gospodarczego, ale wspomina o czymś, co było częścią nauki Kościoła zanim ktokolwiek o liberalizmie mógł słyszeć. Warto zresztą tutaj przypomnieć, iż pomimo oczywistego poparcia dla własności prywatnej, jako instytucji prawa natury jej ujęcie bynajmniej nie jest tożsame z liberalnym. Leon XIII, a później jeszcze wyraźniej Pius XI odrzucają wskrzeszoną przez liberałów koncepcję „świętego” prawa własności dającą właścicielowi możliwość jego używania i nadużywania. W obydwu dokumentach mamy do czynienia z wyraźnym przypomnieniem tradycyjnej nauki Kościoła, iż prawo to obciążone jest hipoteką społeczną, a w związku z tym pojęcie prawowitego posiadania nie jest synonimiczne z pojęciem uczciwego używania (RN 19, QA 47), zresztą stanowisko to jest identyczne z obowiązującym w myśli konserwatywnej6. Papież przypominając, że pracy nie należy traktować, jako towaru, występuje przeciw rozpowszechnionej w XIX stuleciu na skutek przyjęcia założeń ówczesnego kapitalizmu praktyce, ale nie znaczy to że staje w jednym szeregu z socjalistami. Nauka Kościoła jest po prostu ponad tym dialektycznym schematem socjalizm-kapitalizm. Podobne zresztą nieporozumienia mamy w przypadku innych encyklik, niemała ilość komentatorów chce widzieć np. w papieskich dokumentach potępiających totalitaryzm Mit brennender Sorge (1937), Divini Redemptoris (1937), Non abbiamo bisogno (1931) Piusa XI,Summi Pontificatus (1939) Piusa XII wyrażone co prawda implicite, ale bezwarunkowe poparcie dla demokracji. Tymczasem o niczym takim nie możemy mówić z tych samych względów, co wcześniej, panaceum zalecane na te bolączki życia społeczno-politycznego to „szczera odnowa życia prywatnego i publicznego w świetle Ewangelii” (DR 41), a nie demokratyzacja ustroju politycznego czy położenie większego akcentu na prawa człowieka. Używając tego typu schematu myślowego, równie dobrze moglibyśmy uznać, iż potępiając poglądy Eutychesa dotyczące natury Chrystusa, Kościół wyraził implicite swe poparcie dla nauk Nestoriusza. Tego rodzaju dychotomiczne pojmowanie świata jest szczególnie dobrze widoczne w dzisiejszych czasach, kiedy to np. każdego, który nie chce paradować w pomarańczowym szaliku klasyfikuje się, jako moskiewskiego agenta, a ludzi, którzy nie pieją z zachwytu nad polityką Izraela określa się mechanicznie mianem wskrzesicieli polityki Rassenhygiene. W przywoływanej już tutaj pracy amerykański propagator liberalizmu katolickiego Michael Novak dochodzi do wniosku, iż w encyklice Quadragesimo anno Pius XI porzuca konsekwentnie prokapitalistyczne stanowisko Leona XIII, twierdząc, iż właśnie w tym dokumencie po raz pierwszy użyto terminu liberalizm, co więcej zawsze w konotacji pejoratywnej. Oczywiście nie jest to prawdą, przywołane pojęcie było już, bowiem niejednokrotnie używane w dokumentach Kościoła, wystarczy wymienić tutaj chociażby Syllabus errorum bł. Piusa IX. Na domiar nie wiadomo, dlaczego usiłuje on łączyć papieską krytykę liberalizmu z analogicznymi wypowiedziami Hitlera czy Mussoliniego, tak jakby stanowisko Piusa XI nie było li tylko logicznym rozwinięciem nauk Leona XIII, ale wynikiem jakichś koniunkturalnych rachub czy wręcz częścią faszystowskiej i nazistowskiej propagandy7. W świetle jego poglądów teza Pareto zyskiwałaby potwierdzenie, a tym samy nie mogłoby być mowy o żadnej ciągłości czy konsekwencji w nauczaniu Kościoła, wszystko, bowiem zależałoby od osobistych sympatii, nastawień czy kaprysów poszczególnych papieży. Należałoby się zastanowić, z czego tego typu podejście wynika, co jest jego przyczyną. Rzeczywiście, jeżeli sięgniemy do encykliki Reum novarum to zobaczymy, iż wymierzona jest ona przede wszystkim w pomysły propagowane przez socjalistów. Leon XIII krytykując chociażby koncepcję własności wspólnej, przedstawianą przez ówczesnych socjalistów, jako panaceum na wszystkie bolączki ówczesnego życia społeczno-gospodarczego, jest bezlitosny, można by rzec iż trafia zawsze w dziesiątkę antycypując skutki do jakich doprowadziłoby zastąpienie własności prywatnej przez tzw. wspólne posiadanie. Kiedy czytamy, bowiem o tym, iż jeżeli ludziom odbierze się perspektywę zarobku, nabycia jakiejś własności, to nie będzie im się chciało pracować (RN 4), przypominają się od razu czasy „realnego socjalizmu” i dominujące wówczas podejście do pracy. Gdy czytamy, iż krok ten doprowadziłby do społecznego rozstroju implikującego powszechną niewolę, że równość, o której marzą socjaliści byłaby niczym innym jak zrównaniem wszystkim w niedoli (RN 12), że lekarstwo, które socjaliści proponują gorsze jest od choroby, którą ma zdławić, nie mamy wątpliwości, iż przewidywania Leona XIII były słuszne. Wreszcie, kiedy wczytamy się w słowa encykliki dotyczące zagrożeń płynących dla rodziny, przypomną nam się automatycznie sowieckie dietdomy i miliony tzw. urków czy bezprizornych. Jednakże, jeżeli chodzi o instytucję rodziny, nie tylko socjalizm zdaniem Leona XIII jak i Piusa XI jest tutaj poważnym zagrożeniem, także liberalizm w dominującej wówczas postaci prowadzi do rozbijania więzi międzyludzkich, atrofii komunikacji społecznej, atomizacji społeczeństwa, zapoznania instytucji dobra wspólnego. Warto zresztą zauważyć, iż coraz częściej sami liberałowie zaczynają dostrzegać rangę i znaczenie instytucji rodziny w całokształcie życia społeczno-gospodarczego. Jednakże ich apele o prowadzenie polityki prorodzinnej wynikają z innych przesłanek niż papieskie, jeśli bowiem właśnie troska o rodzinę doprowadziła Piusa XI do krytyki niektórych aspektów liberalizmu gospodarczego, to liberalni ekonomiści w rodzaju amerykańskiego noblisty, aktywnego uczestnika konferencji organizowanych przez Papieską Radę ds. Rodziny Gary’ego Beckera8 doceniają ją z tych względów, iż stanowi ona dla nich podstawę prawidłowego funkcjonowania wolnego rynku i gwarant bogactwa państwa i społeczeństwa. Na zakończenie konferencji zatytułowanej „The Family and Economy in the Future of Society” odbywającej się w marcu 1996 r. na Uniwersytecie Gregoriańskim, która skupiła ponad 60 ekonomistów, socjologów, a także przedstawicieli innych gałęzi nauki z całego świata Becker, który bynajmniej nie jest katolikiem powiedział: „Uderza mnie podobieństwo pomiędzy rozwijającymi się niezależnie poglądami Kościoła na relacje między rodziną a państwem, a opiniami ekonomistów”9. Podobne poglądy zresztą wyrażają chociażby francuscy ekonomiści jak np. Jean Didier Lecaillon, którego książka pt. Rodzina źródłem dobrobytu ukazała się ostatnio w języku polskim, Gerard Dumont z Instytutu Demografii Politycznej na Sorbonie (Pour la liberté familiale, Paris 1986) czy Philippe Saint-Marc (L’économie barbare, Paris 1994). Należy tu bardzo mocno zaakcentować, iż postulowana przez ww. badaczy polityka prorodzinna państwa nie ma mieć nic wspólnego z polityką socjalną jak to z naciskiem podkreślał Lecaillon na zorganizowanej 21 listopada 1998 r. przez sejmową Komisję Rodziny konferencji poświęconej “Prorodzinnym rozwiązaniom w systemie podatkowym”. Profesor Lecaillon stwierdził wówczas, iż: „Polityka socjalna powinna zaniknąć na skutek jej stosowania. Skuteczna polityka socjalna jest, bowiem efemerydą, ponieważ jej celem jest trwałe usunięcie powodu, dla którego została powołana do życia. Pragniemy, aby polityka socjalna pomogła nam trwale usunąć bezrobocie, ubóstwo itd. Nie dotyczy to polityki prorodzinnej, chyba, że uznamy, iż rodzina jest chorobą, porażką, zjawiskiem niepożądanym. Jeżeli jednak nie uważają państwo, że rodzina jest upośledzeniem bądź chorobą, to celem polityki prorodzinnej nie będzie zniszczenie rodziny, lecz jej wspieranie tak długo, jak długo będziemy uznawali rodzinę za zjawisko korzystne, jak długo rodzina ma trwać. Polityka prorodzinna, w przeciwieństwie do polityki socjalnej ma na celu zapewnienie trwania źródła interwencji. (…) Doświadczenie dowiodło, że im więcej działań socjalnych w polityce rodzinnej, tym mniej jest ona skuteczna. Polityka socjalna jest nieskuteczna, tymczasem efekty polityki rodzinnej – jeżeli chodzi o liczbę urodzeń i stabilność małżeństw, są bardzo pozytywne. (…) Instytucja rodziny powinna być uznana za fakt korzystny, jeżeli chcą państwo prowadzić politykę rodzinną. Proponuję uznanie rodziny za inwestycję, a nie wydatek. Oznacza to, że inwestycja taka da nam określone zyski w przyszłości, bo chociaż wiele kosztuje, to wiele daje w zamian. Nie ma takiego kraju, który mógłby się rozwijać gospodarczo przy obserwowanej stagnacji demograficznej.”10 Wracając jednak do encykliki leonowej, trzeba przypomnieć, że poddaje on krytyce również pewne dogmaty liberalizmu, o czym zdaje się zapominają niektórzy jego apologeci uznający, iż skoro głównym oskarżonym był socjalizm to ten pierwszy cieszy się bezwzględnym i stuprocentowym poparciem Kościoła.. Pius XI jednakże postanowił przypomnieć, iż nie wchodzi to w rachubę, mimo iż jak podkreślają to zgodnie obydwaj papieże przepaść dzieląca te dwa systemy jest ogromna, o ile, bowiem kapitalizm jest możliwy do „ochrzczenia”, można i trzeba próbować go naprawiać, to w przypadku socjalizmu o niczym takim nie może być mowy. Pius XI pisze, wprost, iż nie można być jednocześnie socjalistą i katolikiem. (QA 120), gdyż mimo tego, że socjalizm „…jak wszystkie błędy mieści w sobie część prawdy (…) opiera się na podstawie takiej, swoistej, nauki o społeczeństwie, która z chrześcijaństwu jest przeciwna” (QA 120). Stanowisko takie spowodowało jednak, że oskarżenia o socjalistyczne inklinacje pod adresem Piusa XI zaczęły się pojawiać, chociaż z drugiej strony np. Wilhelm Röpke nazywa wzmiankowaną encyklikę dokumentem „liberalnym”, jednakże niemiecki ordoliberał dodaje natychmiast, iż używa tego terminu sensu largo, chodzi mu po prostu o właściwe ułożenie relacji pomiędzy jednostką, a wspólnotą w przedstawionym przez Papieża programie oraz jego antytetyczny charakter wobec kolektywizmu11. Röpke zapewne ma na myśli przede wszystkim sformułowaną przez Piusa XI zasadę pomocniczości, która mówi, iż: „Każda interwencja w życie społeczne ze względu na swój cel i na swoją naturę ma charakter pomocniczy; winna pomagać członom organizmu społecznego, a nie niszczyć ich lub wchłaniać” (QA 79). Zasada ta będącą wyrazem sprzeciwu wobec omnipotencji Lewiatana, kładącą nacisk na rolę społeczności pośrednich między jednostką, a państwem, implikującą jego decentralizację (QA 79-80) nie może być jednak utożsamiana z liberalną koncepcją państwa minimum. Przedstawiony, bowiem w encyklice model katolickiego państwo minimum to coś więcej niż liberalny „nocny stróż”, dodatkowo zaś zasada, na której chce oprzeć Pius XI państwo jest antyindywidualistyczna. Parafrazując Mannheima12 można powiedzieć, iż Papież w przeciwieństwie do liberałów myśli w liczbie mnogiej, mówi on przecież wyraźnie o potrzebie wskrzeszenia korporacji, odbudowy ustroju stanowo-zawodowego. W Quadragesimo anno czytamy, iż: „Istniał kiedyś ustrój społeczny, który wprawdzie nie był doskonałym pod każdym względem, ale przecież biorąc pod uwagę ówczesne warunki i potrzeby, w dużej mierze czynił wymaganiom rozsądku. Jeśli zaś ten ustrój już od dawna należy do przeszłości, to nie, dlatego, by go nie można było udoskonalić i pod pewnym względem rozszerzyć stosownie do zmian, które nastąpiły, i do nowych potrzeb” (QA 97) Wysunięte zostały, więc żądania powszechne w dziewiętnastowiecznej myśli katolicko-społecznej i konserwatywnej, wystarczy tu wymienić nazwiska Karla von Vogelsanga, Wilhelma von Kettelera, Heinricha Pescha, Rene de La Tour du Pina, Louisa de Bonalda, Franza von Baadera, Josepha von Görresa czy też ustalenia Unii Fryburskiej oraz późniejszej już Unii Mechlińskiej13. Z drugiej zaś strony, kiedy Pius XI sprzeciwia się absolutyzacji wolnego rynku i wolnej konkurencji (QA 88) przez liberałów nie oznacza to wcale, aby popierał szeroko zakrojony państwowy interwencjonizm, lecz po prostu odrzuca meliorystyczną wiarę w zbawienne działanie tzw. niewidzialnej ręki rynku, postrzeganie gospodarki, jako samoregulującego się mechanizmu, antropologiczny optymizm implikujący przekonanie, że samodzielność jednostki prowadzi do samorzutnego tworzenia się harmonijnych stosunków w sferze społeczno-gospodarczej. Pius XI oczywiście docenia wzmiankowane instytucje zauważa jednak również to, co wnikliwie opisali niemieccy ordoliberałowie, tzn. iż nie można alienować gospodarki od innych sfer życia ponieważ potrzebuje ona konkretnego środowiska politycznego i aksjologicznego aby móc sprawnie funkcjonować, że porządek liberalny wbrew twierdzeniom ideologów leseferyzmu nie jest całkowicie samodzielny i samowystarczalny, iż tkwią w nim immanentnie pewne siły destrukcyjne. Wytwarza je chociażby rynek, na który taki nacisk kładą właśnie liberałowie, zagrażają zaś one „…przede wszystkim jego podstawowemu mechanizmowi: wolnej konkurencji,. Wszelkie ograniczanie konkurencji czy to wskutek powstawania monopoli, czy też chociażby kryminalizacji gospodarki, wiedzie do unicestwienia rynku, w przypadku, jeśli władza państwowa nie będzie zdolna podjąć odpowiednich działań mających na celu zmianę tego stanu rzeczy”14. Można by rzec, iż analogicznie jak Carl Schmitt podkreślał, iż w imię ochrony prawa państwo powinno użyć czasami środków pozaprawnych, tak ordoliberałowie uznali, że dla obrony wolnej konkurencji państwo musi niekiedy interweniować ponieważ nieograniczona wolność w tych kwestiach prowadzi paradoksalnie do kreowania władzy jednostek i grup interesów, w efekcie znosząc samą siebie. Zdaniem przedstawicieli tej szkoły rynek pozostawiony samemu sobie staje się instytucją rodzącą anarchię, jako że podmioty życia gospodarczego dążą zawsze do jego możliwie jak największej kontroli. 15 Zresztą podobnie jak Pius XI i Leon XIII, Röpke czy Alexander Rüstow nie wahają się oskarżać liberalizmu o doprowadzenie do wynaturzenia rozwoju gospodarczego, stworzenie zjawiska proletaryzmu, zapoznanie idei dobra wspólnego wynikające z utożsamienia go z benthamowskim greatest hapiness of the greatest numbers i przekonania, że indywidualne działania, każde z osobna, przyniosą zawsze korzyść społeczeństwu. Co więcej Pius XI nie waha się oskarżać liberalizmu o przygotowanie socjalistom niejako gruntu do ich skutecznej działalności propagandowej, w Divini Redemptoris czytamy, iż „Nie byłoby dziś ani komunizmu, a ni socjalizmu, gdyby przywódcy narodów nie zlekceważyli w przeszłości nauki i upomnień Kościoła. Chcieli oni na fundamencie liberalizmu i laicyzmu zbudować inne struktury społeczne, które na pierwszy rzut oka wydawały się wielkie i wspaniałe. Wkrótce jednak okazało się, że nie miały one trwałych podstaw i rozpadały się jedne po drugich, jak żałośnie runąć musi wszystko, co nie opiera się na jednym kamieniu węgielnym – Chrystusie” (DR 38). Reasumują niniejsze rozważania, których celem nie była bynajmniej prezentacja całości społecznego nauczania dwóch wielkich papieży, ale jedynie zwrócenie uwagi na pewne narosłe wokół niego nieporozumienia, warto jeszcze raz podkreślić, iż miast reagować alergicznie na samo pojecie katolicka nauka społeczna, lepiej jednak wczytać się chociażby we wzmiankowane tutaj dokumenty, aby zrozumieć na czym opiera się krytyka niektórych aspektów liberalizmu gospodarczego z którą mamy w nich do czynienia. Warto jednocześnie spróbować odnieść ją do ówczesnej sytuacji, ale i dostrzec jej ponadczasowy wymiar. Warto też przypomnieć, iż Chesterton pisał, iż zarzuty wobec chrześcijaństwa, że nie sprawdziło się, nie zdało egzaminu są bez sensu, a to, dlatego ponieważ nigdy tak naprawdę go nie spróbowano. Rafał Łętocha
Tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Pro Fide Rege et Lege” 2005 nr 4.
1R. M. Weaver, Idee mają konsekwencje, Kraków 1996, s. 58-73.
2Ks. M. A. Sieniatycki, Apologetyka czyli dogmatyka fundamentalna, Kraków 1932, ss. 289-290.
3G. Bernanos, Pamiętnik wiejskiego proboszcza, Warszawa 1991, s. 49.
4M. Novak, Liberalizm – sprzymierzeniec czy wróg Kościoła, Poznań 1991, ss. 145-149.
5Zob. A. Roszkowski, Katolicyzm społeczny. Zarys rozwoju poglądów społeczno-katolickich, Poznań 1932, s. 23.
6Por. J. Bartyzel, Własność w doktrynach kontrrewolucjonistów francuskich, “Czasopismo Prawno-Historyczne” 2004 z. 1.
7M. Novak, op.cit., ss 149-150.
8G. S. Becker, An Economic analysis of the family, [Dublin, Ireland] 1986.
9J. C. Goodman, The Vatican and the Free Market, “The Freeman. Ideas on Liberty”, 1996 nr 10 (46). W ogłoszonej zaś pokonferencyjnej deklaracji możemy przeczytać: “The family is thus the key to a healthy society and its economy. If the family flourishes, society will be sound. But this is a reciprocal process: the family cannot survive without a good economy, and society cannot survive without good families. Nevertheless, . The family is and will be fundamental to the economic organization of society. According to the principle of , the natural community of the family plays a more effective economic and social role than larger institutions, notably in serving the and in building . The role of the family therefore reveals a growing convergence between Catholic social doctrine and modern economics.”, An Economy for the Family. Pontifical Council for the Family, „L’Osservatore Romano. Weekly Edition in English” 20 III 1996.
10http://www.srk.opoka.org.pl/srk/srk_pliki/dokumenty/art.html
11W. Röpke, Liberalism and Christianity [w:] Modern Age, ed. by G. A., Panichas, Indianapolis 1988, s. 516, cyt. za M. Zięba OP, Papieże i kapitalizm, Kraków 1998, s. 26.
12„…konserwatysta myśli w liczbie mnogiej, podczas gdy liberał w pojedynczej”, K. Mannheim, Myśl konserwatywna, Warszawa 1986, s. 64.
13Zob. np. Kodeks społeczny. Zarys katolickiej syntezy społecznej, Lublin 1934, ss. 59-62; A. Roszkowski, Korporacjonizm katolicki, Poznań 1932.
14R. Skarżyński, Państwo i społeczna gospodarka rynkowa. Główne idee polityczne ordoliberalizmu, Warszawa 1994, s. 164.
15Ibid., s. 55-58.
Polska flota idzie na dno… Jeszcze do niedawna dla większości Polaków, a w szczególności dla tych, którzy mieszkają nad polskim morzem, do których zalicza się również autor niniejszego artykułu, Marynarka Wojenna z jej chlubną tradycją i codzienną służbą w obronie morskich granic była powodem do prawdziwej dumy. Mieszkańcy Pomorza zachowali w żywej pamięci bohaterstwo obrońców Westerplatte, Oksywia i Helu, marynarzy i żołnierzy Lądowej Obrony Wybrzeża, kolejarzy, pocztowców i celników, którzy oddali swoje życie w walce o utrzymanie przez Polskę dostępu do Bałtyku. Po dzień dzisiejszy napawają nas wielką dumą dokonania budowniczych Gdyni i magistrali węglowej z czasów II Rzeczypospolitej, ale także ogromne dzieło zagospodarowania w okresie powojennym wielokrotnie dłuższego Wybrzeża i rozbudowy polskiego potencjału morskiego. Szanujemy ten dorobek i pielęgnujemy chlubne tradycje nie tylko dlatego, że wychowano nas w ich kulcie, ale przede wszystkim z tego powodu, że mają one wielką i wymierną wartość dla całej Polski, która nie może istnieć, jako suwerenne państwo, bez dostępu do morza i bez prowadzenia efektywnej polityki morskiej.
Chlubna przeszłość W przeszłości zdawali sobie sprawę z tego nasi przodkowie, którzy po 123 latach niewoli odbudowywali gmach niepodległej Rzeczypospolitej. O jak największy dostęp do morza walczył Roman Dmowski na konferencji pokojowej w Paryżu, o polskiej potędze morskiej myślał gen. Józef Haller dokonując w Pucku zaślubin Polski z morzem, tym również kierował się Eugeniusz Kwiatkowski, który z Gdyni będącej małą wioską rybacką uczynił najnowocześniejszy port nad Bałtykiem. Jak pokazuje historia i materialna spuścizna, która pozostała po tych wielkich ludziach, nie były to jakieś wydumane wizje i nadmiernie wybujałe „sny o potędze”, lecz fakty świadczące o wielkiej sile woli i determinacji, o harcie ducha i pracowitości, dalekowzroczności i odpowiedzialności za losy przyszłych pokoleń Polaków. Wszystkie te dokonania nie byłyby jednak możliwe, gdyby zabrakło narodowi polskiemu niezłomnej woli i świadomości tego, że prowadzenie przez nasze państwo samodzielnej i dalekosiężnej polityki morskiej jest koniecznością dziejową, a nie jakimś niezdrowym kaprysem grupki nawiedzonych entuzjastów. Od samego początku idea Polski, jako kraju morskiego, zawładnęła sercami i umysłami najszerszych kręgów polskiego społeczeństwa, a wszyscy liczący się politycy dbali usilnie o rozwój naszego potencjału morskiego. Nawet w czasie, gdy w wyniku głębokiego kryzysu gospodarczego zabrakło w budżecie państwa pieniędzy na budowę nowych okrętów dla Marynarki Wojennej, znaleziono na to sposób i cały naród pospieszył ofiarnie z pomocą zasilając swoimi darami Fundusz Obrony Morskiej, z którego sfinansowano budowę okrętu podwodnego ORP „Orzeł”. W okresie dwudziestolecia międzywojennego, a także podczas powojennej odbudowy kraju, pomimo wielkich kłopotów społecznych, zacofania gospodarczego i dość powszechnej biedy, nasi przodkowie potrafili dokonać wielkiego dzieła, które kosztowało ich niemało wysiłku i wyrzeczeń. Spełnili swój patriotyczny obowiązek i zadbali o naszą przyszłość przekazując nam w spadku ogromny potencjał gospodarczy, którego nie mamy prawa zmarnować. Dzisiaj pamięć o tym jest wciąż żywa. Przypominają nam o nich nazwy ulic i ważnych budowli opatrzone ich imieniem, a także coroczne obchody świąt związanych z historią i tradycją naszej obecności nad Bałtykiem. Ale czy jest to wystarczający sposób na wyrażenie naszego szacunku i wdzięczności dla ich dokonań? W mojej skromnej opinii, powinniśmy uczcić ich pamięć przede wszystkim lepszą dbałością o nasz potencjał morski i jego rozwój, tak, aby nic nie uronić ze spadku, jaki otrzymaliśmy po poprzednich pokoleniach. Powinniśmy także efektywnie wykorzystać szansę na rozwój cywilizacyjny i poprawę kondycji gospodarczej, jaką stwarza nam szeroki dostęp do morza. Właśnie taki testament pozostawili nam do realizacji twórcy polskiej polityki morskiej, a przyszłość naszej Marynarki Wojennej jest jednym z jego najistotniejszych składników.
Stan obecny Dlatego wielkim smutkiem napawa „ludzi morza”, ale także wszystkich polskich patriotów, nędzny stan naszej floty wojennej, która od początku istnienia III RP traktowana jest przez rządzących polityków jak przysłowiowa „kula u nogi”. Jednym z najsmutniejszych widoków, jaki możemy sobie na własne oczy obejrzeć, jest widok portu na Oksywiu, w którym można (jeszcze) zobaczyć trochę niewielkich rozmiarów okręcików i poza tym nic godnego uwagi, co mogłoby nas napawać dumą i dawać poczucie względnego bezpieczeństwa. Wieloletnie zaniedbania w dziedzinie modernizacji floty oraz brak wizji jej rozwoju spowodowały stan głębokiej zapaści technicznej, co obniżyło prawie do zera zdolności bojowe polskiej marynarki. Gdyby nie zobowiązania i oczekiwania sojuszników z NATO, które rząd Donalda Tuska musi brać pod uwagę, to aż strach pomyśleć, co ci władający Polską dyletanci zrobiliby z resztkami naszej floty. Wydaje się być banalnym stwierdzenie, że skuteczna realizacja morskiej polityki państwa wymaga posiadania nowoczesnych sił morskich dysponujących odpowiednim do potrzeb potencjałem bojowym. Jednakże, cóż może o tym wiedzieć rząd niezwykle „kompetentnych” fachowców, który najpierw pieczę nad polską armią powierzył lekarzowi psychiatrze, a teraz jej los złożył w ręce ministra Siemioniaka, być może zdolnego technokraty, ale z całą pewnością niemającego większego pojęcia o zagadnieniach obronności. Zresztą podobnie do obecnego przewodniczącego Sejmowej Komisji Obrony Narodowej – Stefana Niesiołowskiego, który jak powszechnie wiadomo jest specjalistą prawie od wszystkiego, dlaczego więc nie miałby dać sobie rady z modernizacją (właściwie likwidacją) Marynarki Wojennej. Jego rozległa wiedza i kwalifikacje w dziedzinie nauk biologicznych mogą być w tym niezwykle pomocne.
