Zarażeni Biało-Czerwoną W Szczecinie działa grupa młodych patriotów. Biorą udział w różnych inicjatywach. Na marszach i uroczystościach wyróżnia ich 100 metrowa biało-czerwona flaga. Jedną z osób tzw. szczecińskiej ekipy jest Joanna Rutkowska. Jej przodkowie pochodzili z Kresów. Już od najmłodszych lat słyszała, że dziadkowie spod Lwowa zostali wywiezieni na Syberię, a Katyń był sowiecką zbrodnią. – Ta rana po Katyniu nie została do tej pory we mnie zagojona. Nie znamy prawdy, nie mamy dostępu do 22 tys. teczek polskich oficerów. Nie mam w sercu nienawiści, choć sprawa katastrofy smoleńskiej znów spowodowała, że rodzą się podejrzenia wobec postawy władz Rosji – mówi Rutkowska. Dodaje też, że jawne ignorowanie wyników badań znanych na całym świecie, obiektywnych naukowców, rzuca niestety bardzo poważne wątpliwości, odnośnie przebiegu katastrofy. Coraz częściej w kontekście tego pada słowo „zamach”. Na pewno mamy do czynienia z zamachem na wolność wypowiedzi i demokrację, skoro tak liczne protesty obywateli polskich nie są w ogóle zauważane przez media głównego nurtu – podkreśla.
Od samego początku ze swoim rodzeństwem była wychowywana, że najważniejsza jest Polska. Młodsze siostry – Urszula i Natalia mogą tu być pozytywnym przykładem na wychowanie młodego pokolenia w wartościach pozytywnych. Obie udzielają się zarówno podczas organizowanych przez grupę wyjazdów, jak i w swoich szkolnych, czy uniwersyteckich środowiskach. Często ich poglądy budzą zdziwienie, ale zawsze na koniec pojawia się zainteresowanie i szacunek.
- Szacunek dla interesów ojczyzny i jej dobra, definiuje się nie tylko narodową symboliką, ale i dbałością o wszystkie sprawy teraźniejszości w sensie międzynarodowym – a ten aspekt państwowej niepodległości jest niestety mocno zaniedbany – dodaje Joanna. Na manifestacji w obronie Stoczni Szczecińskiej, Rutkowscy spotkali się z rodziną Woźniaków i Naklickich i od tego się zaczęło się wspólne działanie. – Wojciech Woźniak, który był więziony w PRL to wspaniała postać. Nie działa dla poklasku, po prostu marzy mu się wolna Polska i prawdziwe społeczeństwo obywatelskie. W tej rodzinie jest też Ewa, Paweł i ich ojciec Zygmunt. Oni są w Encyklopedii Solidarności. Robert Naklicki też jest w tej encyklopedii. Zaprzyjaźniliśmy się dziesięć lat temu i zaczęli dołączać do nas inni – mówi Rutkowska. Uważamy, że taki mechanizm powinien zadziałać w całym społeczeństwie – i wówczas mówimy o prawdziwej wolności, świadomości i społeczeństwie obywatelskim. Natomiast wmawiane ludziom od roku 1989 puste hasła, są tej wolności wręcz zaprzeczeniem – dodaje.
Szczecińska ekipa nie działa pod partyjnymi sztandarami. Zraziła się do politycznych szyldów, dzięki temu czują się wolni i niezależni. Co nie znaczy, że zdecydowanych preferencji nie ma. - One są, jednak metody tworzenia struktur lokalnych i w ogóle kontaktów międzyludzkich, używane w III RP absolutnie są nie do przyjęcia. Mówimy tu o ogólnie definiowanej nieuczciwości – mniejsza o „sensacyjne” szczegóły, których w każdym rejonie kraju mamy nadmiar. Jak mówią – „ryba psuje się od głowy”, i tutaj ocena metod i standardów działania rządu Platformy nie pozostawia złudzeń. Zło i nieuczciwość nie wzięły się znikąd. Pozostawanie Polaków w bierności wobec takich patologii jest zabójstwem dla bytu narodu – uważa Rutkowska.Gdy chcą, to jadą na Węgry, idą na Marsz dla Życia czy jadą długie godziny do Warszawy na obchody rocznicy katastrofy smoleńskiej czy na marsz w obronie TV Trwam. Wyróżnia ich młodość i czerwone koszulki z dużym orłem w koronie, a także świadomość polityczna i historyczna.. - Dziś odbiera się młodym Polakom prawo do samodzielnego myślenia, m.in. likwidując prawdziwą edukację – mówi z przekonaniem Joanna.
