plik (8)

Celia Correas Zapata

Isabel Allende.

Życie i duchy

Przełożyła Marta Jordan

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA 2001

Spis treści

Kilka słów tytułem wyjaśnienia

Wstęp

Początki

Była sobie raz…

Wędrówki

Podróże

Humor

Rebelie i wyzwania

Dom duchów

Obrany cel

Miłośc i cienie

Ewa Luna

Opowieści Ewy Luny

Niezgłebiony zamysł

Paula

O dzieciach i książkach

Afrodyta

Z miłości

Muzy, anioły i demony

Tworząc dla świata

Sukces

Ostatnie lata

Pisarstwo

Córka fortuny

Kalendarium

Kilka słów tytułem wyjaśnienia...

Poproszono mnie, żebym napisała przedmowę do tej książki. Byłoby to dla mnie zadanie bardzo trudne, ponieważ książka mówi o mnie samej i każdy komentarz mógłby zostać uznany za dowód na moją próżność. Pomysł publikacji, której treść stanowią wyłącznie moje wspomnienia i opinie, wydaje mi się dziwny, ponieważ nie wyobrażam sobie, aby mogły one kogokolwiek zainteresować (co najwyżej studentów literatury, przymuszonych przez jakiegoś sadystycznego profesora). Tak więc żadnej przedmowy nie będzie, ale skoro już przyznano mi te strony, wykorzystam je, aby pokrótce wyjaśnić, czym było dla mnie doświadczenie związane z nagrywaniem tych wspomnień.

Przed kilku laty, kiedy odbywałam po Europie podróż mającą na celu promocję moich książek, pewne czasopismo przeprowadziło ze mną wywiad. Stanęłam oko w oko z dziennikarzem - najwyraźniej dopiero co po dyplomie, który przybył w towarzystwie fotografa i dwóch pomocników. Ustawili światła i kamerę, jakby chodziło o sport­retowanie papieża dla potomności, i dziennikarz - przystojny młodzian w rozpiętej koszuli ukazującej opalony tors, na którym jaśniał złoty medalik - zadał mi pierwsze pytanie: "Co pani robi?". Zbita z tropu nie wiedziałam, jak mu odpowiedzieć, wówczas wyjaśniającym tonem dodał: "Wysłano mnie, żebym przeprowadził z panią wywiad, ale nie wiem, kim pani jest. Może mi pani powiedzieć, czym się pani zajmuje?". Uległam nieodpartej pokusie i odparłam, że jestem śpiewaczką operową. Faktem jest, że zawsze chciałam być diwą, nie mogłam więc przepuścić okazji, żeby wreszcie się nią poczuć. Przez trzydzieści minut mówiłam o mojej błyskotliwej karierze sopranistki i licznych występach u boku mojego dobrego przyjaciela Placido Domingo, do którego, nie wstydzę się do tego przyznać, mam pewną romantyczną słabość: wyobrażam sobie, jakim cudownym przeżyciem musi być słuchanie go, kiedy śpiewa pod prysznicem. Dziennikarz poprowadził naszą rozmowę, opierając się na przypuszczeniu, że w następnym sezonie z pewnością wystąpię w Cyganerii w mediolańskiej La Scali. Nie wiem, czy wywiad ten ukazał się drukiem, i nie ma to znaczenia; przypuszczam, że każdy z nas wpada czasem na pomysł, aby dla zabawy wymyślić sobie inną biografię; taka myśl przemknęła mi przez głowę, kiedy Celia Correas Zapata wyszła z propozycją napisania książki na podstawie przeprowadzanych ze mną rozmów.

Od czasu kiedy w roku 1982 ukazała się moja pierwsza powieść Dom duchów, udzieliłam już tylu wywiadów, że nie sposób byłoby je zliczyć, ale mam wrażenie, że nikt już tego nie pamięta. Z publikacji ukazujących się w jakiejś gazecie czy czasopiśmie niewiele zostaje, za to książka - niczym skała - jest praktycznie niezniszczalna, dlatego pomysł, aby przedstawić się w nieco korzystniejszym świetle, wydał mi się wielce kuszący. Jednakże bardzo prędko musiałam zrezygnować z tych kokieteryjnych zapędów, gdyż Celia nie miała zamiaru pozwolić, bym wprowadziła je w czyn. W przeciwieństwie do owego młodego dziennikarza ona dokładnie wie, co robię i dlaczego. Kiedy określiła tę książkę mianem "literackiej biografii", doznałam sprzecznych uczuć. Przede wszystkim poczułam się mile połechtana, jako że zazwyczaj pisarz najpierw musi umrzeć, zanim ktoś zada sobie trud, aby napisać jego biografię, a w przypadku pisarza-kobiety sama śmierć nie wystarczy, trzeba jeszcze poleżeć pod ziemią dobrych parę wieków. Jednakże wydawało mi się, że wszystko już zostało powiedziane, i to nie tylko w wywiadach prasowych, ale także w Pauli, bolesnym pamiętniku, który pisałam w czasie długiej choroby mojej córki i po jej śmierci, w latach 1992-1993. Cóż jeszcze mogłam dodać, nie ulegając skłonności do tworzenia fikcji literackiej? Opowiadając o moim życiu, nie boję się zmyślać, o czym przekonał się dziennikarz, który wziął mnie za śpiewaczkę operową. Kiedy w grę wchodzi jakaś ciekawa historia, nigdy nie pozwalam, aby prawda stanęła jej na przeszkodzie (w mniejszym lub większym stopniu, otaczamy się legendą, każdy z nas tworzy ją na kanwie własnych wspomnień i doświadczeń), ale wszystko ma swoje granice. Nie mogę zbytnio szarżować i pozwalać sobie na nieścisłości albo przesadę po to, żeby zabawić czytelników, gdyż ci mogą mnie zdemaskować. Na przestrzeni lat poznałam wielu ludzi, którzy jeszcze żyją i którym bardzo łatwo byłoby wytknąć mi kłamstwo. Niebezpieczeństwo polega na tym, że książka ta powinna być jak najbliższa prawdy; to już wolę fikcję, ona lepiej pasuje do tej dziwnej powieści, jaką w rzeczywistości jest moje życie (mając rodzinę taką jak moja - żeby pisać, nie trzeba wyobraźni, wystarczy notować), ale Celia była nieprzejednana. Tak więc w końcu odbyłyśmy u mnie w domu pierwsze spotkanie, które się nie udało, gdyż - jak się okazało - kilka godzin spędzonych w korkach w samochodzie to dla Celii zbyt wiele. Zaproponowałam, że to ja pojadę do niej, jednak w związku z tym, że mój kalendarz to istny koszmar, który komuś innemu może się tylko przyśnić, kilka razy wystawiłam ją do wiatru, i wtedy - dowodząc iście salomonowej mądrości - postanowiłyśmy spotkać się dokładnie w połowie drogi między San Jose i San Rafael. Okazało się, że miejscem tym był hotel położony w pobliżu lotniska, pełen hałaśliwych turystów i nastrojowej muzyki, i nagranie jakiejkolwiek rozmowy było niemożliwe. Dlatego przyszło nam do głowy, aby wynająć pokój (wzorem dyskretnych par, które pragnąc zrobić skok w bok, zamykają się przed światem w pokojach na godziny), i od tej pory nasze spotkania odbywały się regularnie. Każda przyjeżdżała swoim samochodem, Celia przywoziła podejrzaną czarną walizeczkę, a ja butelkę szampana, i starając się nie zwracać niczyjej uwagi, wślizgiwałyśmy się do pokoju. Nasze rozmowy zawsze były bardzo emocjonujące, śmiałyśmy się do łez, to prawda, ale nieraz płakałyśmy, i to tak, że opuszczając pokój, miałyśmy zaczerwienione oczy i rozmazany makijaż. Nic zatem dziwnego, że turyści i pracownicy hotelu rzucali nam ironiczne spojrzenia, biorąc nas za jakieś zboczone staruszki, ponieważ nie mogli wiedzieć, że walizeczka nie kryła w sobie żadnych utensyliów erotycznych, tylko magnetofon, zeszyty Celii i moje książki, pracowicie przez nią pokreślone. Tak minął rok, podczas którego regularnie odbywałyśmy nasze długie, zawsze nagrywane, spotkania. Kiedy wywiady się skończyły, poczułam się wystawiona na widok publiczny i bezbronna, które to wrażenie jest mi dobrze znane, gdyż doświadczam go, ilekroć skończę jakąś książkę. W trakcie docierania do dna pamięci, czyli tam, gdzie rodzą się moje powieści, stopniowo wyzbywam się wszystkiego i kiedy piszę zakończenie, jestem już naga. Ta książka w szczególności wymagała ode mnie grzebania w przeszłości i tłumaczenia się z czynów, jakich dopuściłam się jako człowiek, i z utworów, które popełniłam jako pisarka; mam wrażenie, że drukowanymi literami napisałam swoją charakterystykę, podając w ten sposób już ostateczną wersję.

Pamięć jest równie subiektywna jak wyobraźnia. Gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga? Pamięć i wyobraźnia są jak chińskie kule z kości słoniowej, wyrzeźbione jedna w drugiej, obie z tego samego surowca; każda z nich jest odrębna, ale nie sposób ich rozdzielić. Cierpliwie i taktownie Celia wkraczała do mych wspomnień, szukając wyjaśnienia genezy mojej twórczości. Według niej wszystko, co piszę, prawie zawsze wywodzi się z jakiegoś wydarzenia albo głębokiego urazu emocjonalnego. Niejedno z jej pytań nieoczekiwanie zmusiło mnie, bym stanęła twarzą w twarz z jakąś wizją pogrzebaną pod stertą gruzu. Tym sposobem na przykład przywołała jedyny obraz mego ojca, jaki wrył mi się w pamięć, kiedy miałam trzy lata: widok jego butów i białych lnianych spodni poplamionych krwią. W poszukiwaniu informacji Celia pojechała do Chile i rozmawiała tam z osobami, które znały mnie w różnych okresach mego życia. Z dużym zdziwieniem słuchałam tych nagrań, bo w żadnej z przytaczanych anegdot nie potrafiłam rozpoznać siebie, jakby mówiły o jakiejś całkiem obcej kobiecie. Dzięki Celii, która chciała zobaczyć wszystkie stare fotografie mojej rodziny, udało mi się dotrzeć do nieuporządkowanych pudeł, w których moja córka Paula, wziąwszy na siebie obowiązek odbudowania więzów naszego klanu, rozproszonego przez wichry wygnania, przechowywała setki zdjęć. Gdzie je znalazła? Sądzę, że większość dostała od jakichś dalekich krewnych, których odwiedziła w Chile, jednego po drugim, na krótko przed tym, jak zachorowała. W tych pudłach, których zawartością córka nigdy się ze mną nie podzieliła, znalazła się jedyna fotografia mojego ojca, ocalała przed zniszczeniem pół wieku wcześniej, kiedy to mama uzyskała unieważnienie małżeństwa i postanowiła wymazać go na zawsze z serca i kronik rodzinnych. Zdjęcie to jest teraz w moim posiadaniu i często przyglądam się mu z ciekawością nagromadzoną przez wszystkie lata życia, podczas których zastanawiałam się, jak też wyglądał ów człowiek, któremu zawdzięczam połowę genów.

Podczas naszych rozmów Celia pomogła mi odnaleźć moje korzenie, bardzo podobne do jej własnych. Obie pochodzimy z rodzin przypominających plemiona, z domów, w których były stare szydełkujące ciotki, babcie rozsiewające dyskretną woń lawendy albo bergamotki - tylko francuskie kokoty używały perfum - długie korytarze i poczerniałe od sadzy kuchnie, w których odrabiałyśmy lekcje i wypijałyśmy kubki gorącego kakao, kiedy na zewnątrz zapadał zmrok. Każdą z nas ukształtowali dziadkowie, tradycja, silne poczucie honoru i religia katolicka. Obie stałyśmy się feministkami i bardzo szybko uciekłyśmy spod władzy ojca; wciąż cnotliwe, wyszłyśmy za mąż za ludzi, którzy wydawali się odpowiedni, rodziłyśmy kolejne dzieci, bo w tamtych czasach macierzyństwo nie było kwestią wyboru, i po dwudziestu kilku latach obie rozwiodłyśmy się z podobnych powodów. A dźwigając na karku piąty krzyżyk, poobijane, ale jeszcze pełne optymizmu, spotkałyśmy się na północy świata złączone tą samą namiętnością: literaturą.

O ile pamiętam, nasza przyjaźń zaczęła się na początku lat osiemdziesiątych, kiedy Celia po raz pierwszy poprosiła mnie, żebym wygłosiła wykład na uniwersytecie w San Jose, gdzie cierpliwej grupce studentów literatury latynoamerykańskiej objaśniała, czym jest Dom duchów. Była prawdopodobnie jedną z nielicznych osób w Stanach Zjednoczonych znających moją powieść, która nie została jeszcze przetłumaczona na angielski. Mieszkałam w Wenezueli, pracowałam na dwóch etatach w szkole i pomysł, żeby polecieć aż na drugi kontynent i odwiedzić miejsce tak egzotyczne jak Kalifornia, wydał mi się niedorzeczny, jednak zaproszenia, kierowane do mnie początkowo dyskretnie pocztą, a następnie ponaglająco przez telefon, nie przestawały przychodzić. "Musisz tu przyjechać, to ci pisane" - usłyszałam od pani mówiącej z argentyńskim akcentem, na wpół pouczającym, a na wpół kpiarskim tonem. Minęły dwa albo trzy lata, aż w końcu dziwnym zrządzeniem losu w roku 1987 nadarzyła się doskonała okazja. W owym roku mój mąż i ja rozwiedliśmy się, a zrobiliśmy to na tyle po przyjacielsku, na ile tylko było można. Tak długo byliśmy parą, że nikt, nawet nasze własne dzieci, nie potrafił wyobrazić sobie nas oddzielnie. Licząc sobie czterdzieści pięć wiosen, nie mogłam mieć większych nadziei, że jeszcze kiedyś "ułożę sobie życie", jak wówczas mawiano, zakładając, że dla kobiety jedynym sposobem na życie jest małżeństwo. By uniknąć badawczych spojrzeń krewnych i przyjaciół, zgodziłam się wyjechać z wykładami; trasa mojej podróży prowadziła przez dwanaście miast, z których ostatnim było San Jose w Kalifornii, gdzie w końcu Celia i ja miałyśmy się spotkać. Po tych rozmowach przez telefon uważałyśmy się już za stare przyjaciółki, więc przy spotkaniu uściskałyśmy się serdecznie i ledwie opuściłyśmy lotnisko, zaczęłyśmy opowiadać sobie intymne szczegóły ze swojego życia.

Nie przypuszczałam wówczas, że znajomość z tą kobietą zaważy na moim dalszym życiu. Dzisiaj, po wielu latach, muszę przyznać jej rację: moim przeznaczeniem było przyjąć owo zaproszenie i przyjechać do Kalifornii. Jeszcze tego samego roku, w sierpniu, Celia podarowała jedną z moich książek, Miłość i cienie, swojemu przyjacielowi, który przeczytał ją podczas wakacji i przez grzeczność wysłał do niej karteczkę, pisząc, że powieść mu się podobała, ponieważ "autorka pojmuje miłość tak samo jak on"; ów komentarz bardzo Celię zaintrygował. Ponieważ krążyłam wówczas w tamtych stronach, uparła się, aby nas sobie przedstawić, nie podejrzewając, że spotkanie to pozwoli mi "ułożyć sobie życie", a jej wystąpić w roli swatki. Willie stanął przede mną jeszcze tego samego dnia, kiedy wylądowałam w Kalifornii, i od tej chwili jesteśmy nierozłączni. Zostawiłam w Wenezueli wszystko, co miałam, żeby związać się z tym gringo, który wygląda jak Irlandczyk, a po hiszpańsku mówi jak meksykański bandyta z ekranu, i po sześciu miesiącach udało mi się go przekonać - przyznaję, że z niejakim trudem - żebyśmy się pobrali. Od tamtej pory wiele się w naszym życiu wydarzyło: umarły nam dwie córki, jedna moja, a druga jego; urodziło się czworo wnucząt; mieliśmy w rodzinie romanse, rozwody, radości, sukcesy i cierpienie, a ja napisałam kilka książek, które Celia z lojalnością wobec mnie i nieubłaganą determinacją objaśnia swoim uczniom. I pomimo wielu wstrząsów - albo może dzięki nim - Willie i ja nadal trwamy przy sobie, ponieważ oboje "tak samo pojmujemy miłość".

Jesteśmy przyjaciółkami w starym stylu. Dzwonimy do siebie, żeby powierzyć sobie sekrety, ponarzekać, udzielić sobie nawzajem rad, których żadna z nas nie słucha, i śmiać się jak głupie z dowcipów, które nikomu poza nami nie wydają się śmieszne; chodzimy również razem na kawę i ciastka, i w ciągu jednej godziny pochłaniamy wszystkie kalorie, których odmawiałyśmy sobie przez cały miesiąc. A czasami spotykamy się, żeby popłakać w ciszy, bo każdej z nas zdarzyło się przejść w życiu wielkie próby, jakie nie wymagają słów, tylko łez. Gdybym miała ująć to precyzyjnie, powiedziałabym, że najpełniejszymi wyznacznikami naszych relacji są śmiech i płacz, które przychodzą spontanicznie, są niekontrolowane i przynoszą nam wewnętrzne oczyszczenie. To był jej pomysł, żeby dla uczczenia pamięci mojej córki Pauli ufundować stypendia dla studentów z rodzin o niskich dochodach; ona podsunęła mi myśl, aby utworzyć fundację pomocy dziewczętom i kobietom pochodzącym z rodzin patologicznych; to ona, wraz z moją mamą, poprawia mi maszynopisy, gdyż tylko ona, znając moją twórczość lepiej niż ktokolwiek, potrafi jednym spojrzeniem odkryć w nich usterki stylistyczne czy niezgodności.

Zagłębianie się we własnym życiu jest bardzo ciekawym doświadczeniem; przypuszczam, iż dlatego właśnie tak wielu ludzi z lubością poddaje się psychoanalizie. Rzadko kiedy - nie licząc terapii i spowiedzi u konfesjonału - dysponujemy czasem i pozwalamy sobie na obserwowanie własnej osobowości, wnikliwe przyglądanie się przeszłości, wytyczanie mapy już przebytych szlaków i odkrywanie, jacy jesteśmy. Zazwyczaj widzimy się inaczej, niż widzą nas inni. Wcześnie uczymy się nosić maski, które zmieniamy tak często, że już nie potrafimy rozpoznać w lustrze własnej twarzy. Te długie wywiady z Celią kazały mi się zatrzymać w biegu i zastanowić nad własnym losem i pracą. Pisarstwo jest dla mnie rozpaczliwą próbą zachowania pamięci o sobie. Jestem wieczną wędrowniczką i po drodze, niczym oderwane strzępki sukien, zostawiam moje wspomnienia. Piszę, żeby nie popaść w zapomnienie, a zarazem odżywić własne korzenie, których nie zapuściłam w żadnej szerokości geograficznej, tylko właśnie w pamięci i w książkach, jakie napisałam. Często, kiedy siedząc przed białą kartką, szukam inspiracji, zamykam na chwilę oczy i powracam do kuchni w domu, gdzie się wychowałam, i do niezwykłych kobiet, które mnie ukształtowały: mojej babci, która nauczyła mnie odczytywać sny; mamy, która do tej pory każe mi patrzeć na sprawy "z zewnątrz", a na ludzi "od środka"; starych służących, które przekazały mi mity i legendy ludowe i zaraziły bakcylem słuchania powieści radiowych; przyjaciółek feministek, które w latach sześćdziesiątych spiskowały nad zmianą świata; dziennikarek, które dały mi klucz do zawodu. Od nich dowiedziałam się, że pisarstwo nie jest celem samym w sobie, tylko środkiem porozumiewania się. Czymże jest książka, zanim jej ktoś nie otworzy i nie przeczyta? Tylko plikiem sklejonych kartek... To czytelnicy tchną w nią życie.

Literatura stara się zazwyczaj dopuszczać do głosu tych, którzy go nie mają albo którym kazano zamilknąć, jednak ja, kiedy piszę, nie usiłuję nikogo reprezentować, przekraczać granic poznania, formułować przesłań ani wyjaśniać tajemnic wszechświata, tylko w tonie intymnej rozmowy próbuję po prostu opowiadać. Nie mam odpowiedzi, a jedynie pytania, stale te same pytania, prześladujące mnie niczym widma. Pisanie to praca, którą należy wykonywać powoli, w ciszy i samotności. Każda książka jest jak wiadomość rzucona w butelce do morza; nie wiadomo, do jakich brzegów dociera ani w czyje wpada ręce. Piszę w ciemno i kiedy dostaję listy od rozentuzjazmowanych czytelników, jest to zawsze cudowna niespodzianka; znaczy że ktoś przeczytał moje kartki, że nie pochłonęło ich morze. Po co piszę? Tego nie wiem. Dla mnie to organiczna konieczność tak jak sen albo macierzyństwo. Opowiadać i opowiadać... to jedyne, co chcę robić. Pisarstwo nadaje kształt rzeczywistości, odtwarza i stwarza świat. Jak powiada Biblia: "Na początku było Słowo". Bóg powiedział: niech się stanie światłość, niech się oddzielą wody i lądy. Dopóki nie było słowa, panował chaos, zamęt, ciemność. Metafora ta opisuje świat przed powstaniem języka i pisma: wszystko było chaosem, zamętem, ciemnością. Zanim padło słowo, wszystko, co przydarzało się człowiekowi, odchodziło w niepamięć, nie umieliśmy przekazać doświadczenia ani wiedzy, wyrazić uczuć, opowiedzieć o naszym losie, wytłumaczyć innym, kim jesteśmy; przed powstaniem słowa nie było historii. Tak było również w moim życiu: dopóki nie znalazłam drogi, istniały tylko chaos i zapomnienie. Słowo pisane, literatura, ocaliły mnie przed banalną egzystencją.

W trakcie wyjaśniania Celii, czym jest moja twórczość, zostałam zmuszona również do analizowania mojej osobowości i czynów. Ku memu zaskoczeniu i zadowoleniu odkryłam wówczas zgodność poglądów, jakie wyrażam w powieściach, z kształtem, jaki nadałam mojemu życiu. Oznacza to, że w końcu osiągnęłam pewien wewnętrzny spokój. Podczas jednego z posiedzeń Celia zapytała mnie, czy coś mi jeszcze zostało do zrobienia, czy mam jakieś niezaspokojone ambicje, obawy albo niespłacone długi emocjonalne. Odparłam, że potrzebuję czasu, żeby przemyśleć odpowiedź. Przez dwa tygodnie, jakie upłynęły do naszego następnego spotkania, głęboko się nad tym zastanawiałam i doszłam do wniosku, że wszystko zostało zrobione i powiedziane, że nie spoczywa na mnie żaden ciężar, że mam niewiele pragnień i w związku z tym mogę żyć bez obaw. Zrozumiałam, że powodują mną te same pasje i ideały co w młodości; straciłam niewinność, jaka cechowała mnie przed zamachem stanu w Chile, kiedy pojęłam rozmiary przemocy, stale wiszącej nad naszymi głowami, ale nadal wierzę w zadziwiającą ludzką zdolność do czynienia dobra. Już nie jestem naiwna, ale też nie stałam się cyniczna. Jestem zadowolona z losu, jaki mi przypadł w udziale, gdyż nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek działała w złej wierze. Lubię moje życie; w rzeczywistości nie chcę być diwą operową ani śpiewać w La Scali z Placido Domingo, wolę mój świat literackich duchów. Odkryłam również, że pogodziłam się ze śmiercią córki i innymi potwornymi stratami, jakie poniosłam po drodze. I potwierdziła mi się najważniejsza prawda, do jakiej dochodziłam w trakcie całego mego awanturniczego żywota: że jedyne, co się ma, to miłość, jaką się daje.

ISABEL ALLENDE

Wstęp

Jednakże by cię założyć,
wpierw muszę cię nazwać.
Twe prawdziwe podwaliny to moje słowo
Valparaiso
- Rajska Dolino.
GONZALO ROJAS1

Trzyletnia Isabel przekracza granicę Chile w porcie Valparaiso, mieście wysokich wzgórz i wyboistych ulic prowadzących do morza. Przypływa na pokładzie statku "Aconcagua", należącego do Południowoamerykańskiej Kompanii Parowców, który odbił od nabrzeża Callao w Limie. Przytula się do matki, która trzyma w ramionach Juana, chorowitego braciszka, liczącego zaledwie dwa miesiące, podczas gdy Margara, służąca, dźwiga półtorarocznego Pancha. We mgle wiszącej nad portem, pośród syren statków Isabel pragnęła zapewne, aby matka wzięła na ręce również i ją i ochroniła przed ostrymi dźwiękami skrzypiących dźwigów, wind wyładowujących towar i lin holowniczych.

Dziewczynka nie wie o tym, że jej matka ucieka przed samotnością i brakiem miłości, bo czuje się niekochana i opuszczona przez swego męża, Tomasa Allende, sekretarza ambasady Chile w Limie, którego tajemnicze zniknięcie - jak się wydaje - ma coś wspólnego z plotkami o pewnym skandalu w kręgach urzędników dyplomatycznych wysokiej rangi. Matka, Francisca Liana Barros, nazywana przez wszystkich Panchitą, kobieta obdarzona wielką urodą i talentami artystycznymi, wyszła za mąż za Allendego wbrew woli swego ojca. Później opowie Isabel w Pauli o wcześnie u niej rozbudzonym poczuciu odpowiedzialności, kiedy starać się będzie ukoić ból matki. W tamtych czasach narodziła się między nimi ścisła więź, która z biegiem lat (kiedy do owej miłości doszedł jeszcze ich niemalże bałwochwalczy szacunek dla słowa pisanego oraz współuczestnictwo Panchity w twórczości Isabel na wszystkich jej etapach) zacieśniła się jeszcze bardziej, tworząc tajemne porozumienie, pozwalające im razem przeżywać najlepsze i najgorsze momenty życia.

Panchita jest wrażliwą kobietą "na zewnątrz z miękkiej masy, a od wewnątrz w stalowej zbroi"2, jak o sobie mówi. Czytelnicy i publiczność Isabel przyzwyczaili się do myśli, że jej matka siedzi z ołówkiem w zębach i na czerwono poprawia maszynopisy córki. Faktem jest, że sama Panchita z powodzeniem mogłaby zaistnieć jako artystka i pisarka. U boku Ramona Huidobro, zawodowego dyplomaty (ojczyma Isabel), z którym żyje od ponad pięćdziesięciu lat, zjeździła świat Zachodu w charakterze żony ambasadora i konsula na chilijskich placówkach dyplomatycznych oraz jako jego nieformalny doradca i wydawca. Na wszystko znajduje odpowiednie słowo (o którym to darze marzył Juan Ramón Jimenez3); umiejętność tę zaczęła objawiać już w listach, które jeszcze z Peru wysyłała do matki w Chile, później z Europy będzie pisała do córki, a kiedy sytuacja polityczna zmusi trójkę jej dzieci do wyjazdu ("Chile rozpędziło nas na cztery wiatry" - twierdzi Panchita), nie przestanie korespondować z Isabel, Panchem i Juanem, osiadłymi w różnych miejscach kontynentu.

Niczym madame de Sevigne i jej córka, obie nauczyły się pisać podczas podróży i wygnania, szlifując talent literacki bólem rozłąki i nostalgią. Literatura epistolarna, osobista i spontaniczna, jest prawdopodobnie najstarszą, choć i najmniej cenioną ze sztuk literackich uprawianych przez kobiety.

Panchita Liana mówi, że kiedy upewniła się, iż nosi w brzuchu dziecko, wiedziała, że będzie to dziewczynka. Od tamtej chwili zaczęła rozwijać się między nimi szczególna więź. Ledwo spojrzała na dopiero co urodzone niemowlę w szpitalu w Limie, wyposażonym w najnowocześniejszą aparaturę medyczną, utwierdziła się w przekonaniu o ich porozumieniu, jakie intuicyjnie wyczuwała podczas ciąży. Obok naturalnej miłości matki i córki zrodziła się między nimi więź polegająca na wzajemnej akceptacji i czułości, "uczucie magiczne", jak mówiła Panchita. Nawet nieunikniony bunt okresu dorastania, z nieodłącznym kwestionowaniem autorytetów, który nie ominął również Isabel, nie dotknął jej matki.

Listy Isabel do matki przebywającej w Europie okazały się zbawienne. Delia Vergara, przyjaciółka Panchity i przyszła redaktor naczelna kobiecego czasopisma "Paula", przeczytała je przypadkiem i poczucie humoru autorki wywarło na niej duże wrażenie. "Paula" zaczęła wychodzić w latach sześćdziesiątych w Chile, Urugwaju, Wenezueli i Meksyku; w jej stopce Isabel figuruje jako redaktorka prowadząca kolumnę satyryczną. Mimo iż jako jedyna spośród czterech zatrudnionych w redakcji dziennikarek nie miała dyplomu, popularność, jaką zdobyła jej kolumna, wystarczyła, aby została uznana za pełnoprawną publicystkę.

W połowie lat siedemdziesiątych w Caracas, stolicy Wenezueli, w jednym budynku zamieszkały dwie rodziny chilijskich uchodźców: jeden lokal zajmowali Isabel, jej mąż Miguel i ich dzieci Paula i Nicolas, drugi Panchita i wujek Ramón. Kiedy Panchita pierwszy raz przeczytała Dom duchów, zdała sobie sprawę, że powstało wielkie dzieło. Materiału było w nim nie na jedną powieść, ale na trzy. Spróbowawszy - bez powodzenia - zainteresować książką wydawców wenezuelskich, Panchita napisała do Buenos Aires do wydawnictwa Editores Javier Vergara, którego właściciel i jego żona (starzy przyjaciele Panchity) odrzucili powieść, ale polecili jej agencję Carmen Balcells w Barcelonie. Adres podał im pisarz i dziennikarz argentyński, Tomas Eloy Martinez. "Szukałyśmy jakiegoś chasqui4, jak nazywam wszelkich posłańców - opowiada Panchita - żeby zawiózł maszynopis do Hiszpanii, bo nie byłyśmy w stanie, Isabel i ja, uskładać dosyć pieniędzy, żeby zapłacić za przesłanie go pocztą". Isabel przyszedł do głowy zbawienny pomysł, żeby z Caracas telefonicznie poprosić Carmen o opłacenie porta. Wydania, które opublikowano jeszcze w tym samym 1982 roku, wystarczyły na pokrycie kosztów przesyłki tego pierwszego maszynopisu i wszystkich następnych.

Panchita nie tylko elegancko pisze, ale również maluje; zamiłowanie to podziela także Isabel. "Zawsze myślałam, że Isabel będzie przede wszystkim malarką" - komentuje jej matka; tego samego zdania są jej chilijskie przyjaciółki. Isabel sama projektowała sobie sukienki. Rozpościerała materiał na podłodze, kładła się na nim i kredą obrysowywała kontury ciała. Następnie kroiła, spinała szpilkami i od razu zabierała się do szycia. Na drugi dzień wkładała swoje zwiewne stroje, w których wyglądała trochę jak Cyganka, trochę jak wróżka. Tak ubraną można ją zobaczyć do dzisiaj w każdym miejscu na świecie, gdzie w danej chwili przebywa. Nawet kiedy miała iść do Białego Domu na kolację z prezydentem Clintonem, nie zmieniła swego stylu.

Isabel nie przyjmuje do wiadomości żadnych dogmatów. Tak było od dziecka. W szkole średniej w La Maisonette na egzaminie z religii (przedmiotu, na który uczęszczała wraz z Martą Cruz-Coke, chilijską intelektualistką, obecnie dyrektorką Biblioteki Narodowej Chile, mieszczącej się w pięknym budynku z XIX wieku) otrzymała najwyższą ocenę, mimo iż oświadczyła, że jest niewierząca. Komentując ten fakt w swoim dyrektorskim gabinecie, Marta Cruz-Coke powiedziała: "Ale przecież całe jej życie to nic innego jak jeden wielki akt wiary". Kiedy ją zapytałam, jaka była wtedy Isabel, Marta odparła: "Nie była ładna, ale kiedy się uśmiechała, rozjaśniała się jej cała twarz". O dziwo, Isabel zawsze podkreśla urodę swojej matki, choć sama wcale nie ustępuje jej pod tym względem. Zdjęcia, które w dziennikach i czasopismach ilustrują przeprowadzane z nią wywiady, pokazują, że jest atrakcyjną kobietą o drobnej sylwetce. W wywiadzie udzielonym czasopismu "Vanidades", mówiąc o swoim niskim wzroście, Isabel napomknęła, że najdroższe perfumy i najbardziej śmiertelne trucizny przechowywane są zawsze w małych opakowaniach.

Rodzina Isabel - LIona - to Baskowie, ludzie pracowici, szorstcy, zamknięci w sobie; po babce ze strony matki to Hiszpanie i Portugalczycy. Babcia ta, Isabel Barros Moreira. (jej pisarka zawdzięcza imię), to owa nieodgadniona jasnowidząca Clara z Domu duchów. Wśród jej braci znaleźli się poeci i pisarze, a ojciec Isabel Barros był ministrem sprawiedliwości Chile podczas wojny o Pacyfik pod koniec XIX wieku, kiedy Chilijczycy podbili Peru i Boliwię. Po rodzinie ze strony ojca, Tomasa Allende, Isabel ma w sobie krew kastylijską i francuską.

Panchita uważa, że wartości wyznawane przez jej rodzinę przejawiały się raczej w wywodzącej się z religii chrześcijańskiej duchowości niż w ortodoksyjnym jej praktykowaniu. Skromność, miłość bliźniego, szczerość były na pierwszym miejscu. Na szarym końcu szły zabawy, suknie, chłopcy, flirt. "Odwrotnie niż dzisiaj" - mówi Panchita. Te wartości, które ona przekazała trójce swych dzieci, wchodzą w skład etycznych zasad, jakie wyznają powieściowe postaci pozytywne stworzone przez jej córkę.

W wieku trzech lat dotarła do Chile przez jego główny port, prawie pół wieku później przybędzie do Kalifornii przez największe wrota wybrzeży Pacyfiku. Niejaka Isabel Allende, otoczona międzynarodową sławą, wpływa w roku 1987 do zatoki San Francisco, skąd rozciąga się widok na dwa wielkie mosty: Golden Gate i Bay Bridge. Zjawiła się w jednym z najważniejszych ośrodków kulturalnych kraju. San Francisco, miasto założone przez Hiszpanów w roku 1776 pod nazwą Yerba Buena, było siedzibą awanturników, którzy ściągali tu z daleka ogarnięci gorączką złota roku 1848; wśród nich były całe gromady chilijskich poszukiwaczy przygód. Ostatnie trzęsienie ziemi z roku 1989 zniszczyło część dzielnicy Marina, będącej jedną z atrakcji turystycznych, jednak inne sławne punkty miasta - takie jak Fisherman's Warf, Chinatown, Telegraph Hill, rezydencje na Nob Hill, gmach Opery czy liczne wyższe uczelnie, które corocznie do dzielnicy nad zatoką Bay Area przyciągają tysiące zwiedzających - zachowały się prawie nietknięte. W krajach europejskich niektórzy z czytelników Isabel myślą, że pisarka jest ich rodaczką, ponieważ czytają jej książki w przekładzie na ich język ojczysty. W Chile prości ludzie sądzą, że mieszka w Anglii, jak powiedział mi pewien taksówkarz, albo w Hollywood, jak twierdzi fryzjerka z hotelu Sheraton, zachwycająca się makijażem Isabel.

Dom Isabel i Williego w San Rafael- "Dom Duchów", jak głosi wywieszka nad drzwiami wejściowymi - jest położony nad samą zatoką. "Kiedy ujrzeliśmy go pierwszy raz, wydało się nam, że na nas czeka albo nawet - że nas wzywa. Wyglądał, jakby był zmęczony, belki łuszczyły się i w środku był mroczny, ale miał dobrotliwą duszę i rozciągał się z niego wspaniały widok na zatokę. Powiedziano nam, że poprzednia właścicielka umarła w nim kilka miesięcy wcześniej, i pomyśleliśmy, że pewnie była szczęśliwa pośród tych ścian, bo pokoje zachowały jeszcze pamięć o niej".

Kiedy otwarto liczne okienka w dachu, wszystkie pomieszczenia zalało słońce. Wszędzie było cicho, jednak w pokoju na parterze, który należał później do Pauli, słychać było głośne hałasy, jakby ktoś na górze przesuwał ciężkie meble. Panchita słyszała je, ja również. Nikt nie potrafił wyjaśnić nam tych tajemniczych dźwięków rozlegających się w "Domu Duchów" w San Rafael; może nawiedzają go już jego własne widma. W bezchmurny dzień roztacza się z niego widok na San Francisco. Każdego ranka z mgły wyłania się Bay Bridge; widać go z pierwszego piętra, z salonu z wielkimi oknami zwróconymi ku morzu, i z parteru, gdzie Paula spędziła ostatnie miesiące życia.

Aby dotrzeć do "Domu Duchów" od południa, trzeba przejechać przez most Golden Gate, konstrukcję z efektownych czerwonych żelaznych belek, które strzelają w niebo; nachodzi wtedy pokusa, aby odwrócić się za siebie i zamieniwszy się w słup soli, podziwiać widok na San Francisco w całej jego krasie. Nawet przy burzliwej pogodzie żaglówki znaczą kropkami morze, a w jasny letni dzień żagle pęcznieją od wiatru i łódki nabierają pędu, porywając się na wypłynięcie z zatoki na pełne morze. W takich dniach turyści stłoczeni na Vista Point, na trasie do "Domu Duchów", mogą się cieszyć wspaniałym widokiem.

Dom jest obszerny i słoneczny, trzypoziomowy, z posadzką z hiszpańskiej terakoty. Elegancki, ponieważ właściciele odcisnęli na nim swoje artystyczne piętno, wygodny, bo widać w nim życie, jest pełen dzieci i młodzieży, która rozsiada się na białych poduchach długich kanap albo na miękkich dywanach utrzymanych w jasnych barwach. Podziwiając obrazy współczesnych malarzy, szklanki i dzbany, które Isabel przywozi ze swych podróży, alabastrowy siedemnastowieczny posążek Buddy z Tajlandii, kilim w czerwonej tonacji kupiony w Maroku, łatwo poznać zamiłowanie właścicielki do otaczania się pięknymi przedmiotami. Jednak tak jak może je kupić w przypływie zauroczenia, tak samo potrafi rozstać się z nimi bez żalu. Bywają ludzie, którzy żyją dla przedmiotów, dają się im zdominować do tego stopnia, że przedmioty przejmują nad nimi władzę. Z Isabel tak nie jest. Wyjaśnia, że jej brak przywiązania rozciąga się z rzeczy również na ludzi. Stara się kochać, nie zatrzymując ani nie biorąc w posiadanie tych, których darzy uczuciem. "Najtrudniej jest wypuścić na wolność tych, których się kocha... ".

Wczesne powołanie artystyczne Isabel (jej chilijskie przyjaciółki mogłyby przysiąc, że prędzej będzie malarką niż pisarką; jedna z nich, Cecilia Viel, powiedziała mi, że "miała wyraźny talent do malowania i potrafiła stworzyć coś z niczego w czasie krótszym, niż ktoś inny potrzebowałby, żeby o tym opowiedzieć") widać w namalowanych przez nią obrazach, w ogromnych bukietach świeżych kwiatów w wazonach przy kominku i w kątach domu. Na piętrze stoi długi, szeroki, rozkładany stół: może przy nim zasiąść dwanaście osób. Zdarzało się, że do domu Isabel i Williego zjeżdżało się na święta Bożego Narodzenia od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu gości. Na tarasie na zewnątrz, ukryty pośród drzew, znajduje się warsztat stolarski Williego, w którym w godzinach wolnych od pracy, z dala od prawniczych akt, za pomocą profesjonalnych pił i tokarek wykonał niektóre meble do domu i wszystkie do biura Isabel.

Gotują razem. Do Williego należy robota przy grillu z "ciężkiego jak czołg" japońskiego betonu, na którym wychodzą "cudowne pieczenie". Kiedy on zajmuje się mięsem, Isabel przygotowuje jarzyny albo ryż; zna się również na zupach, deserach i sałatkach. "Bestie", jak nazywa je Isabel, należą do niej i karmi je codziennie. Menażeria obejmuje cztery szopy, jednego lisa, jednego kota, kilka ptaków, jednego oposa i "bliżej niesprecyzowaną liczbę skunksów, od których cuchnie taras". Malu Sierra, jedna z chilijskich dziennikarek, która pod koniec lat sześćdziesiątych razem z Isabel założyła czasopismo "Paula", pamięta, jak ta do swojej furgonetki wymalowanej w jaskrawe kwiaty zabierała chore psy, własne i cudze, żeby je zawieźć do weterynarza. "Nic się nie zmieniła - odparłam - nadal identyfikuje się ze zwierzętami".

Początki

- Jaka bajka najbardziej ci się w dzieciństwie podobała?

- Szczurołap z Hameln5.

- Dlaczego?

- Bo nie opowiadała o jakiejś głupiej dziewicy ratowanej przez księcia. A może było to ostrzeżenie. Wiele lat później ja sama ruszyłam w ślad za pewnym flecistą, jak te szczury z Hameln.

- Nie pędź tak! Zaczniemy od twojego dzieciństwa, do flecisty jeszcze dojdziemy. Poznajesz to zdanie: "Życie jest labiryntem stających nam na drodze luster i krzywych obrazów"?

- Tak jakbym już je gdzieś słyszała...

- Napisałaś je w Pauli. Co chciałaś przez to powiedzieć?

- Pisanie tej książki było ćwiczeniem pamięci. Wspominając moje życie, przekonuję się, że krążę w kółko i co chwila napotykam te same rafy, te same skrzyżowania dróg i te same beznadziejne sytuacje. Wszystko to powtarza się w nieskończoność, niczym obrazy powielane w lustrach ustawionych naprzeciwko siebie. Wspomnienia nie są obiektywne, lecz subiektywne, i dlatego wydaje mi się, że odbicia w lustrach są zdeformowane, wykrzywione.

- Czy tak pamiętasz swojego ojca?

- Prawie wcale go nie pamiętam, widać pochowałam go w zamkniętym na cztery spusty zakątku serca.

- Nigdy o nim nie mówisz. Czyżby nie pozostawił żadnego śladu? Ani jednego wspomnienia?

- Schody w domu, jego nogi w spodniach z białego lnu, krew... Zdaje mi się, że mój brat Pancho, który był wówczas kilkumiesięcznym dzieckiem, upadł i rozbił sobie głowę. Na lnianych spodniach i białych lakierkach mojego ojca była krew.

- Tego nie opowiedziałaś w Pauli. O swoim ojcu mówisz jedynie, że poszłaś do kostnicy rozpoznać jego zwłoki.

- Wtedy nie wydawało mi się to szczególnie ważne, ale kiedy teraz się nad tym zastanawiam, myślę, że może stąd się wzięła moja fascynacja dramatem: z tego kontrastu między białą tkaniną i krwią. To jest jedyny obraz mego ojca; jego sylwetkę, twarz, ręce widzę jak przez mgłę. Wizytę w kostnicy pamiętam bardzo dobrze. Włączyłam ją do Domu duchów i do Miłości i cieni.

- Widziałam zdjęcie Tomasa Allende: elegancki, przystojny, nieco arogancki, z papierosem w dłoni.

- To zdjęcie zobaczyłam niedawno w starym albumie jakiegoś dalekiego krewnego. Było to dla mnie zaskoczeniem, nie wyobrażałam sobie, że mój ojciec tak wyglądał; zwłoki, które widziałam, były całkiem inne. Zmienił go upływ czasu... albo śmierć. Przeżyłam prawie pięćdziesiąt lat, nie wiedząc, jak wygląda.

- Masz jego cerę. (Isabel ma jasną karnację, Panchita ciemniejszą) .

- Skąd możesz wiedzieć? Zdjęcie jest w sepii. Przyjrzałam się dokładnie tej zjawie z przeszłości i nie wydaje mi się, byśmy w czymkolwiek byli podobni. Mama mówi, że bardzo mnie kochał. Sadzał sobie na kolanach i pokazywał mi albumy sztuki, opowiadał o sławnych malarzach, o historii i mitologii, puszczał mi muzykę klasyczną, żebym sobie wyrabiała słuch. Ale nic z tego we mnie nie zostało; muzyka klasyczna jednym uchem mi wleciała, a drugim wyleciała.

- Skoro tak cię kochał, to dziwne, że cię opuścił i nigdy nie wykazał chęci, żeby cię znowu zobaczyć. W twojej twórczości jest wielu nieobecnych mężów i ojców. Myślę, że twój ojciec jest bardziej obecny właśnie przez swoją nieobecność. Czy jest coś, co pamiętasz z waszego domu w Limie?

- Schody i pokój mamy za zamkniętymi drzwiami, hałas, płacz i jęki. Przypuszczam, że to były jej kłótnie z ojcem, a może wydawała wtedy na świat mojego brata Juana... Służąca Margara biegała z ręcznikami i czajnikami gorącej wody, ale nie jestem pewna. To wspomnienie, podobnie jak wiele innych, mogłam wymyślić.

- Dlaczego rodzina Llona była przeciwna małżeństwu twojej matki z Tomasem Allende?

- Była to rodzina zamknięta, dumna, z głęboko zakorzenionym poczuciem przynależności do swojej klasy. Tomas miał piętnaście lat więcej niż narzeczona i powiadano - a raczej krążyły pełne oburzenia plotki - że był ateistą i masonem, co ówczesne bogobojne chilijskie towarzystwo uważało za niewybaczalny grzech, chociaż bardzo wątpię, czy potrafiłoby powiedzieć, co te słowa znaczą. W Chile nie musieli go długo znosić, gdyż zaraz po ślubie rodzice wyjechali do Peru. Urodziłam się w Limie w roku 1942, jestem rówieśnicą syntetycznej penicyliny.

- Urodziłaś się w Peru, ale jesteś Chilijką. W pewnej antologii opowiadań z całego świata, pisanych przez kobiety, figurujesz jako Peruwianka. To tak, jakby powiedzieć, że Carlos Fuentes jest Panamczykiem, bo kiedy się urodził, jego rodzice pełnili tam służbę dyplomatyczną.

- A cóż to w końcu za różnica? Wszyscy jesteśmy Latynosami...

- Jakoś nie mogę zapomnieć o hispanoamerykańskim nacjonalizmie. W Chile zostali twoi dziadkowie. Przypuszczam, że twojej babce niełatwo było odbyć podróż z Santiago do Limy, żeby towarzyszyć córce przy porodzie.

- Wykorzystali rodzinne koneksje, żeby mogła polecieć przypominającym ważkę samolotem dwusilnikowym, jednym z niewielu, które przewoziły pasażerów. Echa drugiej wojny światowej ledwo do Chile docierały, ale samoloty były zarezerwowane do celów wojskowych.

- Jako jedyna nie przyszłaś na świat w domu. Ta scena z Pauli, w której twoja matka i babka wykradają ze szpitala noworodka, zapada w pamięć.

- Nie miały zbyt dużo czasu, żeby się dokładnie przyjrzeć, chwyciły pierwsze dziecko, jakie im się nawinęło pod rękę, i wyniosły... mnie. To wyjaśnia wiele rzeczy.

- Na przykład co?

- Może ja to nie ja, tylko zajmuję miejsce, które prawnie należało się innej osobie. To wyjaśniałoby owo poczucie, które zawsze mi towarzyszyło: że nigdzie nie jestem u siebie, że jestem poza nawiasem.

- Ale przecież wyglądasz kubek w kubek jak twoja babka!

- W każdym razie urodziłam się w klinice amerykańskiej, ponieważ mój ojciec był pełen podziwu dla nowoczesnych metod, jakie tam stosowano; chciał dla mnie jak najlepiej, jakby chodziło o narodziny jakiejś księżniczki. Lubił wystawność: wynajął ogromny dom w eleganckiej dzielnicy Miraflores, kupił najlepszy samochód, zapewnił sobie służbę i luksusy, żeby zaimponować innym. Moje narodziny były dla niego jeszcze jedną okazją do ostentacji. Ochrzcili mnie z ogromną pompą i paradą. Za to moi bracia przyszli na świat cicho i skromnie, niczym kocięta na poddaszu.

- A czym tłumaczyć, że ty urodziłaś się w dobrze wyposażonej klinice, a kiedy matka wydawała na świat następne dzieci, powróciła do tradycyjnej akuszerki?

- A czemuż by nie? Kiedyś kobiety nie rodziły w szpitalach i teraz wracamy do tej praktyki. Wszystkie dzieci mojej babki urodziły się w domu i dwoje moich wnucząt również. Dawniej szpitale były źródłem wszelkich infekcji; uciekano się do nich tylko w ostateczności, wręcz operowano w domach. Dziadek opowiadał mi o operacjach ślepej kiszki, a nawet woreczka żółciowego, przeprowadzanych w jadalni, na tym samym stole z hiszpańskiego dębu, na którym piszę moje powieści.

- Opowiedz mi, co się stało po twoich narodzinach.

- Mama wróciła do Chile, ponieważ jej stosunki z moim ojcem układały się coraz gorzej. W Chile jeszcze do dzisiaj, pod koniec drugiego tysiąclecia, nie ma rozwodów; w latach czterdziestych było nie do pomyślenia, żeby kobieta porzuciła dom. Mamy nie przyjęto z otwartymi ramionami; uważano, że kobieta powinna trwać przy mężu i nie narzekać, choćby nawet był najgorszy. Za wszelką cenę należało uniknąć skandalu. "Brudy pierze się w domu" - to była dewiza mojej rodziny. Kobiety nie miały dokąd uciec, ale mama była zdecydowana. Nie mogła znieść dziwnych nawyków mego ojca i odeszła od niego.

- Na jednym ze zdjęć, które widziałam, była podobna do Avy Gardner .

- Prawda? Szkoda, że nie załapałam się na żaden z jej genów. Jak nic zamieniono mnie w szpitalu. Jest tu gdzieś jej zdjęcie, na którym ma dwadzieścia pięć lat i wysiada z samolotu, trzymając mnie za rękę; musiałam mieć wtedy niecałe dwa latka. Była bardzo piękna. Właśnie po raz pierwszy odeszła od męża. Ja byłam grubiutką dziewczynką z farbowanymi i sztucznie falowanymi włoskami. Tylko tak da się wytłumaczyć ten cud, bo urodziłam się z włosami czarnymi jak u małpy, a po roku miałam blond loczki jak Shirley TempIe. Moja matka oczywiście temu zaprzecza, ale ja jeszcze pamiętam zapach bayrumu, takiego płynu, który lano mi na głowę, żeby rozjaśnić włosy, bo dzieci z dobrych rodzin zawsze były blondaskami. Musiałam być dla mojej rodziny straszliwym rozczarowaniem.

- Opowiadałaś, że twój brat Pancho urodził się w domu dziadków w Santiago i że potem matka wróciła do Limy, żeby na nowo zejść się z mężem.

- Wkrótce po tym, jak wróciła do Chile, zdała sobie sprawę, że znowu jest w ciąży; ta wiadomość musiała spaść na nią jak grom z jasnego nieba. Została u rodziców, niepewna co do swej przyszłości, dopóki nie urodził się mój brat Pancho. Opowiadają, że akuszerka nie zdążyła na czas i mama rodziła w domu, mając do pomocy jedynie swoją siostrę, która nigdy wcześniej nie asystowała przy porodzie i wydawała przeraźliwe wrzaski, w przekonaniu, że z mamy wychodzą wnętrzności. Małemu dano na imię Francisco po matce i Tomas po ojcu, ale zawsze nazywaliśmy go Pancho. Wkrótce potem mama ugięła się pod naciskiem opinii środowiska i wróciła do Limy z dwojgiem dzieci, żeby na nowo połączyć się z mężem, w którym nie miała oparcia. Tak długo jej wmawiano, że narodziny syna zmienią na lepsze stosunki między małżonkami, że w końcu w to uwierzyła.

- To mit pierworodnego, bardzo latynoski. Między tobą i Panchem jest bardzo niewielka różnica wieku, jakieś półtora roku?

- Tak, ale już dawno mnie przerósł i teraz to on jest moim starszym bratem. Ledwo matka przyjechała do Limy, trzeci raz zaszła w ciążę. Jak widzisz, płodność to nasza przywara rodzinna. W owym czasie mój ojciec najczęściej był nieobecny, odbywał jakieś tajemnicze podróże i odwiedzał przyjaciół. Ona, coraz bardziej osamotniona i przygnębiona, żyła w zamknięciu. Mój brat Juan urodził się w domu w Limie i tym razem mama miała do pomocy tylko nianię Margarę. Był bardzo słabowitym dzieckiem.

- Nie przypominam sobie w twojej twórczości żadnych mężczyzn, którzy by chorowali. Kobiety owszem: na przykład Esther Truebę. Co było Juanowi?

- Nie znam nazwy tej przypadłości, ale coś stało mu w gardle, uniemożliwiając przełykanie. Jako dziecko myślałam, że mój brat przyszedł na świat z długą łabędzią szyją zawiązaną na supeł, dosłownie; z ulgą odkryłam w albumie rodzinnym zdjęcia, na których wyglądał normalnie. W każdym razie jego układ pokarmowy nie był w pełni ukształtowany, przez pierwsze tygodnie utrzymywano go przy życiu za pomocą kroplówek, pamiętam go z sondą podłączoną do główki. Był tak maleńki, że przypominał na wpół zasuszoną myszkę. Gdy tylko matka mogła wstać i coś postanowić, wsiadła na statek z trójką dzieci, Margarą i suczką nazwaną Pelvina López- Pun i odpłynęła z powrotem do Chile. Juan był umierający, nikt nie przypuszczał, że przetrzyma rejs statkiem.

- Trzeba było mieć odwagę, żeby pod koniec wojny wyruszać na Pacyfik. Miałaś wtedy jakieś cztery lata. Czy widok chorego dziecka i płaczącej matki nie przejmował cię strachem?

- Moja matka zawsze miała oczy w mokrym miejscu; to nasza wada rodzinna, z której dzięki spartańskiej dyscyplinie udało mi się wyleczyć. Ale płaczliwość nigdy nie przeszkodziła jej w podejmowaniu odważnych decyzji.

- Kobiety w mojej rodzinie w Mendozie, w Argentynie, też często płakały; to była ich broń, stosowana zarówno do obrony, jak i do ataku, prawdopodobnie jedyna, jaką miały. Powiedz, jak próbowałaś ją pocieszać?

- Modliłam się. Kiedy chorowała, przyrzekałam sobie na przykład: "Jeśli mama wyzdrowieje, przez miesiąc nie będę jadła deseru". Ponieważ - będąc niepoprawnym łakomczuchem - nie byłam w stanie tego dotrzymać, czułam się jak podły robak. To przeze mnie mama cierpi! Często prosiła, żebym jej położyła rękę na czole, bo to przynosiło jej ulgę, a ja doznawałam mieszanych uczuć: przerażenia i dumy. Dumy - bo przypisywała mi moc uzdrawiania, przerażenia - bo sposób mógł okazać się zawodny. Była najważniejszą osobą w moim życiu, tylko ona dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Przypuszczam, że jednocześnie odczuwałam strach, przekonawszy się, że jedyna osoba dorosła, która mogła mnie ochronić, sama jest taka wrażliwa i bezbronna.

- Twój ojczym, sławny "wujek Ramón", mówi, że już od dziecka miałaś wielkie poczucie odpowiedzialności. Opowiada, że spałaś ubrana w szkolny fartuszek, a w nogach łóżka kładłaś swój kapelusik, żeby, ledwo otworzysz oczy, być gotową do wyjścia, i że przybiegałaś do szkoły jeszcze przed jej otwarciem.

- Obawiam się, że był to jeden z zasadniczych rysów mojego charakteru: poczucie odpowiedzialności tak rozwinięte, że niemal perwersyjne. Czuję się odpowiedzialna nawet za katastrofy, do których dochodzi gdzieś na drugim końcu świata. Trzęsienie ziemi w Bangladeszu? Widocznie coś musiałam zrobić nie tak. Odbyłam terapię, żeby się z tego wyzwolić, ale wkrótce poczułam się odpowiedzialna za psychologa. Pomyślałam sobie, że biedaczysko pewnie się nudzi. Zaczęłam więc wymyślać jakieś melodramaty, które nigdy mi się nie przydarzyły, byle tylko jakoś rozerwać mego terapeutę. (Isabel mówi tonem lekkiego rozbawienia. Śmiejemy się).

- Kiedy urodził się Juan, twoja matka i Ramón Huidobro zakochali się w sobie. Był to gwałtowny wybuch namiętności, ale na to, by rozpocząć wspólne życie, musieli czekać wiele lat.

- Wujek Ramón został w Limie, a mama zamieszkała z dziećmi w domu moich dziadków w Santiago. Po śmierci babci, Isabel Barros, dom zaczął podupadać, był jakby okryty płaszczem smutku. Tymczasem wujek Ramón został wysłany jako dyplomata do Peru, a następnie do Boliwii. Postanowił oszczędzać, żeby opłacić koszty unieważnienia małżeństwa z pierwszą żoną. Mama uzyskała swoje bez problemów; jej mąż podpisał stosowne dokumenty, postawiwszy warunek, że nigdy nie będzie musiał łożyć na dzieci. Natomiast wujek Ramón nie zdołał unieważnić tego małżeństwa do dziś. Przeżył z moją mamą pięćdziesiąt lat, nie mogąc ożenić się z nią w Chile, chociaż uczynił to za granicą. W tamtym okresie mieszkali z daleka od siebie, prowadząc szaloną korespondencję. Czegóż bym nie dała, żeby tylko móc dostać te listy w swoje ręce!

- Tak czy inaczej, jak na lata czterdzieste była to raczej niespotykana sytuacja. Czy twoja matka zdołała zapomnieć o swoim rozczarowaniu, o mężczyźnie, który ją zostawił z trojgiem dzieci i przepadł?

- Żeby móc zrozumieć moją mamę, trzeba ją widzieć na tle tamtych czasów i w kontekście społecznych i obyczajowych uwarunkowań życia w tamtym kraju. Czasami osądzałam ją bardzo surowo, bo patrzę na nią z dzisiejszej perspektywy. Urodziłam się dwadzieścia lat po niej. Gdybym to ja była w jej skórze, czy byłoby mnie stać na taką odwagę? Ja należę do pierwszego pokolenia zorganizowanych chilijskich feministek. Ona, kiedy została sama z trojgiem małych dzieci, nawet nie słyszała o feminizmie. Była ofiarą. Wychowano ją na panienkę z dobrego domu nie po to, żeby pracowała na swoje utrzymanie, interesowała się pieniędzmi czy podejmowała decyzje; uważano, że to męskie sprawy. Wiodła wygodny żywot panienki z dobrej rodziny (tak wówczas mawiano, wychodząc z założenia, że rodziny biedne nie mogą być dobre) i nagle została bez grosza przy duszy jako samotna matka, mieszkająca kątem w domu ojca. Pamiętaj, że wyszła za mąż wbrew woli rodziny; fakt, że musiała wrócić do rodzinnego domu i prosić o pomoc, był dla niej z pewnością upokarzający.

- Ponadto, jeśli jakieś małżeństwo się rozpadało, winą za to obarczano zawsze kobietę. Odebrała Iksińskiej męża, mawiano.

- Oczywiście mama była "czarnym charakterem" jak z filmu; nawet mężczyzna, z którym dzieliła tę "wykradzioną miłość", wujek Ramón, w oczach towarzystwa był ofiarą. To ona zawróciła mu w głowie. Wiesz, jak to jest: Adam, Ewa, jabłko i te rzeczy... Jaką ogromną władzę przypisywano kobiecie!

- Czy między nią i jej ojcem istniała taka wrogość, jaką opisujesz w Domu duchów, pisząc o Estebanie Truebie i Blance?

- Mój dziadek nie był taki jak Esteban Trueba. Posłużył jako model tej postaci, ale w rzeczywistości był znacznie lepszy od Trueby; dzięki Bogu umarł, zanim książka się ukazała, bo rozżalenie by go zabiło, a ja już do końca życia miałabym na sumieniu ciężar tej zbrodni. Dziadek bardzo kochał moją matkę i przypuszczam, że nas, swoje wnuki, także, ale bardzo przeżywał śmierć babci; jej nieobecność uważał za zdradę, chodził ubrany na czarno jak kruk i w obawie przed ponownym cierpieniem bronił się przed okazywaniem komukolwiek czułości. Bardzo rzadko zdarzało się, aby któreś z nas, dzieci, pogłaskał albo przytulił, prawie się do nas nie odzywał, ale wzruszał się byle czym i ukradkiem płakał. Uwielbiałam go i trochę się go bałam. Był ostry wobec mojej matki, ale nigdy tak jak Esteban Trueba w stosunku do Blanki.