Marynarka Wojenna na papierze? Od wielu lat dowódcy Marynarki Wojennej, jak również wielu ludzi „spoza branży”, którzy poczuwali się do troski o jej przyszłość, apelowali o pomoc w modernizacji potencjału floty. Jednakże decydenci pochłonięci udziałem polskich kontyngentów wojskowych w kolejnych wojnach prowadzonych przez amerykańskiego sojusznika całkowicie lekceważyli te głosy, aż sytuacja stała się krytyczna. Dopiero w końcu ubiegłego roku „jaśnie nam panujący” premier Tusk przemówił i w słowach pełnych „zatroskania” z powodu fatalnej sytuacji finansów publicznych oznajmił, że „potrzeby militarne obiektywnie opisane (…) nie wskazują na potrzebę budowy i użytkowania dużych jednostek w Marynarce Wojennej na Bałtyku”. Po minach naszych admirałów było widać, że raczej nie tego spodziewali się usłyszeć od szefa polskiego rządu, który z drwiną w głosie skwitował ich rzekome i niesłusznie im przypisywane „ambicje pacyficzne”, jakby żądali od niego zakupu lotniskowca, oceanicznego okrętu podwodnego lub przynajmniej krążownika. Dobrze, chociaż, że rządzący zadeklarowali wolę zachowania Marynarki Wojennej, jako samodzielnego rodzaju Sił Zbrojnych RP, mogliby ją przecież przekształcić w coś na wzór amerykańskiej Straży Wybrzeża. Tymczasem w najbliższym okresie większość jednostek pływających pod polską banderą zostanie wycofana z eksploatacji, dotyczy to także pozyskanych „z drugiej ręki” fregat typu Oliver Hazard Perry i okrętów podwodnych Kobben. Przerwano prace projektowe nad nowoczesnym niszczycielem min typu Kormoran i rozpoczętą budowę pierwszej z serii korwet rakietowych typu Gawron. Zrezygnowano też z modernizacji jednostek wyeksploatowanych w służbie, co wydaje się być słuszną decyzją, pod warunkiem szybkiego zastąpienia ich przez nowe okręty, których jednak nie widać na horyzoncie. Jeszcze gorzej przedstawia się sytuacja w lotnictwie morskim, które nie jest zdolne do zapewnienia naszym okrętom jakiegokolwiek wsparcia uderzeniowego, ponieważ nie posiada w swoim składzie samolotów o takim przeznaczeniu. Wsparcia takiego nie zapewnią również nasze Siły Powietrzne, które nie dysponują samolotami w wersji przeznaczonej do zwalczania celów morskich. A biorąc pod uwagę fatalny stan techniczny większości samolotów i śmigłowców MW, to niedługo przestaną one pełnić swoje obowiązki, nawet w dziedzinie ratownictwa morskiego.
Historia budowy korwet rakietowych, których gorącym orędownikiem był admirał floty Andrzej Karweta (zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem) jest swoistym memento dla Marynarki Wojennej. Program budowy wielozadaniowej korwety sięga końca lat 90-tych, a budowa pierwszego okrętu ruszyła w listopadzie 2001 r. Początkowo planowano produkcję siedmiu, później czterech, potem dwóch okrętów, ostatecznie w stoczni powstała jedna jednostka, co drastycznie podwyższyło związane z tym koszty. Jej konstrukcja została oparta na koncepcji opracowanej przez hamburską stocznię Blohm und Voss. Miała być uzbrojona w rakiety przeciwokrętowe i przeciwlotnicze, torpedy do zwalczania okrętów podwodnych i armatę, a także wyposażona w najnowocześniejsze radary dozoru powietrznego i nawodnego, systemy walki radioelektronicznej i dowodzenia. Projekt korwety, która miała wejść do służby pod nazwą ORP „Ślązak”, kosztował ponad 400 mln zł, a według szacunków MON do jej ukończenia potrzeba było jeszcze, co najmniej 1,1 mld zł. Konsekwencją rezygnacji z programu korwety rakietowej jest ogłoszona w kwietniu 2011 r. upadłość Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. A przecież realizacja tego programu, w pierwotnej wersji zakładającej budowę siedmiu jednostek, przy zapewnieniu odpowiedniego finansowania, mogłaby w znakomity sposób podnieść zdolności bojowe polskiej floty i zapewnić przetrwanie stoczniowego potencjału produkcyjnego. Tymczasem nieodpowiedzialna decyzja rządu, podjęta w czasie kryzysu, gdy istnieje wyraźna potrzeba wspierania rodzimego przemysłu, pogorszyła i tak złą sytuację gospodarczą w naszym regionie. Po Stoczni MW pozostaną niedługo tylko zgliszcza, ludzie pójdą na bezrobocie, a budżet państwa nie odzyska pieniędzy „wyrzuconych w błoto”, pomimo tego, że planuje się sprzedaż kadłuba budowanego od ponad 10 lat okrętu.
Co nam zostanie? Jakby na osłodę, minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak, który 29 marca bawił z wizytą w Dowództwie MW w Gdyni, podczas spotkania z admirałem Tomaszem Matheą i najwyższą kadrą floty, przedstawił „Projekt koncepcji rozwoju Marynarki Wojennej”, przewidujący wydatkowanie na ten cel średnio ok. 900 mln zł rocznie. Projekt ten był również tematem posiedzenia Sejmowej Komisji Obrony Narodowej w dniu 11 kwietnia, w którym uczestniczył szef MON. Zgodnie z założeniami wspomnianej koncepcji Marynarka Wojenna w 2030 r. ma dysponować: 3 okrętami obrony wybrzeża, 3 okrętami podwodnymi, 3 okrętami patrolowymi, 3 okrętami walki minowej z bezzałogowymi systemami poszukiwania i zwalczania min, 6 śmigłowcami w wersji zwalczania okrętów podwodnych (ZOP) i Nadbrzeżnym Dywizjonem Rakietowym, 2 okrętami rozpoznania radioelektronicznego z bezzałogowymi samolotami rozpoznawczymi i 10 samolotami patrolowo-rozpoznawczymi, okrętem wsparcia logistycznego, okrętem wsparcia operacyjnego, okrętem dowodzenia walką minową, okrętem hydrograficznym i pływającą stacją demagnetyzacyjną, 2 przeciwlotniczymi zestawami rakietowymi do osłony baz morskich oraz 2 okrętami ratowniczymi i 7 śmigłowcami ratownictwa morskiego. Jak widać przedstawiony przez ministra program nie jest zbyt ambitny i mocno redukuje przyszły potencjał naszej floty, co postawi nas w bardzo niekorzystnej dysproporcji w stosunku do rosnącego wciąż potencjału okrętowych sił uderzeniowych marynarki niemieckiej i rosyjskiej Floty Bałtyckiej. Jest też niepokojąco mały i niewystarczający do efektywnej obrony naszego państwa od strony morza, zwłaszcza, gdy uwzględni się zadania stawiane przed Marynarką Wojenną, długość naszej linii brzegowej i rozległość obszaru polskiej strefy ekonomicznej.
Podkreślić również wypada, że w obecnym czasie nowoczesne okręty budują wszystkie liczące się państwa bałtyckie (Niemcy, Rosjanie, Szwedzi i Finowie) i nikt w tych krajach nie poddaje w wątpliwość potrzeby rozwoju narodowej floty. Nie ma oczywiście gwarancji na to, że nawet te skromne plany ministra Siemioniaka zostaną zrealizowane, ponieważ premier Tusk może je zweryfikować pod pretekstem „racjonalizacji wydatków na obronę” lub „zejścia na ziemię do poziomu realiów gospodarczych Polski”, jak to mało dowcipnie ujął Stefan Niesiołowski. Poza tym, z wypowiedzi przedstawicieli MON wynika, że sami jeszcze nie wiedzą, jakie okręty i gdzie będą zamawiali, a minister jest podobno pewien tylko tego, że okręty obrony wybrzeża mają mieć wyporność „o klasę niższą od korwet”.
Polska posiada szeroki dostępu do morza, które jest dla nas przysłowiowym oknem na świat oraz źródłem potencjalnego bogactwa i dobrobytu. W obszarze polskiej Wyłącznej Strefy Ekonomicznej (22 500 km?) przysługuje nam prawo do korzystania z wszelkich bogactw znajdujących się w toni morskiej, na dnie morza i pod jego powierzchnią, a długa granica morska (528 km) wyznacza pas naszych narodowych wód terytorialnych o powierzchni 8682 km? W rejonie polskiego wybrzeża przebiegają ważne morskie szlaki komunikacyjne, a więc w naszym interesie leży zapewnienie bezpieczeństwa transportu na tych wodach i możliwości prowadzenia swobodnego handlu morskiego. Dlatego musimy dysponować wystarczającym potencjałem odstraszania, pozwalającym zniechęcić potencjalnego przeciwnika do podejmowania prób naruszenia istniejącego status quo. Marynarka Wojenna powinna również zapewnić ochronę żeglugi i polskich interesów gospodarczych na innych akwenach morskich. Potrzeby obronne państwa wymagają także monitorowania całego obszaru Morza Bałtyckiego, pomimo tego, że obecnie jest ono uznawane za obszar niezagrożony konfliktem. Posiadanie silnej floty wiąże się również z koniecznością wypełniania zobowiązań sojuszniczych.
Bez marynarki wojennej ani rusz
Z powyższych rozważań wynika, że Polska, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo i prowadzić politykę międzynarodową w wymiarze odpowiednim do swojego potencjału gospodarczego i politycznego musi posiadać nowoczesną i silną Marynarkę Wojenną. Dlatego należy bezwzględnie zatrzymać postępujący proces degradacji naszej floty wojennej, który prowadzi do utraty przez Polskę zdolności egzekwowania przysługujących jej praw w obszarze wyłącznej strefy ekonomicznej, jak również może skutkować obniżeniem jej prestiżu międzynarodowego i sojuszniczej wiarygodności. Dla dobra przyszłych pokoleń Polaków nie możemy pozwolić na przymknięcie szeroko dzisiaj otwartego dla nas okna na świat.
Modernizacja naszej floty, jeśli ma się zakończyć sukcesem, musi być prowadzona i finansowana zgodnie z zatwierdzonym przez parlament wieloletnim Narodowym Programem Budowy Okrętów, analogicznym do tego, jaki realizowany jest w Siłach Powietrznych, dla których zakupiono samoloty F-16. Jedynie taki program umożliwi gruntowne przebudowanie polskich sił morskich i ich rozwój, ponieważ z dotychczasowej praktyki wynika, że rządowe plany zbyt często kończą się fiaskiem, czego przyczyną jest szczupłość środków finansowych przeznaczanych na ten cel i brak woli politycznej wśród rządzących, którzy przedkładają potrzebę finansowania naszego zaangażowania w Afganistanie ponad konieczność modernizacji polskiej armii. Jestem przekonany o tym, że przy dobrej woli i determinacji czynników rządowych potrafilibyśmy zapewnić odpowiednie środki na modernizację naszej floty, można też odwołać się do wsparcia społeczeństwa reaktywując przedwojenny Fundusz Obrony Morskiej, na który mogłyby również wpływać wpłaty z 1 proc. podatku dochodowego, tak jak to ma miejsce w przypadku innych fundacji. Zresztą, mówiąc szerze, jeśli państwo ma pieniądze na utrzymanie kilkusettysięcznej armii urzędasów i licznych tabunów polityków, to musi je również znaleźć na modernizację techniczną skromnych, jak na rozmiary naszego kraju, sił zbrojnych.
Nie ma alternatywy dla postulowanej potrzeby modernizacji i wzmocnienia naszego potencjału militarnego, bowiem obecnie na naszych oczach polska flota wojenna idzie powoli i systematycznie na dno. Jeśli temu nie zaradzimy, to niedługo może dojść do tego, że biało-czerwona bandera będzie powiewać tylko na okręcie-muzeum ORP „Błyskawica”, a nasi marynarze przesiądą się na pontony, ponieważ kutry rybackie zezłomowała nam Unia Europejska. Nie daj Boże, aby jedyną pozostałością po dumnej niegdyś polskiej flocie pozostała Orkiestra Reprezentacyjna MW, której ładne mundury pasują do świąteczno-rocznicowej celebry, a naszych morskich granic „do ostatniej kropli krwi” broniła niemiecka Bundesmarine. Utrzymanie bezpieczeństwa i suwerenności państwowej kosztuje i jak wskazują na to doświadczenia historyczne jest to wydatek opłacalny, ponieważ jak głosi stara rzymska sentencja: si vis pacem para bellum!
Wojciech Podjacki
Ponary - niepamiętana zbrodnia
wykład: Pan Leszek Rysak – nauczyciel, historyk, uczestnik Motocyklowego Rajdu Katyńskiego oraz współautor przewodnika historycznego Radia Warszawa wygłosi wykład na temat: “Ponary – niepamiętana zbrodnia“.
29 czerwca 2012 r. godz. 19.00
Sanktuarium Matki Boskiej Ostrobramskiej
04-175 Warszawa, ul. Ostrobramska 72 (sala parafialna przy kościele).
https://www.facebook.com/events/399801550071681/
Zbrodnia ponarska, jakkolwiek pochłonęła równie wiele polskich ofiar co zbrodnia katyńska (oblicza się liczbę zamordowanych w podwileńskich Ponarach na 20 tysięcy Polaków i 80 tys. Żydów), to w odróżnieniu od tej ostatniej wciąż pozostaje w zapomnieniu.
Jest ona, podobnie jak rzeź wołyńska, tematem wielce niewygodnym dla establishmentu III RP, który przez dwie ostatnie dekady realizował tzw. “politykę jagiellońską” .
Z perspektywy lat cisną się wnioski, iż rzeczywistym celem lansowania utopii multi-cywilizacyjnej, którą jest koncepcja jakiegoś związku czy też pewnej formy współdziałania łacińskiej Polski, turańskiej Ukrainy, bizantyńskiej Białorusi i Republiki Litewskiej, było sparaliżowanie w Polsce myślenia kategoriami interesu narodowego. Poprzez celowe zasłonięcie perspektywą utopii quasi-jagiellońskiej wrogich Polakom i kulturze polskiej (oraz w ogóle cywilizacji łacińskiej) działań Żmudzinów i Ukraińców stworzone zostały warunki propagandowe dla oddania naszych rodaków na Wschodzie na pastwę wrogich szowinizmów. Władze III RP porzuciły nie tylko starania o bieżący status Polaków na Kresach, ale zaniechały adekwatnych działań na rzecz ujawnienia prawdy o czystkach etnicznych (chodzi o mordy.. MD) na Polakach, ścigania i osądzenia zbrodniarzy oraz upamiętnienia ofiar.
Wobec fałszowania historii i nieznajomości przez Polaków ich ojczystych dziejów, łatwo jest winić za złe relacje Polski ze wschodnimi sąsiadami wyłącznie Polaków, którzy obejmując w latach 1919-1920 granicami naszego państwa ziemie jakoby etnicznie niepolskie, wyrządzili rzekomo krzywdę słabszym od siebie narodom na Kresach. Według tej wrogiej Polsce koncepcji Polacy powinni dobrowolnie opuścić swoje zabużańskie i nadniemeńskie ojcowizny, zrzekając się do nich praw.
Dla napaści na polskość i Polaków dobiera się wyselekcjonowane i wyjęte z kontekstu historycznego wydarzenia, abstrahując od przyczyn tych wydarzeń i że w istocie były one usprawiedliwione. I tak np. zajęcie Wileńszczyzny przez Litwina gen. Lucjana Żeligowskiego (urodzonego w Oszmianie na Litwie) wielu nieprzyjaciół polskości, wbrew bezwzględnie etnicznie polskiemu charakterowi tej ziemi, atakuje jako okupację stolicy Litwy (fałszując jednocześnie pojęcie „Litwa”), podczas gdy to właśnie opanowanie Litwy środkowej (zamieszkiwanej w większości przez Polaków części dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego) przez Żmudzinów zakończyłoby się jej kolonizacją i usunięciem stamtąd Polaków i kultury polskiej. Tak się równolegle potoczyły losy Polaków z Laudy na Litwie kowieńskiej w latach 1918-1940.
Zgodnie z tą samą strategią anty-Polacy przemilczają lub bagatelizują zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Kresach południowo – wschodnich, a zmuszają Naród Polski do przepraszania za Akcję Wisła, w ramach której wysiedlono Ukraińców z Podkarpacia na ziemie zachodnie i północne, dlatego iż ze wsi ukraińskich rekrutowali się i tam znajdowali wsparcie i aprowizację ludobójcy z Ukraińskiej Powstańczej Armii. [no, może nie tylko za to.. To robili bolszewicy.. Część Łemków czujących się Polakami wywieźli na „Ukrainę”, gdzie się wynarodowili. MD]
Poza elitami III RP zbrodnia w Ponarach nie była wygodna także dla wielu państw i międzynarodowych środowisk wpływu.
Tematyki unikały i nadal unikają opiniotwórcze ośrodki liberalne, pro-”europejskie”, globalistyczne i tolerancjonistyczne, nieprzychylne narodom chrześcijańskim, zwłaszcza Narodowi Polskiemu.
Mówienie o ludobójstwie na Polakach nie leży w szczególności w interesie propagandy odmawiającej Narodowi Polskiemu statusu ofiary zbrodni ludobójstwa niemieckiego, i oskarżającej za holokaust nie Niemców, lecz podbity i sterroryzowany przez niemieckich nazistów (III Rzeszę i jej kolaborantów) Naród Polski.
Tematyki unikają również Niemcy, ponoszący odpowiedzialność nie tylko za zbrodnię ponarską, lecz za tysiące wielkich i mniejszych zbrodni na okupowanych ziemiach polskich.
Zbrodnia ta nie jest również wygodna dla Rosjan, bo po przyłączeniu Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej do Związku Sowieckiego odpowiedzialność za ludobójstwo spadała na część “narodu radzieckiego”. Z tego względu za czasów sowieckich na pamiątkowym monumencie w Ponarach znajdowała się fałszująca istotę sprawy tablica, że ofiarami zbrodni byli “obywatele radzieccy”, a sprawstwo dokonanej rękami Żmudzinów zbrodni przypisywano niemieckim faszystom.
Główni zaś wykonawcy zbrodni, Żmudzini, unikają tematyki ponarskiej, gdyż podważa ona zasadność ich pretensji do Wilna i ziemi wileńskiej, skoro mogły one zostać osiągnięte jedynie poprzez eksterminację mieszkających tam w zdecydowanej większości Polaków i żmudzką kolonizację Wileńszczyzny.
Leszek Rysak
Tomaszewski dla Fronda.pl: PZPN grabarzami polskiej piłki. Od nich trzeba zacząć czystkę Jan Tomaszewski w ostrych słowach komentuje efekty zmagań polskiej reprezentacji. Czy odejście Smudy albo Laty cokolwiek teraz zmieni? - Niech minister Mucha uruchomi procedurę wprowadzenia kuratora do PZPN, bo tam wszyscy, począwszy od prezesa, kończąc na sprzątaczce, powinni odejść. To są grabarze polskiej piłki i od nich trzeba zacząć czystkę. Jeśli oni zostaną, to choćby przyszedł do nas Mourinho z Fergusonem, to g***o zrobią - uważa legendarny bramkarz, obecnie poseł PiS. To wszystko było do przewidzenia. Jestem przekonany, że wpływ na atmosferę w zespole, na postawę zawodników miało kilka czynników. Po pierwsze – 40-milionowy naród był reprezentowany przez przestępcę skazanego pełnomocnym wyrokiem za korupcję. To musiało mieć odbicie w drużynie. Po drugie – w drużynie mieliśmy farbowane lisy (jednego Francuza i dwóch Niemców, którzy już grali dla swoich rodzimych reprezentacji). Oni zabrali miejsce prawdziwym Polakom. To także musiało się odbić na postawie zespołu. Jeżeli Francuz w ogóle nie mówi po polsku, a gra na takiej pozycji, gdzie trzeba dogadać taktykę, to jak oni się mieli skomunikować? To kształtowało atmosferę w naszej drużynie. Ponadto, dochodzą do tego wszystkie seks-afery, afery alkoholowe, które były w kadrze, a które uchodziły płazem, na zasadzie „wiecie, rozumiecie, nie psujmy atmosfery”. A de facto to rodziło niesnaski w zespole. Teraz dopiero Błaszczykowski i Lewandowski zaczynają o tym mówić, ale to już jest musztarda po obiedzie. Mam nadzieję, że już nigdy żaden przestępca nie będzie reprezentował 40-milionowego narodu, a żaden farbowany lis nie założy koszulki z orzełkiem. Jeśli chodzi o samego selekcjonera, to przecież było wiadomo, że to jest niedouczony człowiek, który nie ma matury, legitymuje się dyplomem, nie wiadomo, jakim cudem zdobytym. Ponadto, Smuda na każdym meczu i konferencji prasowej łamał ustawę sejmową o godle i barwach narodowych, którą na wniosek prezydenta przegłosowaliśmy. Po lewej stronie miał znak producenta, a po prawej „gapę” PZPN z napisem Polska. Od samego początku mówiłem, że to była drużyna Smudy, Laty i ukochanych przez opinię publiczną działaczy PZPN, którzy za wszelką cenę chcieli osiągnąć sukces, by zmazać swoje winy. Proszę zauważyć, co teraz robi premier Tusk. Jedzie, składa piłkarzom życzenia. A jak postąpił premier Monti? Zaledwie podejrzenie, że jeden zawodnik z reprezentacji ustawia mecze sprawiło, że został wyrzucony z reprezentacji, a Monti stwierdził, że trzeba nawet na dwa lata zawiesić rozgrywki ligowe, żeby zrobić porządek, bo zatrzymano tam jeszcze ok. 16 osób. A u nas jest zatrzymanych ponad 500 osób, mamy kilkuset świadków koronnych, a premier Tusk to wszystko legalizuje. Nie mój cyrk, nie moje małpy. To, że teraz odejdzie Smuda albo Lato nic nie da. Powtórzę to, co powiedziałem już w styczniu w Sejmie. Niech minister Mucha uruchomi procedurę wprowadzenia kuratora do PZPN, bo tam wszyscy, począwszy od prezesa, kończąc na sprzątaczce, powinni odejść. To są grabarze polskiej piłki i od nich trzeba zacząć czystkę. Jeśli oni zostaną, to choćby przyszedł do nas Mourinho z Fergusonem, to g***o zrobią. Rozmawiała Marta Brzezińska
Amerykanie biednieją? Kryzys cofnął Amerykę o 20 lat – krzyczy tytuł dodatku codziennego do Krytyki Politycznej. Polityka i rządu, i banku centralnego stworzyły gigantyczny hazard moralny, zachęcając tym i sektor finansowy, i zwykłych obywateli do ryzykownych kroków. Przypominam, że kryzys zaczął się od pęknięcia bańki na rynku nieruchomości, wywołanej wieloletnimi staraniami kolejnych rządów, aby obniżać standardy kredytów hipotecznych i błędnymi regulacjami rynku finansowego, które m.in. zniechęcały banki do inwestowania w sektor przedsiębiorstw. Przede wszystkim to, co pisze żurnalista tej gazety jest albo bzdurą, albo nieuczciwością. Jak można porównywać dane o wartości majątku ze szczytu bańki hipotecznej (2007) z danymi po załamaniu (2010)? I to w kraju, w którym ludzie nie trzymają oszczędności w bankach, tylko je inwestują – we własne domy, ale także na giełdzie i w różnego rodzaju funduszach. Po pęknięciu bańki wartość domów, akcji giełdowych, jednostek funduszy inwestycyjnych spada do rekordowo niskich poziomów, po czym wraz z poprawą koniunktury idzie znowu w górę. Przez trzy lata – pisze ów żurnalista – przeciętna rodzina straciła 40% swego materialnego dorobku. Być może, tylko, że nikt robi takich porównań! Poza tym same dane użyte przez żurnalistę robią wrażenie wziętych z kosza na śmieci. Skąd wziął – absurdalnie zaniżone – dane, że przeciętna rodzina z klasy średniej w 2007r. miała majątek rzędu 126 tys. dol, a w 2010 r. już tylko 77 tys. dol.? Ameryka jest tańsza niż Europa, ale nawet w Ameryce nie było domów w szczycie bańki cenowej o średniej cenie 126 tys. dol! A poza tym, to by oznaczało, że ludzie nie mieli nic gdzie indziej (na giełdzie, w funduszach, w bankach, itd.). Czegoś najwyraźniej człek nie zrozumiał, ale liczby pasowały do założonej tezy... Dalej sugeruje, że bogacze (obowiązkowa terminologia marksistowska, neo, czy nie neo!) tyle nie stracili, bo mają inne inwestycje, np. na giełdzie, czy w różnych funduszach. Kolejna bzdura. Na giełdzie i w różnych funduszach lokują w USA pieniądze nie tylko bogacze, ale grubo ponad połowa Amerykanów, czyli cała klasa średnia i jeszcze troszkę. To prawda, że klasa średnia najwięcej straciła w wyniku kryzysu i – co warto uprzytomnić Czytelnikom! – bardziej w wyniku prowadzonej polityki przed i po kryzysie niż własnej nieostrożności lub ryzykanctwa. Np. przez kolejne dodruki dolarów, zwane polityką ilościowego ułatwiania (ułatwiania przez FED rządowi prowadzenia polityki ogromnych deficytów budżetowych). Zwiększają one niepewność na rynku, co prowadzi do spadku stóp procentowych sprzedawanych obligacji skarbowych. Realnie, po uwzględnieniu inflacji, są one już ujemne. Ponieważ fundusze inwestycyjne, a zwłaszcza emerytalne, część pozyskiwanych środków inwestują w tzw. bezpieczne aktywa (m.in. obligacje skarbowe USA), więc gromadzone oszczędności przyszłych emerytów realnie nie rosną, lecz maleją. A i giełda, w kryzysowych warunkach, też odnotowuje per saldo spadki. Działania polityki rządu i polityki monetarnej FED-u są przejrzyste w swoich intencjach. Idzie o wywołanie inflacji i pomniejszenie w ten sposób realnego zadłużenia władz publicznych. Obligacje i zaciągane kredyty spłacane będą, bowiem, inflacyjnym pieniądzem. Politycy unikną wtedy konieczności dokonywania niepopularnych decyzji, gdzie obciąć wydatki mniej, a gdzie więcej. Tyle, że odbędzie się to głównie kosztem tych, którzy oszczędzają. A oszczędza nawet w kryzysowych czasach, większość Amerykanów. Autor krytykowanych tu bzdur ubolewa, że tylko 52 proc. Amerykanów było w stanie cokolwiek oszczędzić w 2010r. Chciałbym widzieć inny kraj, w którym w pierwszym roku po głębokim spadku PKB ponad połowa jego mieszkańców zdołała dokonać oszczędności. No, ale utrudniałoby to nakreślenie czarnego obrazu amerykańskiego kapitalizmu...