Protestują przeciwko kneblowaniu Polaków, cenzurze w mediach, podręcznikowi od historii wychwalającym „Gazetę Wyborczą”. – Najgorsze, że nie było rozliczenia, że oddzieliliśmy się grubą krechą od PRL i wielu cwaniaków „suchą stopą” przeszło sobie do biznesu czy kontynuowało swoje uprzywilejowane kariery. Zresztą nie tylko o „cwaniaków” chodzi – dotąd nierozliczone i nienazwane po imieniu zbrodnie na narodzie polskim i zbrodniarze, są cierniem na egzystencji narodu i powodem narastających i w sumie akceptowanych patologii społecznych. I nie jest tak, że „państwo zdało egzamin” – W głębszym sensie duchowym państwa polskiego nie ma! Nie zrobiliśmy porządku, a przecież prawa historii na pewno prędzej czy później zostaną wyegzekwowane. Nie ma od tego ucieczki, choć wielu na taką bezkarność właśnie liczy. Nic bardziej mylnego. Trzeba to zmienić i do tego trzeba patriotów. Patriotyzm to nie jest krzyczenie i machanie biało-czerwoną na skokach Małysza, bo polska flaga znaczy dużo więcej – mówi zdecydowanie Rutkowska. Dla nich miłość do Polski to też obrona życia dzieci nienarodzonych. Jest z nimi też zaprzyjaźniony wspaniały kapłan Tomasz Kancelarczyk ze Szczecina. Kapłan, który swym entuzjazmem potrafił porwać dziesiątki młodych ludzi ze Szczecina, pokazując im inną, lepszą alternatywę, szansę na prawdziwą radość – zamiast pełzającej degeneracji i relatywizmów bez wartości – tak nagminnie propagowanych teraz za pośrednictwem głównych mediów. Kapłani i kościół katolicki w całości są dla nas wręcz synonimem polskości i to pragniemy zaznaczyć stanowczo – dodaje. Młodzi szczecinianie chcą pobudzać do myślenia i działania zwłaszcza tych co myślą podobnie, choć rozmawiają też z tymi, co głosowali na PO czy Palikota i przekonują do swoich poglądów. – Co to za propozycja dla młodzieży: palenie trawy czy zblazowane życie, że wszystko wolno, bo nie ma żadnych granic? Dokąd oni tak zmierzają? Pragniemy szczerze rozmawiać o sprawach polskich, ale to nie znaczy że bez oparcia na wartościach i kodeksie moralnym. Zło musi by nazwane złem, a niegodziwość niegodziwością. Czy porzucenie relatywizmów i poprawności politycznej, ma by w dzisiejszej Polsce przestępstwem…? – pyta Joanna, twierdząc, że są środowiska i ludzie, z którymi kompromisy nie są możliwe. Podstawą zaś wszystkiego jest polska racja stanu i bezwzględny idealizm, uczciwość. Jej zdaniem od 23 lat żyjemy w fikcji, szkodliwej dla interesów narodu. To wynika też z braku odpowiedzialności polityków za Polskę.
- Niedaleko naszego szczecińskiego portu biegnie rura gazowa łącząca Rosję i Niemcy. Politycy powinni się bić o to, aby była głęboko wkopana, a ona zagraża wpływającym do portu statkom. Którego to z nich obchodzi? – pyta rozgoryczona Rutkowska. Gdzie jest polska racja stanu? Wszystko bazuje tylko na tzw piarze i zasadzie nie posiadania swojego zdania, interesów w stosunkach międzynarodowych.