- Pewnym rodzajem odkupienia w osobowości Trueby jest jego miłość do Alby. Czy dziadek miał do ciebie taką samą słabość?

- Lubię sobie wyobrażać, że wyróżniał mnie spośród pozostałych wnucząt, bo byłam najstarsza i na imię miałam Isabel, jak moja babcia, ale dziadek nie był człowiekiem wylewnym. Choćby miał umrzeć, nie przyznałby się, że mnie kocha! W stosunkach z moją mamą występował w roli surowego i sprawiedliwego. W naszej rodzinie obywano się bez gestów czułości, uczucia okazywano za pomocą ciężkich dowcipów, poklepywań, od których uginały się pod nami nogi, i gromkich wybuchów śmiechu, puentujących żarty, których my, dzieci, nie rozumiałyśmy. Ja należę do matek, które chodzą za swoimi dziećmi, żeby je obcałowywać; a coś takiego przeraziłoby mojego dziadka i wujów. Dopiero w ostatnich latach, po śmierci mojej córki Pauli, mama i ja zdobyłyśmy się na odwagę, żeby głośno powiedzieć, jak bardzo się kochamy, ale nadal trudno nam o jakiś czuły gest, bo nie wypracowałyśmy sobie takich zachowań.

- Dona Panchita mówi, że istnieje między wami magiczne porozumienie. Ja twierdzę, że się uzupełniacie. A jak ty uważasz?

- Że jest między nami to wszystko, o czym mówisz, i jeszcze więcej. Nasza przyjaźń opiera się na zaufaniu, współdziałaniu, poczuciu humoru i, od piętnastu lat, obcowaniu z literaturą. Prawda jest taka, że świetnie się razem bawimy.

- Czy ktoś cię rozpieszczał poza matką? Gdzie nauczyłaś się czułości? Powiedziałaś, że Margara, niania, nie kochała cię.

- Margara uwielbiała mężczyzn naszej rodziny, moich wujów, dziadka, brata Pancha, bo miał naturalne blond włosy, a nie farbowane jak ja, i Juana, bo był ładny, a ona odbierała go przy porodzie i uratowała mu życie; na siłę podawała mu kleik na mleku, wpychając mu go do gardła drewnianą łyżką, aż w końcu udało się jej zmusić jego układ trawienny do działania. Były to rozdzierające sceny, zupełnie jak tuczenie gęsi, ale dzięki temu Juan przeżył. W naszym domu nikt nikogo nie rozpieszczał. Jeśli zapytasz moich braci, też ci powiedzą, że trzymano nas krótko, ale powtarzam, że w tamtych czasach było to normą. Psychologii dziecięcej jeszcze wtedy nie znano. Czułości nauczyłam się przy moich dzieciach; odkąd przyszły na świat, ciągle je przytulałam. Nicolas jest już dorosłym mężczyzną, wyższym ode mnie o pół metra, ale noszę go stale w środku niczym kijankę, którą był, zanim się urodził.

- Gdzie był dom twojego dziadka? Opowiedz mi o "Domu duchów".

- Pierwszego domu nie pamiętam. Drugi stał przy ulicy Szwedzkiej; wydaje mi się, że teraz jest tam jakaś restauracja czy może sklep. Wszystkie budynki położone wokół alei Opatrzności, które kiedyś tworzyły dzielnicę willową, dzisiaj mieszczą biura albo sklepy. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych była to elegancka dzielnica, ale potem miasto zaczęło się rozrastać, bogacze wspinali się coraz wyżej po zboczach wzgórz, żeby móc patrzeć na Santiago z góry, i aleja zmieniła się w wielki bazar. Był to duży dom, ale nie tak wielki, jak to opisałam w Domu duchów, i znacznie brzydszy, ciemniejszy i zimny. Dorośli mieli w nim niewiele prywatności, a my, dzieci, w ogóle żadnej. Bawiłam się sama, wymyślałam swoje własne bajki i opowiadałam je sobie na głos, nigdy się nie nudziłam.

- Po nocach czytałaś przy latarce pod kołdrą...

- A za dnia szukałam ciszy, chowając się w piwnicy, obszernym pomieszczeniu, wielkim jak całe piętro domu, podzielonym na komórki, z podłogą z ubitej ziemi. Było to królestwo pająków, karaluchów, robaków, myszy. Tam mieściły się fundamenty tego starego domu, filary, splątane elektryczne przewody... W tamtych czasach kable wyglądały jak koczek staruszki, były to nagie przewody, nie osłonięte rurkami izolacji jak dzisiaj; cud, że nie zginęliśmy porażeni prądem.

- Zgodnie z tym, co czytałam w Pauli, chodziłaś do szkoły w różnych miejscach: w Boliwii, potem w Libanie. Czymś stałym w twoim życiu jest jedynie obecność matki i wujka Ramona. Czy do szkoły podstawowej chodziłaś w Chile?

- Tak, ale jej nie skończyłam. Najpierw chodziłam do szkoły niemieckich zakonnic, urszulanek, skąd mnie wyrzucono, kiedy moja matka, żyjąca w separacji z ojcem, zakochała się w innym mężczyźnie. Nie powiedziano mi tego, oczywiście, pretekstem był fakt, że zorganizowałam konkurs pokazywania majtek. Miałam jakieś sześć lat. Stamtąd przeszłam do Collegio Dunalaistar - całkiem dobrej szkoły angielskiej, gdzie obowiązywał okropny mundurek, który raz na zawsze wpędził mnie w kompleksy.

- Kiedy wujek Ramón wyjeżdżał w misjach dyplomatycznych, nie pozostawało ci nic innego, jak opuścić Chile.

- Miałam dziesięć lat, kiedy mianowano go sekretarzem ambasady w Boliwii. Tam trafiłam do koedukacyjnej szkoły amerykańskiej; jedyne, co pamiętam, to to, że zakochałam się w chłopaku z wielkimi uszami. Potem wyjechaliśmy do Libanu i poszłam do angielskiej szkoły dla dziewcząt.

- Najzabawniejsze wydają mi się twoje gry w dialektykę sofistyczną z wujkiem Ramonem. A kiedy przyszedł okres nawiązywania przyjaźni? Jak się czułaś pośród innych dziewcząt?

- Źle. Nigdy nie czułam się dobrze w towarzystwie. Byłam nieśmiała, musiały upłynąć całe miesiące, zanim się gdzieś zaadaptowałam, na przerwach chowałam się za kartkami książek. Kiedy przyjechałam do Libanu, nie znałam języka, wkrótce zaczęły mi się mieszać: angielski ze szkoły, hiszpański z domu, francuski i arabski, którymi mówiono na ulicy. Czułam się nieswojo również z powodu zmian zachodzących w moim ciele, były to lata mojego dzieciństwa i dojrzewania, hormony doprowadzały mnie do szaleństwa. To nie był łatwy okres. Ani dla mnie, ani dla reszty rodziny.

- Odnoszę wrażenie, że masz zdolności aktorskie. Chwilami myślę, że kiedy jesteś w towarzystwie, zachowujesz się wyniośle albo z dystansem, jakbyś nie chciała nawiązywać z ludźmi kontaktów, za to kiedy stajesz przed publicznością, zmieniasz się. Gdyby ktoś powiedział, że jesteś nieśmiała, uznano by to za niedorzeczność.

- Nie jestem już taka nieśmiała jak kiedyś, ale w większym towarzystwie nie czuję się dobrze. Wolę małe grupy, osiem osób, nie więcej. Na widowni nie jestem sobą, staję się inną kobietą, tam ulatuje ze mnie cała moja niepewność. Szkoda, że nie mogę stale chodzić z mikrofonem w ręce...

- W czasie spotkań z czytelnikami wchodzisz w rolę pisarki, która rozmawia ze swoją publicznością.

- Opowiadam historie i w tym czuję się dobrze. Ale na spotkaniu towarzyskim jestem do kitu; jak tylko mogę, uciekam zmywać naczynia. Dlatego mnie zapraszają: wy­chodząc, zostawiam po przyjęciu nieskazitelną kuchnię. Całe szczęście, że Willie wyrównuje moje braki, on zawsze jest duszą towarzystwa.

- (Patrzę na nią pytająco. Właśnie zademonstrowała jedną ze swoich słynnych sprzeczności). Może to poczucie odpowiedzialności, świadomość, że tracisz cenny czas na błahostki.

- Nic podobnego. Mój czas nie jest złotem. Ale nie piję alkoholu, nie rzucam się jako pierwsza, żeby tańczyć kongę, nie umiem opowiadać dowcipów i nie rozumiem tych, które opowiadają inni. W sumie całkowite towarzyskie zero.

- W Pauli dajesz do zrozumienia, że byłaś samotną dziewczynką, która poczucie opuszczenia rekompensowała sobie wybujałą wyobraźnią.

- To pytanie cofa nas do wcześniejszego, kiedy pytałaś mnie o labirynt i stające na drodze lustra. Od dzieciństwa, odkąd pamiętam, czułam, że świat jest magiczny, że istnieją dwie rzeczywistości: jedna dotykalna, widzialna, powszednia, słoneczna, i druga - rzeczywistość nocy, sekretów, cieni, niekontrolowanych namiętności, księżyca... Istnienie tych dwóch planów odczuwam również na własnej skórze. Z jednej strony jestem osobą, którą wszyscy widzą i która odbija się w lustrach, lecz jednocześnie wewnątrz mego ciała pulsują organy, płyną hormony, poczynają się sny i dzieci, nawarstwia się pamięć, przebiegają tajemnicze procesy emocjonalne i chemiczne ukryte przed ludzkim. okiem. Jest tam morula, którą byłam, kiedy mnie poczęto, noworodek, w postaci którego przyszłam na świat, siedmioletnia dziewczynka, dwudziestoletnia matka, dojrzała kobieta, jaką jestem dzisiaj, trup, którym się stanę. Czasami jak na fresku mogę zobaczyć wszystko, czym i kim byłam, jestem i będę, a w szczególnych momentach widzę również innych ludzi. Willie jawi mi się jako dziecko, które czyści buty na ulicach Los Angeles, i wzrusza mnie jego drobne ciało i łobuzerski śmiech; kiedy indziej widzę Williego w wieku dwudziestu lat, i to tak wyraźnie, że pożądam tego młodego mężczyzny, jakim go nie znałam. Kiedy Willie ukazuje mi się jako starzec, ogarnia mnie czułość. Obserwuję moje wnuki - takie doskonałe, że nawet każdy ich pieg jest na swoim miejscu, a w sercach nie ma nawet cienia podłości - i widzę, kim były, kiedy pomagałam im opuścić brzuch matki, i kim będą po mojej śmierci. To, co z braku lepszego określenia nazywamy wybujałą wyobraźnią, miałam od wczesnego dzieciństwa, już wtedy, kiedy mieszkałam w owym mrocznym domu moich dziadków.

Była sobie raz...

Czas totalny niczym ocean,
głęboka rana niejasna jak nowy byt,
obejmują uparty korzeń mojej duszy
wgryzając się
w środek mej pewności.

PABLO NERUDA

W latach trzydziestych Salvador Allende wraz z innymi działaczami politycznymi zakłada w Santiago, Socjalistyczną Partię Chile. Za rządów prezydenta Pedra Aguirre Cerdy6, który prowadzi otwartą politykę społeczną i popiera ruch robotniczych związków zawodowych, zostaje mianowany ministrem zdrowia. W roku 1970 w powszechnym głosowaniu wybrano go na prezydenta.

Kuzyn Salvadora, Tomas Allende Pesce de Bilbaire (po matce - pochodzenia francuskiego) był intelektualistą o usposobieniu i nawykach typowych dla cyganerii. Franciskę LIonę Barros poznał na jednym z wieczorków literackich organizowanych w Santiago przez młodych miłośników literatury; omawiano na nich dzieła najsławniejszych ówczesnych pisarzy europejskich, takich jak Andre Gide, Andre Malraux, Franz Kafka, James Joyce, Virginia Woolf, z pasją recytowano też poezje z tomu Dwadzieścia wierszy o miłości Pabla Nerudy, zwanego "Midasem poezji".

Tomas Allende wyróżniał się między innymi błyskotliwością intelektu i poczuciem humoru. Za nic nie przepuściłby okazji do wygłoszenia jakiegoś genialnego sądu; nieważne, czy była to złośliwość pod adresem przyjaciół, czy też jakieś trafne lapidarne zdanie, którym mógłby zmiażdżyć swych wrogów.

Na jedynym zdjęciu ślubnym, do jakiego udało nam się dotrzeć, widać go z trzymanym w palcach cygarem u boku młodej dziewczyny o klasycznej urodzie, spowitej w długą, białą, przylegającą do ciała suknię, z bukietem kwiatu pomarańczy w ręce i z białym półksiężycem, przywodzącym na myśl papieską tiarę, wieńczącym jej ciemne włosy. Para wygląda, jakby była w ruchu albo zaraz miała ruszyć. On uśmiecha się lekko, zadowolony z siebie. Panna młoda przybrała butną i energiczną postawę, jakby zamierzała odepchnąć od siebie jakieś niejasne przeczucie klęski.

Czytelnicy Pauli pamiętają scenę, jaka rozegrała się między świeżo poślubionymi małżonkami podczas miodowego miesiąca przy kapitańskim stole na pokładzie statku wiozącego ich do Limy: żona niechcący upuszcza kroplę sosu na krawat męża; ten, widząc jak plamka się powiększa, zanurza rękę w krewetkowym sosie i rozmazuje go na białej koszuli, po czym wstaje wściekły od stołu, a biedna młoda małżonka siedzi, speszona i upokorzona, zagryzając wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem. Ich wspólne życie w Limie i narodziny trójki dzieci nie zmieniają dziwnego zachowania męża. Rosną długi, małżonek znika coraz częściej, aż w końcu przepada bez wieści.

Kiedy Tomas Allende podpisuje dokument unieważniający małżeństwo pod warunkiem, że nigdy nie będzie musiał łożyć na utrzymanie potomstwa, drogi ich życia rozchodzą się na zawsze. W wiele lat później umrze, nie dowiedziawszy się, że jego córka została najpopularniejszą pisarką hiszpańskojęzyczną drugiej połowy XX wieku.

Dziadek don Agustin LIona, we wspomnieniach Isabel przybierający postać surowego Taty, bierze na siebie rolę ojca trojga małych dzieci, które po uciążliwym rejsie z Limy wprowadzają się do jego domu przy ulicy Szwedzkiej. Budynek, w którym upłynęło dzieciństwo Isabel, nieco upiększony (dla dodania rodzinie splendoru) posłuży jako tło dla akcji pierwszej powieści Isabel, Domu duchów, a następnie - już taki, jaki był w rzeczywistości - pojawi się na kartach Pauli.

Tam dziewczynka zaczyna pochłaniać książki, czyta nawet po nocach pod kołdrą, przyświecając sobie latarką, którą podaruje jej ekstrawagancki wujek Pablo, rozwijając w niej "perwersyjną skłonność do potajemnej lektury". Świat fantazji bierze ją w swe posiadanie; zaczyna wierzyć, że nocą bohaterowie książek opuszczają ich stronice i w ciemnościach rozchodzą się po domu. Czarownice, piraci i łotry wszelkiej maści krążą bezszelestnie wokół niej, podczas gdy wszechobecny Diabeł odbija się w lustrach, obok których ona stara się jak najszybciej przebiec, żeby uniknąć znalezienia się twarzą w twarz ze Złym. Czyta powieści przygodowe; szczególnie zachwyciły ją Dwadzieścia tysięcy mil podwodnej żeglugi Juliusza Verne'a, Zemsta Sandokana i Czarny pirat Emilia Salgariego. W owym czasie zaczyna opowiadać bajki swoim młodszym braciom, Panchowi i Juanowi. (Dzisiaj tak samo usypia swe wnuki). Każdy z nich podaje jej jedno słowo, np. "wiewiórka" albo "gwiazda", i mała Szeherezada, ku uciesze swoich nad wiek rozwiniętych słuchaczy, zaczyna snuć wątek baśni o wiewiórce i gwieździe. Tak rodzi się jej zamiłowanie do opowiadania i podczas rodzinnych uroczystości dzieci siadają dokoła niej, żeby posłuchać wymyślonych przez nią historyjek. W swoich lekturach Isabel utożsamia się z łotrami, z tamtych czasów pochodzi jej zainteresowanie postaciami z marginesu. "Każde opowiadanie przeżywałam tak, jakby to było moje własne życie", napisze po latach w Pauli. Lęki dzieciństwa pogłębia strach, że jej matka mogłaby umrzeć, a wtedy ojciec wróciłby, żeby się o nią upomnieć. Na samą myśl, że matka mogłaby ponownie wyjść za mąż, ogarnia ją rozpacz. Jednym z konkurentów jest Benjamin Viel, którego nazwisko wymienia w swoich wspomnieniach, i który - jak się wydaje - zyskał jej aprobatę. To ten sam doktor Viel, do którego, będąc w Libanie, pisuje długie listy, pomijając jego córkę Cecilię, swoją rówieśnicę, która przyznaje, że do dziś jest zazdrosna o to, że Isabel pisała do jej ojca, a nie do niej.

Isabel twierdzi, że w dzieciństwie była odludkiem i że jak wszystkie samotne dzieci wymyślała sobie różne rytualne zabawy i skomplikowane ceremonie, którym się z pasją oddawała. Z tamtych czasów datuje się jej zainteresowanie teatrem; "aktorami" są przedmioty martwe - patyczki, mające wyobrażać różne osoby - które ożywia, każąc im wypowiadać wymyślone przez siebie kwestie. Zaczyna również malować. W pewne Boże Narodzenie doznaje rozczarowania. Zamiast oczekiwanych prezentów dostaje od Świętego Mikołaja pudełko farb i pędzelków. Reprodukcja jakiegoś nie zrozumiałego obrazu Marca Chagalla pomaga jej otrząsnąć się z rozczarowania i całe lata z radością i poczuciem wolności "maluje" skomplikowany fresk, na którym rejestruje "marzenia, lęki, ataki wściekłości, pytania wieku dziecięcego i ból okresu dojrzewania".

Jej wielką miłością jest matka. Cechy Panchity z tego okresu odnajdujemy w postaci Blanki z Domu duchów. Tak jak Blanca musi pracować, żeby dołożyć się do utrzymania dzieci; w dzień zatrudniona jest w banku, a w nocy dorabia, szyjąc kapelusze, które wysyła do Limy, gdzie trafiają do dam z towarzystwa. Dopasowuje wstążki i kwiaty, żeby przybrać nimi tak modne w latach czterdziestych nakrycia głowy, przy tym samym stole z hiszpańskiego dębu, przy którym dzisiaj w San Rafael w Kalifornii Isabel pisze swoje powieści.

Chociaż wydaje się, że hodowla owiec prowadzona przez Tatę przynosi znaczne dochody, dziewczynka wychowuje się w spartańskich warunkach; w tym domu nie marnuje się jedzenia ani nie szasta pieniędzmi. Zgodnie z zasadami wpajanymi przez dziadka, w rodzinie tej "ubóstwo uważano za stan błogosławiony, a skąpstwo za cnotę". (Niemniej jednak ten sam dziadek twierdził, że niegodziwie jest iść przez życie, nie pomagając bliźniemu, i tę zasadę wprowadzał w czyn w swym codziennym życiu). Odreagowując niejako surowość, w jakiej została wychowana, Isabel jest aż do przesady szczodra, i to nie tylko wobec swojej rodziny i przyjaciół, ale także wobec obcych. O jej przysłowiowej hojności krążą anegdoty; najbardziej malowniczą z nich przytacza jej przyjaciółka Pia Leiva. Opowiada, że podczas odwiedzin u Isabel w Kalifornii zauważyła, że ilekroć pochwali jakiś obraz albo dekoracyjny przedmiot w jej domu, przyjaciółka-pisarka upiera się, żeby go natychmiast jej podarować. Podobnie rzecz się miała na ulicach San Francisco. Kiedy zachwycała się czymś na wystawie, na przykład jakimś ciuchem, Isabel co prędzej wchodziła do sklepu, żeby jej to kupić. By w drodze powrotnej do Chile nie przeładować samolotu jej prezentami, Pia wolała chodzić ze spuszczoną głową i niczego już nie chwalić.

Dziewczynka dorastała naznaczona piętnem skandalu; w owych czasach na taki los nieuchronnie skazana była rozwiedziona kobieta i cała jej rodzina. Do tego matka zakochała się w żonatym mężczyźnie, ojcu czterech córek, siostrzeńcu biskupa. Isabel opowiada w Pauli, że któregoś dnia, kiedy ona i jej bracia szli ulicą pod opieką służącej Margary, z przeciwnego chodnika ktoś zawołał do nich: "Kurewskie pomioty!". Cecilia Viel pamięta, że przy jakimś przypadkowym spotkaniu, również na ulicy, prawowita małżonka Ramona Huidobro zwymyślała Panchitę LIonę w obecności córki, ta zaś, trzymając matkę za rękę, słuchała w przerażeniu słów, z których połowy w ogóle nie rozumiała.

Jeszcze dzisiaj Cecilię Viel zdumiewa zdolność do koncentracji, jaką wykazywała Isabel, kiedy wpadała jej w ręce jakaś książka. "Zaczynała czytać na plaży i zapominała o bożym świecie". Ponadto posiadała zmysł obserwacji i widziała rzeczy, które umykały uwadze dzieci w jej wieku. "Była mniejsza ode mnie - przywołuje wspomnienie przyjaciółki z tamtych lat - ale bardziej rezolutna". Śmieje się, opowiadając mi, co się zdarzyło pewnego dnia na wydmach, kiedy Isabel ubrała się na żółto (nawet kapelusz miała w tym kolorze), żeby przyciągnąć uwagę podrywających je chłopaków. "Wyobraź sobie, woleli ją, a nie mnie". Wybucha głośnym śmiechem i dalej opowiada z serdecznością o "tej sławnej" przyjaciółce, jak nazywają ją koleżanki z Chile. "Isabel była smutnym dzieckiem, ale miała poczucie humoru. Była inna niż reszta dzieci" - twierdzi Cecilia Viel. "Zawsze czułam się inna; od kiedy pamiętam, zawsze byłam na marginesie; nie należałam tak naprawdę do mojej rodziny, do żadnego środowiska, do żadnej grupy" - napisała Isabel w swoich wspomnieniach w Pauli. Niewątpliwie usłyszała muzykę swego własnego flecisty i wyruszyła w rytmie, którego nikt poza nią nie słyszał, dopóki nie utrwaliła go na piśmie.

Wędrówki

- Ile lat mieszkałaś w Wenezueli?

- Trzynaście; prawdopodobnie były to najważniejsze lata mego życia, gdyż właśnie wtedy zaczęłam pisać. Chile i Wenezuela bardzo się od siebie różnią. Pochodzę z kraju gór i kataklizmów; w żyłach jego mieszkańców płynie indiańska krew, a w sercach żywa jest pamięć o tragicznych walkach z Hiszpanami. Przyjaźń jest tam paktem podpisywanym krwią, honor i uraza są wieczne, gościnność jest święta, wszystkie więzy nierozerwalne - ogólnie rzecz biorąc, życie jest takie jak w dramatach Garcii Lorki. Wenezuela jest zielona i otwarta, w jej kulturze widać wpływy afrykańskie, a mieszkańcy odziedziczyli geny piratów, poszukiwaczy przygód i emigrantów z całego świata, którzy dobili do jej brzegów, marząc o zdobyciu fortuny. Sądzę, że tym, co najbardziej mnie z początku uderzyło, była atmosfera erotycznej swobody, jaką wszystko zdawało się oddychać, prowokująca uroda kobiet i sposób, w jaki mężczyźni bez osłonek je zaczepiali. W Chile, jeśli jakaś kobieta ma duży biust, nosi luźne bluzki, żeby go ukryć, jeśli dużą pupę, nigdy nie wkłada spodni. W Wenezueli wręcz przeciwnie, piersi wystawia się na pokaz niczym melony w witrynie sklepowej, a im okazalsza pupa, tym bardziej obciskające ją spodnie i tym krótsze spódnice. Mieszkańcy tego kraju są dumni z własnego ciała, cechuje ich zmysłowość, poczucie rytmu, swoboda i niechęć do roztrząsania tajemnic bytu. Tam wszystko dzieje się szybko, a przeżycia nie pozostawiają zbyt głębokich śladów, jakby ludzie wiedzieli, że nasz pobyt na tym świecie trwa krótko i trzeba go wykorzystać, jesteśmy tu przechodniami. Mam wobec tego kraju niespłacony dług; dał mi wyczucie koloru, smaku, zdolność widzenia kontrastów, odwagę opowiadania bez lęku, radość zmysłów.

- Z Andów pojechałaś na Karaiby, to rzeczywiście radykalna zmiana, ale byłaś przyzwyczajona do przeprowadzek. Jako córce zawodowego dyplomaty życie od początku upływało ci pod znakiem wędrówek. Wiele podróżowałaś także wtedy, gdy znalazłaś się pod opieką wujka Ramona.

- Tak, a potem przyszło mi żyć na uchodźstwie i emigracji. Pierwsza przeprowadzka to był nasz wyjazd z Limy, miałam wtedy jakieś trzy czy cztery lata; potem wyjechałam z Santiago do Boliwii, a następnie do Libanu. Miałam prawie piętnaście lat, kiedy mojego ojczyma skierowano na placówkę do Turcji, a on postanowił, że dzieci wrócą do Chile, do domu mojego dziadka. Potem mieszkałam w Europie, w Szwajcarii i Belgii. Kilkakrotnie musiałam przechodzić okres adaptacji, nauczyłam się języków, potrafiłam pogodzić się z koniecznością nieuniknionych pożegnań. Zapewne powinnam się była przyzwyczaić do życia w Wenezueli, był to gościnny i otwarty kraj, ale przyjechałam tam z Chile zmuszona przez okoliczności, z wrażeniem, że zostałam ze wszystkiego ograbiona, że straciłam mój kraj, rodzinę, pracę, przyjaciół. Myślę, że tym razem po prostu nie podjęłam najmniejszego wysiłku, aby się zaaklimatyzować.

- Jeśli chodzi o poglądy polityczne, istnieją duże zbieżności między tobą a pisarzami takimi jak Mario Vargas Llosa, Gabriel Garda Marquez, Julio Cortazar, Carlos Fuentes. Wszyscy oni w tym czy w innym momencie opuścili swój kraj, zmuszeni do tego przez niesprzyjającą sytuację polityczną.

- Moje pokolenie nie może ignorować zawirowań politycznych, jakie przez całe dziesięciolecia wstrząsały kontynentem. Problemy społeczne i polityczne są stale obecne w naszej literaturze, to nieuniknione.

- Macie jeszcze jedną cechę wspólną: kosmopolityzm. Publikujecie w międzynarodowych magazynach i jesteście tłumaczeni na wiele języków. Kiedy się pojawiłaś, powiedziano, że jesteś pisarką, jakiej brakowało w boomie literatury latynoamerykańskiej. Czy czujesz się częścią tego boomu? Czy sądzisz, że twoja sława wzięła się, między innymi, z kosmopolityzmu, który naznaczył twoje życie?

- To trudne - i niebezpieczne - klasyfikować samą siebie; powiedziano również, że zapoczątkowałam postboom (być nazwaną "post", z czymkolwiek się łączy, jest trochę upokarzające). Doświadczenia wyniesione z podróży i wygnania dają bardziej globalną wizję życia: zamiast różnic w oczy rzucają się podobieństwa między narodami i poszczególnymi osobami, człowiek przestaje patrzeć w swój pępek, a zaczyna sięgać wzrokiem za daleki horyzont. Nadaje to pisarstwu szerszą perspektywę i pozwala czytelnikom identyfikować się z książką, kiedy zostaje ona przetłumaczona i rozpowszechniona w innych językach. Masz sporo racji: to był ważny czynnik w boomie. Wcześniej literatura naszego kontynentu miała bardzo lokalny charakter. Kosmopolityzm pozwala pisać o jakiejś mitycznej wiosce, takiej jak na przykład Macondo, a zarazem poruszać tematy uniwersalne.

- Czego się nauczyłaś, pędząc wędrowny żywot u boku wujka Ramona? Czy coś z tego przydało ci się później w pisarstwie i w życiu, czy przyczyniło się do tego, że w końcu wyszłaś za mąż za gringo i osiadłaś w Kalifornii?

- Zyskałam nieco szersze spojrzenie, przestalam patrzeć na Chile i siebie samą jak na centrum kosmosu. Świat jest bardzo rozległy, ale ludzie wszędzie są mniej więcej podobni. Pomimo różniących nas kultur, języków, tradycji i kolorów, wszyscy w ten sam sposób odczuwamy strach, miłość, żądzę. Nauczyłam się identyfikować z tą ludzką masą, której niewiele znaczącą cząsteczkę stanowię.

- Chciałabyś znowu zamieszkać w Chile?

- Oczywiście, że tak! Byłoby to jednak dla mnie trudne, bo chciałabym być i tam, i tutaj, gdzie mieszkają mój syn i wnuki. Moje najgłębsze korzenie są w Chile, ale nauczyłam się krążyć po różnych drogach. My, Chilijczycy, uważamy się za pępek świata, stale patrzymy do swego wnętrza, badamy się, analizujemy, porównujemy jeden z drugim. Teraz mówimy, że jesteśmy tygrysem Ameryki i całymi dniami przeliczamy swoje pręgi... Mamy kompleks wyższości. Możliwe, że nie należę już do dzisiejszego Chile, ale do tego, które opisywał Neruda i które przechowuję w pamięci; to moja osobista ojczyzna, nieistniejąca w rzeczywistości.

- Moim zdaniem między Ameryką Północną a Łacińską istnieją większe różnice kulturowe niż między Chile a Laponią. Czy przystosowałaś się już całkowicie do życia w Kalifornii?

- Powiedzmy, że czuję się tu dobrze. Bardzo brakuje mi języka. Ach, ta mowa ojczysta! Jest jak krew, identyfikuje nas. Kiedy jadę do Hiszpanii albo do jakiegokolwiek latyno­amerykańskiego kraju, po paru godzinach język mi się rozwiązuje i zaczynam gadać i gadać, upojona brzmieniem odzyskanej mowy; to jest łakome obżeranie się słowami. Wyczuwam wtedy ironię i różne jej odcienie, łatwiej przychodzi mi dzielić z innymi radość i ból, niepotrzebne mi wyjaśnienia, bo rozumiem klucze i kody. W angielskim natomiast jestem ograniczona, nie mogę uprawiać gierek słownych, nie jestem elokwentna ani zabawna. Coraz trudniej mi pisać, bo nie używam hiszpańskiego.

- Co jest dobrego, a co złego w Stanach Zjednoczonych, twojej nowej ojczyźnie?

- Wspaniały jest ich potencjał: w tym kraju wszystko co najlepsze i wszystko co najgorsze występuje na wielką skalę. Można rakietą polecieć na Księżyc, wbić w niego flagę usianą gwiazdkami, zrobić rundę honorową, a potem, ku zdumieniu błękitnych wielorybów, opaść powoli na dno Morza Północnego. I tak jak łatwo wznieść się do nieba, równie łatwo spaść na dno piekła. Myślę, że mógłby tutaj pojawić się fenomen znacznie groźniejszy od nazizmu, w tym kraju są wszystkie potrzebne do tego elementy: rasizm i machismo, mesjanistyczne podejście do historii, fascynacja bronią i przemocą, kompleks wyższości, izolacjonizm, autorytet wojska. Są tu możliwe najgorsze potworności, ale także największa wspaniałość i szlachetność. Wszystko jest "naj... ", nawet lody, które podają dzieciom, są ogromne, w każdym innym kraju wystarczyłyby dla całej rodziny. Nie ma takiego ruchu artystycznego, kulturalnego, ideologicznego czy naukowego, który nie znalazłby podatnej gleby w Nowym Jorku. Amerykanie to naród młody, dynamiczny, zdolny do przeprowadzenia wielkich zmian w krótkim czasie, od reform społecznych do rewolucji duchowych. Ten potencjał wydaje mi się fascynujący. Poza tym ta swoboda poruszania się: przekraczasz granicę stanu, zmieniasz nazwisko, wymazujesz przeszłość i znowu możesz zaczynać od zera. My przybywamy ze świata sztywnego, hierarchicznego, przeszłość nasza i naszych ojców ciągnie się za nami, gdziekolwiek pójdziemy. Zdolność do odradzania się, podobnie jak indywidualizm, jest wpisana w amerykański mit.

Podróże

Fałszywa tożsamość wiodła twoje kroki.
Dzień po dniu mijały godziny,
lecz to już nie byłeś ty, zjawił się drugi,
ten drugi ty, którym się stałeś,
kiedy porzuciłeś rolę
prostego pasażera
wagonów
- kolei - życia,
kiedy zrzuciłeś skórę,
tamtego wędrowca.

PABLO NERUDA

Kariera dyplomatyczna wujka Ramona, ojczyma Isabel, sprawia, że ta samotna dziewczynka wychowywana w "Domu duchów" w wieku jedenastu lat zostaje rzucona na głęboką wodę. Jej kontakty z wielkim światem rozpoczynają się w Boliwii, gdzie po raz pierwszy na własnej skórze przekonuje się, czym jest hispanoamerykański nacjonalizm. W szkole bohatersko usiłuje bronić swojej ojczyzny przed oskarżeniami o okrucieństwa popełnione podczas wojny o Pacyfik pod koniec XIX wieku. W dzieciństwie nasłuchała się o walecznych żołnierzach chilijskich, nie wie jeszcze, że inaczej piszą historię zwycięzcy, a inaczej zwyciężeni. Niewysoka i rezolutna, nie daje się zastraszyć gwizdami kolegów, jakimi witają jej płomienną mowę obrończą, i obstaje przy swoim, aż w końcu nauczycielka wyrzuca ją na korytarz. Tam, stojąc twarzą do ściany, płonąc z wściekłości i upokorzenia, kątem oka dostrzega głowę z ogromnymi odstającymi uszami, należącą do jakiegoś wysokiego chłopaka, który również odbywa karę na korytarzu. Pierwszy raz zakochuje się bez pamięci w nieznajomym, który "z tyłu przypominał grecką amforę". Wygląda jednak na to, że uszaty obiekt jej pierwszej miłości pozostał ślepy na ową namiętność.

Z pobytu w mieście La Paz, które "powietrze ma tak rzadkie, że o świcie można przez nie oglądać anioły", pozostało jej zapewne zamiłowanie do obserwacji krajobrazu i zachowań andyjskich Indian. Nieprzenikniony wyraz ich twarzy wrył się jej na zawsze w pamięć prawdopodobnie podczas niekończącej się podróży, jaką w towarzystwie matki i braci odbyła wąskotorową kolejką pod bacznym okiem pewnego Indianina, który siedział w kucki i z niezmąconym spokojem żuł kokę, ani na moment nie próbując zasnąć. Trudno było przekonać donę Panchitę, wyczerpaną podróżą i uspokajaniem rozdokazywanych dzieci, że Indianin ich chronił: upierała się, że powinni mieć się na baczności, gdyż ten strażnik przy pierwszej nadarzającej się okazji z pewnością ich wymorduje. W kierunku na La Paz pociąg przecina pustynię na północy Chile i przejeżdża przez okolice Antofagasty; ziemia ta posłuży za tło do tego rozdziału Domu duchów, w którym jest mowa o hrabim de Satigny i jego tajemniczym domostwie, gdzie świeżo poślubiona przez niego Blanca będzie oczekiwała narodzin Alby.

W latach pięćdziesiątych wujek Ramón pełni misję dyplomatyczną w Libanie. W roku 1958, ostatnim roku jego pobytu, pojawia się tam VI Flota Stanów Zjednoczonych i do Libanu wkracza piechota morska, żeby zaprowadzić porządek na tej ziemi podzielonej pod względem politycznym i religijnym przez rodzący się arabski nacjonalizm.

Lata owe to okres dorastania Isabel w nieznanym kraju, gdzie po raz pierwszy musi poważnie borykać się z językami obcymi. Zamknięta wraz z braćmi w ciasnym mieszkaniu, zmuszona nauczyć się francuskiego i podstaw arabskiego, żeby móc dogadać się na ulicy, dusząc się w gorącym klimacie, jakże różnym od chilijskiego, dziewczynka ma ochotę uciec z tego kraju. Po przyjeździe przyrodniej siostry, córki wujka Ramona, prawie równolatki, Isabel czuje się odstawiona na boczny tor: obawia się, że utraci miłość matki, która przez tyle lat niepodzielnie do niej należała. Chodzi do angielskiej szkoły prowadzonej przez niejaką Miss Saint John; o przybytku owym napisze w Pauli: "tu (...) wyszlifowałam aż do granic śmieszności stoickie podejście do świata". Opowiada, że musiała nosić upiorny mundurek, długą niebieską sukienkę z grubego sukna, wiązaną na tasiemki, ponieważ "guziki uważane były za rzecz frywolną". Z trudem toleruje dania ze szkolnej stołówki, serwującej potrawy kuchni angielskiej, którymi równie dobrze można by karmić skazańców, i z brytyjskim akcen­tem recytuje z pamięci Biblię. Aby przekonać Isabel, iż prawda historyczna to pojęcie względne, wujek Ramón oplata ją pajęczyną retoryki i biedna dziewczyna, "cała spocona, ale pełna godności", uczy się wychodzić cało z zasadzek słowa.

Podczas okupacji Libanu przez Amerykańską Piechotę Morską Miss Saint John (której konflikt ów wydaje się nieistotny, gdyż nie uczestniczą w nim Anglicy) codziennie przekonuje strażników na posterunkach, aby przepuszczali szkolny autobus, wiozący jej pupilki. Na ulicach Bejrutu objętych działaniami wojennymi słychać serie z karabinów maszynowych, w dymie pożarów majaczą leżące ciała, ludzie uciekają w przerażeniu, wzywając Allaha, a niektórzy nieszczęśnicy wieszani są na słupach ku przestrodze buntowników. Każdego dnia rano Isabel z największym spokojem żegna się z matką (ku zazdrości braci, którzy patrzą za nią, jak wychodzi), jako pierwsza wsiada do szkolnego autobusu i po południu jako ostatnia z niego wysiada, kiedy już wszystkie uczennice szkoły Miss Saint John zostaną rozwiezione po domach. Rodzice, jedni po drugich, zaczynają zabierać swoje córki ze szkoły. Ostatecznie zostaje tylko Isabel, która w huku walki niespiesznie spaceruje wśród ruin, żeby zbyt wcześnie nie wracać do domu, i kierowca, któremu cały czas szczęśliwie udaje się wymijać wykroty i prowizoryczne okopy. Wreszcie Miss Saint John czuje się zmuszona zamknąć szkołę, w której ostała się jedna jedyna uczennica: Isabel Allende.

W Bejrucie umierająca ze wstydu Isabel po raz pierwszy bierze udział w balu organizowanym w ambasadzie amerykańskiej. Wujek Ramón udzielił jej wówczas jednej rady, której nie zapomni do końca życia i po którą będzie sięgać w chwilach wymagających od niej odwagi: "Pomyśl, że inni boją się bardziej od ciebie". Moda tamtych lat nakazywała cheek to cheek tańczyć z policzkiem przyklejonym do policzka partnera. "Było to dla mnie zadaniem niewykonalnym - opowiada ze śmiechem Isabel - gdyż moja twarz zwykle sięga mostka przeciętnego mężczyzny, a wtedy, kiedy miałam dopiero czternaście lat i nosiłam buty na płaskim obcasie, dostawałam mojemu partnerowi do pępka". Ten niski wzrost, o czym później wielokrotnie miała się przekonać, okazał się jej najlepszym sprzymierzeńcem. "Moi partnerzy bez żadnej trudności podrzucali mnie aż pod sufit, gdzie wykonywałam akrobatyczne salta w powietrzu, i łapali mnie tuż nad ziemią, ratując przed skręceniem karku".

Rady wujka Ramona, poza wprowadzeniem Isabel w tajniki dialektyki sofistycznej, miały wymiar praktyczny. Przed owym pierwszym balem przypomina jej, że powinna stać blisko adapteru, ponieważ nieliczni młodzi ludzie umiejący tańczyć to ci, którzy zmieniają płyty. Przede wszystkim zaś nie powinna siadać ani jeść, "bo chłopiec musiałby być bardzo odważny, żeby przejść przez całą salę i podejść do dziewczyny zakotwiczonej w krześle jak fregata i z tortem na talerzu w ręku".

W roku 1958 podczas okupacji Bejrutu Isabel udaje się dogadywać z marines, mimo że slang, jakim mówią, nie przypomina angielskiego uczonego w szkole. Pewnego dnia pocałował ją w usta jakiś żołnierz Amerykańskiej Piechoty Morskiej, którego nie udaje się jej we wspomnieniach zidentyfikować inaczej jak tylko poprzez wrażenie, jakie jej pozostawił: "... smakowało tak, jakbym ugryzła żabę śmierdzącą gumą do żucia, piwem i tytoniem". Jakże odmienna będzie jej reakcja na pocałunek innego gringo, trzydzieści lat później w Kalifornii!

Trzy lata spędzone w Libanie nie pójdą na marne. Libańskie kolory, typy ludzkie, dźwięki i zapachy - przechowywane w podświadomości - tylko czekają, aby wypłynąć na powierzchnię i wkroczyć do świata fikcji Isabel Allende - pisarki. Zulema, Kama!, Riad Halabf, niezapomniane postaci z Ewy Luny i Opowieści Ewy Luny zostaną wysnute z delikatnej jak pajęczyna pamięci o Libanie. Na ten okres przypada również zakazana lektura Księgi tysiąca i jednej nocy. Isabel i jej bracia uczą się otwierać szafę, w której wujek Ramón trzyma pod kluczem swe przebogate skarby: pudełka czekoladek, erotyczne pisma z kobietami w podwiązkach i cztery tomy Księgi tysiąca i jednej nocy. Isabel, Pancho i Juan wyjadają dolną warstwę czekoladek, pozostawiając górną nietkniętą, jednak zostają zdemaskowani. Mimo to, nawet pod groźbą wymuszenia zeznań i kary, nie wydają siebie nawzajem. Kiedy rodzice uczestniczą w dyplomatycznych przyjęciach, Isabel, już sama, za pomocą zwykłego drucika ponownie otwiera szafę, wyjmuje schowaną książkę, i drżąc na całym ciele, czytają w świetle starej latarki. Podejrzenie, że skoro książka jest pod kluczem, musi być niezwykle cenna, dodatkowo podsyca jej ciekawość. "Słysząc, że wracają, musiałam jak najszybciej zamykać szafę, pędzić do łóżka i udawać, że śpię. Nie mogłam ani zaznaczać stron, ani zapamiętać, gdzie skończyłam, a jako że przeskakiwałam całe ustępy, szukając najbardziej świńskich kawałków, myliłam postaci, sklejałam różne przygody w jedną i tak tworzyłam niezliczone wersje opowieści, w orgii słów pełnych egzotyki, erotyzmu i fantazji" - napisała Isabel w Pauli.

Fakt, że Isabel Allende odkrywa to klasyczne dzieło literatury właśnie na ziemi islamskiej, to więcej niż tylko przypadek. To jeszcze jedno z owych dziwnych zdarzeń, jakie znaczą jej los. Żyjąca pośród Maurów i chrześcijan trzynastolatka za pośrednictwem Szeherezady intuicyjnie zaczyna przeczuwać swoją zmysłowość. Również za sprawą Szeherezady owa nastolatka stanie się Ewą Luną. A może Szeherezadą za sprawą Ewy Luny? Ewa Luna, obdarzona legendarną, czarodziejską umiejętnością snucia historii, to współczesna Szeherezada, która dzięki swej wyobraźni zdołała uratować życie.

Ten arabski świat zmysłowych uciech i erotyzmu wdziera się w życie Isabel Allende niczym jaskrawy snop światła. Da temu wyraz w Afrodycie, książce opublikowanej w roku 1997, po długim, bo trwającym pięć lat, okresie żałoby.

Humor

- W której z twoich książek jest najwięcej humoru?

- Jeszcze jej nie napisałam. Muszę z nią zaczekać, aż umrze moja mama. (Śmieje się jak dziecko; uśmiech rozjaśnia jej twarz).

- Zacznijmy od Domu duchów. Opis pierwszego spotkania Clary i Barrabasa nie ma sobie równych. Niektórzy z moich studentów pracowali nad Barrabasem cały semestr; nie brak takich, którzy lepiej zapamiętali tego psa niż bohaterów powieści. W Miłości i cieniach są fragmenty, w których przechodzisz bezpośrednio od tragedii do humoru. Jednak Niezgłębiony zamysł śmieszy znacznie mniej niż pozostałe twoje książki. W Opowieściach Ewy Luny są opowiadania pełne ironii (takie jak np. Głupia Maria), ale i okrucieństwa.

- Humor zawsze zawiera pewną dozę okrucieństwa. Jeśli drwimy, to z kogoś albo z czegoś... Jednak istnieją jego łagodniejsze formy.

- Na przykład?

- Afrodytę kończę opowiadaniem, które bardzo mnie bawiło, kiedy je pisałam, a przecież wcale nie jest takie złośliwe...

- Chodzi ci o Kolombinę na łonie natury?

- Tak. To historia rozkosznej tłuścioszki, którą jej profesor - sam chudy jak szczapa - usiłuje uwieść podczas pikniku. Mówię "usiłuje", ponieważ pewna krowa, która nie była krową, tylko bykiem, niweczy jego plany...

- Bardzo się ubawiłam tym opowiadaniem, ale kiedy myślę o biednym profesorze, nieodparcie ogarnia mnie litość. Czy swoją karierę zawodową zaczęłaś od tekstów humorystycznych?

- W czasopiśmie "Paula" powierzono mi kolumnę satyryczną. Zaczęłam od takich artykułów i powoli zaczęłam się integrować z zespołem redakcyjnym. Tworzyły go kobiety młode, wyemancypowane, pełne oryginalnych pomysłów, odważne. Nie była to zorganizowana grupa feministek, lecz dziennikarki zatrudnione w kobiecym piśmie i odkrywające feminizm. Moja córka Paula urodziła się wiele lat wcześniej; zbieżność jej imienia z nazwą pisma to czysty przypadek.

- Jak dawałaś sobie radę, nie mając przygotowania dziennikarskiego?

- Ledwo, ledwo. W tamtych czasach jeszcze można było wykonywać ten zawód, nie studiując przedtem na uniwersytecie. Zaczęłam od pracy w Organizacji Narodów Zjednoczonych do Spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) jako sekretarka w Departamencie Informacji i zrobiłam tam program telewizyjny. To pozwoliło mi nawiązać kontakty z ludźmi z branży dziennikarskiej. Potem pojechałam na roczny staż do Belgii. Po powrocie do Chile na jakiś czas wypadłam z obiegu, gdyż urodził mi się syn Nicolas i przez kilka miesięcy z fantazją bawiłam się w pełnoetatową matkę i panią domu. Szybko zrozumiałam, że nie mam do tej roli przekonania. Kiedy zaproszono mnie do współpracy z zespołem redakcyjnym pisma "Paula", poczułam się jak tonący, któremu rzucono koło ratunkowe. Byłam okropną dziennikarką, ledwo dostrzegałam różnicę między rzeczywistością a moją wyobraźnią. W usta osób, z którymi przeprowadzałam wywiady, wkładałam własne opinie, jednak nieprawdą jest, jakoby wszystko było zmyśleniem, jak do tej pory sądzą niektóre z moich ówczesnych koleżanek. Kiedy kolumna, którą prowadziłam, zdobyła popularność, zaproponowano mi prowadzenie programu telewizyjnego i zaczęłam odnosić pierwsze sukcesy.

- Isabeł Allende stała się sławna dzięki felietonom satyrycznym Los impertinentes ("Impertynenci") oraz Civilice a su troglodita ("Ucywilizuj swego troglodytę"), które musiały zapewne siać panikę wśród mężczyzn. Od tego czasu minęło ponad dwadzieścia lat, a do tej pory spotyka się w Chile ludzi, którzy pamiętają te artykuły i żałują, że przestałaś je pisać. Nie owijałaś niczego w bawełnę i mówiłaś, co myślisz, chociaż potem czytelnicy pisali listy do wydawcy, skarżąc się na twoją impertynencję.

- Nie masz nic przyjemniejszego nad zgorszenie cnotliwego!

- Nie myślałaś wtedy o tym, żeby napisać zbiór opowiadań albo powieść?

- Lubiłam pisać, ale literatura... to było zbyt duże słowo. Bycie pisarką wydawało mi się zadaniem zbyt ambitnym jak na moje możliwości. Bo czyż pisarzami nie byli wyłącznie mężczyźni, i to zazwyczaj starzy?

- Co było twoją największą ambicją? Kiedy dorastałaś, marzenia większości kobiet sprowadzały się do zamążpójścia. Mężczyźni mogli aspirować do bycia inżynierami, adwokatami, lekarzami, a niektórzy nawet prezydentami. A kim ty chciałaś być?

- Po pierwsze, chciałam wyjść za mąż (nie było nic gorszego niż zostać starą panną) i mieć dzieci, oczywiście. I zawsze chciałam pracować, żeby nikogo nie prosić o pieniądze. Zasadniczą motywacją mych działań było o nic nikogo nie prosić, być samowystarczalną. I byłam, odkąd skończyłam siedemnaście lat i podjęłam pierwszą pracę· I już ponad czterdzieści lat tak pracuję…

- Lubiłaś pisać i twoja kolumna została bardzo dobrze przyjęta. Czy było to zasługą twojego poczucia humoru, czy lekceważenia przez ciebie status quo?

Pisząc humorystyczne teksty, nie miałam w Chile konkurencji; jako naród wykazujemy nie znośną skłonność do patosu i ponuractwa. Każdy, kto nie obawia się śmieszności, zostaje tam humorystą.

- Myślę, że pojawiłaś się w odpowiednim momencie. Od kobiet literatek wionęło śmiertelną powagą. Zakiełkował w tobie wówczas ten rodzaj humoru, jaki spotykamy później w Afrodycie, tyle że tam jest dojrzalszy i bardziej zniewalający. Jak wyjaśnisz tę eksplozję humoru w kilka lat po wydaniu twoich wspomnień zawartych w Pauli?

- Był oznaką powrotu do zdrowia. Przez cztery lata - od końca 1991 roku, kiedy to Paula zachorowała, do mojej podróży do Indii w roku 1995 - byłam sparaliżowana bólem. Ósmego stycznia 1996 roku mogłam na nowo zacząć pisać. Miałam w planach tragedię, ale zamiast niej pojawiła się Afrodyta, książka pełna humoru i erotyzmu.

- Jacy humoryści byli dla ciebie inspiracją?

- Nie wiem, naprawdę. W Chile w życiu prywatnym mamy wspaniałe poczucie humoru, ale wypowiadając się publicznie, przybieramy ton poważny. Była pewna sławna humorystka, Eliana Simón, ale wycofała się, kiedy pojawiłam się ja. Można powiedzieć, że przekazała mi swoje światełko, bo w tym wypadku nie możemy mówić o pochodni.

- Skąd czerpiesz pomysły?

- Do żartów? Z ludzi, oczywiście. To niewyczerpane źródło. Nie wyobrażasz sobie, do jakich absurdów jest zdolny Macho chilensis. Myślę teraz, że gdyby jakiś facet powiedział o kobietach to, co ja wygadywałam o mężczyznach, zlinczowałybyśmy go na środku ulicy.

- Widziałam, jak potrafisz rozbawić całe audytorium, nawet mówiąc po angielsku. Poczucie humoru nigdy cię nie opuszcza?

- To zależy od rozmówcy; bywają ludzie o kamiennych twarzach, którzy przyprawiają mnie o głęboki smutek. To nieprawda, że mówiąc po angielsku, jestem dowcipna; zawsze palę kawały. Ćwiczę swoje poczucie humoru, rozmawiając po hiszpańsku, głównie z matką i przyjaciółmi. Co się tyczy sfery zawodowej, prędko zrozumiałam, że prawie wszystko można wyrazić lepiej, kiedy się mówi bez namaszczenia. Mojej kolumny feministycznej w "Pauli" nie dałoby się czytać, gdybym ją pisała na poważnie, a tak jej ton sprawiał, że była do strawienia nawet dla mężczyzn, którzy - jak wiadomo - nie są chętni do przeprowadzania jakiejkolwiek samokrytyki. Wielu z moich ówczesnych fanów stanowili panowie, którzy pisywali do mnie bardzo sympatyczne listy, gratulując mi komentarzy na temat machos - jaskiniowców. Każdy z nich twierdził, że ma "przyjaciela" identycznego z owym troglodytą z mojej kolumny... Zawsze był to jakiś znajomy, nigdy oni sami.

- Humor pozwala spojrzeć na sprawy od drugiej strony, pod nieoczekiwanym kątem. Jak łatwo dzięki niemu rozbrajać wszelkie bomby, zanim wybuchną! Czy ty i Willie macie podobne poczucie humoru?

- Żadne z nas nie rozumie ironii drugiego, ale i tak stale się śmiejemy.

- Humor jest raczej rzadkim zjawiskiem w twórczości literackiej kobiet.

- Bo trwonimy go na to, żeby w ogóle przeżyć. Mężczyźni, którzy do samych siebie podchodzą z wielką powagą, mogą sobie pozwolić na to, aby poczucie humoru, którego mają aż nadto, wykorzystywać w pracy zawodowej. Śmiech jest wspaniałym afrodyzjakiem i sądzę, że połączenie erotyzmu i humoru stanowi znakomitą mieszankę wybuchową. To właśnie usiłowałam pokazać w Afrodycie.

Rebelie i wyzwanie

W geście dobrze znanym światu
drzwi trzasnęły mi przed nosem.
W świetle nagle je ujrzałam
zamknięte lub uchylone
zwrócone do mnie plecami
barwy lisiego futra.
I po tośmy je zbijały,
żeby nam odcięły drogę?

GABRIELA MISTRAL7

Isabel Allende powiedziała kiedyś, że jej debiut jako powieściopisarki nastąpił późno. Czy chciała przez to powiedzieć, że powinna była zacząć pisać powieści zaraz po powrocie z Libanu do Santiago? A może miała zamiar tworzyć postsurrealistyczne wiersze albo pisać opowiadania z życia wyższych sfer? Verónica Cortfnez w pochwalnym artykule pod paradoksalnym tytułem El pasado deshonraso de Isabel Allende ("Niesławna przeszłość Isabel Allende") występuje w obronie Isabel jako dziennikarki publikującej w Chile końca lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych. Jednakże czy ktokolwiek ma jej to za złe? Do kogo jest skierowany ów, mający świadczyć na jej korzyść, artykuł? Chociaż autorka myli niezapominajkę (osobisty emblemat, jakim Isabel opatruje swoje listy, dedykacje książkowe czy wizytówki z podziękowaniami, który po raz pierwszy pojawił się właśnie w jej artykułach prasowych) ze stokrotką, niemniej jednak wnosi cenne informacje dotyczące jej kariery dziennikarskiej. Inna pisarka, Patricia Verdugo, stwierdziła: "Literaci w Chile ją ignorują", mając na myśli, że dla kontrastu reszta świata (a szczególnie Stany Zjednoczone i Europa) wysławia jej imię coraz głośniej. Natomiast Delia Vergara jest zdania, że każdy przyjazd Isabel Allende do Chile to wydarzenie towarzyskie i dziennikarskie... ale nie literackie, gdyż luminarze literatury chilijskiej, kiedy tylko ona się pojawia, chowają się w mysią dziurę.

Osobą, która poradziła Isabel, aby zebrała swoje satyryczne felietony i wydała je w formie książkowej, był Pablo Neruda. Posłuchała go i w lipcu 1974 roku, prawie rok po śmierci poety, wydawnictwo Lord Cochrane opublikowało dziesięć tysięcy egzemplarzy książki Ucywilizuj swego troglodytę, stanowiącej wybór felietonów Isabel Allende zamieszczanych w magazynie "Paula", z ilustracjami Ricardo Guiraldesa. W tym samym roku to samo wydawnictwo w serii Zapatito rajo ("Czerwony pantofelek") publikuje jej dwie książki dla dzieci: Lauchas y lauchones, ratas y ratones ("Myszy i myszki, szczury i szczurki") oraz La abuela Panchita ("Babcia Panchita"), tę ostatnią z ilustracjami Marty Carrasco. Babcią Panchitą, jak sama nazwa wskazuje, jest matka Isabel, dońa Panchita. Opowiadania zadedykowane są dzieciom autorki, Pauli i Nicolasowi, które w chwili ukazania się książki liczą sobie odpowiednio osiem i pięć lat. Juanita, bohaterka pierwszego opowiadania zatytułowanego Juanita en el campo ("Juanita na wsi") to niewątpliwie Paula, podobnie jak Perico z opowiadania Perico busca un amigo ("Perico szuka przyjaciela") to Nicolas, młodszy brat Pauli, który dzisiaj mieszka w Kalifornii i ma troje małych dzieci. Dla Isabel snucie takich opowieści było chlebem powszednim. W Pauli mówi do swej córki: "Ty i Nicolas wychowaliście się, słuchając angielskich piosenek śpiewanych przez Granny i opowiadanych przeze mnie bajek. Każdej nocy, kiedy już ułożyłam was w łóżkach, zadawaliście mi temat albo mówiliście pierwsze zdanie, a ja w ciągu niespełna trzech sekund miałam gotowe opowiadanie; później nigdy nie korzystałam z tej mojej umiejętności natychmiastowej improwizacji, ale myślę, że nie zanikła i że w przyszłości moje wnuki potrafią ją we mnie obudzić". Trzy pokolenia, od braci Isabel Allende po jej dzieci i wnuki, słuchały w zachwyceniu jej opowieści.

W roku 1983 nakładem madryckiego wydawnictwa Alfaguara publikuje alegorię La gorda de porcelana ("Tłuścioszka z porcelany"), niewielką książeczkę z cudownymi ilustracjami Fernanda Krahna. W tej opowiastce, na pozór bardzo prostej, widać bogactwo wyobraźni Isabel, dzięki której potrafi ona opowiedzieć baśń o ludzkim znużeniu i odkupicielskiej mocy fantazji. Jest to opowieść o pewnym nieśmiałym notariuszu, don Corneliu, który na wystawie antykwariatu dostrzega pewną figurkę, a ta rzuca na niego urok. To porcelanowa postać kobiety o obfitych kształtach niezbyt dokładnie przysłoniętych opadającą tkaniną, trzymającej w dłoniach winogrona i gołębie. Don Cornelio jest znużony urzędniczą rutyną i monotonią mieszczańskiego trybu życia; uroda figurki sprawia, że w jego szarej egzystencji dokonuje się nieoczekiwany zwrot. Ujrzawszy ją po raz pierwszy na wystawie antykwariatu, ogarnięty jakimś palącym pragnieniem notariusz wydaje na nią całą swoją miesięczną pensję. Porcelanowa tłuścioszka ożywa, burzy spokój don Cornelia i sprawia, że jego los odmienia się całkowicie. Mężczyzna zadaje sobie pytanie, jakie mogło być jej przeznaczenie: "Najwyraźniej nie została zaprojektowana jako lampa, nie przyda się także jako wieszak na płaszcze do przedpokoju i nikt by jej nigdzie nie postawił dla ozdoby, ponieważ zajmuje więcej miejsca niż rower, a jest krucha niczym dobre intencje". Swoim humorem i wdziękiem opowieść wznosi się ponad zwykłą anegdotę, przemycając w morale przesłanie, aby starać się przeżyć życie w sposób bardziej autentyczny. W istocie don Cornelio to Isabel, a pulchna dama to fantazja. Isabel zostawiła opowiadanie w recepcji wydawnictwa w roku 1978, kiedy mieszkała w Madrycie, będąc w separacji z mężem. Opowiadanie dotarło na biurko Michi Strausfeld, dyrektor prowadzącej w wydawnictwie serie literatury dziecięcej. Michi Strausfeld na próżno próbowała odnaleźć jego autorkę. Nie pozostawiając adresu, Isabel wyjechała do Caracas, żeby powrócić na łono rodziny. Pani dyrektor uzbroiła się w cierpliwość, pewna, że prędzej czy później o niej usłyszy, i w roku 1982, kiedy Isabel Allende ponownie przyleciała do Madrytu na promocję Domu duchów, natychmiast się z nią skontaktowała. To właśnie Michi Strausfeld opublikowała owo opowiadanie w roku 1983 i przekonała niemieckie wydawnictwo Suhrkamp Verlag, że pojawiła się ciekawa pisarka. Oficyna ta wydała w języku niemieckim wszystkie książki Isabel Allende, odnosząc sukces nie mający precedensów. Tłuścioszka z porcelany nigdy jednak nie została wznowiona ani przetłumaczona, ponieważ Isabel nie była do niej do końca przekonana.