Czarne chmury nad zagranicznymi bankowymi spółkami w Polsce Jak grom z jasnego nieba spadła na wszystkich ostatnio informacja, że agencja ratingowa Fitch obniżyła długoterminowy rating Banku Zachodniego WBK z A - do BBB.
1. Po wielokroć Premier Tusk i Minister Rostowski zapewniali posłów w Sejmie, że system bankowy w Polsce jest bezpieczny, o czym miał świadczyć fakt, że spółki-córki dużych banków zachodnich, nie wymagały żadnego dofinansowania, mimo tego, że w krajach Europy Zachodniej, rządy dofinansowywały banki setkami miliardów euro. Takie zapewnienia płynęły również z Krajowego Nadzoru Finansowego (KNF), który kolejnymi rekomendacjami i zaleceniami dla banków w Polsce, miał pilnować ich zasobów kapitałowych i wypłacalności. W latach 2009-2011 KNF zalecał bankom nie wypłacanie dywidend ich właścicielom i przeznaczanie ich na podnoszenie kapitałów własnych, a rekomendacje T i S miały zabezpieczyć banki i ich klientów przed przekredytowaniem. Generalnie wszyscy lokujący oszczędności w bankach w Polsce zakładają, że państwo polskie dobrze pilnuje wypłacalności banków, w których te oszczędności ulokowali, mimo tego, że w większości banki te są spółkami-córkami zachodnich banków, które mają coraz większe kłopoty.
2. W tej sytuacji jak grom z jasnego nieba spadła na wszystkich ostatnio informacja, że agencja ratingowa Fitch obniżyła długoterminowy rating Banku Zachodniego WBK z A - do BBB. Jakiś czas temu irlandzki właściciel banku BZ WBK ze względu na konieczność dokapitalizowania swojej działalności bankowej w tym kraju, pozbył się tego banku. Ostatecznie nabywcą został hiszpański bank Santander, choć do zakupu stanęli także polski PKO BP i PZU S.A. Hiszpanie czekają także na zgodę KNF na przejecie od belgijskiego KBC Kredyt Banku i już zapowiedzieli połączenie obydwu podmiotów w Polsce. Agencja Fitch swoją ocenę uzasadnia obniżeniem ratingu właściciela BZ WBK, czyli hiszpańskiego Banco Santander, a także oceną profilu kredytowego podmiotu, który ma powstać po połączeniu BZ WBK i Kredyt Banku. Agencja stwierdza również, że trudna sytuacja finansowa samego Banco Santander uniemożliwia wręcz udzielenie wsparcia finansowego na rzecz spółek - córek w Polsce, jeżeli znajdą się one w kłopotach. Na to obniżenie ratingu nerwowo zareagował polski KNF wydając komunikat, że agencja Fitch nie ma racji, a obydwa banki w Polsce, których właścicielem jest hiszpański Santander, nie potrzebują wsparcia finansowego.
3. Obniżenie ratingu dla BZ WBK powoduje, że pojawia się coraz większy niepokój, czy bankowe spółki - córki w Polsce nie będą wykorzystywane do finansowania mających coraz większe kłopoty finansowe, spółek - matek za granicą. Pewne niepokojące informacje na ten temat można było zauważyć przy szczegółowej analizie bilansu płatniczego naszego kraju, z której wynikało, że mamy do czynienia ze sporym odpływem kapitału z instytucji finansowych w Polsce za granicę i to nie tylko w postaci wypłaty wysokich dywidend zagranicznym właścicielom spółek bankowych. Ostatnio pojawiły się w mediach informacje, że w ciągu jednego miesiąca banki zachodnie wytransferowały ze swoich spółek - córek w Polsce aż 15 mld zł. Pewnie już za chwilę pojawią się zapewnienia KNF, że według ich informacji takiego procederu nie ma, co więcej rekomendacje i zalecenia tej instytucji wobec banków nie pozwalają na takie zasilanie kapitałowe zagranicy. Niestety można mieć poważną wątpliwość czy wszystkie rekomendacje i zalecenia, są przez spółki - córki w Polsce przestrzegane, szczególnie w sytuacji, kiedy ich zagraniczni właściciele zaczynają być wobec nich coraz bardziej bezwzględni, ponieważ sami potrzebują kapitału jak przysłowiowa „kania dżdżu”. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale jeżeli sytuacja finansowa w takich krajach strefy euro jak Hiszpania i Włochy będzie się pogarszać to zagraniczne spółki bankowe w Polsce, mogą mieć coraz większe kłopoty ze swoją wiarygodnością. Kuźmiuk
Wojciechowski o oporze ekonomicznym wobec II Komuny w sytuacji, gdy podatki są nadmierne, a rządy pozwalają z powodu bezzasadnych świadczeń, rozrostu administracji, marnotrawstwa i korupcji środki z nich były trwonione, należy przyznać podatnikom moralne prawo do niepłacenia części podatków. Wojciechowski o oporze ekonomicznym wobec II Komuny Moralne prawo do niepłacenia podatków. Tak można w skrócie przedstawić treść artykułu, a raczej eseju profesora Michała Wojciechowskiego zatytułowanego „ Moralność szarej strefy „. Wszystkim tym o poglądach konserwatywnych wolnorynkowych polecam zapoznanie się z „myślą „ polityczna i ekonomiczna profesora. Jest jednym z najwybitniejszych intelektualistów tego nurtu. W odróżnieniu od prymitywnego, popularyzującego w sposób często prostacki myśl wolnorynkowej, konserwatywnej, jakim jest Korwin-Mikke. Wojciechowski jawi się, jako dojrzały myśliciel. Na tle Wojciechowskiego inni intelektualiści Obozu Patriotycznego, Krasnodębski, Zybertowicz, czy Nowak znajdują się na lewo w kwestiach ekonomicznych. Warto tutaj przypomnieć słynną wypowiedź Wojciechowskiego, że dług publiczny to kradzież. Pozwolę sobie przytoczyć te słowa wraz z cytatem Filon a z Aleksandrii, jakiego użył Wojciechowski dla podkreślenia swoje tezy „Powiększanie długu publicznego staje się, więc zamaskowaną formą kradzieży „....”Oznacza to, że zaciąganie pożyczek przez rządzących narusza przykazanie "nie kradnij!" i właściwie powinno być ścigane przez prawo. „.....”Cytat: "Ilekroć banda złodziei uchwyci w pewnym stopniu władzę, potrafią oni zagrabić całe państwa, nie obawiając się wcale represji prawa, ponieważ czują się silniejsi od prawa. Są to jednostki o skłonnościach oligarchicznych, spragnione tyranii i panowania, a dokonując potwornych kradzieży, osłaniają je dostojną nazwą majestatu legalnej władzy i rządu, które są w istocie dziełem rabunku „...(więcej)
Wracając jednak do tekstu o szarej strefie, a w zasadzie o etyce szarej strefy Wojciechowskiego istotne jest to, że uważa, że podstawowym prawem człowieka jest prawo do pracy, do dbania o swoja rodzinę, a dopiero później o dbanie o urzędników, czyli płacenie podatków. Jest to rzecz fundamentalna, ponieważ stanowi, że praw moralne maja wyższość nad prawami stanowionymi. Jest to zarazem zarzewie buntu przeciwko totalitarnej ideologi politycznej poprawności, która stosuje faszystowska zasadę pozytywizmu prawnego, czyli że obywatel ma moralny obowiązek nawet mordować, jeśli prawo go do tego zmuszające zostało w sposób poprawny uchwalone. Tak broniono socjalistycznych morderców po upadku III Rzeszy. Państwo uniemożliwiając, łamiąc prawa człowieka do pracy, do produkcji dóbr, do świadczenia usług, do zarabiania na byt rodziny występuje w roli podmiotu przestępczego. Według Wojciechowskiego to nie przedsiębiorca pracujący w pocie czoła w szarej strefie, aby utrzymać rodzinę jest przestępcą, ale to państwo, to jego struktury to uniemożliwiające przeistoczyły się w organizację kryminalną, przestępczą. Rabunek podatkowy według Wojciechowskiego jest pozbawiony podstaw etycznych i moralnych. Upowszechnienie tez Wojciechowskiego może stanowić przełom w walce z ekonomiami totalitarnymi typu II Komuna Tuska, rabującymi podatkami 80 procent dochodów, 80 procent wartości wytworzonych przez Polaków. Tak przy okazji, gdyby doszło do syntezy etyki Wojciechowskiego i etyki pracy Opus Dei, Polacy otrzymaliby strukturę moralną, która mogłaby uczynić z nich najbogatszy naród Europy. Pod spodem główne tezy Wojciechowskiego Wojciechowski „”W niezarejestrowanej działalności gospodarczej chodzi, nierzadko bardziej niż w legalnej, o zadowolenie klienta i o zdobycie jego zaufania „..”Jakie są tu plusy? Klient oszczędza, a przedsiębiorcy i pracownicy zyskują utrzymanie, gdyż po odprowadzeniu podatku ich praca stałaby się nieopłacalna. Wiele z tych dóbr legalnie w ogóle by nie powstało. Odpowiada to moralnym celom gospodarki w ogóle, gdyż polega ona na produkowaniu i dostarczaniu ludziom potrzebnych im do życia dóbr materialnych. „.....”Szara strefa to termin potoczny, lepiej ją określać - tak jak statystycy - jako „gospodarkę nierejestrowaną"....”Tymczasem chodzi tu o pożyteczną działalność gospodarczą: produkcję dóbr i usług oraz obrót nimi. Według szacunków GUS dostarcza ona Polsce kilkanaście proc. PKB, a według niektórych ekspertów blisko 30 proc. PKB„...”Mówi się o niej jednak dużo rzadziej niż o części gospodarki nadzorowanej przez urzędy. „....”Czy ktoś jest okradziony? Rząd uważa, że tak, gdyż nie uzyskał podatku. Otóż, po pierwsze, uzyskał podatki pośrednie, wpływy z VAT i akcyzy za zużyte towary. Likwidując siłą szarą strefę, utraciłby te dochody. Po drugie, w sytuacji, gdy podatki są nadmierne, a rządy pozwalają na to, by z powodu bezzasadnych świadczeń, rozrostu administracji, marnotrawstwa i korupcji środki z nich były trwonione, należy przyznać podatnikom moralne prawo do niepłacenia części podatków.„.....”Drugi zarzut to wyzysk pracowników. Jednakże zatrudnienie w szarej strefie odbywa się na podstawie wolnej umowy. Jej rejestracja jest potrzebna ZUS, a nie stronom. „Chcącemu nie dzieje się krzywda" - mówi prawo rzymskie. Jeśli zarobki są zbyt niskie, to z powodu wielkiego bezrobocia, a temu winne są rządy, które przez wysokie podatki i krępujące przepisy blokują przedsiębiorczość, a tym samym utrudniają zatrudnienie. Nieuczciwe jest natomiast pobieranie jednocześnie płacy i zasiłku - do czego jednak kusi polityka socjalna rządów. „.....”Sytuacja taka jest typowa dla wielkiego biznesu. Chroniony przez rządy przed konkurencją może sobie pozwolić na zmowy i dyktat cenowy. Żyje w części z zaopatrywania firm drobniejszych, które produkują konkretne towary i usługi. To je, więc wyzyskuje i ich klientów. Rządom cała ta sytuacja dogadza, gdyż może zyski takich firm opodatkować, czyli uzyskać udział w łupach (chyba, że na skutek nieudolności lub korupcji pozwala zyski ukryć i wywieźć).„.....”W Polsce ochronę własności intelektualnej w 2011 roku wyceniono w punktach na 6,6, a materialnej na 5,6 (na 10,0). Ten ostatni wynik jest zresztą bardzo słaby, odpowiada 90 miejscu na 129 krajów zbadanych, obok Malawi, Kazachstanu itp.; w Europie gorzej jest tylko w krajach bałkańskich.”....”Ochrona patentowa motywowana jest tym, że pomysłowość powinna być nagradzana, a bez tej ochrony nie opłacałoby się robić wynalazków. To należy uznać, aczkolwiek czas ochrony wydaje się zbyt długi. Jeśli ceny produktów opatentowanych są bardzo zawyżone przez praktyki monopolowe, trzeba stwierdzić, że chciwość monopolisty stanowi bodziec do nadużyć. W przypadku wielu produktów, w tym leków, ochrona czyni je niedostępnymi w krajach biednych. Do wynikłych stąd naruszeń można stosować zdanie biblijne, że głodny nie grzeszy, kradnąc (Księga Przysłów 6,30). „.....”Szerszą publiczność najbardziej interesuje kopiowanie muzyki i filmów. Argumentem na rzecz tej praktyki jest większa dostępność dóbr. Należy to zakwestionować, gdy chodzi tylko o rozrywkę, ale wysokie ceny blokują też dostęp do wiedzy i kultury w krajach biedniejszych. Skargi właścicieli praw na straty bywają przesadzone. Po pierwsze, zyskują reklamę, co potwierdza wielu wykonawców muzyki. Ten zaś, co ściąga film, i tak przeważnie by go nie kupił na CD. „....(źródło)
Marek Mojsiewicz
18 czerwca 2012 "Prosiłam Tomka, żeby mi załatwił chłopaków z Pragi (…) Chciałam się rozliczyć z jednym gościem, który mnie czyści”- takie zdanie jest zawarte w stenogramie dotyczącym pani Beaty Sawickiej z Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej.. Tej samej, która dostała tylko trzy lata więzienia za swoje postępowani, namierzona przez CBA.. Kiedyś- zanim została posłanką była kuratorem oświaty we Wrocławiu (????) Była też w Radzie Służby Publicznej przy panu premierze Donaldzie Tusku. Była w Unii Wolności, potem w Platformie Obywatelskiej.. Pani Beata mówiła te słowa do agentów CBA udających biznesmenów. Zresztą to nic dziwnego, bo w Polsce- wielu ludzi z pierwszych stron gazet udaje kogoś innego niż w rzeczywistości- jest. Bohaterem tej sprawy był pan Tomasz Karczmarek, słynny „Agent Tomek”, który jeszcze prowadził sprawę wobec pani Weroniki Marczuk-Pazury, byłej żony pana Cezarego Pazury. Pan Czarek próbował i udało mu się – oddzielić od nazwiska byłej żony- człon „Pazura” Żeby sprawa byłej żony nie ciągnęła się za nim w nieskończoność.. Była jakaś sprawa koperty z pieniędzmi, ale pani Weronika, wesoła gwiazda programu z wesołymi gwiazdami - myślała, że tam są perfumy i tam zajrzała- do tej koperty. Ale były tam pieniądze - a nie perfumy. Wobec nie wyjaśnienia tej sprawy- pani Weronika nie ucierpiała od wymiaru sprawiedliwości. Pan Tomasz Karczmarek ps. Tomek Próbował też wyjaśnić zakup domu w Kazimierzu Dolnym przez panią Jolantę Kwaśniewską. Lewica straszny wrzask podniosła.. Że to nie przystoi panią prezydentową tak traktować. Dlaczego wspominam o tej sprawie? W sobotę byłem w Górach Świętokrzyskich, a konkretnie na Wykusie w Puszczy Jodłowej, za Starachowicami, obok Wąchocka. Tylko 9 kilometrów w góry, ale droga dla samochodu – fatalna. Po kocich łbach - zawieszenie ledwie wytrzymało. Ale dotarłem na górę, gdzieś o godzinie 15.. Każdego roku tam na Wykusie spotykają się żołnierze „Ponurego” i „ Nurta” - słynnych partyzantów lat okupacji niemieckich nazistów.. Żyje ich jeszcze 24- a oddział liczył 900 osób. Byli też inni akowcy, wiekowi, ale bardzo rozmowni. Na polanie, na której spotykali się partyzanci- poczty sztandarowe, policja, harcerze.. Atmosfera patriotyzmu i polskości.. Pięknie położona polana w lesie- akurat, żeby na niej odprawić Mszę.. Ku pamięci poległych żołnierzy” Ponurego”.. Był też pan porucznik Zdzisław Rachtan ps. Halny - od „Nurta”. Rocznik 1924.. Nie było - przynajmniej nie widziałem, pani sędzi Barbary Piwnik, pani minister sprawiedliwości w rządzie pana Leszka Millera, bratanicy „Ponurego”.. Nie obchodzą jej te uroczystości - może, dlatego, że są zbyt patriotyczne.. Chociaż Sojusz lewicy Demokratycznej- to też partia patriotyczna. I to, jaka patriotyczna! Kiedyś patrioci promoskiewcy, dzisiaj jak najbardziej proeuropejscy. Ale zawsze patrioci.. Wystarczy się przefarbować. Coś z lisa, coś z hieny.. W każdym razie na tej pięknej słonecznej polanie, do której się dociera pokonując drewniany mostek nad rzeczką pomiędzy drzewami tylko ja – i może młodzi harcerze, księża, policjanci i trochę młodzieży - uświadomiłem sobie - nie mamy pseudonimów. Cała polana zajęta przez ludzi, którzy posiadają pseudonimy.. Wśród nich pan Tomasz Karczmarek ps Tomek, człowiek przystojny, młody, uwodziciel. Bardzo dobry w pływaniu we wczesnej młodości, cztery srebrne medale, jako junior, w seniorach przegrał z Rafałem Szukałą - olimpijczykiem. Skoro udało mu się uwieść panią Beatę Sawicką, posłankę Platformy Obywatelskiej, partii, która dla Polski, ni i dla nas - chce jak najlepiej - to chyba jasne, członka Rady Służby Publicznej przy samym premierze.. „Służby Publicznej”- zwróćcie Państwo uwagę, jak to słowa pięknie brzmią zanim wybrzmią na sali sądowej..
Na nagranej przez CBA taśmie, pani Beata mówi, kim mają się zająć się „chłopcy z Pragi”. Chodziło o wiceszefa Platformy jak najbardziej Obywatelskiej, wtedy wiceprzewodniczącego- pana Grzegorza Schetynę. Pan Grzegorz w młodości był nawet członkiem Solidarności Walczącej(???), kwestionował umowę Okrągłego Stołu, był w KLD, Unii Wolności, a obecnie w Platformie Obywatelskiej Unii Europejskiej. Takie to życiorysy mają ludzie najwyższej władzy.. Bo pan Grzegorz pełnił nawet obowiązki prezydenta Rzeczpospolitej(!!!!) Zaszedł bardzo wysoko.. „Mówisz i masz. Tylko trzeba, żeby nie przesadzili” – obiecał pani Beacie Sawickiej agent Tomek. A co ona na to? „Zajebiście, zajebiście. Ale wyrafinowany skurwiel”- odpowiedziała posłanka, członkini Rady Służby Publicznej, pani Sawicka. Platforma Obywatelska, jako ofiara Centralnego Biura Śledczego, a członkini tej formacji na korupcję zgodziła się pod wpływem uroku pana agenta Tomka.. Niewątpliwie urodziwy młody, inteligentny człowiek- w końcu, jaki ma pracować w policji.. Z wykształcenia socjolog.. Z zapisów rozmów wynika, że to pani Beta domagała się pieniędzy na kampanię wyborczą, grożąc zerwaniem kontaktów: „Zbieram pieniądze na wybory, kampanię. Pod względem kasy…. Czy mam was wykreślić z notesu”? - mówiła, do udających biznesmenów agentów CBA. No właśnie! Gdzie jest notes pani Beaty Sawickiej? Kogo miała tam wpisanego? Jakoś nic o notesie, tak jak swojego czasu z notesem” Dziada”, którego zastrzelono a miał przy sobie notes ze spisem prokuratorów i sędziów , z którymi współpracował, w ramach sprawiedliwości.. Co prawda nie był członkiem Rady Służby Publicznej przy premierze, ale notes z prokuratorami i sędziami – miał.. Gdzie jest ten notes? Pani Beata Sawicka sugerowała, że jej wpływy pozwalają załatwić wiele biznesów, bo ma niezłe kontakty- na przykład w służbie zdrowia. ”Do tego pierwszy macher, partnerka z mojej grupy, dzisiaj sama przewodnicząca Komisji Zdrowia”- mając na myśli ówczesną szefową Komisji Zdrowia panią Ewę Kopacz, obecną marszałek Sejmu. To są wielkie sprawy, na wysokich szczeblach.. I jeszcze jeden cytat z wypowiedzi pani Beaty.. Beata po hiszpańsku znaczy dewotka - ale to tylko na marginesie. Pani Beata mówi tak, a bynajm, niej dewotka nie jest: ”Dwa lata to było za mało, żeby to wszystko rozkręcić. Powiem jeszcze inaczej. Najważniejsza jest robota w ministerstwie. Obojętnie, jakim. I gówno. To oni zabiegają o kontakty z sekretarzem stanu, podsekretarzem, naczelnikiem”- tłumaczyła agentowi Tomkowi, który akurat stoi przede mną, uczestnicząc we Mszy Świętej. ”Żeby wygrać i pilotować dalej, wiesz, im się dłużej tutaj, tym się ma szerszy kontakt. Mój plan i sposób na życie”- tłumaczyła Agentowi Tomkowi.- Kaczmarkowi.. Po ogłoszeniu nowych wyborów zaniepokoiła się; „ K…..a mać, tyle układów mam teraz wypracowanych i to wszystko w łeb weźmie, bo nie problem byłby, gdybyśmy wzięli władzę”. A co by było, gdyby nie było władzy, tłumaczy panu Agentowi Tomkowi pani Beata Sawicka? „No, dojście zawsze jest. W przyrodzie nic nie ginie, to jest kwestia wypracowania i czasu” – tłumaczyła. W roku 2007 adwokat Aleksander Pociej wpłacił kaucję w wysokości 300 tysięcy złotych, która to kaucja pozwoliła oczekiwać pani Beacie na wyrok na wolności, a nie w areszcie. Według oświadczeń majątkowych, pani Beata nie miała pieniędzy na wpłacenie kaucji.. Cztery lata później, w roku 2011, pan Aleksander Pociej, przy poparciu Platformy Obywatelskiej, został senatorem Rzeczpospolitej.. Był nawet kandydatem na ministra sprawiedliwości- to są informacje nieoficjalne.. I taką miałem przygodę z panem Tomaszem Kaczmarkiem, na Wykusie, pośród duchów historii, z którym zamieniłem kilka słów, gratulując udanej akcji. Zrobiłem sobie z nim pamiątkową fotkę, po uroczystości złożenia wieńców - bo miło mieć w swojej kolekcji zdjęcie z polskim Jamesem Bondem, obecnie politykiem Prawa i Sprawiedliwości, posłem, ziemi kieleckiej, no nie agentem OO7- nie mniej jednak agentem.. Działającym w dobrej sprawie, chociaż a ramach propagandowych rozgrywek pomiędzy PO, a PiS.. System korupcyjny pozostał nada, ale pani Beata siedzi w więzieniu… I nigdy nie wiadomo, co się stanie jak z niego wyjdzie.. Może zostanie prezydentem? Tak jak Julia Tymoszenko premierem - ale próbowała zostać prezydentem Na razie odsiaduje siedem lat... Cała Unia Europejska jest po jej stronie. Każdy pilnuje swojego, każdy swego.. WJR
"Uważam Rze": Marian Kotarski, szef Oficyny Wydawniczej Rytm, to faktycznie Marian Pękalski, oficer SB skierowany do podziemia "To gotowy, hollywoodzki scenariusz. Główną postacią jest tu oficer SB, który do dziś żyje pod fikcyjnym, ‘opozycyjnym' nazwiskiem" - pisze Włodzimierz Domagalski w najnowszym numerze "Uważam Rze". Okazuje się, że sięgającą czasów podziemia solidarnościowego Oficyną Wydawniczą Rytm kieruje były oficer SB, skierowany w 82 roku do rozpracowania struktur podziemnej "Solidarności".