Patriotyzm szczeciński jest atrakcyjny. – Nasza biało-czerwona zaraża. Kiedyś ludzie nie chcieli brać tej dużej flagi w ręce, teraz się do niej palą. Coś się przełamało w społeczeństwie, w narodzie. Można tym dobrem zarażać. Świadoma identyfikacja z narodowymi symbolami, musi jednak opierać się na uczciwej i rzetelnej wiedzy, edukacji – bez tego nie ma mowy o niepodległym bycie narodu. Nieważne, że brzmi to dramatycznie – skoro brzmi, to tak jest – opowiada Rutkowska. Nasz projekt jednoczący pod hasłem Bóg-Honor-Ojczyzna nabiera rozmachu. Chcemy mieć swoich zaprzyjaźnionych ludzi i myślących tak jak my - w innych miejscach w Polsce. Trzeba działać, a nie tylko obśmiewać i krytykować rząd, który skompromitował się już tak wiele razy, ze jedynym pytaniem odnośnie tego gabinetu jest wybór pomiędzy zwykłą głupota, czy może sabotażem, działaniem na szkodę państwa i obywateli. To jest nasz czas – cieszy się Rutkowska i dodaje, że Polskę można zmieniać, że wiele osób trzyma za nich kciuki i chce się przyłączyć i są osoby, których by nawet o to nie podejrzewali. Trzeba mieć do tego serce i pasję. Oprócz marszów i manifestacji, wielkim przeżyciem dla szczecinian było udział w Mszy św. z papieżem Benedyktem XVI w na stadionie w Berlinie. – Na tą Mszę nie można było wnosić flag narodowych, ale my wnieśliśmy naszą 25-metrową. Flagę rozwinęliśmy i papież to widział. Poszedł szmer podziwu wśród ludzi. Boże, to była wielka, nieopisana radość. Dlaczego wiara i religijność są tak barbarzyńsko kamienowane przez niektóre, wpływowe środowiska w dzisiejszej Polsce?! – skoro to właśnie ta wiara jedynie może stanowić o odrodzeniu Polski! Po Eucharystii biegliśmy z flagą wolno po bieżni wzdłuż trybun stadionu i Niemcy bili nam brawo. Czułam się wtedy tak bardzo dumna. Będąc Polką! Wszyscy widzieli naszą Biało-Czerwoną – mówi Rutkowska i dodaje, że tak jak wtedy tak i teraz – uda się.
Z Joanną Rutkowską rozmawiał Jarosław Wróblewski
Duchowość kobiety - lepszy świat Kobieta z racji swej nowej natury chętniej oddająca się modlitwie i kontemplacji, żyjąca w otwarciu na Ducha Świętego może "rodzić Boga w spustoszonych ludzkich duszach" (Paul Evdokimov), realizować swoje powołanie ochraniania i pomnażania życia poprzez "orientowanie go ku Światłu" - pisze Anna Tomkiel-Cope. Żyjemy w czasach wielkiego głodu duchowości, to znaczy pragnienia poznania tego co niematerialne, pozazmysłowe - aspektem negatywnym tej tęsknoty jest fascynacja obszarem magicznym, a pozytywnym dążenie ku transcendencji. W zależności od okoliczności historycznych, geograficznych oraz poziomu cywilizacyjnego danego obszaru, objawia się to inaczej. Współczesna kobieta jest postrzegana i sama siebie postrzega inaczej w zależności od kultury, w której wzrasta i dlatego inaczej również wygląda jej aktywność psycho-emocjonalna w odniesieniu do rzeczywistości pozazmysłowej. Także sama rzeczywistość pozazmysłowa jest inna w każdej kulturze (tak jak różnią się archetypy i dążenia danego narodu) - a w każdej kulturze możemy wyróżnić inne charakterystyczne symbole z magicznego poziomu rozwoju, inne paradygmaty związane z racjonalnym poziomem rozwoju oraz inne dążenia wyższego rzędu, przekraczającego racjonalność zmierzania ku transcendencji. Inaczej wygląda pielęgnacja duchowości u hinduistki, inaczej u buddystki, inaczej u szamanki ludów prymitywnych, inaczej u Żydówki i u muzułmanki, a kompletnie inaczej wyobraża sobie współpracę z uświęcającym działaniem Ducha Świętego