Kiedy w wieku piętnastu lat Isabel wraca do domu Taty - jej rodzice przebywają wówczas daleko od Santiago na placówce dyplomatycznej - dziadek odkrywa, że w edukacji szkolnej jego wnuczki istnieją wielkie braki. Osobiście uczy ją geografii i historii, a kiedy stwierdza, że nie potrafi nawet dodawać, załatwia jej prywatne lekcje matematyki. "Do tej pory moje wykształcenie było chaotyczne, nauczyłam się trochę angielskiego, trochę francuskiego, znałam sporą część Biblii na pamięć i wiele metod obrony osobistej wujka Ramona, ale nie wiedziałam podstawowych rzeczy niezbędnych do funkcjonowania w tym świecie" - podsumowuje w Pauli ówczesny stan swojej wiedzy. Ponieważ Isabel do perfekcji doprowadziła u siebie ów typowo chilijski rys charakteru, nie pozwalający się jej publicznie chwalić, lecz przeciwnie, każący się jej śmiać z samej siebie i przerysowywać albo zmyślać swoje wady, nie sposób stwierdzić, czy rzeczywiście było tak, jak mówi. Jeśli dodać do tego, iż faktycznie przytrafiają się jej dziwne rzeczy, a z powodu swego dobrego serca nieraz napytała sobie biedy, w końcu zaczyna się wierzyć w to, co opowiada, choćby wydawało się niewiarygodne albo pełne sprzeczności. Ona sama powiedziała, że wszystko, o czym pisze w swoich książkach, nawet jeśli zaczyna się jako fikcja, pod koniec staje się rzeczywistością. Woli nie wyobrażać sobie zbyt okrutnych sytuacji - do czego wykazuje pewną skłonność - gdyż obawia się, że mogłoby to pociągnąć za sobą jakąś tragedię, za którą w końcu czułaby się odpowiedzialna.

Mimo swego "chaotycznego wykształcenia", obdarzona sporą dozą zuchwalstwa i wyobraźni Isabel zdobywa posadę w FAO, powołując się na rzekomą protekcję nieobecnego chwilowo dyrektora, którego nazwiska nigdy nie słyszała. Epizod miał decydujący wpływ na całe jej późniejsze życie. "Posadzono mnie przy ciężkiej maszynie marki Underwood i polecono napisać list z trzema kopiami, nie zaznaczając wcale, że ma to być list handlowy. Napisałam dramatyczny list miłosny naszpikowany błędami, gdyż klawisze zdawały się żyć własnym życiem, poza tym włożyłam kalkę odwrotnie i kopie odbiły się po drugiej stronie kartki. Znaleziono dla mnie stanowisko, na którym mogłabym wyrządzić jak najmniej szkody". Kiedy już matactwo się wydało, Isabel podejmuje pracę w Departamencie Informacji, skąd przypadkowo trafia do telewizji. Po tym pierwszym kontakcie poprowadzi w niej następnie własny program satyryczny, dzięki któremu na początku lat sześćdziesiątych rozpoznawać ją będą w Chile miliony telewidzów. "W FAO nauczyłam się podstaw zawodu dziennikarskiego i miałam możliwość spróbowania sił w telewizji". Był to pierwszy tego rodzaju program prowadzony przez kobietę.

Isabel zawdzięcza swą popularność również felietonom satyrycznym, które pisywała do czasopisma "Paula", założonego przez Delię Vergarę w roku 1967. "Ukazało się pierwsze feministyczne pismo, bulwersujące prowincjonalne środowisko, w jakim wegetowałyśmy". Pismo subsydiowane było przez pewnego nieco ekscentrycznego milionera i nie miało żadnej platformy ideologicznej, ale Delia Vergara zajęła owo forum dla propagowania swoich feministycznych poglądów. Isabel, której najcenniejszą bronią są jej niepokorne poczucie humoru i talent, wchodzi w skład redakcji złożonej z profesjonalnych dziennikarek, obejmuje dział satyryczny i cyklem artykułów zatytułowanym "Impertynenci" debiutuje jako felietonistka. "Wykazywałam żenujące braki w wykształceniu - napisała w Pauli Isabel Allende z typową dla siebie szczerością - głowę miałam zaprzątniętą fantazjami, popełniałam poważne błędy ortograficzne - a mimo to [Delia Vergara] oddała mi do dyspozycji całą stronę, z jednym tylko warunkiem, że mam być dowcipna, bo pośród tylu artykułów zaangażowanych brakowało czegoś lekkiego. Zgodziłam się, nie zdając sobie sprawy, jak trudno jest pisać żartem na zamówienie".

W Pauli czytamy, że Tomas Allende był zbyt inteligentny i pozbawiony przesądów jak na Chile lat czterdziestych. Jego córka Isabel, z daleka rozpoznawana w swoim starym citroenie pomalowanym w stokrotki i pyzate aniołki "niczym zasłonka nad wannę", zuchwałością swojego specyficznego humoru budzi Santiago z odrętwienia. Isabel Allende jest również zbyt inteligentna i pozbawiona przesądów jak na społeczeństwo jej czasów. Nie przyjmuje do wiadomości faktu, że inne zasady obowiązują w stosunku do kobiety i inne w stosunku do mężczyzny. Nie uznaje tego podwójnego kryterium ani w sposobie myślenia, ani w twórczości.

W swoich felietonach w "Pauli" Isabel porusza odwieczny temat walki płci, naświetlając go z feministycznego, przewrotnie zuchwałego punktu widzenia: "Dla nieodpartej chęci zaszokowania bliźnich byłabym skłonna defilować po ulicy z biustonoszem zawieszonym na kiju od szczotki". Trzeba było dużo odwagi, aby zmierzyć się z Chile lat sześćdziesiątych. "Atmosfera rozsądku, moralizowania, pro­wincjonalna mentalność i sztywność norm społecznych w Chile tamtej epoki były nie do wytrzymania".

Jako dziennikarka kwestionuje wszystko, co instytucjonalnie uświęcone. Zbiorowy zachwyt nad tasiemcowymi serialami telewizyjnymi, farsa polityczna, niewierność latynoskiego macha, komercyjny sposób świętowania Bożego Narodzenia, rodzinne wakacje nad morzem, zabiegi kosmetyczne, a nawet przepisy na dania z afrodyzjaków, mające pomóc uwieść mężczyznę - wszystkie te sprawy porusza w swoich cotygodniowych felietonach, burząc zaściankowy spokój Santiago.

W roku 1967 - w piątym numerze "Pauli" - Isabel Allende śledzi drogę, jaką przeszedł mężczyzna od epoki jaskiniowej po wiek dwudziesty, figlarnie przeskakując przez różne okresy historyczne. Dla zilustrowania rodzaju jej humoru niech wystarczą trzy przykłady. "Mężczyzna z czasów Cesarstwa Rzymskiego oddawał się orgiom i zabijaniu chrześcijan. Orgie dały początek eksplozji demograficznej, co wpłynęło na zwiększenie upraw winnej latorośli i produkcję win na skalę przemysłową. (…) Męż­czyzna okresu Odrodzenia był pełen galanterii; kiedy jego ukochana upuszczała chusteczkę, podnosił ją, ale w nią nie smarkał. Umierał na gruźlicę, z miłości albo w pojedynku. (…) Mężczyzna wieku XX mieszka w betonowych mrowiskach, odżywia się konserwami, kupuje na kredyt, planuje rodzinę, jeździ autobusem i wierzy statystykom. Przychodzi na świat bez bólu, żyje znudzony i umiera na raka".

W felietonie poświęconym współczesnemu don Juanowi dziennikarka ostrzega swoich czytelników: "To zalotnik z zamiłowania, zdobywca, który kolekcjonuje romanse niczym filatelista znaczki. Nauczmy się go rozpoznawać, rozumieć i odpierać jego ataki". Rozróżnia osiem typów don Juanów; przyjrzyjmy się ostatniemu na tej liście: "Don Juan dojrzały: pół wieku życia minęło, ale on nadal kroczy z wciągniętym brzuchem, promieniując energią i czarem. Wraca do domu i flaczeje jak balonik, wsuwa stopy w kapcie i mierzy sobie ciśnienie".

Podobnie naśmiewa się z mężów, których klasyfikuje następująco: mąż amerykański, mąż Iksińskiej, mąż zakochany w swojej żonie (patrz: mąż filmowy), mąż niewierny, mąż elegancki, mąż czuły, mąż potulny, mąż idealny, mąż latynoski i mąż wakacyjny. O przedostatnim mówi: "Nie mylić latynoskiego męża z latynoskim ko­chankiem, stanowiącym jego antonim. Mężowie ci różnią się od siebie w zależności od tego, czy są Meksykanami, Włochami, Boliwijczykami, Kubańczykami czy Chilijczykami. Jedno, co ich łączy, to pożądanie żony bliźniego swego".

Jednym zręcznym pociągnięciem pióra, przechodząc swobodnie od żarcików do porażających prawd, Isabel rzuca wyzwanie machismo, kultowi męskości panującemu w społeczeństwach latynoskich, oraz zachowaniom społecznym, o których się nie mówi, ale które się milczkiem aprobuje. Ta napastliwa i obrazoburcza dziennikarka, szydząc ze wszystkich i wszystkiego, wsadza kij w mrowisko lat sześćdziesiątych. Do wydawcy nadchodzą listy z pogróżkami, ich autorzy przypisują jej nie tylko ohydne cechy charakteru, ale też i niezdrowe skłonności. Ale na szczęście autorka owych feministycznych diatryb ma za towarzysza mężczyznę - swego męża Miguela Friasa, który ją kocha, szanuje i nie miesza się do jej pracy. Isabel jako jedyna z zespołu redakcyjnego "Pauli" odpiera atak chilijskiego społeczeństwa skierowany w feminizm. Jej koleżanki rozwiodą się jeszcze w latach siedemdziesiątych. W dedykacji do zbioru felietonów Ucywilizuj swego troglodytę czytamy: "Książka ta zadedykowana jest z miłością tym wszystkim, którzy byli jej inspiracją; mężczyznom w ogóle, a jednemu w szczególności [Miguelowi Friasowi]".

Jej żywiołowe poczucie humoru sprawia, że ilekroć trafi się okazja, nie potrafi odmówić sobie przyjemności powiedzenia czegoś dowcipnego. Mimowolnie staje się równie zjadliwa jak Tomas Allende, jej ojciec, nasycając spektakle teatralne i programy telewizji taką dozą satyry, że w końcu schodzą z afisza i anteny. Patrząc wstecz z dzisiejszej perspektywy, Isabel żałuje zapalczywości, z jaką toczyła swoje dawne boje. "Dla żartu byłam gotowa kogoś zniszczyć. Nigdy więcej bym tego nie zrobiła, będę tego żałować do końca mych dni". Niemniej jednak nie wyleczyła się z zuchwałości. W marcu 1994 roku w pałacu La Moneda, w którym dwadzieścia jeden lat wcześniej zginął jej stryj Salvador Allende, podczas uroczystości wręczenia nagrody imienia Gabrieli Mistral, którą przyjęła z rąk prezydenta Chile, Patricio Alwyna, Isabel mówi: "Przypuszczam, że większość kobiet czuje się wygodnie w swojej skórze. W moim przypadku musiało minąć czterdzieści lat, abym zaakceptowała moją kondycję kobiety; wcześniej chciałam być mężczyzną. Nie była to zazdrość spod znaku Freuda, broń Boże! Któż mógłby zazdrościć tego małego kapryśnego przydatku? Szczerze mówiąc, gdybym miała coś takiego, nie wiedziałabym, co z tym zrobić... Przepraszam, panie prezydencie, mówię ogólnie, nie mam nikogo konkretnego na myśli".

O swoich artykułach z owej feministycznej epoki powiedziała: "Gdyby jakiś mężczyzna odważył się pisać z taką zuchwałością o płci przeciwnej, zostałby publicznie zlinczowany przez tłum rozjuszonych kobiet, ale mnie nikt nie traktował na serio". Jeszcze dzisiaj na swoich odczytach lubi wywoływać zgorszenie mężczyzn. Kiedyś na uniwersytecie jakiś mężczyzna, który przyszedł jej posłuchać, zapytał mnie skonsternowany: "Dlaczego atakuje mężczyzn w ten sposób?" A ja mu odpowiedziałam: "Bo bardzo ich kocha".

Temat erotyzmu zainspirował ją do napisania książki Afrodyta, opublikowanej w roku 1997. W utworze tym przepisy na dania z afrodyzjaków podawane są bona fide; są one, jak zapewnia autorka, sprawdzone i skuteczne. Niemniej warto by było włączyć do nich przepis, jaki dwadzieścia trzy lata wcześniej ukazał się w zbiorze Ucywilizuj swego troglodytę. Jego autorka twierdzi, że został zaczerpnięty z pewnej starej książki kucharskiej i "jest prosty i tani". Oto on w całej rozciągłości:

"Nazbieraj nasion łopianu, pospolicie zwanych rzepami, i utłucz je w marmurowym moździerzu. Następnie dodaj lewe jądro czteroletniego kozła czarnej maści i szczyptę popiołu, jaki pozostał z sierści porastającej grzbiet białego psa, zgolonej pierwszego dnia nowiu księżyca i spalonej siedem dni później. Wszystko to należy zalać połową butelki dobrej wódki i pozostawić bez przykrycia przez dwadzieścia jeden dni, wystawiając na działanie planet. Następnie gotować, aż mieszanka zmniejszy swoją objętość i nabierze konsystencji gęstej papki. Po przefiltrowaniu płynem tym należy smarować części ciała mężczyzny".

Tytułem ostrzeżenia autorka dodaje: "Możliwe, że w supermarkecie nie dostaniesz wszystkich składników, ale - jak powiadają - szukajcie, a znajdziecie. Nie jest również jasne, które części mężczyzny należy smarować, w związku z czym radzimy przygotować podwójną porcję i zlać mu całe ciało".

Kiedy Isabel Allende w jednym z felietonów atakuje telenowelę La Gata ("Kotka"), reakcja publiczności jest okrutna. W liście otwartym do wydawcy Carmen Gómez z miejscowości Rancagua pisze między innymi: "... artykuł Isabel Allende o «Kotce» oburzył wszystkie wierne czytelniczki (Państwa pisma, nie jej artykułów). Autorka używa wyrażenia «trupa komediantów» ... Widać, jak dziennikarka zazdrości sukcesu aktorom stanowiącym obsadę; prawdopodobnie sama miała ochotę dostać się do telewizji... (... ) Nie mam nic przeciwko temu, aby moje dzieci oglądały «Kotkę», ale nie pozwolę, żeby czytały artykuły tej dziennikarki, i wyłączyłam telewizor, kiedy pojawiła się w programie «Dobry wieczór». Nie życzyłam sobie, aby jej słuchały". Jakiś czytelnik z wściekłością beszta ją, radząc, żeby przestała pisać felietony typu Ucywilizuj swego troglodytę, bo stanie się "pośmiewiskiem Santiago". Wysuwa przypuszczenie, że dziennikarka pisze w ten sposób, ponieważ jest starą panną i rozpaczliwie pragnie wyjść za mąż. Jego zaciekłość jest tak wielka, że na zakończenie udziela jej rady: "Niech Pani walczy ze swoimi kompleksami i stara się naprawić swe złamane życie. Odwagi. Założę się, że nie ośmieli się Pani wydrukować mojego listu w całości na łamach pisma. Udało się Pani sprawić, że z całego serca jej nienawidzę. Z poważaniem. Max M. M., Santiago".

Tymczasem Isabel Allende, szczęśliwa mężatka i matka dwójki dzieci, żyje pełnią życia, prowadząc kącik porad sercowych Correo del amor ("Poczta miłości"), w którym rozwiązuje problemy zakochanych i pomaga im osiągnąć czułe pogodzenie. Podpisuje się pseudonimem Francisca Roman, wybranym z myślą o swojej matce, Francisce, i ojczymie, Ramonie. Jednocześnie w swoim programie telewizyjnym przeprowadza wywiady zarówno z mordercami, narkomanami i prostytutkami, jak i politykami i przedsiębiorcami. A wszystko to robi, poświęcając zarazem wiele czasu rodzinie, i w ten sposób wyładowuje swoją niespożytą energię. Bierze na siebie obowiązki mężczyzny, nie przejmując żadnego z jego praw, gdyż w praktyce idee feministyczne pojmuje zaledwie połowicznie.

Niewielu pisarzy potrafiło wykazać się taką różnorodnością uprawianych gatunków co Isabel Allende. W naszych czasach istnieje kilku pisarzy, którzy stworzyli wielkie dzieła dla dorosłych i niezapomniane bajki dla dzieci. Są wśród nich: Selma Lagerlöf, Szwedka, laureatka literackiej Nagrody Nobla z roku 1909, po raz pierwszy przyznanej wówczas kobiecie; Gabriela Mistral, Chilijka (również laureatka Nagrody Nobla); Alfonsina Storni, Argentynka, Juana de Ibarbourou, Urugwajka, C.S. Lewis, Anglik, oraz Kolumbijczyk Gabriel Garda Marquez, który opowiadanie Morze utraconego czasu zaczął pisać z zamiarem włączenia go do zbioru opowiastek dla dzieci, a następnie zmienił zamysł. Pośród jego opowiadań i scenariuszy filmowych przewijają się opowieści, które wymyślał dla swych synów Rodriga i Gonzala, kiedy byli mali.

Również niewielu pisarzy zdołało zainspirować swoją twórczością tak wielu twórców. Na podstawie Domu duchów i Miłości i cieni nakręcono filmy; w chwili gdy piszę te słowa, powstają filmowe wersje powieści Ewa Luna i opowiadania Droga na północ. W jednym z londyńskich teatrów długo nie schodziła z afisza inscenizacja Domu duchów, podobnie było w Portoryko; Opowieści Ewy Luny wystawiano na deskach scenicznych w Denver, stolicy stanu Kolorado; wersji muzycznych doczekały się Ewa Luna w Islandii i Paula w San Francisco. Na podstawie opowiadania Zemsta (z tomu Opowieści Ewy Luny) skomponowano operę w Niemczech, a Rozpustna dziewczynka (z tego samego tomu) posłużyła za libretto do przedstawienia baletowego w Stanach Zjednoczonych.

W sztukach teatralnych Isabel wystawianych w Chile - a były to: El Embajador ("Ambasador") z roku 1971, Balada del medio pelo ("Ballada o klasie średniej") z 1973, i Los siete espejos ("Siedem luster") z 1974 - można dostrzec pośród śmiechu i łez, jak kształtuje się świadomość społeczna naszej autorki. Począwszy od Domu duchów - z wyłączeniem Afrodyty - cała jej twórczość nieuchronnie zmierza w stronę sztuki zaangażowanej społecznie.

W kwietniu 1974 roku, na krótko przed udaniem się na emigrację do Wenezueli, głęboko poruszona zamachem stanu z roku 1973, Isabel Allende pisze do "Pauli" jeden z ostatnich swoich felietonów satyrycznych - Los piratas ("Piraci"). Jest on atakiem - na ile pozwala na to cenzura wojskowa - wymierzonym w korupcję, która zaczyna ogarniać całe Chile. Czytamy tam: ,,Piraci nie muszą zarabiać na życie w pocie czoła; to inni za nich oblewają się potem. Wyciągają rękę - z pistoletem - i zabierają własność swoich ofiar. Kiedy byłam mała, myślałam, że piraci mają czarną klapkę na oku i drewnianą nogę, ale teraz znam kilku takich, którzy chodzą w garniturze od Juvensa i butach od Jarmana. Kiedy uznają, że nagromadzili już dosyć skarbów, zaczynają politykować i rozsiadają się, żeby rządzić... chyba żeby wydarzyło się coś nieoczekiwanego, a wtedy - tak jak w Chile - idą w odstawkę". Aluzja jest jasna i sprowadzi na nią represje.

Dom duchów

- Chciałabym wiedzieć, jak się mają postaci powieści do osób z krwi i kości z twojego otoczenia. Czy twój wujek Marcos jest podobny do swojego imiennika z Domu duchów?

- W Domu duchów są dwie postaci przypominające wujka Marcosa. Był on rzeczywiście niezwykłym człowiekiem.

- A drugi wujek?

- Pierwowzorem postaci Jaimego jest mój wuj Pablo, jednak w rzeczywistości nie został on zamordowany, jak to opowiedziałam w książce, lecz zginął w wypadku lotniczym. Leciał awionetką nad pustynią Atacama na północy Chile, kiedy nagle maszyna eksplodowała w powietrzu. Nie było co zbierać. Do dziś pamiętam wyraz twarzy dziadka, kiedy przyniesiono mu tę wiadomość: kamienna maska. Nie uronił ani jednej łzy i nigdy więcej nie wymówił imienia tego ukochanego syna, który był jego ulubieńcem i zaufanym przyjacielem. W mojej rodzinie wyznawano zasadę, że należy mieć stoicką postawę wobec życia, a ból uważano za sprawę bardzo prywatną. Przykład dawał nam dziadek; on nigdy nie pochwaliłby takiego publicznego obnażenia cierpienia, jakiego dopuściłam się w Pauli. Wujek Pablo nie mieszał się do polityki ani nie był lekarzem jak Jaime, ale - tak jak i tamten - był człowiekiem, którego gubiło jego dobre serce, przyjacielem wszystkich potrzebujących, jacy stanęli na jego drodze, zawsze gotowym nieść pomoc bliźnim.

- Widać, że wujowie byli dla ciebie w dzieciństwie bardzo ważni.

- Mając takich krewnych, nie trzeba niczego wymyślać, oni sami stanowią realizm magiczny czystej próby. W mojej rodzinie przeważali mężczyźni: dziadek, wujkowie, bracia. W Pauli opisuję tzw. mocne zabawy, polegające na dręczeniu nas, dzieci, w najbardziej wymyślny sposób, aby w ten sposób kształtować nasz charakter. Ci mężczyźni uważali, że jeżeli uda nam się z tych prób wyjść cało, będziemy w stanie znieść wszystko. Bardzo to było dalekie od nowoczesnych teorii psychologicznych dotyczących wieku dziecięcego. Trudno uznać ten okres za radosny i beztroski, wręcz przeciwnie, status dziecka był największym nieszczęściem i jedyną pociechę stanowiło to, że się z niego wyrasta. Moi wujowie nie ułatwiali mi życia, wręcz je uprzykrzali.

- Dzieciństwo Alby jest nieco inne niż twoje i przebiega w innym czasie, ale biorąc pod uwagę charakter tej postaci, można powiedzieć, że najbardziej przypomina ciebie.

- Żaden z bohaterów Domu duchów nie jest identyczny z kimkolwiek z członków mojej rodziny, może z wyjątkiem Clary. To moja babcia, taka, jaką pamiętam i o jakiej mi opowiadano, chociaż jej postać jest w książce lekko przerysowana. Nie jest prawdą, że grywała na zamkniętym pianinie; nigdy nie nauczyła się grać na tym instrumencie. Esteban Trueba to mój dziadek, ale zmieniłam mu życiorys i wyolbrzymiłam wady. Kandydat - zwany później Prezydentem - to oczywiście Salvador Allende; Poeta to Pablo Neruda, a pierwowzorem postaci Pedra Trzeciego Garcii był Victor Jara, autor i wykonawca pieśni protestu, torturowany i zamordowany na Stadionie Narodowym, przemienionym w więzienie w pierwszych dniach zamachu stanu w 1973 roku.

- Zarówno w twoim życiu jak i w tej powieści widzę wielkie zaangażowanie w kwestie społeczne. Przyznaję, że początkowo (i nie byłam w tym odosobniona) bardzo podobała mi się fabuła, swoboda, z jaką błyskawicznie przechodzisz od jednej sytuacji do drugiej - czyli elementy, które leżą u podstaw wielkiego pisarstwa. Jednak potem zaczęłam dostrzegać wagę czegoś, co nazwałabym świadomością społeczną. Co działo się wówczas, kiedy pisałaś Dom duchów, w życiu politycznym w Chile i - jak sądzisz - dlaczego obudziła się w tobie ta świadomość? Czy stało się to wyłącznie pod wpływem niektórych członków twojej rodziny, czy też uaktywnił ją jakiś czynnik zewnętrzny?

- Niesprawiedliwość społeczna w Ameryce Łacińskiej jest tak przytłaczająca, że tylko kretyn mógłby jej nie dostrzegać. Zdałam sobie z niej sprawę, ledwo zaczęłam robić jaki taki użytek z rozumu, tematu tego jednak w moim środowisku się nie poruszało. Kiedy mówię, że pochodzę z rodziny bardzo zaangażowanej politycznie, mam na myśli rodzinę Allende, a następnie tę, którą założyli moja mama i ojczym. W domu mego dziadka panował klimat konserwatywny; ludzie z jego otoczenia nie zajmowali się polityką, dla nich różnice ekonomiczne i społeczne to coś naturalnego, część porządku bożego. Dom ten jednak chętnie wspierał biednych, co było zasługą mojej babci, która kierowała się raczej nakazami chrześcijańskiego miłosierdzia niż poczuciem sprawiedliwości społecznej. Ja zawsze instynktownie czułam, że dobroczynność jest upokarzająca dla tego, kto jej doświadcza; bardzo wcześnie zbuntowałam się przeciwko systemowi klas społecznych, formie, w jakiej zwracano się do służących, podziałowi domu na pokoje zajmowane przez rodzinę i na mroczną strefę podwórek, kuchni, pomieszczeń dla służby i rozmaitych miejsc, po których buszowałam z braćmi. Takie domy w mistrzowski sposób opisuje w swoich powieściach Jose Donoso. Salon, jadalnia, biblioteka były zawsze nienagannie wysprzątane, za to kuchnia przypominała chlew, a pokoiki dla służby - ciemne i niezdrowe nory. Nasz dom nie był wyjątkiem, tak wyglądały wszystkie i nikt tego nie kwestionował. Jednak ja zawsze odczuwałam to jako osobistą obelgę.

- Wprowadzając w Domu duchów postać Nivei, czynisz ją wyrazicielką głosu pierwszych feministek w Chile i wyposażasz w świadomość społeczną, jakiej - poza jej wnuczką Albą - nie mają inne bohaterki powieści. Nigdy nie podajesz wyraźnego klucza chronologicznego do wydarzeń, kiedy zatem się to wszystko dzieje? Na początku XX wieku?

- Nivea musiała żyć na przełomie XIX i XX wieku, kiedy sufrażystki nosiły jeszcze gorsety, halki i długie włosy, a zarazem - ku zdumieniu własnych mężów - przykuwały się łańcuchami do krat przed budynkiem Kongresu. W Europie i Ameryce Północnej walczyły oprawo głosu dla kobiet, przekonane, że kiedy je zdobędą, cała reszta pójdzie łatwo. W Chile sufrażystki wywodziły się głównie z wyższych klas społecznych - niektóre kobiety z tych sfer były wykształcone i miały dostęp do informacji. W tej powieści Clara również wyraża podobne poglądy. Pamiętasz jej płomienne przemówienia do wieśniaczek?

- Oczywiście, że tak. Czy w twoim domu był ktoś podobny do Nivei? Bo jesteśmy zgodne co do tego, że Clara obdarzona została słodyczą twojej babki?

- Nie, o ile mi wiadomo.

- Dom duchów jest mocno osadzony w realiach ówczesnej rzeczywistości chilijskiej. Dlaczego więc na początku pojawia się taka niezwykła jak na chilijską rodzinę wyższej klasy średniej postać: matka gromady dzieci, która mimo swoich rozlicznych obowiązków znajduje czas na działalność społeczną? Mam wrażenie, że postać ta jest po prostu nieprawdziwa, kłóci się pod tym względem z resztą powieści.

- Nivea nie była taka niezwykła, prawie wszystkie ówczesne kobiety, z sufrażystkami włącznie, miały dużo dzieci. Ojciec Restrepo istniał rzeczywiście i jego kazania były dokładnie takie, nie musiałam ich wymyślać. Mówił tak, że nawet najodważniejsi umierali ze strachu.

- Początek Domu duchów jest niczym poryw pasjonującego szaleństwa. Wkładasz na siebie gorset Nivei i czytelnika z miejsca zaczyna ogarniać niepokój. Nie wiem, czy próbowałaś być realistką, czy może ćwiczyłaś swoje wrodzone poczucie humoru - tę twoją skłonność do karykatury, przesady, śmiechu.

- Kiedy zaczęłam pisać Dom duchów, robiłam to dla mojego dziadka albo raczej dla ducha mojego dziadka. Napisałam pierwsze zdanie - "Barrabas przyjechał do nas drogą morską" - i jedyne, co wtedy wiedziałam, to to, że Barrabas był psem, bo kiedyś mieliśmy psa o tym imieniu. Od niego zaczęłam snuć całą resztę. Zapuściłam się w głąb pamięci i - tak jak mówisz - wyobraźnia mnie poniosła; chciałam tylko napisać o moich dziadkach, ale zamiłowanie do opowiadania zwiodło mnie na manowce. Dlaczego za­częłam od Nivei? Nie wiem. Pytasz, czy to było świadome ćwiczenie humoru... Nic nie było świadome. Z Domem duchów było tak, jakbym otworzyła jakieś drzwi i potok słów, historii, opowieści, obrazów, kolorów, smaków i wspomnień porwał mnie, powalił, i aż po dziś dzień tak leżę, wymachując bezradnie w powietrzu kończynami. Nigdy się nie podniosłam po tym straszliwym uderzeniu owego strumienia. Odmieniło ono moje życie.

- Nie miałaś jakiegoś scenariusza, planu tego, co chcesz napisać?

- Nie zrobiłam scenariusza, pisałam jak leci. Właściwie zawsze piszę po omacku, nie jestem w stanie trzymać się żadnego planu. Kiedy skończyłam książkę, niektóre jej postaci wcale się nie postarzały; upłynęło sześćdziesiąt lat, a one nadal miały osiemnaście. Nie wyobrażasz sobie, ile w niej było sprzeczności, błędów co do czasu i miejsca... Mój ówczesny mąż, Miguel Frias, który jest inżynierem, zrobił wtedy coś w rodzaju mapy i przykleił ją do ściany, żebym mogła prześledzić losy postaci i upływ czasu. Wszystko było bardzo skomplikowane, potrzebny był jakiś matematyczny ścisły umysł, żeby odplątać tę historię. Prosisz mnie, żebym odkryła przed tobą moje intencje, a ja szczerze wyznaję, że nie miałam żadnych, chciałam tylko opowiadać.

- Czy zgodziłabyś się ze mną, że ta książka to był twórczy wybuch? Coś ukrytego w twojej podświadomości eksplodowało i wyrzuciło z niej historię pewnej rodziny skazanej na wygnanie i rozłąkę?

- Dokładnie tak. Próbując odtworzyć postaci moich bliskich, zaczęłam w końcu pisać o ludziach, którzy wcale nie byli do nich podobni. Fabuła opierała się na życiu mojej rodziny i historii Chile, ale bardziej była fikcją niż rzeczywistością. Wielu krewnych przestało mi się kłaniać, ale z biegiem czasu pogodzili się z tą powieścią i teraz okazuje się, że oficjalne dzieje mojej rodziny to właśnie ta książka.

- Znam pewnego profesora, który szczegółowo ją przestudiował i, sprawdziwszy strona po stronie wszystkie dane, udowodnił, że odpowiadają ściśle faktom historycznym, jakie miały miejsce w Chile. Trzęsienie ziemi, wydarzenia polityczne i społeczne, wszystko to pozwoliło mu przypisać każdemu rozdziałowi dokładną datę.

- Nie myśl sobie, że to tak wyszło przypadkiem!

- Powróćmy do czasów, kiedy powstawał Dom duchów.

- Pisanie tej książki zajęło mi rok; robiłam to wyłącznie w nocy. Dwanaście godzin dziennie pracowałam w szkole. Od siódmej rano do pierwszej - w podstawowej, a od pierwszej do siódmej wieczór - w średniej; nie miałam nawet pół godziny na obiad. Wieczorem wracałam do domu, który na szczęście był bardzo blisko, jadłam z rodziną kolację, potem brałam prysznic, żeby wodą i mydłem zmyć z siebie zmęczenie całego dnia, i zabierałam się do pisania; stukałam na maszynie, dopóki nie zmorzył mnie sen. Wynajmowaliśmy drugie piętro domu w dzielnicy Colinas de Bello Monte w stolicy Wenezueli, Caracas. Dom stał na bardzo wysokim wzgórzu, z którego roztaczał się wspaniały widok na miasto. Na dole mieszkała właścicielka, a na górze my. Budynek był bardzo brzydki, ale wygodny, dobrze położony i łatwo było go sprzątać. Początkowo pisałam w jadalni, kiedy rodzina zjadła już kolację, ale ponieważ stał tam również telewizor, prędko przeniosłam się do kuchni. Pod koniec ustawiłam sobie stolik w sypialni.

- Miguela nie było?

- Był, ale nie przeszkadzało mu to. Przeciwnie, myślę, że był bardzo zadowolony, bo mu nie zawracałam głowy. Zauważyłam, że kiedy nie jestem niczym zajęta, moja rodzina robi się niespokojna...

- Domyślam się, że dzieci również szły spać i że byłaś jedyną osobą w domu, która zarywała noce.

- To pisanie działało jak narkotyk, dzięki któremu czułam się silna i zdrowa. Nadal tak jest; kiedy nie piszę, przybieram na wadze.

- Czy w tym czasie czytałaś komuś to, co pisałaś?

- Nigdy tego nie robię, nie lubię pokazywać swojej pracy, dopóki jej nie skończę, bo to tak, jakbym paradowała w bieliźnie... Po co miałabym obnosić się z moim collulitem, skoro w pończochach wyglądam znacznie lepiej? Zawsze, kiedy skończę książkę, pokazuję tekst mamie. Jej pierwszą reakcją po przeczytaniu maszynopisu Domu duchów było przerażenie. Kiedy doszła do miejsca, w którym pojawia się hrabia de Satigny, powiedziała: "Jak możesz opowiadać takie rzeczy o swoim ojcu? Nawet nie zmieniłaś jego nazwiska!". Wówczas zrozumiałam, że moje najgorsze wyobrażenia na temat ojca były prawdą. W pierwszej wersji hrabia nazywał się Bilbaire. Nie wiedziałam albo nie pamiętałam, że tak właśnie brzmiało jedno z nazwisk mojego ojca. Możliwe, że usłyszałam je kiedyś w dzieciństwie i zachowałam w pamięci, ale nadając nazwisko mojemu bohaterowi, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Czy nie mówiłam już gdzieś o tym w Pauli? Wydaje mi się, że to stara historia...

- Nie przejmuj się, w takich przypadkach powtórzenia są nieuniknione. Powiedziałaś, że Migueł rozrysował ci postaci na planszy, zrobił coś w rodzaju drzewa genealogicznego. Kiedy to miało miejsce?

- Książka była już wtedy gotowa, mama wprowadziła do niej swoje poprawki, przeczytali ją też mój mąż i Paula.

- Widzę, że nie ma w niej postaci. nazwiskiem Bilbaire...

- Na prośbę mamy musiałam je zmienić. Trzeba było wybrać takie, które miałoby mniej więcej tę samą liczbę liter, zamazać poprzednie korektorem, wkręcić każdą stronę z powrotem w maszynę i wpisać nowe nazwisko. Dlatego wybrałam Satigny. Mieliśmy tacę z mapą Francji i tam znalazłam miejscowość o takiej nazwie.

- Podświadoma pamięć - cóż to za dziwne zjawisko. Dziecko coś słyszy, zapomina, lecz zachowuje aż do dnia, kiedy jest mu to potrzebne. To tak jakby przechowywać pieniądze w banku.

- Mama pierwsza powiedziała: "To się czyta jak powieść". Poprawiła błędy językowe i podsunęła mi kilka uwag co do formy utworu. Miguel i Paula (wówczas zaledwie siedemnastoletnia) przeanalizowali treść, wychwycili błędy i niedociągnięcia. Musiałam wszystko przerobić, od trzęsienia ziemi poczynając, ponieważ daty, wiek bohaterów i epoka nie zgadzały się z historią Chile. Było to tak, jakbym wciskała całą opowieść w kaftan bezpieczeństwa.

- Zadaję sobie pytanie, czy zdawałaś sobie w pełni sprawę z tego, co zrobiłaś. Czy myślałaś, że będziesz wielką pisarką? Wyobrażałaś to sobie kiedykolwiek?

- Nigdy w życiu! Skąd miałabym przypuszczać, że będę miała tyle szczęścia? Zawsze lubiłam opowiadać; kiedyś nazywano mnie kłamczuchą, teraz tymi kłamstwami zarabiam na życie i okazuje się, że jestem pisarką.

- Co postanowiłaś, kiedy maszynopis Domu duchów był już gotów?

- Moja mama, znacznie obrotniejsza ode mnie, wysłała go do pewnego zaprzyjaźnionego wydawcy, ale jego odpowiedź była odmowna. Pokazałyśmy go kilku innym, ale się nie odezwali. Znałam w Caracas pewnego wydawcę chilijskiego, który także go odrzucił, ale jego asystentka, dziennikarka na wygnaniu, powiedziała mi, że przeczytała maszynopis i że, jej zdaniem, ma szanse. Poradziła mi, żebym zwróciła się do jakiegoś agenta literackiego.

- Czy myślisz, że fakt, iż był napisany przez kobietę, miał coś wspólnego z taką - początkowo negatywną - reakcją?

- Na pewno. Do tej pory spotykam mężczyzn, którzy z dumą oświadczają mi, że nie czytują takiej "babskiej" literatury. Niedawno dostałam list od studentki z Meksyku; pisze, że jej profesor przestrzega przed czytaniem moich książek, uważając je za literaturę light, i szydzi z wierszy pisanych przez swoje uczennice, bo to "rozładowywanie napięcia jajników".

- A czy wydawcy, którzy odrzucili Dom duchów, przynajmniej go przeczytali?

- Tego nie wiem...

- Powiedziałaś mi, że Carmen Balcells umówiła się z hiszpańskim wydawnictwem Plaza & Janes. Zaoferowała im książkę jakiegoś uznanego pisarza, stawiając warunek, że wezmą również twoją. Czy nie tak było?

- Nie pamiętam dokładnie jej strategii, ale to było coś w tym rodzaju. Moja książka została "podczepiona" do umowy z jakimś sławnym autorem. W tym samym roku okazała się wielką niespodzianką na Targach Książki we Frankfurcie. W świat poszła o niej fama i zainteresowali się nią wydawcy z całej Europy; pierwsza umowa na przekład została podpisana z wydawnictwem Fayard z Francji, potem były Niemcy, kraje skandynawskie, Włochy, etc.

- Jaki był nakład pierwszego wydania twojej powieści?

- Nie mam pojęcia, ale przypuszczam, że Carmen prowadzi te rachunki.

- Pamiętasz pierwszą okładkę?

- Przedstawiała kobietę z zielonymi włosami na różowym tle; była okropna, ale mnie wydawała się cudowna. Wujek Ramón skontaktował się z jakimś zaprzyjaźnionym pracownikiem Ambasady Chile w Madrycie, który pocztą dyplomatyczną przysłał pierwsze egzemplarze, prosto z drukarni. Byłam wtedy w Caracas i, zaproszona przez wydawnictwo, przygotowywałam się do wyjazdu do Madrytu na prezentację książki. Wujek Ramón wydał w domu przyjęcie; przy deserze wziął mnie za rękę i zaprowadził do swojego pokoju, mówiąc, że ma dla mnie prezent. Na jego łóżku leżały egzemplarze Domu duchów. Wrażenie było tak silne, że się rozpłakałam. Zawsze mówię, że po raz pierwszy zobaczyłam moją książkę w wielkim domu handlowym El Corte Ingles w Madrycie, ale to nieprawda, zobaczyłam ją w pokoju wujka Ramona. Wiesz już, dlaczego tak kocham mojego ojczyma? Potrafi mieć gest.

- Czy bardzo ci okrojono oryginalny maszynopis?

- Nie wycięto mi ani jednego słowa. Domyślam się, ze poprawiono błędy ortograficzne.

- A czy kiedykolwiek coś ci usunięto?

- Nie, ale kiedyś wydawcy z Finlandii zapytali mnie, czy mogą wyciąć piętnaście procent książki, bo w ich języku robi się bardzo długa. Piętnaście procent czego? Każdego zdania? Każdej strony? Powieść to nie kiełbasa. Carmen czyta moje maszynopisy, zgłasza do nich swoje uwagi, potem idą do wydawcy i są drukowane. Nikt, poza mamą, nie poprawia moich książek.

- Ilekroć gdzieś wyjeżdżam, widzę coraz to nowe wydania twoich książek, zwłaszcza Domu duchów. Ile różnych okładek pamiętasz?

- Nie wiem... musi ich być kilka tuzinów. Każde wydanie w obcym języku ma inną, poza tym są różne kolekcje, kluby, wydania broszurowe etc. Staram się mieć egzemplarz każdego pierwszego wydania, ale brak mi wielu z nich. Są kraje, w których publikuje się moje książki, a nikt nawet nie zada sobie trudu, żeby przez grzeczność wysłać mi egzemplarz. Gdzie indziej ukazują się po piracku, a mnie nie płaci się za prawa autorskie. To dla mnie zaszczyt, ale nie myśl, że mi to odpowiada z finansowego punktu widzenia.

- Dowiedziałam się, że w Chile założono nawet specjalną piracką firmę jedynie po to, aby wydać twoją Paulę. Książkę sprzedawano na ulicach, w autobusach, w kinach, jak prażone orzeszki. Kiedy zdałaś sobie sprawę z tego, że czytają cię w Europie, w Stanach Zjednoczonych, w Ameryce Łacińskiej, na całym świecie?

- Docierało to do mnie powoli ... Do tej pory zaskakuje mnie zasięg, jaki miały moje książki, to zakrawa na cud.

- Po którejś kolejnej lekturze Domu duchów - a czytam książkę, ilekroć omawiam ją na zajęciach - zaczęłam podejrzewać, że jej cztery bohaterki to różne twarze tej samej kobiety: ciebie samej?

- To ciekawa teoria. To nie są moje twarze, ale mogą należeć do tej samej bohaterki: bardzo złożonej postaci kobiety, dla której sensem życia jest miłość. Nivea, Clara, Blanca i Alba mają wiele cech wspólnych: nie pasują do swego środowiska, buntują się przeciwko męskiej władzy, są zaangażowane społecznie, romantyczne i mają silne poczucie więzi rodzinnej i honoru.

- Wszystkie są twórcze: Clara zapisuje całe swoje zeszyty, Blanca lepi betlejemskie szopki, Alba maluje niekończący się fresk, nawet piękna Rosa bez końca haftuje obrus. Czy to nie jesteś także ty?

- Powiadają, że powieściopisarze zawsze piszą wyłącznie o sobie, tylko zakładają różne maski. Jesteśmy niepoprawnymi pyszałkami.

Obrany cel

Byłaś ogniskiem
zadziwienia,
a twoje pragnienie płonęło.

PABLO NERUDA

Od dziecka marzyła o bohaterskich czynach, o pomaganiu bezbronnym, zakładaniu sierocińców, wynagradzaniu krzywd: "Zatkałabym palcem dziurę w tamie i uratowałabym jeszcze jedną holenderską wioskę... " - napisała w Pauli, nawiązując do legendarnej postaci Hansa z miasta Hadem w Holandii. Przejęta treścią pochłanianych ukradkiem książek przygodowych w głębi serca pragnęła zostać Tomkiem Sawyerem, Czarnym Piratem albo Sandokanem. Przeczytawszy Szekspira, do repertuaru swych marzeń włączyła jego tragedie: "Chciałam być podobna do wspaniałych postaci jego bohaterów, którzy przeżywali ekstremalne sytuacje i umierali w ostatnim akcie". Podróże i wędrówki po świecie stały się pożywką, na której rozrastało się jej wewnętrzne królestwo wyobraźni. Program telewizyjny i felietony w "Pauli" przyniosły jej uznanie i popularność, zwłaszcza wśród młodszej części społeczeństwa, która podzielała jej liberalne poglądy. Niemniej jednak nie uważała, aby jej praca dziennikarki była w Chile czymś wyjątkowym. Pobyt na emigracji w Wenezueli po zamachu stanu 1973 roku był dla niej nader przykrym doświadczeniem. Poczuła się tam odarta ze wszystkiego, czym żyła przedtem. "Poczucie osamotnienia, które wlokło się za mną od dzieciństwa, stało się jeszcze bardziej dotkliwe, ale pocieszyłam się cichą nadzieją, że przeznaczony mi jest jakiś specjalny los, który pewnego dnia mi się objawi".

Zanim wypełni się przeznaczenie Isabel, jej statek będzie musiał przejść wiele burz, ona sama zaś utraci niektórych członków załogi, którzy zamustrowali się wraz z nią. Nim osiągnie obrany przez siebie cel, będzie musiała - wzorem pragnących dotrzeć do Itaki bohaterów greckiej tragedii - poznać nieszczęście i nie raz, i nie dwa upaść pokonana, za każdym razem jednak podnosząc się na nowo.

Jedenastego września 1973 roku - miała wtedy trzydzieści jeden lat i była kochającą żoną Miguela Friasa i szczęśliwą matką Pauli i Nicolasa - w jej życiu osobistym nastąpił nagły zwrot. Do tej pory prowadziła burzliwy, ale przynoszący satysfakcję żywot. Przyzwyczaiła się do myśli, że nikogo z jej bliskich nie mogło spotkać nic złego, skoro oni sami nic złego nie robili. Wystarczyło przestrzegać reguł gry. Z chwilą gdy doszło do zamachu stanu, Isabel zaczęła zdawać sobie sprawę z istnienia czegoś takiego jak los zbiorowości. Prześladowania, tortury, masowe egzekucje, zabójstwa, głód, wściekłość, bezsilność, straszliwy ból zmieniły życie większości mieszkańców Chile. Isabel poczuła, że "demony pouciekały z luster i hasały swobodnie po świecie".

Po ulicach, dzień i noc patrolowanych przez żołnierzy z bronią gotową do strzału, Isabel krąży swoim pokrytym krzykliwymi bohomazami citroenem, z daleka zwracającym na siebie uwagę. Ta sama Isabel, która wcześniej zbierała chore psy i wspierała działalność księży w slumsach, teraz troszczy się o ofiary dyktatury - pomaga im znaleźć azyl w ambasadach, ukryć się albo opuścić kraj. Odebrawszy kilka pogróżek i utraciwszy pracę w czasopiśmie "Paula", w pisemku dla dzieci "Mampato" , które do tej pory prowadziła, oraz w telewizji, zaczyna rozumieć, że nawet jeśli jej podziemna działalność nie wyjdzie na jaw, nosząc nazwisko Allende naraża się na niebezpieczeństwo. Przede wszystkim jednak ta buntownicza kobieta, której główną cechą jest przeciwstawianie się władzy w każdej postaci, nie może ani nie chce podporządkować się dyktaturze.

W roku 1975 Isabel opuszcza Chile i udaje się do Wenezueli; do kraju powróci dopiero po trzynastu latach, kiedy zostaną ogłoszone wybory prezydenckie. Powie wówczas: "Nie myślałam o życiu w kategoriach przeznaczenia, dopóki zamach stanu nie zderzył mnie brutalnie z rzeczywistością i nie zmusił do zmiany kierunku".

W owym czasie prezydentem Wenezueli był Carlos Andres Perez. Za jego rządów Wenezuelczycy przeżywają euforię szczytowego okresu dobrobytu, osiągniętego dzięki swojej ropie naftowej. Byłam w Caracas w styczniu 1976 roku i pamiętam przepych świąt państwowych i spotkań towarzyskich. Z jakiejś okazji uczestniczyłam w przyjęciu, gdzie serwowano alkohole, słynne wenezuelskie palos, do których jako zakąskę podawano najdelikatniejsze przystawki - pasapalos. Ze zdumieniem zauważyłam, że ledwo skosztuję ze szklanki łyk najlepszej importowanej whisky, kelner natychmiast podaje mi drugą, wypełnioną po wrąb. Kraj ów był wówczas największym na świecie konsumentem whisky i szampana na głowę mieszkańca.

Wenezuela wspaniałomyślnie otworzyła swe drzwi przed uciekinierami przybywającymi ze Stożka Południowego. W Chile, Argentynie i Urugwaju rządziły junty wojskowe, a emigranci w większości należeli do klasy średniej i mieli dobre przygotowanie zawodowe, dzięki któremu mogli przyczynić się do rozkwitu wenezuelskiej gospodarki. Jednakże uciekinierów i imigrantów było tak wielu, że wzbudzało to obawy i nieufność; mówiono o nich pogardliwie "chilijskie przesyłki" i "ci z Cycka Południowego". Otaczała ich wielka niechęć, zwłaszcza ze strony tych, którzy bali się, że cudzoziemcy zajmą ich miejsce.

Wenezuelczycy bardzo różnili się od Chilijczyków. "Mężczyźni, popisując się władzą i męskością, demonstrowali złote łańcuchy i pierścienie, głośno rozmawiali i żartowali, nie spuszczając oczu z kobiet. Dyskretni Chilijczycy, ze swoimi wysoko ustawionymi głosami i językiem naszpikowanym zdrobnieniami, wyglądali przy nich na fircyków".

Włączenie się w życie nowego społeczeństwa, choćby nawet należącego do tej samej kultury co ta, z której się przybywa, ma swoją cenę. Ameryka Łacińska jest po­zbawiona tej mobilności i swobody przemieszczania się ludności, jakie cechują Stany Zjednoczone, pozwalających z miejsca zaakceptować przyjezdnych. Dla Isabel pierwsze lata spędzone w Caracas to okres, kiedy czuje się jak sparaliżowana; miało się spełnić jedno z proroctw pewnej argentyńskiej wróżki, która w roku 1972 przepowiedziała jej, że nie minie rok, jak Salvador Allende upadnie w morzu krwi, jedno z jej dzieci, Paula, będzie kiedyś znane na całym świecie, a ona sama, po latach paraliżu czy niemocy, odniesie sukces w teatrze albo w literaturze. "Od chwili gdy przekroczyłam kordylierę, która wytycza granicę Chile, wszystko zaczęło iść źle, a w następnych latach szło jeszcze gorzej" .

Chociaż nigdy nie opływała w dostatek, Isabel nie zaznała również nędzy. W Chile była kimś; w Wenezueli jest obca. Usiłuje wrócić do pracy dziennikarskiej, jednakże z miernym skutkiem. Pisze scenariusze telewizyjne i sztuki teatralne, za które jest nie regularnie i nisko wynagradzana. Kiedy wystawiają jej sztukę, zazwyczaj za nią nie płacą, a kiedy pisze na zamówienie, czasami nawet dobrze płacą, za to sztuka nie ogląda światła dziennego. Codziennie zgłasza się na rozmowy w sprawie pracy, a ponieważ w Wenezueli powiedzieć krótko "nie" jest w bardzo złym tonie, słyszy zawsze uprzejmą prośbę, aby "wróciła jutro". Dopiero po kilku nieudanych i zniechęcających próbach uczy się karaibskich norm społecznych, zdecydowanie różnych od obowiązujących w Chile, gdzie raz dane słowo jest nieodwołalne. Miguel, jej mąż, zostaje zatrudniony na budowie zapory w głębi kraju. Czasami spędzają w rozłące całe tygodnie, a nawet miesiące. W Chile na utrzymanie rodziny mieli do dyspozycji dwie pensje, tutaj, żeby móc posłać dzieci do szkół, muszą zacisnąć pasa. Isabel traci swoją niezależność finansową, a - jak sama dobrze wie - bez tego nie ma wyzwolenia kobiet.

Udaje się jej opublikować kilka artykułów w niedzielnym dodatku do dziennika "El Naciona!", a jego redaktor naczelny, Julio Lanzarotti, uprzedza ją, że chilijski dowcip, bardziej sarkastyczny i cięty, w Wenezueli nie znajdzie zrozumienia. Musi się więc wiele nauczyć. "Gotowość do zabawy, smakowanie każdej chwili i optymizm Wenezuelczyków - to, co z początku tak mnie szokowało - okazały się później najlepszą lekcją z tamtego okresu". Ocalenie nadejdzie z głębi jej samej, gdy zwróci się ku potędze pamięci i fantazji.

Isabel zawsze miała opinię osoby obdarzonej bujną wyobraźnią, zdolnej do nie ograniczonego fantazjowania na każdy temat. W roku 1973, kiedy pracowała w Chile jako dziennikarka, przybyła na Isla Negra, żeby przeprowadzić wywiad z Pablem Nerudą, po obiedzie, na który podano węgorza morskiego i białe wino, poeta odmówił jej wypowiedzi dla prasy. "Musisz być najgorszą dziennikarką w całym kraju, moje dziecko. Pani nie potrafi być obiektywna i stać z boku. Przypuszczam, że nieraz pani kłamie i gdy brakuje pani informacji, sama je pani wymyśla. Powinna pani raczej zająć się pisaniem powieści. W literaturze te wady stają się zaletami". Podobnie Delia Vergara, redaktor naczelna czasopisma "Paula", powątpiewała w autentyczność wywiadów przeprowadzanych przez Isabel: " ...zarzucała mi, że wymyślam wywiady, nie ruszając się z domu, i że wkładam moje własne opinie w usta pytanych osób, dlatego rzadko powierzała mi jakieś poważne tematy".

Alejandro, jeden z wnuków urodzonych w Kalifornii, również odkrywa, że babcia Mai zmienia klasyczną fabułę, przedstawiając im własne wersje bajek i tradycyjnych legend. Jego pradziadek, Tata, jako pierwszy zaobserwował łatwość, z jaką Isabel opowiadała o różnych sprawach, przeinaczając je na swoją modłę: "Tobie nie mogę ufać, bo wszystko zmieniasz. Kiedy umrę, nie będzie komu cię pohamować i na pewno zaczniesz rozgłaszać kłamstwa na mój temat" - powiedział do niej.

Tata ma wylew krwi do mózgu, jednak dzięki swej sile woli i olbrzymiemu uporowi odzyskuje władzę w lewej stronie ciała i postanawia żyć dalej; przez następnych dwadzieścia lat czyta Biblię i Encyclopaedia Britannica, sącząc powolutku wielkie szklanki wody. Potem wyszło na jaw, że była to jałowcówka, którą Isabel stale mu dostarczała, kiedy się okazało, że terapia jest skuteczna. Umiera, mając blisko sto lat; Isabel jest wtedy w połowie listu, jaki zaczęła do niego pisać w Caracas ósmego stycznia 1981 roku. Dziadek zajmuje w życiu Isabel najbardziej znaczące miejsce. Tak jak Esteban Trueba przeżywa wszystkich bohaterów książki (z wyjątkiem Transito Soto), tak don Agustin Llona Cuevas ciągle jeszcze żyje, kiedy w Santiago nie ma już nikogo z jego pokolenia.

Przed ślubem Isabel mieszka u podnóży kordyliery La Reina z matką i wujkiem Ramonem. W tamtych czasach codziennym zwyczajem stają się jej wizyty u Taty, do którego wpada po wyjściu z biura. Nawet jako mężatka codziennie najpierw zagląda do niego, a dopiero potem odbiera dzieci z domu swojej teściowej, Granny. Później wspominać będzie ten cudowny okres swego życia: "Z codziennych wizyt w domu dziadka wyniosłam tyle materiału literackiego, że wystarczyło mi go na wszystkie książki, które do tej pory napisałam, i prawdopodobnie wystarczy na te, które jeszcze napiszę; dziadek był błyskotliwym gawędziarzem o przewrotnym poczuciu humoru, potrafił opowiadać mrożące krew w żyłach historie, zaśmiewając się do rozpuku. Odstąpił mi bez zastrzeżeń wszystkie anegdoty, które zebrał w ciągu wielu lat swojego życia, zrelacjonował najważniejsze wydarzenia historyczne ostatniego wieku oraz szokujące historie rodzinne i przekazał nieskończoną ilość wiadomości nabytych z lektur. W jego obecności nie wolno było mówić jedynie o religii i o chorobach - uważał, że Bóg nie jest tematem do dyskusji i że wszystko, co wiąże się z ciałem i jego funkcjonowaniem, jest sprawą najzupełniej prywatną, nawet przeglądanie się w lustrze wydawało mu się śmieszną próżnością i golił się na pamięć. W tamtym czasie Isabel dzieli swój czas między owo pisemko, pracę dziennikarki w czasopiśmie "Paula" i program telewizyjny. Pisze również bajki dla dzieci i sztuki teatralne. Oprócz Ambasadora na początku lat siedem­dziesiątych wystawiono dwa spektakle do scenariuszy Isabel, które rozśmieszyły w Chile sporo osób. Cecilia Viel, jej przyjaciółka z dzieciństwa, pamięta, jak na premierę zabrały dziadka Isabel, już bardzo wiekowego, i posadziły go w pierwszym rzędzie. "Staruszek tak się wzruszył - mówiła Cecilia - że płakał rzewnymi łzami". Opowiadając mi to zdarzenie, sama zaczęła pochlipywać (mimo iż upłynęło od tego czasu ponad dwadzieścia pięć lat), w końcu udzieliło się to i mnie. Ta serdeczna miłość między dziadkiem a wnuczką wyjaśniałaby, dlaczego list, który Isabel zaczęła do niego pisać w Caracas, był taki długi, że kiedy go już skończyła - okazał się maszynopisem jej pierwszej powieści.

Pisała Dom duchów gdzieś głęboko w sercu, sama o tym nie wiedząc. Potrzebny był zapalnik w postaci wygnania i miłosnego rozczarowania, a także uświadomienia sobie, że dziadek jest umierający i że wraz z nim nieubłaganie odchodzi jej młodość, aby lont zaczął się palić. Isabel nosi w sobie całą historię, która ma zostać opowiedziana, głosy duchów, które czekają na wezwanie. Ona wyznaczy im dzień, kiedy przemówią: ósmego stycznia 1981 roku.

Miłość i cienie

- Rok 1973 pojawia się w twojej twórczości bardzo często; można powiedzieć, że wpisuje się w nią w formie pewnego crescendo, a punktem szczytowym jest zamach stanu, który odcisnął piętno na całym twoim życiu. A co pamiętasz z wyborów, które po raz pierwszy obserwowałaś, kiedy chodziłaś do szkoły podstawowej?

- Pamiętam wybory, w których wygrał Carlos Ibanez del Campo8 wojskowy. Już wcześnie9 miał zapędy dyktatorskie i budził strach, powiadano, że za jego rządów torturowano i zabijano ludzi, że wrzucano do morza ciała ofiar z kamieniami u stóp. U mnie w domu mówiło się o tym człowieku jak o szatanie. W dniu wyborów tak się bałam, że wymiotowałam ze strachu, myślałam, że wszystkich nas wymorduje, i kiedy nic takiego się nie stało, byłam niemalże rozczarowana. W porównaniu z tym, co wojskowi robili później, Ibanez był świętą Teresą. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że będzie głosowanie, że jest coś takiego jak życie polityczne.

- Czy rząd Ibaneza był rządem wojskowym?

- Nie, to był gabinet cywilny. Ibanez po raz drugi zgłosił swoją kandydaturę i został wybrany.

- Czy nie uważasz, że polityka, poza tym że wpłynęła na całe twoje życie prywatne, pomogła ci uświadomić sobie twoje powołanie? Świadczyłby o tym Dom duchów.

- Dom duchów napisałam w roku 1981. Pisarze latynoamerykańscy w większości przebywali wtedy na przymusowej emigracji, ponieważ nie mogli żyć pod rządami dyktatur, które wyniszczały ich kraje. W dziejach Ameryki Łacińskiej była to fatalna dekada: połowa mieszkańców kontynentu żyła pod rządami dyktatorów. Literatura tego okresu jest naznaczona uchodźstwem. Nie ja jedna poruszałam tematykę społeczną czy polityczną.

- Skąd wziął się temat do powieści Miłość i cienie?