Jego obecne nazwisko Kotarski jest wymysłem bezpieki, która dla lepszego zakonspirowania swojego funkcjonariusza oddelegowanego do podziemia wymyśliła mu nową tożsamość. Faktycznie nazywa się Marian Pękalski i od 1974 r. był funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, od początku służby związany był z cywilnym kontrwywiadem. W latach 1977-1980 studiował w Wyższej Szkole Oficerskiej im. F. Dzierżyńskiego w Legionowie, którą ukończył z bardzo dobrym wynikiem. Szybko też awansuje. Już, jako porucznik przenosi się ze Szczecina do Warszawy i od czerwca 1980 r. jest najmłodszym inspektorem Wydziału VI w kontrwywiadzie. W pierwszych miesiącach stanu wojennego w stolicy największe zagrożenie dla władz stanowił Międzyzakładowy Komitet Robotniczy "Solidarność" (MRK"S"). W odróżnieniu od podziemnych władz regionalnych Związku (RKW) MRK"S" był nastawiony na konfrontację z władzami. Zorganizowanie przez tę strukturę niezaależne obchody 1 i 3 maja przyciągnęły tysiące warszawiaków. Do decydującej konfrontacji ulicznej miało dojść w druga rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych. Działacze MRK"S" i popierający ich członek RKW, twórca radia podziemnego Zbigniew Romaszewski spodziewali się, że tym razem na ulice stolicy wyjdzie od 50 do 100 tys. osób. Rozpoczęły się przygotowania. M. Pękalski stał się wówczas Marianem Kotarskim. Legitymował się dowodem osobistym na to właśnie nazwisko. Były w nim podane ta sama data i to samo miejsce urodzenia oraz takie samo imię ojca, jak w dowodzie M.Pękalskiego. Nie został natomiast nigdy zarejestrowany w bazie PESEL. Tak przygotowany, po przyjęciu pseudonimu "Tadeusz", wnika w struktury MRK"S", dzięki pomocy innego agenta kontrwywiadu SB Sławomira Miastowskiego, szefa "Solidarności" w Wytwórni Filmowej Poltel. Sam Miastowski przyczynił się do aresztowania Romaszewskiego, ale kosztem swojej dekonspiracji. Zdążył jednak wcześniej umieścić w strukturach MRK"S" "Tadeusza", choć jego samego również zaczęto podejrzewać o związki z SB, ale sygnały na ten temat zostały zlekceważone. Kotarski, mając samochód zdobył zaufanie Teodora Klincewicza, szefa Grup Oporu "Solidarni", jako jego osobisty kierowca i coraz bardziej zgłębiał tajniki GO"S"-ów. Największe sukcesy M. Kotarski odnosił, jako podziemy wydawca w stworzonej przez Klincewicza, do dzis istniejącej Oficynie Wydawniczej Rytm, którą faktycznie przejął po konflikcie z Klincewiczem. Nietrudno przewidzieć, że oficyna nie zanotowała żadnej wpadki, a jej rola stale rosła. Awansuje też Pękalski - w 84 roku awansuje na kapitana SB, a w 89 r. jest już majorem. W 89 r. zwalnia się ze służby, kierując pismo osobiście do Kiszczaka. Zostaje "cywilnym" Marianem Kotarskim, szefem, działającej już oficjalnie OW Rytm. Major Pękalski vel. Kotarski telefonem od dziennikarza tygodnika "Uważam Rze" z propozycją spotkania nie wydaje się być specjalnie zaskoczony. Zapewnia, że chce się spotkać, ale ze względu na sprawy rodzinne nie znajdzie czasu do końca tygodnia. Pytany o swoją przeszłość, jako funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa mówi: "To nie jest rozmowa na telefon. Muszę o tym pomyśleć, zastanowić się. To zależy od spraw rodzinnych Proszę o telefon w przyszłym tygodniu". Kim, "Uważam Rze"
Romaszewski dla Stefczyk.info o Kotarskim: wstrząsający był jego radykalizm. Chciał nawet do MRK"S" wprowadzić broń Dyplom ukończenia przez Pękalskiego Wyższej Szkoły Oficerskiej im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie. Fot. "Uważam Rze" Dla dawnych - prawdziwych - opozycjonistów informacje o podwójnym życiu dzisiejszego szefa wydawnictwa "Rytm", Mariana Kotarskiego nie są może szokiem, ale na pewno zaskakują stopniem zaangażowania dawnego współpracownika w służenie aparatowi represji PRL. Jak ujawniły tygodnik "Uważam Rze" oraz "Gazeta Polska Codziennie", sięgającą czasów podziemia solidarnościowego Oficyną Wydawniczą Rytm kieruje były oficer SB, skierowany w 82 roku do rozpracowania struktur podziemnej "Solidarności". Jego obecne nazwisko - Kotarski – jest wymysłem bezpieki, która dla lepszego zakonspirowania swojego funkcjonariusza oddelegowanego do podziemia wymyśliła mu nową tożsamość. Faktycznie nazywa się Marian Pękalski i od 1974 r. był funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, od początku służby związany był z cywilnym kontrwywiadem. Dla portalu Stefczyk.info informacje o prawdziwym życiorysie Kotarskiego (zaangażowanego w 1982 roku w Międzyzakładowy Robotniczy Komitet "Solidarności") komentuje były współpracownik MRKS, aresztowany po rozbiciu tej struktury Zbigniew Romaszewski. Wiele słyszałem o podejrzeniach – i to poważnych – wobec jego osoby. Praktycznie przez całe ostatnie 22 lata. Nigdy jednak nie mieliśmy na ten temat wiedzy. Nie miałem z nim bezpośredniego kontaktu w czasach MRK„S”. Natomiast pamiętam, że związane z nim były jakieś dziwne wpadki, jakieś zachęty do bardziej radykalnej działalności, które mogły dawać do myślenia. Były marszałek Senatu był zaskoczony, że Kotarski dosłużył się w SB tak wysokiego stopnia oficerskiego. Skończył aż w stopniu majora? To, dlatego mu się tak dobrze to wydawnictwo później rozwinęło. Tego, że był oficerem SB nikt nie wiedział. To była zbyt głęboko utajniona informacja. Natomiast wokół jego osoby pojawiał się szereg zaskakujących pomysłów. Wręcz wstrząsający był jego radykalizm. W pewnym momencie usiłował wprowadzić do MRK„S” broń. Ale oczywiście zostało to natychmiast odrzucone. Wtedy zaczęły rodzić się podejrzenia – o co temu człowiekowi chodzi? To było tuż przed rozbiciem MRK„S” przez SB. Zapytany, jak w kontekście ujawnionych dziś informacji patrzeć na sukces rynkowy wydawnictwa Rytm, Romaszewski odpowiada:
Pecunia non olet. To zaczyna być naczelne hasło naszych czasów. Obojętne, co się robi, byle pieniądze szły. W poprzednim systemie chodziło zresztą o to samo. Sprawa Kotarskiego jest kolejną, która pokazuje, że łatwiej było urządzić się w tym świecie będąc majorem SB niż np. jak Adam Borowski, zakładając wydawnictwo od samego początku. Adam jakoś przeżył, ale jest daleki od sukcesów i ciągle żyje w zagrożeniu bankructwem. Znp, stefczyk.info
Gwiazdowski: Wyjście Niemiec ze strefy euro to rozsądne ekonomicznie rozwiązanie! Gdy się analitycy prześcigają w wmyślaniu coraz to nowych nazw dla Gexit – czyli wyjścia Grecji ze strefy euro. Niezauważony specjalnie przeszedł pomysł, jaki przedstawił Red Jahncke z “Bloomberga” (tutaj). Można go nazwać Gausgang. Bez wzrostu gospodarczego kilka państw będzie musiało restrukturyzować swoje zadłużenie. Dwuletnie męki przy próbach restrukturyzacji zadłużenia greckiego chyba wystarczająco unaoczniły, że następni pacjenci już ich nie wytrzymają. A jako, że wzrostu gospodarczego przy obecnej polityce gospodarczej nie będzie, to być może najlepszą z dostępnych opcji byłoby wyjście ze strefy euro… Niemiec! Jedna silna gospodarka ma największą szanse na sprawne przeprowadzenie takiej operacji zanim pojawią się komplikacje niż kilka słabych. Nie będzie nerwowego oczekiwania, kto następny. Bez Niemiec euro zacznie się gwałtownie osłabiać, ale przecież „silne” euro jest właśnie problemem Grecji, Hiszpanii i Włoch. Obyłoby się bez rozprzestrzeniania finansowej zarazy i runów na banki. Dzięki nowym kursom wymiany, relatywnie wysokim kosztom bezpiecznych walut i groźbie przymusowej wymiany na jeszcze słabszą walutę narodową, właściciele kont w krajach południa Europy straciliby motywację do wycofywania depozytów. Deprecjacja euro podniosłaby konkurencyjność eksportu. Przyniosłoby to dokładnie ten efekt, jaki jest PIGS-om (arkonim od: Portugal, Italy, Greece, Spain) potrzebny. Bilans płatniczy strefy euro by się poprawił, zapewniając środki na obsługę długu. Oczywiście tańsze euro byłoby niekorzystne dla posiadaczy aktywów wycenianych w euro. Ale straty byłyby jednoczesne, równo rozłożone pomiędzy wierzycieli, a w krajach południa Europy mniejsze niż w przypadku ich wyjścia ze strefy euro. Z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się to rozsądnym rozwiązaniem. I właśnie, dlatego, jest politycznie nie do przeprowadzenia! Blog Roberta Gwiazdowskiego
W 2013 wzrośnie płaca minimalna. Rząd uderzy w najbiedniejszych (tekst i wideo) Na posiedzeniu Rady Ministrów (12.06) rząd Donalda Tuska pochylił się z troską nad propozycję Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Urząd kierowany przez Władysława Kosiniak-Kamysza, „wychowanego w tradycji ruchu ludowego” lekarza i członka PSL, zaproponował podniesienie płacy minimalnej w roku 2013 o 6,7 proc. Oznacza to wzrost minimalnego wynagrodzenia o 100 złotych (brutto). Premier zaakceptował pomysł podlizania się związkom zawodowym. – Podjęliśmy decyzję o podniesieniu płacy minimalnej na rok 2013. (…) Rządowa propozycja będzie przedstawiana Komisji Trójstronnej i dopiero później nabierze charakteru definitywnego, ale będziemy proponowali podwyższenie płacy minimalnej z 1500 zł do 1600 zł (brutto) – powiedział Tusk na konferencji prasowej. Chociaż pomysł będzie przedmiotem debaty w ramach Trójstronnej Komisja ds. Społeczno-Gospodarczych („instytucji dialogu społecznego” tworzonej przez przedstawicieli rządu, organizacji pracodawców prywatnych i związków zawodowych) to przedstawioną przez rząd podwyżkę można uznać za pewną. Wiadomo, bowiem, że wchodzące w skład Komisji: NSZZ “Solidarność”, Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych oraz Forum Związków Zawodowych, co najmniej poprą propozycję władzy. Jak zapowiedział Henryk Nakonieczny, z prezydium „Solidarności”, związek spróbuje wynegocjować wzrost płacy minimalnej o 125 złotych. Andrzej Radzikowski, wiceprzewodniczący OPZZ powalczy o 175 złotych więcej dla najgorzej zarabiających na umowie o pracę. Wchodzące w skład Komisji Trójstronnej organizacje pracodawców na 99% nie poprą zwiększenia kosztów pracy w stopniu proponowanym przez związkowców. Choć formalną decyzję w tej sprawie poznamy do 15 lipca to można przyjąć, że w 2013 roku płaca minimalna wyniesie 42,5 proc. prognozowanego przez Ministerstwo Finansów przeciętnego wynagrodzenia. Podniesienie płacy minimalnej oznacza, że pracodawcy nie będą mogli zatrudniać pracowników na umowę o pracę za mniej niż 1600 złotych (brutto). Oczywiście dla właściciela firmy koszt zatrudnienia pracownika będzie wyższy niż deklarowane przez rząd 100 zł. Jak policzył portal money.pl do podawanej przez rząd sumy należy doliczyć 20,74 zł kosztów, które nie wchodzą w skład wynagrodzenia pracownika, ale muszą zostać opłacone przez pracodawcę: m.in. połowa składki emerytalnej i większa część składki rentowej. Koszt pracy najgorzej wykwalifikowanych pracowników będzie, więc wyższy o 1448,88 zł w skali roku. Odrobinę tańsi będą jedynie pracownicy ze stażem pracy krótszym niż rok (ich pensję minimalną można obniżyć do 80%). Czym się skończy hojność rządu i głupota związków zawodowych wie każdy Czytelnik NCZ! Pracodawca zwolni pracowników, którzy nie są wstanie wypracować narzuconego przez władzę wyższego kosztu pracy (zadania najgorzej wykwalifikowanych pracowników – którzy są głównymi „beneficjentami” płacy minimalnej – dosyć łatwo można scedować na innych). Jak zauważył Andrzej Blikle (prezes Zarządu Stowarzyszenia Inicjatywa Firm Rodzinnych) pracodawcy „po prostu zwolnią tych wszystkich, których praca nie jest tyle warta, i żadne uchwały związków zawodowych czy Sejmu tego nie zmienią. Matematyki nie udało się pokonać nawet Związkowi Radzieckiemu.” Zwiększy się ilość zatrudnionych na tak znienawidzone przez związkowców „umowy śmieciowe”. Rozkwitnie „szara strefa”. Zwiększy się bezrobocie. Nic na aktualności nie straciły słowa Andrzeja Sadowskiego (Centrum im. Adama Smitha) wypowiedziane przy okazji zeszłorocznej podwyżki najniższej dopuszczalnej pensji: „Płaca minimalna jest jednym z największych wrogów ludzi biednych i niewykształconych, a jej podniesienie przyczyni się do dalszego pogarszania sytuacji ekonomicznej wielu polskich rodzin. Wprowadzenie rządowego projektu spowoduje wzrost bezrobocia w Polsce o kilka procent”. Na wzroście płacy minimalnej stracą też np. rodzice posyłający swoje dzieci do przedszkola, ponieważ wiele samorządów uzależniło stawki za godzinę opieki nad dzieckiem od… wysokości minimalnego wynagrodzenia! Blazej Gorski
Cukiernik: Urojenia Modzelewskiego. Odkłamujemy ekonomię z “Naszego Dziennika” Witold Modzelewski, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i założyciel Instytutu Studiów Podatkowych „Modzelewski i Wspólnicy”, 17 maja br. napisał w „Naszym Dzienniku” artykuł na temat urojeń ekonomicznych Polaków. Przedstawił gospodarkę ze skrajnie lewicowego punktu widzenia, co ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Powtórzył błędy marksistów i keynesistów. Na dodatek nawet nie spróbował dowodzić swoich racji przy pomocy przykładów czy wiarygodnych statystyk.
Urojenie numer 1: Biurokracja w prywatnych firmach nie odbiega zbytnio od biurokracji publicznej, która też nie jest taka zła. Oczywiście można się zgodzić, że formalnie pracownicy administracji w bankach czy dużych spółkach giełdowych dbają wyłącznie o własny interes, który nie jest zbieżny z interesem właściciela. Rzeczywiście góra może nie do końca wiedzieć, co robi dół. Jednak prof. Modzelewski zapomina o sprawie najistotniejszej. Całkowicie inna jest etyka pracy i atmosfera pracy w państwowej biurokracji i wśród pracowników sektora prywatnego, a od tego zależą efekty. Pracownik w firmie prywatnej, także tej dużej i średniej, rozliczany jest z efektów swojej pracy. W spółce panuje atmosfera nacisku na zysk, a za brak efektów pracownika czeka sankcja w postaci cofnięcia premii, a nawet zwolnienia z pracy. Takiego nacisku nie ma w administracji publicznej. Przełożeni patrzą na nakłady, a nie efekty, i jeśli nie zmieni się ekipa polityczna – co dotyczy tylko wyższych szczebli – to małe są szanse, że nawet najgorszy pracownik zostanie zwolniony przed emeryturą. W międzyczasie będzie otrzymywał nawet ciągłe podwyżki, niezależnie, od jakości swojej pracy. Wiem coś o tym, bo miałem szczęście, a może nieszczęście pracować swego czasu zarówno w spółce giełdowej, jak i w urzędzie państwowym.
Urojenie numer 2: Nadmiar regulacji nie szkodzi gospodarce. Oczywiście, że nadmiar regulacji nie tylko szkodzi każdej gospodarce, ale może ją doprowadzić do upadku. Regulacje kosztują biznes i zmarnowany czas, i spore pieniądze. Według raportu „Poza kontrolą” brytyjskiego think tanku OpenEurope, samo dostosowywanie się przez Polskę do różnorakich unijnych regulacji kosztuje nasz kraj ponad 4,8 mln euro rocznie, a przestrzeganie wszystkich wspólnotowych regulacji kosztuje unijne przedsiębiorstwa 600 mld euro rocznie! Amerykańscy przedsiębiorcy, przepytani przez Instytut Gallupa, twierdzą, że rządowe regulacje i przepisy są największą przeszkodzą w prowadzeniu biznesu i zawsze ograniczają konkurencję. Z kolei deregulacja przynosi rozwój – jak to miało miejsce na przykład w Nowej Zelandii po roku 1984 czy w Chile za rządów Augusto Pinocheta. Także tłamszone nadmiernymi podatkami państwa skandynawskie rozwijają się jeszcze, jako tak właśnie, dlatego, że tam państwo nie wtrąca się zbytnio do gospodarki. Renomowany brytyjski tygodnik „The Economist” pisze o nadmiernych regulacjach w Polsce, które spowalniają wzrost gospodarczy: „Mali przedsiębiorcy tracą tysiące godzin, wypełniając formularze, odwiedzając urzędy i płacąc prawnikom i doradcom”. Podobnie zdaniem Jeremiego Mordasewicza, doradcy PKPP „Lewiatan”, zawiłe i zmienne przepisy, miliony formalności i absurdalna biurokracja to jeden z powodów wysokiego bezrobocia w Polsce i gdyby tego nie było, to pracę od zaraz mogłoby w naszym kraju dostać nawet 200 tysięcy osób. Zresztą coroczny Indeks Wolności Gospodarczej waszyngtońskiej Heritage Foundation potwierdza, że najbogatsze są te kraje, które mają najwięcej wolności gospodarczej, a nie regulacji. Z badań Fundacji wynika, że wysoki poziom wolności gospodarczej nie tylko przyspiesza rozwój gospodarczy, ale także ułatwia postęp w rozwoju cywilizacyjnym, włączając w to lepsze zdrowie, dłuższe życie, lepszą edukację i czystsze środowisko, a kraje bardziej wolne szybciej redukują poziom biedy, powiększając jednocześnie ogólne bezpieczeństwo ekonomiczne. Wiele dużych firm ucieka z krajów Unii Europejskiej właśnie przed regulacjami – jak gigant ubezpieczeniowy Prudencial do Hongkongu, a McDonald’s, Kraft, Procter & Gamble, Colgate-Palmolive, Yahoo! czy Google swoje główne europejskie siedziby przeniosły z krajów unijnych do Szwajcarii. Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie: czy korzystniejsze jest, by otwarcie działalności gospodarczej trwało 32 dni, jak to według raportu „Doing Business” jest w Polsce – czy może jeden dzień, jak to jest w Nowej Zelandii?
Urojenie numer 3: Niskie podatki nie sprzyjają przedsiębiorczości Prof. Modzelewski wymienia dziedziny, w które państwo musi być zaangażowane, aby biznes mógł dobrze działać (uczciwy wymiar sprawiedliwości, infrastruktura transportowa, edukacja i dobre prawo), a na to potrzebne są pieniądze. Podobny katalog podstawowych funkcji państwa wymienił zresztą prof. Fryderyk August von Hayek. Oczywiście, że są to elementy niezbędne, by przedsiębiorstwa mogły normalnie funkcjonować, ale nie wszystkie z nich muszą być wyłącznie państwowe – jak edukacja – a nawet jeśli, to łącznie i tak stanowią one zaledwie ułamek potrzeb w porównaniu do bizantyjskich wydatków współczesnych państw, które rozdysponowują połowę produktu krajowego brutto i jeszcze im mało. Aby państwo mogło zapewnić dobre działanie tych podstawowych dziedzin, wystarczyłyby mu wydatki na poziomie 10-15 procent produktu krajowego brutto. Tak jest choćby w Hongkongu, więc nie można mówić, że jest to niemożliwe. Wyższe wydatki – zgodnie z krzywą opracowaną przez Richarda Rahna, a także badaniami empirycznymi – powodują mniejszy wzrost PKB niż potencjalnie byłby możliwy, gdyby wydatki byłyby niższe. Niskie podatki dla przedsiębiorstw, a najlepiej ich brak są bardzo korzystne dla rozwoju, ponieważ wtedy firmy są nie tylko znacznie bardziej konkurencyjne niż choćby przedsiębiorstwa zagraniczne, ale mają też pieniądze na inwestycje i rozwój. Zresztą badania gospodarek 23 krajów wysoko rozwiniętych udowodniły, że obniżka podatku od dochodów osób prawnych wywiera pozytywny wpływ na konkurencyjność gospodarki. Bo za co firmy mają inwestować, kiedy państwo zabierze im wszystko w podatkach?
Urojenie numer 4: Państwo zredukowane do roli stróża nocnego jest nieprzyjazne dla ludzi bogatych
Prof. Modzelewski argumentuje to tym, że ludzie bogaci potrzebują silnego państwa, by chroniło ich bogactwo. Tylko, dlaczego profesor stawia znak równości pomiędzy państwem-stróżem nocnym, a państwem słabym oraz pomiędzy państwem rozbudowanym a silnym? Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Siła państwa nie zależy od wielkości jego wydatków. Państwo-minimum również może być silne i właśnie zwykle jest, bo priorytetem dla niego jest dobre prawo, bezpieczeństwo i uczciwy wymiar sprawiedliwości. Z kolei państwo, które wydaje pieniądze na różne inne rzeczy (te z katalogu prof. Modzelewskiego), nie ma ich na zapewnienie faktycznego bezpieczeństwa obywatelom. Biedne i słabe jest właśnie państwo opiekuńcze, które ciągle nie ma na nic pieniędzy. Zadłuża się i jest na pasku światowej finansjery. Musi wszystkim ulegać, by dalej móc funkcjonować. Gdyby było tak, jak twierdzi prof. Modzelewski, to Polska, jako rozbudowane państwo opiekuńcze byłaby państwem silnym, a przecież tak nie jest. Z kolei państwo minimum ma niewielkie wydatki, ale na konkretnie określone cele – i tego się trzyma. Dlatego jest stanie skutecznie chronić własność prywatną swoich obywateli.
Urojenie numer 5: W Polsce nie można kopiować dobrych światowych rozwiązań, które przyniosłyby sukces gospodarczy – jak Japonia, Hongkong czy Irlandia – gdyż Polacy i tak uciekają na Zachód do pracy. Otóż uciekają właśnie, dlatego, że ani państwo przedsiębiorcom, ani przez to przedsiębiorcy pracownikom nie stworzyli warunków do pracy i uczciwego zarobku. Dyktatura związków zawodowych, kodeksu pracy i płacy minimalnej tworzy bezrobocie, a Polacy chcą normalnie żyć, więc muszą jeździć na wózku magazynowym w Tesco w Anglii czy podcierać tyłki niemieckim emerytom. Natomiast wolnorynkowe rozwiązania legislacyjne zawsze przynoszą pozytywne efekty w każdym kraju, gdzie je zastosowano, jak miało to miejsce – oprócz wymienionych przed chwilą państw – np. w Estonii, Nowej Zelandii, Chile, Korei Południowej, Singapurze czy na Tajwanie. Te same koncepcje mogłyby zostać wprowadzone w Polsce i skutek byłby ten sam – przyspieszony wzrost gospodarczy. To przełożyłoby się na szybki wzrost dobrobytu mieszkańców, którzy widząc dobre perspektywy w kraju, nie emigrowaliby za pracą. Ciekawe, że według prof. Modzelewskiego nie da się zastosować dobrych światowych rozwiązań, a jak najbardziej można (a od 2004 roku nawet trzeba) kopiować złe rozwiązania z krajów Unii Europejskiej, które przynoszą stagnację.
Urojenie numer 6: Inwestycje zagraniczne nie przynoszą rozwoju w kraju, gdzie są lokowane, gdyż zyski z nich są transferowane za granicę. Otóż nawet, jeśli tak jest, to nie znaczy, że tysiące miejsc pracy powstające dzięki inwestycjom, nowe technologie przywożone do kraju, stwarzanie konkurencji dla biznesu lokalnego są czymś złym! Właśnie te czynniki są napędem gospodarki i przynoszą wzrost dobrobytu. Poza tym, jeśli klimat dla biznesu jest dobry (niskie podatki, deregulacja, liberalne prawo pracy, ochrona własności prywatnej, odpowiednia polityka monetarna – zauważmy, że na to nie potrzeba pieniędzy, tylko odpowiednie prawo), to inwestor zagraniczny będzie zainteresowany reinwestowaniem swoich zysków, aby przyniosły dodatkowy pieniądz w przyszłości, a nie wywożeniem ich za granicę w celach konsumpcji. Dlatego na inwestycjach zagranicznych można sporo zyskać, jak od dwóch dekad zyskuje Polska. A miejmy nadzieję, że Chiny, działając w perspektywie długoterminowej, wybrały Polskę, jako swojego przyszłego partnera strategicznego, bo na chińskich inwestycjach także możemy sporo skorzystać. Prof. Witold Modzelewski w swoim tekście jawi nam się, jako zwolennik omnipotencji państwa i wysokich wydatków publicznych. A to zawsze prowadzi do katastrofy gospodarczej. Wszelkie doświadczenie historyczne pokazuje jednoznacznie, że model państwa opiekuńczego, które dodatkowo uprawia głęboki interwencjonizm w gospodarce, powoduje kryzys, zmniejszony wzrost gospodarczy w stosunku do potencjalnie możliwego, wysokie bezrobocie i ogólny marazm władzy. Czy takiego państwa chce prof. Modzelewski? Przecież na koniec pisze, że „musimy zmienić nasze państwo, aby służyło ono naszym obywatelom, którzy powinni tu widzieć swoją przyszłość, czyli pracę i dobrobyt”. Ale gdyby sugerować się jego receptami, to mielibyśmy jeszcze większą stagnację! Trzeba likwidować biurokrację publiczną, deregulować gospodarkę, zmniejszać podatki, zmniejszać rolę państwa poprzez redukcję jego wydatków, kopiować dobre wzory z zagranicy i zachęcać zagraniczne firmy do inwestowania w kraju. Tak, więc to nie Polacy mają urojenia ekonomiczne, ale prof. Witold Modzelewski. Ich realizacja przyniosłaby w Polsce jeszcze większe szkody niż wprowadzony przez niego dwie dekady temu podatek VAT. Tomasz Cukiernik
Wozinski: UE wstrzyma napływ funduszy do Polski W eurolandzie znów panika, ale tym razem na dobre. W tym gorącym czasie Polacy w najlepsze dziobią unijne środki, sądząc najwyraźniej, że Grecja jest daleko i nie ma bezpośredniego wpływu na ich sytuację. Jednak już niedługo nad Wisłą może dojść do nagłego zakręcenia kurka z unijnymi pieniędzmi. Efekt może być porażający. Od 2004 roku, kiedy to Polska przystąpiła do struktur unijnego państwa, środki zabierane przymusem podatnikom z innych krajów członkowskich popłynęły prawdziwie szerokim strumieniem. O ile przed 2004 rokiem nad Wisłę napływały głównie fundusze celowe i dostosowawcze, o tyle od momentu akcesji Polacy uzyskali dostęp do funduszy strukturalnych, Funduszu Spójności oraz Wspólnej Polityki Rolnej. Pieniądze, które przydzielano przed wejściem do Unii, były tylko zachętą do tego, co miało się dziać po wejściu. I dzieje się. Od ośmiu lat polska gospodarka bazuje w sporej mierze na unijnej kasie. Budżet ustalony na lata 2007-2013 zapewnił Polsce ponad 340 miliardów euro brutto w ramach samego tylko Funduszu Spójności. W rezultacie dotacje bierze każdy: rolnicy, samorządowcy, państwowe agencje, fryzjerzy, duchowni, nauczyciele, a nawet kibice. Na ulicach miast i miasteczek wręcz roi się od reklam firm pomagających w pozyskiwaniu funduszy, które można dostać na dosłownie wszystko. O absurdzie, do jakiego przyczyniły się dotacje, niech świadczy najlepiej rozmowa, jaką sam odbyłem ze znajomą: „Wiesz, X zakłada firmę”. „To świetnie!” – odpowiadam. „No, jutro ma rozmowę kwalifikacyjną”. „Dzięki” dotacjom unijnym, co roku powstaje ok. 100 tysięcy nowych firm, których żywot jest jednak najczęściej niezwykle krótki. Sztuczny transfer środków pieniężnych w określone branże przynieść może jednak tylko i wyłącznie zatoczenie pełnego cyklu koniunkturalnego. Przez ostatnie lata jesteśmy niewątpliwie w okresie boomu: środki płyną nieustannie i w tej samej wysokości. Powstają nowe drogi, dworce, budynki administracji państwowej, mnożą się miejsca pracy, pęcznieją biura wypełniające ludziom unijne wnioski, przez sale konferencyjne przetaczają się tabuny szkolonych i szkoleniowców, a księgowi mają pełne ręce roboty. Wszędzie widać powszechną euforię, a miłość do Brukseli wzrasta wraz z każdą złotówką przelaną na konto beneficjantów nowej rewolucji kulturowej.
Widać dno Pierwsze symptomy nagłego wyschnięcia źródła z unijnymi pieniędzmi pojawiły się już w zeszłym roku przy okazji dyskusji nad nowym budżetem unijnym na lata 2014-2020. Unijni płatnicy netto (m.in. Wielka Brytania, Holandia, Dania, Finlandia) oprotestowali zwiększenie budżetu, a nawet doprowadzili do sytuacji, w której zaczęto poważnie mówić o dalszych cięciach. Na dodatek inne kraje, które otrzymują pieniądze tak jak Polska, wyraziły chęć ustalenia nowego sposobu podziału środków, co miałoby przełożenie na mniejszą ilość środków napływających nad Wisłę. Największe zagrożenie dla nowego budżetu pojawiło się jednak dopiero niedawno, przy okazji ryzyka bankructwa Grecji. Bankructwo to, o którym mówi się już od prawie dwóch lat, w ostatnich tygodniach stało się wręcz pewne. Grecja już prawie na pewno powróci do drachmy, lecz – co najważniejsze – jej niewypłacalność i wyjście ze strefy euro będą słono kosztowały wszystkich najważniejszych płatników Unii Europejskiej netto. Właścicielami greckich obligacji jest ogromna liczba znaczących europejskich (niemieckich, francuskich) banków, które już niedługo będą potrzebowały od swoich rządów pokaźnego bailoutu. Niektóre agencje informacyjne mówią wprost o katastrofie, mając na myśli kwoty, które trzeba będzie wyasygnować. Nie dość, że unijni płatnicy już wydali ogromne sumy na programy pomocowe dla Grecji i innych krajów znajdujących się w tarapatach, to teraz na dodatek każdy z nich będzie musiał sięgnąć do swoich kieszeni jeszcze głębiej, żeby uratować samego siebie.
Koniec zasilania Nie trzeba być jasnowidzem, aby zauważyć, że w poszukiwaniu cięć, które lada dzień niewątpliwie nastąpią, na pierwszy ogień pójdą fundusze dla biedniejszych krajów Unii, takich jak Polska. Chcąc wyłuskać jak najwięcej środków na ratowanie swoich własnych systemów bankowych, Holendrzy, Brytyjczycy czy Francuzi z wielką chęcią zaproponują dalszą redukcję budżetu Unii na lata 2014-2020, co zresztą już dziś wydaje się absolutną koniecznością. Być może bankructwo Grecji pociągnie za sobą także niewypłacalność innych krajów członkowskich (Hiszpanii, Portugalii), a wówczas do ustalenia nowego budżetu zwyczajnie nie dojdzie. Bez względu na to, ile pieniędzy unijnych trafi w najbliższym czasie do Polski, na pewno będzie ich mniej niż uprzednio. W biurach firm pomagających w pozyskiwaniu funduszy unijnych panuje wprawdzie jeszcze gwar, lecz niedługo sytuacja może się drastycznie zmienić. Po trwającym wciąż okresie boomu i optymizmu przyjdzie czas na “zjazd” po narkotycznym śnie, w który zapadli Polacy.
Czarny scenariusz Ponieważ inwestycje dokonywane za środki unijne nie wynikały z realnych oszczędności, lecz były zwykłymi podatkami zabranymi ludziom z innych krajów, ich efekty zwyczajnie nie mogą być trwałe. Dlatego też gdy tylko znikną dotacje, znikną też wszystkie sztuczne miejsca pracy oraz przedsięwzięcia, które one wytwarzały. Każdy cykl koniunkturalny ma to do siebie, że sztucznie nakręca zyski w określonych branżach, które przyciągają do siebie tysiące ludzi poszukujących wyższych zarobków. W przypadku Polski do tych branż niewątpliwie: budownictwo, rolnictwo, szkolenia oraz doradztwo. Ponieważ jednak fundusze unijne są dostępne dla każdego, przyczyniają się do zmian wszystkich gałęziach gospodarki. Beneficjanci dotacji wydają przecież pieniądze na różne dobra i usługi, a przez to wytwarzają mylne wrażenie, iż gospodarka ma się naprawdę dobrze. Polskę czeka niewątpliwie gwałtowny wzrost bezrobocia oraz fala bankructw firm, które bez unijnej kasy nigdy by nie powstały. Większość społeczeństwa odnotuje drastyczny spadek dochodów osobistych, a zdecydowana część projektów, które państwo i podległe mu samorządy zaplanowały na najbliższy czas, będzie musiała zostać bezterminowo zawieszona. Niemal dziesięć lat bazowania na funduszach unijnych będzie miało jednak jeszcze ten fatalny skutek, że przedsiębiorcy i zwykli ludzie zatracili w sporej mierze umiejętność szukania środków we własnych oszczędnościach, a przez to trudniej będzie im się pozbierać w nowej rzeczywistości. Unijne dotacje zwyczajnie oduczyły ludzi przedsiębiorczości. Eurozjazd może okazać się dla prounijnych środowisk bardzo dotkliwy, gdyż potęga Unii może zostać wystawiona na wielką próbę. Oto zasobna Unia nie będzie w stanie wyasygnować środków na dotacje dla swojego biednego członka. Ze swego fotela będzie musiał ustąpić niejeden polityk. Co najważniejsze jednak, wywołana przez zatrzymanie środków unijnych recesja może wywrócić do góry nogami wyborczy krajobraz oraz zradykalizować społeczeństwo, które na razie dzielnie dziobie to, co rzuci Unia. Apetyt wśród ludzi znacznie wzrósł i niewykluczone, że Polacy okażą się równie zakochani w państwowych datkach jak Grecy. Najlepszym lekarstwem na recesję jest pozwolenie na to, aby gospodarka zweryfikowała błędne inwestycje, (czyli te zrealizowane za unijne pieniądze) i zaczęła stawać na nogi o własnych siłach. Dlatego kluczowa jest dziś kwestia, na ile rząd pozwoli na bolesny detoks, a na ile będzie chciał sam wypełnić lukę po dotacjach własnymi programami, które nawet dziś nieustannie prowadzi. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić, aby polskie państwo zaciągnęło wielkie pożyczki na podtrzymanie strumienia funduszy. Eurozjazd będzie o tyle mniej bolesny, o ile państwo będzie bardziej bezradne. Jakub Wozinski
Mazur: Wewnętrzne przyczyny upadku II RP Historiozofia ukierunkowana na pokrzepienie serc, przedstawiając przyczyny upadku I i II Rzeczypospolitej, akcentuje najczęściej układ pt. siła złego na jednego, co niestety odciąga uwagę i zainteresowanie od wewnętrznych przyczyn upadku naszej państwowości. Tymczasem doskonale wiadomo – bo uczy się już o tym uczniów szkoły podstawowej – iż I Rzeczpospolita nie upadła z dnia na dzień ani nawet z roku na rok, gdyż pomiędzy pierwszym a trzecim rozbiorem upłynęły 23 lata, tj. czas, na który liczy się jedno pokolenie, a okres polskiej politycznej smuty poprzedzający rozbiory trwał co najmniej lat kilkadziesiąt. Jak widać, okres pomiędzy pierwszym a ostatnim rozbiorem był dłuższy niż cała historia II RP, której upadek był z kolei gwałtowny, chociaż również przypieczętowany umową rozbiorową. Trzeciego rozbiorcy formalnie wtedy nie było tylko, dlatego, że w 1938 roku Hitler dokonał Anschlussu Austrii, ale żołnierzy austriackich powszechnie kierowano właśnie do pacyfikowania Małopolski, czyli na tereny dawnego zaboru austriackiego, licząc – często słusznie zresztą – na ich lepszy kontakt z miejscową ludnością. Przypominając te historyczne wydarzenia, czyni się to najczęściej w intencji szukania pewnych analogii pomiędzy przeszłością a teraźniejszością i przykładów takich analogii nawet publicystyka ostatniego okresu dostarcza bardzo wiele. Szukając tych analogii, często jednak – w imię owej wspomnianej na wstępie specyficznej polityki historycznej – pomija się (inna rzecz, że niektórzy celowo, a niektórzy z niewiedzy) pewne wątki, mogące dać nam, współczesnym, nieco więcej do myślenia.
Między Rosją a Niemcami Fakt, że Królestwo Kongresowe bazowało na ziemiach pozostających pod zaborem rosyjskim, fakt, że zabór rosyjski obejmował największą część terytorium I RP, następnie doświadczenie wojny polsko-bolszewickiej oraz polityka Piłsudskiego i jego następców, skoncentrowana na Wschodzie, a także późniejsze kilkadziesiąt lat wasalnej zależności od ZSRS sprawiły, że najłatwiej sprawstwo rozbiorów przypisywać Rosji. Tym samym gubi się problem tego, co podnosili niektórzy polscy historycy, tj. zainteresowania Prusaków w rozbiorach i upadku Polski, kreowania przez Niemców polskiej polityki w pierwszych dniach niepodległości w 1918 roku, dziwnych proniemieckich aliansów polskich władz w latach 30. czy chociażby teraźniejszego ignorowania potencjalnych niemieckich rewindykacji terytorialnych wobec obecnych polskich województw zachodnich i północnych. Nawet w publikacjach dotyczących września 1939 roku bardzo częstą manierą jest sugerowanie, że bez sowieckiego najazdu z 17 września nasze wojsko miało jeszcze jakieś szanse w wojnie z Niemcami. Tymczasem niemiecko-sowiecki rozbiór miał kolosalne znaczenie wyłącznie, co do skutków dla ludności zamieszkującej wschodnie tereny II RP. Gdyby całe terytorium zajęli Niemcy, to prawdopodobnie Polacy uniknęliby mordów w Katyniu i wywózek, dzieląc jednakże także niewesoły los Polaków pod okupacją, gorszy los spotkałby zaś ludność żydowską, której część, nie przeczuwając tymczasem bliskiego konfliktu niemiecko-sowieckiego, zaczęła bawić się kosztem pozostałych we władzę radziecką. Ten wyraźny – szczególnie z perspektywy czasu – brak realizmu sporej części polskich elit w identyfikowaniu faktycznej sytuacji geopolitycznej jest wyraźnie odciśnięty na polskich dziejach, a na ślady tej ignorancji raz po raz można natknąć się, studiując różne dokumenty. Czytając np. wojenne, emigracyjne zapiski Tadeusza Katelbacha („Rok złych wróżb”), ważnego przedwojennego polityka, senatora, można nabrać pewności że powoływanie się na testament vel dziedzictwo zmarłego polityka jest wybitnie polską dziedziną (jak pisze Katelbach na temat emigracyjnej gazety ludowców: „pismo bzdurzy coś o testamencie Sikorskiego…”), ale także być zaskoczonym jego odbiorem sytuacji na froncie wschodnim. Co rusz Katelbach albo cieszy się z niemieckich sukcesów na froncie wschodnim („z frontu raczej wiadomości przyjemne…”), albo smuci z szybkiego odwrotu Wehrmachtu pod wpływem sowieckiej ofensywy („Smoleńsk wzięty bez walk. Dziś sami Niemcy przyznają, że wojska sowieckie przekroczyły Dniepr. Jestem tak przybity tymi wiadomościami…”). Katelbachowi, jak i wielu innym emigracyjnym politykom, jeszcze w 1943 roku wydawało się, że powtórzy się cud z pierwszej wojny, kiedy Niemcy, przegrawszy na Zachodzie, podpiszą kapitulację i grzecznie opuszczą całe polskie terytorium, przekazując gotową władzę w ich ręce. Nawet wtedy nie potrafili dostrzec różnicy sytuacji i różnicy pomiędzy kajzerowskimi a hitlerowskimi Niemcami. Zabijali się dosłownie i w przenośni między sobą o władzę, licząc, że tym, którzy się ostaną, zostanie im ona podarowana na alianckiej tacy.
Naród a władza Ciekawa jest także inna analogia dotycząca polskich stosunków wewnętrznych i powodów, że te stosunki tak bardzo ułatwiały rozkład państwa. Już wybitny polski historyk Władysław Konopczyński w swojej pracy pt. „Sejm grodzieński 1752 r.” przyczyn niemocy obserwowanej w Polsce przedrozbiorowej, w tym anarchii, upatruje w „rozbracie między tronem a narodem”, czyli między rządem a narodem, przez co „moc ruchu narodowego” i „moc rządu i tych, co w nim widzą zbawienie, znoszą się nawzajem”. Pisze historyk, że w pewnym momencie nawet dobre zamiary ruchów narodowych były przez to zerwanie i wzajemną nieufność torpedowane przez zwolenników rządów i vice versa – nawet dobre zamiary rządu torpedowała opozycja, widząc w nich „zamach uknuty pod naciskiem Rosyi”. Także w II RP – wbrew temu, co próbuje nam dzisiaj serwować patriotyczna propaganda – istniał bardzo głęboki rozbrat między rządem i jego zwolennikami a bardzo liczną opozycją (najliczniejsze przedwojenne partie to stronnictwo ludowe i ruchy narodowe, pozostające w opozycji do partii rządzących). Był to również ważny powód, dla którego przedwrześniowe rządy prowadziły tak niekonsekwentną politykę. Nie jest prawdą – co serwują często różni niewydarzeni apologeci – że wszystkiemu, co złe w przedwojennej Polsce, była winna sejmokracja sprzed 1926 roku i „fatalne kierownictwo polityczne, które przejęło schedę po marszałku Piłsudskim”. Żydowska propaganda uczyniła wiele, aby zaniedbania lat od zamachu majowego do śmierci Piłsudskiego przerzucić na okres po 1935 roku, kiedy to zwinięty został parasol ochronny nad mniejszościami. Było jednak nieco inaczej. Śmierć Piłsudskiego stworzyła szansę na otwarcie się sanacji na inne środowiska polityczne, na skorzystanie z marnotrawionej z powodów ideologicznych wiedzy i wpływów ludzi zepchniętych na margines życia publicznego. Jednakże ta część sanacji, która przejęła rządy po 1935 roku, nie miała ochoty na uszczuplenie swoich wpływów politycznych, przyjęła natomiast strategię neutralizowania wpływów opozycji endeckiej poprzez przejmowanie niektórych chwytliwych haseł czy kaperowanie do swojego obozu niektórych działaczy tejże, podzielonej już i niszczonej wcześniejszymi rządowymi szykanami, opozycji. Dla nas, obserwujących współczesne gry partyjne, nie jest to żadnym novum, znamy te strategie pod takimi wdzięcznymi nazwami jak konsumowanie przystawek czy polaryzacja sceny politycznej. Jednocześnie po 1935 roku podjęto pewne działania modernizacyjne, które – wbrew obowiązującej mitologii – zostały przespane między 1926 a 1935 rokiem, kiedy więcej energii poświęcano marginalizacji opozycji politycznej niż koncepcjom rozwoju kraju.
W pułapce własnych intryg Niestety pod względem politycznym po 1935 roku – kiedy ostatecznie na skutek nowej ordynacji wyborczej wyeliminowano opozycję z parlamentu, kiedy wszyscy główni przywódcy tejże opozycji siedzieli na wygnaniu – sanacja skupiła się na walce politycznej wewnątrz własnego obozu, podporządkowując własnym politycznym interesom decyzje polityczne decydujące o losach kraju. W wyniku tych frakcyjnych walk władzę nad polityką zagraniczną utrzymał pułkownik Józef Beck, kontynuując dziwne alianse z Niemcami, co z kolei kłóciło się z dość powszechnymi antyniemieckimi nastrojami w społeczeństwie polskim. Rząd przedwojenny, zdając sobie sprawę, że nie ma silnego mandatu społecznego (wystarczy przypomnieć choćby słynny wielki strajk chłopski z 1937 r., tak skwapliwie przemilczany – także przez współczesne prawicowe publikacje), prowadził bardzo niekonsekwentną politykę, która z jednej strony stała się nagle antyniemiecka, a z drugiej – wiedząc o ogromnych niemieckich zbrojeniach – praktycznie do września 1939 roku nie wprowadzono w kraju gospodarki wojennej. Co więcej – na podstawie niektórych źródeł wydaje się, że nawet niektórzy przedstawiciele przedwojennej opozycji szansy na obalenie sanacji i odzyskanie wpływów politycznych upatrywali w jakiejś geopolitycznej porażce naszego państwa, np. w ustępstwach terytorialnych wobec Niemiec (całkowita utrata kontroli nad Gdańskiem, eksterytorialny korytarz). Wiadomo, jak zakończyły się te wojenki wewnętrzne dla państwa, narodu, sanacji i opozycji. Wiadomo, że historia nie powtarza się dokładnie, ale dzisiejsze wyalienowanie rządu, to niekiedy dramatyczne rozejście się problemów Polaków z tym, co robi i prezentuje władza, przy jednoczesnym coraz bardziej irytującym pojedynku pomiędzy tą władzą a PiS-owską opozycją, zmusza do dostrzegania pewnych analogii, zwłaszcza, że – jak uczy stare powiedzenie – do trzech razy sztuka. W tym sensie oczywiście, że więcej szans może nie być. Krzysztof M. Mazur
Rekonstrukcja rozpadu Prokuratura rozważa powołanie biegłych, którzy realistycznie odtworzą mechanizm i sposób fragmentacji Tu-154M podczas katastrofy na Siewiernym - dowiedział się "Nasz Dziennik". Oficjalne komisje badające katastrofę smoleńską koncentrowały się na sterowaniu samolotem, nawigacji i kontroli lotów. Procesowi rozpadu konstrukcji poświęcono znacznie mniej uwagi. Poza kwestią uderzenia w brzozę. - Zupełnie tego nie rozumiem. Zaniedbano zebrania wszystkich elementów w jedno miejsce. Wrażenie jest takie, że najwyraźniej ktoś nie chce, by elementy tupolewa ocalałe z katastrofy mogły być wykorzystane do weryfikacji kolejnych hipotez, kolejnych etapów symulacyjnych - przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" prof. Zbigniew Rudy z Instytutu Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Rozpad konstrukcji to niezależny, osobny problem. Taką analizę robi się tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy nie wiadomo, co było przyczyną katastrofy. Tymczasem rosyjski MAK i polska komisja Millera nie wyjaśniły, dlaczego samolot rozpadł się na tak wiele części, rozrzuconych na stosunkowo dużym obszarze. Najpierw MAK, a potem komisja Jerzego Millera uznały, że samolot uderzył lewym skrzydłem w brzozę, co doprowadziło do wykonania półbeczki rotacyjnej. Z tą tezą polemizuje grono naukowców takich jak prof. Wiesław Binienda, dziekan Wydziału Inżynierii Lądowej Uniwersytetu w Akron, czy dr inż. Wacław Berczyński, wieloletni konstruktor działu kosmiczno-wojskowego koncernu Boeing. Z kolei prof. Jacek Rońda z Wydziału Inżynierii Metali i Informatyki Przemysłowej AGH podkreśla, że zagadką jest dla niego fakt, iż samolot rozpadł się na tak drobne części w zetknięciu z podmokłym gruntem. Jak zaznacza Rońda, taki grunt nie działa jak katapulta.
- Ta fragmentacja nie jest zgodna z moim wyobrażeniem o mechanice zniszczenia w tamtych warunkach. Taki grunt może przejąć więcej energii niż np. beton, to znaczy, że może zmniejszyć koncentrację energii w konstrukcji, zmniejszyć prędkość odkształcenia elementów konstrukcji, co powinno zadziałać, jako podatny zderzak w samochodzie - tłumaczy prof. Rońda. To, co jest oczywiste dla każdego szanującego się naukowca - konieczność rekonstrukcji fazy rozpadu maszyny, nie jest takim dla ekspertów komisji Millera, choć argument ten podnosi nawet oponent prof. Biniendy, prof. Paweł Artymowicz, astrofizyk z Toronto. Maciej Lasek, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, który pracował w zespole Millera, na konferencji naukowej w Kazimierzu Dolnym powtarzał twierdzenie, które zaprezentował już wcześniej w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". A mianowicie, że wykonanie symulacji nie było potrzebne. Także, jeśli chodzi o wykonanie obliczeń aerodynamiki w ostatniej fazie lotu. Według niego, komisja nie musiała niczego takiego robić, gdyż dane z rejestratorów wystarczyły do określenia trajektorii lotu i przyczyn katastrofy.
- Dlaczego nie badaliśmy, co się stało po brzozie? Naszym celem nie było przekonanie opinii publicznej, jak było. Naszym celem było określić przyczyny katastrofy i sformułować zalecenia profilaktyczne. Przyczyny skończyły się po przekroczeniu [wysokości] 100 metrów. Nie jestem zwolennikiem stosowania technik komputerowych do rzeczy, które są namacalne - stwierdził Lasek.
- Zupełnie tego nie rozumiem. Tak samo tego, dlaczego badania tej tragedii nie rozpoczęto od zgromadzenia wszystkich szczątków samolotu w takiej postaci, w jakiej się rozpadły. Najpierw powinno się zrobić zdjęcia ich rozrzutu, a potem złożyć je wszystkie w jedno miejsce odpowiednio do tego przystosowane. Po to, by można było ocenić, czego na przykład nie warto poddawać później symulacji, a na co z kolei skierować główny wysiłek symulacyjny. Tego ewidentnie nie zrobiono, a to bardzo istotna kwestia - ripostuje prof. Rudy. Szanse na to, by wrak wrócił do kraju, spadają do zera. Jest to bezpośrednim skutkiem działań, a właściwie braku zdecydowanych działań strony polskiej. Nie bez znaczenia jest też tu memorandum, jakie pod koniec maja 2010 r. podpisał z Rosjanami były minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller. Nie tak dawno okazało się, że wrak został wymyty i pomalowany.
- Zrekonstruowanie procesu rozpadu samolotu jest kluczowe, gdyż pozwoliłoby to ocenić, jak przebiegała ostatnia faza lotu. Dlatego tak ważne jest odzyskanie szczątków wraku. Są wprawdzie zdjęcia z miejsca katastrofy... ale materiał dowodowy, jakim dysponuje polska prokuratura, jest - w mojej ocenie - bardzo ubogi. Protokół z oględzin miejsca zdarzenia, jaki otrzymali polscy śledczy od strony rosyjskiej (zdjęcia szczątków wraku i sposób ich rozrzutu), został sporządzony w sposób bardzo nierzetelny. Dlatego - w moim przekonaniu - taka rekonstrukcja rozpadu jest wręcz konieczna - uważa mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik części rodzin smoleńskich. Jego zdaniem, jak najbardziej uzasadnione byłoby, by prokuratura wojskowa wydała postanowienie o powołaniu zespołu biegłych, którzy zajęliby się opracowaniem symulacji komputerowej dotyczącej procesu rozpadu samolotu. - Symulacja rozpadu samolotu powinna być zrobiona zwłaszcza wobec istnienia wielu teorii naukowców mówiących, że samolot nie mógł się rozpaść w taki sposób, jak to miało miejsce - zaznacza mec. Rafał Rogalski, inny pełnomocnik rodzin smoleńskich. Jak wyjaśnia, elementy wraku zostały sfotografowane przez polskich śledczych podczas ich pobytu w Smoleńsku we wrześniu ubiegłego roku. Tyle, że - zaznacza prawnik - to zdjęcia elementów wraku już po defragmentacji przez Rosjan.