- Kiedy moja agentka Carmen Balcells dostała maszynopis Domu duchów, powiedziała mi, że każdy może napisać dobrą pierwszą książkę, ale dopiero druga świadczy o talencie. Potraktowałam jej słowa bardzo serio. Chciałam wiedzieć, czy jestem pisarką, czy nie, i porwałam się na kolejną powieść; również i tę pisałam nocami, bo nie mogłam rzucić pracy. Tematu nie musiałam wybierać: w roku 1978 w Chile odkryto mord na tle politycznym - w nieczynnych piecach do wypalania wapna w miejscowości Lonquen znaleziono piętnaście ciał wieśniaków zmasakrowanych przez żołnierzy w roku 1973. Kościół katolicki doszedł prawdy, zanim władze wojskowe zdołały zatuszować sprawę. Wiadomość ta, podawana na całym świecie, dotarła też do Wenezueli; nie bardzo wiedząc, po co to robię - zaczęłam wycinać z prasy wszystkie artykuły na ten temat, na jakie się natknęłam. Było to na długo przedtem, zanim w ogóle zabrałam się do pisania; myśl, żeby zająć się literaturą, nawet mi wtedy nie zaświtała w głowie.

- W takim razie po co zbierałaś te wycinki?

- Myślę, że duchy tych pomordowanych wieśniaków nie dawały mi spokoju, dopóki nie opisałam ich historii. Oprócz tego miałam taśmy z nagraniami ludzi, którzy byli w Chile torturowani. Niedługo po zamachu stanu do mojego biura przyszła pewna kobieta, która współpracowała dawniej z naszym pismem. Zaginęła na kilka miesięcy, a kiedy wróciła, była już całkiem inną osobą... Pokazała mi ślady tortur, opowiedziała, co przeżyła i zgodziła się, żebym nagrała jej opowieść. Od tej chwili zaczęłam prowadzić archiwum represji, tak jak to robiło wielu innych dziennikarzy; to był mój obowiązek, mimo iż nie mogliśmy tego wówczas wykorzystać, gdyż szalała cenzura. Pewna część tych informacji została później opublikowana w Europie, między innymi w Niemczech. Te nagrania były w moim posiadaniu przez całe lata, ale ich nie słuchałam. W Wenezueli miałam także sposobność przeprowadzać wywiady z uchodźcami, którzy przeszli przez chilijskie obozy koncentracyjne. W roku 1975 w Caracas rozmawiałam z doktorem Arturo Jironem, lekarzem Salvadora Allende, który był w pałacu La Moneda w dniu zamachu stanu. Opowiedział mi o tym, co przeżył w płonącym pałacu tego ostatniego dnia, o śmierci Allendego, o swoim aresztowaniu, o torturach i zesłaniu na wyspę Dawson, gdzie przez jakiś czas był więziony, i o wygnaniu z kraju. Stało się to inspiracją do sceny torturowania Jaimego w Domu duchów. Rozmawiałam z mnóstwem ludzi, między innymi z wysokim rangą oficerem chilijskim przebywającym na wygnaniu, człowiekiem, który odmówił wykonania rozkazu rozstrzelania więźnia i został wyrzucony z kraju; potem w Caracas pracował jako agent ubezpieczeniowy. Jest on pierwowzorem postaci Gustava Morante z Miłości i cieni. W roku 1983, kiedy pisałam tę powieść, miałam do dyspozycji cały ów materiał. Na nowo przesłuchałam taśmy, przeczytałam wycinki prasowe i starałam się wszystko sobie przypomnieć.

- Były to fakty, jednak w powieści unikałaś określania czasu i podawania nazwy miejsca, gdzie dokonała się owa zbrodnia. Dlaczego? Obawiałaś się, że długie ręce dyktatury dosięgną cię w Wenezueli, tak jak w Waszyngtonie dosięgły Orlanda Leteliera10?

- Nie, nawet mi to nie przyszło do głowy. Zrobiłam tak z tego samego powodu, dla którego nie wymieniłam nazwy Chile w Domu duchów, a przecież książka ta nie może już być bardziej chilijska. Kiedy nie precyzuje się czasu i miejsca, więcej ludzi może się z daną historią utożsamić. Takie zbrodnie mogły wydarzyć się w Grecji w czasach pułkowników, w Europie Środkowej, w Argentynie czy Urugwaju w czasach brudnej wojny albo w jakimkolwiek kraju Ameryki Środkowej.

- Cała Ameryka Łacińska cierpiała z powodu niestabilności politycznej, wszędzie rządziły dyktatury i szalały brutalne represje. Uchodźcy polityczni mogliby zapełnić kraj wielkości Norwegii, jak powiedział Garcia Marquez w swoim przemówieniu z okazji wręczenia mu Nagrody Nobla. Niestety, wygnańcy rozpierzchli się po całym świecie.

- W Argentynie, Chile i Urugwaju wojsko dopuszczało się straszliwych zbrodni. Powieść Miłość i cienie jest ponadto zapisem mojego doświadczenia jako dziennikarki działającej w czasach terroru. Środowisko Irene jest prawie identyczne z otoczeniem, w jakim żyłam ja: na zewnątrz pozorna normalność, a pod spodem mroczna rzeczywistość. Tak jak ja to robiłam w realnym życiu, powieściowa Irene nagrywa wywiady z agentami aparatu represji i ich ofiarami. Ona także nie może opublikować tego materiału, ukrywa taśmy z zamiarem ocalenia prawdy przed zapomnieniem i wplątuje się w nielegalną działalność. Opisanie tego wszystkiego było łatwe, bo ja to przeżyłam.

- W tej mitycznej przestrzeni stworzonej dla potrzeb powieści byłaś bardzo wierna rzeczywistej geografii. Pewien student piszący pracę magisterską pojechał do Chile i zewidencjonował florę i faunę okolic, w których rozgrywa się akcja: wszystko wyglądało dokładnie tak, jak to opisujesz w powieści. To musiała być mrówcza praca.

- Aby książka była wiarygodna, trzeba sprawdzić takie szczegóły. W tym przypadku wystarczyło sobie przypomnieć pewne rzeczy, ale żeby opisać inną przestrzeń mityczną, jak ją nazywasz (miasteczko Agua Santa z Ewy Luny i Opowieści Ewy Luny), musiałam wszystko szczegółowo przestudiować. Nie mogło być mowy o brzoskwiniach w Agua Santa, tak jak nie było miejsca na mango w Los Riscos.

- Z tą powieścią zdarzyło się coś prawie identycznego jak w przypadku Domu duchów: najpierw sukces w Europie, dużo później w Ameryce Łacińskiej i na koniec w Stanach Zjednoczonych. Jak ci się wydaje: dlaczego reakcja na twoją twórczość w rozmaitych krajach jest taka podobna?

- Nie wiem, przypuszczam, że Dom duchów przetarł drogę następnym powieściom. Prędko znaleźli się latynoamerykańscy wydawcy zainteresowani moim pisarstwem i przy każdej kolejnej książce negocjacje były coraz łatwiejsze. Również czytelnicy, którym podobała się pierwsza powieść, kupowali następne; mam bardzo wierną publiczność. Kiedy podpisuję książki, nieraz spotykam się z ludźmi, którzy przynoszą w torbach wszystkie moje powieści, jakby je kolekcjonowali. W Stanach Zjednoczonych nazywają mnie long-seller.

- Co myślisz o filmie, który nakręcono na podstawie Miłości i cieni?

- Bardzo mi się podobał, wiernie oddaje treść książki i ówczesną chilijską rzeczywistość. Myślę, że jest to jedna z najlepszych ról w karierze Antonia Banderasa. Trudno mi patrzeć na ten film obiektywnie, zawsze w połowie zaczynam płakać i nim dojdzie do końca - szlocham, ponieważ Jennifer Connelly, aktorka grająca Irene, jest bardzo podobna do Pauli. Podobieństwo jest tak zaskakujące, że kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, pomyślałam, że widzę zjawę, i kolana się pode mną ugięły. W filmie jest taka długa scena, kiedy Irene leży w szpitalu podłączona do respiratora; jest to dokładny obraz mojej córki, jaki zachowałam w pamięci z jej pobytu w klinice w Madrycie.

- Miłość i cienie można by zakwalifikować jako powieść polityczną. W każdym razie jest najbardziej polityczna ze wszystkich twoich utworów. Jose Marti napisał: "Z biedakami na tej ziemi / Chcę mój cały los powiązać; / Potok górski wśród kamieni / Milszy mi niż fale morza"11. Kiedy mowa jest o solidarności z biednymi, przypomina mi się twoje poparcie dla organizacji Survivors International, której podarowałaś cały dochód z premiery filmu Miłość i cienie, w San Francisco. Dochód z filmu Dom duchów przekazałaś Fundacji do Walki z AIDS, na Uniwersytecie Stanowym San Jose ufundowałaś stypendia "Paula"; pomagasz, gdzie tylko możesz, nawet w Bangladeszu, a teraz powołałaś Fundację Isabel Allende, działającą w dziedzinie edukacji. Co ci każe pomagać "biedakom tej ziemi"?

- Niecierpliwość serca i świadomość, że otrzymałam dużo, a do trumny przecież nie będę niczego potrzebowała. Z człowieka pozostaje tyle, ile z siebie rozda innym. Nauczyła mnie tego moja córka Paula, od której odebrałam radosną lekcję bezinteresowności i straszliwą agonii i śmierci.

- W wywiadzie, jaki przeprowadziła z tobą Eleanor Wachtel, powiedziałaś, że w kwestiach politycznych jesteś neutralna. Przyznajesz również, że w chwili zamachu stanu w roku 1973 byłaś prawdopodobnie jedyną socjalistką w całej dzielnicy zamieszkanej przez chilijską klasę średnią; że chociaż nie należałaś do partii, głosowałaś na Allendego, a potem przeciwstawiałaś się dyktaturze. Jakie jest twoje aktualne stanowisko wobec rządów siły w Ameryce Łacińskiej?

- Przede wszystkim nie pamiętam, abym powiedziała, że jestem neutralna, tylko że nie byłam i nie jestem aktywną działaczką żadnej partii politycznej. Nie mam do nich zaufania. Zawsze staję w obronie mniej uprzywilejowanych; kiedyś o takiej postawie mówiono, że jest lewicowa, a tutaj, w Stanach, pogardliwie nazywa się ją liberalną. Jest to jedyny kraj, w którym nazwanie kogoś liberałem albo powiedzenie o jakiejś kobiecie, że jest dziewicą, to obraza. A co do rządów siły w Ameryce Łacińskiej czy gdziekolwiek na świecie, zawsze będę się im przeciwstawiać.

Ewa Luna

- Każdy z twoich utworów odpowiada jakiemuś etapowi twego życia. Pierwsze dwie powieści odzwierciedlają uraz wywołany zamachem stanu w Chile i wygnaniem. Tematem Ewy Luny jest - jak mi się wydaje - feminizm. Bohaterka wypowiada się w twoim imieniu, jest wyrazicielką twoich poglądów na feminizm.

- Tak, to mogę powiedzieć teraz, po przeczytaniu recenzji czy prac doktorskich poświęconych tej książce, bo kiedy piszę, nie zastanawiam się nad takimi sprawami. Dla mnie najważniejsza jest sama narracja. Miałam już na swoim koncie dwie powieści, ale dopiero teraz, po napisaniu Ewy Luny, poczułam się pisarką całą gębą; pierwszy raz, wypełniając formularz na lotnisku, w rubryce "zawód" ośmieliłam się wpisać owo magiczne słowo: "pisarka". Wcześniej długi czas krążyłam po obrzeżach literatury: zajmowałam się dziennikarstwem, pisałam bajeczki dla dzieci, scenariusze telewizyjne, felietony humorystyczne; ale nawet kiedy miałam już na swoim koncie dwie powieści przetłumaczone na wiele języków, nie mówiąc już o milionach listów, nie uważałam się jeszcze za człowieka pióra. Kiedy wreszcie się nim poczułam, był to dla mnie decydujący moment: przyjęłam mój los i przeżywam go w całej pełni.

- W Ewie Lunie czytelnicy nie wiedzą, czy chodzi o prawdziwe życie bohaterki, czy o jego wersję powieściową, którą ona wymyśla, czy może o scenariusz serialu telewizyjnego, który pisze.

- Historia dzieje się na trzech poziomach i opowiada o tym, co czuje Ewa Luna, kiedy odkrywa, że potrafi opisać całe bogactwo historii, jakie w sobie nosi. Książka pełna jest obserwacji dotyczących zawodu pisarza, mających charakter autobiograficzny. Skąd bierze się inspiracja, jak pisarstwo przekształca samo życie, jak to jest, że banalną egzystencję można uczynić tematem powieści - o wszystkim tym opowiada Ewa Luna.

- Co działo się w twoim życiu, kiedy pisałaś tę trzecią książkę?

- W Wenezueli moje małżeństwo zaczęło się rozpadać, tak jak to prawie zawsze dzieje się wśród wygnańców; brakuje kul, na których para małżonków, żyjąc w swoim własnym świecie, może się oprzeć, i nadchodzi godzina nagiej prawdy. Opadają maski, rozwiewają się złudzenia... Miguel pracował w głębi kraju, w Puerto Ordaz, ja zostałam z dziećmi w Caracas, i to nas rozdzieliło. Nie znalazłam pracy, nie mieliśmy pieniędzy, żyłam patrząc na Południe, zamierzając wrócić, kiedy tylko w Chile zapanuje demokra­cja. Byłam przygnębiona, czułam się przegrana, skończyłam trzydzieści lat i nie wiedziałam, co począć z moim życiem, uważałam, że nie dokonałam niczego wartościowego, wszystko wokół mnie wydawało się miałkie i byle jakie, zabrnęłam w ślepy zaułek. W sześć lat później na ratunek przyszło mi pisarstwo. Po ukazaniu się Domu duchów i Miłości i cieni zrozumiałam, że mogę zarabiać piórem, rzuciłam szkołę, w której pracowałam, i napisałam Ewę Lunę; robiłam to za dnia, w gabinecie we własnym domu ze wszystkimi wygodami, miałam nawet komputer. Ale małżeństwo z Miguelem nieuchronnie się rozpadało. Na szczęście dzieci były już duże, wybierały się na uniwersytet; rola matki przestała być dla mnie priorytetem.

- Czy po opublikowaniu drugiej książki myślałaś o tym, żeby wyjechać z Wenezueli?

- Nie, pomyślałam o tym dopiero po wydaniu trzeciej. Kiedy skończyłam Ewę Lunę, przyszło mi do głowy, żeby wyemigrować do Meksyku. Kilka dziwnych zbiegów okoliczności, których nie ma powodu tutaj przytaczać, złożyło się na to, że mogłam osiedlić się w tym kraju wraz z całą rodziną. Miguel i ja wybraliśmy nawet dom i, nie zważając na nękające nas problemy, już mieliśmy go kupić, jednak w dniu, kiedy przylecieliśmy podpisać dokumenty, powietrze było tak zanieczyszczone, że ptaki umierały w locie i spadały na ziemię. Uznaliśmy, że nie możemy zamieszkać w mieście, w którym nawet ptaki nie mają czym oddychać.

- To samo dzieje się w opowiadaniu Garcii Marqueza Dzień po sobocie.

- Sama widzisz, że na naszym kontynencie realizm magiczny jest bardziej realny niż magiczny. Powiadają, że gdyby Kafka urodził się w Ameryce Łacińskiej, byłby pisarzem-kostumbrystą. Nie kupiliśmy tego domu i tak było lepiej, gdyż wkrótce potem rozeszliśmy się na dobre i zamieszkałam w Stanach Zjednoczonych.

- Potraktujmy Ewę Lunę jako pretekst i porozmawiajmy o feminizmie. Wiele razy mówiłaś, że feminizm zdeterminował twój charakter i twoje życie. Czy miałaś kolegów machos?

- Nie. Na szczęście nauczyłam się takowych unikać. Nie zapominaj, że mój dziadek i ojczym, dwa męskie filary mojego dzieciństwa, byli zagorzałymi machos. Przy nich nauczyłam się, że machos się nie zmieniają, trzeba poczekać, aż umrą, nie ma innej rady.

- Pamiętasz może, kiedy po raz pierwszy obudziła się w tobie - jak by to powiedzieć - feministyczna świadomość?

- W głębi duszy poczułam to w wieku pięciu lat, kiedy mama powiedziała do mnie: "Zsuń nóżki i usiądź ładnie jak panienka", gdy tymczasem moi bracia łazili po drzewach. Sama rozumiesz, że do chwili, kiedy zabrałam się do Ewy Luny, temat ten zdążył już we mnie dojrzeć. Miał na to prawie czterdzieści lat...

- Obiekt swojej pierwszej miłości, Miguela Friasa czy też Michaela, jak go nazywałaś, opisujesz w Pauli bardzo obiektywnie. Uznajesz jego zalety. Potrafisz oddać sprawiedliwość tym, którzy ci "dobrze służyli" (to taki zwrot z bajek o czarodziejkach: "Dam ci złote runo, bo dobrze mi służyłeś"). Podobnie piszesz o teściowej i babci twoich dzieci, Granny, której mąż odczuwał chorobliwy przymus ciągłego mycia rąk. Powiedz mi, czy w początkowym okresie twego związku z Miguelem zdarzyło się coś, co zaważyło na twoim przyszłym życiu i rozwoju jako pisarki.

- Kiedy wychodziłam za mąż, miałam w sobie mnóstwo nagromadzonego gniewu, którego nie umiałam nazwać. Był to spontaniczny bunt przeciwko autorytetom, patriar­chatowi, Kościołowi, a więc przeciwko temu wszystkiemu, za czym stoją lub gdzie dominują mężczyźni, w tym przeciwko memu środowisku i mojej rodzinie. Po latach, kiedy zetknęłam się z ideami socjalistycznymi i z dziennikarkami z czasopisma "Paula", zaczęłam czytać książki o feminizmie i zdołałam ubrać w słowa owo niesprecyzowane oburzenie z okresu mej pierwszej młodości. Miguel miał anielską cierpliwość, że to znosił. Mój gniew przeciwko wszystkim i wszystkiemu objął i jego, raz po raz na niego napadałam, niesprawiedliwie odsądzałam go od czci i wiary. Miguel nigdy nie był typem macha; to ostatni mężczyzna, jaki zasługiwałby na moje feministyczne ataki. Dał mi wolną rękę, a sam stanął w bezpiecznej odległości i pozwalał mi badać, doświadczać, zmieniać. Miałam więc tę swobodę działania (w przeciwnym razie prawdopodobnie wywalczyłabym ją siłą), dzięki której mogłam żyć inaczej niż większość chilijskich kobiet mojego pokolenia i która później miała mi posłużyć jako fundament mego pisarstwa. Miguel obdarzył mnie długą, wierną i cierpliwą miłością, i to - między innymi - sprawiło, że nabrałam pewności siebie jako kobieta. Z jednej strony, obsługiwałam mojego męża niczym gejsza (przyjaciółki, które pamiętają mnie z tamtych czasów, do tej pory się z tego śmieją), z drugiej jednak - byłam bardzo niezależna i odsuwałam go od zasadniczych decyzji. Dotyczyło to przede wszystkim spraw związanych z dziećmi, bo zawładnęłam nimi do tego stopnia, że Miguel nie miał wielu okazji do bycia ojcem. Gdybym miała się zdefiniować, gwoli sprawiedliwości musiałabym powiedzieć, że przede wszystkim byłam wszechobecną matką i moje biedne dzieci musiały mnie znosić.

- Jakąś wadę musiał jednak mieć.

- Nie miał żadnej. Był doskonały, wszyscy mówili, że jest święty... że ze mną wytrzymuje, jak przypuszczam.

- W Pauli opisujesz go jako taki ideał, że wielu czytelników, w tym moi studenci, zastanawiało się, dlaczego przestałaś go kochać... O jakich wspólnych sprawach decydowałaś bez niego?

- Jak już wspominałam, wszystko, co odnosiło się do dzieci, całkowicie wzięłam na siebie. Nawet planowanie rodziny to był tylko mój problem, on w tym nie uczestniczył. W sprawach domowych albo związanych z naszym życiem towarzyskim rządziłam ja. I nie zapominaj, że opuściliśmy Chile również z mojego powodu. Wszystko to było wobec niego niesprawiedliwe.

- To taki feminizm amazonki, bardzo różny od tego w Ewie Lunie, gdzie przejawia się w poczuciu swobody i samowystarczalności bohaterki, która nie musi już być agresywna. Opisujesz mi męża tak pasywnego, że aż wydaje się w twoim życiu nieobecny. Dlaczego go wybrałaś?

- Nawzajem się wybraliśmy, zakochaliśmy się w sobie jak szaleni. Dla każdego z nas była to pierwsza miłość, bo "kłapouch" z Boliwii się nie liczy. Bardzo kochałam męża przez wiele lat.

- Ewa Luna wyznacza kres twojego małżeństwa. Czy to był moment gwałtowny, drastyczny?

- Bolesny, bo prawie zawsze rozwód przeżywa się jako stratę albo klęskę, ale nie gwałtowny ani drastyczny, gdyż emocjonalnie zaczęliśmy odchodzić od siebie już przed laty. Ten związek skończył się znacznie wcześniej.

- Można by powiedzieć, że trzecia powieść zamyka również pewien etap w twoim życiu, jakby Ewa Luna odegnała demony twej młodości.

- To prawda. Począwszy od tej książki nabrałam ogromnej pewności siebie, jeśli chodzi o pisarstwo, mój feminizm zaś przybrał formę takiego samego poczucia swobody, jakie twoim zdaniem cechuje Ewę Lunę. Już nie kopię w drzwi i nie obrzucam machas wyzwiskami, rozumiem, że to na nic, ale nadal głoszę te same ideały, co w młodości. Zmieniła się forma, nie treść.

- Czy nie sądzisz, że wybrałaś takiego męża z powodu urazy, jaką żywiłaś do ciągle nieobecnego, prawie nieznanego ojca? (Rzuca mi czujne spojrzenie).

- Nie, bo wtedy wybrałabym kogoś podobnego do ojca, przy wyborze męża kierowałabym się takim samym kryterium, a trudno o bardziej opiekuńczego i aktywnego towarzysza niż Willie. Brak ojca był tak absolutny, drastyczny i dramatyczny, jakby mi odcięto jakąś część ciała. Nie mogłam czuć urazy ani nostalgii wobec kogoś, kogo właściwie nie zdążyłam poznać.

- Kiedy człowiekowi odcinają jakąś część ciała, to boli. Wszystkie kobiety, które pojawiają się w twojej twórczości: Blanca Trueba, Irene Beltran, Ewa Luna, Belisa Crepusculario i inne, albo nie mają ojców, albo ojcowie są dla nich nieosiągalni.

- Nie mają ojców, ale czasami zdarza się jakiś substytut, jak na przykład Riad Halabi w Ewie Lunie.

- W twoich książkach kobiety są silniejsze od mężczyzn (Esteban Trueba i Gregory Reeves są wyjątkiem). Dzieje się tak choćby na przykład w rodzinie Ranquileo z Miłości i cieni, w której Digna stoi na straży domowego ogniska, podczas gdy ojciec, Eusebio, wędruje z cyrkiem. Czy uznałabyś Ewę Lunę za najsilniejszą z twoich postaci kobiecych?

- Nie pamiętam ich wszystkich, ale w postać Ewy Luny włożyłam wszystko, co zawsze chciałam powiedzieć o sytuacji kobiety, zatem musi być najsilniejsza. Jednak w tej powieści chodzi raczej o praktyczny wymiar feminizmu, który Ewa Luna w sposób niezwykle naturalny realizuje. Co do mnie zaś, to przez wiele lat byłam "macha w spódnicy", jak powiada moja mama.

- Może to była błędna postawa, ale dawała ci poczucie siły.

- Mogłam sobie na to pozwolić, bo sama zarabiałam na życie i nie musiałam nikogo prosić o pieniądze. Bardzo wcześnie zaczęłam pracować i po wyjściu za mąż robiłam to nadal. To dawało mi niezależność. Podobnie Ewa Luna: ona także bardzo wcześnie uczy się zarabiać na swoje utrzymanie.

- Czy sądzisz, że feminizm się skończył? Mówi się dużo o rewizjonizmie, który powstrzymał albo cofnął ruch wyzwolenia kobiet.

- Feminizm to rewolucja w ruchu; ma swoje wzloty i upadki, ale nie można go już cofnąć. Poza tym osiągnięto bardzo niewiele, nadal znakomita większość ludzkości nie słyszała o równouprawnieniu kobiet. W dalszym ciągu są one sprzedawane jak bydło, katowane na śmierć, znakowane, okaleczane. Przemoc w stosunku do kobiet nazywana jest "przemocą w rodzinie" i nikt się nią zbytnio nie przejmuje, tak jakby przez to, że skierowana jest przeciwko płci żeńskiej, przestawała być przemocą. W Indiach obserwowałam kobiety zatrudnione przy budowie dróg. Mężczyźni uważani tam są za "robotników", a one za ich "pomocnice", i chociaż wykonują tę samą pracę, zarabiają połowę. Ubrane w różnokolorowe sari, z dziećmi siedzącymi im okrakiem na plecach albo biodrach, dźwigają na głowie cement, żelazo, kują skały i kamień po kamieniu przenoszą w koszach całe góry. Z daleka wyglądają jak eleganckie zjawy, duchy szos, ale z bliska widać ich straszliwe wycieńczenie, niedożywienie, ślady ciąż i pracy. Żyją znacznie krócej od mężczyzn, w wieku dwudziestu lat są staruszkami, a ich życie naznaczone jest wysiłkiem i bólem. Wieczorem te umęczone kobiety przygotowują posiłki, zajmują się dziećmi, usługują mężom, przynoszą wodę, piorą i zanim pójdą spać, zjadają resztki z cudzych talerzy i przy świetle świec haftują piękne poduszki, bluzki, pasy i chodniki, żeby nędznej rzeczywistości przydać nieco piękna. Dlatego kiedy kupuję któryś z tych wytworów kobiecych rąk, nad każdym ściegiem pochylam się z szacunkiem dla tych kobiet i z uczuciem smutku.

- Kiedy mowa o twórczości kobiet, nazywa się ją rzemiosłem i nisko ceni, kiedy robi coś mężczyzna, nazywa się to sztuką i szacuje znacznie wyżej.

- Właśnie, tak samo jak wierzenia mężczyzn to religie, a kobiet - przesądy; poglądy mężczyzn to filozofia, kobiet zaś - zaburzenia emocjonalne. Najczęstsze wypadki domowe w Indiach to śmierć młodych żon, którą giną w ogniu. "Wylewa się" na nie benzyna i płoną niczym żywe pochodnie w obecności męża i teściowej; ci pozostają na wolności i mogą zacząć starania o nową żonę i nowy posag. Proceder ten jest wygodniejszy od rozwodu i najwidoczniej policja nie kojarzy owych licznych "wypadków" z prędkością, z jaką wdowcy na nowo się żenią. W krajach muzułmańskich sytuacja jest jeszcze gorsza. Mężczyźni, modląc się do Allaha, dziękują za to, że nie przyszli na świat jako kobiety. I mają po temu dobry powód: życie biednej kobiety w większej części świata jest warte mniej niż życie jagnięcia. Feminizm dopiero się zaczyna, ale sądzę, że rozprzestrzeni się nieuchronnie niczym ogień niesiony przez wiatr. Ja nie doczekam jego efektów, ale może zobaczą je moje wnuczki. Tym się pocieszam, prowadząc tę długą walkę.

- W Ewie Lunie jest jeszcze jeden ważny temat: Metysi...

- ... a to duża część i mego życia, i charakteru, Celio. Pisząc tę powieść, obracałam się wśród samych Metysów. Zdałam sobie sprawę, że istnieją rasy, że stykam się z dwoma kulturami: południową i karaibską. Zrozumiałam, że jestem pochodną rozmaitych migracji, ludzi, którzy przybywali na nasz oszałamiający krajobrazowo kontynent, przywożąc ze sobą bagaż swoich tradycji, języków, wierzeń, nieobliczalnej chciwości, nienawiści i miłości, aby stopić się w tyglu przemocy, pożądania, namiętności. My, Latynosi, jesteśmy sumą tego wszystkiego, co nie znaczy, że nasza kultura jest jednolita. Istnieją ogromne różnice między mieszkańcami Stożka Południowego a mieszkańcami Karaibów, między tymi z gór a tymi z wybrzeża. Metysi to niewyczerpane bogactwo tematów przejawiające się w literaturze i sztuce. Boom literatury latynoamerykańskiej to chór głosów różnych, ale harmonijnych, które opowiedziały światu o naszym bajecznym kontynencie, a nam samym dały poczucie tożsamości - tożsamości metyskiej, ma się rozumieć. Czarni, Indianie, biali - wszyscy w nim śpiewają jednym głosem. Z jaką przyjemnością napisałam tę książkę! To było święto zmysłów i pomysłów.

- Ewa Luna to powieść, która ma najmniej elementów autobiograficznych, a mimo to jej tytułowa bohaterka jest tą postacią kobiecą, z którą najpełniej się identyfikujesz. Dlaczego?

- Bo się buntuje przeciwko swemu przeznaczeniu i wykorzystuje cudowny dar otrzymany od natury: dar opowiadania. Bo jest kobieca i jest feministką. Bo jest prostolinijna i nie boi się swojej własnej zmysłowości.

- I ty jesteś taka?

- Staram się być.

Opowieści Ewy Luny

- Twoje opowiadania czyta się jednym tchem, a potem można zacząć od początku i robi się to z taką samą dziecięcą naiwnością, jak za pierwszym razem; są jak księgi pełne czarnoksięskich zaklęć. Zajmując się dziennikarstwem, wyrobiłaś sobie łatwość pisania, masz lekką rękę w tworzeniu krótkich form narracyjnych. Jak zostałaś autorką opowiadań?

- Z czystej konieczności. Po przyjeździe do Kalifornii zamieszkałam u Williego w San Rafael na Marina Way. Dom był mały, panował w nim okropny bałagan, a ponadto kręciło się po nim mnóstwo jakichś cudacznych osobników. Kompletnie nie było miejsca, gdzie by się można schować, a cóż dopiero pisać, więc ustawiałam sobie stolik praktycznie na łóżku Williego i tam pisałam w zeszytach w linię, podczas gdy za drzwiami szalało istne piekło: synowie Williego się bili, szczekał pies i ryczał telewizor. Kiedy indziej wymykałam się z Williem do jego biura i siadałam w kąciku, żeby pobazgrać sobie w zeszycie, jak za czasów mojej pierwszej powieści, którą pisałam w kuchni po nocach i w wolnych chwilach w dzień, z tą różnicą, że w Kalifornii nie miałam takiego spokoju emocjonalnego, jaki czułam w roku 1981, kiedy zaczęłam Dom duchów. Teraz żyłam w wirze namiętności. Rozumiesz, że w takich warunkach nie można napisać powieści. Jedyną zaletą opowiadań jest to, że można je szybko skończyć, cała reszta to niedogodności.

- Ile czasu zajęło ci napisanie dwudziestu trzech opowiadań składających się na Opowieści Ewy Luny?

- Rok, ale napisałam ich więcej, tyle że ich nie opublikowałam. To był szalony okres, ja i Willie odkrywaliśmy miłość, ale wszystkimi korzeniami tkwiłam jeszcze w Wenezueli, gdzie mieszkałam trzynaście lat i gdzie czekały na mnie moje dzieci, dom, wszystkie sprawy. Poza tym miałam podpisany kontrakt na jeden semestr wykładów w Wirginii. Przez sześć miesięcy fruwałam nad kontynentem. Często jedno z nas leciało cały dzień, żebyśmy mogli być razem przez jedną noc, po czym nazajutrz znowu trzeba było wsiadać do samolotu.

- Zrobiłabyś to dzisiaj?

- Dzisiaj nie wykładałabym przez semestr w Wirginii. (Śmieje się; to ten zaraźliwy śmiech, który zawsze i wszędzie udziela się jej publiczności).

- Opowiadania bardzo się między sobą różnią, jednak ich akcja rozgrywa się głównie w tropiku, niekiedy w Chile, ale ta nazwa ani razu nie jest wymieniona. Dlaczego jest to głównie Wenezuela?

- Bo opowiada je Ewa Luna. Wszystkie mówią o miłości, to jest nić, która je wiąże. I nic w tym dziwnego, bo w wieku czterdziestu pięciu lat zakochałam się jak licealistka.

- W jednym z nich, zatytułowanym Najskrytsza tajemnica, piszesz, że strach jest silniejszy od miłości.

- Gdybym jeszcze raz miała napisać to opowiadanie, powiedziałabym, że miłość jest znacznie silniejsza od strachu. Sądzę, że nic nie jest tak silne jak miłość; jest silniejsza od nienawiści, gniewu, od wszystkiego.

- Wierzysz we wszechpotężną moc miłości, zdolną wyrwać człowieka z jego poprzedniej sytuacji życiowej bez względu na to, jaka była?

- Tak. (Mówi to z przekonaniem).

- Co było inspiracją do opowiadania Żona sędziego?

- Które to? Nie pamiętam.

- Chodzi o starego sędziego, który ma młodą żonę. Postanawia on aresztować pewnego bandytę, wykorzystując jego matkę jako przynętę: zamyka biedną kobietę w klatce na środku placu i pozostawia ją tam bez wody, w nadziei, że jej jęki sprowadzą syna. Ale wszystko się komplikuje i na koniec bandyta, gotowy do zemsty, i młoda żona sędziego stają twarzą w twarz. I wtedy ona rozkochuje go w sobie... Mężczyzna oddaje głowę w zamian za parę godzin miłości.

- Jakież to głupstwa czasami się wypisuje! Myślę, że opowiadanie to zrodziło się na podstawie sceny z czarno-białego westernu: w jakimś zakurzonym miasteczku kobieta wysiada z samochodu, starszy mężczyzna w garniturze wychodzi jej na spotkanie, a z dachu jednego z budynków wychylają się jakieś typki - najwidoczniej bandyci - celując do nich ze strzelb. Ta scena tkwiła we mnie, aż w końcu udało mi się ją z siebie wyrzucić. Z tej uporczywie nachodzącej mnie wizji wywodzi się całe opowiadanie; jedna sprawa pociągnęła za sobą drugą, a ta następną, niemalże bez mojej wiedzy - tak jest prawie zawsze, kiedy piszę. Historia stawała się coraz bardziej tragiczna i tak dobrnęłam do dziwnego, całkiem nieplanowanego zakończenia.

- Ale wcześniej powiedziałaś, że przed napisaniem pierwszej linijki opowiadania trzeba je mieć całe w głowie.

- Oczywiście, pomysł na opowiadanie przychodzi i jest kompletny... jak jabłko, do którego nie można nic dodać. Ale czasami jest ono zapakowane i trzeba je odwinąć z papieru. Jeśli mówię, że dobrnęłam do niespodziewanego zakończenia, to dlatego, że chciałam, aby opowiadanie dobrze się skończyło, ale ono przyszło do mnie już gotowe i nie pozostało mi nic innego, jak zapisać je takim, jakie było.

- Twoje życie jest w znacznym stopniu napędzane siłą miłości. Nawet całkiem obcych ludzi traktujesz z uczuciem; nie kierujesz się uprzedzeniami. Dużo podróżowałaś, zwiedziłaś kawał świata i stwierdziłaś, że człowiek wszędzie jest taki sam. W sposób naturalny przyjmujesz do wiadomości istnienie różnic między ludźmi, kulturami, rasami. We wszystkich twoich książkach w ten czy inny sposób stawiasz problem dobra i zła. Zło reprezentują skorumpowane systemy, twierdzisz, że władza demoralizuje.

- Wygląda na to, że większą sympatią darzę męty społeczne niż władze.

- Najlepsze twoje postaci to ludzie z marginesu. Zdobywasz sobie czytelnika, omotując go swoją narracją i miłością, i trzymasz w napięciu, aby do tych żałosnych bohaterów poczuł tę samą sympatię co ty. No i czytelnik ma nadzieję, że jakaś gigantyczna siła ochroni bezbronnego, osieroconego wygnańca; całym sercem pragnie, żeby się uratował, dał sobie radę, żeby nie pokonała go machina skorumpowanego systemu. Za to ludzie sprawujący władzę prędzej czy później dostają nauczkę. Jeśli są wystarczająco szlachetni, jak Esteban Trueba, pod koniec dokonuje się w nich przemiana; jeśli nie - zostają pokonani. Kiedy twój kraj traci wolność, Esteban zostaje odsunięty od władzy, a kiedy jego wnuczka jest torturowana, doznaje największego z możliwych cierpienia. Niemniej jednak w twojej twórczości nie ma dydaktyki ani moralizowania. Historie, które opowiadasz, zataczają nieoczekiwane kręgi, ich zakończeń nie da się przewidzieć.

- Esteban Trueba żyje wystarczająco długo, aby mógł ujrzeć konsekwencje swoich czynów. Bardzo niewielu z nas jest to dane. Gdybyśmy wiedzieli, że każdy czyn, każda myśl, każda intencja pociąga za sobą szereg konsekwencji, bylibyśmy w życiu znacznie ostrożniejsi.

- O, tak. A w wyniku reakcji łańcuchowej nasi potomkowie, których nigdy nie poznamy, będą cierpieć z powodu czynów popełnianych przez nas dzisiaj. Jasnowidztwo nie jest wpisane w kondycję ludzką.

- Jak wiesz, przez całe lata codziennie przychodziłam do mojego dziadka na herbatę. Nie wyobrażasz sobie, ile się od niego nauczyłam... Staruszek urodził się ze zwichniętym stawem biodrowym, który z wiekiem coraz bardziej mu dokuczał. Jednak był bardzo wysportowany i nigdy nie przyjął do wiadomości swoich ograniczeń fizycznych. Elektryczny fotel na kółkach bardzo by mu ułatwił ostatnie lata życia, ale był tak dumny, że nikt z rodziny nie ośmielił się mu tego zaproponować. Owo fizyczne inwalidztwo zmuszało go do częstych medytacji i spoglądania wstecz. Zwykł mawiać, że dobra pamięć to przekleństwo, bo człowiek pamięta wszystkie błędy i ich konsekwencje. Miesiące, które spędziłam przy łóżku Pauli, były niczym lata starości mego dziadka: unieruchomiona pogrążałam się w medytacji. W trakcie tych miesięcy mogłam zobaczyć drogi, jakie przedtem przebiegłam na oślep.

- W twoich opowiadaniach jest sporo erotyzmu. W wielu z nich są wyraźne elementy ironii. Sądzę, że Pyszczek ropuchy, opowiastka zdecydowanie komiczna i nieco rubaszna, musiała wzbudzić sprzeciw niejednego moralisty.

- Niektórzy czytelnicy byli wstrząśnięci. Historyjka ta została zakazana w szkołach mormońskich i otwiera czarną listę lektur zabronionych przez liczne ugrupowania fun­damentalistyczne, chrześcijańskie i inne. Moja mama była tak nią zbulwersowana, że mało brakowało, abym Pyszczek ropuchy usunęła z książki.

- Mnie wydała się bardzo zabawna, bo jako dzieci graliśmy w ropuchę - nie tak jak Hermelinda, tylko znacznie bardziej niewinnie. Opowiadanie to przypomina mi chwilami bezwstydny humor Boccaccia. Co było tutaj inspiracją?

- Po Chile krąży legenda o kobiecie, podobnej do bohaterki opowiadania, która zarabiała w Patagonii na życie, rozkładając nogi, a mężczyźni rzucali monety, usiłując trafić w jej najintymniejszą z intymnych część ciała. Powiadają, że założyła dynastię, potężny ród właścicieli ogromnych terenów, które wydarli Indianom, nie szczędząc okrucieństwa, broni i alkoholu.

- Czy ta kobieta miała na imię Hermelinda?

- Nie, nazwałam ją tak w opowiadaniu, bo po co miałabym przytaczać jej prawdziwe imię? Umarła dawno temu, ale w Chile są jeszcze ludzie, którzy rozpoznali ją w mojej opowieści. Moja mama mówi, że dla jej potomków wydanie tej książki stanowiło cios poniżej pasa.

- Czy naprawdę zjawił się jakiś mężczyzna i zabrał ją razem z pieniędzmi zarobionymi przez "pyszczek ropuchy"?

- Nie, to już ja dopisałam. Lubię szczęśliwe zakończenia.

- Przypuszczam, że sporo tematów do tych opowiadań zaczerpniętych zostało z życia.

- Rzeczywiście. Niektóre wzięły swój początek z notatek w prasie.

- Z błota powstaliśmy oparłaś na doniesieniach o katastrofie, do jakiej doszło w Kolumbii po wybuchu wulkanu, prawda?

- W roku 1985 uaktywnił się wulkan Nevado Ruiz, a roztopiony na jego szczycie śnieg spowodował lawinę błota i kamieni, która pogrzebała miasteczko. Zginęło tyle osób, że nie było sposobu wydobyć ich ciał, i całą strefę uznano za cmentarz. Jedną z ofiar była dziewczynka, Omayra Sanchez, która utknęła po pachy w błocie, z nogami przygniecionymi resztkami domu i zwłokami członków rodziny. Umierała przez całe trzy dni. Prasa światowa filmowała jej buzię podczas agonii... Czarne oczy tej małej, pełne rezygnacji i mądrości, które zobaczyłam w telewizji w Caracas, zawsze będą mnie prześladować we snach. Napisanie tego opowiadania nie pomogło, jej duch jest nadal obok mnie...

- Ale opowiadanie nie przedstawia prawdziwej historii Omayry.

- Nie, to historia mężczyzny, który ją podtrzymuje i towarzyszy jej w długiej agonii, i kobiety, która ich obserwuje. I o tym, jak to zdarzenie zbliża tych dwoje, skłania do wspomnień, i jak ich zmienia.

- Jakie jeszcze tematy zaczerpnęłaś z prasy?

- Poczekaj, muszę popatrzeć na tytuły ... (Przegląda książkę. Życie bez końca powstało na podstawie historii dwojga staruszków, imigrantów, którzy przybyli do Wenezueli i razem popełnili samobójstwo. On był bardzo znanym naukowcem. Pomysł Drogi na północ przyszedł mi do głowy, kiedy Kościół katolicki w Hondurasie ujawnił fakt porywania małych dzieci, które następnie zabijano, aby w bogatych krajach sprzedawać ich organy do przeszczepów. Kiedy opowiadanie zostało opublikowane, wielu ludzi sądziło, że jest wytworem mojej chorej wyobraźni, bo nie mogli uwierzyć, żeby coś takiego działo się naprawdę. Dzisiaj wiadomo, że ten makabryczny handel ma miejsce nie tylko w Hondurasie... Historia opowiedziana w Dyskretnym cudzie zdarzyła się w Chile zaprzyjaźnionemu ze mną księdzu i odtworzyłam ją wiernie, nie zmieniając jego imienia. Gdybyś wzruszyła moje serce również wzięło się z wenezuelskiej prasy: mówi o pewnej kobiecie, którą zazdrosny kochanek na pięćdziesiąt lat zamknął w piwnicy. Kiedy ją uwolniono, była ślepym, pokrytym łuskami potworem, z paznokciami niczym szpony, który zapomniał ludzkiego języka.

- W swoich opowiadaniach jednym pociągnięciem pióra stwarzasz nastrój. W wielu z nich wprowadzasz miasteczko Agua Santa, pojawia się ono również w Ewie Lunie. Podobną mityczną przestrzeń stworzyłaś w Las Tres Marias w Domu duchów.

- Te miejsca muszą gdzieś istnieć, Celio, bo nie wydaje mi się, żebym je wymyśliła, wychynęły same z mojej pamięci, każde ze swym zapachem, kolorem, klimatem, krajobrazem. Agua Santa i Las Tres Marias wybawiły mnie z wielu kłopotów.

- Jaka jest różnica między techniką narracji w powieści i w opowiadaniu?

- Kilka razy wspominałam, że powieść jest jak tkanie dywanu przy użyciu wielu nitek i barw; jest sumą szczegółów, a wszystko jest kwestią cierpliwości. Ja tkam po omacku, ale pewnego dnia odwracam dywan i widzę wzór na prawej stronie. Przy odrobinie szczęścia piękno całości sprawia, że giną z oczu usterki. Opowiadanie zaś jest jak wypuszczanie strzały; szansa jest tylko jedna, potrzebna jest ręka dobrego łucznika, kierunek, siła, szybkość, celne oko. Ile tysięcy opowiadań przeczytałaś, a ile z nich pamiętasz? Natomiast w przypadku powieści - choćby nie wiadomo jak zła się okazała - zawsze możesz powiedzieć. o co w niej chodzi. Powieść rozwija się powoli, prawie samodzielnie, i odkrywa przed tobą swoje tajemnice. Pisząc opowiadanie, chcąc nadać mu odpowiednie napięcie i ton, musisz wiedzieć wszystko, co w nim będzie, zanim jeszcze napiszesz pierwszą linijkę. Trzeba je przeczytać jednym tchem; jeśli czytelnik przerwie i odłoży na później, sprawa przegrana. Jest bliższe poezji niż powieści, nie ma czasu ani przestrzeni, niczego nie może być w nim za dużo ani za mało, widać wszystkie jego braki. Powieść potrzebuje solidnej akcji, wyraźnych postaci i cierpliwości. Opowiadanie to kwestia tonu. Żeby powstało, trzeba mieć natchnienie i łut szczęścia.

Niezgłębiony zamysł

- Którą z męskich postaci literackich ze swoich utworów lubisz najbardziej? Pamiętaj, że Flaubert powiedział: Madame Bovary c'est moi!".

- Gregory' ego Reevesa z Niezgłębionego zamysłu. Tak go lubię, że w realnym życiu przed kilku laty za niego wyszłam, a mimo to nie przestał mi się podobać.

- Niezgłębiony zamysł powstał na kanwie życia twojego męża, Williama Gordona. Ile jest w tej książce fikcji, a ile rzeczywistości?

- Już sama nie wiem, naprawdę. Myślę, że wszystkie moje książki, z wyjątkiem Ewy Luny i niektórych opowiadań, są bardziej rzeczywistością niż fikcją. Tworząc postaci występujące w Niezgłębionym zamyśle, wzorowałam się na autentycznych osobach i prawie wszystko, co opisałam, zdarzyło się naprawdę. Czasami do stworzenia jednego bohatera potrzebowałam dwóch osób; tak było na przykład w przypadku Carmen-Tamar. Za model posłużyły mi Carmen Alvarez, koleżanka Williego z dzieciństwa, która była inspiracją do postaci mojej bohaterki w pierwszym okresie jej życia, oraz Tabra Tunoa, moja przyjaciółka, której biografią posłużyłam się przy tworzeniu postaci Tamar. Z Gregorym Reevesem poszło mi łatwo, bo za model posłużył Willie. Tak samo jak w przypadku Clary del Valle z Domu duchów niczego nie musiałam wymyślać, postać była gotowa i tylko na mnie czekała. Nie musiałam wysilać wyobraźni.

- Przecież w życiu Williego nie mogło się aż tyle zdarzyć!

- To samo powiedział pewien krytyk w jakimś czasopiśmie wydawanym w San Francisco: że to niewiarygodne, aby tyle rzeczy wydarzyło się w życiu jednego człowieka. A tymczasem prawda jest taka, że chwilami musiałam usuwać całe fragmenty, bo rzeczywistość zdawała się "pękać w szwach". Nie wspomniałam na przykład, że Willie ma syna-przestępcę; wystarczyła już jedna tragedia - jego nieszczęsnej córki, ofiary narkomanii. Nie opowiedziałam również historii jego przybranego syna, ona sama wystarczyłaby na osobną książkę. Opuściłam wiele drastycznych anegdot dotyczących ojca Williego, jak również i to, że matka usiłowała pozbyć się syna, oddając go do różnych domów dziecka albo przekazując do adopcji.

- O tym, owszem, wspominasz.

- Nie tak, jak zdarzyło się naprawdę, gdyż rzeczywistość była znacznie gorsza od tego, co napisałam. Jedyna jej część, jaką rozwinęłam, zamiast skrócić, to rozdział dotyczący Wietnamu. Willie służył w wojsku, ale nie trafił na pole bitwy, jak w powieści. To, co tam zawarłam, opowiedział mi pewien były żołnierz z Wietnamu.

- Jaka była reakcja Williego po przeczytaniu książki? Nie bałaś się, że kiedy zobaczy, iż na kartach tej powieści jest wystawiony na widok publiczny ze wszystkimi swoimi problemami i wadami, będzie przerażony?

- Mama powiedziała, że przypłacę to rozwodem, ale dla niego książka nie była żadnym zaskoczeniem, gdyż wspólnie omawialiśmy każdy rozdział. Kiedy go poznałam, a on zaczął opowiadać mi historię swojego życia, od razu wiedziałam, że muszę ją zapisać; myślę, że dlatego tak bardzo i tak gwałtownie się w nim zakochałam. Natychmiast mu powiedziałam, jakie mam zamiary, niczego nie ukrywałam. Przez cztery lata spałam z tą historią, sprawdzałam szczegóły, wypytywałam, odwiedzałam miejsca wydarzeń, rozmawiałam z dziesiątkami osób. Po przeczytaniu książki Willie powiedział wzruszony: "To mapa mojego życia, teraz widzę ścieżki, jakie przebyłem". Oczy­wiście, jest w tym pewne niebezpieczeństwo, bo obecnie uważa się za Gregory'ego Reevesa i zastanawia się, kto wystąpi w jego roli w filmie. Paul Newman wydaje mu się za niski...

- Nie odnosisz czasami wrażenia, że Gregory Reeves jest bardziej rzeczywisty niż Willie? Albo odwrotnie?

- A któż to może wiedzieć? A może ja wszystko zmyślam? Nawet ludzi?

- Co masz na myśli?

- Zadaję sobie pytanie, czy Willie istnieje naprawdę, czy może w Niezgłębionym zamyśle wymyśliłam Gregory'ego Reevesa i przebrałam Williego w jego szaty. Kto ze mną żyje: prawdziwy Willie czy postać literacka? A moja mama? Tyle o niej mówię, ale może wyobraziłam sobie matkę, jaką bym chciała mieć i jakiej potrzebuję? Może realna osoba nie odpowiada moim opisom? Ta myśl mnie i dręczy, i fascynuje zarazem. Może w ludziach, na których się wzoruję, tworząc moje postaci, doszukuję się różnych cech i zalet, a one wiszą potem na nich jak sznury korali i nie sposób się ich pozbyć. Budując postać Estebana Trueby, mojemu dziadkowi przypisałam rozliczne wady i już tak z nimi został, biedaczek, na zawsze. Wiele z tego, co widzę w Williem, może być nałożonym obrazem Gregory'ego Reevesa, ale w gruncie rzeczy myślę, że postać literacka i osoba realna są bardzo do siebie podobne. Obaj są życiowymi rozbitkami, są jak korki, które raz po raz toną i wypływają; to mężczyźni silni, wspaniali, pełni wad, pasji i wielkoduszności, którzy bez obaw zanurzają się w istnienie.

- Niczym Miguel de Unamuno wchodzisz cała w swoje powieści, tak że stają się częścią twojego życia. Teraz jesteś częścią życia Gregory'ego Reevesa.

- To taka forma szaleństwa, Freud już je jakoś nazwał, jestem pewna. Moje losy nie są bardziej dramatyczne niż innych ludzi, tyle że ja opowiadam je w technikolorze.

- Jak zareagowano na tę kalifornijską powieść, tak inną od tych, które opublikowałaś wcześniej?

- Reakcja czytelników na Niezgłębiony zamysł była zróżnicowana. Wielu z nich poczuło się zdezorientowanymi, gdyż jest to książka o Kalifornii i po raz pierwszy opowiada historię mężczyzny, a bohaterkami wcześniejszych moich powieści są kobiety. Głosy krytyków były podzielone, ale wyniki sprzedaży okazały się podobne jak w przypadku innych moich książek.

- Moim zdaniem jest to bardzo ciekawa powieść, ponieważ oczami Gregory'ego Reevesa można zobaczyć pięćdziesiąt lat historii i całą złożoność Kalifornii. Do powieści włączyłaś wszystkie rasy, są tam biali, Latynosi, czarni, Azjaci, wszyscy... Ale wróćmy do bohatera i osoby, która była jego inspiracją. Czy to prawda, że pierwszym uczuciem, jakie tobą owładnęło, kiedy poznałaś Williego, był wyłącznie pociąg seksualny? Słyszałam, jak to mówiłaś podczas jakiegoś wykładu.

- Willie twierdzi, że to było spotkanie dusz, ale ja nie czułam nic duchowego, tylko czyste pożądanie. Już od dłuższego czasu żyłam w cnocie, chyba jakieś dwa czy trzy tygodnie... Ale to nie było tylko to (zdarzyło mi się już przeżyć bardziej ekscytujące doświadczenia); przypuszczam, że myśmy się po prostu i zwyczajnie rozpoznali. Byliśmy dwojgiem rozbitków przybyłych z odległych wybrzeży, życie nie szczędziło nam obojgu ciosów i rozczarowań, wiele razy czuliśmy się samotni. Naszym jedynym kapitałem była energia - energia huraganu, która pchała nas przez życie, pozwalając omijać przeszkody; dostrzegliśmy w sobie nawzajem ową umiejętność walki o przetrwanie.

- A czy wierność jest ważna?

- Istnieją pary, które nie ustalają takich reguł i doskonale sobie z tym radzą, ale ponieważ Willie i ja znamy niebezpieczeństwa, jakie się pojawiają, kiedy do wzajemnych relacji włączy się osoby trzecie, umówiliśmy się, że będziemy sobie wierni. Poza tym jestem strasznie zazdrosna i gdybym tylko zauważyła, że ogląda się za jakąś blondyną, zabiłabym go. A ponieważ nie potrafię zdobyć się na szpiegowanie, lepiej jest zawrzeć taki honorowy układ; oszczędza mi to energii.

- Ale ty nie zawsze byłaś wierna...

- Willi emu tak, jednak nie tylko dlatego, że jestem taka szlachetna, ale także z braku okazji. Nie ma znowu tak wielu chętnych do uwiedzenia kobiety, która jest już babcią. A co do przeszłości... Żałuję kłamstw i zdrad popełnionych w trakcie pierwszego małżeństwa; pozostawiają niezabliźnione rany. Zdrada to zawsze poważna sprawa.

- Zapytałam Williego, co jest twoją największą wadą, i odpowiedział, że jesteś bardzo dominująca. Zgadzasz się z tym?

- (Przyjmując ton obronny). Tak mówią w mojej rodzinie. Chcę ochraniać moich bliskich i ułatwiać im życie, ale utrata córki czegoś mnie nauczyła: wiem już, że nie wszystko kontroluję. Skoro nie zdołałam ocalić jej od śmierci, jak mogę uchronić mojego syna czy wnuki przed życiem? Doświadczenie nauczyło mnie kochać z zachowaniem pewnego dystansu.

- Nie wydaje mi się, abyś traktowała rodzinę z dystansem.

- Plotkowali za moimi plecami? Na pewno ci powiedzieli, że do wszystkiego się wtrącam i na każdy temat wygłaszam własne zdanie... Ale właściwie nie wiem, na co tak narzekają, zwłaszcza Willie, bo to on podejmuje większość decyzji: co podamy na kolację, dokąd pojedziemy na wakacje albo w co zainwestujemy pieniądze. Jest jak wielki pies, który głośno szczeka, robi dużo hałasu i zajmuje miejsce. Nie należy do osób, które się dają zdominować.

- Co jest jego największą wadą?

- Nie wiem. Jego największą zaletą jest dobre serce. To takie wielkie chłopisko z duszą niewinnej panienki...

- Twój dom i biuro, a także biuro Williego noszą twoje indywidualne piętno.

- Willie ma bardzo zły gust, wystarczy, że nie patrzę, a zaraz wkłada spodnie w kratkę i kupuje delfiny z porcelany. (Śmieje się). Wiem, gust to coś bardzo osobistego, jakim prawem dyskwalifikuję Williego, etc. Tysiąc razy już to słyszałam. Ale mamy umowę: ja zajmuję się domem, a on ogrodem, dzięki temu się nie kłócimy. Muszę mieć wokół siebie ład i porządek, lubię otaczać się pięknymi przedmiotami, niezwykłymi pamiątkami, które zwożę z podróży. Problem w tym, że właściwie wcale się do nich nie przywiązuję, i co jakiś czas - dosyć często - wszystko rozdaję i zaczynam od początku. Nagle przychodzi mi ochota na przewieszanie obrazów i przestawianie mebli, malowanie ścian i zrywanie podłogi. Willie i Nicolas panicznie się mnie boją. Kiedy zaczynają podejrzewać, że będę miała "atak odnawiania", wieją gdzie pieprz rośnie, bo cała ta robota spada na nich. Ja tylko rzucam hasło.

- Czy bardzo się wtrącasz w życie innych?

- Jasne, że tak, gdybym się nie wtrącała, nie miałabym o czym pisać. A poza tym ja najlepiej wiem, co jest najlepsze dla mojej rodziny. (Śmieje się, szczerze rozbawiona).

- A czy uważasz się za "matriarchę" - taką żeńską odmianę patriarchy? Czy to prawda, że po rozwodzie Nicolasa to ty wybrałaś mu nową narzeczoną?

- A czemu nie? Nicolas był jak odrętwiały, gdyby się nie otrząsnął, nigdy nie znalazłby innej kobiety. Przyszło mi to do głowy po podróży do Indii. Tam dziewięćdziesiąt siedem procent małżeństw uzgadniają rodzice, a wskaźnik rozwodów jest minimalny. Poza tym nie zmuszałam Nicolasa, po prostu wyszukałam mu doskonałą kandydatkę na żonę i przedstawiłam ich sobie. Zakochali się jak wariaci od pierwszego wejrzenia i są bardzo szczęśliwi, ale zamiast na kolanach mi za to dziękować, podśmiewają się ze mnie i mówią, że do wszystkiego się wtrącam.

- A jakie masz jeszcze wady?

- Jestem łatwowierna, łatwo mnie oszukać, jeśli podejdzie się mnie od strony uczuciowej. I bardzo niezależna, nie chcę, żeby wtrącano się w moje życie, tak jak ja wtrącam się w cudze. Rzadko kiedy proszę o radę, a kiedy już to zrobię, to jej nie słucham. Nie chcę niczego dostawać, nienawidzę prezentów, nagród, honorów, nie zgadzam się, żeby w restauracji płacono za mnie rachunek. Powinnam nauczyć się brać, to ważne. Potrzebuję przynajmniej ośmiu godzin samotności dziennie, ale to nie jest wada, tylko zaleta, bo przynajmniej przez te osiem godzin nikomu nie siedzę na głowie. Wyobraź sobie, co by się stało z tymi biedakami, moją rodziną, gdybym przeszła na emeryturę! Jestem zazdrosna, jak już ci mówiłam. Na szczęście, kiedy poznałam Williego, miał już pięćdziesiątkę na karku i nie starczało mu sił, żeby uganiać się za kobietami, jak to robił za młodu. Nigdy nie dał mi powodów do zazdrości. Powiadają, że jestem "macha w spódnicy", to znaczy, że jestem taką zagorzałą feministką, jakim macha byłby najgorszy patriarcha.

- Jak Willie znosi twoją sławę? Kiedyś powiedział, że ożenił się z legendą.

- Bardzo dobrze, wcale ze sobą nie rywalizujemy. Moja praca nie wpływa na nasze życie prywatne, dziennikarze ani ciekawscy nie mają wstępu do naszego domu, w niewielkim gronie znajomych błyszczy i mówi on, a ja jestem zaledwie jego cieniem. Dopasowuję do niego moje godziny pracy, abyśmy mogli jak najwięcej przebywać razem. Willie jest mężczyzną bardzo pewnym siebie, kiedy ktoś zwróci się do niego per "panie Allende", wybucha śmiechem. Nie przeszkadza mu, kiedy widzi mnie na podium albo w otoczeniu fotografów, nie czuje się odsunięty na dalszy plan, rozumie, że to część mojej pracy, tak samo jak częścią jego pracy jest wygłaszanie mów obrończych w sądach.

- Jakoś nigdy nie zauważyłam, żebyś była czyimkolwiek cieniem, za to pamiętam, jak on wchodził na podium, ubrany w smoking, z bukietem kwiatów dla ciebie.

- Raz tak było. Zdarzyło się to po pogadance o miłości, jaką wygłosiłam, żeby zebrać fundusze na stypendia. Obecność Williego miała być przysłowiową "kropką nad i", a on z wdziękiem zgodził się wystąpić, jednak nie proszę go o takie przysługi zbyt często.

- Bohater Niezgłębionego zamysłu, Gregory Reeves, dorasta w latynoskiej dzielnicy Los Angeles i chociaż udaje mu się opuścić to środowisko nędzy i ucisku, żyje w stałym kontakcie z kulturą latynoamerykańską. Czy z Williem jest tak samo?

- Tak, myślę, że dlatego się ze mną ożenił. Rozumie nasz sposób bycia, mówi po hiszpańsku z latynoskim akcentem, gotuje meksykańskie potrawy, lubi bolero i uwielbia jeździć do Chile i wszystkich innych krajów Ameryki Łacińskiej. To, co najbardziej ceni, to duża rodzina, jaką wspólnie udało nam się stworzyć, myślę, że całe życie chciał taką mieć. Willie nie jest typowym Amerykaninem. Stany Zjednoczone to kraj rasistowski, jest w nim dużo lęku przed nieznanym, przed cudzoziemcami, a my, Latynosi, zajmujemy najniższe miejsce w hierarchii społecznej. Istnieje prawdziwa ksenofobia zwrócona przeciwko ludziom o smagłej skórze. Willie patrzy na te sprawy zupełnie inaczej: wystarczy, że ktoś przybywa z Południa, aby otworzył przed nim ramiona. Dziewięćdziesiąt procent jego klientów to biedni latynoscy imigranci, często nielegalni.

- Mówisz o nim z podziwem niczym narzeczona, a przecież jesteście ze sobą już przeszło dziesięć lat. Czy ta miłość nic się nie zmieniła?

- Jak wszystko inne, wzajemne relacje również się zmieniają. To żywe organizmy, które rosną, dojrzewają, wypuszczają macki, korzenie, tracą włosy, chudną albo się rozdymają, dlatego zdolność każdej pary do dostosowania się do tych wszystkich zmian, na każdym etapie, ma fundamentalne znaczenie.

- A mogłabyś się znowu zakochać?

- (Bez wahania). Oczywiście! (I obie wybuchamy śmiechem).

Paula

- Widziałam z bliska twoje cierpienie w obliczu choroby i śmierci córki. W owym czasie często mi mówiłaś, że nie możesz już pisać, ale przecież to właśnie wtedy powstawała Paula, kto wie, czy nie najlepsza twoja książka. Mówi się, że Paula złotymi zgłoskami wpisuje się w tradycję wspomnień fabularyzowanych.

- Nie byłam świadoma, że piszę książkę. Zaczęłam zapełniać te strony, kiedy Paula zapadła w śpiączkę, i zapisywałam je przez cały rok 1992, kiedy chorowała, najpierw w Madrycie, a potem w Kalifornii. Po jej śmierci, kiedy myślałam, że już nigdy nie przestanę płakać i nie wezmę do ręki kartki ani ołówka, mama podsunęła mi zbawczą myśl, żebym spróbowała pisać. Powiedziała, że nie pomogą mi żadne środki antydepresyjne, żadni terapeuci ani wakacje, bo żałoba to długi ciemny tunel, przez który każdy musi przejść sam. Po drugiej stronie jest światło, idź przed siebie i zaufaj sile życia, powiedziała. I tak, dzień po dniu, przez cały rok 1993 brnęłam po omacku przez ten tunel. I cały czas pisałam. Napisałam od nowa list do mojej córki, który zaczęłam w szpitalu w Madrycie, i włączyłam do niego urywki ze stu dziewięćdziesięciu listów, jakie w trakcie tego niekończącego się roku wysłałam do Chile do matki, a które ona mi zwróciła, a także listy miłosne, jakie Paula i Ernesto wymienili w czasie swego krótkiego narzeczeństwa.

- Czy Paula wiedziała, że ma porfirię?

- Tak. Wiele lat wcześniej jej kuzynka, mieszkająca w Urugwaju, ciężko zachorowała i rodzice, widząc, że umiera, zawieźli ją do kliniki w Houston. Po niezliczonych badaniach okazało się, że choruje na porfirię, rzadką przypadłość dziedziczną. To wyjaśniało śmierć innej kuzynki oraz objawy zaobserwowane u jej ciotki, dziadka i innych krewnych ze strony Miguela. Cała rodzina przebadała sobie krew i w ten sposób dowiedzieliśmy się, że Miguel jest chory na porfirię i Paula również. Nicolas zrobił sobie badanie w Wenezueli i wynik był dobry. Kiedy jego siostra umarła, wymogłam na nim, żeby powtórzył je w Stanach Zjednoczonych, i tym razem wyszło źle. Miał już wtedy dwoje dzieci, a jego żona oczekiwała trzeciego.

- A co stało się z tą kuzynką w Houston?

- Całkowicie wyzdrowiała.

- Jest to choroba, która przez bardzo długi czas może przebiegać bezobjawowo, a kiedy się ujawni, przy odpowiedniej kuracji pacjent może wrócić do zdrowia.

- Zazwyczaj tak jest. Po opublikowaniu Pauli dostałam mnóstwo listów od osób chorych na porfirię, zwłaszcza kobiet. U nich przebieg jest cięższy niż u mężczyzn, gdyż kryzysy mogą być wywołane zmianami hormonalnymi, zachodzącymi w takich okresach życia jak dojrzewanie, miesiączka, ciąża i poród, macierzyństwo, menopauza, a także zażywaniem tabletek antykoncepcyjnych. Jednak dzisiaj, jeśli ktoś wie o swoim schorzeniu, dba o siebie i w porę zacznie się leczyć, porfiria nie musi być śmiertelna.

- Cóż to za dziwna choroba! Kojarzy się z pewnym angielskim królem. Spędziłaś rok przy łóżku Pauli, w tym przez wiele miesięcy opiekowałaś się nią u siebie w domu w Kalifornii. Wydaje się oczywiste, że w jej przypadku mamy do czynienia z zaniedbaniem lekarzy.

- Niewątpliwie, ale staram się nie zadręczać myślą o tym. Sądzę, że to kwestia karmy. Jej karmą było umrzeć młodo, moją - żyć za nią, wspominając ją.

- Co można było zrobić, żeby jej pomóc?

- Kochać ją... troszczyć się o nią we dnie i w nocy. To nie była ciężka praca, ale pod względem emocjonalnym doszłam do kresu. Nie było innego wyjścia, Celio. Musiałam się nią opiekować i chciałam to robić. Czy ty nie postąpiłabyś tak samo? Kiedy moja córka zapadła w śpiączkę, znowu stała się niemowlęciem, była nawet jeszcze delikatniejsza i bardziej bezbronna od noworodka, bo nie mogła płakać, ruszać się, przełykać czy okazywać bólu. Paula wróciła do mojego brzucha, tam gdzie była, zanim przyszła na świat. Zaczęłam żyć, jakbym ją nosiła wewnątrz siebie. To był proces naturalny jak ciąża, z tą różnicą, że nie narodziny miały nas rozdzielić, ale śmierć.

- Kiedy neurolog wyjaśnił ci, na czym polega schorzenie twojej córki, czy wtedy była jeszcze jakaś szansa na jej wyzdrowienie? (W roku 1991 Isabel napisała do mnie z Hiszpanii pełen nadziei list; na końcu tego rozdziału zamieszczam niektóre jego fragmenty).

- Wywiozłam Paulę z Hiszpanii między innymi dlatego, że miałam nadzieję znaleźć dla niej kurację w Stanach Zjednoczonych. Jednak prędko zrozumiałam, że dla mojej córki na jakąkolwiek ludzką pomoc jest już za późno. Było to w maju 1992 roku. Po miesiącu jej pobytu w pewnej klinice rehabilitacyjnej w Kalifornii, gdzie została gruntownie przebadana, lekarze zasugerowali, abyśmy oddali ją do jakiegoś zakładu, gdyż nic już nie można dla niej zrobić. "W ten sposób będą mogli państwo dalej prowadzić normalny tryb życia; ona już z niczego nie zdaje sobie sprawy" - powiedzieli. Pomysł ten całej naszej rodzinie wydał się nie do zaakceptowania. Na parterze domu zorganizowaliśmy szpital i żeby móc otoczyć Paulę taką opieką, jakiej potrzebowała, przyjęłam do pomocy trzy kobiety, które się przy niej wymieniały; wybraliśmy Latynoski, które same były matkami, żeby mówiły do niej po hiszpańsku i troszczyły się o nią jak o własne dzieci. My wszyscy również zmienialiśmy się przy niej, cała rodzina była razem. Mieliśmy wyjątkową lekarkę, doktor Cheri Forrester. Obejrzawszy Paulę i przestudiowawszy kartę wypisu ze szpitala w Madrycie i z amerykańskiej kliniki, zapytała mnie: "Czego pani ode mnie oczekuje?". "Proszę mi pomóc utrzymać jej ciało bez bólu, w komforcie i spokoju, a kiedy przyjdzie ta chwila, proszę pomóc jej umrzeć" - poprosiłam.

- Skąd wiedziałaś o bólu?

- Kryzysy w porfirii są okropne. Ból brzucha i umęczenie mogą być nie do wytrzymania. Uzgodniliśmy z Ernestem, jej mężem, że kiedy przyjdzie nowy atak, podamy jej tyle morfiny, ile będzie trzeba, żeby oszczędzić jej cierpień, ale postanowiliśmy również, że gdyby u Pauli wywiązała się jakaś infekcja, na przykład zapalenie płuc, tak częste u pacjentów leżących, nie będziemy jej leczyć, nie odeślemy z powrotem do szpitala ani nie podamy antybiotyków, tylko pozwolimy spokojnie odejść na tamten świat.

- Potrzebny był lekarz, który zrozumiałby tę sytuację...

- O, tak. Nie tylko Paula cierpiała, cała nasza rodzina była zdruzgotana. Powiedziałam doktor Forrester, że chcę spróbować medycyny alternatywnej, skoro konwencjonalna nic już nie może dla mojej córki zrobić, a ona skontaktowała mnie z doktorem Miki Shimą, specjalistą medycyny orientalnej. Potem szukałam bioenergoterapeutów, uzdrawiaczy, szamanów i wszelkich cudownych środków, jakie tylko były na rynku. Cheri Forrester powiedziała, że gdyby to była jej córka, zrobiłaby to samo, ale trzeba wyznaczyć temu jakieś granice, w przeciwnym razie stanie się nałogiem, uzależnieniem od nadziei. Ustaliłyśmy termin trzech miesięcy. W tym czasie próbowałam wszystkiego: jakiś typ sprzedał mi magnetyczny materac, "aby poruszyć energię", drugi przyjechał z bidonami wody od jakiejś meksykańskiej cudownej Matki Boskiej, a pewien bioenergoterapeuta leczący na odległość wziął ode mnie fortunę za to, że rzucił okiem na zdjęcie Pauli i przepisał jej witaminy. Tymczasem na trzech kontynentach cały łańcuch ludzi zanosił za nią modły. Seminaria pod wezwaniem świętej Teresy na całym świecie łączyły się w codziennej wspólnej modlitwie w jej intencji. Nie jestem osobą religijną, ale z nadzieją chwytałam się wszystkiego... W trzy miesiące później nie było żadnej poprawy, stan Pauli powoli się pogarszał. Musiałam wtedy pogodzić się z faktem, że nic, ani magnetyczne materace, ani chińskie zioła, ani złote igły, ani telepatyczni bioenergoterapeuci, nie sprawiło oczekiwanego cudu.

- Doskonale pamiętam ten rok; za każdym razem kiedy cię widziałam, wyglądałaś gorzej, byłaś coraz mizerniejsza, coraz bardziej załamana...

- We wrześniu zaczęło do mnie docierać, że Paula będzie w takim stanie jeszcze przez wiele lat, że jej agonia to proces długi, że muszę dobrze rozłożyć siły albo umrę jeszcze przed nią, że jest to już tylko powolne zmierzanie życia ku śmierci. Ale ja czepiałam się rozpaczliwie tego, co z niej zostało, byłam nawet w pewien sposób szczęśliwa, kiedy ją przytulałam, troszczyłam się o nią, sadzałam w fotelu na kółkach i wywoziłam na taras na słońce... Potem nastały zimowe chłody i już nie mogłam tego robić, wtedy sadzałam ją w ciepłym pokoju i puszczałam muzykę klasyczną, siadałam przy niej i czytałam wiersze albo opowiadałam jej o przeszłości.

- Czy zdarzały się u niej przebłyski świadomości?

- Nigdy. Oczy coraz bardziej zachodziły jej mgłą, coraz trudniej było dostrzec oznaki życia, zapadała się w sobie, jakby jedną po drugiej zrywała nici łączące ją z rzeczywistością. W połowie listopada przestałam modlić się o życie dla niej i zaczęłam prosić o łagodną śmierć. Z Nowego Jorku przyleciał Ernesto, jej mąż. Zawsze, kiedy przyjeżdżał zobaczyć żonę, przywoził prezenty: perfumy, sportowe stroje, które tak lubiła... To było takie wzruszające - niezachwiana miłość Ernesta do mojej córki. Kładł ją na podłodze na poduszkach i sam wyciągał się obok niej. Wyglądali jak smacznie śpiąca para zakochanych... ale kiedy podchodziłam bliżej, na policzkach mojego zięcia widziałam ślady łez.

(Przerywa. Daje się porwać fali wspomnień. Jej głos traci swą melodyjność).

Zrozumiałam, że ten mężczyzna gotów jest całe lata tkwić przy łóżku kobiety, która jest już tylko żywym trupem; rozmawiałam z nim, starając się go przekonać, żeby spróbował oderwać się od niej, zacząć się oddalać, żyć na nowo. Wyjaśniłam mu jeszcze raz to, co już wiedział, ale przed czym jego serce uparcie się buntowało: że Paula nigdy nie odzyska świadomości, nie będzie się mogła cieszyć nawet śpiewem ptaków i świeżym powietrzem; że wszystko jedno, gdzie jest i z kim, ponieważ już nie należy do tego świata. Pozwól jej odejść, Ernesto, błagałam go, powiedziano mi, że kiedy ktoś uporczywie trzyma się umierającego, agonia trwa w nieskończoność i osoba taka nie może umrzeć, gdyż jest jakby spętana. W końcu Ernesta z płaczem się z tym pogodził. Następnego dnia poszliśmy razem do pokoju Pauli, zamknęliśmy się na klucz, przytuliliśmy ją i powiedzieliśmy, że może odejść, że z nami jest i będzie wszystko w porządku, że będziemy zawsze złączeni z nią duchem, że nigdy jej nie zapomnimy, prosiliśmy ją, żeby już sobie poszła, bo uwięziona we własnym ciele nic już nie może zdziałać, mówiliśmy, że wszyscy strasznie cierpimy, widząc ją w takim potrzasku. Od tego dnia u Pauli nastąpiło wyraźne pogorszenie. Może zaczęło się wcześniej, ale ja nie chciałam tego widzieć. Zauważyłam objawy, których wcześniej nie dostrzegałam... Po sześciu dniach umarła.

(Milknie; łzy cicho płyną jej po policzkach).

Umarła szóstego grudnia, w niedzielę o czwartej nad ranem, dokładnie w rok po tym, jak zapadła w śpiączkę. Ernesto wyjechał do Chin w krótką służbową podróż. W sobotę, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że Paula odchodzi, nie mogliśmy go zlokalizować. Zostawiliśmy mu nagranie na sekretarce. Kiedy wrócił do swego mieszkania w Nowym Jorku, dwadzieścia cztery godziny później, znalazł nasze pilne wezwanie i natychmiast wsiadł w samolot do Kalifornii. Od śmierci Pauli upłynęło jakieś trzydzieści godzin, cały ten czas czekała na niego, chciałam, żeby Ernesto pożegnał się z nią w domu. Pootwierałyśmy z Celią wszystkie okna, żeby wpuścić zimne powietrze i żeby ciało zachowało świeżość. Otuliwszy się w koce, usiadłyśmy przy Pauli. Dzieci, półtoraroczny Alejandro i sześciomiesięczna Andrea, bawiły się ubrane w ciepłe kombinezony i wełniane czapki. A kot ułożył się w nogach łóżka i nie ruszył się z miejsca przez całe godziny. Życie rodzinne toczyło się nadal... Jaki ślad pozostawił ten niezapomniany weekend w duszy moich wnuków? Nie sądzę, aby to było jakieś nie dobre wspomnienie; może raczej zapamiętały głęboką ciszę, spokój, który spłynął na nas, pozwalając wszystkim zrozumieć nierozłączność życia i śmierci. Imię Pauli unosi się w powietrzu, jej duch jest zawsze obecny w naszej pamięci, w rozmowach. Kiedy Alejandro jest smutny, mówi, że tęskni za Paulą. W rzeczywistości chodzi markotny z innych powodów, wszystkim nam to się zdarza, nawet dzieciom, ale on nie umie powiedzieć, co go gnębi. W naszej rodzinie wszyscy jesteśmy bardzo silni, nie mamy oczu w mokrym miejscu, ale Alejandro widział, jak płakaliśmy po Pauli. Może to dziecko myśli, że jedynym powodem, dla którego wolno płakać, jest ta ciocia, która odeszła na zawsze.

(Głos Isabel brzmi łagodnie, jakby kończyła jakąś modlitwę).

- Paula otworzyła przestrzeń, w której inni mogą wypłakiwać swoje żale. To samo stało się z tysiącami czytelników, którzy po przeczytaniu tej książki piszą do ciebie wzruszające listy.

- Czasami mój wnuk jest przygnębiony, bo czuje się niepewnie albo czegoś mu brakuje, a nie potrafi tego nazwać, i żeby sobie popłakać, zasłania się wspomnieniem Pauli. Podobnie dzieje się z wieloma czytelnikami. Popatrz, to jest list, który przyszedł dzisiaj. Od kobiety, która przeczytała Paulę w samolocie. Pisze, że kiedy przyleciała na lotnisko w Mediolanie, nie rzuciła się pędem do taksówki, tylko usiadła, żeby dokończyć książkę, a potem przez kilka godzin płakała. W gruncie rzeczy opłakiwała wszystko, co utraciła, porzuciła i od czego odeszła w ciągu całego swojego życia, a nie Paulę; opłakiwała rozwód, śmierć matki i wiele innych rzeczy, nad którymi przedtem nie pozwoliła sobie uronić łzy. Paula otworzyła drzwi i niepowstrzymana rzeka niewypłakanych łez porwała tę kobietę na lotnisku w Mediolanie.

- Jest w tobie coś, co zawsze przykuwało moją uwagę, jeszcze zanim Paula umarła. Celebrujesz życie, miłość, erotyzm, ale także odczuwasz silną więź z duchami bliskich ci osób. W twoich książkach są dwie szczególnie mocno wzruszające sceny: jedna to ta, w której Clara przygotowuje ciało zmarłej Feruli do pogrzebu. Na czaszce zostały jej może dwa czy trzy włosy, ona cała to obraz ludzkiej nędzy, zepchnięta na margines, do żałosnej nory, gdzie umarła w biedzie i zapomnieniu, a Clara ją myje, czysto ubiera, opowiada jej o rodzinie i żegna się z nią, tak jak ty pożegnałaś się z Paulą. Ewa Luna robi to samo z Zulemą, kiedy ta popełnia samobójstwo, strzelając sobie w usta: myje ją, czesze, przygotowuje, żeby mąż mógł ją zobaczyć. W naszych czasach i w kulturze amerykańskiej, w jakiej żyjemy, taka miłość do zmarłych jest nie do pomyślenia. Skąd u ciebie ten kult ?

- Nie wiem. Nigdy niczego takiego nie widziałam. Wyobraziłam to sobie. Ach! coś podobnego przeżyłam, gdy umarła moja teściowa, którą bardzo kochałam... Kiedy odchodzi ktoś bliski, trzeba czasu, żeby pożegnać się z ciałem i wszystkie te obrzędy pomagają zaakceptować śmierć; to jak rytuał przejścia, ostatnie pożegnanie przed rozstaniem. Trudno jest powiedzieć: "Ciało odeszło na zawsze, teraz musimy ułożyć nasze stosunki na płaszczyźnie czysto duchowej". Moja teściowa była osobą w starym stylu, o niczym nie skażonej, niewinnej duszy, była samą miłością. Umarła w szpitalu w Urugwaju w roku 1978. Był to w moim życiu okropny okres, małżeństwo z Miguelem legło w gruzach, byłam zakochana w pewnym muzyku i zamierzałam polecieć za nim do Hiszpanii, ale teściowa ciężko zachorowała i pojechałam się z nią pożegnać. Do szpitala dotarłam pod wieczór. Moja szwagierka wróciła do domu trochę odpocząć, gdyż była wyczerpana; od wielu dni nie odchodziła od łóżka matki. Kiedy przyjechałam, właśnie przenoszono moją teściową z oddziału intensywnej terapii do izolatki, gdzie mogła spokojnie umrzeć. Zostałam z nią przez całą noc, w pewnej chwili położyłam się w łóżku obok niej i zaczęłam opowiadać o wnuczętach, które uwielbiała i których nie widziała prawie od dwóch lat, o naszym życiu w Wenezueli, o pracy Miguela; nie wspomniałam jej oczywiście o tym, jak źle układało się nasze małżeństwo; mówiłam tylko o rzeczach dobrych i o tym, jak za nią tęsknimy i że już nic nie jest takie, jak było, odkąd się z nią rozstaliśmy, jakby jej obecność była punktem odniesienia w życiu Pauli i Nicolasa. Pokazałam jej zdjęcia dzieci... Ona była w śpiączce, wykrwawiała się od wewnątrz, ale może jej duch wysłuchał tych dobrych wiadomości.

- Odpowiadała ci?

- Nie, była całkowicie nieprzytomna. O świcie przyszedł lekarz i powiedział, że zostało jej już niewiele życia. Wtedy przypomniałam sobie, że nie zadzwoniłam do Miguela do Wenezueli; wyszłam, odszukałam telefon i powiedziałam mu, że musi przylecieć pierwszym nadarzającym się samolotem, bo jego matka czeka na niego, żeby umrzeć. Pomyślałam, że może nie zdążyć, ale że musi być przy tym obecny, żeby pomóc przez to wszystko przejść swemu ojcu i siostrze. Moja teściowa przeżyła jeszcze cały ten dzień, zaczekała na syna i umarła dwadzieścia minut po jego przyjeździe. Myślę, że ta noc u boku teściowej i czas, jaki spędziłam potem nad jej ciałem, były inspiracją do fragmentów Domu duchów i Ewy Luny, w których Clara i Ewa Luna składają ostatni osobisty hołd zmarłym Peruli i Zulemie. W nocy, kiedy umarła Paula, Celia i ja dopełniłyśmy tych intymnych ceremonii, jakbyśmy je miały po wielekroć przećwiczone: wybrałyśmy ubranie, sprzątnęłyśmy pokój, położyłyśmy jej na piersi zdjęcia dzieci, żeby zawsze miała je w opiece, zrobiłyśmy mały, na wpół pogański ołtarzyk, zapaliłyśmy świece, ustawiłyśmy kwiaty; działałyśmy niczym stare greckie żałobnice, które pomagają umierającemu, potem ubierają ciało i głośno płaczą na pogrzebie. Powtórzyłyśmy antyczne gesty, zapisane w genetycznej pamięci ludzkiego gatunku. Tak jak my, kobiety, instynktownie wiemy, co robić, kiedy wydajemy na świat nowe życie, tak samo potrafimy obchodzić się ze śmiercią. Moje stosunki z byłą synową Celią są naznaczone trzema wydarzeniami o fundamentalnym znaczeniu: są to narodziny moich dwóch wnuczek, którym pomagałam opuścić łono matki, i przejście Pauli od życia do śmierci, przy którym Celia była obecna i wspierała mnie. To stworzyło między nami niezwykłą więź.

- Są ludzie, którzy uważają, że trywializowałaś swoją tragedię, obnosząc się publicznie z tak osobistym bólem. Czy znalazłaś w tym jakieś pocieszenie?

- Pewna studentka zapytała mnie, czy nie czuję, że łatwo będzie mnie zranić, skoro wyjawiłam wszystkie moje tajemnice. Powiedziałam jej, że nie, że czuję się znacznie silniejsza. Sekrety osłabiają, prawda umacnia. Dzieląc się z innymi tym doświadczeniem, przekonałam się, że nie jestem w swoim cierpieniu sama, że każdy dźwiga swój krzyż. To nie jest żadna pociecha, tylko lekcja pokory, która pozwala mi łatwiej zaakceptować doświadczenia, jakie zsyła los.

- Kiedy tak mówisz, zdaję sobie sprawę, że wszystko przeżywasz w stopniu absolutnym: szczęście, namiętność, sukces, miłość, ból i uczucie braterstwa; akceptujesz wszystko, co przynosi ze sobą życie.

- Przynosi i odbiera... Kiedy coś się dzieje, człowiek stawia czoło problemom, jak umie, na oślep, bez żadnego planu, nieelegancko; refleksja przychodzi dużo później. Czasami los zapędza nas w ślepą uliczkę, skąd nie ma ucieczki i nie można zrobić nic innego, jak tylko dać się porwać i unieść fali wydarzeń. Za metaforę może posłużyć tu ciąża. To dziewięć miesięcy, kiedy coś nieuchronnie rośnie ci w brzuchu. Nic ci nie da narzekanie, że jesteś gruba, że puchną ci nogi, że wymiotujesz; musi upłynąć dziewięć nieubłaganych miesięcy, aż przyjdzie moment porodu. Potem tulisz do siebie dziecko, przystawiasz je do piersi i, przy odrobinie szczęścia, widzisz, jak dorasta... a jeśli nie masz szczęścia, patrzysz, jak umiera. Tak ja widzę i odczuwam moje życie: to proces naturalny, czasami bolesny i niewygodny, kiedy indziej cudowny; to droga bez powrotu, posuwamy się jedynie ku śmierci, dzień po dniu. Potem człowiek porządkuje przeszłość, oszukując pamięć.

- Jak to?

- Pamiętamy tylko to, co chcemy zachować: to, co najjaśniejsze i najciemniejsze. Szarości giną. Pamięć, podobnie jak fabuła, porusza się od jednego ważnego wydarzenia do drugiego.

Korzystam z kilku wolnych godzin, żeby do Ciebie napisać, choć listy idą tak długo, że kiedy go otrzymasz, Paula będzie już tańczyć flamenco, a cały ten koszmar dawno przeminie.

Willie przyleciał do mnie i jego wizyta dobrze mi zrobiła, przekonuję się, że mam jeszcze jakieś życie prócz szpitala, w którym siedziałam we dnie i w nocy przez cały grudzień i część stycznia. Mam męża, mam jeszcze drugie dziecko, wnuki, przyjaciół, słońce Kalifornii i dom, który na mnie czeka, pełen kochanych przedmiotów i kwiatów, które zasadziłam. Jest gdzieś radość... Myślałam, że nigdy już nie będę się mogła kochać, śmiać albo cieszyć smakiem dobrego wina, że coś nieodwracalnie we mnie pękło. Ale tak nie jest.

Paula towarzyszy mi wszędzie jak wtedy, kiedy rosła w moim brzuchu; stale czułam wówczas w sobie jej cudowną obecność. Próbuję nie patrzeć na nią wyłącznie jak na chorą, ale przypominać ją sobie roześmianą, Z włosami targanymi przez wiatr, widzieć tę piękną dziewczynę, jaką była, i jaką znowu będzie. Ogarnęła mnie dziwna pewność, że wyzdrowieje, przyleci z mężem do Stanów i pewnego, niezbyt odległego dnia, będzie patrzeć przez okno na mosty nad zatoką San Francisco. Może będzie je oglądać, siedząc w fotelu na kółkach, ale to wydaje mi się takie nieistotne... Jak też taka tragedia potrafi zmienić porządek rzeczy i wartości! Modlę się tylko o to, żeby przeżyła, opuściła oddział intensywnej terapii, zaczęła samodzielnie oddychać; nie mam odwagi myśleć o miesiącach czy latach, które przyjdą później, o tym równie okropnym czasie, w którym będzie musiała rozpaczliwie walczyć, żeby móc odnieść najdrobniejsze choćby zwycięstwo. Jednego dnia poruszy ręką, drugiego zacznie się na nowo uśmiechać i jak dziecko będzie musiała nauczyć się wszystkiego od początku. Jednym z najgorszych aspektów porfirii jest to, że jedna trzecia pacjentów, którym uda się wyjść z podobnego kryzysu, ma potem zaburzenia umysłowe. Powstaje jakaś ogólnoustrojowa zapaść, trudna do leczenia, gdyż nie można przyjmować żadnych lekarstw. Pojawiają się halucynacje, skłonności samobójcze, melancholia. Oby udało się tego uniknąć, moja biedna córka już się dosyć nacierpiała.

Czasami ogarnia mnie przerażenie: jak to możliwe, że coś podobnego nam się przydarzyło? Takie dramaty zdarzają się innym osobom... zawsze innym! Chwilami i ja, i mama zaczynamy pojmować, ile szczęścia miała nasza rodzina; przemoc i śmierć zawsze krążyły obok, deptały nam po piętach, ale nigdy nas nie dotknęły. Zawsze udawało się nam jakoś się wywinąć, lepiej czy gorzej, jednak się udawało. Teraz nie opuszcza nas ból, czuję, że umrę, nie mogę wciągnąć powietrza do płuc. Proszę niebiosa, żeby dały Pauli moją energię i zdrowie, przeżyłam już czterdzieści dziewięć lat i zrobiłam wszystko, co można. Co mi jeszcze zostało? Dlaczego ona, a nie ja?

Wraz z chorobą Paulity wszystko się zmienia. Willie i ja będziemy daleko od siebie, nie wyobrażasz sobie, jak nas to boli, ale nie ma innego wyjścia. On nie może zostawić pracy, a ja cały rok spędzę w Madrycie. Będziemy się odwiedzać, ale choćbyśmy nie wiadomo jak często do siebie jeździli, nigdy nie będzie dosyć. Spotkaliśmy się późno, dlatego postanowi­liśmy nigdy się nie rozstawać, ale czasami człowiek jest całkowicie bezradny; los się odwrócił, zadrwił z każdego z nas. Myślę o Erneście, który tak bardzo kocha Paulitę. Powiedział mi, że za nią tęskni, że mu jej brakuje, że dom bez niej wydaje mu się pusty. Ten mężczyzna będzie musiał być bardzo silny i bardzo cierpliwy, bo nieprędko znajdzie w Pauli taką dziewczynę, z jaką się ożenił.

Ból to coś bardzo dziwnego, to jak lekcja, której się trzeba nauczyć. Bez niego nigdy właściwie nie dorastamy. Początkowo człowiek się broni, obraża, kopie, opiera, neguje, od­rzuca, ale ból jest uparty i w końcu zawsze wygrywa, i kładzie cię na rękę· Jeśli jesteś silny i masz szczęście, przygnie cię do ziemi, ale nie załamie. Przychodzi moment akceptacji, powoli zdajesz sobie sprawę, że nie ma ucieczki i że musisz wychylić ten kielich do ostatniej kropli. A wtedy już tylko cierpisz i nie ma na to żadnych środków uśmierzających, dosięgasz dna, odbijasz się i zaczynasz wypływać na powierzchnię. Wiem, że i ze mną tak będzie, już to przeżywałam w swoim życiu. Ale teraz jestem jeszcze na etapie negacji i odrzucania, dlatego ten ból jest bardziej dotkliwy. Gdybym mogła otworzyć się i wchłonąć go jak gąbka, nie stawiając oporu, pozwolić, aby mnie ogarnął całkowicie, przeniknąłby mnie na wskroś, a potem ustąpił. Pozostawiłby mi siniaki, blizny i wspomnienia, ale by odszedł. Ernesto ma wielką wrodzoną mądrość, on akceptuje to, co się stało, i jest spokojny w swoim cierpieniu, nigdy nie widziałam, żeby się buntował, wręcz przeciwnie, mówi, żebym się nie zadręczała, że wszystko, co się dzieje, zmierza ku dobremu, i żebym zdała się na łaskę Boga. Są tacy jak Ernesto, ale ludzie mali jak ja wątpią w Boga i w siebie samych i muszą dostać wiele batów, żeby odebrać niezbędną nauczkę. To powolna droga do poznania, potykam się na niej po wiele razy o te same kamienie, ale może w końcu dobrnę do starości nieco mądrzejsza.

W tych chwilach nauczyłam się, że jedyne, co jest naprawdę ważne, to miłość. Przez całe swoje życie Paula obdarowywała wszystkich miłością i teraz zbiera plon. Tym darem dzieli się ze mną. Jakie to dla mnie wzruszające, kiedy widzę, jak wiele osób kocha moją córkę. Moją Paulitę! Aj, Celio, kiedy to się skończy? Co nas czeka? Już nie mogę dłużej...

(List Isabel do Celii Correas Zapaty,
pisany w styczniu 1992 roku w Madrycie)

O dzieciach i książkach

Usłysz moje słowa
żarliwe,
których nikt by nie wymówił,
gdybym ja tego nie zrobił.

PABLO NERUDA

Tata miał narzeczoną imieniem Rosa, która umarła w tajemniczych okolicznościach. Nigdy nie dowiedziono, że została otruta (tak jak w przypadku Rosy z Domu duchów), ale faktem jest, że ożenił się z jej młodszą siostrą, Isabel Barros Moreirą, babką Isabel, której ta zawdzięcza imię. Babka nigdy jej nie opuszcza: "Pisałam bez żadnego wysiłku, bez zastanowienia, bo zdania dyktowała mi jasno­widząca babka... " - mówi Isabel, która do tej pory uważa, iż duchy jej przodków wyznaczyły sobie w Caracas spotkanie, aby podyktować jej historię rodziny. Isabel i jej dziadków poznałam w tym samym czasie, ponieważ stale nosi przy sobie ich fotografie i ustawia je na nocnym stoliku, obejmując w posiadanie hotelowy pokój, w którym zatrzymuje się podczas podróży. Chociaż w roku 1981 pracowała po dwanaście godzin na dobę jako sekretarka administracyjna w pewnej prywatnej szkole, wróciwszy do domu, zabierała się do pisania na swojej przenośnej maszynie i robiła to aż do świtu następnego dnia. Będąc w transie, nie czuła ani zmęczenia, ani senności. "Rozpierał mnie nadmiar energii, jakbym miała w sobie zapaloną latarnię" - napisze potem w Pauli.

List do dziadka zaczął się nieprzewidzianie rozrastać i torba, w której wszędzie nosiła ze sobą maszynopis, zrobiła się taka ciężka, że kiedy postanowiła policzyć strony, okazało się, że jest ich pięćset: " ...tekst był tyle razy przerabiany i poprawiany białym korektorem, że niektóre kartki nabrały sztywności kartonu, inne miały plamy po zupie, a na wielu dopiski przyklejone były taśmą w taki sposób, że rozkładały się jak mapy... ". Isabel nie wiedziała jeszcze, że zaczęło się wypełniać jej przeznaczenie, ale już przeczuwała wielkość dzieła, które, drżąc na całym ciele, wydała na świat: " ...ten plik kartek związanych tasiemką był dla mnie niczym nowo narodzone dziecko (...) Napisa­łam pierwszą książkę. Nie wiedziałam, że zmieni ona moje życie, ale czułam, że skończył się okres paraliżu i niemoty".

Skończyła pisać Dom duchów w okolicach Bożego Narodzenia, które spędzała w Caracas. "Najtrudniejszy był epilog, pisałam wciąż nowe wersje i nie mogłam trafić w odpowiedni ton, raz wychodził zbyt sentymentalnie, kiedy indziej brzmiał jak kazanie albo pamflet polityczny, wiedziałam, co chcę powiedzieć, ale nie wiedziałam, jak to wyrazić, aż duchy znowu przyszły mi z pomocą". We śnie zobaczyła swojego zmarłego dziadka, leżącego w tym samym pokoju, do którego weszła kiedyś jako dziecko, żeby wykraść srebrne lusterko Meme. Usiadła przy nim, żeby mu opowiedzieć historię, którą właśnie napisała, i w miarę jak do niego przemawiała, cienie się rozpraszały i pokój się rozjaśnił. Wówczas zdała sobie sprawę, że najlepszym rozwiązaniem jest pozwolić, aby to Alba opowiedziała tę historię. "Alba, wnuczka, pisze historię rodziny przy zwłokach swojego dziadka, Estebana Trueby, czekając rana, żeby móc go pochować".

Zapytałam, czy poczuła się inaczej tamtej nocy 1981 roku, kiedy napisała słowo: "Koniec". Powiedziała mi, że to było nad ranem w sypialni, dokąd przeniosła maszynę do pisania, podczas kiedy Miguel spał, a ostatnie słowo napisała, obudziwszy się ze snu o Tacie; pojawił się, aby pomóc jej napisać zakończenie, przy którym utknęła. Kiedy skończyła, zamknęła maszynę, związała maszynopis tą samą tasiemką co zawsze, schowała go do torby, zgasiła światło i poszła spać.

Isabel Allende była dziennikarką, autorką bajek dla dzieci, sztuk teatralnych i scenariuszy radiowych i telewizyjnych, ale prawdziwym jej powołaniem było pisarstwo. Skończyła Dom duchów, ale jeszcze nie zdawała sobie sprawy, jak wielkie dzieło stworzyła ani w jakim zmierza kierunku.

Isabel i Miguel Frias jeszcze wspólnie witają ten pisarski sukces. Upływa trochę czasu, zanim Dom duchów (opublikowany w Hiszpanii nakładem wydawnictwa Plaza & Janes) dzięki staraniom wujka Ramona ukaże się w końcu w Caracas. Zaczynają się pierwsze podróże promocyjne i pierwsze kontakty z europejskimi wydawcami. Tymczasem małżeństwo Isabel z Miguelem sprowadza się do pełnych kurtuazji wysiłków mających im umożliwić pokojową koegzystencję.

Namiętność umarła dawno temu; ale jest jeszcze serdeczność i wzajemne zrozumienie. Świętowanie triumfu Domu duchów zostaje odłożone na później, gdyż właśnie wtedy Miguel traci pracę i zaczyna popadać w częste omdlenia. To wówczas lekarze odkrywają, że Miguel, Paula i Nicolas cierpią na to samo schorzenie genetyczne: porfirię. Nie ma powodu, żeby się od razu niepokoić. Przy zachowaniu minimalnych środków ostrożności chorzy na porfirię mogą prowadzić normalne życie. Między Isabel i Miguelem rozwiera się coraz większa przepaść. "Trudno było walczyć z mężem, który nie stawiał oporu". Kilka lat wcześniej, kiedy Isabel " ...w jakimś hipnotycznym transie, jak szczury z Hameln... " poszła za "argentyńskim flecistą", aby po trzech miesiącach wrócić, gdyż nie potrafiła żyć bez dzieci, Miguel (prawdopodobnie ze względu na swoją angielską flegmę) myślał, że nadal będą ze sobą, jakby nic się nie stało: " ...to zamykanie oczu na rzeczywistość było najmocniejszym rysem jego charakteru... " - napisała w Pauli.

Koniec jest nieunikniony. Ostateczne rozstanie odbywa się bez rozdzierania szat; po dwudziestu czterech latach małżeństwa Isabel Allende znowu jest wolna. Do tego momentu ma na swoim koncie trzy książki: Dom duchów, Miłość i cienie i Ewę Lunę.

Isabel przede wszystkim jest matką. Kocha swoje dzieci miłością pełną i świadomą, jakiej nauczyła się od doni Panchity, ale radośniejszą, bez owych czarnych chmur smutku, jakie spowijały jej własne dzieciństwo. Jeszcze przed urodzeniem Pauli, tuż po jej poczęciu, zobaczyła ją we śnie. Podobnie jak między doną Panchitą i Isabel, między nią i Paulą narodziła się sekretna więź, kiedy jeszcze nosiła córkę w sobie. Mówi do niej: "Ten czas, kiedy żyłaś we mnie, był pełnią szczęścia, potem nie czułam się tak dobrze w żadnym towarzystwie".

Pia Leiva, serdeczna przyjaciółka Isabel jeszcze z Chile, pamięta jej gorączkowe przygotowania do przyjęć urodzinowych, kiedy ku uciesze dzieci robiła zabawki, wykonywała różne ozdoby i malunki, obmyślała przebieranki, urządzała teatrzyk kukiełkowy i pantomimę - a wszystko to było wytworem pracy jej umysłu albo własnych rąk.

"Dzieci zdeterminowały moją egzystencję; z chwilą ich narodzin przestałam myśleć w kategoriach indywidualnych i we troje stanowiliśmy nierozłączną całość... nigdy nie przyszło mi nawet na myśl, że macierzyństwo może być wyborem, uważałam, że przychodzi nieuniknione, jak kolejna pora roku".

Dokumentalny film zrealizowany przez BBC na podstawie Pauli, w którym Isabel występuje w roli narratorki, można było nakręcić jedynie dlatego, że Isabel i jej matka Panchita przez lata gromadziły zdjęcia i ulubione przedmioty Pauli w czymś w rodzaju sanktuarium. Tam, pomimo przeprowadzek, podróży i zmian w życiu całej rodziny, wszystko pozostało nietknięte. Zdjęcia były przechowywane niczym relikwie; widać na nich poszczególne etapy życia Pauli i Nicolasa: zaraz po urodzeniu (Isabel w białej koszuli, zmęczona po porodzie, ale zwycięska, ze swym trofeum w ramionach), w szkole podstawowej (z tego czasu, kiedy jako Juanita i Perico pojawili się w bajkach swojej mamy), podczas uroczystości rodzinnych z okazji zakończenia studiów, ich śluby, a na koniec dzieci Nicolasa - wnuki Isabel.

Ta uczuciowa i wrażliwa osoba nie może nie dostrzegać podobieństwa między wydaniem na świat dziecka i książki: "Radosny proces poczęcia dziecka, cierpliwość, by je donosić, siłę, by je wydać na świat, i uczucie ogromnego zdumienia, które ten proces wieńczy - wszystko to można porównać tylko do tworzenia książki. Dzieci, identycznie jak książki, to podróż kobiety w głąb siebie, w czasie której jej ciało, umysł i dusza zmieniają orientację, ukierunkowując się na samo centrum ludzkiej egzystencji".

W październiku 1987 roku na zaproszenie Centrum Poezji i wydziału języków obcych Kalifornijskiego Uniwersytetu Stanowego w San Jose Isabel przybywa do Kalifornii. Wyjeżdżając stamtąd, pozostawia za sobą smugę śmiechu i radości, entuzjazmu i sympatii studentów i wykładowców, połączyła ją wówczas z nimi więź, którą upływające lata zamiast osłabić, umacniają. Isabel została bowiem naznaczona, było w niej coś, co kazało jej ciągle iść dalej i wypełnić swoje przeznaczenie. Nie raz i nie dwa powróci jeszcze do San Jose, które stanie się jej bramą do Stanów Zjednoczonych, kraju, gdzie przyjdzie jej spędzić najważniejszą część swego życia.

Podczas owej pierwszej podróży Isabel przypadkowo poznaje Williego Gordona i staje się bohaterką i narratorką własnej historii miłosnej. Minęło ponad dziesięć lat i ich związek trwa nadal, choć nieustannie jest wystawiany na próby. Niczym dobrze zahartowany dzwon ciągle brzmi tak samo dźwięcznie jak na początku, kiedy w hotelu Fairmont w San Jose pierwszy raz spojrzeli sobie w oczy. Ani tragedie przedwcześnie zmarłych córek, Pauli i Jennifer, ani problemy z pozostałymi dziećmi Williego, ani trudności Isabel w zaadaptowaniu się w Stanach Zjednoczonych nie zdołały uszkodzić metalu dobrej miłości, jaka ich łączy. "Razem mamy siłę rozpędzonego pociągu" - napisała Isabel.

"Było to jak powtórne narodzenie, mogłam wymyślić sobie nową wersję swojej osoby tylko dla tego mężczyzny". Kiedy się poznali, Isabel miała już opublikowane trzy powieści i dzięki przekładom swoich książek na ponad dwadzieścia osiem języków była owacyjnie przyjmowana na całym świecie. Willie przeczytał Miłość i cienie na dwa miesiące przed spotkaniem i chciał ją poznać, ale nieważne było, że on pierwszy uczynił krok w jej stronę, bo fascynacja sobą była wzajemna, a pierwsza wymiana spojrzeń była dla obojga niczym wyładowanie elektryczne.

"Jakie było moje życie, zanim poznałam Williego? Było to też dobre życie, pełne silnych wrażeń. Żyłam wśród skrajności, mało rzeczy przyszło mi łatwo albo bez problemów... zdobywanie każdego bastionu z szablą w ręku, ani chwili zawieszenia broni czy nudy, spektakularne sukcesy i sromotne porażki, pasje i miłości, a także samotność, praca, utrata bliskich i rozstania". Teraz jest tak jak w jej felietonie z cyklu "Impertynenci", gdzie Isabel wygłosiła pozytywną opinię o amerykańskim mężu: "Jest to jeden z nielicznych egzemplarzy tego gatunku (...) który zmywa naczynia, bawi się z dziećmi (...) i w soboty kosi trawnik".

To kalifornijskie doświadczenie żony i pani domu będzie zdecydowanie różne od tego z jej pierwszego małżeństwa. W nowym życiu wszystko sprzysięga się przeciwko niej: środowisko, język, osobowość Williego, który ją kocha, nie dając się ujarzmić, problemy z jego młodszym synem, mieszkającym z nimi, podczas gdy dwaj starsi, którzy opuścili już dom, wiodą żywot "dzieci ulicy", popadając w coraz to większe kłopoty; takie nagromadzenie przeciwności zniechęciłoby każdego. Jednak ta bojowniczka, która "przeszła przez życie, walcząc z nim jak z bykiem na arenie", nie poddaje się i robi to samo co w Caracas, kiedy jej życie rodzinne stało się nie do zniesienia: pisze. W ogniu wojny, z maczetą w jednej ręce i ołówkiem w drugiej, w kancelarii adwokackiej Williego w samym centrum San Francisco pisze Opowieści Ewy Luny. Po części udało się jej spacyfikować terytorium domowe i zasiadła do następnej książki. Był to Niezgłębiony zamysł, fabularyzowana opowieść o życiu ukochanego mężczyzny przedstawionego pod postacią Gregory'ego Reevesa. Kiedy Willie po raz pierwszy zobaczył wydaną książkę, poczuł się uświęcony w miłości. Powiedział mi, że był to jeden z najszczęśliwszych momentów w jego życiu.

Jest rok 1991, można sądzić, że praca, cierpliwość i miłość zaczęły wydawać konkretne owoce. Jej dzieci - Paula, a po niej Nicolas - ogarnięte takim samym miłosnym szaleństwem co matka wstępują w Caracas w związki małżeńskie wkrótce po tym, jak ona w Kalifornii wychodzi za Williego. Paula i Ernesto przenoszą się do Hiszpanii; są prawdziwie zakochaną parą, mogą się spodziewać, że mają przed sobą długie lata, że przyjdzie na świat kilkoro dzieci, by Isabel miała kogo rozpieszczać. Szóstego grudnia, prezentując czytelnikom w Hiszpanii powieść Niezgłębiony zamysł, która właśnie opuściła drukarnię, Isabel odbiera pilny telefon: chodzi o jej córkę Paulę.

Ostatnie sensowne zdanie, jakie od niej usłyszała, brzmi: "Kocham cię, mamo". Błąd lekarzy czy też fatalne zrządzenie losu sprawia, że Paula zapada w śpiączkę i przez pierwsze sześć miesięcy trwa w stanie wegetacji w szpitalu w Madrycie. Leży nieruchomo wśród rurek, igieł i sond, dzień i noc podłączona do respiratora, Isabel nie poddaje się. Kiedy tylko Paula zaczyna samodzielnie oddychać, porywa ją z madryckiego szpitala i umieszcza w kabinie sanitarnej na pokładzie pasażerskiego samolotu, który przywozi je do Stanów Zjednoczonych. Następne sześć miesięcy Paula spędzi w domu Isabel i Williego w San Rafael w Kalifornii pod opieką matki. Nie odzyskuje świadomości. Przez całe miesiące, nie tracąc nadziei, Isabel zagląda w jej nieruchome źrenice. W niedzielę piętnastego czerwca 1994 roku, przeczytawszy maszynopis Pauli, bardzo wzruszona napisałam do niej: Od chwili, kiedy lecąc do Madrytu napisałaś do mnie list, Twój plan ratowania Pauli stał mi się bardzo bliski i łączyłam się z Tobą w nadziei na jej powrót do Twojego, naszego świata, jedynego, jaki znamy. W trakcie czytania maszynopisu, kiedy znałam już zakończenie i wiedziałam, że nie było ratunku, oczekiwałam razem z Tobą na to, co niemożliwe, na cud. Żeby patrzeć na córkę, która jest już poza zasięgiem matczynej miłości, potrzeba ponadludzkiej siły. "Co ma wspólnego ta leżąca bezsilnie postać z tamtą smukłą dziewczyną, będącą uosobieniem wszelkiej dobroci? Ach, ten twój wdzięk, Paulo" - powie w pewnej chwili Isabel, patrząc na córkę.

Wszyscy oczekiwaliśmy cudu. W najdrobniejszych gestach Isabel usiłuje dopatrzyć się u Pauli oznak wewnętrznego życia. Ona, niezwyciężona gladiatorka, władczyni snów, czuła i wrażliwa matka, pełna energii odkupicielka, próbuje paktować ze Stwórcą, modląc się, aby Paula mogła żyć poprzez nią: "Czy mogę żyć za ciebie? Nosić cię w swoim ciele przez te pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, które ci skradziono? Nie znaczy to, że chciałabym cię przypominać, ale żyć twoim życiem, być tobą, żebyś we mnie mogła pulsować, czuć i kochać, żeby każdy mój gest był twoim gestem, mój głos twoim głosem. Chciałabym się usunąć, zniknąć, żebyś mną zawładnęła, córeczko, żeby twoja pogodna i niestrudzona dobroć zastąpiła moje stare lęki, żałosne ambicje, resztki próżności".

Paula to więcej niż zapis pamięci, to długa błagalna modlitwa. Ukochane duchy Isabel unisono zanoszą modły i jak wtedy, gdy dyktowały jej do ucha Dom duchów, ich głosy zlewają się w jedną nutę pełnego harmonii elegijnego koncertu. Isabel wychodzi na spotkanie śmierci i zmienia ją w sprzymierzeńca życia, unieśmiertelniając ducha swej córki. W liście, który miał zostać otwarty po jej śmierci (napisanym podczas miodowego miesiąca w Szkocji), Paula prosi, aby o niej nie zapomnieć. Pisząc Paulę, matka spełnia ostatnią wolę córki. Książka ponownie łączy nas z Paulą-kobietą i jak podczas hierofanii12, świętej ceremonii, która powtarzając się, za każdym razem zachowuje swoją świętość, tak i my łączymy się z nią, ilekroć czytamy te strony. W ostatnim przesłaniu Paula przybliża każdego z nas do duchów naszych bliskich, tych zmarłych i tych żywych, mieszkających daleko od nas. Jest tylko jedno światło, pozwalające widzieć w półmroku obu tych światów: miłość.

Podczas agonii Pauli Isabel powiedziała: "Tę drogę muszę przejść, krwawiąc", i odmówiła przyjęcia środków uspokajających i nasennych. Kiedy zadaje sobie pytanie, gdzie była Paula, zanim przyszła na świat, i gdzie będzie po śmierci, jej matka, dona Panchita, odpowiada: "Paula już jest z Bogiem. Bóg jest tym, co łączy, tym, co podtrzymuje tkankę życia, a co ty nazywasz miłością".

To prawda, Isabel, Paula dokonała subtelnych cudów, jak to kiedyś określiłaś: kazała nam dojrzeć i wskazała nam drogę współczucia i mądrości.

Afrodyta

- Porozmawiajmy o Afrodycie. Twoja tłumaczka, Margaret S. Peden, powiedziała, że to fascynująca mieszanka studiów historycznych, prawd psychologicznych, humoru i fikcji. W książce tej za pośrednictwem zmysłów odzyskujesz upodobanie do życia utracone podczas długiej żałoby po śmierci Pauli. Wydaje się, że jest to powrót do zmysłowości w pełni świadomej, nieco duchowej, chociaż wydawać by się to mogło paradoksem. Opowiedz mi o tym powrocie do świata zmysłów.

- Ta książka zrodziła się trochę jak żart, jaki przyszedł do głowy jednocześnie mnie i Robertowi Shekterowi, mojemu przyjacielowi, z którym umawiam się często na poranną kawę. Pomyśleliśmy, że ja mogłabym napisać książkę o afrodyzjakach, zamieszczając w niej przepisy kulinarne, a on by ją zilustrował. Jednak kiedy zaczęłam drążyć ten temat, zdałam sobie sprawę, jak szeroki i fascynujący jest świat zmysłów. Zaczęłam się śmiać, na nowo odkrywać przyjemność, jaką niesie zabawa, ironia, swobodna i niewymuszona narracja, o jakiej w ostatnich latach niemalże zapomniałam. Zapytałam Carmen Balcells, co sądzi o tym pomyśle, i jej entuzjazm sprawił, że z ufnością kontynuowałam moje dzieło. Napisałam prawie trzysta stron, Robert Shekter zrobił rysunki, a w Chile moja matka wymyśliła ponad sto przepisów kulinarnych, zgodnie z listą afrodyzjaków, którą jej dostarczyłam, po czym przyjechała do mnie do Kalifornii, aby je wypróbować. Ta książka wyprowadziła mnie z bardzo długiego i ciemnego tunelu, w którym tkwiłam przez trzy lata. Nareszcie znowu zaczęłam postrzegać świat w całej jego niezwykłej niedorzeczności i urodzie.

- Ten zwrot ku esejowi jest przejawem pewnego szczególnego typu dojrzałości, bardzo rzadkiego u pisarki, która - ogólnie rzecz biorąc - nigdy nie była eseistką, nie mówiąc już o eseju humorystycznym.

- Nie dano jej po temu okazji. Ta pisarka musiała sama wywalczyć sobie poważanie.

- Po przeczytaniu Afrodyty mogę powiedzieć, że jest to tekst pełen humoru, medytacji, refleksji, solidnie udokumentowany. Najbardziej podoba mi się, że zmuszasz nas do śmiechu - jak w pierwszych utworach.

- A co można powiedzieć na serio o erotyzmie i afrodyzjakach? Ja śmiałam się, pisząc, mam nadzieję, że inni uśmiechną się, czytając.

- W twoich książkach są niezapomniane fragmenty opisujące miłość, namiętność i czułość. Zmysłowa rozkosz obecna jest we wszystkich twoich utworach, a szczególnie w Afrodycie. Poświęciwszy tyle stron sztuce erotycznej i afrodyzjakom, masz zapewne jakiś wniosek końcowy?

- Przemierzywszy w tę i z powrotem świat zmysłów, stwierdzam, że jedynym niezawodnym afrodyzjakiem jest miłość.

- Miłość i namiętność, dwie stałe w twojej twórczości. Na początku Opowieści Ewy Luny jest taka długa zmysłowa scena, rozgrywająca się między Rolfem Carle a Ewą Luną; to wprowadzenie do opowiadań o miłości, jakie ta bohaterka będzie snuła przez resztę książki. Miłość Irene Beltran i Francisca w Miłości i cieniach staje się sublimacją namiętności. Podczas wspólnej nocy spędzonej w pobliżu kopalni Los Riscos Francisco "zatapia Irene w szczęśliwych wodach". Która kobieta nie marzy, żeby być tak kochaną? W twoich postaciach jest mieszanina gwałtownego pożądania i wielkiej czułości.

- Ach, te zmysły! Węch, dotyk, smak... Interesują mnie kształty, barwy, aromaty, dźwięki, smaki. Chcę, aby moje postaci za pośrednictwem zmysłów nawiązywały kontakt z rzeczywistością. To właśnie dzięki tym szczegółom odbieranym zmysłami udaje mi się sprawić, że fikcyjny świat książki staje się dla czytelników wiarygodny. Czasami mówią mi: to tak, jakbym sam to przeżywał. I o to chodzi: aby fikcja była odbierana jako rzeczywistość.

- Czy Afrodyta jest esejem o seksualności i zmysłowości?

- Esej to słowo, które odstrasza. Powiedzmy, że są to rozważania o rozkoszy. Erotyzm wywodzi się ze zmysłowości, jedno nie może istnieć bez drugiego. Natomiast seks może się bez nich obu obejść i stać się aktem brutalnym. W tej książce interesuje mnie zmysłowość.

- Dlaczego nie uciekłaś się do fikcji, która jest twoją mocną stroną?

- W Afrodycie jest tyle anegdot i historyjek, jakby to była fikcja. Moja agentka Carmen Balcells powiada, że całe moje życie to fikcja literacka.

- Czy po napisaniu Afrodyty łatwo ci było wrócić do powieści?

- Raczej tak. Tam czuję się swobodniej, pływam jak ryba w wodzie, a przy okazji sama się bawię, ale nie mogę narzekać, przy Afrodycie również się nieźle ubawiłam.

- Podoba mi się tytuł - przywodzi na myśl rozkosze i przyjemności seksualne.

- Użyję tego zdania jako sloganu reklamowego! Wracam do powieści, gdyż pociągają mnie takie długoterminowe projekty, które pochłaniają życie: to tak, jakbym się zakochiwała. Są tacy, którzy wolą moje opowiadania, ja jednak przedkładam nad nie powieść.

- Czy w scenach miłosnych w twoich utworach są elementy autobiograficzne?

- Gdybym była mężczyzną, odpowiedziałabym, że wszystko to czysta autobiografia i że oprócz tego było jeszcze więcej, ale że przez dyskrecję o tym nie wspomniałam. Widziałaś, jak mężczyźni się na ten temat przechwalają? A pisarze są najgorsi. Pewnego razu na jakiejś konferencji bibliotekarzy, na której przyszło mi wygłosić wykład inauguracyjny, ktoś zadał mi to pytanie. Zrobiła to dojrzała, zmęczona życiem, otyła kobieta, podobna do wielu innych obecnych wśród publiczności. Powiedziałam, że te gorące sceny są wyssane z palca. Wszyscy zebrani odetchnęli z ulgą.

- Czy to była uczciwa odpowiedź?

- Powiedzmy, że była to odpowiedź płynąca ze współczucia. Te sumienne bibliotekarki nie mogły wyjść z tego spotkania ze świadomością, że ominęło je w życiu coś, co ja otrzymałam w nadmiarze (tym bardziej że nie jest to do końca prawdą). W większości przypadków piszę o takim seksie, jaki chciałabym przeżywać. Miałam dużo szczęścia i w niektórych przypadkach przydało mi się własne doświadczenie, ale nie jestem ekspertem od Kamasutry i kokieteria nie jest moją najsilniejszą stroną. Myślę, że w sprawach erotycznych jestem zupełnie przeciętną kobietą. We wszystkim, co piszę, są elementy autobiograficzne; gdybym nigdy nie czuła strachu, miłości, smutku, namiętności, pożądania i nieskończonej gamy uczuć - jak mogłabym je opisać? Sceny miłosne pokazują nieraz to, co zdarzyło mi się parokrotnie przeżyć, ale często tworzę je wyłącznie w wyobraźni.

- No to w końcu jak: przeżyłaś czy zmyśliłaś?

- Przeżyłam i ubarwiłam. Całkiem mocno ubarwiłam... (Śmieje się). Mam skłonność do wymyślania zalet, których mój ukochany nie posiada, i kiedy jestem zakochana, dużo wybaczam. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jest kochankiem znacznie lepszym, niż się faktycznie okazuje w realnym życiu. Ale nie narzekam. Miałam w miłości kilka znakomitych momentów, chwile, które wspominam z nostalgią i wdzięcznością i które przydają mi się w moich powieściach.

- Podoba mi się, że pięćdziesięcioletnia babcia tak właśnie pisze o zmysłowości w Afrodycie.

- A któż ma większe prawo do wypowiadania się na ten temat niż osoba dźwigająca na grzbiecie pół wieku? Niestety, żyjemy w społeczeństwie, w którym kobietom nie wybacza się ich lat, Celio. Mężczyznom owszem, o ile tylko mają forsę i władzę. W innych kręgach kulturowych wiek jest doceniany, zmarszczki obnosi się z dumą, bo oznaczają doświadczenie i mądrość życiową. Ale tutaj zaledwie pokażą się nam pierwsze siwe włosy, już przestaje się nas, kobiety, dostrzegać, nikt nas nie widzi ani nie słucha, nikt się nami nie interesuje, poza innymi równie dojrzałymi kobietami. A przecież nosimy w sobie ten sam ogień co dawniej, tyle że wykorzystujemy go nie do uwodzicielskich sztuczek, ale do zaspokajania ciekawości świata i chęci pomagania innym. Możemy się przeistoczyć w opiekuńcze, szlachetne, rozsiewające blask czarodziejki. A także - czemuż by nie? - potrafimy być namiętnymi i mądrymi kochankami. Ktoś powiedział Glorii Steinam, że nie wygląda na swoje sześćdziesiąt lat, a ona natychmiast odparła, że właśnie tak wygląda sześćdziesiątka! Tak więc jeżeli ktoś po przeczytaniu Afrodyty powie, że trudno uwierzyć, iż ta książka została napisana przez pięćdziesięcioletnią babcię, odpowiem mu jak Gloria: właśnie taka jest pięćdziesiątka!