Anna Ambroziak
W atmosferze jedności Z okazji koko koko euro spoko zapanowała taka powszechna jedność moralno-polityczna całego narodu, jakby za sprawą jakiejś dobrej wróżki powróciły błogosławione czasy Edwarda Gierka, kiedy to za sprawą propagandy sukcesu Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. Między politykami zapanował rozejm i to do tego stopnia, że przerwane zostały nawet czynności mające na celu dochodzenie prawdy w sprawie katastrofy smoleńskiej, a jeśli nawet przerwane nie zostały, to na razie zawieszone zostały wszelkie na ten temat informacje. Podobnie z drugiej strony, żaden jajcarz nie ośmielił się dworować z kolejnej miesięcznicy smoleńskiej katastrofy. Inna sprawa, że jakże tu dworować, kiedy miesięcznicę tę uczcili sami Rosjanie? Jakby któryś z jajcarzy odważył się w takich okolicznościach dworować, to może nikt by mu nie przypomniał, skąd wyrastają mu nogi, ale pewności nie ma, więc lepiej nie ryzykować. Ci nasi jajcarze specjalnie odważni nie są - a zresztą wiedzą, że mają wprawdzie talent, ale mały i każde, nawet najlżejsze zachwianie delikatnej równowagi między czynownikami, a ludźmi chałtu..., to znaczy pardon - oczywiście ludźmi kultury, jakże by inaczej - może skazać ich na wydłubywanie kitu z okien - bo przecież żadne normalny człowiek za produkowany przez nich Scheiss dobrowolnie by nie zapłacić. Toteż najpierw telewizja ściąga abonament, a następnie tamtejsi czynownicy rozdają ludziom chałtu..., to znaczy pardon - oczywiście ludziom kultury tak zwane honoraria, ale oczywiście po uważaniu, to znaczy - według zasług dla Umiłowanych przywódców. Toteż ludzie chałtu..., to znaczy pardon - oczywiście ludzie kultury uwijają się jak w ukropie, byle tylko Umiłowanym Przywódcom dogodzić. Ja obecnie jestem trochę oderwany od naszego nieszczęśliwego kraju, a zwłaszcza - rządowej telewizji, w której ludzie chałtu..., to znaczy pardon - oczywiście ludzie kultury upłynniają swój Scheiss - bo właśnie rozważam otchłanne tajemnice, które na prerii w prowincji Alberta zawierzył mi wódz Czarnych Stóp, czyli narodu Sitsika nazwiskiem Małe Nogi, kiedy wszedłem z nim w konfidencję. Wódz z niejednego komina wygartywał i powiedział mi między innymi, że kobiety powstały najpierw, to znaczy - przed mężczyznami. Wyobrażam sobie, jak radośnie zareagowałaby na tę rewelację pani Kazimiera Szczuka ze wszystkimi gomoryckimi „siostrami” - ale nie ma rzeczy doskonałych. Otóż wprawdzie kobiety pojawiły się najpierw - ale niestety - z błota, co już nie jest wiadomością tak radosną, chociaż dobrze tłumaczy różne feministyczne skłonności. Więc może ujawnienie tej otchłannej tajemnicy spowoduje masowe pielgrzymki „sióstr” na prerie w prowincji Alberta, gdzie zostaną zatrudnione przy przeżuwaniu bawolich skór gwoli miększego ich wyprawienia - ale może właśnie z tego powodu nie spowoduje. Stąd dla żuka jest nauka, że z tajemnicami trzeba ostrożnie, tedy rozbierając je z uwagą tylko jednym uchem chwytam dobiegające z naszego nieszczęśliwego kraju odgłosy produkcji pana Stanisława Tyma. Pan Stanisław Tym należy do jajcarzy starszego pokolenia, w związku z tym komentatorzy młodsi dopatrują się w jego ginącej w mroku epoki Edwarda Gierka twórczości jakichści wiekopomnych „zasług”. Tymczasem Pan Stanisław Tym po prostu zachowywał się przed kamerami naturalnie i tylko pozwalał kolegom, którym akurat z tego czy innego powodu czynownicy przydzielili kamery i budżet, żeby go fotografowali przy różnych naturalnych czynnościach fizjologicznych i innych - co zawsze wzbudzało i wzbudza w kinach salwy śmiechu. Pan Stanisław Tym jest tylko starszy i to znacznie od pani Joli Rutowicz, która też chętnie pozuje do zdjęć. Wracając tedy do jedności moralno-politycznej narodu, to rozejm zawarli nie tylko partyjni, ale również - bezpartyjni, którzy ustami Jego Eminencji Stanisława kardynała Dziwisza dali dyskretnie do zrozumienia, że nawet Niebo interesuje się wynikami koko koko euro spoko i to do tego stopnia, iż wspomogło bramkarza Tytonia w obronie rzutu karnego. Widać na tym przykładzie, iż oferta, jaką przed kilkoma laty wysunął francuski prezydent Sarkozy, by kościoły zaakceptowały zasadę „laickości republiki” nie pozostała bez odpowiedzi. Oczywiście nie ma tu żadnej ostentacji, ale skoro słyszymy, że nawet Niebo włączyło się w koko koko euro spoko, to znaczy, że przemysł rozrywkowy niepostrzeżenie wpełza na obszary dotychczas od niego wolne. Ale - jak zauważył Stanisław Lem w powieści „Głos Pana” - nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle tylko postępować cierpliwie i metodycznie. Nawet konklawe - a cóż dopiero gremia stojące w hierarchii trochę niżej? Nawiasem mówiąc, te rewelacje nie uchroniły Jego Eminencji przed krytyką ze strony sanhedrynu i salonu, które zresztą nawzajem się przenikają - bo poparł Radio Maryja i telewizję TRWAM, które Volksfront obecnie zwalcza na podobieństwo wroga klasowego. Najwyraźniej i Eminencja wreszcie zauważył, że póki Radio Maryja i Telewizja TRWAM z ojcem Tadeuszem Rydzykiem stoi na pierwszej linii frontu walki z sanhedrynem, salonem i bezpieczniackim Volksfrontem, to reszta siłą rzeczy lokuje się na zapleczu. A na zapleczu - jak to na zapleczu: „lasem polskich dzid narody zasłaniane od podboju wynuciły pieśń swobody, pieśń miłości, pieśń pokoju” - czytamy w poemacie „Giermek”, którego już dzisiaj nikt nie pamięta. Ale to właśnie dzięki temu na głębokim zapleczu frontu można bezpiecznie ćwierkać sobie na wysokim diapazonie miłości i tolerancji oraz pic sobie z dzióbków. Wszelako trzeba sobie zdawać sprawę, że kiedy pierwsza linia, na której Radio Maryja i telewizja TRWAM przyjmuje wszystkie ciosy, zostanie opuszczona, to cała reszta siłą rzeczy znajdzie się na linii pierwszej wystawiona na wspomniane ciosy, na które chyba - w odróżnieniu od zahartowanego ojca Rydzyka - nie jest przygotowana. Zatem deklaracja Jego Eminencji oznacza początki opamiętania. Trochę to późno, ale lepiej późno, niż wcale - bo jedność moralno-polityczna, jaka objawiła się z okazji koko koko euro spoko minie w tej samej chwili, kiedy to makagigi się zakończy i nastąpi bolesny powrót do rzeczywistości. SM
RZĄDY NOWEJ SŁUŻBY... Jak działa „Służba Zdrowia”, to wie każdy: działa znakomicie. Działa znakomicie – bo realizuje cele, dla jakich została powołana. „Służba Zdrowia” została powołana nie po to, by leczyć ludzi – lecz po to, by dać dużo posad dla ludzi ze „Służby Zdrowia”. Powstał NFZ, w którym pracuje parę tysięcy ludzi, powstały „Wydziały Zdrowia” w województwach i chyba nawet powiatach, istnieje Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej i ogromna liczba podległych mu placówek. Istnieją tysiące ekspertów biorących pieniądze za „wydawanie opinii” i masa urzędników, którzy tych ekspertów angażują. Widziałem wielu ludzi, którzy ulegli na ulicy wypadkowi. Ludzie tacy wzywają lekarza, pielęgniarkę, potrzebny im jest zastrzyk, aparat Roentgena i rozmaite inne rzeczy – ale nieodmiennie nie jest im potrzebna „Służba Zdrowia”. W tym MZiOS jest Departament Polityki Lekowej zajmujący się przestępczą działalnością – czyli dopuszczaniem leków na rynek. Gdy ktoś spyta: „Co jest złego w tym, że dopuszczają leki na rynek?”, to odpowiem: „To trzeba właściwie czytać. Jeśli ten Departament dopuszcza leki – to oznacza, że może też leków NIE dopuścić”. I tu powstaje pytanie: dlaczego ktokolwiek ma mieć prawo zabronić mi zażycia dowolnego lekarstwa, wypicia wódki, wypalenia „trawki” czy zeżarcia trawy z trawnika – bo to jest przecież moja sprawa i jeśli się od tego pochoruję – to też moja sprawa. To znaczy: w normalnym kraju to jest moja sprawa – w kraju komunistycznym czy socjalistycznym to jest „sprawa społeczna”. Tak naprawdę celem tego zakazu jest to, by w tym Departamencie ludzie mogli brać wcale wysokie pensje – i jeszcze większe łapówki za dopuszczanie leków do obrotu. Bo to są naprawdę ogromne pieniądze. Więc i łapówki są bardzo wysokie. I proszę to zrozumieć: gdyby nie istniała „Służba Zdrowia” – ilu zacnych ludzi straciłoby pracę! Ile miejsc pracy zostałoby stracone! Musieliby – o zgrozo – otworzyć gabinety i samemu leczyć ludzi... A to jest naprawdę praca trudna i odpowiedzialna. Od pacjenta można się czymś zarazić. Można postawić złą diagnozę – i potem mieć kłopoty... A tak, taki lekarz sobie urzęduje. Pensję ma wysoką. Spotyka się wyłącznie z lekarzami, którzy niczym nie zarażają, są grzeczni i kulturalni. Spotyka się też z przedstawicielami firm farmaceutycznych – którzy noszą ze sobą teczki wypchane prospektami leków – i nie tylko... No i czy taki człowiek zgodziłby się na likwidację „Służby Zdrowia”?? W życiu! A jeśli Kongres Nowej Prawicy proponuje likwidację tego pasożyta, to prosi się o ekspertyzę fachowców. A kto to są „fachowcy”? Są to ludzie zatrudnieni w „Służbie Zdrowia”, są to eksperci żyjący z ekspertyz – często fikcyjnych – zamawianych przez „Służbę Zdrowia”. Istnieją też ludzie proponujący reformę „Służby Zdrowia”. Proponujący jej naprawę. Czy Państwo wyobrażacie sobie reakcję mechanika, który od czterdziestu lat wkłada serce w naprawianie zdezelowanego samochodu – gdy ktoś zaproponuje oddanie tego cacka na złom i kupienie nowego??? Przecież on w życiu się na to nie zgodzi. A zwykły człowiek... Zwykły człowiek widzi w telewizorze op niewypowiadane przez tych ekspertów, tłumaczy się mu, że we wszystkich krajach Europy istnieje (tak samo niewydolna i złodziejska...) „Służba Zdrowia”, pokazuje innych zwykłych ludzi domagających się naprawy – a nie likwidacji – „Służby Zdrowia”... no, i ONI nadal mogą spokojnie wysysać naszą krwawicę. JKM
Jak Mossad zamordował premiera niemieckiego landu i upozorował samobójstwo 10 października 1987 r. niemiecki polityk Uwe Barschel został zamordowany w Genewie przez komando zabójców Mosdu (tzw. kidon, czyli bagnet). Oto jak zginął i dlaczego. Operacje przeprowadzono w hotelu Beau-Rivage. Zespół wyszkolonych zabójców Mosadu liczył cztery osoby (w tym dwie kobiety). Barschel był wówczas dopiero, co po przegranych wyborach do krajowego parlamentu Szlezwik-Holsztynu. Do Genewy ściągnięto go pod pretekstem przekazania mu materiałów, dzięki którym mógłby oczyścić swoje dobre imię. Barschel stracił, bowiem stanowisko premiera landu w wyniku intrygi Mosadu. Zagrażał, bowiem jego interesom. Agent Mosadu, który miał przekazać Barschelowi dokumenty podał mu środki odurzające w winie. Po czym zawołał zabójców. Barschelowi włożono do gardła rurkę, przez którą wkładano mu do żołądka różne lekarstwa. Podano mu środki uspokajające i wywołujące gorączkę. Tak rozchwiany organizm włożono do wanny z lodowato zimną wodą. Nagła zmiana temperatury w połączeniu z lekarstwami miała wywołać atak serca. Zabójcy uznali, że zabili Barschela i przystąpili do zacierania śladów. Okazało się jednak, że popełnili szereg błędów. Zapomnieli zdjąć bielizny przed włożeniem Barschela do wanny. Na dodatek przynieśli złą markę wina na podmianę trunku, który zawierał środki odurzające. Nie mogli, więc zostawić owej „czystej” butelki w pokoju. Mimo tych błędów śmierć Barschela została uznana za samobójstwo. Stało się tak, chociaż jego rodzina zaprzeczała samobójstwu i domagała się szukania zabójców.
Dlaczego Barschel musiał zginąć? W latach 80. Mosad przeprowadził w Niemczech operację „Hannibal”. Polegała ona na sprzedaży uzbrojenie izraelskiego Iranowi za pośrednictwem wywiadu niemieckiego (BND). Iran potrzebował części zamiennych do samolotów F-4, których Izrael miał dużo i nie były mu już potrzebne. Dodatkowym powodem była chęć wspomożenia Iranu w walce z Irakiem. Z uwagi na otwartą wrogość, którą ajatollah Chomeini deklarował wobec Izraela bezpośrednia transakcja nie wchodziła w grę. Niemiecki wywiad zdecydował się wystąpić w roli „przykrywki”. W operacji brały udział również włoskie tajne służby, które fałszowały dokumentację kontenerów z Izraela. W operacji użyto tzw. OMI (skrót od ovet mekomi – pracownika lokalnego). Ten status mają izraelscy Żydzi studiujący w danym kraju, którzy zgłaszają się do ambasady z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy. OMI zostali zatrudnieni do prowadzenia ciężarówek, w których przewożono uzbrojenie dla Irańczyków. W całą sprawę od początku był wtajemniczony Uwe Barschel, bliski przyjaciel kanclerza Helmuta Kohla. Aby zdobyć jego przychylność dla operacji niemieckie służby pomogły firmie transportowej, która była jego zapleczem finansowym, a przeżywała wówczas problemy finansowe. Obiecano mu także pomoc w pozyskaniu funduszy na inwestycje w landzie. Barschel miał wiedzę o operacji, że się odbywa, ale nie znał jej szczegółów. Końcowym etapem podróży uzbrojenia była Dania. Tam, w porozumieniu z duńskim wywiadem, ładowano broń na statki duńskie, które płynęły do Iranu. W Danii nastąpił kryzys polityczny i tamtejsze służby wstrzymały współpracę z Izraelem. Niemieckie służby nie chciały przerywać akcji, dlatego poprosiły premiera Barschela o zgodę na użycie portów w Szlezwik-Holsztynie. Ten jednak zdecydowanie odmówił. Przy okazji Barschel dowiedział się wówczas więcej niż powinien. Oficerowie Mosadu przestraszyli się, że może ujawnić sprawę. Podjęto, więc działania na rzecz pozbawienia go wiarygodności. W tym celu posłużono się prowokacją. Agent Mosadu wcielił się w rolę Niemca powracającego do ojczyzny z Kanady, który przed powrotem „na stałe” chciałby rozkręcić jakiś biznes. Nawiązał kontakt z jednym z kolegów partyjnych Barschela. Posługując się szantażem (z akt policyjnych wynikało, że był on oskarżony o napaść na prostytutkę) przekonano go do działania przeciw Barschelowi. Tą część operacji Mosad prowadził bez wiedzy niemieckich służb, którym przekazywał nieprawdziwe informacje na temat nielegalnych transakcji Barschela. Oficerowie Mosadu byli na tyle dowcipni, że rozpuszczali plotki, iż nielegalnie handluje on bronią. Kolportowano również nieprawdziwe informacje o interesach jego brata. Równolegle sprowadzono agentów Mosadu, który jako prywatni detektywi, z gracją słonia w składzie porcelany, usiłowali zbierać kompromitujące materiały na konkurencję Barschela. Tuż przed wyborami jego kolega partyjny ujawnił, iż to on wynajął owych detektywów, właśnie na polecenie Barschela. Media nie zostawiły na nim suchej nitki. Barschel przegrał wybory. Wkrótce potem pojechał po dowody swojej niewinności do Genewy, gdzie zamiast nich znalazł śmierć. Sprawa ujrzała światło dzienne w 1994 r. Viktor Ostrovsky, pułkownik armii izraelskiej i najwyższych rangą agent Mosadu, który porzucił „biuro” (tak w żargonie nazwany jest żydowski wywiad) ujawnił wówczas okoliczności i motywy zbrodni („The Other Side of Deception: A Rogue Agent Exposes the Mossad’s Secret Agenda”). Mimo oczywistych dowodów. Sprawa oficjalnie nie została wyjaśniona do dziś. W ubiegłym roku po raz kolejny wszczęto umorzone śledztwo.
http://www.todayinhistory.de/index.php?what=thmanu&manu_id=1609&tag=11&monat=10&year=2000&dayisset=1&lang=en
http://www.nytimes.com/1987/10/13/world/family-says-german-was-slain.html
https://en.wikipedia.org/wiki/Uwe_Barschel
Piński
Białym coraz ciężej w Chinach Obcokrajowiec, czyli laowai to w Pekinie częsty widok. Według oficjalnych danych, przebywa tam na stałe od 120 do 200 tysięcy cudzoziemców. Dotychczas laowai z kraju zachodniego prowadził w Chinach dolce vita – życie wolne od trosk pogrążonych w kryzysie gospodarek macierzystych krajów. Trochę jak święta krowa – był praktycznie nietykalny i funkcjonował poza lokalnym społeczeństwem. Sam decydował o bliskości kontaktów z tym ostatnim i realizował w Chinach swoje marzenia. Marzenia, dodajmy, niezbyt wygórowane, ograniczające się do łatwych pieniędzy zarabianych na nauce angielskiego, a potem przepijania ich w pobliskim barze z kolegami czy podrywania miejscowych dziewczyn, z których wiele jest bardzo ciekawych kontaktów z obcokrajowcami. Ale wygląda na to, że to słodkie życie obcokrajowców w Chinach zaczyna już dobiegać końca… Opisany powyżej styl życia obcokrajowców w Chinach znajduje za Wielkim Murem coraz mniejszą akceptację. Jego przejawem jest określenie baise laji, czyli „białe śmieci”. Hulacy, nicponie i lenie. Czyli przeciwieństwo cnotliwych, roztropnych i zapracowanych Chińczyków. Wielkie znaczenie dla utwierdzenia tego stereotypowego wizerunku obcokrajowców w Chinach miały wydarzenia z 8 maja br. Niedaleko stacji Xuanwumen, w centrum Pekinu, młody Brytyjczyk został przyłapany na próbie zgwałcenia młodej Chinki. Przypadkowi przechodnie pomogli dziewczynie – ciężko pobili winnego i wezwali policję. Nagrane telefonem zdarzenie szybko przedostało się do internetu. Uderz w stół, a nożyce się odezwą: na chińskich forach społecznościowych wybuchła prawdziwa burza, pokazująca, iż antyzachodnie nastroje w Chinach są wciąż bardzo silne. Przykładowy wpis: „Laowaie, wykopiemy wasze tyłki z Chin!”. Atmosferę podgrzał również incydent z udziałem przedstawiciela nacji, która licznie zawita w najbliższych dniach do Polski. Rosyjski wiolonczelista Pekińskiej Orkiestry Symfonicznej kilka dni temu został nagrany w pociągu, jak prawie zakłada nogi na głowę siedzącej przed nim Chinki, a upomniany obraża ją łamanym chińskim, prezentując jednak – o dziwo – znajomość najbardziej obraźliwych chińskich wulgaryzmów. Po kilku dniach został zwolniony z pracy w Orkiestrze. Oba filmiki można obejrzeć w sieci. Takie zachowania prowokują w Chinach debatę na temat obecności cudzoziemców oraz ich dotychczasowego ulgowego traktowania. Podważają także przekonanie, iż do Chin trafiają ci, którzy posiadają pewną wiedzę i kwalifikacje – i zdolni są przysłużyć się miejscowemu społeczeństwu.
Gęstniejąca atmosfera Ta gęstniejąca nad laowaiem atmosfera ma swoje konsekwencje. Pierwszą jest zaostrzenie polityki wizowo-pobytowej. Od tej pory każdy niezarejestrowany obcokrajowiec może mieć nieprzyjemności. Każdy powinien nosić przy sobie paszport (nie tylko kopię) oraz dokument tymczasowego zameldowania. Jednocześnie każda osoba przebywająca na podstawie wizy turystycznej, a nie studenckiej czy pracowniczej, może być przepytywana o cel pobytu w Chinach (a mieszkanie w Chinach na wizie turystycznej, odnawianej, co jakiś czas w Hongkongu, jest często stosowaną praktyką). Wszystko to ma związek z wciąż silnym w Chinach antyzachodnim resentymentem, który ma swoje korzenie w XIX wieku i epoce wojen opiumowych. Chińczycy cały czas pamiętają, iż zostali przekształceni w zachodnią „półkolonię”, a obcokrajowcy robili w Chinach, co chcieli, włącznie z wyznaczaniem stref eksterytorialnych. Dlatego lęk, iż te czasy mogą powrócić, sprawia, że kontakty z Zachodem czy obcokrajowcami są wciąż napięte. Nieufność W Pekinie – jak w wielu chińskich dużych miastach, gdzie przebywa liczna społeczność międzynarodowa – coraz bardziej daje się zauważyć wzajemną nieufność między miejscowymi a przyjezdnymi. Laowaie często nie rozumieją Chin, a część z nich nie bardzo chce je zrozumieć. Wolą żyć we własnym bezpiecznym świecie, z zachodnim jedzeniem, muzyką, stylem życia. Częściej zawierają przyjaźnie z innymi obcokrajowcami. Zazwyczaj dyskutują z nimi o podobnych problemach i oświadczeniach. Oznaką przynależności do społeczności ekspatów są także często żarty z miejscowych: a to z ich dziwnych zwyczajów, a to z nieporadnego i niezamierzenie śmiesznego angielskiego (tzw. Chinglish). Symptomatyczne, że w oficjalnych dokumentach, takich jak badania lekarskie niezbędne do uzyskania wizy, obcokrajowców – podobnie jak w Japonii – nazywa się aliens, czyli „obcy”, jakby przybysze z innej planety. Wielu obcokrajowców właśnie tak się czuję. Trudno ocenić, co było pierwsze – kura czy jajko. Czy to obcokrajowcy zachowują się jak ufoludki, którzy chcą żyć po swojemu i nie zwracają uwagi na miejscowe społeczeństwo? Czy może – jak twierdzą cudzoziemcy – Chińczycy i tak uznają, iż przybysze nigdy nie zrozumieją niuansów chińskiej kultury i na zawsze pozostaną kimś w rodzaju białej maskotki lub – jeśli będą się źle zachowywać – białego śmiecia. Jednak w obliczu globalnego kryzysu życie w nadal rozwijających się Chinach staje się dla obcokrajowców atrakcyjne jak nigdy dotąd. Do Chin ściąga ich coraz więcej i coraz więcej decyduje się na osiedlenie w tym kraju. Wydaję się, że polityka Pekinu może powoli zacząć ich do tego zniechęcać.
Trzy nie A tempo wprowadzania ograniczeń wskazuje na wielką determinację chińskich władz. 15 maja rozpoczęła się oficjalnie 100-dniowa kampania pekińskiej policji przeciwko „trzem nielegalnym cudzoziemcom” – „trzy nie” (nielegalne przekraczanie granicy, nielegalne przebywanie na terenie Chin, nielegalna praca na terenie Chin), która ma uporządkować życie obcokrajowców w mieście. Według Biura Bezpieczeństwa Publicznego Pekinu, celem tej kampanii jest znalezienie obcokrajowców nielegalnie przekraczających granicę, pozostających w stolicy z wygasłą już wizą lub pracujących bez pozwolenia na pracę. W zależności od przewinienia przewidziano następujące kary: nielegalne przekroczenie granicy – od tysiąca do 10 tys. juanów grzywny (ok. 500-5000 zł), od trzech do 10 dni aresztu, deportacja; nielegalne przebywanie na terenie ChRL (bez ważnej wizy) – od 500 do 5 tys. juanów grzywny (ok. 250-2500 zł) oraz od trzech do 10 dni aresztu, deportacja; nielegalna praca (bez pozwolenia na pracę) – od 500 do tysiąca juanów grzywny (ok. 250-500 zł), zaprzestanie pracy, deportacja. Podczas kampanii policja będzie sprawdzać, czy obcokrajowcy posiadają odpowiednie dokumenty, a mieszkańcy Pekinu są zachęcani do zgłaszania tych, których podejrzewają o ich brak – można w tym celu dzwonić na gorącą linię Biura. Pod lupę będą brane najbardziej lubiane i popularne wśród laowai miejsca, tj. dzielnica barów Sanlitun w centrum Pekinu czy dzielnica studencka Wudaokou w północnej części miasta. Aby nie mieć problemu, poruszając się po mieście, każdy powinien mieć przy sobie paszport oraz ważny wspomniany już dokument tymczasowego zameldowania. Z nieoficjalnych źródeł wiadomo, że w każdy weekend w ciągu tych 100 dni kampanii w wyżej wymienionych dzielnicach policja zorganizuje „obławy” na cudzoziemców, wchodząc do przypadkowo wybranych barów, klubów i restauracji.