- W Afrodycie jest takie śmieszne powiedzonko: cnotę ma się po to, aby ją stracić. Taka lekkość jest nieczęsto spotykana u kobiet z latynoskiego kręgu kulturowego. Napisałaś o swojej własnej seksualności bardzo otwarcie. Nie obawiasz się negatywnej reakcji czytelników, zwłaszcza innych kobiet?

- Nie, czytelniczki zazwyczaj identyfikują się ze mną, kiedy opowiadam o tych rzeczach, bo wszystkie przechodzimy przez to samo. W naszej seksualności są pewne fazy, to kwestia hormonów. Od piętnastego do czterdziestego roku życia kobiety są w pełni okresu rozrodczego, nic dziwnego, że zachowujemy się wtedy jak zwierzęta podczas rui. Ja do trzydziestego piątego roku życia wyznawałam niemalże wiktoriańską moralność, potem obudziła się we mnie ciekawość i postanowiłam głębiej zbadać temat. Po czterdziestym piątym roku życia zaczęłam działać bardziej selektywnie; bardziej interesuje mnie jakość niż ilość czy różnorodność. Miałam szczęście, gdyż pojawił się Willie i już nie musiałam polować na mężczyzn po całym świecie. Wiele koleżanek w moim wieku oświadcza z dumą, że seks już ich nie interesuje, chociaż przyznają, że tęsknią za towarzystwem i czułością. Mówią, że kiedy kończy się ta seksualna obsesja, przychodzi uczucie wielkiej swobody i przypływ sił twórczych. Któregoś dnia przeczytałam, że najbardziej strzeżonym sekretem świata jest ten, iż połowa mężczyzn koło sześćdziesiątki cierpi z powodu impotencji. Ilu znasz takich, którzy by się do tego przyznali?

- Żadnego. Wróćmy jednak do kobiet. Jak wytłumaczyć, że twoje bohaterki mają tak różne podejście do spraw miłości i seksu? Porównajmy choćby Clarę i Blancę z Domu duchów. Clara w swoim związku nie potrzebuje uczucia miłości, w najmniejszym stopniu nie przeszkadza jej to w kontaktach fizycznych, natomiast jej córka Blanca w imię tejże miłości gotowa jest do największych wyrzeczeń i poświęceń.

- Celio, nie próbuj wszystkiego tłumaczyć. Zarówno w moich powieściach, jak i we mnie samej jest wiele sprzeczności. Myślę, że kobiety i mężczyźni są jednakowo zdolni do przeżywania miłości opartej na kłamstwie. Wyrosłam w przekonaniu, że miłość może wszystko; nie zapominaj, że całe dzieciństwo upłynęło mi pod znakiem obrosłej w legendę miłości mojej matki i wujka Ramona. Żyjąc w kraju, gdzie nie istnieje rozwód, w katolickim i konserwatywnym środowisku, w zamkniętym kręgu potężnych rodów, ta para siłą swej namiętności pokonała wszelkie przeszkody. A była to czysta namiętność, jak z powieści, gdyż nie są to dwie uzupełniające się osoby, dwie bratnie dusze, które spotykają się w zgiełku wszechświata; właściwie zdumiewa mnie fakt, że przeżyli razem pół wieku, mając ze sobą tak niewiele wspólnego. Ale skądś wzięli siłę, żeby wyzwać pół świata i ocalić swój związek. Może między miłością i namiętnością nie ma znowu tak wielkiej różnicy...

- Początek każdej wielkiej miłości jest właśnie taki - pełen namiętności.

- Jaka szkoda, że płomienny zamęt przechodzi w wyciszoną miłość! Najbardziej ze wszystkiego lubię właśnie ten zamęt.

- Jakie czynniki mogą rozpalić namiętność, a jakie ją ugasić?

- Co rozpala namiętność? Przypuszczam, że wystarczy własna fantazja. Co ją gasi? Rutyna, jeśli ktoś pozwoli sobie na zaniedbanie, i bieda. Sądzę, że nie są tu najważniejsze takie przeszkody, jak oddalenie, różnice klasowe, wiek, rasa, dzieci każdej ze stron... z tym wszystkim można sobie poradzić; dla mnie tym, co niszczy namiętność, są wyrzuty sumienia. Jeśli czuję się czemuś winna, noszę w sobie mojego własnego wroga i w końcu to on zwycięża. Dlatego na dłuższą metę niewierność mi nie służy; świadomość, że zdradzam, odbiera mi całą przyjemność.

Z miłości

- Przyszedł moment, abyśmy porozmawiały o fleciście z Hamelo. Napisałaś w Pauli, że w roku 1978 w Caracas, będąc żoną Miguela, zakochałaś się w argentyńskim muzyku. Opisu­jesz go dość ironicznie, mówisz, że grał na flecie w łóżku.

- Tu nie chodzi o żadną metaforę w wątpliwym guście, naprawdę grał na tym instrumencie.

- Jak ten z twojej ulubionej bajki z dzieciństwa?

- Tak, bo w zaślepieniu ruszyłam w ślad za nim do Hiszpanii, jak te biedne szczury z Hameln. Niezbyt dobrze wyszłam na tej przygodzie, ale byłoby gorzej, gdybym tego nie zrobiła i żyła później z poczuciem frustracji, że Prawdziwa Miłość (taka dużą literą) przeszła mi koło nosa, a ja nie miałam odwagi, by pójść za nią.

- A czy to była Prawdziwa Miłość?

- Oczywiście, że nie, bo inaczej nie byłoby mnie dzisiaj tutaj, ale sama musiałam się o tym przekonać. Ostrzeżenia na nic się zdały. Burza namiętności okazała się silniejsza niż najbardziej elementarny rozsądek.

- Zdarzyło ci się to jeszcze kiedyś?

- Zakochać się? Tak, ale w Hameln czegoś się nauczyłam i już nie odchodzę za pierwszym flecistą, jaki przejdzie pod moim oknem, wygrywając swoją melodyjkę…

- Gdyby próbowano cię sklasyfikować i nazwano pisarką miłości, zgodziłabyś się z tym?

- Sądzę, że to byłoby niebezpieczne. "Pisarka miłości" trąci "harlequinem", a pokrętne relacje między moimi bohaterami są od tego jak najdalsze.

- Ale przecież miłość jest jednym z wielkich tematów twojej twórczości. A także, niewątpliwie, twego życia.

- Jest wiele spraw, do których często powracam w moich książkach: miłość, śmierć, solidarność, przemoc. Są także wątki polityczne i społeczne, sny, zbiegi okoliczności, motywy historyczne. Ale masz rację, w moim życiu główną motywację postępowania bohaterów stanowiła miłość, nie tylko erotyczna oczywiście. Sądzę, że u podłoża miłości leży sympatia. Klimat ciepła, serdeczności, intymności jest niczym żyzna gleba, na której wszystko wyrasta bez wysiłku. Kiedy mówię o "kochaniu się", mówię o związkach, które mogą, ale nie muszą obejmować seksu; to wspólnota, porozumienie, pieszczoty, humor. Można powiedzieć, że "kocham się" z moimi wnukami.

- Celia, twoja synowa, rozwiodła się w dość przykrych okolicznościach. Zakochała się w kimś innym, również należącym do twego otoczenia. Powiedzmy, że wybuchł skandal. Co czujesz w związku z tym faktem?

- Bronię mojej rodziny i wszyscy cierpimy z powodu tego, co zaszło, ale nadal kocham moją byłą synową.

- To godne podziwu. Takie sytuacje zazwyczaj rozpętują nienawiść.

- Ja nie nienawidzę nawet Pinocheta, za dużo z tym zachodu. Żeby nienawidzić, trzeba mieć dobrą pamięć i czas do stracenia. Nadal kocham Celię jak córkę z tych samych powodów, dla których kochałam ją przedtem; ona dalej jest tym samym człowiekiem. Skrzywdziła pewne osoby, jednak nie naumyślnie, lecz ponieważ nie mogła tego uniknąć. Działała powodowana namiętnością - jak mogłabym jej nie rozumieć, skoro przeszłam przez to samo?

- Sądzisz, że miłość usprawiedliwia ludzkie działania, nawet kiedy krzywdzi się innych?

- To zależy od okoliczności, każdy powinien zajrzeć w swoje własne serce. Nie do mnie należy osądzanie.

- Mój ojciec zawsze powtarzał, że lepiej zostawić na wolności winnego, niż skazać niewinnego.

- Nikt nie ma monopolu na prawdę. Człowiek tolerancyjny myli się rzadziej niż ten, który jest przesadnie cnotliwy.

- Można powiedzieć, że miłość twojej matki dawała ci ogromne poczucie bezpieczeństwa.

- Może jest mi łatwiej kochać innych, ponieważ moja matka tak bardzo kochała mnie. Otrzymawszy tak wiele, nauczyłam się dawać; powiadają, że takich rzeczy nabywa się w dzieciństwie.

- Kochać bliźniego jest bardzo trudno. Pewien faryzeusz zapytał Jezusa Chrystusa, co jest najważniejsze w Jego przesłaniu, a On odparł: "Kochać Boga i bliźniego swego jak siebie samego". Żyjesz zgodnie z tą zasadą, ale jak postępujesz, kiedy ktoś ci się nie podoba?

- Unikam tego człowieka. Są pewne ludzkie cechy, które budzą moją nieufność, na przykład schlebianie komuś, wywyższanie się, nietolerancja.

- Bywają ludzie, którzy mówią o miłości, ale nie umieją jej przeżywać, nie potrafią naprawdę zbliżyć się do drugiego człowieka. Czy był ktoś w twojej rodzinie, kto jakoś szczególnie potrafił kochać?

- Wydaje mi się, że moja babcia posiadała taką umiejętność, ale przedwcześnie umarła. Mój charakter byłby całkiem inny, gdybym nie miała takiej zabawnej, czułej i bezwarunkowo kochającej babci.

- Kiedy myślę o twojej babce, widzę Meryl Streep.

- Nie jesteś jedyna, wiem, że niektórzy członkowie mojej rodziny na honorowym miejscu trzymają zdjęcia Meryl Streep i Jeremy'ego lronsa zamiast zdjęć moich dziadków. Potęga kina jest godna podziwu. Moja babcia była niewysoka, miała ciemne oczy i włosy, wyglądała zupełnie inaczej niż Meryl Streep.

- Czy była taka jak Clara, słodka i spokojna, czasami roztargniona?

- Tak, ale zarazem apatyczna i melancholijna, a czasami miewała nieoczekiwane przypływy dobrego humoru. Świat materialny ją męczył, a ciekawość tego, co "poza nami", była tak wielka, że umarła dość młodo, gdyż nie potrafiła się oprzeć przyciągającej ją sile śmierci. Z czasem coraz bardziej zaczęła przypominać ducha, straciła kontakt z rzeczywistością i w końcu odeszła.

- Masz skłonności do uduchowiania się, a czasami nawet popadasz w mistycyzm. Daje się to zauważyć w ostatnich rozdziałach książki dedykowanej Pauli, opowiadających o chwilach poprzedzających jej śmierć.

- Czasami, kiedy przez kilka dni siedzę w zamknięciu i piszę, muszę zrobić wysiłek, żeby powrócić do rzeczywistości. Mówiłyśmy o zdolności do kochania... Zawsze podkreśla się to, jak ktoś bardzo kochał, ale rzadko wspomina się o tym, jak sam był kochany. A ja dostałam dużo miłości. Nigdy żaden mężczyzna mnie nie opuścił, czy nie wydaje ci się to jakimś niewiarygodnym szczęściem? Nie musiałam nikogo zabijać z zazdrości ani z rozpaczy.

- Trudno mi w to uwierzyć. Ja wyrosłam, słuchając tang i czytając Becquera13. Wszystkie miłości, o jakich była tam mowa, kończyły się źle. Ty jesteś bardzo pewna siebie. Czy jest taka sfera życia, w której czujesz się niepewnie ?

- I to ile! Na przykład mój wzrost. Nie chodzę na koktajle, bo jedyne, co widzę, to włosy wystające z dziurek od nosa otaczających mnie ludzi. Również literatura: przez piętnaście lat niczego się nie nauczyłam, z każdą książką muszę zaczynać od zera, wymyślać wszystko od nowa. I w ogóle życie jako takie: zawsze obawiam się, że popełnię błąd i wyrządzę komuś krzywdę.

- W skali od jednego do dziesięciu - jaki stopień postawiłabyś sobie jako pisarce, żonie, matce, babci?

- Żeby wystawić sobie ocenę, musiałabym porównać się z innymi, a szczerze mówiąc, nie warto tego robić, bo zawsze wypadam źle. Macierzyństwo zdeterminowało wszystkie ważne decyzje w moim życiu, ale hierarchia wartości ulegała zmianie. W moim wieku jestem już bardziej babcią niż matką. Są dnie, kiedy jestem bardziej kochanką niż pisarką, ale kiedy kończę jakąś powieść, tracę kontakt z rzeczywistością i pytam Williego, jak ma na imię, bo patrzę na ludzi, a widzę tylko jakieś cienie. Kiedy doszlifowywałam Afrodytę, moja czteroletnia wnuczka zaczęła płakać, bo skupiona przy komputerze nie odzywałam się do niej. Jej brat, starszy o dwa lata, pocieszył ją: "Zostaw ją, to jej przejdzie, ona teraz wymyśla... ".

- Zawsze wszystkiemu oddawałaś się całą duszą; to dowód wielkiej odwagi. Są ludzie, którzy wolą nie kochać, bo nie chcą cierpieć. Wróćmy do tamtego twojego kochanka, którego najwyraźniej zaczynamy traktować jak uniwersalny archetyp, tajemniczą postać przypominającą kochanka z Ostatniej mgły14. (Isabel śmieje się). Mogłaś nie zdecydować się na wyjazd za nim do Hiszpanii; w owym momencie zdawałaś sobie sprawę, że taka decyzja może pociągnąć za sobą poważne konsekwencje, jednak poszłaś za głosem serca. Po zamachu stanu mogłaś zostać w Chile, nie wyjeżdżać do Wenezueli, gdzie nie wiodło ci się specjalnie dobrze, ale nie chciałaś, żeby twoje dzieci dorastały w kraju pod rządami dyktatury. Wyjazd ten był niczym wyrwanie drzewa z korzeniami, ale przystałaś na to bez lęku. Przez lata próbowałaś ocalić małżeństwo, które umierało, i nie było na to żadnego lekarstwa, a mimo to, kiedy przyszedł moment rozstania, uporałaś się z tym w kilka godzin. Tak samo bierzesz na siebie odpowiedzialność za swoje dzieci, wnuki, śmierć, narodziny. Mogłaś oddać Paulę do szpitala, zaoszczędzić sobie tego ciągłego bólu patrzenia, jak twoja córka powoli umiera - tak jak to robi większość łudzi - ale to również wzięłaś na siebie. Pamiętam, jak kiedyś podczas tego strasznego roku, kiedy chorowała, powiedziałaś do Williego: "Jeśli będziemy musieli zajmować się Paulą przez resztę naszego życia, zrobimy to".

- Willie również akceptuje życie z całym jego bagażem radości i cierpienia. On musiał stawić czoło nieszczęściom znacznie większym niż moje.

- Powiedziałaś mi, że w ciągu tamtego roku oddaliłaś się od męża, czułaś, że on nie podziela twojego bólu, nie rozumie ogromu twojej straty.

- Miałam obsesję na punkcie Pauli i zamknęłam się na wszystko, co mogłoby sprawić mi choć trochę radości. Ale Willie trwał przy mnie niczym skała. W Hiszpanii, kiedy już podejrzewał, że Paula nigdy nie przyjdzie do siebie, a jeszcze nikt nie miał odwagi mi tego powiedzieć, zaczął przygotowywać mnie na tę złą nowinę. Był gotów zajmować się Paulą dopóty, dopóki będzie to konieczne; nigdy nie słyszałam, żeby się skarżył. I jak ja mam nie kochać takiego człowieka?

- On także miał poważne problemy.

- I to jakie. Najgorszy to ten, że jego córka zaginęła. Wiesz, że życie Jennifer od wczesnej młodości było piekłem z powodu narkotyków. Policja przypuszcza, że umarła gwałtowną śmiercią, możliwe, że została zamordowana albo zmarła z przedawkowania, a jej ciało porzucono byle gdzie... nigdy go nie znaleziono.

- I pozostawiła kilkumiesięczną córkę, Sabrinę, cudowne maleństwo, które przyszło na świat z wyrokiem śmierci, a jednak żyje. Willie i ty wiele przeszliście i wasza miłość została poddana ciężkiej próbie.

- Wiele razy wypłakiwałam się na jego ramieniu, to prawda. Przez ten rok, kiedy Paula chorowała, robiłam to tak często, że dostawałam zapalenia spojówek i groziło mi, iż przestanę widzieć na lewe oko. Willie obejmował mnie, o nic nie pytając ani nie próbując mnie pocieszać, czekał, aż się nieco uspokoję, i w końcu zasypiałam.

- Myślę, że prawdziwa miłość sprawdza się w bólu.

- W kilka miesięcy później role się odwróciły: Willie opłakiwał swoją zaginioną córkę i wiele innych nieszczęść, nagromadzonych na przestrzeni całego życia. Nie chcę, żebyś odniosła wrażenie, że jesteśmy parą smutasów i żyjemy, taplając się w nieszczęściu. Wręcz przeciwnie, przeznaczenie przyniosło każdemu z nas wiele dobrego. Codziennie, bez wyjątku, dziękujemy za to szczęście, że dane nam było się spotkać, za naszą rodzinę i za wszystko, co mamy. Gdyby kazano mi dokonać bilansu mojego życia, powiedziałabym, że byłam bardzo szczęśliwa. I kochana: miałam miłość mojej matki i dzieci, a teraz wnuków; zaskarbiłam sobie także miłość kilku mężczyzn i grupy przyjaciół, którzy są przy mnie na dobre i złe: Pii Leivy z Chile, Ildemara z Wenezueli, Tabry z Kalifornii. Jak się tak dobrze zastanowić, to te dwadzieścia osiem szczęśliwych lat życia z Paulą znaczą więcej niż wieczność jej śmierci. Gdybym miała jeszcze raz przeżyć każdą bolesną chwilę tamtego 1992 roku, zrobiłabym to pod warunkiem, że dane by mi było przeżyć również te lata, kiedy Paula była zdrowa. Poznałam ludzi, którzy powiedzieli mi, że nigdy nie będą mieli dzieci, by nie cierpieć, gdyby im się coś przydarzyło. W takim razie lepiej się w ogóle nie rodzić, bo cierpienie jest nieuniknione.

- W jednym z poematów Pablo Neruda mówi: " Płynąc, rzeka się rozpływa. W miarę jak toczy swe wody, ma ich coraz mniej; podobnie i my - żyjąc, powoli umieram. Każda chwila naszego życia zbliża nas do jego kresu. Czy zatem z obawy przed konsekwencjami mam nie zrobić kolejnego kroku, czy raczej pogodzę się z nimi, chociaż nie zawsze bywają pomyślne? Z sensem albo bez niego, życie trzeba przeżyć. Pod koniec, gdy nadchodzi starość, potrzebujemy najwięcej sił, a jesteśmy wtedy najsłabsi, najbardziej potrzebujemy pieniędzy i najmniej ich mamy, najbardziej tęsknimy do przyjaciół i najsilniej doskwiera nam samotność. Gdybyśmy u progu życia wiedzieli, że będziemy niesprawni i osamotnieni, wolelibyśmy umrzeć młodo. Życie kończy się cicho, niemalże bezgłośnie, i wcho­dzimy w absolutną ciszę śmierci", Czyż nie napisałaś: "Cisza przed narodzeniem, cisza po śmierci, życie to tylko hałas pomiędzy dwiema strefami niezgłębionej ciszy"?

- Tak, zdaje się, że w Pauli ... Mając pięćdziesiątkę z hakiem, przeżywszy wiele strat, rozstań, bólu, sukcesów, smutków, rozkoszy, radości i śmiechu (bo - trzeba to powiedzieć - śmiałam się bardzo często), nauczyłam się być otwarta na każde życiowe doświadczenie. Nie boję się cierpienia ani utraty zdrowia, starości, złego losu, złośliwej obmowy, śmierci. Jeśli się czegoś boję, to przemocy. Kiedy ktoś jest otwarty na życie, cierpi mniej. Przyjmując pozycje obronne, starając się chronić siebie za wszelką cenę, cierpi na zapas z powodu spraw, które być może w ogóle się nie wydarzą.

- Czy mężczyźni, w których się zakochiwałaś, byli pod jakimś względem do siebie podobni?

- Pod żadnym, z wyjątkiem inteligencji. Chociaż - Bogiem a prawdą - nigdy się nie dowiedziałam, czy "kłapouch" z Boliwii był inteligentny, bo nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Zdaniem wujka Ramona głowa służyła mu jedynie jako przegroda między uszami...

- Co cię w mężczyźnie pociąga?

- Kiedy byłam młoda, pociągało mnie zainteresowanie, jakie mężczyzna mi okazywał. Wystarczyło, że popatrzył na mnie znacząco, abym rozkwitła, i już to samo sprawiało, że w moich oczach stawał się księciem. To było bardzo proste. Potem zaczęłam patrzeć bardziej selektywnie: zwracałam uwagę na dłonie, oczy, zapach, w ogóle na ciało, głos. Jak widzisz, były to cechy zdecydowanie "duchowe". Dzisiaj uwodzi mnie siła charakteru, nie lubię ludzi słabych. I jest jedna rzecz, która działa na mnie niesłychanie podniecająco - poczucie humoru. Jeśli się z jakimś mężczyzną śmieję, zazwyczaj mam ochotę zaciągnąć go do łóżka, jednak, oczywiście, tego nie robię. Jestem wielce szacowną babcią. (Śmieje się prowokująco).

- To działa w obie strony. Kobieta zdolna do śmiechu i mająca poczucie humoru jest atrakcyjna dla mężczyzn. Może myślą, że wyłącza mechanizmy obronne, że nie bierze sobie zbytnio do serca konwenansów.

- Gdyby tak było - to gdzie ta chmara adoratorów, która powinna się za mną ciągnąć? We wszystkich moich związkach zawsze to do mnie należało urządzanie przedstawie­nia; ja byłam odpowiedzialna za spektakl, nastrój, zabawę. Kiedy byłam żoną Miguela, doszłam do takiej perfekcji, że sama jedna wystarczałam moim przyjaciołom za cały cyrk. Wymyślałam sobie różne kostiumy, urządzałam egzotyczne kolacje, stroiłam się w pióra i tańczyłam na stole, o ile wymagały tego okoliczności.

- Mówisz o tym w czasie przeszłym.

- Już nie jestem zdolna do takich wyczynów dla jakiegoś mężczyzny. Teraz takie rzeczy robię dla moich wnuków.

- Co, twoim zdaniem, stanowi o sile charakteru?

- Pewna doza stoicyzmu, szlachetność; poza tym nie wolno narzekać, trzeba wyznaczać sobie cele i je realizować, mieć optymistyczne podejście do życia i elastyczność, przyjmować swoje przeznaczenie z przekonaniem, umieć przyznać się do błędów i je naprawić. Pociągają mnie również ludzie, którzy mają odwagę być inni.

- Zarówno w literaturze, jak i w życiu spotykamy kobiety niepewne siebie, które myślą, że nie będą kochane tak, jak one same kochają, odczuwające lęk przed opuszczeniem.

- Nie prowadzę takich porównań, bo niczemu nie służą To, jak mocno ktoś mnie kocha, nie ma nic wspólnego z tym, jak mocno ja kocham jego. Moje wnuki i dzieci kocham znacznie bardziej niż one mnie, i co z tego?

- Ale miłość do mężczyzny, kochanka, to nie to samo.

- Miałam dużo szczęścia, kochano mnie wystarczająco. To daje mi taką pewność, że nie muszę prowadzić tego rodzaju rachunków. Dla mnie ważne jest, co ja mam do zaoferowania; jak to zostanie przyjęte, to już nie mój problem.

- No dobrze, w takim razie pomówmy o wielkiej miłości. Jakie chwile zapamiętałaś szczególnie? Opowiedz mi jakąś anegdotę.

- Erotyczną? No, nie wiem, wspomnienia mi się plączą. (Widać, że jest rozbawiona).

- Tyle ich jest?

- Nie było ich tak dużo, ale mam złą pamięć. (Kokieteryjnie).

- Jeśli wolisz, odwołaj się do swoich książek. Która para bohaterów przeżywała najgorętszą miłość?

- Irene i Francisco w Miłości i cieniach. Kochali się namiętnie i czule, byli solidarni, dzielili te same uczucia i ideały. Za taką miłość oddałabym wszystko, co mam na tym świecie! Oprócz wnuków, oczywiście.

- W tej książce uwagę zwraca również wyraźny brak kontaktu między Irene i jej matką. Jak, twoim zdaniem, można osiągnąć porozumienie, harmonię i dobry kontakt z dziećmi?

- Zadajesz mi takie trudne pytania! Jakież ja mam prawo, żeby na to odpowiedzieć? Popełniłam wszystkie możliwe błędy. Jednak zdrowy rozsądek wskazuje, że połączenie miłości, jasno określonych zasad postępowania i szczerości daje dobre wyniki. Moje dzieci nigdy nie sprawiały mi problemów, nawet w okresie dorastania. Miguel wymagał od wszystkich, aby darzyli się wzajemnym szacunkiem, nie byliśmy rodziną, która trzaska drzwiami i obrzuca się wyzwiskami. Traktowaliśmy dzieci, jakby były karłami: osobami dorosłymi niskiego wzrostu. Na bazie wzajemnego poszanowania wytworzył się między nami układ lojalności. Dzieci wiedziały, że moja lojalność wobec nich jest bezwarunkowa; cokolwiek by się stało, cokolwiek by zrobiły, ja zawsze będę trwać przy nich, żeby je wspierać i im pomagać.

- A one przy tobie?

- Skąd mogę to wiedzieć? Mam nadzieję, że kiedy sytuacja będzie tego wymagała, odpłacą mi tym samym, ale wolę, żeby do tego nigdy nie doszło, już ci powiedziałam, że nie umiem brać. Czy nie przeraża cię myśl, że mogłabyś być od kogoś zależna, że musiałabyś kogokolwiek prosić o pomoc, nawet gdyby to były własne dzieci?

- Wolę nawet o tym nie myśleć. Któregoś dnia wspomniałaś o epizodzie z okresu dorastania Nicolasa: żeby nie iść do szkoły, nałykał się tabletek uspokajających, które znalazł w domu, i o mało nie umarł.

- To stało się wkrótce po moim powrocie z Hiszpanii (w 1978 roku), gdzie przeżyłam ten nieszczęsny miłosny melodramat. W czasie mojej nieobecności dzieci bardzo cierpiały. Nicolas miał serię wypadków, tak jakby robiąc sobie krzywdę, chciał zwrócić na siebie uwagę. Pewnego razu rzucił się do rzeki i rozciął sobie głowę o skałę, o mały włos się nie zabił. Innym razem skoczył w szkole z jakiejś wieży i złamał rękę. Kiedy Pauli usunięto dwa zęby mądrości, na uspokojenie zapisano jej valium. Nicolas zobaczył, że siostra nie poszła do szkoły, i pomyślał, że jeśli weźmie to lekarstwo, też będzie mógł zostać w domu. Połknął jedną tabletkę - nic nie poczuł, wziął drugą - nic, i tak brał, aż opróżnił fiolkę. Mało brakowało, aby otwarto mu czaszkę, gdyż sądzono, że pod wpływem urazu dostał wylewu krwi do mózgu. Na szczęście po dwóch dniach obudził się i szybko doszedł do siebie. Nie sądzę, aby próbował popełnić samobójstwo, ale prawdopodobnie podświadomie chciał mnie ukarać za to, że go opuściłam. Odkąd jest dorosły, często o tym spokojnie rozmawiamy. Ilekroć to robimy, dostaje ode mnie klapsa za głupotę.

- Mówiłaś mi, że Nicolas ze swojego okna strzelał z procy jajkami, rozbijając je o ścianę sąsiedniego domu. Wyobrażam sobie, że przy upale panującym w Caracas natychmiast przekształcały się w jajecznicę. I mówisz, że dzieci nigdy nie sprawiały ci kłopotów?

- (Obronnym tonem). Nie sprawiały mi tego rodzaju problemów, jakie zwykle gnębią innych rodziców, były grzeczne, spokojne, dobrze się uczyły, były niezależne, czułe, wesołe, przyjacielskie. Nie obracały się w nieodpowiednim towarzystwie, nie brały narkotyków, nigdy nie piły alkoholu, nawet nie paliły.

- Takich dzieci już nie ma. Czy wtedy, kiedy wyjeżdżałaś do Hiszpanii, Nicolas był bardziej z tobą związany niż Paula?

- Był o trzy lata młodszy i dlatego wrażliwszy od Pauli, ale sądzę, że oboje byli jednakowo do mnie przywiązani.

- A jak na te wydarzenia zareagowała Paula?

- Przyjęła postawę sierżanta: wzięła na siebie całą odpowiedzialność za dom, rodzinę i brata. Poza tym przynosiła doskonałe stopnie i zaczęła chodzić na lekcje francuskiego i muzyki, jakby celowo chciała się przemęczyć. Bezpośrednio po moim powrocie nasze wzajemne stosunki były nieco napięte, to logiczne. Przez całe lata żadne z moich dzieci nie chciało poruszać tego tematu. Kiedy oboje byli już na studiach, pewnego dnia usiedliśmy, żeby poważnie porozmawiać, i obgadaliśmy to dokładnie.

- Sądzisz, że miłość była silniejsza od dezaprobaty, o ile taka była? Że ucierpiały codzienne kontakty, ale nie uczucie?

- Po śmierci Pauli Ernesto, jej mąż, wręczył mi skrzynkę pełną miłosnych listów, które między sobą wymienili. Weź, powiedział, chcę, żebyś poznała inną stronę charakteru i życia twojej córki. Przez rok, na początku ich znajomości, byli rozdzieleni, ponieważ ona studiowała w Wirginii, a on pracował w Madrycie. Pisali do siebie codziennie, czasami dwa albo i trzy razy w odstępie kilku godzin, była to namiętna korespondencja pisana wszędzie, gdzie się dało: w autobusach, na wykładach, w poczekalniach, na ulicy, w łóżku. Ernesto okazał niewiarygodną szlachetność, dzieląc się ze mną zawartością tej błogosławionej skrzyneczki. W listach tych Paula nie tylko jawi się jako prawdziwie zakochana kobieta, ale także przedstawia swoją wizję rodziny i przeszłości. Opowiada Ernestowi o swoim szczęśliwym dzieciństwie i cudownych relacjach ze mną, podobnych do tych, jakie łączą mnie i moją mamę. Był to najbardziej niezwykły dar, jaki kiedykolwiek dostałam, największa pociecha w mojej żałobie. Dowiedziałam się, że byłam lepszą matką, niż przypuszczałam. Stale obwiniałam się o to, że wbrew ich woli wywiozłam je z Chile, rozdzieliłam z dziadkami, których uwielbiały, pozbawiłam domu, przyjaciół, szkoły, środowiska, wszystkiego, co było im bliskie, i skazałam na niepewny los. A potem na jakiś czas porzuciłam. Widziałam siebie jako kobietę niestałą w uczuciach, niespełnioną, próżną; nie byłam typową matką. Kiedy dzieci były małe, ubrana jak hipiska jeździłam autem pomalowanym w kwiaty; sądzę, że w moich dzieciach takie ekstrawagancje budziły lęk. Jednak w listach do Ernesta Paula wspomina to z ogromną sympatią i miłością.

- Mówisz, że dzieci czerpały wiele radości z twojej ekscentryczności i zamiłowania do wygłupów, lecz zarazem czuły się wyobcowane. Jak godziłaś macierzyństwo z feminizmem?

- Nie wiem, chyba szło mi to dość opornie, improwizowałam, raz lepiej, raz gorzej. Nigdy nie kwestionowałam macierzyństwa, feminizm nie miał nic wspólnego z moją rolą matki. Kwestionowałam całą resztę: relacje z mężczyznami, ze społeczeństwem, prawa, seksualność, modę, pracę, pieniądze, etc., ale macierzyństwo było dla mnie czymś tak oczywistym i naturalnym jak oddychanie. Nigdy nie zakładałam, że mogłabym nie mieć dzieci, i kiedy się pojawiły, przestałam być istotą indywidualną, stałam się nieodłączną częścią nas trojga.

- Czy nie sądzisz, że w dalszym ciągu - w odniesieniu do wnuków - masz pewną skłonność do decydowania o wszystkim, uważając, że ty jedna jesteś osobą odpowiedzialną?

- Tak, ale właśnie przechodzę terapię i za jakiś czas, powiedzmy dwadzieścia albo trzydzieści lat, już się z tego wyleczę. (Śmieje się).

- A teraz w czym to się przejawia?

- Odkąd Nicolas i Celia się rozwiedli, próbuję zastąpić matkę ich dzieciom, ale nie martw się, to minie. Często im to powtarzam, może się wreszcie uspokoją, biedactwa.

- Ostrzyłaś swoje pióro w listach do matki, przyjaciół, rodziców twoich przyjaciół. Kilka razy w tygodniu piszesz do Chile, do swojej przyjaciółki Pii Leivy, której nie widziałaś prawie dwadzieścia lat. Mogłabyś żyć, nie pisząc ani słowa?

- Trudno mi jest wyobrazić sobie życie bez słowa pisanego i przyjaźń bez listów. Lubię pocztę, list w kopercie ze znaczkami. Nic nie może się równać z ręcznie napisanym listem, który długo podróżował i w końcu dotarł do moich drzwi. Otwieram go i z całą wyrazistością słyszę głos nadawcy; z kształtu liter potrafię odgadnąć, w jakim był nastroju, w liście jest coś prywatnego, nienaruszalnego i intymnego, a tego nowoczesne środki przekazu nie mają. Dlatego moja mama i ja korespondujemy ze sobą w starym stylu; tylko w nagłych przypadkach uciekamy się do faksu i e-mailu, bo świadomość, że wujek Ramón może przeczytać nasz faks, nie pozwala nam się wygadać. Na określenie tej wymuszonej powściągliwości mama znalazła pewne wyrażenie: mówi, że ma "strażnika na ustach". To, co najbardziej u niej cenię, to jej cięty język, jadowitą ironię, perwersyjny zmysł obserwacji, smakowite ploteczki. A z tym swoim "strażnikiem na ustach" moja mama staje się zupełnie przeciętną prababcią.

Muzy, anioły i demony

- Mówisz o pisarstwie, jakbyś była medium.

- Tak się często czuję. Mogę kontrolować formę, ale nie treść. Zaczynam opowiadać i nie wiem, dokąd zmierzam, postaci biorą historię w swoje posiadanie i czasami książka kończy się w nieoczekiwany dla mnie sposób. To tak, jakby historia i jej bohaterowie istnieli w innym wymiarze, a ja szczęśliwym zrządzeniem losu do nich się dostroiłam.

- Czy to magia?

- Sugerowano mi, abym spróbowała pisarstwa automatycznego - pozwoliła wprowadzić się w trans, a moja ręka pisałaby sama - ale jeszcze się na to nie zdecydowałam.

- Poddawano cię hipnozie?

- Próbowano, ale nie potrafię się odprężyć i w końcu to ja hipnotyzuję hipnotyzera. (Mówi bardzo poważnie).

- Czy ktoś w twojej rodzinie pisze? Czy wśród członków rodziny Barros Moreira nie było przypadkiem jakichś pisarzy?

- Jeden z pradziadków pisał wiersze, a wujek Marcos napisał w młodości książkę...

- ...która dokonała żywota w piwnicy, bo dziadek ją skonfiskował.

- Powiedzmy raczej, że się nie sprzedała i dlatego trafiła do piwnicy. Podobno była całkiem niezła.

- O czym mówiła?

- O przemianie duchowej, jakiej doświadczył w Indiach.

- Widzę, że członkowie twej rodziny wykazują skłonność do mistycyzmu. Ostatnim, u którego można to dostrzec, jest, jak się wydaje, twój brat Juan, profesor nauk politycznych, marksista i ateusz, któremu zebrało się na studiowanie teologii.

- Po trzech latach zgłębiania boskich tajemnic zrozumiał, że nie nadaje się na kaznodzieję, i obecnie znowu wykłada nauki polityczne. Jest zbyt uczciwy, żeby ignorować własne wątpliwości. Mój brat jest mędrcem i bardzo go kocham, ale czasami mam ochotę porządnie nim potrząsnąć, może by się wreszcie pozbył tych skrupułów. To prawda, co mówisz o mistycyzmie w mojej rodzinie. Wujek Marcos poświęcił życie praktykom duchowym. W młodości pojechał do Indii szukać iluminacji; wrócił wychudzony tak, że zostały z niego skóra i kości, był ubrany jak fakir i żywił się marchwią; teraz ma sześćdziesiąt lat i jest bardzo szanowanym guru. Moja babcia była spirytystką, a ciotka Teresa - świętą: na ramionach wyrosły jej zawiązki anielskich skrzydeł. Moja mama jest bardzo religijna. Cała rodzina ze strony babci (mam na myśli linię Barros Moreira) przejawiała skłonność do mistycyzmu, co - jak sądzę - przyczyniło się do tego, że wszystkich jej członków uważano za szurniętych.

- Mówisz, że zaczynasz pisać bez sztywnego planu; wyjątkiem była powieść Miłość i cienie, stanowiąca świadomy akt oskarżenia. Czy był może jakiś pisarz, który wywarł na ciebie większy wpływ niż inni?

- Wpływ na moje życie i osobowość miały europejskie i amerykańskie feministki, ale na to, co piszę, przede wszystkim wpłynęli mężczyźni. Gabriel Garcia Marquez dał mi swobodę, z jaką puszczam wodze fantazji; Jose Donoso nauczył mnie drążyć sekrety rodzinne; Mario Vargas Llosa - sztuczek dziennikarskich; Pablo Neruda - opisywania świata i zgłębiania sfery zmysłów; inni wielcy pisarze latynoamerykańscy, tacy jak Ernesto Sabato, Julio Cortazar, Jorge Luis Borges, Juan Rulfo, Carlos Fuentes, Octavio Paz, wytyczyli mi drogę. Mocno wpłynęły na mnie również lektury z okresu dzieciństwa: bracia Salgari, Verne, London, Stevenson, Defoe, Wilde, Shaw, Twain i wielu innych. Dzięki nim polubiłam dramat, silnych bohaterów, przygodę, przekonywającą fabułę; nie znoszę literatury byle jakiej. A potem Szekspir; przeczytałam go w wieku dziewięciu lat z tego samego powodu, dla którego ludzie oglądają telenowele: żeby powściubiać nos w życie bliźnich.

- A co ze zmysłowością?

- Dała mi ją w okresie dorastania potajemna lektura Księgi tysiąca i jednej nocy i innych podobnych książek. Później szukałam jej u Nerudy, poety zmysłów. Nikt tak jak on nie potrafi opisać zapachu, koloru, dźwięku.

- Skoro Neruda był twoim poetą "od zmysłów", co zawdzięczasz Gabrieli Mistral?

- Niewiele wiedziałam o jej twórczości, bo nie chodziłam do szkoły w Chile i w młodości jej nie czytałam. Ale na Kubie zdarzyło mi się coś ciekawego: poproszono mnie o nagranie płyty z jej wierszami. Musiałam próbować przez wiele dni, czytając na głos raz za razem... W miarę jak czytałam, zaczynałam odczuwać ogromną wagę słowa Gabrieli Mistral. Gdzieś zniknęły "Stópki dziecinne, zsiniałe na zimnie, nikt was nie okryje, ach, Panie!”15 i inne drobne kicze i niczym wicher wdarł się w moje życie jej głos płynący z głębi niepospolitego ducha. Była to kobieta o mrocznej duszy... taką ją nagle ujrzałam.

- Masz wiele wspólnego z Gabrielą Mistral: cygańskie życie, wielokrotna zmiana miejsca zamieszkania, zainteresowania społeczne...

- Wracając do wpływów literackich, muszę oddać sprawiedliwość pisarzom rosyjskim, których namiętnie czytywałam, takim jak Dostojewski, Tołstoj, Czechow, oraz pisarzom science fiction. W dobrej literaturze fantastycznonaukowej występuje pewien aspekt, który zawsze wydawał mi się niezwykle frapujący: owe spekulacje wokół czasu, podobne do tych u Borgesa na przykład.

- Dziwnym trafem science fiction i realizm magiczny mają wiele elementów wspólnych: alter ego, podróż w przestrzeni, losy równoległe, przemiana człowieka w inną istotę (aksolotl u Cortazara)... ale różnica polega na tym, że realizm magiczny czasami wkracza w sferę metafizyki, kwestionuje czas poprzez modulacje, które mogą być liryczne. Czy w którejś ze swoich książek bawisz się czasem?

- Nie. Z wyjątkiem narracji cyklicznej, w jaką czasami czuję się wplątana. Czuję, że wszystko dzieje się jednocześnie albo że się nieubłaganie powtarza. To nie jest zabieg literacki. W realnym życiu odnoszę to samo wrażenie: że czas kalendarzy i zegarów jest pewną konwencją, pozwalającą zrozumieć rzeczywistość, ale że nie ma przeszłości, teraźniejszości ani przyszłości, wszystko już istnieje od wieków i po wieczne czasy. Wszystko, co było i co będzie, rozgrywa się w tej chwili, jest częścią rzeczywistości. W literaturze pamięć i słowo dokonują cudownego wymazania tego konwencjonalnego czasu.

- W Pauli pod wpływem bólu po śmierci córki zatrzymujesz czas; rozwijasz narrację w czymś w rodzaju "czasu zawieszonego", jakby to był mit, akcja, która powtarza się w obrębie siebie samej. Tego samego środka użyłaś w opowiadaniu Walimai.

- I chyba także w Domu duchów.

- W którym miejscu?

- Kiedy umiera Clara. A także w chwili, kiedy torturowana Alba myśli, że umiera, i pojawia się duch jej babki, tuli ją w ramionach i mówi, że łaską nie jest śmierć, ale przeżycie.

- A także kiedy umiera Ferula. W tych scenach jesteś bliska metafizyki, jak u Borgesa, ale u ciebie metafizyka występuje zawsze w połączeniu z miłością: miłością matki, uczuciem między mężczyzną i kobietą, miłością siostrzaną.

- Miłość - a czasami i ból - pozwala nam uchylić zasłonę oddzielającą to, co pozornie rzeczywiste, od tego, co duchowe, i połączyć się z innymi wymiarami. Najlepiej to widać w moich relacjach z Paulą. Nasz kontakt jest stały, głęboki, jakby ona żyła we mnie, a ja jakbym w niej umarła. Jednakże nie spodziewam się, że ujrzę na schodach jej ducha, choć inni twierdzą, że go widują.

- Wczoraj spałam w pokoju, w którym umarła Paula. O północy obudził mnie cudowny zapach świeżych kwiatów, jakby jaśminów.

- To były jej ulubione kwiaty. Może ten zapach doleciał z ogrodu.

- Jaśminy teraz nie kwitną.

- Nie odnoszę wrażenia, abyśmy ja i moi zmarli bliscy byli rozdzieleni. Moja babcia umarła pięćdziesiąt lat temu, ale dla mnie nadal jest jak najbardziej realna. Na biurku trzymam jej fotografię, patrzę jej w oczy i czuję łączącą nas więź; podobnie rzecz się ma z moim dziadkiem, teściową, Paulitą i innymi. Jeśli przeżywam jakieś duchowe rozterki, myślę o babci. Jeśli muszę się zmierzyć z nowym zadaniem, przybywa dziadek i dodaje mi sił. Jeśli trzeba rozwiązać jakiś rodzinny problem, zawsze pojawia się duch matki Miguela, Granny.

- Paula zaczęła się troszczyć o babcię Granny już jako mała dziewczynka. Fakt, że chowała puste butelki, żeby zaoszczędzić jej upokorzenia, gdyby inni dowiedzieli się, że po kryjomu popija, mówi o Pauli więcej niż jakiekolwiek słowa.

- Granny była aniołem zagubionym na tym świecie. Kiedy pytam jej ducha, jak w danej sytuacji mam postąpić, wydaje mi się, że widzę jej niebieskie oczy i uśmiech, otwiera przede mną ramiona i aprobuje wszystko, nie osądza, nie potępia. Jeśli mam jakiś kłopot związany z pracą, twórczością, organizacją dnia, postawą życiową, na pomoc przybywa mi Paula, bo właśnie w tym mi za życia pomagała. Dzwoniłam do niej, a ona zawsze potrafiła spojrzeć na daną sprawę pod oryginalnym kątem; była psychologiem i wykładowcą. Jej ulubiona odpowiedź na moje praktyczne pytania brzmiała: "A co najszlachetniejszego możesz w tej sprawie zrobić, mamo?

- Czy kiedy rozeszłaś się z Miguelem, Granny jeszcze żyła?

- Nie. Umarła tego samego dnia, kiedy po raz pierwszy postanowiliśmy się rozstać. Potem zeszliśmy się z powrotem i przeżyliśmy razem dziewięć lat.

- Czasami mówisz o swoich demonach - co masz na myśli?

- Obsesje, które dręczą nas wszystkich i które żyją na zapisywanych przez mnie stronach. Czasami chodzi mi konkretnie o diabła, o którym nasłuchałam się w dzieciń­stwie; przypomnij sobie, że kiedy byłam mała, Kościół katolicki nauczał o istnieniu szatana. Zakonnice wpoiły mi strach przed mękami piekielnymi, ale dziś już nikt o takich rzeczach nie mówi. Szatan ostatecznie wyszedł z mody. Zmieniła się również liturgia, mszy nie odprawia się już po łacinie. Skończył się przepych biskupich szat, księża chodzą w dżinsach, a zakonnice malują sobie usta. W pewnym sensie żałuję tego, bo jeśli odbierze się nam malownicze demony i godne faraonów ceremonie, zmniejszy się liczba pisarzy. Nic tak nie wyciska piętna na wyobraźni jak dzieciństwo pełne lęków i strachów.

- Twoja rodzina była katolicka, ale powiedziałaś, że w wieku piętnastu lat odeszłaś od tej religii na zawsze. Wyobrażam sobie, że nie była to łatwa decyzja.

- To było nieuniknione, ale nie przeszkodziło mi z biegiem lat rozwinąć mojej własnej praktyki duchowej. Mój dziadek wyznawał coś, co nazywał "wiarą węglarza", to znaczy oddawał się praktykom religijnym, nie zadając pytań, które mogłyby osłabić jego wiarę. Ale jednocześnie naginał religię do własnych potrzeb: co niedziela przystępował do komunii, lecz nigdy się nie spowiadał, bo nie miał zaufania do księży; wierzył w cuda, ale drwił ze świętych i mawiał, że nie należy czytać Biblii, bo można skończyć jako ateista. Niemniej jednak Biblia była jedną z dwóch książek, jakie towarzyszyły mu przez długie lata starości. Drugą była Encyclopaedia Britannica.

- Bardzo często wskazuje się na elementy duchowe w twojej twórczości. Czy jest jakaś religia, która cię pociąga?

- Nie pociąga mnie ani katolicyzm, ani żadne inne wyznanie. Odkryłam, że im więcej bogów ma jakaś religia, tym bardziej jest tolerancyjna. Najgorsze zbrodnie przeciwko ludzkości popełniono w imię Boga Jedynego. Buddyzm byłby atrakcyjny, gdyby - podobnie jak wszystkie inne tradycyjne wierzenia - nie był taki machista.

- W Ameryce Łacińskiej z niepowstrzymaną siłą rozwija się ruch zielonoświątkowców i charyzmatyków...

- ...którzy oferują bezpośrednie doświadczenie boskości: trans. Z tych samych względów candomble, macumba i umbanda, religie afrykańskie przywiezione przez dzie­sięć milionów czarnych niewolników sprowadzonych do Brazylii, opuściły dzielnice nędzy wielkich miast i wkroczyły do domów białej klasy średniej. Religie te obywają się bez biurokracji i pozwalają wiernym kontaktować się z bóstwem za pośrednictwem własnego ciała. Doświadczenie to napawa przerażeniem hierarchów tradycyjnych Kościołów, którzy szerzą fanatyzm, ale nienawidzą mistyków, gdyż nie mogą ich kontrolować. W Brazylii rozmawiałam o tym z Leonardem Boffem, jednym z ojców teologii wyzwolenia. Określił mi candomble jako echo niczym nie ograniczonego Słowa Bożego. Bóg ma tysiąc twarzy i nikt nie ma monopolu na Jego łaskę. Kultura judeochrześcijańska padła ofiarą plemiennego mitu o narodzie wybranym; a co z całą resztą ludzkości? Wyznawcy candomble, a także w pewnym sensie zielonoświątkowcy, utrzymują, że boskie tchnienie jest wszechobecne, nikt nie ma na nie monopolu, nikt nie może go interpretować, nie ma pośredników, nie mówi się o Bogu, tylko rozmawia z Bogiem. To religie żywe, o minimalnych strukturach. Tych religii się nie głosi ani nie tłumaczy, tylko się je praktykuje. Podczas gdy teologowie tworzą teorie - to wyznawcy tych religii wpadają w trans.

- Czy przeżyłaś taki trans, o jakim mówisz?

- Nie, jest to doświadczenie, którego im zazdroszczę. Ale muszę wyjaśnić, że nie utożsamiam się z candomble czy podobnymi religiami o dość fatalistycznym nasta­wieniu, w których wszystko dzieje się z woli jakiegoś boga i niczego nie można zmienić. Czuję się bliższa teologii wyzwolenia, która próbuje zaprowadzić spra­wiedliwość. Chrystus stoi po stronie biednych: jest rewolucjonistą.

- Czy doświadczenia wyniesione z Indii wpłynęły na twoją psychikę?

- Niewątpliwie jakiś specyficzny element duchowy wyróżnia owe podróże spośród wszystkich innych, jakie odbyłam. W miejscach takich jak Indie czy Nepal moje przekonania ulegają zachwianiu, gdyż prawa logiki przestają tam działać i jest się zmuszonym do zrewidowania poglądów i nawyków. Praca, punktualność, efektywność, porządek - wszystko to przestaje mieć nadrzędne znaczenie i nareszcie jest czas, by nawiązać kontakt z wewnętrzną ciszą, nabrać szacunku dla przyrody, zacząć akceptować innych, nie wydając sądów, i w milczeniu dziękować za to, co się ma, nie prosząc o więcej. Człowiek uczy się, że tym, co ze wszystkiego na świecie jest najbliższe szczęściu, jest spokój. Będąc w Nepalu, poszłam na targ i usiadłam obok staruszki, która z okruchów malowanego szkła robiła naszyjniki. Językiem migowym opowiedziałyśmy sobie swoje życie, pokazałyśmy blizny: ona - po licznych upadkach i skaleczeniach, ja - po cesarskim cięciu, i śmiałyśmy się, przytulone jedna do drugiej. Gdzie indziej pewnie zaczęłabym robić notatki, żeby napisać jakieś opowiadanie albo artykuł - wszystko można wykorzystać - ale na tym targowisku w Katmandu jedyne, co było naprawdę ważne, to głębokie uczucie siostrzanej miłości do tej kobiety.

- Podczas podróży spotykasz muzy, anioły i demony, które potem pojawiają się na stronicach twoich książek. Indie mają w tym swój udział. Nie wiem, czy potrafiłabym znieść widok tak wielkiej nędzy, nie czując się winną i nie próbując jej - na swój sposób - zaradzić.

- Dziewięćdziesiąt procent ludzkości żyje w biedzie. Jesteśmy uprzywilejowaną garstką, która konsumuje większość zasobów naturalnych świata. W Indiach wszystko dzieje się na ulicy, nie istnieje pojęcie prywatności. Na ulicy rodzą się, kochają, handlują i umierają miliony istot ludzkich. Naturalne cykle życia i śmierci toczą się na oczach wszystkich, którzy chcą patrzeć... Siła robocza jest tak tania, że rodzina klasy średniej posiada tuzin służących, a rodzina bogaczy - setkę. W hotelach jest więcej służby niż gości. Wszystko robi się ręcznie, identycznie jak przed dwoma tysiącami lat, poczynając od uprawy roli, którą jeszcze do tej pory orze się pługiem ciągnionym przez wołu, aż do administracji publicznej, w której zamiast komputerów wciąż używa się kalki i pisze w trzech kopiach na maszynach. I tak musi być, ponieważ blisko miliard mieszkańców potrzebuje pracy, choćby na najniższych stanowiskach. Porównania nie da się uniknąć. Jak wyglądałoby moje życie, gdybym przyszła na świat właśnie tam? Kontrasty są bolesne, ale to połączenie cierpienia, rezygnacji, naturalnej wesołości i piękna bardzo stymuluje i inspiruje.

Tworząc dla świata

- Mai, opowiedz mi bajkę.

Mai to pieszczotliwa forma, którą - ledwo zaczął mówić - Alejandro wymyślił, żeby zwracać się do Isabel. Teraz ma sześć lat i mieszka w Kalifornii.

- Chcesz o piratach?

- Nie, o świętym Mikołaju.

- Był sobie raz - zaczyna młoda i przystojna babcia - okropny staruch, z rogami i diabelską gębą, który nocami zaglądał ludziom do okien i jeśli widział biedne dzieci, nie zostawiał im prezentów, tylko szedł szukać bogatych...

Powiedziała to wszystko jednym tchem, nawet nie zaczerpnąwszy powietrza. Alejandro słucha trochę zmieszany, a trochę rozbawiony. Spodziewał się usłyszeć historyjkę o jowialnym i dobrotliwym staruszku, który przy brzęku dzwoneczków mknie po śniegu saniami ciągniętymi przez dziewięć reniferów z czerwononosym Rudolfem na czele. Nie uprzedzając go o tym, babcia opowiada mu historyjkę rodem z ludowej baśni polskiej, w której alter ego świętego Mikołaja jest diaboliczną postacią, noszącą czasami imię Krupus.16

Ale Mai nie jest taką sobie zwykłą babcią. Trójka jej wnucząt już dobrze wie, że babcia lubi wszystko przekręcać. Bajki Mai zupełnie nie przypominają tych, które czytają im w szkole, ale są zabawniejsze. Ta babcia stale wyskakuje z czymś nowym i nie zabrania dzieciom wplatać do rodzinnych opowieści własnych wersji wypadków. Pakt, że jest pisarką, którą - nie rumieniąc się - spokojnie może czytać kilka pokoleń jednej rodziny, nie przeszkadza, aby rozliczne ugrupowania religijne lub bardzo konserwatywne chciały zakazać rozpowszechniania niektórych z jej książek, uważając je za obsceniczne.

Ta współczesna Szeherezada wymyśliła siebie samą, snując opowieści, odrzucając konformizm i fałszywe tradycje. Opowiadaniem bajek pokonała biedę, znudzenie i największą boleść, jaką zgotowało jej życie: śmierć córki Pauli.

Czy przeciętny kinoman utożsamia Meryl Streep i Jeremy'ego Ironsa z postaciami Clary i Estebana Trueby z Domu duchów? Czy ludzie wiedzą, że filmowa Alba, w którą wcieliła się Winona Ryder, to przypuszczalnie Isabel Allende?

Isabel przerodziła się w legendę. Jej książki rozchodzą się we wszystkich krajach zachodnich, przetłumaczono ją na chiński, wietnamski, koreański. Jest czytana również w Rosji i innych państwach byłego ZSRR, gdzie uważa się, że jej twórczość jest dziedzictwem ludzkości, w związku z czym w krajach zza dawnej żelaznej kurtyny nie otrzymuje honorariów z tytułu praw autorskich.17

Interesuje się szkolnictwem; założyła Fundację Isabel Allende działającą na rzecz uciśnionych - kobiet, samotnych matek, porzuconych dzieci. Czy to z chęci poznania pisarki, czy też ze względów towarzyskich, kiedy pojawia się Isabel Allende, żeby wygłosić jakąś prelekcję, sale wykładowe pękają w szwach. Tłumnie zebrana publiczność czeka na nią z niecierpliwością. Zdarza się, że wielbiciele jej talentu przemierzają ponad trzysta kilometrów, żeby zobaczyć ją osobiście. Niektórzy sądzą, że w Stanach Zjednoczonych jej fani wywodzą się głównie z krajów latynoskich, niemniej jednak łatwo zauważyć, że podobny sukces odniosła wśród czytelników o rodowodzie anglosaskim. Kto czyta ją w Stanach Zjednoczonych? Studenci, zmuszeni decyzją wykładowców albo uchwałą uniwersyteckiej rady programowej, kładącej nacisk na współczesną literaturę latynoamerykańską. Czytają agenci biur podróży, rektorzy i prorektorzy wyższych uczelni, damy należące do towarzystw charytatywnych, kelnerki w restauracjach, domokrążcy, intelektualiści oraz ludzie pragnący zajmującą lekturą skrócić sobie długie godziny podróży. A zatem czytelnikiem Isabel Allende jest zarówno wykształcony i wymagający erudyta, jak i osoba, która chce spędzić kilka godzin z dala od szarej rzeczywistości.

W Meksyku okładki książek Isabel można zobaczyć podczas spaceru wzdłuż alei Insurgentes; w Buenos Aires - w księgarniach przy ulicy Florida; w Madrycie - przy Gran Via; podobnie jest we Francji, Włoszech, Niemczech, Portugalii. Okładki różnią się w zależności od wydawnictwa i języka; jedne są dziełem wielkich artystów, inne - całkiem nieznanych. Sama autorka straciła rachubę co do liczby wydań. Wiadomo jedynie, że w Niemczech w ostatnich latach można doliczyć się blisko trzech milionów egzemplarzy Domu duchów. W sumie ocenia się, że łączny nakład utworów Isabel Allende przekroczył trzydzieści milionów egzemplarzy, nie licząc książek z wydań pirackich, które można znaleźć nie tylko na ulicach krajów postkomunistycznych, ale także w metrze we Frankfurcie, na włoskich placach i na chilijskich bulwarach. Nie tylko kraje zachodnie, cały świat czyta Isabel Allende.

Czasami krytycy - szczególnie krytycy chilijscy, ziomkowie Isabel - czują się zakłopotani faktem, iż autorka uważana przez niektórych z nich za epigonkę Garcii Marqueza albo po prostu za drugorzędną pisarkę odnosi większe sukcesy i cieszy się uznaniem międzynarodowym na szerszą skalę niż inni chilijscy pisarze, dobrze znani w kraju lub za granicą. "Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju" .- mówi Isabel, kiedy jej o tym wspominam. Niektórzy czytają ją, żeby potem krytykować; inni - żeby się nią nacieszyć; a ona dostaje tylko "listy miłosne", jak powiada z właściwym sobie humorem, tak że o istnieniu tych, którzy jej nie kochają, w ogóle nie ma pojęcia. Trud napisania do niej zadają sobie wyłącznie ci, którzy darzą ją uczuciem gorącym i szczerym.

W biurze odpowiedzialnym za kontakty z czytelnikami i wysyłającym odpowiedzi, które pisze sama Isabel, przechowuje się artykuły na temat jej książek, publikowane na całym świecie. Pochodzą one z dwóch źródeł: prasowego i naukowego. Artykuły akademickie nie zawsze są pochlebne, natomiast w prasowych można znaleźć wszystko: są tam szczere wyrazy uznania za siłę, fantazję, różnorodność tematyczną, wątki polityczne, zaangażowanie społeczne, miłość i nieposkromiony humor, ale też zarzuca się jej zbytni sentymentalizm, przeładowanie utworów elementami fantastycznymi, nagromadzonymi bez ładu i składu; wyraża się też sądy, że tworzona przez nią literatura zbliżona jest do telenoweli, a nawet że graniczy z powieścią typu "harlequin" .

Prace magisterskie i doktorskie poświęcone jej twórczości powstają nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz także w Kanadzie, Europie i Ameryce Łacińskiej. Biblioteki amerykańskich uniwersytetów gromadzą setki specjalistycznych studiów dotyczących Isabel Allende i wciąż powstają nowe (tylko między marcem a czerwcem 1997 roku do bibliografii już istniejącej na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii doszło sześć nowych prac badawczych). Prestiżowy Uniwersytet Yale na wschodzie Stanów Zjednoczonych posiada w swoich zbiorach pracę na temat feminizmu w powieści Isabel, napisaną pod kierunkiem znakomitego hispanisty Manuela Durana. Kanadyjski Uniwersytet McGill przyjął dysertację o języku powieści chilijskiej pisarki, na uniwersytecie w Perpignan we Francji opracowano poświęcone jej studium krytyczne, będące rezultatem współpracy wielu krytyków, znakomitości w dziedzinie studiów nad literaturą hispanoamerykańską. Na początku swojej kariery powieściopisarki Isabel z humorem pisze o powadze krytycznych badań uniwersyteckich: " ...jak większość śmiertelników, nie czytałam recenzji i nie podejrzewałam, że na uniwersytetach analizuje się książki tak samo poważnie jak układ gwiazd na firmamencie".

Isabel, która nigdy nie studiowała literatury i nie uczestniczy w wieczorach ani warsztatach literackich, przyznaje, że strukturę Ewy Luny odkryła dopiero po przeczytaniu recenzji. Podczas przyjęcia, które jej agentka, Carmen Balcells, wydała w Barcelonie po ukazaniu się Domu duchów, pierwszy raz stanęła twarzą w twarz z krytykiem literackim: "Do dziś pamiętam pytanie (...): Czy może mi pani wyjaśnić cykliczną konstrukcję swojej powieści? Musiałam spojrzeć na niego z cielęcym wyrazem twarzy, bo nie wiedziałam, czego ode mnie chce, u diabła (...) pojęcie cyklu zakres mojej wiedzy kojarzył wyłącznie z księżycem i menstruacją".

Isabel skupia na sobie uwagę świata, wzbudzając bardzo różne, a nieraz i całkowicie sprzeczne opinie. Jakie elementy dominują w tym pisarstwie, cieszącym się powszechną popularnością? Dlaczego przedstawiciele tak obcych sobie kultur, jak anglosaska, skandynawska czy latynoska, jednakowo zachłannie czytają książki Isabel? Dlaczego Amerykanie, którzy ustanowili hierarchię wartości zdecydowanie odmienną od wyznawanej przez Hiszpanów czy Włochów, nie mogą się oderwać od jej powieści? Jak to się dzieje, że udaje się jej wznieść ponad bariery i kody kulturowe? Te pytania wymagają bliższego zbadania korzeni twórczości Isabel Allende.

Jedną z najbardziej rzucających się w oczy cech jej osobowości i twórczości jest poczucie humoru - chilijskiego humoru, należałoby dodać - manifestowane w dykteryjkach opowiadanych głosem bynajmniej nie stentorowym, lecz po cichutku. Przypomina tym Julia Cortazara i jego wesołe żarty. Absurdalny dowcip jest w jej narracji środkiem stanowiącym przeciwwagę dla tragedii, łagodzi poczucie zagrożenia i smutku. Wprowadzając element humoru, autorka czyni sytuację bardziej ludzką i nadaje jej rys normalności.

To poczucie humoru nie opuszcza jej również w czasie spotkań z czytelnikami. Trudno uwierzyć, że ta drobna, atrakcyjna kobieta, nie wyglądająca na swój wiek, potrafi - kiedy pojawia się gdzieś osobiście - poprowadzić publiczność od śmiechu do łez. Za to na płaszczyźnie towarzyskiej zazwyczaj milczy albo zaszywa się w kącie, stroniąc od ludzi. Ona sama opowiada, że w dzieciństwie i w młodości chowała się przed ludźmi za książką, unikała bezpośrednich kontaktów. Wygląda na to, że od czasów spędzonych w szkole podstawowej prowadzonej przez siostry urszulanki do chwili, gdy w blasku jupiterów pojawiła się na ekranie chilijskiej telewizji, Isabel rozwinęła w sobie dwie różne osobowości: tę na użytek publiczny - dziennikarki, przeprowadzającej wywiady przed kamerą, i tę drugą, całkowicie odmienną - osoby prywatnej.

Czytelnicy i studenci mówią o niej poufale "Isabel", piszą do niej, telefonują, wysyłają swoje prace i uważają się za jej przyjaciół. Po każdym wykładzie, jakich wiele wygłasza na amerykańskich uniwersytetach, chętnie rozdaje autografy, przez kilka godzin wpisuje dedykacje i jednym pociągnięciem rysuje niezapominajki, będące jej znakiem rozpoznawczym. Publiczność Isabel Allende nie składa się z czytelników jednej książki, każdy z nich zna kilka z nich. Jest wdzięczna, że proszą ją o podpis, że kupują jej powieści i - jak powiada ze zdziwieniem - "do tego jeszcze mnie czytają... ciekawe, jak długo potrwa ta wierność?". Nieczęsto widzi się autora dedykującego swoje utwory osobom przybywającym na wózkach inwalidzkich albo z aparatami tlenowymi na plecach. Jej adoratorzy ze stertami książek pod pachą cierpliwie ustawiają się w długich kolejkach. Wielu przynosi jej prezenty, listy, wiersze. Otulona w chustę z frędzlami Isabel nie spieszy się: poświęca więcej uwagi, niż powinna, jakiejś niewidomej (jej książki wydrukowano również pismem Braille' a oraz nagrano na kasetach) oraz komuś, kto poprosił o kilka chwil rozmowy; oddaje mu swój czas, jakby był jej jedynym przyjacielem na świecie, gdy tymczasem światła auli gasną, a zdesperowany personel administracyjny, wzdychając, spogląda na zegarek.

Kiedy Isabel Allende skończyła pisać Afrodytę, nikt, nawet sama autorka, nie spodziewał się, że książka spotka się z tak ogromnym zainteresowaniem. Płodna wyobraźnia Isabel, jakiej dawała upust w poprzednich utworach, oraz radosna zmysłowość rodem z poezji Pabla Nerudy, obecne w opisach najszczęśliwszych miłości jej bohaterów, w doskonałych proporcjach złożyły się na ów wybuchowy przepis kulinarny. Those twin virtues shine brilliantly in her new book, a lusty almost bawdy paean to the senses that turns her vision both inward and outward and secures her status not only as a regional but also a un universal author18 - pisze dwudziestego drugiego maja 1998 roku Fred Tasker dla wydawanego w Miami pisma "The Herald". Do tego dnia sprzedano ponad milion egzemplarzy Afrodyty w języku hiszpańskim, portugalskim i włoskim. W samych tylko Włoszech w ciągu niespełna trzech tygodni stycznia owego roku rozeszło się ćwierć miliona egzemplarzy. W Chile wydawnictwo Plaza & Janes ogłosiło, że nakład żadnego poprzedniego utworu Isabel Allende nie został wykupiony tak szybko jak Afrodyty: w pierwszym miesiącu od opublikowania. Wszystkie artykuły i recenzje zgodnie prezentują książkę Isabel Allende jako wspaniałe dzieło głoszące pochwałę życia. Isabel dzieli się w niej z czytelnikami odwieczną mądrością, ale siebie samej nie bierze zbyt serio. Właśnie owa radość, z jaką odziera mity z ich świętości, sprawia, że trudno oprzeć się jej przesłaniu, w którym erotyzm łączy się ze sztuką kulinarną. Najwyraźniej Isabel powróciła do humoru z lat siedemdziesiątych, kiedy to pisywała do chilijskiego czasopisma "Paula".

Dziewiątego kwietnia 1998 roku widziałam ją na spotkaniu z publicznością wypełniającą szczelnie widownię aż po najwyższe balkony i galerie Herbst Theatre w San Francisco. W teatrze tym, położonym tuż obok Opery, najwybitniejsi pisarze całego kraju spotykają się ze swymi czytelnikami. Witalność Isabel Allende i jej niepohamowany humor sprawiły, że publiczność skręcała się ze śmiechu, nagradzając każdy dowcip pisarki gromkimi, spontanicznymi oklaskami. Afrodytą podbiła miasto San Francisco i cały świat. Francisco López Villarejo podsumowuje swe pochwalne refleksje na jej temat słowami: "Już od strony tytułowej tej pięknej książki autorka jasno formułuje swoje przemyślenia w kwestiach etyki oraz głosi pochwałę radości życia, a także samego życia jako takiego, które naprawdę zasługuje na to miano dopiero wówczas, kiedy przeżywamy je w sposób radosny" (Huelva, "Información", 1 stycznia 1998 r.). Oprócz tego, że wskazała nam drogę ku dobrej kuchni i równie dobrej miłości, Afrodyta nauczyła nas cieszyć się przyjemnościami życia i być szczęśliwymi.

Sukces

- Jak zareagowałaś na fakt, że stałaś się sławna? Dla kobiety, której aspiracją było wyjść za mąż i mieć dzieci, pracującej zawodowo, żyjącej w wielkiej przyjaźni z matką, stojącej mocno na ziemi, musiało być to dużym zaskoczeniem.

- To nie stało się nagle, Celio. Jak przyjęto Dom duchów, dowiedziałam się dopiero po wielu latach. Mieszkałam w Wenezueli, gdzie nie mówiło się o książce wydanej gdzieś w Europie. Upłynęło kilka lat, zanim ukazała się w Ameryce Łacińskiej, a w Wenezueli nie wzbudziła większego zainteresowania. Zaczęłam otrzymywać zaproszenia ze Stanów Zjednoczonych i odbyłam kilka podróży promocyjnych po Europie, zanim na własnym terenie udało mi się zdobyć jakie takie uznanie.

- Ognisko zainteresowania zapłonęło w Europie i stamtąd błyskawicznie przeniosło się do Stanów Zjednoczonych?

- Z Europy książka powoli dotarła do Ameryki Łacińskiej, a następnie została opublikowana w Stanach Zjednoczonych. Ale na wydziałach hispanistyki uniwersytetów amerykańskich już wcześniej o niej mówiono, dlatego byłam tam zapraszana.

- Zanim usłyszano o tobie w Wenezueli, Chile, Argentynie czy Meksyku, czytano cię już po niemiecku i szwedzku. To wyjaśnia, dlaczego twoi oszczercy nazywają cię pisarką "peryferyjną" i "przekraczającą granice". (Isabel śmieje się i kontynuuje, jakby niczego nie słyszała).

- Ja i moi europejscy wydawcy jesteśmy sobie bardzo wierni, nasz związek trwa już dłużej niż niejedno małżeństwo.

- Kiedy ukazał się angielski przekład Domu duchów?

- Cztery lata po jego napisaniu. Magda Bogin przełożyła tę książkę dla wydawnictwa Knopff. Wszystkie pozostałe tłumaczyła Margaret Sayers Peden.

- Sądzisz, że fakt, iż książka została przetłumaczona na angielski, miał decydujące znaczenie?

- Sukces w Europie miał znaczenie rozstrzygające, otworzył przede mną drzwi w Stanach Zjednoczonych. Jednak ja, z perspektywy mojego domu w Caracas, nie miałam o tym zielonego pojęcia. Nikt mnie nie znał, nikt nie prosił o autograf, to przyszło znacznie później, kiedy zdążyłam już opublikować Miłość i cienie i zabierałam się do Ewy Luny. Któregoś dnia zobaczyłam jakiegoś mężczyznę z którąś z moich powieści pod pachą i podbiegłam do niego, krzycząc: "To moja książka!". "Nie - odparł - moja, ja ją kupiłem". "Może chce pan autograf?" - nalegałam. "Nie" - odpowiedział lekko urażony.

- Opublikowałaś dwie książki przetłumaczone na wiele języków i nadal po dwanaście godzin dziennie pracowałaś w szkole?

- Tak.

- (Nie dziwi jej moje zdumienie). Przypuszczam, że pisałaś po nocach.

- Nie miałam odwagi rzucić stałej posady dla jakiejś przygody z literaturą; nie czułam się pisarką, myślałam, że mam ogromne szczęście i kilka razy udało mi się trafić w dziesiątkę, ale że to się już nie powtórzy. Pamiętaj, że byłam emigrantką, poczucie bezpieczeństwa było dla mojej rodziny bardzo istotne. Przyjechałam do Wenezueli w roku 1975, nie mając nic: ani przyjaciół, ani dokumentów, ani pracy, ani pieniędzy. Stałe zatrudnienie było dla mnie sprawą najważniejszą· Tej szkole poświęciłam spory kawał mojego życia, nabyłam jej akcje, miała zapewnić mi przyszłość.

- Jak reagujesz na tłum znanych i nieznanych osób, które czytają cię na całym świecie? Obchodzi cię, co o tobie myślą?

- Ludzie, którzy do mnie podchodzą albo do mnie piszą, zazwyczaj aprobują moją pracę, ale musi być wielu takich, którzy nie znoszą moich książek, a nie zadają sobie trudu, aby mi o tym powiedzieć. Kiedy dostaję te cudowne listy pełne zachwytu, jakie widziałaś, zawsze pamiętam o tych drugich. Ale jak tu się nie wzruszać, mając tak szlachetnych czytelników? Niektórzy opowiadają mi w listach swoje życie, powierzają najintymniejsze sprawy, dzielą się wspomnieniami i bólem.

- Kiedy cię poznałam, nie byłaś taka. Po śmierci Pauli stałaś się bardziej uduchowiona. Nabrałaś jakiejś szczególnej mocy, wywierasz na ludzi kojący wpływ... Tak jakbyś chciała wprowadzić nastrój spokoju i równowagi wewnętrznej nawet w sytuacjach beznadziejnych. Czy to pogodzenie się z losem? A może fatalizm?

- Według buddyzmu narodziny i śmierć są zapisane w Księdze Przeznaczenia. Mój dziadek miał na to swoje określenie, mawiał, że "bieganie w pociągu na nic się nie zda". Nasza droga jest wytyczona, poruszamy się po niej w określonym kierunku i z określoną prędkością, nie możemy niczego przyspieszyć. Biegnąc w jadącym pociągu, nie zmienimy godziny ani miejsca przyjazdu.

- Kiedy ludzie stają się sławni, często zaczynają cierpieć na paranoję. Pochwały biorą za pochlebstwa, uciekają od ludzi, izolują się, bo sądzą, że ktoś chce ich wykorzystać. Jak to się stało, że nie masz z tymi sprawami problemów? Jak odróżniasz pochlebstwo od szczerego komplementu?

- Uwielbiam komplementy, ale moja rodzina pilnuje, żeby woda sodowa nie uderzyła mi do głowy. Kiedy zaczynam zadzierać nosa, dostaję prztyczka i spadam z pieca na łeb, ryjąc nosem w ziemi. Zwłaszcza wnuki są pod tym względem nieprzejednane. Willie i moje asystentki stoją na straży naszej prywatności. W biurze chowam się jak za parawanem. Przyznam ci się, że i ja też trochę wpadam w paranoję, ponieważ jestem zasypywana niezliczonymi prośbami: o pieniądze, o książki, o poparcie; proszą mnie, bym opatrzyła wstępem jakąś książkę, zasiadła w jury, zabrała głos, napisała, etc. Zdarzają się obcy ludzie, którzy mają do mnie pretensje, że nie chcę im pomóc w kupnie taksówki albo że nie mam czasu wydać sześciusetstronicowego rękopisu napisanego przez ich nieboszczkę mamusię, która niech spoczywa w pokoju. Odrzucam dziewięćdziesiąt pięć procent zaproszeń, a resztę przecedzam przez gęste sito. Nie lekceważę tych rozlicznych próśb, część dochodów przeznaczam na pomoc innym, ale robię to w sposób zorganizowany; moje główne cele to edukacja, sprawy kobiet, walka z AIDS. Nie wtrącam się do polityki. Pozostałą część korespondencji stanowią listy od życzliwych czytelników, które rekompensują mi całą resztę. Odpowiadam na nie z wielkim wzruszeniem, wdzięczna za to przeogromne szczęście, że moje książki coś dla nich znaczą.

- Nie wszyscy pisarze tak reagują. Niektórzy uważają, że własnoręczne odpowiadanie na listy jest stratą czasu albo zwykłą głupotą.

- Podobno... ale ja nie mogę przestać tego robić. Listy, które dostaję, są wzruszające, pełne entuzjazmu, czasami bardzo intymne, jakbyśmy ja i ich nadawcy znali się całe życie. Mogłabyś zostawić je bez odpowiedzi?

- Biorąc pod uwagę wyniki sprzedaży twoich książek oraz ich popularność na świecie, nie ma potrzeby, abyś przez kilka godzin rozdawała w księgarni autografy.

- Nie robię tego, żeby sprzedawać książki, ale żeby być w kontakcie z czytelnikami. Niektórzy na mój podpis czekają kilka godzin, stojąc w kolejce - ja przynajmniej siedzę - i przynoszą całe sterty mocno zaczytanych książek.

- Z powodu tych autografów twoje wykłady strasznie się przeciągają. Przekonałam się, że niektórzy z czytelników rezerwują sobie wiele godzin, żeby móc cię zobaczyć. Szczytem wszystkiego było to, co zdarzyło się w Portoryko. Zakładano, że będziesz podpisywać swoje książki między trzecią a czwartą po południu, ale była to sobota, wiadomość rozeszła się po całym centrum handlowym, w którym mieściła się księgarnia, i kolejka chętnych sięgnęła parkingu.

- O szóstej dostałam przykurczu dłoni, przyniesiono mi wiadro gorącej wody z solą, wymoczyłam rękę i dalej podpisywałam aż do pół do dziewiątej wieczorem. Pod koniec mój podpis przypominał jakiś gryzmoł.

- W swoich książkach nawiązujesz osobisty kontakt z każdym czytelnikiem, stwarzasz zamkniętą, intymną, przyjazną przestrzeń. Może dlatego, kiedy pojawiasz się osobiście, sprawiasz to samo wrażenie bliskości i potem ludzie chcą cię znowu zobaczyć. To ciekawe, że ten entuzjazm trwa już tak długo. Debiutowałaś w roku 1982 i nadal jesteś na fali. W tym samym czasie furorę zrobił Julio Iglesias, a teraz nikt go nie słucha. Wprawdzie Stany Zjednoczone to kraj, w którym moda to potęga, ale pomyśl, jak długo może trwać na coś moda?!

- Kto ci powiedział, że nikt już nie słucha Julia Iglesiasa? Do tej pory panie mdleją, słuchając jego jęków. Moda na moje książki to coś całkiem nowego. Największy sukces odniosły w Europie i Ameryce Łacińskiej. W Stanach Zjednoczonych dobrze się sprzedają i stale są wznawiane, ale można powiedzieć, że tutaj prawdziwy sukces rozpoczął się wraz z opublikowaniem Pauli.

- W roku 1985 niewielka grupa nauczycieli akademickich, wśród których byłam i ja, przeczytała Dom duchów i Miłość i cienie, usiłowała cię odnaleźć i zaprosić do Kalifornii. Kiedy wreszcie w 1987 roku przyjechałaś, zostałaś na zawsze. Znalazłaś swoją wielką miłość.

- Miłość przywraca nam niewinność, jak mawiała Violeta Parra... Ale w tym przypadku to była czysta rozpusta. (Śmieje się).

- W roku 1993 związałaś się z wydawnictwem Harper & Collins. W ten sposób wpisałaś się ostatecznie na listę pisarzy latynoamerykańskich zamieszkałych w Stanach Zjednoczonych. Nie ma ich zbyt wielu. Jaką książką zaczęłaś współpracę z tym wydawnictwem?

- To był Niezgłębiony zamysł, który rok wcześniej wydałam w Hiszpanii. Jego przekład ukazał się w Stanach Zjednoczonych krótko po śmierci Pauli i musiałam wyjechać w podróż promocyjną.

- Najtrudniejsze do zniesienia dla kobiety czynu są niemoc i przygnębienie wywołane bólem.

- To prawda, czułam się, jakbym nosiła pancerz, który odgradzał mnie od świata, ale pracowałam na okrągło i sądzę, że to bardzo mi pomogło. Musiałam odwiedzić osiemnaście amerykańskich miast, dźwigając swoją walizkę i ciężar leżący mi na duszy.

- Jak cię przyjmowano? Czy ludzie wiedzieli o twej tragedii? Opowiedz mi o tamtych dniach.

- Sale zawsze były pełne entuzjastycznie nastawionej publiczności, jednak większość ludzi nie wiedziała, że moja córka właśnie umarła.

- Czy zainteresowanie i aplauz tych nieznajomych ci ludzi łagodziły twój ból?

- Oczywiście. Była w tym jakaś ożywcza energia, jakiś strumień optymizmu, a czasami nawet humoru. Ale potem wracałam do pustego hotelowego pokoju, a wtedy dopadał mnie smutek i chwytał za gardło.

- Sądzisz, że ta publiczność zna twoje książki?

- Ci, którzy przychodzą na spotkanie z jakimś pisarzem, zazwyczaj wiedzą coś o jego twórczości, inaczej by się nie fatygowali. Powiedzmy, że zazwyczaj mam do czynienia z publicznością cierpliwą... i zniewoloną. Siedzą, biedacy, przykuci do swoich foteli i nie mogą wyjść, no bo kto się odważy wymknąć pod obrażonym spojrzeniem zaproszonego gościa? Ale nie traćmy poczucia rzeczywistości; fakt, że sala jest pełna, nie oznacza, że świat legł u moich stóp, tylko że są na nim jeszcze ludzie, którzy czytają książki i chętnie wysłuchają jakiejś opowieści. "Był sobie raz... ". Ach, ten niezaspokojony apetyt na bajki, drzemiący w nas wszystkich!

- Jak sądzisz, jak długo potrwa twoja sława, jak długo będziesz autorką bestsellerów?

- Któż to może wiedzieć? Według tego, co mówią karty tarota rozkładane przez mamę, moje książki już dawno powinny odejść w zapomnienie. Nie myślę o tym, bo bym umarła z żalu. Pewnego dnia przestaną się rozchodzić, a ja będę anonimową staruszką. Poznałam smak sukcesu, ból, miłość, podróżowałam, oddawałam się grze wyobraźni... Prawdę mówiąc, przeźyłam tyle, że starczyłoby na cztery życiorysy.

- Twoja agentka Carmen Balcells dzieli twoją karierę na dwa okresy: przed Paulą i po Pauli. Mówi, że sześć pierwszych książek stanowi pewną całość i że wraz z napisaniem Pauli wkraczasz w nowy etap.

- Carmen nie traci nadziei, że dojrzeję i rozkwitnę. Od piętnastu lat na to czeka.

- Pomówmy o innych pisarkach. Namówiłaś mnie do lektury książek napisanych przez kobiety, którym udzieliłaś - i nadal udzielasz - swojego poparcia. Nie każdego pisarza stać na taki gest. W środowisku literackim panuje duża rywalizacja, zazdrość, wszędzie widać rozpychanie się łokciami, kopanie dołków... to dosyć małoduszne grono. Wygląda na to, że aby wznieść się ponad innych, trzeba iść po trupach.

- W literaturze jest dosyć miejsca dla każdego. Właściwie połowa ludzi z mojego otoczenia pisze powieść, znam nawet nastolatków, którzy mozolą się nad swymi wspomnieniami. Wiesz, jak ja to widzę? My, pisarze, jesteśmy niczym odkrywcy, którzy z maczetą w dłoni przedzierają się przez puszczę. Jeśli będziemy wzajemnie sobie pomagać, osiągniemy cel, ku któremu zmierzamy. (Nie znaczy to jednak, że mogę pisać innym przedmowy i czytać te setki maszynopisów, które lądują na moim biurku). Ale jeśli będziemy sobie podstawiać nogę i z ową maczetą rzucać się na siebie, puszcza żywcem nas pochłonie. Im więcej będzie tych, którzy tworzą literaturę, tym więcej zyskamy czytelników. Każdy, kto złapie się na haczyk mojej książki, sięgnie potem po utwory innych pisarzy latynoamerykańskich. Tematów jest bez liku, słowa nic nie kosztują, a ludzka potrzeba słuchania bajek jest nieograniczona. Więc po co te złośliwości?

- Taki był Julio Cortazar. Kontaktował mnie z innymi pisarzami, podsuwał książki, jeśli potrzebowałam jakiejś informacji, mówił: "Napisz do Iksińskiego", i dawał mi jego adres. Drugi, równie wielkoduszny, był Eduardo Gudino Kieffer, który sporządził dla mnie listę najważniejszych pisarek Argentyny. Poznałaś Martę Lynch19?

- Czytałam ją i raz widziałam na krótko przed jej śmiercią.

- Gudino Kieffer uważał, że jestem podobna do Marty Lynch i że się ubieram jak ona. Kiedy ją poznałam, nie zauważyłam tego podobieństwa, ale i tak poczułam się dowartościowana. Powiedział mi również: "W morzu literatury może pływać wiele ryb i miejsca starczy dla wszystkich". Ale jakoś nikt nie chciał mi podać nazwisk kobiet parających się piórem. A on zadał sobie nawet trud, żeby posprawdzać ich adresy i numery telefonów. W tamtych czasach w podręcznikach do literatury figurowały jedynie Sor Juana Ines de la Cruz20 i Gabriela Mistral. Mam nadzieję, że ta twoja szlachetność nie odbierze ci prywatności. Nie miałabyś ani chwili spokoju.

- Co roku musimy zmieniać numer telefonu, bo dzwoni bezustannie, doprowadzając nas do szaleństwa. Na ostatnie święta Bożego Narodzenia zjechało się tylu gości, że spali w śpiworach jak turyści, a oprócz tego musieliśmy jeszcze wynająć kilka pokoi w pobliskim hoteliku.

- Lubisz mieć dom pełen gości?

- Byle nie za długo. Kiedy w styczniu wszyscy w końcu wyjechali i zostaliśmy sami, Willie rozebrał się do naga i zaczął skakać i krzyczeć jak Tarzan odzyskujący swoje terytorium.

- Pewna kobieta opowiedziała mi kiedyś, że w obecności męża nie może robić na drutach, ponieważ on czuje się wtedy zaniedbywany. Biedaczka musiała kłamać, że to jest zalecenie lekarza, pomaga jej na artretyzm. Jeśli robienie na drutach może komplikować życie małżeńskie, to pisanie tym bardziej, bo trzeba mieć własny pokój. Czy Williemu nie przeszkadza, że zamykasz się, żeby pisać? Jak wygląda twój dzień pracy?

- Prawdę mówiąc, nie zapytałam go, czy mu nie przeszkadza... Sądzę, że lubi, kiedy jestem zajęta, przynajmniej nie zabieram się do przewieszania obrazów albo przesuwa­nia mebli. Nasze zajęcia dostosowaliśmy do siebie: wstajemy bardzo wcześnie, on wychodzi do pracy, ja na godzinkę idę się przejść, potem udaję się do mojej klitki wygospodarowanej z szopy za domem, w którym mieści się jego biuro; czasem pijemy kawę albo jemy razem obiad i już około piątej jesteśmy w domu. Gotujemy, zajmujemy się wnukami... Zawsze jest co robić.

- Twoja mama myślała, że zostaniesz aktorką, przyjaciółki mogłyby przysiąc, że poświęcisz się malarstwu. Winston Churchill zdobył literacką Nagrodę Nobla i zasłynął jako malarz. Czy tobie też to się może przydarzyć?

- Co ty, u diabła, wygadujesz? Od czasu do czasu maluję jakieś okropieństwa, ale więcej mam tupetu niż talentu. To jeszcze nie znaczy, że jestem artystką. Mam również zwyczaj zbiegać ze schodów, co jednak nie czyni mnie lekkoatletką, Celio. Zajęcia manualne pozwalają mi się odprężyć po pracy, dlatego w moim pokoju pełno jest papierów, malunków, szmat i wszystkiego, co może się przydać do zabawy w "rękodzieło artystyczne". Ale gdybym miała się zająć pracami ręcznymi, to już raczej powinnam lepić nasze chilijskie pierożki empanadas, przynajmniej do czegoś by się przydały. (Im głośniej się śmieje, tym uważniej przyglądam się kilku jej obrazom wiszącym na ścianie, które wcale nie są złe).

- Podobno własnoręcznie wykonujesz wszystkie kartki pocztowe, na których odpowiadasz swoim czytelnikom.

- To taka forma medytacji. Ale nie robię ich wszystkich, lwią część wyszywa moja chilijska przyjaciółka-siostra, Pia Leiva, i przysyła mi je w wielkich kopertach. Są tak piękne, że bardzo często "giną" na poczcie.

- Na jakimś spotkaniu z czytelnikami ktoś zapytał cię, jak byś się sama określiła, i bez wahania odpowiedziałaś: a flamboyant bitch.

- Flamboyant bitch brzmi po angielsku lepiej niż po hiszpańsku. To mocne słowa, znaczą: napalona suka. "Jak by się pani określiła?" - to częste pytanie, na które jednak nigdy nie umiałam odpowiedzieć. Rzuciłam te słowa dla samej przyjemności wywołania skandalu i zgorszenia publiczności i przez jeden głupi żart narobiłam sobie kłopotów. Sama skazałam się na to, że póki żyję, będę się musiała tłumaczyć. Chciałam powiedzieć, że jestem pozbawiona przesądów i że mam skłonność do ekstrawagancji. Czemu tak na mnie patrzysz? Oczywiście, że to nijak się ma do tego, o czym rozmawiałyśmy wcześniej: że w większym towarzystwie jestem raczej nieśmiała. To jeszcze jedna z moich licznych sprzeczności.

- Nasłuchałaś się mnóstwa pochwał, odniosłaś wiele sukcesów - na ile cię to zmieniło?

- Sądzę, że wcale. Sukces innych nie robi na mnie większego wrażenia, nie widzę zatem powodu, dlaczego miałby to robić mój własny. Moje życie było jak kolejka górska w lunaparku, wspinało się w górę i spadało w dół. Kiedy jestem na dole, nie załamuję się, bo wiem, że nie będzie to trwało wiecznie, a kiedy jestem na górze, spoglądam w przepaść u mych stóp i nabieram pokory. Wszystko może się skończyć w ciągu paru sekund.

- Możesz prowadzić normalne życie prywatne?

- Oczywiście, nie jestem gwiazdą rocka, lecz jedynie pisarką. Jak myślisz, ilu ludzi na tym świecie czyta książki? A poza tym Stany Zjednoczone to rozległy kraj. Jestem tutaj jedną trzydziestomilionową cząstką latynoskiej emigracji.

- Gdzie otacza cię większa sława? Gdzie jesteś mniej popularna?

- Najsławniejsza jestem we własnym domu. Najwięcej czytają mnie w Niemczech, Włoszech, Holandii, Danii i oczywiście w Hiszpanii oraz we wszystkich hiszpańskojęzycznych krajach latynoskich. Na ulicy najczęściej rozpoznają mnie w Chile, ma się rozumieć. A gdzie jestem najmniej znana? Na pozostałych planetach Galaktyki i poza nią.

Ostatnie lata

Kiedy tuż po ukazaniu się Domu duchów zobaczyłam Isabel na konferencji pisarek w Montclair College, miała na sobie sutą wiejską spódnicę, rodzaj szarego poncza podkreślającego styl jej ubrania, w ręce trzymała ogromną skórzaną teczkę i była bez makijażu; z wyrazu twarzy przypominała wystraszoną dziewczynkę, która trafiła na jakieś hałaśliwie przyjęcie, gdzie nikogo nie zna. Ledwo dosięgała pulpitu, zza którego do nas przemawiała, a swój referat odczytała głosem pozbawionym modulacji. Okazało się, że rada wujka Ramona: "Pomyśl, że inni boją się bardziej od ciebie", w obliczu sławy, jaką niespodziewanie przyniosła jej pierwsza powieść, niewiele pomogła i początkowo z trudem sobie radziła.

Dzisiejsza Isabel w niczym nie przypomina tamtej. Wygląda na młodszą o dziesięć lat, niż ma w rzeczywistości, i jest niebywale fotogeniczna - kiedy staje przed publicznością, można ją wziąć za zawodową aktorkę. Zachowuje własny styl ubierania się; jej stroje, dające poczucie swobody, inspirowane są modą z lat siedemdziesiątych, ale mają żywsze barwy: jej ulubione kolory to wszystkie odcienie czerwieni i efektowna czerń, poza tym uwielbia miękkie tkaniny, które się lekko układają i falują przy chodzeniu. Nie straciła tego poczucia humoru, dzięki któremu zasłynęła w Chile felietonami "Impertynenci". Śmieje się swobodnie z samej siebie i ze swoich rzekomych słabości, do swego repertuaru włącza zabawne dziecinne powiedzonka. Obiegowe dowcipy wykute na pamięć nie bawią jej, gdyż twierdzi, że ich nie rozumie. Ze swadą, ironią i humorem odpowiada na pytania dziennikarzy, zręcznie omijając rafy ich uciążliwych dociekań.

Sława nie uderzyła jej do głowy. Wie, że jest to przywilej, z którym wiąże się ogromna odpowiedzialność, a ze śmierci Pauli wyciągnęła niezapomnianą lekcję o ulotności dóbr doczesnych. Rozgłos i popularność mają to do siebie, że człowieka, któremu uda się je osiągnąć, lepiej widać, ale także łatwiej go zranić. Nie przywiązuje wagi do pieniędzy, a te, które zarobiła przy maszynie do pisania, rozdaje hojną ręką. Z wdzięcznością graniczącą z pokorą przyjmuje szczere pochwały, krytykę zaś odbiera, nie tracąc pewności siebie. Kiedy się o niej myśli, gdzieś w tle pobrzmiewają słowa wiersza Rudyarda Kiplinga: If you can meet with Triumph and Disaster and treat those impostors just the same...21

Odkąd w jej życiu pojawił się Willie Gordon, mieszka w mieście San Rafael, na północ od San Francisco. Narzuciła sobie żelazną dyscyplinę i codziennie rano odbywa godzinny spacer. Przynajmniej trzy razy w tygodniu krąży po przepięknym lesie stuletnich araukarii, w którym rozsypała prochy Pauli i który uważa za swoje własne sanktuarium. Całymi latami walczyła ze zbędnymi kilogramami za pomocą drakońskich diet i kuracji odchudzających oraz zabiegów, jakim poddawała się we współczesnych salach tortur - siłowniach; teraz odkryła, że codzienna wędrówka pozwala jej zachować idealną wagę i przy okazji rozjaśnia umysł i ułatwia medytację (co nie zmienia jednak faktu, że smak czekolady, której nie umie się oprzeć, w dalszym ciągu potrafi ją wpędzić w głęboką depresję wywołaną poczuciem winy). Krajobraz, jaki ją otacza, bezkresne morze i las, zachęca do spacerów i pokonania oporu przed uprawianiem sportu, kiedy staje się on obowiązkiem. W porannych przechadzkach towarzyszy jej przyjaciółka Tabra - będąca zarazem jedną z bohaterek Niezgłębionego zamysłu - której biżuteria zdobi uszy i szyje milionów kobiet. To jej dziełem są ozdoby ze srebra i kamieni półszlachetnych utrzymanych w tonacji strojów, w których Isabel pojawia się podczas swoich wystąpień publicznych. Pisarka otrzymuje niezliczone ilości zaproszeń, które uważnie selekcjonuje, starając się przyjmować te, które pochodzą od studentów należących do różnych grup etnicznych, zwłaszcza Latynosów, jednakże w większości przypadków zmuszona jest je odrzucać. "Potrzebuję czasu, ciszy i samotności, żeby pisać, nie mogę przyjmować wszystkich propozycji". Osobiste poznanie autorki zmobilizowało niejedną młodą Latynoskę o skromnych dochodach mieszkającą w Stanach Zjednoczonych do podjęcia studiów wyższych i zdobycia dyplomu. Stypendia imienia Pauli, jakie Isabel przyznaje corocznie na Uniwersytecie San Jose w Kalifornii, wielu młodym ludziom umożliwiają kontynuowanie nauki na wyższej uczelni.

Kiedy w roku 1987 Isabel Allende przyjechała do Kalifornii, była już sławna, ale zwykli ludzie jej nie znali. Amerykańskie uniwersytety zajęły się jej powieściami, a krytycy nastawili swoje literackie kompasy i astrolabia, żeby określić jej miejsce na mapie literatury światowej. Isabel przyjechała na krótko, ale na jej spotkanie wyszedł Willie Gordon, wyszeptał do ucha dwa tajemne słowa (tak jak to robiła bohaterka jednej z Opowieści Ewy Luny, Belisa Crepusculario) i pisarka związała się z nim na stałe. Isabel podbija ludzkie serca zarówno w przestrzeni zamkniętej, między czytelnikiem książki i jej autorem, jak i w przestrzeni otwartej sceny, z której sprawuje rządy nad publicznością, odpowiednio dozując zuchwalstwo, lekkość pozbawioną wszelkiego dystansu, wspaniałą błyskotliwość i potężną siłę wewnętrzną, emanującą wszystkimi porami skóry tej swobodnej w sposobie bycia, skorej do śmiechu kobiety.

Początkowo porównywano ją do Gabriela Garcii Marqueza i pochlebiało jej to. Mówi, że gdyby była baletnicą i powiedziano by jej, że tańczy jak Nuriejew, chybaby pękła z radości. Jednak kiedy krytycy ciągle powtarzali to porównanie, przestało jej się podobać. W końcu ona także zasłużyła się sztuce narracji, opowiadając różne historie własnym głosem. "Zauważyłaś, że zawsze kiedy jakaś kobieta odnosi sukces, wmawia się jej, że widocznie musiała mieć jakiegoś mistrza-mężczyznę?". Lekceważy opinie krytyków i tysiąc razy woli spędzić wieczór ze studentami u siebie w domu niż uczestniczyć w konferencji zawodowych krytyków i literatów i broni się przed tym jak przed najgorszym nieszczęściem.

Praca ze studentami daje Isabel Allende wiele satysfakcji. Ma możliwość bezpośredniego obserwowania, w jaki sposób ci młodzi ludzie wgryzają się w jej twórczość, fascynują ją rozmowy z nimi. Zazwyczaj proces poznawania dzieła literackiego przez studenta odbywa się bez udziału autora, lecz pod kierunkiem nauczyciela, który wcześniej prześledził drogę literacką danego twórcy. W analizowanej i komentowanej lekturze zagłębia się czytelnik niepewny, obawiający się trudności w rozszyfrowaniu utworu, co sprawia, że siłą rzeczy profesor staje się przewodnikiem po tym, co nieznane. O ile jednak prestiż owego interpretatora tajemnych znaków wzrasta, o tyle student częstokroć bezwolnie daje się prowadzić, nie znajdując żadnej przyjemności w lekturze książki wymaganej programem do zaliczenia semestru. A zatem: czy w pełni zrozumie autora? Czy zdoła go poznać? To prawie niemożliwe. Sławni pisarze bowiem albo nie żyją, jak cudowny Cervantes, albo jakby już nie żyli, gdyż nie zwykli tracić czasu na indywidualne rozmowy ze studentami. Z Isabel AlIende jest inaczej. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy odwiedziła moją grupę na zakończenie semestru. Omawialiśmy wówczas Dom duchów. Studenci początkowo siedzieli jak zamurowani, nie potrafili przełamać lodów i milczeli jak zaklęci, ale przy Isabel wszelkie lody natychmiast pękają. Wszystkich wyściskała, każdy dostał egzemplarz jej książki z autografem, z każdym zrobiła sobie zdjęcie, dla mamy, dla narzeczonej, dla babci. Od 1988 roku odwiedza moje grupy studenckie u mnie w domu bądź na uniwersytecie albo zaprasza nas do siebie. Otwiera studentom oczy, rozwiązuje języki, pobudza ich wyobraźnię. Każdy uważny czytelnik, który za pośrednictwem książki wnika w świat autora, bezwiednie nawiązuje z nim więź; to tak, jakby powoli się w sobie zakochiwali, nie mając innych pośredników oprócz książki. Co - poza twórczością - ceni się najbardziej u Isabel Allende, kiedy pozna się ją osobiście? W gruncie rzeczy odpowiedź jest bardzo prosta: Isabel jest wielkoduszna i otwarta, dlatego sława nie napawa jej lękiem ani nie stwarza dystansu między nią a czytelnikami.

"Wystarczy na nią spojrzeć, aby w zestawieniu z jej energią samemu poczuć się wyczerpanym" - powiedziały jej przyjaciółki Malu Sierra i Pia Leiva, jej "chilijska siostra", mając na myśli lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Nic się nie zmieniła. Jej triumf nie jest zasługą duchów, jak lubi powtarzać, ale nieposkromionej baskijskiej woli, aby nie dać się pokonać. Potrafi przerabiać jedną stronę dziesięć, piętnaście razy, dopóki nie poczuje się usatysfakcjonowana. W pracy jest dokładna i wymagająca. Tego, czego wymaga od siebie, oczekuje również od innych. W kwestii punktualności jest nieprzejednana. Nigdy nie każe na siebie czekać, na spotkaniach zjawia się na pięć minut przed umówioną godziną. Nie lubi być obsługiwana. Jest samodzielna i woli sama troszczyć się o tych, którzy bardziej tego potrzebują.

Jak wypoczywa ten ludzki dynamit? Przy pracach, które stanowią zajęcie dla rąk: robieniu na drutach, gotowaniu, wyszywaniu kartek pocztowych, będących odmianą słynnych chilijskich arpilleras22 z czasów dyktatury, malowaniu, wykonywaniu fantazyjnych naszyjników dla przyjaciółek, a także kukiełek i lalek dla wnucząt. Wnuki zajmują jej większość wolnego czasu. W nagłych przypadkach jest gotowa zostawić wszystko, żeby się nimi zająć. Weekendy należą do Williego. Najszczęśliwsza pora dnia to dla niej noc ("…leżąc w łóżku, przytulamy się z Williem do siebie i opowiadamy drobne wydarzenia dnia"). Biuro Isabel w Sausalito, o dwadzieścia minut od domu, pochłania jej znaczną część czasu. Każdego dnia napływają nowe umowy, prośby o wywiady, zaproszenia na wykłady, projekty działań na rzecz dzielnicy, dary, listy i przesłania. Dwie uprzejme asystentki przy telefonach i faksach pracują bez wytchnienia. W kwestii korespondencji Isabel cieszy się taką samą opinią jak Julio Cortazar: nie pozostawia listów bez odpowiedzi. Kartki z podziękowaniami są czasami własnoręcznie wykonane i napisane, a jej podpis wieńczy rysunek niezapominajki. Na spotkania umawia się z wielomiesięcznym, a nieraz i wieloletnim wyprzedzeniem i - o ile tylko w San Francisco nie dojdzie do trzęsienia ziemi albo o ile któreś z wnucząt pod nieobecność Nicolasa nie zachoruje nagle na odrę - na pewno nie zawiedzie. Kiedy już coś obieca, z pewnością się nie wycofa. "Słowo Isabel ma swoją wagę" - powiedziała Carmen Balcells. Cieszy się końskim zdrowiem, je wszystko i śpi nieprzerwanie osiem godzin od chwili, gdy tylko przyłoży głowę do poduszki.

Noce nie są dla niej czasem całkowitego wypoczynku, ponieważ przywiązuje duże znaczenie do snów i ledwie się przebudzi, zapisuje je. "Sny są dla mnie źródłem wielu informacji; pomagają mi rozwiązywać pisarskie problemy, z nich dowiaduję się, kim jestem i jak poruszać się w świecie realnym". Na przykład kiedy pisze, zazwyczaj powraca do niej sen o dziecku: "Tym dzieckiem jest zawsze powstająca książka. To, co jemu przydarza się we śnie, zazwyczaj na jawie dzieje się z książką. Powiedzmy, że dziecko płacze męskim głosem - oznacza to, że muszę zmienić formę narracji albo jej ton. Innym razem dziecko przebywa w pokoju za zamkniętymi drzwiami, a ja słyszę je, ale nie mogę się do niego dostać, a jeśli tam wejdę, to nie potrafię wynieść go z pokoju. To znaczy, że mam problemy z fabułą, że historia mi się zagmatwała". Sny służą jej również do rozszyfrowywania problemów praktycznych lub emocjonalnych. Kiedy śni się jej jakiś bardzo duży dom, w którym panuje bałagan, a ona musi go posprzątać, budzi się ze świadomością, że w świecie realnym jest jakiś problem, którym natychmiast trzeba się zająć. "W snach rury się zatykają, łóżka są nieposłane, w kuchni piętrzą się stosy brudnych garnków i talerzy, wszędzie jest pełno śmieci, starych gazet i kurzu. To bardzo przygnębiające sny, ale bardzo użyteczne, gdyż budzą moją czujność i zwracają uwagę na sprawy, które powinnam załatwić".

Lubi muzykę klasyczną, ale najlepiej czuje się w ciszy. Zazwyczaj to nie ona nastawia radio, włącza magnetofon czy telewizję; woli, żeby zrobili to inni. Uwielbia kino. Z Williem oglądają na wideo stare filmy amerykańskie i zagraniczne. Skarb z Sierra Madre i Casablanca z Humphreyem Bogartem wchodzą w skład ich kolekcji klasyków, do których stale powracają. Filmy ukazujące przemoc i pornografię nie należą do jej ulubionych. "Wiele razy wyszłam z kina, ponieważ nie mogę znieść okrucieństwa. Willie opowiada mi potem zakończenie, a raczej jego złagodzoną wersję, w której krew nie leje się strumieniami". Często jeżdżą z mężem do Nowego Jorku, żeby być na bieżąco z tym, co dzieje się w teatrze, za którym oboje przepadają·

Isabel odziedziczyła po swoim dziadku, Tacie, rzadko spotykaną u kobiety siłę fizyczną. Patrząc na jej drobną postać, można by pomyśleć, że jest słaba. Jest wręcz przeciwnie. A jeśli czasem zabraknie jej siły w mięśniach, zastępuje ją determinacją. "Urodziłam się w sierpniu, pod znakiem Lwa, jako dziecko płci żeńskiej, i jeśli mnie nie zamieniono, mam w sobie krew kastylijsko-baskijską, w jednej czwartej francuską i pewną ilość araukańskiej i mapuche, jak wszyscy w moim kraju". Widziałam tę kombinację krwi baskijskiej i araukańskiej w akcji, kiedy bez niczyjej pomocy wyjęła z bagażnika samochodu skrzynkę szampana i po schodach wniosła ją do domu.

Pewnego razu Isabel, jej była synowa Celia i ja wracałyśmy ze środkowej Kalifornii. Isabel dźwigała gitarę Celii i torbę; z torby zwieszała się suknia, którą miała na sobie poprzedniego wieczoru, wygłaszając wykład na uniwersytecie miasta Fresno. Opuściwszy awionetkę, musiałyśmy przesiąść się do autobusu, który miał nas podwieźć do głównego terminalu lotniska w San Francisco. Żeby dostać się do niego, trzeba wspiąć się po schodach, które tutaj są wyjątkowo strome. Razem z nami przyleciało małżeństwo meksykańskich chłopów z trójką małych dzieci: chłopcami bliźniakami i niewiele starszą dziewczynką. Na widok autobusu rodzina zatrzymała się, zbita z tropu, i rodzice zapytali nas po hiszpańsku, co robić. Powiedziałyśmy im, żeby szli za nami. Przewieziono nas z jednego krańca lotniska na drugi; wysiadając, rodzice wzięli na ręce chłopców, a dziewczynka została na lodzie. Nie oglądając się na nic, Isabel powiesiła gitarę razem z torbą na lewym ramieniu, prawym zaś podniosła małą i pewnym krokiem ruszyła po schodach w górę. (Ktoś kiedyś powiedział, że chodzi, jakby jej postawiono dzbanek na głowie). Kiedy oddała córkę rodzicom i oddaliła się, podeszłam do nich i zapytałam:

- Czy państwo wiedzą, kim jest ta pani?

Ojciec w milczeniu pokręcił głową.

- To sławna pisarka.

Nie wyglądało na to, żeby się specjalnie przejął. Powinnam była mu powiedzieć, że to meksykańska aktorka; faktem jest, że większość ludzkości kładzie się spać głodna i o pisarzach nie wie zbyt wiele.

Z rodziny, która za sprawą Isabel rozrosła się do rozmiarów plemienia, w ostatnim czasie odeszło parę osób. Celia, matka jej trojga wnucząt, nie jest już żoną Nicolasa. Jason, adoptowany syn Williego, wyjechał do pracy na Wschodnie Wybrzeże, a Ernesto, jej zięć, mieszka w New Jersey. Harleigh, pasierb o nieznośnym ongiś charakterze, którego Isabel kocha tak, jakby był jeszcze jednym jej dzieckiem, wyrósł na rozsądnego i miłego młodego człowieka, zdolnego - jak jego ojciec - rozbroić każdego zniewalającym uśmiechem. Dzięki wielkiemu poświęceniu ze strony Isabel i Williego po długiej tułaczce po szkołach specjalnych w końcu udało mu się wyjść na prostą. Któregoś dnia Harleigh sprawił Isabel wzruszającą niespodziankę: przed całą szkołą powiedział, że to ona pokazała mu, czym jest miłość, i wytyczyła nieprzekraczalne granice zachowania.

To ten sam chłopiec, który po pojawieniu się tutaj Isabel w roku 1987, kiedy miał zaledwie dziesięć lat, upierał się, żeby spać między nią a Williem, ponieważ cierpiał na lęki nocne. Isabel poradziła sobie po swojemu: ułożyła go do snu w śpiworze na podłodze po swojej stronie łóżka, połączywszy uprzednio linką jego nadgarstek ze swoim. Ilekroć wyczuła, że chłopiec się boi, pociągała za linkę, przypominając mu, że jest obok, i w ten sposób go uspokajała. Dzisiaj podobny wybieg stosuje wobec swoich wnucząt, kiedy nocują u niej w domu.

Pośród wielu wcieleń, które składają się na Isabel, jest także mała dziewczynka. Jej kpiarski sposób opowiadania, przebogata fantazja, skłonność do błazenady, jakiej ulega, stając w obliczu audytorium (nieważne, jak licznego), łatwość, z jaką - dla czyjegoś kaprysu - urządza teatrzyki i maskarady, zachwycają dzieci. "Isabel wozi ze sobą swój własny cyrk - mówi Pia Leiva - maluchy ją uwielbiają". Czasami, żeby sprawić sobie uciechę widokiem pełnej oburzenia reakcji słuchaczy, zdecydowanym tonem oświadcza, że nie znosi dzieci. Prawda jest całkiem inna.

Lygia, nikaraguańska gospodyni Isabel, która pomagała jej opiekować się Paulą, teraz pomaga zajmować się wnukami, Alejandrem, Andreą i Nicole. Między obiema kobietami istnieje głęboka przyjaźń, oparta na wspólnych zajęciach i bolesnych wspomnieniach, jakie stały się ich udziałem. Lygia opowiada, że niekiedy ma wrażenie, iż widzi postać Pauli schodzącej po schodach. W rzeczywistości Paula jest obecna w tym domu wszędzie, na zdjęciach, w rodzinnych rozmowach, w pamięci wszystkich. Nic zatem dziwnego, że czuje się, iż jej duch krąży w pobliżu.

Isabel powiada, że Paula jest słodką obecnością, którą nosi zawsze ze sobą niczym drugą skórę.

Pisarstwo

- Odnoszę wrażenie, że twoje życie toczyło się od jednego kryzysu do drugiego. Co byś zrobiła, gdybyś została skazana na normalność?

- Miałabym więcej czasu na medytacje i kupiłabym sobie suczkę.

- Dlaczego suczkę?

- Bo psy kopulują z nogami od mebli.

- Czy sądzisz, że to przeciwności losu ukształtowały cię jako pisarkę?

- Trudności, które zaczęły się pojawiać już w moim wczesnym dzieciństwie, skłoniły mnie do stworzenia sobie królestwa fantazji, gdzie znajduję schronienie. Inni ludzie, którzy postępują podobnie, kończą w domu wariatów, ale mnie szczęśliwie udało się sprawić, że te wytwory mojej wyobraźni stały się produktem, który ludzie chcą kupować, dzięki czemu zamiast elektrowstrząsów dostaję wyrazy uznania. Znaczną część czasu spędzam w świecie realnym, ale kiedy sprawy zaczynają przybierać zły obrót, potrafię zamknąć się w moim własnym świecie, w którym jestem wróżką i królową, w którym ustalam reguły i zmieniam je, kiedy przyjdzie mi na to ochota.

- Zupełnie jakbyś miała czarodziejską różdżkę. Czy zawsze możesz uciec w świat fikcji?

- Prawie zawsze. Zdarza się jednak, że nie ma ucieczki, że trzeba pogrążyć się w mroku i cierpieć bez żadnych środków znieczulających. Tak było w czasie choroby i śmierci Pauli. Ale nawet wtedy znalazłam pociechę w pisaniu. Dzięki cierpliwemu, codziennemu zapełnianiu kartek mogłam uporządkować natłok myśli i wyznaczyć sobie granice bólu. Raz nazwane, zdarzenia nabierają precyzyjnych konturów i łatwiej stawić im czoło. Kiedy się powie, na przykład: moja córka jest w agonii, problem zostaje zdefiniowany. To pozwala natychmiast dodać: mam jeszcze syna, wnuki, męża i matkę, którzy mnie kochają. Granice zostają wytyczone. I ból nie poraża już do ostateczności.

- Gdybyś mogła wybierać, wolałabyś wieść życie banalne, bez wstrząsów?

- Nie. Rozumiem, że cierpienie jest warunkiem życia; przychodzimy na świat, żeby wszystko stracić, nawet samą świadomość, samo istnienie. Tak dorastamy, tak dojrzewa dusza i taką samą naukę czerpiemy z radości. Jeśli mnie spytasz, czy rzeczywisty dramat stanowi pożywkę dla moich książek, odpowiem ci, że tak, oczywiście, lecz zarazem są one świętym miejscem, w którym ów dramat życia codziennego nabiera wymiaru epiki i przestaje być sprawą prywatną, a staje się udziałem moim i całej ludzkości. W świecie fikcji normy są jasne: istnieje cierpienie, przemoc i terror, ale miłość i solidarność zawsze przeważają. Taka jest moja literacka przestrzeń, taki świat wykreowałam w moich książkach.

- To są normy fikcyjne.

- Mój świat literacki urządziłam w ten sposób, ponieważ miłość i solidarność mają dla mnie fundamentalne znaczenie. Te same reguły stosuję - przyznaję, że nie zawsze z powodzeniem - w prawdziwym życiu. Granica między magicznym światem fikcji a światem realnym nie jest wyraźna. Tworząc zdanie za zdaniem, książkę za książką, całą tę osobistą przestrzeń literacką, ja sama również się określam i definiuję, zabieram głos, istnieję, staję się istotą widzialną. Słowo czyni mnie silną.

- Gdy na początku Niezgłębionego zamysłu pojawia King Benedict, mała Judy mówi do niego: "Robimy naszyjniki. z magicznych koralików". "Do czego one - pyta mężczyzna. A ona odpowiada: "Kiedy zacznie się pan stawać niewidzialny, zakłada jeden z tych naszyjników i wszyscy znowu mogą pana zobaczyć". To zdanie szczególnie przykuło moją uwagę. Bohaterowie legend zakładają coś na siebie albo wypijają jakiś napar i znikają, czyli dzieje się coś całkiem odwrotnego niż to, co ty proponujesz. Twój punkt widzenia jest oryginalny: bohater jest niewidzialny i musi uciec się do czegoś, co sprawi, że będzie go widać. Magicznym filtrem jest w tym wypadku słowo, które daje prawo do zaistnienia, do przemówienia własnym ,głosem. Słowo daje życie postaciom występującym w twoich utworach, które - jak mi się wydaje - są w znacznym stopniu autobiograficzne.

- Musiałam tym stworzeniom użyczyć sporo z mojego własnego życia. Są nienasycone: wszystko pochłoną.

- Pracowałaś jako dziennikarka w prasie i telewizji; w jaki sposób wpłynęło to na twoje pisarstwo?

- Dziennikarstwo nauczyło mnie wszystkich sztuczek, których używam w literaturze. Najważniejszym zadaniem dziennikarza jest "złapać" czytelnika. Dziennikarz rywalizuje z innymi środkami przekazu, z innymi artykułami w obrębie tego samego pisma. Już pierwszymi sześcioma wierszami musi przyciągnąć uwagę czytelnika i utrzymać ją do końca. Ważne są tu: ton i rytm, suspens, zwięzłość, sama informacja... A ponadto ma się do dyspozycji mało miejsca i czasu, pisze się na wyścigi z zegarkiem. To wspaniały trening, owa "natychmiastowość" i pośpiech przydają się w literaturze. Pisarze, którzy przez to nie przeszli, mają skłonność do zapominania, że pisanie nie jest celem samym w sobie, lecz jedynie środkiem komunikowania. Jeśli nikt cię nie czyta - jaki sens ma twoja praca? Uwielbiam pisać, sprawia mi to ogromną przyjemność, ale nie zapominam o istnieniu odbiorcy. Kiedy ja sama występuję w roli czytelniczki, to jeśli książka już od pierwszych stron nie zdoła mnie zainteresować, prędko ją odkładam. Jeśli się nudzę, jestem poirytowana.

- Wielu latynoamerykańskich pisarzy przeszło przez dziennikarstwo: Gabriel Garda Marquez, Mario Vargas Llosa, Tomas Eloy Martinez.

- Dziennikarstwo nauczyło mnie bardzo użytecznych technik, dotyczących na przykład przeprowadzania wywiadu. Pisząc powieści, zazwyczaj szukam modeli dla moich postaci i kiedy już ich znajdę, uprzedzam o moich zamiarach i zabieram się do nagrywania z nimi wywiadów. Zazwyczaj w takich przypadkach ludzie są bardzo wielkoduszni: każdy lubi opowiadać o swoim życiu. A ja już dawno nauczyłam się zadawać nie dyskretne pytania; jeśli w grę wchodzi pchanie nosa w cudzą prywatność, potrafię być naprawdę bezczelna. W trosce o obiektywizm każdy dobry dziennikarz poszukuje drugiej strony medalu, nie poprzestaje na pierwszej wersji, ale krąży po omacku, aż dotrze do tego, co najmniej oczywiste. W powieści jest na to miejsce, można opowiedzieć o jednym zdarzeniu, ukazując je z różnych stron. Dziennikarstwo uczy posługiwania się językiem; chodzi przecież o skuteczność. My, pisarze, zakochujemy się w urodzie jakiegoś zdania i zapominamy o efekcie, jaki ma ono wywołać. Pod tym względem jestem nieprzejednana; skracam i skracam bez litości. Zawsze zadaję sobie pytanie: czy to zdanie jest konieczne? Czy może upaja mnie jego brzmienie? Inna podstawowa sprawa to docenić czytelnika: dać mu informację, ale nie podawać jej już przeżutej. Dziennikarstwo uczy też pokory; jednego dnia bardzo się starasz, żeby napisać coś w gazecie, a na drugi dzień rzeźnik owija w nią mięso. Nie wolno o tym zapominać: literatura jest jak pieczenie chleba, a słowo pisane to moja mąka. I tyle. Wszystko przemija, nic nie jest transcendentne.

- A telewizja?

- O ile prasa działa natychmiast, to telewizja w okamgnieniu. Obraz ulatuje, nie zostawiając śladu, nawet mięsa nie można w niego zawinąć. Przypuszczam, że to w telewizji nauczyłam się skracać tekst i myśleć obrazami, co bardzo się przydaje przy pisaniu powieści. Zależy mi, żeby czytelnik widział i czuł sceny, które opisuję, tak jakby siedział przed ekranem. Myślę w kategoriach telewizyjnych: najpierw trzeba przedstawić postać, stworzyć atmosferę i napięcie, następnie rozwinąć akcję i od razu zakończyć.

- Ktoś cię tego nauczył?

- Praktyka. Człowiek się uczy w praktyce. Kiedy sztuka teatralna albo telewizyjna jest dobra? Wtedy, kiedy postaci są wiarygodne i wyraziste, ale nie uproszczone, fabuła zrozumiała i rozwija się w odpowiednim tempie, jest w niej napięcie, suspens i zapadające w pamięć zakończenie. Jeśli wszystko dzieje się na tym samym planie, sztuka nie jest dobra, tak samo powieść.

- Pisałaś również sztuki teatralne. Czego się przy tym nauczyłaś?