Odciąć zagraniczne głowy węża Jako że kampania dotyka obcokrajowców przybywających do Chin dosłownie z całego świata, odbija się ona szerokim echem w mediach na całym świecie. Sprawa jest bardzo delikatna, atmosfera napięta i jakiekolwiek, choćby drobne błędy chińskich służb czy lekko prowokujące zachowania obcokrajowców mogą doprowadzić do kolejnych incydentów, a nawet dyplomatycznych utarczek. Atmosferę podgrzał ostatnio znany dziennikarz CCTV 9 – angielskojęzycznej stacji telewizji publicznej – który nie wytrzymał i na swoim mikroblogu Sina Weibo napisał wprost: „Biuro Bezpieczeństwa Publicznego powinno wyrzucić te zagraniczne śmieci: aresztować chuliganów i chronić niewinne dziewczyny (…), odciąć zagraniczne głowy węża. Ludzie, którzy nie mogą znaleźć pracy w USA czy Europie, przyjeżdżają, by zabrać nam nasze pieniądze, brać udział w handlu ludźmi oraz zwodzą kłamstwami, by zachęcać do emigracji. Zagraniczni szpiedzy poszukują chińskich dziewcząt, by zamaskować szpiegostwo, i udają turystów, aby tworzyć mapy i dane GPS dla Japonii, Korei i Zachodu”. Co prawda później w swoim komentarzu bronił się, że jego wypowiedź dotyczyła tylko obscenicznych zachowań, które ostatnio opisano, a nie wszystkich cudzoziemców. Słowa pracownika chińskiej telewizji publicznej oczywiście wywołały kolejną burzę, choć o dziwo reakcją wielu obcokrajowców był raczej śmiech, a emocjonalna reakcja dziennikarza znów stała się w społeczności pekińskich ekspatów obiektem żartów. Według ankiety na wspomnianym portalu społecznościowym Weibo, rozpisanej tym razem przez słynnego pisarza młodego pokolenia Zheng Yuanjie, ponad 94 proc. badanych uważa, że obcokrajowcy przyjeżdżający do Chin powinni być szczegółowo badani: czy mają odpowiednie środki pieniężne, pracę i co ciekawe – własność (to jest czy nie są „golasami”). W badaniu nie uwzględniono zagranicznego gościa – turysty, studenta czy zatrudnionego już w Chinach. Ankieta potrwa jeszcze do końca tego tygodnia, a już wzięło w niej udział blisko 7,5 tysiąca internautów. Statystyki mówią, że w roku 2010 przybyło i opuściło Chiny ponad 52 miliony obcokrajowców – 2,33 raza więcej niż jeszcze 10 lat temu. W chwili obecnej w Państwie Środka rezyduje około 600 tys. przybyszów z zagranicy, którzy pozostają dłużej niż sześć miesięcy. Wśród nich około 200 tys. mieszka w Pekinie. W zeszłym roku złapano około 20 tys. cudzoziemców nielegalnie przebywających na terenie ChRL. Chiny, stając się nowym celem międzynarodowej emigracji, stają przed zupełnie nowym dylematem: jaką politykę popierać – proczy antyimigracyjną? Nie mając w tych działaniach doświadczenia, a nawet nie znając dokładnych statystyk, stają przed bardzo trudnym wyzwaniem. Ponad 30 lat temu Chiny otworzyły się na świat i obcokrajowców. Czy teraz zaczną się powoli zamykać? Radoslaw Pyffel
19 czerwca 2012 "Więcej państw zginęło od zepsucia obyczajów niż wskutek pogwałcenia prawa”- twierdził Monteskiusz. Wszystko to być może, a może i więcej, Moralność bez wątpienia jest lepiszczem istnienia narodów, bez zasad moralnych- żaden naród nie przetrwa przyszłości. I dlatego nasi okupanci sprzed lat- na przykład caryca Katarzyna Wielka twierdziła, żeby” Demoralizować, demoralizować i jeszcze raz demoralizować”(!!!!) Zalewanie naszego życia przykładami demoralizacji- też ma służyć określonemu celowi.. „ Demoralizować, demoralizować, i jeszcze raz demoralizować”.. Żeby rozpędzić ten naród na cztery wiatry.. Rozwody, pornografia, kłamstwo, manipulacja, morderstwa, sensacja, lansowanie teorii” róbta co chceta”, zacieranie różnicy pomiędzy dobrem a złem, nie ma już pojęcia „zdrajca’- wszystko co służy nienormalności.. Żeby tylko nigdzie nie pokazywać czegoś, co jest jeszcze normalne. Wierność, uczciwość, miłość, honor, praca, wierność ojczyźnie - te wartości nie znajdują się w arsenale propagandy przy budowie demokratycznego państwa prawnego.. Caryca Katarzyna wiedziała, co robi.. I przyszedł rok 1795.. Nastąpił koniec państwa polskiego.. Mamy rok 2012.. Z roku na rok przybywa w sądach kościelnych wniosków o orzeczenie nieważności sakramentu małżeństwa. W ubiegłym roku było tych wniosków ponad 15 000(!!!). Wydaje mi się, że jest to ogromna liczba- jak na jeden rok. To są skutki instalowania w Polsce tego nieludzkiego ustroju opartego o formułę” róbta co chceta”, opartego o relatywizm i model odrywania postępowania człowieka od odpowiedzialności.. Rozkład narodu postępuje, a caryca Katarzyna- zaciera ręce zza grobu.. Zresztą sama na polu amoralności miała wielkie osiągnięcia.. 15 000 wniosków o unieważnienie sakramentu małżeństwa.(????). Nie mam danych odnoście rozwodów cywilnych, tak naprawdę pogańskich- ale też- wobec rozkładu ogólnego- musi to być liczba przerażająca.. W roku 2011 rozwiodło się 65 000 par(!!!!). Teraz podobno ta liczba maleje, ale jak maleje ilość zawieranych małżeństw, czy to pogańskich, czy to chrześcijańskich…. W ogóle następuje zwijanie się narodu polskiego.. Jak nie będzie normalnej rodziny- nie będzie kontynuacji pokoleniowej.. Single i singielki sprawy nie rozwiążą, tak jak związki partnerskie. Dzisiaj są – jutro ich nie ma.. Dzieci - single - też nie! Kolejny raz potwierdzi się formuła, że” więcej państw zginęło od zepsucia obyczajów niż wskutek pogwałcenia prawa”.. Oczywiście prawo też jest pod zdechłym psem. Przepraszam- „ umarłym „ psem... Według nowej nowomowy zwierzęcej.. I nie pomoże „:reforma” pana posła Gowina, obliczona raczej na propagandę niż prawdziwe zmiany.. Bo co może dać przenoszenie czy likwidacja sądów w powiatach? Oczywiście, po likwidacji różnych zadań powiatowych biurokracji powiatowej.. Obawiam się, że zadania zostaną zlikwidowane, ale biurokracja powiatowa pozostanie.. Tak jak w przyszłości w tzw. służbie zdrowia.. Ten model socjalizmu biurokratycznego w służbie- pozostanie, a leczyć się będziemy prywatnie.. Biurokraci w powiatach też będą sobie przesiadywać w najlepsze, aż do zupełnego braku pieniędzy.. Bo dopóty istnieją biurokratyczne powiaty- dopóki znajdują się dla nich pieniądze, pochodzące z rabunku poddanych powiatowych i gminnych.. No i poddanych wojewódzkich oraz państwowych.. Rozkładowi zupełnemu służy postępowanie” celebrytów,” ludzi z propagandowego świecznika, których postępowanie ma przełożenie na młode pokolenie, sieje zamęt i rozdwaja myślenie młodych ludzi, jeszcze nie ukształtowanych i przygotowanych do życia, jeszcze na życiowym rozdrożu.. Jak rozstawanie się dwojga ludzi staje się” modne”- cokolwiek to słowo miałoby oznaczać.. I nie jest to nic takiego.. Zwykłe splunięcie i to nie pod wiatr.. Tak jak wypranie spodni.. Właśnie szykuje się czwarty „ ślub”, pana młodego, zawsze młodego, przy każdym „ślubie” przecież „modny” mężczyzna jest panem młodym, tak jak pan Michał Wiśniewski. Każdego roku obchodzi 25 urodziny.. To jest prawdziwy mężczyzna, przynajmniej tak uważa jego nowa wybranka, córka pana Apoloniusza Tajnera, skoro się z nim wiąże.. Na całe życie, a nie do następnego ślubu.. Nie wiem, czy państwo młodzi w końcu ustalili, czy na pięknie przyjęcie weselne na Mazurach- zostaną zaproszone poprzednie trzy żony pana Michała.. Panie: Mandaryna, Magda Femme i pani Ania Świątczak. Byłaby pełna rodzina z dziećmi pana Michała, tym bardziej, że pan Michał chce mieć jeszcze jedno dziecko.. Nie wiadomo, czy będzie to chłopak, czy dziewczynka.. Na razie aktualny ślub będzie kosztował około pół miliona złotych, a ponieważ pan Michał roztrwonił - co jest jego prawem - swój majątek - a pani Dominka odkupiła jego zadłużony dom w Magdalence - prawdopodobnie to ona sfinansuje tę imprezę. Zresztą państwo młodzi nie jadą do kasyna w Las Vegas czy do kaplicy lodowej na północy Szwecji.. Cała impreza- na 420 osób – odbędzie się na Maurach. Będą specjalne namioty dla gości, będą ratownicy, których zadaniem będzie pilnowanie gości, żeby nie potopili się w jeziorze.. Tym bardziej, że nie będzie przestrzegana ustawa o wychowaniu w trzeźwości.. I wszystko może się zdarzyć.. Przydałby się ktoś, z Ministerstwa Wychowania w Trzeźwości, kto przypilnowałby ustawy.. Żeby nie za bardzo goście się rozbrykali. Co prawda są namioty- wszystko jest pod kontrolą. Nie będzie monitoringu, tak jak w garażu pana generała Sławomira Petelickiego, gdzie monitoring był - ale nie działał. Wygląda na to, że pan generał przed popełnieniem samobójstwa, zdjął mundur, żeby go nie splamić no i wyłączył monitoring.. Żeby nikt nie widział jak to samobójstwo popełnia.. Wszystko idzie zgodnie z planem.. Planem prokuratury, która dokładnie bada wszystkie okoliczności sprawy i wkrótce ogłosi rezultaty.. Chyba było jednak samobójstwo, chociaż samobójca, człowiek honoru, nie zostawił listu pożegnalnego.. Był zajęty wyłączaniem monitoringu. Zresztą, kto ma głowę do pisania listów jak staje przed faktem dokonania samobójstwa?. Co innego samospalenia.. Do trzeciego dopiero ślubu, szykuje się inny gwiazdor, pan Robert Janowski, który już miał w swoim życiu dwie żony, teraz będzie trzecia.. Teraz będzie to Monika.. Odwiedza jubilera, kupuje meble, bywa w modnych lokalach.. Słowem przygotowuje się do nowego związku. Miejmy nadzieję, że udanego.. Tym razem, W końcu do trzech razy sztuka.. Tylko, żeby młodzi ludzie nie myśleli - że trzy razy – to jest norma.. BO na przykład pan Michał Wiśniewski uważa inaczej.. Co najmniej - cztery! Ale jest i pozytyw wśród gwiazd. ,,.”Przyjęłam Chrystusa do mojego serca. Od tego czasu moje stare życie umarło” – twierdzi pani Maja Frykowska, znana skandalista.. Pani Maja przyjęła chrzest w kościele protestanckim, latem ubiegłego roku. Miejmy nadzieję, że chrzest jej się przyjmie.. Ja trzymam kciuki z całego serca... Po tym publicznym stosunku na wizji..???? Czas na pokutę. WJR
Reformy Tuska kosztem zwykłych ludzi Rząd Tuska ma już coraz mniej skrupułów i potrafi być z jednej strony niezwykle wręcz rozrzutny na finiszu przygotowań do Euro 2012 i jednocześnie sięgać do kieszeni zwykłych ludzi odbierając im ostatnie pieniądze.
1. Wszystkie dotychczasowe „reformy” dokonywane przez rząd Tuska, uderzają w zwykłych ludzi, są po prostu realizowane ich kosztem. Oczywiście rządowa propaganda wspierana przez mainstreamowe media, przedstawia je, jako rozwiązania konieczne, takie, które mają przynieść ludziom korzyści w dłuższym czasie, albo nawet, jako takie, które mają zapobiec katastrofie finansów publicznych, a w konsekwencji i gospodarki. Ten przekaz jest często wzmacniany straszeniem Polaków rozwojem sytuacji podobnym do tej w Grecji, Irlandii, Portugalii czy Hiszpanii, jeżeli zapowiedziana przez rząd zmiana, nie zostanie zaakceptowana przez Parlament. Wprawdzie takie stawianie sprawy nie koresponduje z innym rządowym przekazem, według którego Polska jest zieloną wyspą wzrostu na europejskim czerwonym morzu kryzysu, ale okazuje się, że większość Polaków tego dysonansu nie zauważa i w związku z tym Tusk może uprawiać taka dwutorową propagandę.
2. Tak właśnie było przedstawiane podniesienie wieku emerytalnego dla mężczyzn o 2 lata, dla kobiet o 7 lat, a dla kobiet zatrudnionych w rolnictwie aż o lat 12. Ma ono zdaniem rządzących służyć zapewnieniu wypłacalności systemu emerytalnego, ale przede wszystkim podwyższeniu wysokości emerytur w szczególności dla kobiet. To nic, że tak naprawdę podwyższenie wieku emerytalnego będzie zmuszało starszych ludzi do dłuższej pracy, a młodych wypychało za granicę, bo nie będzie dla nich w Polsce zajęcia, ale przecież liczy się tak naprawdę to, jak dany problem przedstawią w telewizji. A w trzech mainstreamowych telewizjach przedstawią to tak jak chce rząd.
3. Podobnie było z uzasadnieniem podwyżki stawek VAT o 1 pkt procentowy. Miało to służyć poprawie sytuacji budżetu i miało mieć minimalny wpływ na inflację. W praktyce okazało, że ta podwyżka stawek VAT doprowadziła do 5% inflacji w ujęciu rocznym, ale wtedy taki wysoki poziom wzrostu cen, od lat nienotowany w Polsce, był uzasadniany głównie czynnikami zewnętrznymi. Pacjentom miały służyć zmiany w systemie refundacji leków, tak przynajmniej jeszcze w połowie 2011 roku uzasadniała wprowadzenie nowej ustawy lekowej, ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz. W praktyce okazało się jednak, że wydatki pacjentów na leki rosną z miesiąca na miesiąc i najprawdopodobniej do końca roku z kieszeni pacjentów wypłynie dodatkowa kwota, co najmniej 400 mln zł, a poziom refundacji leków w Polsce wzrośnie z 34 do 38% i będzie najwyższy w Unii Europejskiej.
4. Ale to oczywiście nie koniec „reform” kosztem zwykłych ludzi. Za tydzień Rada Ministrów ma przyjąć zmiany w ustawach, które likwidują powszechna ulgę internetową, ulgę na dzieci w podatku dochodowym dla rodzin z jednym dzieckiem osiągających dochody roczne powyżej 85 tys zł, oraz likwidację 50% kosztów uzyskania przychodu dla tych pracujących na podstawie umowy o dzieło, których dochody roczne przekraczają rocznie 85 tys zł. Likwidacji ulgi dla rodzin z jednym dzieckiem ma wprawdzie towarzyszyć podwyższenie o 50 % (do1668 zł) ulgi dla rodzin z trójką i większą liczbą dzieci tyle tylko, że rodziny takie, aby móc w pełni tę ulgę odliczyć, muszą mieć bardzo wysokie dochody, a rodziny wielodzietne najczęściej w Polsce klepią biedę. Likwidacja ulgi internetowej ma przynieść ponad 420 mln zł, ulgi na dzieci około 150 mln i ulgi dla twórców około 170 mln zł, czyli razem około 850 mln zł, czyli razem oszczędności te będą 5 -krotnie mniejsze niż wydano na budowę 4 stadionów na Euro 2012. Widać z tego, że rząd Tuska ma już coraz mniej skrupułów i potrafi być z jednej strony niezwykle wręcz rozrzutny na finiszu przygotowań do Euro 2012 (wydano na ten turniej razem z infrastrukturą blisko 100 mld zł) i jednocześnie sięgać do kieszeni zwykłych ludzi odbierając im ostatnie pieniądze. Wydaje się jednak, że już na jesieni ludzie w Polsce zaczną odczuwać, że rząd Tuska coraz głębiej sięga do ich kieszeni i coraz trudniej będzie ich przekonać nawet przy zmasowanej propagandzie, że to wszystko dla ich dobra. Kuźmiuk
Samobójstwo to ostatnia rzecz, jaką mógłby zrobić gen. Petelicki Był jednym z oficerów bardzo krytycznie odnoszących się do tego, co dzieje się z armią, z „Gromem”, co zrobiono z tą wybitną jednostką. Mówił na przykład, że nasi decydenci zachowują się tak, jakby polskie siły zbrojne doprowadzić chcieli do stanu, w którym pobić je będzie mogła armia skautów - o śmierci generała Sławomira Petelickiego rozmawiamy z Wojciechem Sumlińskim, dziennikarzem śledczym.
Jak przyjął Pan wiadomość o śmierci generała Petelickiego? - Takiej serii tajemniczych zgonów w ostatnim dwudziestoleciu jeszcze nie było. Co „samobójstwo” to więcej znaków zapytania, zagadek, pytań, na które nie ma odpowiedzi. Przypomnę choćby kwestię śmierci Andrzeja Leppera i jego mecenasa Ryszarda Kucińskiego, którzy zginęli w przeciągu kilku miesięcy. Były wicepremier na krótko przed śmiercią wyznał red. Tomaszowi Sakiewiczowi, że dysponuje dokumentami, które, jeżeli wyszłyby na światło dzienne, będą stanowić zagrożenie dla ich życia. I parę miesięcy potem oni tracą życie. A teraz generał Petelicki… Podpisuję się obiema rękami i nogami pod stwierdzeniem, że gdyby odrzucić wariant samobójstwa, to nie znaleźlibyśmy lepszego momentu, w którym ta śmierć mogła zostać „przykryta” lepiej i skuteczniej niż ten dzień, gdy do niej doszło. Był to, jak wiemy, wieczór, w którym cała Polska żyła wielkim wydarzeniem sportowym, najważniejszym meczem piłkarskiej reprezentacji od wielu lat. Sporo ludzi mówi, że samobójstwo to jest ostatnia rzecz, jaką mógłby zrobić generał Petelicki.
Czy znał go Pan osobiście? Jak Pan sytuuje osobę generała Petelickiego w pejzażu barwnych postaci III RP? - Miałem z nim styczność tylko raz. Rozmawialiśmy, gdy w roku 2003 nazwisko gen. Petelickiego pojawiło się w zeznaniach Jarosława Sokołowskiego ps. „Masa”. W tamtym czasie to, co mówił „Masa” traktowano, jako pewnik. Na podstawie jego słów poszedł do więzienia cały zarząd mafii pruszkowskiej. Zdumiewające było tylko to, że gdy Sokołowski mówił o gangsterach, to ich zamykano, a gdy mówił o politykach, to tę część śledztwa marginalizowano i odkładano ad acta. Tymczasem, skoro „Masa” miał być wiarygodny mówiąc o gangsterach, to jest też wiarygodny, gdy opowiada o politykach. Dlatego właśnie, że nie można być tylko do połowy w ciąży, zająłem się tą sprawą i dlatego podjąłem ryzyko ujawnienia tajemnicy państwowej, co nastąpiło na łamach tygodnika „Wprost” w roku 2003, w porozumieniu z wydawcami, Markiem Królem i Stanisławem Janeckim. W tamtym okresie Jarosław Sokołowski dość dużo mówił o generale Petelickim stwierdzając, że zalicza się on do swego rodzaju establishmentu III RP. Według Sokołowskiego, miał on wchodzić w rozmaite przedsięwzięcia biznesowe i też zapraszać do nich oficerów „Gromu”. Miał bardzo sprawnie poruszać się na styku polityki, wielkiego biznesu, służb specjalnych, no i zorganizowanej przestępczości. Nie chodzi o to, że generał Petelicki był przestępcą, ale na tym styku dochodziło do wielomilionowych transakcji. Jednym z takich interesów, organizowanych przezeń miało być zapewnienie specjalistycznej ochrony dla gigantycznych przedsięwzięć lokowanych nad zachodnią granicą Polski. „Masa” dość dokładnie opisywał, na czym te przedsięwzięcia polegały. Mówiąc krótko, nie były to czyste interesy. Gdybym, zatem miał mówić poprzez pryzmat swojego zainteresowania generałem, na podstawie tego, do czego doszedłem wertując różne dokumenty i akta, to poza tą świetlaną kartą twórcy „Gromu” była też karta, o której część opinii publicznej nie wie. W aktach „Masy” generał pojawiał się w jednym szeregu z całą plejadą pierwszoligowej śmietanki politycznej III RP, rozmaitych układów biznesowych i rozmaitych innych. W trakcie naszej rozmowy nie przeczył, że brał udział w opisanym przedsięwzięciu, tłumaczył to na różne sposoby. Mówił, że nie wiedział o tym, że były to interesy dwuznaczne, trefne, nie miał pojęcia, że stoi za tym przestępczość zorganizowana. Podkreślał, że zarówno on, jak i oficerowie „Grom” są ludźmi honoru i nie uczestniczyliby w operacjach, za którymi stoją ludzie „Pruszkowa”. Koniec końców zresztą, ta operacja miała się ponoć nie udać.
I to był jedyny kontakt między nami, jedyna rozmowa. Natomiast znam ludzi, którzy dobrze znali generała i oni na tę wiadomość zareagowali dokładnie tak samo. Rozmawiałem z trzema takimi osobami, wszystkie twierdzą zgodnie, że samobójstwo to jest najbardziej bzdurna informacja w odniesieniu do generała Petelickiego. Mówiąc krótko, nie wierzą w to ani na jotę.
W ostatnim czasie, zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej generał mocno krytykował zarządzanie polską armią, wręcz jej postępującą destrukcję. W sprawie sytuacji panującej w MON zwracał się m.in. do premiera. Jak ocenia Pan ten aspekt publicznej działalności gen. Petelickiego? - Był jednym z oficerów bardzo krytycznie odnoszących się do tego, co dzieje się z armią, z „Gromem”, co zrobiono z tą wybitną jednostką. Takich głosów było sporo. Mówił na przykład, że nasi decydenci zachowują się tak, jakby polskie siły zbrojne doprowadzić chcieli do stanu, w którym pobić je będzie mogła armia skautów. Mam kontakt z panią Ewą Błasik, która w naszych rozmowach podkreśla, iż wielu oficerów w mocnych słowach wyraża się o tym, jak niszczona jest polska armia. Generał Petelicki był jedną z tych osób, a ponieważ był bardzo znany, jego głos brzmiał bardzo wyraziście.
Dodam, iż zmarły generał znał bardzo wiele osób ważnych i wpływowych w III RP i wiele tajemnic ich dotyczących. Był postacią przewijającą się przez rozmaite kręgi i sytuacje. Z całą pewnością, tak jak mówili mi ludzie będący dużo bliżej generała niż ja, był on powiernikiem bardzo wielu tajnych informacji. Gdy przypomnę sobie śmierć Andrzeja Leppera, to na samym początku przypominano, że zabrał on do grobu wiedzę o wielu sprawach, które być może już nigdy nie ujrzą światła dziennego. Jedną z takich osób – bardzo dużo wiedzących i mogących wiele z taką wiedzą zrobić – był również generał Petelicki. Dziękuję za rozmowę.
Sprawiedliwość nadzwyczajna Od niepamiętnych czasów ludzkość zna jedną sprawiedliwość – zwyczajną. Przetrwała ona w dobrej formie przez całe tysiąclecia, do czasów nam współczesnych. Jeszcze w XIX wiecznej Ameryce koniokrada na przykład zwyczajnie się wieszało. Czapa. Gdy ktoś nam ukradnie samochód to też powinien zadyndać, jako memento dla innych, aby nie próbowali… To czy nasz samochód przyda się mu bardziej lub mniej, albo to czy sprawca miał trudne dzieciństwo czy nie, nie powinien grać tutaj żadnej roli. Dopiero socjaliści, którym przeszkadza wszystko, co proste i logiczne, wyszli z teorią dwóch typów sprawiedliwości: zwyczajnej i nadzwyczajnej, zwanej niekiedy społeczną. Ideę tę zdaje się również ostatnio wyznawać w swoim wpisie nasz drogi kolega {Doxa}. Sprawiedliwość zwyczajną mamy, więc wtedy, gdy ktoś nam coś buchnie i mocno wkurzeni z tego powodu żądamy kary dla złodzieja. Sprawiedliwość nadzwyczajna zaś jest zdaniem socjalistów wtedy, gdy ktoś nam coś buchnie, ale jest to coś „przydatne” innym, przy czym co jest przydatne i komu określa sam złodziej. Nic dziwnego, że socjalizm nobilituje zwykłą kradzież do rangi aktu „społecznie uzasadnionego”. Punktem niezgody jest użyty we wpisie {Doxy} przykład. Jeśli państwo wyciąga przemocą z kieszeni obywateli 4.27 miliarda złotych na budowę stadionów na Euro2012 to jest to zdaniem kol. {Doxy} czyn godnym potępienia i w ogóle zwyczajna niesprawiedliwość. Zgoda. Co jednak, gdy to samo państwo, z tą samą przemocą, ukradnie nam kolektywnie te same 4.27 miliarda złotych deklarując, że zamiast wyrzucać na stadiony wyrzuci to na „coś przydatnego”? Jak na przykład na budowę 12 tysięcy mieszkań komunalnych, co wyliczył źródłowy, którym zachwyca się kol. {Doxa}. Wtedy, o ile dobrze rozumiemy, będzie to akt (nie)sprawiedli -wości nadzwyczajnej bo będzie to kradzież bardziej „pożądana społecznie”. Zasłuży tym samym na taryfę ulgową.
Cienki lód podwójnej sprawiedliwości jest na nasz gust po prostu czystym socjalizmem. Złodziej sam się rozgrzesza z kradzieży podciągając ją pod rozciągliwy parawanik „czegoś społecznie przydatnego”. Decydowanie o tym czy wyrzucenie kasy na cokolwiek, ze szczególnym uwzględnieniem mieszkań komunalnych, jest czy nie jest przydatne jest biznesem tylko prawowitego właściciela wyrzucanego kapitału, kropka. Jego kapitał, jego decyzja. Tego wymaga sprawiedliwość zwyczajna. Nigdy decydować o tym nie powinien złodziej dokonujący kradzieży, a w szczególności, gdy jest to złodziej państwowy. Chyba, więc jednak pozostaniemy przy tej starej, trochę staroświeckiej sprawiedliwości – zwyczajnej. Złodziejstwo niech pozostanie złodziejstwem, niezależnie od tego, kto je popełnia i z jakich pobudek. Złodziejstwo na zbożny cel „mieszkań komunalnych” jest dokładnie takim samym złodziejstwem, co złodziejstwo na stadiony, ani mniejszym, ani większym. Ofiara jest tak samo rabowana ze swoich pieniędzy w obu przypadkach. Złodziej powinien zostać tak samo napiętnowany, niezależnie od tego czy i co pożytecznego usiłował zdziałać posługując się ukradzionym mieniem. Nie wątpimy jednak, że gdy drogiemu koledze {Doxie} buchną kiedyś samochód, czego mu absolutnie nie życzymy, to cios ten złagodzi znacznie wiadomość od złodzieja, że zrobił „coś przydatnego”. Na przykład, że rozmontował go na części, które opylił innym potrzebującym, a częścią zysków wsparł fundację walki z głodem w Afryce… DwaGrosze
A miało być tak pięknie Emocje rozkręcone do zenitu, wielkie futbolowe święto, zero polityki. Dwa tygodniki, mówiąc delikatnie - mało sceptyczne wobec władzy, kłócące się o to, który lepiej przekonuje naród, że „Polska jest fajna”, względnie, że jest „OK”. A wyszło jak zawsze. Dla rządowych macherów od piaru jest to problem, który zmusi ich do dodatkowego wysiłku. Niedawno pisałem w „Fakcie” o grillowym patriotyzmie, jaki objawił się podczas Euro – łatwym, przyjemnym, tandetnym substytucie patriotyzmu prawdziwego. Większość grillowych patriotów była łatwym obiektem manipulacji i bez oporu przełykała serwowane przez władzę i jej akolitów klisze. Jedna z nich głosi, że Euro to święto futbolu, jak najdalsze od polityki, a kto próbuje ją w nie wplatać, ten jest przeciwnikiem pozytywnej narodowej wspólnoty i w ogóle wrednym gnomem. Zabieg jest oczywiście dość prymitywny: sposób przygotowania do mistrzostw jest sprawą jak najbardziej polityczną, a odpowiada za nie konkretny rząd, w nim zaś konkretni ludzie. Natomiast przebieg samej imprezy jest dokładnie wkalkulowany z strategię wizerunkową rządu. W otoczeniu Donalda Tuska musieliby rezydować kompletni idioci, gdyby nie uwzględniali nastrojów, jakie może wywołać wygrana lub przegrana polskiej drużyny. Nie jest to zresztą żadna nowość. Sport od dawna jest wkomponowany w politykę, by przypomnieć olimpiadę roku 1936 w Berlinie, roku 1980 w Moskwie, roku 1984 w Los Angeles czy wojnę futbolową. Nie licząc wielu pomniejszych przykładów. Oddzielenie Euro od polityki jest niemożliwe, ale dla ekipy Tuska to tylko kontynuacja obłudnej kampanii „nie róbmy polityki, budujmy to i tamto”. Kampania jest względnie skuteczna, ponieważ ci wyborcy, którzy biernie poddają się medialnemu przekazowi, mają wpojone przekonanie, że polityka jest czymś generalnie złym, a zarazem, że Platforma w jakiś cudowny sposób jej wcale nie uprawia. Uprawia ją jedynie zła opozycja, która chce wszystko upolitycznić. Konstrukcja, którą budowali rządowi piarowcy, była, zatem w pewnym stopniu zależna od wyników polskiej drużyny. Wygrana Polski i awans choćby do ćwierćfinału to – po pierwsze – większe zainteresowanie mistrzostwami, co z kolei pozwala lepiej ukryć mało wygodne dla rządu problemy. Lecz i tak wiele już udało się schować – na przykład nieprzyjemną dyskusję w Sejmie o pakiecie energetyczno-klimatycznym. Po drugie – lepsze nastroje, przyćmiewające rosnące obciążenia i wzrost cen. Po trzecie – możliwość subtelnego, (bo przecież nie wprost) przypisania sobie zasługi. Można by na przykład zorganizować spotkanie pana premiera z piłkarzami – to zawsze ładnie wygląda w prorządowych mediach. Niestety, po klęsce – po trudno tu mówić o prostej przegranej, to po prostu blamaż i kompromitacja – polskiej drużyny wszystkie te trzy założenia nie są już możliwe do zrealizowania. Trzeba postawić, na co innego. Widać już mniej więcej, jaka będzie dalsza linia przewodnia. Po pierwsze – kontynuacja grania na polskich kompleksach i napawania się świetnymi opiniami o Polsce. Ten wątek już wcześniej był istotny, a usłużne gazety i telewizje eksploatowały go w żenujący sposób. Wbijano nam do głów, jaką to niesamowitą korzyść wizerunkową Polska odniesie z mistrzostw – podczas gdy ten sam rząd przez pięć lat nie był w stanie zorganizować ani jednej spójnej i konsekwentnej profesjonalnej kampanii promocyjnej Polski, a zarazem – podobno – sam z siebie, swoją europejskością i otwartością, już wzniósł nasz wizerunek na wyżyny wcześniej niedostępne. Ekscytowano się, że sklepikarz José spod Lizbony i dekarz Bill z Brighton pokochali nasz kraj, zaś niemieckie dzienniki znowu nas pochwaliły. Tuskowi piarowcy doskonale wiedzą, że zakompleksieni wyborcy czują się dzięki takim pochwałom lepsi i wykorzystują tę wiedzę bezwzględnie. Po drugie – jeszcze więcej będziemy słyszeć o tym, że mamy przecież cały czas wielkie, piłkarskie święto, nawet, jeżeli my sami już nie bierzemy w nim udziału. „Nie dajmy go sobie zepsuć – będzie brzmiało przesłanie – paru frustratom, którzy sami nigdy nawet piłki nie kopnęli”. Po trzecie – zacznie się nam przypominać, że z Euro związanych było wiele trwałych inwestycji, które co prawda nie zostały ukończone, ale już niedługo zostaną. No, a jeżeli nie niedługo, to za jakiś czas. Pytanie brzmi, czy oraz w jaki sposób zostanie wykorzystana sprawa klęski polskiej reprezentacji. Wygląda na to, że w tej chwili ostatecznej decyzji jeszcze nie ma – ani premier, ani nikt z jego bliskiego otoczenia nie zabrali głosu po sobotnim meczu – ale można sobie wyobrazić dwa główne scenariusze. Pierwszy – usprawiedliwienie polskich piłkarzy, zgodnie z frazą „Polacy, nic się nie stało”. Mielibyśmy bajkę o tym, że przecież jednak nie było tak źle, a chłopcy dali z siebie po prostu wszystko, na co ich stać. Sprawa zostałaby pozostawiona samej sobie do końca Euro, a potem umarłaby naturalną śmiercią. To jednak słaby wariant, ponieważ nie daje możliwości zbudowania większej narracji, która mogłaby wystarczyć mediom na dłuższy czas. Dlatego bardziej prawdopodobny wydaje się wariant drugi: premier wścieknie się po raz 367. i wypowie wojnę PZPN. Wprawdzie gdyby rzetelnie prowadzić rozliczenia, równie winni okazaliby się także sami zawodnicy, ale oni – w przeciwieństwie do leśnych dziadków z PZPN – nie nadają się do obsadzenia w roli czarnych charakterów. Za to postaci typu Laty czy Kręciny – owszem. Dostalibyśmy, zatem szturm na PZPN, jakieś dramatyczne konferencje minister Muchy, sam pan premier groziłby palcem i opowiadał, że tak dalej być nie może. Nie poszłyby jednak za tym żadne konkretne kroki – piar ekipy Tuska nie polega przecież na tym, żeby coś faktycznie robić, a jedynie udawać, że się chce zrobić, zaś PZPN, podpięty pod UEFA, jest zbyt twardym i nieprzyjemnym przeciwnikiem, żeby brać się z nim z bary. Byłaby to, zatem wojenka podobna jak z pedofilami, dopalaczami czy kibolami. Równie pozorna i równie nieskuteczna, za to dostarczająca mediom pożywki na całe tygodnie. Tak czy owak, Igor Ostachowicz staje przed wyzwaniem. Euro, będące dla drużyny Tuska błogosławieństwem, dla Polaków już się skończyło, a jego oficjalny koniec zbliża się wielkimi krokami. Potem trzeba będzie wrócić do mozolnej roboty w przemyśle przykrywkowym. Łukasz Warzecha
Niezgodnie z prawem i sumieniem Z adwokatem dr. Olgierdem Pankiewiczem rozmawia Bogusław Rąpała Czy farmaceutę można zmusić do sprzedaży środków antykoncepcyjnych? - Konstytucja RP w art. 53 zapewnia każdemu wolność sumienia i zakazuje władzom publicznym zmuszania kogokolwiek do ujawniania światopoglądu. Również farmaceuta może, powołując się na konstytucyjne prawo, odmówić wykonywania czynności sprzecznych z jego sumieniem. W szczególności może on odmówić sprzedawania środków antykoncepcyjnych oraz poronnych. Obecnie swoboda sumienia farmaceutów nabiera szczególnego znaczenia, dlatego że nowe środki antykoncepcyjne mają działanie wczesnoporonne. Środki wczesnoporonne zaś nie mogą być zgodnie z polskim prawem karnym, które chroni ciążę od momentu poczęcia, sprzedawane do osobistego użytku, bo oznaczałoby to pomoc w aborcji niezgodnej z ustawą - czyli czyn określony w art. 152 par. 2 kk.
A jednak w ubiegłym tygodniu w prasie pojawiło się stanowisko głównego inspektora farmaceutycznego Zofii Ulz, z którego można wywnioskować, że aptekarze, którzy odmówią sprzedaży środków antykoncepcyjnych, mogą stracić licencję. - Na samym początku chciałbym podkreślić, że nie należy przeceniać wagi tego pisma, ponieważ jego rzeczywista moc jest niewielka. Jest to jedynie niewiążąca i - co ważne - niestanowiąca żadnej oficjalnej wykładni prawa informacja, ponieważ Główny Inspektor Farmaceutyczny nie ma takich uprawnień. To pismo również w żaden sposób wiążąco nie stwierdza, że farmaceuci muszą sprzedawać środki antykoncepcyjne i to powinien być główny, uspokajający przekaz płynący z naszej rozmowy. Zawiera ono natomiast wykładnię kilku przepisów prywatnie dokonaną przez Głównego Inspektora Farmaceutycznego, która zdaje się sugerować, że istnieje obowiązek sprzedaży środków antykoncepcyjnych. Jednak w żadnym zdaniu nie stwierdza tego wprost. Pismo insynuuje również, że kto nie sprzedaje tych środków, musi się liczyć z konsekwencjami, łącznie z cofnięciem zezwolenia na prowadzenie apteki. Groźba ta opiera się jednak na słabych podstawach. W tym piśmie inspektor po prostu wyraził swoją opinię na temat przepisów, z którą można się nie zgodzić. Należy natomiast oczekiwać od Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego rzetelnej wykładni tych przepisów, na której organy administracyjne mogłyby się następnie oprzeć.
Zofia Ulz powołuje się na art. 95 prawa farmaceutycznego, który zobowiązuje apteki ogólnodostępne do posiadania produktów leczniczych i wyrobów medycznych w ilości i asortymencie niezbędnym do zaspokojenia potrzeb zdrowotnych miejscowej ludności. Czy słusznie? - Po pierwsze, środki antykoncepcyjne i poronne są rejestrowane, jako produkty lecznicze na wątpliwych podstawach, skoro wg art. 2 pkt 32 Prawa farmaceutycznego za produkt leczniczy może być uznana tylko substancja przedstawiana, jako posiadająca właściwości zapobiegania lub leczenia chorób, a środki antykoncepcyjne i poronne nie mają tych cech. Po drugie, jest wątpliwe, czy takie środki zaspokajają jakiekolwiek potrzeby zdrowotne ludności, skoro ich funkcją jest zapobieganie poczęciu i niszczenie poczętego życia ludzkiego. Po trzecie, znana jest lekarzom i farmaceutom znaczna ilość niepożądanych działań tych substancji, o których producenci nie informują w ulotkach. Są to istotne powody, dla których farmaceuta może uznać sprzedaż takiego środka za działanie szkodliwe dla zdrowia pacjenta, dla zdrowia publicznego i sprzeczne z jego sumieniem. Wreszcie przepis ten mówi o "obowiązku apteki", a nie obowiązku aptekarza. Oznacza to, że jeśli nawet uznać, iż środki antykoncepcyjne w jakiś tajemniczy sposób służą zaspokajaniu potrzeb zdrowotnych, to i tak z cytowanego przepisu nie wynika dla konkretnego aptekarza obowiązek ich sprzedawania.
Skąd, więc tyle prawnych niejasności i niedomówień wokół środków antykoncepcyjnych? - Niejasność obowiązujących przepisów dotyczących środków antykoncepcyjnych i poronnych jest niewątpliwie na rękę firmom produkującym te substancje, a jednocześnie jest bardzo szkodliwa dla nieświadomych ludzi i rodzi niepewność po stronie farmaceutów. Dopóki prawo nie zostanie poprawione i z obrotu nie zostaną usunięte środki, których sprzedaż jest w istocie zakazana, farmaceuci mogą odwoływać się do konstytucyjnej swobody sumienia oraz do istoty ich zawodu określonej w art. 2a Ustawy o izbach aptekarskich: "Wykonywanie zawodu farmaceuty ma na celu ochronę zdrowia publicznego", a także w składanym ślubowaniu, zgodnie, z którym farmaceuta powinien "mieć zawsze na uwadze dobro pacjenta".
Czy w ogóle istnieją takie przepisy prawne, które mogłyby zostać wykorzystane przeciwko farmaceucie, który odmówi sprzedaży środków antykoncepcyjnych? - Z art. 53 Konstytucji wynika, że farmaceuta, tak jak każdy inny człowiek, może odmówić wykonania czynności, które są niezgodne z jego sumieniem. Trzeba mówić o tym wyraźnie, że prawo nie przewiduje negatywnych konsekwencji dla farmaceuty w przypadku, gdy ten odmówi sprzedaży środków antykoncepcyjnych.
Co jednak nie przeszkadza władzom publicznym w wywieraniu nacisku na środowisko farmaceutyczne. Czemu to ma służyć? - Zdaje się, że trwa jakiś zmasowany nacisk na środowisko farmaceutyczne, mający na celu pozbawienie zawodu farmaceuty podmiotowości, tzn. sprowadzenie farmaceuty do roli handlarza środków, które zostały dopuszczone do obrotu. Tymczasem tak nie powinno być. Zawód farmaceuty jest zawodem regulowanym, posiadającym własną etykę zawodową oraz regulacje o samorządzie zawodowym. Istotą tego zawodu jest służba dobru człowieka i ochrona zdrowia publicznego. Farmaceuta składa ślubowanie, w którym zobowiązuje się do tego, że w swojej pracy zawsze będzie miał na uwadze dobro pacjenta. Jeśli więc ustawa nakazuje farmaceucie dokonywanie ocen, kierowanie się wprost wartościami (dobrem pacjenta, zdrowiem publicznym) w jego codziennej pracy, to znaczy, że przedstawiciele tego zawodu są oficjalnie uznani za odpowiedzialnych potrafiących rozeznać, co jest dobrem pacjenta, a co nim nie jest. Swobodę sumienia aptekarza wykonującego swoją pracę potwierdza Kodeks Etyki Aptekarza RP. Podobnie jest w odczuciu społecznym. Obdarzamy aptekarzy zaufaniem, radzimy się ich, jaki lek wybrać. Dlatego farmaceuta może i powinien czuć się w pełni podmiotowo za kontuarem swojej apteki i może według swojego sumienia oraz wiedzy zawodowej doradzać osobom, które kupują u niego lekarstwa. Może również odmówić sprzedaży środków antykoncepcyjnych, gdy jego zdaniem są one szkodliwe, a ich zastosowanie nie służy dobru pacjenta.
Jak to możliwe, że prawo toleruje sytuację, że informacje o szkodliwym działaniu środków antykoncepcyjnych często nie znajdują się na ulotkach i są ukrywane przed pacjentami? - Środki, których szkodliwe działanie przeważa nad korzyściami zdrowotnymi, nie powinny być w ogóle dopuszczone do obrotu. Konsekwencją zastosowania prawa w sposób należyty byłoby wycofanie wielu substancji z obrotu. Trzeba powiedzieć, że prawo, które reguluje kwestie wprowadzania na rynek substancji antykoncepcyjnych i wczesnoporonnych oraz obrót nimi, jest niezwykle mętne. A to niewątpliwie jest na rękę firmom, które te środki produkują i sprzedają. Szkodzi natomiast ludziom, bo naraża ich na niepożądane skutki - powikłania, choroby, utratę płodności itd. Ta lista jest długa.
Czy to przypadek, że tworzy się takie mętne prawo? - Według mnie nie. Prawdopodobnie świadczy to o zamieszaniu w momencie tworzenia tego prawa wytworzonym celowo po to, aby można było w tej mętnej wodzie bez konsekwencji sobie pływać. Podejrzenie pada przede wszystkim na niezarejestrowany, patologiczny lobbing. Bo to, że taki w Polsce istnieje, wiadomo nie od dzisiaj, a stróże prawa nie za bardzo potrafią sobie z tym problemem poradzić.
Do tej pory na farmaceutów naciski w sprawie środków antykoncepcyjnych wywierali głównie ich pracodawcy, teraz, zdaje się, rękami Głównego Inspektora Farmaceutycznego zaczęli to robić również rządzący. Jak aptekarze mogą się przed tym bronić? - Nie jest to z pewnością łatwe. Wielkiego hartu ducha wymaga to, żeby w tym stanie rzeczy zachować się zgodnie z sumieniem i dać temu wyraz. Nie ma też gwarancji, że taki farmaceuta nie musi się obawiać konsekwencji. Po pierwsze, może go wyrzucić z pracy szef. Po drugie, może mieć nieprzyjemności w Izbie Aptekarskiej w zależności od tego, kto tam akurat będzie sprawował władzę. A po trzecie, urzędnik stosujący prawo w sposób nie zawsze przemyślany może nawet cofnąć zgodę na prowadzenie apteki. A więc konsekwencje mogą mieć miejsce, ale należy podkreślić, że jeśli nastąpią, to będą bezprawne i będą podlegały weryfikacji przez sądy.
Wychodzi na to, że na większe sankcje narażony jest farmaceuta, który odmawia sprzedaży środka antykoncepcyjnego, ponieważ tak mu dyktuje jego sumienie, aniżeli ten, który sprzedaje swojemu klientowi taki środek, nie informując go o jego szkodliwym działaniu. To kuriozum. - W zupełności zgadzam się z tym, że zakazywanie czy też sugerowanie, iż farmaceuci nie mogą odmówić sprzedaży środków antykoncepcyjnych, jest absurdalne, ponieważ stawia dobro firm farmaceutycznych ponad dobrem pacjentów, których zdrowie powinno być chronione. Poza tym taki zakaz lub sugestia ignoruje wolność sumienia, powołanie i zadanie zawodu farmaceuty, a przede wszystkim stoi w sprzeczności z naszą Konstytucją, która za jedną z naczelnych wartości uważa życie chronione od chwili poczęcia.
Do kogo teraz powinien należeć ruch w tej sprawie? - Uważam, że bezwzględnie powinien zostać wprowadzony porządek, jednoznaczność w prawie farmaceutycznym, np. za niedopuszczalne trzeba uznać utrzymywanie obecnego brzmienia art. 2 pkt 32 Prawa farmaceutycznego, zgodnie, z którym za produkt leczniczy można uznać nie tylko taką substancję, która posiada właściwości zapobiegania lub leczenia chorób, ale również substancję, która jest za taką przedstawiana. Natomiast organy administracyjne, czyli właśnie Główny Inspektor Farmaceutyczny i Urząd Rejestracji Leków, powinny zostać przez władzę sądowniczą i prokuraturę skłonione do zachowań praworządnych, w szczególności do tego, by stosowały prawo zgodnie z jego prawdziwym brzmieniem i wykładnią opartą na Konstytucji.
Dziękuję za rozmowę.
Zarzuty dla Millera Jest śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków przez byłego ministra spraw wewnętrznych i administracji Jerzego Millera. Chodzi o niewłaściwy nadzór nad BOR w okresie od 18 marca do 11 kwietnia 2010 roku Śledztwu, o którym poinformował wczoraj po południu portal wPolityce.pl, nadano sygnaturę V Ds. 83/12. Dotyczy ono nieprawidłowości w nadzorowaniu działań Biura Ochrony Rządu w ostatniej fazie przygotowań do wizyt premiera i prezydenta w Smoleńsku i Katyniu. - Tak, potwierdzam, że rozpoczęło się odrębne śledztwo. Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga wyłączyła do odrębnego postępowania materiały w sprawie niedopełnienia obowiązków przez byłego ministra spraw wewnętrznych i administracji pana Jerzego Millera. Więcej w tej chwili nie mogę powiedzieć - przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" prokurator Renata Mazur, rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga. Chodzi o art. 231 ¤ 1 mówiący, iż "Funkcjonariusz publiczny, który przekraczając swoje uprawnienia lub nie dopełniając obowiązków, działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3". Wątek wyłączono z szerszego postępowania prowadzonego w sprawie niedopełnienia obowiązków przez urzędników państwowych, które zakończy się 30 czerwca. Do tej pory jedyną osobą, która usłyszała zarzuty w tej sprawie, m.in. niedopełnienia obowiązków i fałszowania dokumentów, jest były wiceszef BOR gen. Paweł Bielawny. To jednak nie zraziło obecnego wojewody małopolskiego Jerzego Millera, by zatrudnić go, jako specjalistę ds. ochrony VIP-ów przy Euro 2012. Byli szefowie BOR, z którymi rozmawiał wczoraj "Nasz Dziennik", są usatysfakcjonowani decyzją prokuratury. Boleją nad tym, że do tej pory nikt nie pociągnął do odpowiedzialności obecnego szefa BOR gen. Mariana Janickiego. - W mojej ocenie, prokuratura idzie właściwym tropem, lepiej, bowiem późno niż wcale. Jeżeli chodzi o sprawę smoleńską i niedopełnienia obowiązków pod kątem niewłaściwego nadzoru nad BOR ze strony ówczesnego ministra spraw wewnętrznych i administracji, już wcześniej kilkakrotnie się wypowiadałem. Według mnie, poza Biurem Ochrony Rządu parę innych instytucji ponosi odpowiedzialność za niewłaściwe przygotowanie wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu, w tym właśnie pan Jerzy Miller - mówi płk rez. Andrzej Pawlikowski, szef Biura Ochrony Rządu w latach 2006-2007. W jego ocenie, z uwagi na fakt, że przed 10 kwietnia 2010 r. do BOR i MSWiA docierały informacje o różnego rodzaju trudnościach przy zabezpieczeniu wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego i możliwości potencjalnego zamachu terrorystycznego na któregoś z prezydentów państw unijnych, BOR i MSWiA powinny zintensyfikować działania ochronne. - Ta informacja powinna była zapalić czerwone światło wśród naszych służb, a tym bardziej BOR czy ministra spraw wewnętrznych i administracji. Powinni przyłożyć się do zabezpieczenia wizyt w kwietniu 2010 r. na najwyższym poziomie, żeby nikt nie miał zarzutów do późniejszych skutków tych działań. Tutaj jednak zbagatelizowano wiele spraw, podeszli do tego - można powiedzieć - rutynowo i doszło do tragedii - wskazuje Pawlikowski.
Tusk stracił wiarygodność Podpułkownik rezerwy Tomasz Grudziński, zastępca szefa BOR w latach 2006-2007, zwraca uwagę na fakt, że wszczęcie śledztwa przez prokuraturę w sprawie byłego szefa komisji, która miała wyjaśnić okoliczności katastrofy rządowego Tu-154M, podważa wiarygodność jej ustaleń, jak i samego premiera Donalda Tuska, który na szefa tej komisji wyznaczył właśnie Jerzego Millera.
- Porażające jest to, że jeśli wydobyto jakieś dokumenty na działanie bądź niedziałanie ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, to, w jakim świetle stawia to tego człowieka, jako szefa komisji badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej i sprawującego nadzór nad BOR? W jakim świetle stawia to też premiera? W tej chwili do premiera nikt w Polsce nie powinien mieć zaufania - mówi Grudziński.
- Jestem coraz bardziej przeświadczony o tym, że nasze organy państwa absolutnie nie zdały egzaminu, włącznie z obecnym prezydentem, który się pospieszył z przejęciem władzy i robił różne rzeczy, które nie powinny mieć miejsca, z odznaczaniem po katastrofie smoleńskiej gen. Janickiego i Bielawnego na czele - dodaje. Grudziński przypomina, że w 2010 r. wielu polityków apelowało do premiera o niewyznaczanie Jerzego Millera na szefa komisji, bo będzie sędzią we własnej sprawie. Dziś widać, że mieli rację. - On tak naprawdę stworzył komisję we własnej sprawie, gros działań w niej właśnie on nadzorował razem z ministrem Tomaszem Arabskim. Moim zdaniem, śledztwo w sprawie Millera to wierzchołek góry lodowej. Na pewno raport Millera nie ma w tej chwili już żadnej wartości i należy go wyrzucić do kosza - kwituje Grudziński. W ocenie Jarosława Zielińskiego (PiS), wiceprzewodniczącego sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych, wszczęcie dochodzenia w sprawie Millera jest działaniem spóźnionym.
- My jako zespół parlamentarny ds. badania katastrofy smoleńskiej wielokrotnie mówiliśmy o odpowiedzialności różnych instytucji państwowych. Dla nas było oczywiste, że nie dopełniło ich państwo polskie - podkreśla poseł. Zieliński zaznacza, że przez dwa lata wszyscy słyszeliśmy jednak z ust różnych przedstawicieli rządu, że winy za tragedię nie ponosi żaden z urzędników instytucji państwowych, tym bardziej minister spraw wewnętrznych czy szef BOR. - Mówiono, że wszystko było prawidłowo przeprowadzone, zgodnie z procedurami, z działaniami, jakie powinny być podjęte w takich okolicznościach. Mimo że gołym okiem widać było brak dopełnienia tych obowiązków. Nie chcę tutaj personalizować, ale odpowiedzialność polityczna i przez to wydaje mi się, że także w jakimś stopniu służbowa oraz karna, na pewno spoczywa na funkcjonariuszach BOR i ministrze spraw wewnętrznych i administracji, jako nadzorującym BOR - twierdzi Zieliński.
Co dalej z Janickim? Poseł zwraca też uwagę na fakt, że to właśnie Jerzy Miller jako minister spraw wewnętrznych wnioskował o awans dla gen. Janickiego po katastrofie smoleńskiej. Drugą gwiazdkę na pagonach dostał od prezydenta Bronisława Komorowskiego. - Dodatkowo Miller, już, jako wojewoda małopolski, zaprosił do roli swojego doradcy do spraw bezpieczeństwa gen. Pawła Bielawnego z zarzutami prokuratorskimi. To świadczy o tym, że w tym kręgu ma miejsce nie tylko wyzbywanie się odpowiedzialności, ale także lekceważenie zarzutów prokuratorskich. Można rzec - wspólnota kłamstwa - oburza się Zieliński. Zarówno Pawlikowski, jak i Grudziński podkreślają, że generał Janicki nie może i nie powinien uniknąć odpowiedzialności. Według nich, skoro jest postępowanie w sprawie Bielawnego, a teraz Millera, to naturalnie nasuwa się pytanie o losy obecnego szefa BOR, który w hierarchii odpowiedzialności zajmuje miejsce pośrodku. - Generał Janicki w hierarchii w strukturach administracji rządowej zajmuje miejsce między gen. Bielawnym a byłym ministrem Jerzym Millerem. Mimo to on w żaden sposób nie jest tykany, co mnie bardzo dziwi i zastanawia, gdyż bezpośrednim podwładnym Millera był jednak Janicki, a nie Bielawny - mówi Pawlikowski. - Według mojej oceny, ta trójka ponosi odpowiedzialność i powinna się z tego wytłumaczyć. W żadnym wypadku nie można pomijać tu osoby generała Janickiego, bo żadne decyzje w BOR bez jego wiedzy nie mogły zapaść - kwituje nasz rozmówca. Piotr Czartoryski-Sziler