- Aktorzy nauczyli mnie dbałości o spójność kreowanych postaci. Każdy aktor głęboko studiuje swoją rolę, żeby uczynić ją wiarygodną· Powiedzmy, że ma się pojawić na scenie na kilka sekund, wygłaszając kwestię: "Podano do stołu". Zadaje sobie pytanie: kim jestem? Dlaczego pracuję jako kelner? Czy lubię to zajęcie? Jaką przeszłość mam za sobą? Tym sposobem może rozbudować swoją postać i mówiąc, że podano do stołu, zrobić to przekonująco. Moja pierwsza sztuka teatralna, którą napisałam w roku 1970, nosiła tytuł Ambasador. Była to opowieść o trzech partyzantach, którzy porywają ambasadora i w charakterze więźnia trzymają go w piwnicy, w której, w wielkiej ciasnocie, muszą przebywać razem z nim. Rozmawiają, dzielą się wszystkim, snują wspomnienia, kłócą się i godzą, ciągle dochodzi między nimi do napięć, wszyscy się nudzą, uczą się nawzajem słuchać, szanować, aż zostają przyjaciółmi. Na koniec muszą go zabić. Były to czasy, kiedy partyzantka istniała niemal we wszystkich krajach kontynentu, a w Chile właśnie zatriumfował socjalizm: po raz pierwszy marksista - Salvador Allende - w demokratycznym głosowaniu doszedł do władzy.

- Wierzyliśmy, że świat się zmieni, żyliśmy jeszcze złudną nadzieją roku 1968, kiedy to w Paryżu i Niemczech doszło do zamieszek studenckich, nastąpił wybuch nastrojów rewolucyjnych; była to także wiosna hipisów.

- Lud wyległ na ulice, na wszystkich murach pełno było rysunków gołębi i kwiatów, śpiewaliśmy protest songi... A ja miałam dwadzieścia osiem lat i czułam się panią świata. Moje satyryczne felietony i cotygodniowy program telewizyjny pozwalały mi wniknąć do chilijskich domów, ludzie kłaniali mi się na ulicy, czułam się kochana i akceptowana, byłam pełna energii i tupetu właściwych młodości. Miałam tyle do powiedzenia o walce klas, ideach socjalistycznych, o tym, jak systemy oparte na wyzysku mas pracujących uzasadniają konieczność stosowania przemocy itp., że byłam jak odurzona. Upchnęłam to wszystko w monologi partyzantów z mojej sztuki, biedni aktorzy musieli recytować to, co ja chciałam powiedzieć, bo musiałam to z siebie wyrzucić. Jeden z nich, Alejandro Cohen, grał rolę młodego robotnika, który wstąpił do partyzantki z rozpaczy, w przeciwieństwie do innych jej członków, intelektualistów i studentów, którzy zrobili to ze względów ideowych. Kiedy Alejandro pierwszy raz przeczytał głośno swoją rolę, powiedział, że robotnicy tak nie mówią, że czuje się śmiesznie, wygadując takie rzeczy, że jego sprawa to główkowanie, jak przeżyć, walka z nędzą, działanie, a nie krasomówcze popisy. Musiałam całkowicie przerobić jego rolę, a właściwie napisać ją od początku. Kiedy teraz buduję jakąś postać literacką, zawsze przypomina mi się Alejandro i zadaję sobie pytanie, czy dana osoba tak mówi. Czy zachowanie bohatera pasuje do jej charakteru? A do jej życiorysu?

- Jak zrodził się pomysł napisania tego utworu?

- Mogę powiedzieć, że pierwszy raz doznałam wówczas czegoś, co nazywają "przypływem natchnienia". Pojawiła się muza - w powiewnych szatach, unosząca się w powietrzu niczym spasiona ważka - i włożyła mi do rąk prezent. Prezydent Allende mianował mojego ojczyma ambasadorem w Argentynie. Ktoś żartem powiedział: "Uważaj, Ramón, żeby cię tam tylko nie porwali", gdyż w Urugwaju tupamaros23 porwali właśnie jakiegoś dyplomatę. Słysząc to, poczułam się jak uderzona obuchem w głowę. Mój organizm zareagował bardzo gwałtownie, dostałam wymiotów, odwodniłam się, a skóra pokryła mi się pęcherzami. Szkoda, że nigdy później mi się to nie zdarzyło, ponieważ w ciągu trzech dni straciłam wiele kilogramów. Usiadłam do maszyny i zaczęłam pisać sztukę. Nie spałam i nie jadłam, dopóki nie wystukałam wyrazu: "Koniec". Następnie pokazałam ją Malu Gatice, bardzo lubianej w Chile aktorce, która stwierdziła, że można by ją wystawić i - wykazując się wielką szlachetnością, jako że w sztuce nie było dla niej roli - zaniosła ją do teatru La Compania de los Cuatro. W dwa tygodnie później projekt był już na najlepszej drodze do realizacji. Co wieczór chodziłam na próby, a o świcie następnego dnia wprowadzałam poprawki, reagując na sugestie reżysera i aktorów. W ciągu kilku zaledwie tygodni nauczyłam się tego, co inni na normalnych zajęciach studiują całymi latami.

- Czy jest jakaś różnica między dialogiem mówionym i pisanym? U ciebie dialogi są bardzo krótkie. Jaką rolę odgrywają w twoich utworach?

- Minimalną. Żeby dialog był wiarygodny, musi być napisany językiem potocznym, musi brzmieć tak, jak rzeczywiście ludzie mówią w danym miejscu i czasie. Język to stworzenie żywe, organiczne, które się zmienia i porusza. Ludzie w Chile nie mówią już tak jak w latach siedemdziesiątych. Gdybym w Domu duchów użyła powiedzonek z tamtych czasów, dzisiaj byłyby niezrozumiałe. Poza tym utrudnia to przekład i eliminuje czytelników, którzy nie są zaznajomieni z daną terminologią. Język potoczny, zwłaszcza w środowisku młodzieży, zmienia się. Staram się, aby moje opowieści działy się w niedookreślonym czasie i miejscu, często w jakiejś przestrzeni mitycznej, gdzie by mogły zachować świeżość. Język potoczny "zakotwicza" historię w pewnej określonej rzeczywistości.

- A więc dzięki temu, że unikasz regionalizmów, twoje książki tak dobrze się przekłada?

- Z pewnością. To, co Amerykanie nazywają slangiem, a my żargonem albo gwarą, jest nieprzekładalne. W Niezgłębionym zamyśle miałam z tym wiele problemów, ponieważ w dzielnicy latynoskiej, w której dorasta Gregory Reeves, naprawdę nie mówi się po hiszpańsku, tylko gwarą zwaną pachuco, a pisząc rozdział o Wietnamie, dowiedziałam się, że żołnierze posługiwali się specyficznym językiem i używali terminów, które w Stanach Zjednoczonych są zrozumiałe, ale poza nimi już nie. Miałam je zostawić po angielsku? Były nieprzekładalne na hiszpański, czyli na jedyny język, w jakim potrafię pisać. Gdybym nie użyła slangu, tekst straciłby na wiarygodności. Pominęłam zatem dialogi, a kiedy wprowadzałam regionalizmy, robiłam to w kontekście, który pozwalał zrozumieć ich znaczenie.

- Czy wierzysz w wyłączną siłę natchnienia?

- To cudowna rzecz, która czasami się zdarza jak jakiś cud; coś jak zakochać się od pierwszego wejrzenia albo wygrać los na loterii. Natchnienie daje nadzwyczajną moc, która od czasu do czasu pozwala sięgnąć obłoków. Ale w pisarstwie bardziej niż cokolwiek innego liczy się praca. Ilekroć mam okazję prowadzić zajęcia ze studentami, mówię im, że pisanie jest jak trening atlety: z uporem i pokorą trzeba ćwiczyć codziennie. Atleta wie, że te godziny ćwiczeń, których nikt nie widzi i nie docenia, pozwolą mu dobrze wypaść w mistrzostwach: bez nich nie zdoła wygrać. Każdy brudnopis, każda stronica, która trafi do kosza, są niezbędne, żeby mógł powstać jeden akapit nadający się do druku.

- James Baldwin powiedział, że może pisać tylko w Paryżu, natomiast Faulkner zapewniał, że może to robić tylko w swoim mieście24. Czy to miejsce, w jakim piszesz, ma wpływ na twoją twórczość?

- Może nie bezpośrednio, ale w dłuższej perspektywie czasowej na pewno tak. Moje dwie pierwsze powieści, które przynoszą smak i zapach Chile, napisałam w Wenezueli. To książki wyrosłe z nostalgii. Musiałam spędzić wiele lat na Karaibach, żeby wchłonąć w siebie ich kolor i napisać Ewę Lunę. Opowiadania, które również są "karaibskie", napisałam w Stanach Zjednoczonych. Mieszkałam tutaj, ale nosiłam w sobie jeszcze krajobraz Wenezueli. Niezgłębiony zamysł zajął mi cztery lata; nie mogłam napisać go wcześniej, gdyż musiałam dać sobie czas na to, żeby zacząć czuć się w Kalifornii jak we własnym domu. Miejsce wpływa na stan ducha, ale niekoniecznie na to, co się pisze. Jeszcze potrafię pisać o Chile, mogę wybrać tematy traktujące o dawnych wydarzeniach. Ale nie jestem w stanie opisywać miejsc, których nie znam, tak jak to robił Juliusz Verne. Nie mogę również pojechać do Indii i po kilku tygodniach wrócić z powieścią o Tadż Mahal.

- Oddalenie i nostalgia zdają się pełnić w twojej twórczości rolę detonatora. Dzięki nim powstał Dom duchów. Czy siedząc sobie spokojnie w Chile i wiodąc wygodne życie, napisałabyś dokładnie taką samą książkę?

- Nie. Ta powieść jest próbą przywołania świata, który utraciłam. Tak samo było w przypadku Miłości i cieni. Noszę w sobie Chile zastygłe w pewnej epoce, w latach siedemdziesiątych, i kiedy teraz, po dwudziestu pięciu latach, jadę tam, nie poznaję mojego kraju. Czasami odnajduję go w jakiejś rybackiej wiosce albo w domu jakiegoś górnika z Północy, ale poza tym wszystko się zmieniło. Dla mnie krajobraz Chile to ten, który opisywał Pablo Neruda. Kiedy jadę na Isla Negra, nie widzę Oceanu Spokojnego, tylko bezkresne morze z wierszy tego poety. Widzę nie rzeczywisty krajobraz, ale utkany ze słów.

- Masz bardziej precyzyjną wizję zdarzeń, kiedy przyglądasz się im z daleka czy z bliska?

- Z daleka. Czasami jest to dystans geograficzny, kiedy indziej czasowy. Nigdy nie umiałam pisać, znajdując się w samym centrum wydarzeń; wyjątkiem była Paula, którą pisałam na gorąco, siedząc w korytarzu madryckiego szpitala, a później przy łóżku Pauli w domu w Kalifornii.

- Poruszasz się swobodnie w wielu dziedzinach twórczości: dziennikarstwie, powieści, opowiadaniu, eseju, wspomnieniach. Próbowałaś kiedyś poezji?

- Nigdy, do tego potrzebny jest geniusz.

- Twoją mocną stroną jest fikcja literacka. Jak się czułaś, pisząc wspomnienia?

- Mam wrażenie, że wspomnienia wywodzą się z nostalgii, ale w moim przypadku była to kwestia przeżycia. Wspomnienia zawsze są subiektywne - to zbliża je do fikcji literackiej - gdyż sam fakt, iż dokonuje się selekcji tego, co się opowie, a co się pominie, jest formą fikcji. Trzeba zdecydować, co się podkreśli, a co ukryje, i w jakim świetle przedstawi się wydarzenia. W tak korzystnej sytuacji każdy piszący może pokazać siebie jako człowieka naznaczonego szczególnym losem. Opowiada się o momentach jasnych i tych najciemniejszych, nie traci się stronic na opowiadanie o nieprzeliczonych odcieniach szarości, w jakich upływa znaczna część życia. Moje problemy przy pisaniu Pauli nie wynikały z konieczności selekcji wydarzeń, ponieważ nie zależało mi na tym, aby udawać lepszą, niż jestem (ta książka powstała jako list do mojej córki, która znała mnie aż za dobrze), ale z tego, że próbowałam być uczciwa, nie sprzeniewierzając się zarazem osobom, które pojawiają się tu pod swoimi prawdziwymi nazwiskami. To rozdarcie między uczciwością względem mojego pisarstwa a lojalnoś­cią wobec osób, które szanuję, w dalszym ciągu mnie dręczy.

- Garda Marquez powiedział, że w dniu kiedy musiał zabić pułkownika Aureliana Buendię, przepłakał dwie godziny. Czy ty również zbliżasz się do swych bohaterów na tak niebezpiecznie małą odległość? Czy odczułaś boleśnie rozstanie z którymś z nich?

- Tak. Kiedy w Domu duchów umarła Clara del Valle, nie wiedziałam, co robić, bez niej cała ta historia traciła duszę. Była moją najukochańszą postacią, nie musiałam jej wymyślać, to była moja babcia. Na szczęście jej duch powrócił, żeby krążyć w drugiej części powieści, bo gdyby nie, pewnie do tej pory książki bym nie skończyła. Są też inne postaci, od których nigdy się nie uwolnię, ponieważ wracają poprzebierane, na przykład Riad Ralabi, Turek z Ewy Luny. Postaci takie jak on - mężczyzna, który przegrywa, gdyż ma zbyt dobre serce - często pojawiają się w moich opowieściach, nosząc różne nazwiska i twarze. Skąd się wziął Riad Ralabi? Nie znam nikogo takiego, po prostu pojawił się na stronicach Ewy Luny ze swą zajęczą wargą i oczami zdradzającymi lewantyńskie pochodzenie, w garniturze koloru kawy, żywy i realny, i mną zawładnął.

- Nie poznałaś nikogo takiego w Libanie?

- Nie.

- A postaci kobiece - nie mają cech wspólnych?

- Tak, wiele z nich jest do siebie podobnych, w przeciwieństwie do mężczyzn. Esteban Trueba nie przypomina Francisca Leala, tamten zaś nie jest Riadem Halabim ani Gregorym Reevesem.

- Jednak Francisco Leal jest nieco podobny do Rolfa Carle. Chociaż nie jeśli chodzi o uczucia. W Miłości i cieniach Irene jest dla Francisca wszystkim, kocha ją miłością totalną i wyłączną, jest namiętny i czuły, to romantyczny ideał. Tymczasem Rolf Carle ma swoje rumiane kuzynki, które nawiedzają go we snach, rozsiewając aromat cyna­monu i cytryny. Jego miłość do Ewy Luny nie jest taka jak miłość Francisca do Irene. Francisco Leal jest Latynosem, a Rolf Carle Europejczykiem - czy sądzisz, że różnice w podejściu do miłości biorą się z różnic kulturowych?

- Nie, tu chodzi o to, że Francisco i Irene kochają się w okolicznościach tragicznych, śmierć bezustannie depcze im po piętach, czai się za progiem. Wymiar ich miłości jest zdeterminowany przez sytuację, w jakiej się znajdują. Nie ma czasu na frywolność, tylko na to, co ostateczne, dlatego kochają się tak pięknie, żarliwie, jak na przykład bohaterowie Komu bije dzwon Hemingwaya.

- Czy w chwili kiedy książka ukazuje się drukiem, przestaje cię interesować?

- Zapominam postaci, temat. Po latach przychodzą ludzie, żeby zapytać mnie o szczegóły, a ja nie wiem, o czym mówią· Z trudem przypominam sobie tytuły powieści, o tytułach opowiadań nie mam już pojęcia.

- W jakich warunkach lubisz pisać?

- Jeśli jest taka potrzeba, potrafię to robić w każdych warunkach. Pisanie to jak gorączka miłości; jeśli nie można inaczej, zamykamy drzwi i zaczynamy się kochać. Znaczna część tekstu Pauli została napisana odręcznie w szpitalu. Opowieści Ewy Luny pisałam po kryjomu w zeszycie w linię, gdzieś między mieszkaniem a biurem Williego, bo nie miałam własnego kąta. Dom duchów powstawał nocami na kuchennym stole. Najlepiej mi się pisze w mojej klitce, w otoczeniu fotografii osób, które kocham, i dobrotliwych duchów, jakie stale mi towarzyszą, z zapaloną świeczką, żeby rozjaśnić mrok, ze świeżymi kwiatami z mojego ogrodu, w całkowitej samotności i ciszy. Ale mogłabym obejść się bez tego wszystkiego. Najważniejsze, żeby było cicho.

- Nie lubisz muzyki w tle? To takie modne, ściszoną muzykę słyszy się teraz w restauracjach, sklepach, windach.

- Mnie ona przeszkadza. Hałas jest - moim zdaniem - najgorszą formą zanieczyszczania środowiska. Cisza jest płodna i szczodrobliwa... To luksus, o który coraz trudniej.

- Marta Traba25 bez wytchnienia robiła porządki w bieliźniarkach, byle tylko odsunąć od siebie chwilę, kiedy będzie musiała zasiąść do pisania. Garcia Marquez wkłada kombinezon i zaczyna naprawiać domowe kontakty albo maluje drzwi na zielono. A co ty robisz, kiedy zbliża się ósmy stycznia, i wiesz, że musisz zacząć pracę nad nowym dziełem?

- Czyszczę i porządkuję miejsce, w którym będę pisać. Wyrzucam wszystko, co miało coś wspólnego z poprzednią książką, i rozkładam wokół siebie to, co mi będzie potrzeb­ne do nowego projektu. Bałagan bardzo mi przeszkadza. Przeglądam szuflady, archiwa, szafy, półki z książkami, a kiedy wszystko jest już gotowe i nie mam innej wymówki, nie pozostaje mi nic innego, jak usiąść i zacząć pisać. Dlatego wyznaczyłam sobie datę, kiedy zaczynam: ósmego stycznia. Nie mogę tego przecież w nieskończoność odkładać. Zaczynanie nowej książki zawsze napawa mnie strachem, bo to tak, jakbym wyruszała w podróż bez mapy.

- Czy pracujesz efektywnie? Na przykład, ile stron piszesz dziennie?

- W miarę efektywnie; stałam się bardzo krytyczna wobec tego, co robię, piszę dużo na brudno, poprawiam tak długo, aż w końcu to stronicy udaje się mnie zmęczyć i pokonać. Nie brak mi pomysłów, przeróżne opowieści przepływają mi przez głowę niczym górskie strumienie, toczą się wartko i potoczyście, ale sformułować je czysto i klarownie to straszne zadanie.

- To tak, jakbyś miała niewyczerpany zapas pomysłów, trzymała je pod przykryciem, i ósmego stycznia podnosiła pokrywkę?

- Jedynie raz czułam się pusta, było to po napisaniu Pauli. Zapasy się wyczerpały, byłam wyschnięta w środku i czułam, że moje życie nie ma sensu. Chciałam umrzeć. Ta jałowa cisza, ten brak wewnętrznych głosów, obrazów, opowieści napawały mnie lękiem. Zawsze myślałam, że w powietrzu jest pełno historii, a moim zadaniem jest tylko nastawić ucha, żeby je usłyszeć, ale nagle ogłuchłam.

- Wygląda na to, że każdy pisarz przechodzi okresy, kiedy jego umysł jest ślepy i głuchy, to nieuniknione. Jak sobie z tym poradziłaś?

- Z niemocy twórczej wydobył mnie dziwny sen. Mam zwyczaj notować senne marzenia, które wydają mi się znaczące, gdyż pomagają zrozumieć rzeczywistość i podejmować decyzje. Po Pauli zostałam zasypana lawiną listów; zajmowałam się tą pocztą prawie dwa lata. Pewnego dnia śniło mi się, że z serca kontynentu południowoamerykańskiego wyruszyło czterech Indian. Dźwigali jakąś wielką czarną skrzynię z darem dla Konkwistadora. Ten czekał na nich i niecierpliwił się. Jego dłoń w rękawiczce - która była zarazem moją ręką - pisała kursywą: Jeśli otworzysz tę skrzynię, odniesiesz niewidoczną ranę, przez którą potokami słów ujdzie z ciebie życie. Tymczasem Indianie wędrowali przez łańcuchy gór, puszcze, rzeki i gdziekolwiek stawali, świat zastygał w milczeniu. I widziałam różnokolorowe ptaki, które otwierały dziobki, ale nie było słychać ich śpiewu; widziałam wzburzone wody, ale nie było słychać ich huku; puszcza, ludzkie osady, wszystko było nieme. Dar dla Konkwistadora pożerał dźwięki świata, połykał słowa. Co zawierała tajemnicza skrzynia? Jakąś piękną młodą dziewczynę? Złoto, diamenty? Dzban świętej wody wiecznej młodości? Nie poznałam znaczenia tego snu i nie chciałam go kalać psychoanalitycznymi teoriami, ale postanowiłam dotrzeć do samego serca kontynentu i poszukać tej skrzyni.

- I dlatego pojechałaś do Amazonii?

- Tak. Cały rok zajęło mi zaplanowanie tej podróży i wreszcie w roku 1996 mogłam ją odbyć. Nie będę ci teraz opowiadać o tej przygodzie, dość powiedzieć, że pływałam nago w rzece Negro, rojącej się od piranii, jadłam pieczonego krokodyla i gotowanego jeżozwierza, spałam z małpą i widziałam, jak u moich stóp zabijano człowieka. Dostał pięć kul w głowę... Nie spotkałam czterech Indian z żarłoczną skrzynią, która więziła dźwięki i słowa, ale kiedy wróciłam do domu, niosłam w sobie, niczym skarb, cały ten rozległy, zielony i gorący wodny świat. Ósmego stycznia 1997 roku moje długie milczenie z powodu żałoby skończyło się i mogłam powrócić do literatury. Owego dnia włączyłam komputer i napisałam pierwsze zdanie opowieści, która nie ma nic wspólnego z Indianami, Amazonią ani żadnym konkwistadorem. Zrozumiałam, że jeśli chodzi o fikcję literacką, jestem zablokowana, zabrałam się więc do pisania Afrodyty. W tym czułam się pewnie; była to raczej kwestia studiów, czytania, a nawet gotowania. Mama przyjechała do mnie na dwa miesiące i spędziłyśmy je na wypróbowywaniu przepisów zamieszczonych w książce. W mojej kuchni pachniało jak w raju.,.

- Dlaczego uważasz, że sen ten miał wpływ na twoją twórczość?

- Może dałoby się go odczytać w ten sposób, że to ja jechałam w tej skrzyni przez jakiś wrogi i niebezpieczny teren, a był nim obszar śmierci, na którym zatrzymałam się z Paulą. Byłam zamknięta w ciemnej skrzyni, wokół panowała cisza, transportowano mnie na noszach, a ja nad niczym nie miałam kontroli. Ale nie byłam zupełnie bierna: pochłaniałam docierające do mnie dźwięki, słowa, opowieści, i tak uzupełniałam zapasy. Może Konkwistador oznaczał chwilę, w której miałam powrócić do świata słowa pisanego - czyż nie takie przesłanie napisała jego dłoń w rękawiczce, ostrzegając, że życie ujdzie ze mnie potokami słów? Nie wiem, Celio, jakiekolwiek byłoby wyjaśnienie, ten sen zachęcił mnie do podróży, a ta zainspirowała mnie do pisania.

- Kto ci pomagał w nauce literackiego rzemiosła, w zdobywaniu pisarskich szlifów?

- Nikt. Nigdy nie udzielano mi lekcji pisania, nie uczęszczałam na warsztaty literackie, nie współpracowałam z żadnym wydawcą. Nie należę do klubów ani ugrupowań literackich; to domena mężczyzn, my, pisarki, żyjemy w wielkiej izolacji. Nikt nie komentuje moich książek przed ich publikacją z wyjątkiem mojej mamy, której komentarze są bardziej ludzkie niż literackie. Nikt także nie podsunął mi nigdy tematu. Zdarza się, że ludzie, którzy opowiadają mi o swoim życiu albo piszą do mnie, sugerują mi jakiś temat, ale to nic mi nie daje, gdyż muszę go poczuć w sobie, musi współbrzmieć niczym echo z moją pamięcią, doświadczeniami, emocjami.

- Temat "staje się ciałem", a potem przychodzi bolesny proces wydawania książki na świat.

- Ten proces wcale nie jest bolesny; wręcz przeciwnie - jest zawsze radosny, chociażby temat był trudny, a samo pisanie powolne i wyczerpujące. Każda książka to bardzo osobista podróż. Dlaczego wybieram te postaci, a nie inne? Skąd taka pilna potrzeba opowiedzenia tej historii, a nie tamtej? Bo w gruncie rzeczy badam przestrzeń ukrytą w mrokach przeszłości, pamięci, mojego charakteru i duszy. W pracowitym codziennym pisaniu rozświetlam te ciemne zakamarki i przy odrobinie szczęścia udaje mi się nieco lepiej zrozumieć moją własną prawdę.

- A tak właściwie, Isabel, to dlaczego piszesz?

- Przypuszczam, że pisząc, próbuję zrozumieć złożoność życia, uczynić świat łatwiejszym do zniesienia i, o ile to możliwe, zmieniać go. Dlaczego piszę? Bo jestem pełna historii, które żądają ode mnie, bym je opowiedziała, bo słowa mnie dławią, bo to lubię i jest mi to potrzebne, bo kiedy tego nie robię, dusza we mnie wysycha i czuję, że umieram.

Córka fortuny

- Jakaż to iskra tak rozpaliła twoją wyobraźnię, że powstała z tego powieść historyczna z czasów gorączki złota?

- Nie umiem powiedzieć. Przypuszczam, że pierwsza iskierka pojawiła się, gdy idąc za głosem serca, przeniosłam się do Kalifornii. Bo czyż Córka fortuny nie jest historią chilijskiej kobiety, która przejeżdża pół świata i trafia do Kalifornii z miłości? W tym jest podobna do mnie. Ale to jest wyjaśnienie romantyczne, które prawdopodobnie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Myślę, że kiedy w roku 1991 skończyłam Niezgłębiony zamysł, byłam oczarowana Kalifornią. Żeby napisać tę książkę, musiałam dowiedzieć się jak najwięcej o tym miejscu, jego geografii i historii. Czytałam o gorączce złota z roku 1848 i wyobrażałam sobie ówczesne życie, dowiedziałam się, że wielu Chilijczyków przybyło tu z zamiarem wzbogacenia się, i tak stopniowo krystalizował się we mnie pomysł na powieść. Miałam zacząć pisać ósmego stycznia 1992 roku, ale wtedy Paula zapadła w śpiączkę w jednym z madryckich szpitali. To był najgorszy rok w moim życiu, rok bólu i zawiedzionych nadziei. Ósmego stycznia 1993 roku, kiedy byłam pogrążona w żałobie, zaczęłam pisać Paulę, potem przyszedł długi okres posuchy, aż w końcu napisałam Afrodytę, gdyż myśl, że miałabym powrócić do fikcji literackiej, przerażała mnie. Sądzę, że Afrodyta wyrwała mnie z marazmu, w jakim tkwiłam, i przywróciła mi energię, gdyż ósmego stycznia 1998 roku już bez wahań zabrałam się do pisania Córki fortuny.

- Badania historyczne, jakie przeprowadziłaś, obejmowały trzy różne obszary: a) Kalifornię, b) Chile, c) kulturę chińską w samych Chinach i w Kalifornii. Czy miałaś jakąś specjalną metodę, wedle której je prowadziłaś? Czy natknęłaś się na jakieś szczególne trudności?

- W ciągu tych siedmiu lat, jakie upłynęły między Niezgłębionym zamysłem a Córką fortuny, pogrążyłam się całkowicie w historii Kalifornii. Nie mogę powiedzieć, że robiłam to metodycznie, gdyż nie wiedziałam, czego szukam. Nie piszę zgodnie z jakimś planem czy z ustaloną z góry myślą, tylko po omacku, niczym ślepiec poruszający się po nieznanym terenie. Informacje, które wydawały mi się ważne, niezwykłe postaci, ciekawe wydarzenia - wszystko to notowałam w zeszytach i na żółtych samoprzylepnych karteczkach, które przyklejałam do ścian mojego biura. Kiedy wreszcie zasiadłam do pisania, cały pokój był pełen poprzyklejanych papierków i stosów pozakładanych kartkami książek; poznałam taką masę szczegółów, że czułam się, jakbym żyła w tamtym miejscu i czasie. Doszło do tego, że zaczęło mi się wydawać, iż jestem kolejnym wcieleniem kogoś, kto w roku 1850 znał Elizę Sommers i Tao Chi'ena, i że wystarczy, jak sobie wszystko przypomnę... Potem, w trakcie powstawania powieści (która "pisała się sama", niemalże jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki), musiałam szukać brakujących elementów, ale to już było łatwe, gdyż wszelkie informacje czekały na mnie we wspaniałych kalifornijskich bibliotekach. W miarę jak wprowadzałam dane do powieści, zdejmowałam żółte papierki ze ścian i chowałam książki leżące w stertach na podłodze. Kiedy nie było już samoprzylepnych papierków ani pozakładanych kartkami książek, powieść była skończona.

- Tao Chi'en staje w jednym szeregu z tymi bohaterami twojej twórczości, których główną cechą jest tkliwość, z jaką traktują ukochaną kobietę; taki jest Francisco Leal, Rolf Carle, a nawet (mimo jego początkowych błędów) sam Gregory Reeves. Skąd wzięła się postać Tao Chi'ena? Czym się różni od wspomnianych wyżej bohaterów?

- Tao Chi' en jest jednym z tych zaskakujących bohaterów, którzy wchodzą po cichutku tylnymi drzwiami i zagarniają dla siebie całą scenę. Musiałam uprawdopodobnić wyda­rzenia mówiące o tym, że dziewczyna z dobrego domu porzuca bezpieczne życie na łonie rodziny i podąża w ślad za wymykającym się jej kochankiem. W tamtych czasach było to równoznaczne z utratą czci; osoba, która się czegoś takiego dopuszczała, "umierała dla świata". Eliza wyjeżdża, ponieważ będąc w ciąży, nie ma już nic do stracenia; w oczach rodziny i środowiska, w którym żyje, i tak przegrała wszystko. Ucieczka udaje się, bo Elizie pomaga wspaniały Chińczyk. Żeby móc dostać się na statek jako pasażer na gapę, musiała mieć wspólnika. Mógł nim być pierwszy lepszy marynarz, a o tym, żeby był Chińczykiem, pomyślałam prawie przez przypadek. Jednak Eliza nie mogła dotrzeć do Kalifornii z dzieckiem, na statku dochodzi zatem do poronienia. Wtedy zrozumiałam, że jej wspólnik powinien mieć jakieś pojęcie o medycynie, żeby był w stanie jej pomóc, tak więc trzeba było przerobić marynarza na lekarza. Ta część studiów trwała całe miesiące, gdyż musiałam zgłębić tajniki medycyny Wschodu, a w ten sposób postać Tao Chi'ena stała się bardziej skomplikowana. Później zaczęła się rozrastać i już nie mogłam się jej pozbyć. Stronica po stronicy Tao Chi'en obejmował powieść w swoje posiadanie i sądzę, że pod koniec stał się bohaterem ważniejszym od samej Elizy. Jest bardzo podobny do innych męskich postaci z moich poprzednich powieści, takich jak Jaime z Domu duchów, bracia Leal z Miłości i cieni, Riad Halabi z Ewy Luny i Opowieści Ewy Luny. To mężczyźni silni, uczuciowi, szlachetni, którzy bez reszty oddają siebie innym i przegrywają, gdyż mają zbyt dobre serca. To substytuty ojca, tego nieobecnego rodzica ze wszystkich moich książek. Każdy z nich ma coś z wujka Ramona, przyszywanego ojca, który spadł mi z nieba niczym największy dar.

- Niektórzy czytelnicy dopatrzyli się w Córce fortuny realizmu magicznego. Poza tym, że duch Lin zjawia się Tao Chi'enowi, oraz poza faktem, że na pokładzie jednego z pierwszych parowców z Valparaiso do San Francisco transportowano lód, jakie inne elementy realizmu magicznego występują w tej powieści?

- Uważam, że powieść nie ma nic wspólnego z realizmem magicznym. Zjawienie się ducha Lin ma swoje uzasadnienie w postaci Tao Chi'ena, który święcie wierzy w istnienie duchów i jest zakochany w kobiecie, którą wydarła mu śmierć. Tak często przyzywa ją w myślach, że w końcu mu się ukazuje, tak samo jak moja córka Paula ukazuje się mnie na każdym zakręcie drogi. Historia z lodem jest całkowicie prawdziwa. Był taki Chilijczyk, który w roku 1849 przewoził lód żaglowcem z Chile do San Francisco. Żeby uczynić tę historię bardziej wiarygodną, napisałam, że to był parowiec. Tak więc z realizmu magicznego - nici. Sprawy, które w powieści wydają się produktem chorej wyobraźni, w rzeczywistości są faktami historycznymi: nieletnie niewolnice w Chinatown, obcinanie uszu, nadużycia białych w stosunku do przedstawicieli innych ras, kobiety poprzebierane za mężczyzn i wiele innych - wszystko to istniało naprawdę.

- W drugiej części są fragmenty pełne ogromnego napięcia; mam tu na myśli sceny, kiedy nieszczęsna Eliza, podróżująca na gapę w ładowni statku, wykrwawia się, mając obok siebie jedynie Tao Chi'ena, któremu dosłownie w ostatniej chwili udaje się ją uratować. Czy w tamtych czasach było to możliwe?

- Ogromny skok, jaki uczyniła medycyna, dokonał się dopiero w połowie XIX wieku wraz z wprowadzeniem anestezji i aseptyki. Kiedy budowano kolej żelazną, która przecięła Stany Zjednoczone na pół, ekipy Chińczyków miały swoich własnych lekarzy, ponieważ nie dowierzali medykom białych i ich barbarzyńskim zabiegom. Chińczycy gotowali wodę, żeby zapobiec cholerze, dyzenterii i innym chorobom, gdy tymczasem tutejsi lekarze, przystępując do operacji, nie myli rąk ani nie dezynfekowali narzędzi. Tao Chi'en, ratując Elizę, stosuje środki, jakie ma w zasięgu ręki: stara się wywołać skurcze, żeby usunąć resztki łożyska, powstrzymuje krwawienie, wzmacnia jej układ odpornościowy, zmusza ją do jedzenia i spania. Gdyby Eliza dostała infekcji, umarłaby, a Chińczyk nie mógłby nic zrobić, żeby ją ocalić.

- Są w tej powieści przepiękne opisy morza i walki z rekinem. Jak wpadłaś na ten pomysł?

- W pewnej książce, której autorem jest Vicente Perez Rosales, jest wzmianka o tym, że złowiono rekina, i to ona podziałała na moją wyobraźnię. Czy widziałaś kiedyś rekina? To cudowne zwierzęta! Wyciągnięte z wody, konają bardzo powoli; myśl o rekinie dogorywającym na pokładzie jednego z takich maleńkich i kruchych stateczków przez wiele nocy nie dawała mi zasnąć. Opisy morza natomiast są, jak sądzę, sumą przeżytych doświadczeń i nieuporządkowanych lektur.

- Uważasz, że taka szlachetność i bezinteresowność, jakie charakteryzują Tao Chi'ena, są w ogóle możliwe? Kto był pierwowzorem tej postaci?

- Oczywiście, że są możliwe! Wierzę w ogromną bezinteresowność i odwagę zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet. Wiem również, że są ludzie zepsuci do szpiku kości, którym już nic nie może pomóc. Moje postaci właśnie takie są. Na świecie istnieją dwa rodzaje ludzi, którzy mnie interesują: z jednej strony - najzacniejsi i wielkoduszni, z drugiej - najpodlejsi niegodziwcy. Na postać Tao Chi'ena złożyło się wielu moich przyjaciół: doktor Benjamin Viel, należący do grona bohaterów mojego dzieciństwa; doktor Arturo Jirón, jeden z lekarzy Salvadora Allende, który podczas zamachu stanu w Chile w roku 1973 został schwytany w płonącym pałacu La Moneda i wiele lat spędził w obozie koncentracyjnym na wyspie Dawson; doktor Miki Shima, specjalista od akupunktury i medycyny wschodniej, który trwał przy Pauli przez długie miesiące jej agonii. Wszyscy ci mężczyźni są szlachetni, odważni, pełni współczucia; to ludzie o wielkich sercach, oddani służbie dla innych.

- Powróćmy do Elizy: wydaje mi się, że tym razem to nie kobieta jest prawdziwą bohaterką powieści. Postać Chińczyka jest bardziej wyrazista; jest silniejszy, bardziej stanowczy. Czy to dlatego, że rzecz się dzieje w XIX wieku?

- Jak już ci powiedziałam, Chińczyk po prostu zawładnął powieścią. Nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego z faktem, iż w XIX wieku kobiety "nie miały głosu ani prawa głosowania", jak powiadamy w Chile. Eliza jest kobietą nieustępliwą i odważną w podejmowaniu decyzji, ale nie zapominaj, że istotną częścią jej osobowości jest dyskrecja, zdolność do stawania się niewidzialną, niemal niedostrzegalną. To osoba cicha, która obserwuje i działa, ale nie robi hałasu. Może dlatego wydaje się mniej zdefiniowana, nie tak silna jak Tao Chi'en, jednak jest świadoma, co robi i w jakich czasach żyje. A przecież to pełnia epoki wiktoriańskiej, kiedy kobieta w patriarchalnym świecie była zaledwie cieniem mężczyzny.

- Czy powieść tę napisałaś zgodnie z pierworodnym zamysłem, czy może coś wyszło ci inaczej?

- Nie zakładam, że napiszę to czy tamto; powieść powstaje w trakcie pisania, kiedy tak składam słowo do słowa. Ukończenie książki wydaje mi się bohaterskim wyczynem; nawet mi nie przyjdzie do głowy, że mogłaby być inna.

- Jak długo trwał i jak wyglądał proces "wykluwania się" fabuły Córki fortuny?

- Każda moja powieść wymaga długiego okresu przygotowawczego; wydaje mi się to niezbędne. Pomysł rodzi się wewnątrz mnie i stopniowo rozrasta się w brzuchu, nie w głowie. To proces organiczny, powolny, niekontrolowany. Czasami dopóty nie zdaję sobie sprawy, że noszę w sobie tę istotę, dopóki nie zacznie mnie dusić; kiedy indziej czuję owo słodkie łaskotanie powieści, która aż przebiera nogami, tak chce ujrzeć światło dzienne... Córka fortuny krystalizowała się siedem lat: tak długo w ciąży chodzą chyba tylko Marsjanki.

- Masz takie swoje niezwykłe poczucie humoru. W tej powieści prawie go nie widać. Dlaczego?

- To nie było zamierzone. Każda historia ma swoją specyfikę, każda opowiadana jest w inny sposób. Nie można na siłę wprowadzać humoru, tak jak nie można powtarzać formuły, która poprzednim razem się sprawdziła. W tej powieści nie ma elementów realizmu magicznego czy politycznych diatryb, gdyż nie byłyby tu na miejscu; z tych samych względów sądzę, że ton wypowiedzi powinien być wyważony. Słuchaj, Celio, odpowiadając na to pytanie, mogłabym pokusić się o jakieś genialne wytłumaczenie, ale bądźmy szczere: po prostu nie przychodziły mi do głowy żadne dowcipy.

- Twoi czytelnicy zwracają uwagę, że wyciszyłaś się, już nie jesteś taka skłonna do hiperbolicznych szaleństw i ekscentrycznych fantazji, a twoje postaci nie są już tak pełne pasji. Dlaczego złagodziłaś wszystkie środki wyrazu charakteryzujące twój styl, który zdobył sławę na całym świecie?

- Bo jestem starsza. Zmieniłam się, dojrzałam, z ekstrawagancją już mi nie jest tak do twarzy jak kiedyś.

- Wiem, że powieść spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem: wedle szacunków rozeszła się w setkach tysięcy egzemplarzy po hiszpańsku i w innych językach. Czy można ją pod tym względem porównywać z Domem duchów albo z Paulą?

- Jedna książka pomaga drugiej. Dom duchów był pierwszy i odniósł niespodziewany sukces, w dodatku na skalę, jaka w świecie literackim zdarza się niezwykle rzadko. Najdziwniejsze, że nie traci popularności; od ponad piętnastu lat jego wydania w różnych językach zajmują wystawy księgarni na całym świecie. W tym czasie napisałam kolejne powieści, a sukces pierwszej przyczynił się do powodzenia następnych. Byłoby niesprawiedliwe porównywać pierwszą książkę z ostatnią, ponieważ ta ma już drogę utorowaną przez poprzednie.

- Czy twojej mamie spodobało się zakończenie?

- Nie, chciała, żeby zakończenie było jednoznaczne i ostateczne, podobnie jak i ty, o ile pamiętam. Ale nic się nie dało zrobić, bardzo mi przykro. Kiedy napisałam zdanie: "Już jestem wolna", zrozumiałam, że to nie jest żadna historia romantyczna, tylko opowieść o zdobywaniu wolności. Otwarte zakończenie wydało mi się jedynym stosownym.

- Przyznaj się: czy Andieta Elizy to ten sam legendarny Joaquin Murieta - "Robin Hood" chilijski czy też meksykański, nie do końca wiadomo - który w czasie gorączki złota pustoszył Kalifornię? Pisząc o nim, sięgnęłaś do powieści Johna Rollina Ridge'a The Life and Adventures of Joaquin Murieta czy raczej korzystałaś z dramatu Pabla Nerudy Sława i śmierć Joachima Muriety?

- Joaquin Murieta był legendą. Prawdopodobnie wielu bandytów meksykańskich lub chilijskich występowało pod imieniem "Joaquin". Wiadomo, że kapitan Harry Love rozgromił dużą bandę Meksykanów; jednemu uciął głowę, drugiemu dłoń i z tymi trofeami wrócił do San Francisco, twierdząc, że należały do Joaquina Muriety i jego zastępcy. John Rollin Ridge, dziennikarz, napisał powieść - schlebiającą gustom przeciętnego czytelnika - o na wpół wymyślonym bandycie, tworząc w ten sposób legendę. Historię Muriety opowiadano mnóstwo razy; poczułam, że mam prawo opowiedzieć ją jeszcze raz, z innego punktu widzenia.

- Jak oceniasz odyseję Elizy, porównując jej los z życiem dzisiejszej kobiety?

- Można by powiedzieć, że przygoda Elizy jest alegorią tego, czym był ruch feministyczny: kobieta porzuca życie w czterech ścianach oraz gorset, wyrusza na podbój świata (do tej pory - wyłącznie męskiego), musi zatem nauczyć się władać bronią i posługiwać narzędziami zastrzeżonymi dla mężczyzn, a nawet przejąć ich zachowania, zdobywszy zaś wolność, powraca do roli kobiety, ale już bez gorsetu i świadoma swej siły. Półtora wieku temu, w czasach Elizy, kobiety nie miały nic, były całkowicie uzależnione od ojców i mężów; jeśli tak nieszczęśliwie się złożyło, że musiały pracować, najbliższy krewny (oczywiście mężczyzna) odbierał ich pensję, ponieważ one same, jak uważano, "nie miały głowy do pieniędzy". Przeznaczeniem kobiety było "być cicho, rodzić dzieci i chodzić na bosaka we własnym domu" - jak brzmiało ludowe porzekadło. Znaczyło to, że nie miała prawa do decyzji nawet w sprawie własnego ciała czy duszy; liczyła się tylko w roli matki, a roli tej również nie mogła kontrolować, i nie posiadała niczego na własność. Jeszcze dzisiaj, w trzecim tysiącleciu, kobieta na całym świecie jest najbiedniejsza z biednych. Ty i ja, Celio, należymy do grupy kobiet uprzywilejowanych. Nie wolno nam nigdy o tym zapomnieć.

- Jesteś zadowolona z Córki fortuny? Kiedy myślę o tobie, przypomina mi się zdanie wypowiedziane przez Hemingwaya: "Skończona książka to martwy lew"; padł, więc już się o nim nie mówi.

- Rzeczywiście, "martwy lew". Nie mogę czytać moich książek. Kiedy raz wyjdą z moich rąk, już do mnie nie należą i wolę o nich zapomnieć. Czy jestem zadowolona z tej powieści? Nie wiem, pisząc ją, zrobiłam, co do mnie należało... Będę zadowolona, jeśli jej lektura zapewni kilku czytelnikom parę godzin odprężenia. Ja tylko staram się wykonywać moją pracę najlepiej, jak potrafię; nie zamartwiam się myśleniem o pośmiertnej sławie u potomnych. Jak to powiedział pewien angielski pisarz: "A cóż takiego potomność zrobiła dla mnie?".

- I na koniec ostatnia sprawa: jestem pewna, że już myślisz o następnej powieści. Wierzysz, że ją zaczniesz ósmego stycznia? Pójdę kupić świeczki dla twoich duchów.

- Kup mi tuzin, będę potrzebowała wielu świeczek. Nie wyobrażasz sobie, co to dzisiaj znaczy promocja książki! Każdy wydawca w każdym kraju uważa, że autor powinien chodzić od drzwi do drzwi i sprzedawać swój produkt. W tej chwili jeszcze zajmuję się Afrodytą, a jednocześnie zaczynam promocję Córki fortuny w wersji hiszpańskiej. angielskiej, włoskiej itp. Wygląda na to, że chcąc pisać muszę to robić w kradzionym czasie. Powieść to projekt długofalowy; potrzebna jest cisza, samotność, wielka staranność i cierpliwość oraz prywatna przestrzeń, w której postaci będą powoli nabierały życia. W tej chwili czuję, jak dojrzewa we mnie pewien pomysł, ale ósmego stycznia będę musiała stoczyć ciężką walkę w obronie mojego prawa do pisania.26

Kalendarium

1942
Isabel Allende przychodzi na świat w stolicy Peru, Limie, gdzie jej ojciec, Tomas Allende, kuzyn Salvadora, pełni służbę dyplomatyczną. Matka, Francisca LIona, "dona Panchita" , jest córką Isabel Barros Moreiry i Agustina LIony Cuevasa.

1945
Dona Panchita unieważnia swoje małżeństwo i wraca do Chile z trojgiem małych dzieci, żeby zamieszkać w domu swego ojca w Santiago. Dzieci dorastają pod opieką matki i dziadka.

1953-1958
Dona Panchita wiąże się z Ramonem Huidobro, "wujkiem Ramonem" , zawodowym dyplomatą, i towarzyszy mu podczas pobytu w Boliwii i Bejrucie. W Boliwii Isabel uczęszcza do prywatnej szkoły amerykańskiej, a w Bejrucie - do angielskiej.

1958
W związku z kryzysem wokół Kanału Sueskiego Isabel wraca do Chile, gdzie kończy szkołę średnią. Poznaje przyszłego męża, Miguela Friasa, studenta inżynierii.

1959-1965
Isabel pracuje w Santiago dla FAO.

1962
Isabel wychodzi za mąż za Miguela Friasa.

1963
Przychodzi na świat jej córka Paula.

1964-1965
Podróżuje po Europie; z mężem i córką mieszka w Brukseli i Szwajcarii.

1966
Wraca do Chile, gdzie na świat przychodzi jej syn Nicolas.

1967-1974
Pisze dla magazynu "Paula"; wchodzi w skład jego pierwszego zespołu redakcyjnego. Prowadzi dział satyryczny Los impertinentes ("Impertynenci").

1973-1974
Współpracuje z czasopismem dziecięcym "Mampato" wychodzącym w Santiago. Publikuje dwa opowiadania dla dzieci: Abuela Panchita ("Babcia Panchita") i Ratas y ratones, lauchas y lauchones ("Myszy i myszki, szczury i szczurki") oraz zbiór felietonów Civilize a su troglodita ("Ucywilizuj swego troglodytę").

1970
Salvador Allende zostaje wybrany na pierwszego socjalistycznego prezydenta Chile. Ojczym Isabel, Ramón Huidobro, zostaje mianowany ambasadorem w Argentynie.

1970-1975
Isabel pracuje dla kanału 7 i 13 telewizji w Santiago, gdzie prowadzi dwa programy. Obydwa zdobywają wielką popularność.

1973
Teatr w Santiago wystawia jej sztukę pt. Embajador ("Ambasador"). 11 września generał Augusto Pinochet Ugarte przeprowadza zamach stanu. Salvador Allende ginie; podejrzewa się, iż został zamordowany. Junta wojskowa rozpuszcza pogłoskę o jego samobójstwie.

1975
Isabel i jej rodzina przenoszą się do Wenezueli. Czując zagrożenie ze strony dyktatury w Chile, mieszkają tam trzynaście lat. Isabel współpracuje z wychodzącym w Caracas czasopismem "El Naciona!".

1978
Okresowa separacja z Miguelem Friasem. Przez dwa miesiące mieszka w Hiszpanii.

1979-1982
Pracuje jako sekretarka administracyjna w Colegio Marroco, średniej szkole w Caracas.

1981
Na wieść o tym, że jej 99-letni dziadek jest umierający, zaczyna pisać do niego list, który przerodzi się w maszynopis Domu duchów.

1982
Dom duchów ukazuje się nakładem wydawnictwa Plaza & Janes z Barcelony.

1984
Nakładem wydawnictwa Alfaguara ukazuje się Gorda de porcelana ("Tłuścioszka z porcelany"), krótka powieść satyryczna napisana w roku 1974 i oddana do druku w 1975. Wydawnictwo Plaza & Janes publikuje powieść Miłość i cienie.

1985
Powieść Dom duchów zostaje przełożona na język angielski i wydana nakładem wydawnictwa Knopf. Autorką przekładu jest Magda Bogin.

1987
Rozwodzi się z Miguelem Friasem. Nakładem wydawnictwa Plaza & Janes ukazuje się Ewa Luna. Knopf publikuje jej wersję angielską w przekładzie Margaret Sayers Peden, tłumaczki pozostałych utworów Isabel. Pierwsze spotkanie z Williem Gordonem w San Jose w Kalifornii.

1988
7 lipca w San Francisco wychodzi za mąż za Williego Gordona. Przenoszą się do San Rafael w Kalifornii, gdzie mieszkają do dziś.

1989
Wydawnictwo Plaza & Janes wydaje Opowieści Ewy Luny.

1990
Do Chile powraca demokracja. Na prezydenta zostaje wybrany Patricio Aylwin. Po piętnastu latach nieobecności Isabel jedzie do kraju, żeby z rąk samego prezydenta odebrać prestiżową nagrodę literacką im. Gabrieli Mistral.

1991
Opowieści Ewy Luny ukazują się w języku angielskim. 6 grudnia w Madrycie, kiedy Isabel przedstawia swoją nową powieść Niezgłębiony zamysł, opublikowaną nakładem Plaza & Janes, Paula dostaje ataku porfirii i zapada w śpiączkę.

1992
6 grudnia Pauła umiera w domu Isabel i Williego w San Rafael.

1993
Niezgłębiony zamysł wychodzi po angielsku. W sierpniu w Londynie odbywa się premiera teatralnej wersji Domu duchów. 22 października w Monachium ma miejsce premiera filmowa powieści w reżyserii Billiego Augusta. Producentem jest Bernd Eichinger, a w skład obsady wchodzą: Winona Ryder, Vanessa Redgrave, Meryl Streep, Glenn Close, Jeremy Irons i Antonio Banderas.

1994
Nakładem Plaza & Janes ukazuje się Paula. W tym samym roku wychodzi jej przekład angielski oraz niemiecki i holenderski, w których dodano jej podtytuł "powieść". Na ekrany kin wchodzi film Miłość i cienie w reżyserii Betty Kaplan z Antoniem Banderasem w roli głównej.

1997
Wydawnictwo Plaza & Janes publikuje Afrodytę·

1998
W styczniu wychodzi włoski, a w marcu angielski przekład Afrodyty. Książka dostaje nagrodę im. Dorothy i Lilian Gish "za wkład w czynienie świata piękniejszym". Nagroda w wysokości dwustu tysięcy dolarów zostaje wręczona Isabel podczas uroczystości zorganizowanej w Nowym Jorku; stanowi ukoronowanie długiej listy międzynarodowych nagród, jakie otrzymała podczas swej kariery. W listopadzie nakładem wydawnictwa Plaza & Janes Isabel publikuje powieść historyczną Córka fortuny.

1999
Podróżuje po świecie, promując swoją książkę.

2000
W październiku wydawnictwo Plaza & Janes publikuje nową powieść Isabel pt. Retrato en sepia ("Portret w sepii"); niektóre z jej wątków nawiązują do postaci i sytuacji znanych z Córki fortuny i Domu duchów.

2001
8 stycznia Isabel Allende zaczyna pisać nową książkę.


  1. Gonzalo Rojas – poeta chilijski (ur. 1917), autor m.in. tomików La miseria del hombre („Nędza człowieka”, 1948) i Contra la muerte („Przeciw śmierci”, 1964). (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

  2. W tekście wykorzystano cytaty pochodzące z następujących książek Isabel Allende wydanych nakładem Warszawskiego Wydawnictwa Literackiego MUZA SA: Dom duchów, przeł. Zbigniew Marcin Kowalewski, 1996; Miłość i cienie, przeł. Agnieszka Rurarz, 1999; Ewa Luna, przeł. Ewa Zaleska, 1997; Opowieści Ewy Luny, przeł. Ewa Zaleska, 2000; Niezgłębiony zamysł, przeł. Beata Fabjańska-Potapczuk i Agnieszka Rurarz, 1999; Paula, przeł. Elżbieta Komarnicka, 1998; Afrodyta, przeł. Beata Fabjańska-Potapczuk i Agnieszka Rurarz, 1999; Córka fortuny, przeł. Marta Jordan, 2000.

  3. Juan Ramón Jimenez - wybitny poeta hiszpański (1881-1958), laureat Nagrody Nobla z 1956 roku. Po pierwszych utworach w stylu neoromantycznym, początkowo prostych, a następnie bardziej skomplikowanych formalnie, w roku 1916 nieoczekiwanie zaczął postulować odarcie liryki z wszelkich ozdobników, tak aby wydobyć jej esencję i dotrzeć do "nagiej poezji". Manifestem tej postawy jest wiersz z cyklu Wieczności, zaczynający się od słów: "Dajże mi ty, o myśli, dokładne imię rzeczy!" (przeł. Janusz Strasburger, Antołogia poezji hiszpańskiej, ELMA BOOKS, Warszawa 2000).

  4. Mianem chasqui w czasach inkaskich nazywano gońców, pieszych posłańców pocztowych. W niektórych niedostępnych regionach Peru taka forma przekazywania wiadomości stosowana jest do dziś.

  5. Baśń braci Grimm oparta na starej niemieckiej legendzie. Radni i miesz­czanie miasta Hameln nie mogli sobie dać rady z plagą szczurów, obiecali więc wędrownemu szczurołapowi (czarodziejowi) tysiąc guldenów za usunięcie ich z miasta. Szczurołap przeszedł ulicami miasta, grając na flecie, a szczury podążyły za nim aż nad rzekę Wezerę, w której utonęły. Kiedy radni odmówili mu wypłacenia należności, szczurołap ponownie przeszedł przez ulice; tym razem czarodziejskie dźwięki jego instrumentu wyprowadziły z miasta wszystkie dzieci, które poszły za nim na wzgórze, gdzie zostały zamknięte w jaskini.

  6. W latach 1938-1941.

  7. Gabriela Mistral- poetka chilijska (1889-1957), pierwsza latynoamerykańska laureatka Nagrody Nobla (1945).

  8. Wybory te odbyły się w roku 1952.

  9. Carlos Ibanez del Campo był również prezydentem w latach 1927-31.

  10. Orlando Letelier był ministrem spraw zagranicznych w rządzie prezydenta Allendego. Po dojściu do władzy gen. Pinocheta wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie zginął w zamachu bombowym.

  11. Z tomu: Jose Marti: Wiersze, wybór, przekład i posłowie Zofia Szleyen, WL, Kraków 1985.

  12. Hierofania - termin określający manifestację świętości, sposób przejawiania się sacrum, np. cuda, objawienie, inkarnacja bóstw itp.

  13. Gustavo Adolfo Becquer - najwybitniejszy romantyczny poeta hiszpański (1836-1871), autor sonetów miłosnych.

  14. Ostatnia mgła (La ultima niebla) - powieść chilijskiej pisarki Marii Luisy Bombal (1910-1980), pisana w latach 1934-35, kiedy to w literaturze tego kraju nastąpił zwrot ku tematyce mrocznej, irracjonalnej, związanej z podświadomością. Bohaterka powieści, zamężna, choć niezaspokojona kobieta, prowadzi pamiętnik, w którym opowiada o miłosnym spotkaniu z pewnym mężczyzną. Prześladujące ją całymi latami wspomnienia oraz pragnienie ponownego spotkania z kochankiem wywołują u niej halucynacje (mężczyzna pojawia się i znika niczym zjawa), w wyniku których zaczyna wątpić, czy jej romans w ogóle miał miejsce.

  15. Gabriela Mistral, wiersz Stópki z tomu Rozpacz, przeł. Anna Pomykoł-Sadlik, Wyd. ArsNova - Zjednoczeni Wydawcy, Kraków 1995.

  16. Nieścisłość autorki wywiadu. W tradycji polskiej nie istnieje postać Krupusa, który w dodatku miałby być tak przewrotnym alter ego św. Mikołaja. Na południu Polski św. Mikołaj przybywa w towarzystwie Diabła, a czasami również Anioła, którzy pomagają mu w rozdawaniu dzieciom prezentów (te, które były niegrzeczne, dostają od Diabła rózgę). W tradycji niemieckiej św. Mikołajowi pomagał (chociaż go nie zastępował) knecht imieniem Ruprecht; może to - dość odległe - podobieństwo fonetyczne ich imion zmyliło autorkę.

  17. Podana tu informacja jest nieścisła; w Polsce prawa autorskie Isabel Allende są w pełni przestrzegane (przyp. red.).

  18. "Te dwie idące z sobą w parze zalety błyszczą olśniewająco w jej nowej książce, będącej pełnym wigoru, niemalże rubasznym peanem ku chwale zmysłów - skierowanym do wewnątrz i dotyczącym samej autorki, jak i na zewnątrz, ku czytelnikom - który umacnia jej status nie tylko regionalnej, ale także uniwersalnej pisarki".

  19. Marta Lynch - argentyńska pisarka i intelektualistka (1929-1985), autorka m.in. powieści obyczajowych La alfombra roja ("Czerwony dywan", 1962), Al vencedor ("Do zwycięzcy", 1965) oraz La senora Ordónez ("Pani Ordónez", 1968), w której pojawiają się postaci generała Peron a i jego żony Evity.

  20. Sor Juana lnes de la Cruz, właść. Juana de Asbaje - meksykańska poetka i zakonnica (1648-1695), autorka pięknych sonetów m.in. o tematyce miłosnej, utrzymanych w stylu hiszpańskiego baroku.

  21. "Gdybyś, spotkawszy Sukces oraz Klęskę, obu tych kłamców traktował jednako... ".

  22. Alpilleras - tradycyjne chilijskie makatki, wytwarzane techniką haftu i aplikacji, przedstawiające scenki z życia codziennego. W czasach rządów junty ich tematem stały się prześladowania, terror, obozy koncentracyjne, głód itp.

  23. Tupamaros - radykalnie lewicowa partyzantka miejska w Urugwaju; powstała na początku lat sześćdziesiątych, szczególnie intensywnie działała w latach 1966-72.

  24. Chodzi o miasto Oxford w hrabstwie Lafayette w amerykańskim stanie Missisippi, w którym Faulkner spędził większość życia i z którym był silnie związany. Rodzinne strony posłużyły mu za wzorzec do stworzenia fikcyjnej krainy Yoknapatawpha ze stolicą w miasteczku Jefferson, gdzie rozgrywa się akcja większości jego utworów.

  25. Marta Traba - pisarka argentyńska (1930-1983). Oprócz literatury zajmowała się także historią i krytyką sztuki. W Polsce ukazały się dwie jej powieści: Obrzędy lata (przekł. Helena Czajka, Czytelnik, Warszawa 1970) i Słoneczne labirynty (przekł. Kalina Wojciechowska, Czytelnik, Warszawa 1972).

  26. Najwyraźniej Isabel wygrała i tę, i kolejną potyczkę, w październiku 2000 roku ukazała się bowiem jej powieść pt. Retrato en sepia ("Portret w sepii"), a 8 stycznia 2001 roku zasiadła do pisania następnej książki


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
plik (71) ppt
plik (80) ppt
plik (86) ppt
plik (22) ppt
Dźwięk cyfrowy plik cyfrowy
plik (26) ppt
plik (48) ppt
plik (29) ppt
plik (129)
plik (20)
plik (124)
plik (61)
plik (315)
plik (45)
plik (93)

więcej podobnych podstron