chrześcijanka - a każda z nich w zależności od historii swojego życia oraz poziomu świadomości predestynowana jest do doświadczania duchowości w indywidualny sposób. Duży wpływ na drogę duchową kobiety ma jej sytuacja zawodowa, rodzinna i materialna oraz to czy duchowość jest jej głównym priorytetem (joginka / mniszka / zakonnica / dziewica konsekrowana), czy też jednym z aspektów jej świeckiej codzienności. Choć jest wiele zbieżności w duchowej drodze ku świętości na różnych ścieżkach religijnych i obecnie podkreśla się te podobieństwa ze względu na popularyzację w zachodnim świecie praktyk jogicznych, buddyjskich i treści zaczerpniętych z kultury arabskiej i żydowskiej oraz przemieszania dorobku religii monoteistycznych z filozofią oraz praktykami pogańsko-szamańskimi (niestety nie informując o niebezpieczeństwach takiego synkretyzmu) - z racji niemożliwości przeprowadzenia w tak krótkim artykule dokładnej analizy duchowości kobiety z każdego obszaru kulturowego skupię się na duchowości kobiety chrześcijańskiej. Jan Paweł II w liście apostolskim o godności kobiety "Mulieris Dignitatem", przywołując orędzie na zakończenie Soboru Watykańskiego II spostrzegł: "Nadeszła już godzina, w której powołanie niewiasty realizuje się w pełni. Godzina, w której niewiasta swoim wpływem promieniuje na społeczeństwo i uzyskuje władzę nigdy dotąd nie posiadaną. Dlatego też w chwili, kiedy ludzkość przeżywa tak głębokie przemiany, niewiasty przepojone duchem ewangelicznym mogą nieść wielką pomoc ludzkości, aby nie upadła" (MD 1). W swoich licznych wystąpieniach Papież odwoływał się do właściwej kobiecie godności oraz geniuszu miłości kobiety doceniającej wartość życia i wyrażającej chęć rozumienia i komunii z drugim człowiekiem, co wynika z jej szeroko pojętej macierzyńskiej misji. Teologia wyraźnie odnosi się do ewolucji ludzkości w sensie duchowym. Dwa tysiące lat temu pojawia się na świecie Nowa Ewa, która staje się świątynią Ducha Świętego - Maryją - Matką Syna Bożego. Oblubieńcem Nowej Ewy nie jest już Adam - ale sam Bóg, za którego przyczyną poczyna ona Nowego Człowieka ("Nowego Adama") - Jezusa Chrystusa. Śmierć i zmartwychwstanie Syna Bożego, a potem wylanie Darów Ducha Świętego jest od tego czasu znakiem nastania nowego etapu w relacji Bóg-Człowiek. Kobieta z racji swej nowej natury chętniej oddająca się modlitwie i kontemplacji, żyjąca w otwarciu na Ducha Świętego może "rodzić Boga w spustoszonych ludzkich duszach" (Paul Evdokimov, "Kobieta i zbawienie świata"), realizować swoje powołanie ochraniania i pomnażania życia poprzez "orientowanie go ku Światłu" (j/w) - stawać się inspiratorką świętości w rodzinie (wychowując przyszłych świętych - świeckich i konsekrowanych), w pracy zawodowej (często związanej z byciem naczyniem dla Bożej Łaski w opiece nad innymi), wśród przyjaciół, w parafii, wszędzie tam gdzie się pojawi by z Bożą pomocą świadomie i z miłości być dla innych. Łącząc w sobie kontemplację Boga i działanie na jego chwałę przez wielu mistyków i teologów uważana jest za tą, która w dużej mierze czyni świat lepszym miejscem. Paul Evdokimov napisał: Piękno kobiety odzianej w słońce zbawi świat. To piękno to mądra miłość i czystość otwarte na stawanie się świątynią Ducha Świętego, a bycie odzianą w "słońce" - często będące w Biblii symbolem Chrystusa - to obleczenie się w Chrystusa. W wizji zwycięstwa Świętego Boga i zstąpienia Nowego Jeruzalem w Apokalipsie wg.św.Jana także pojawia się brzemienna Niewiasta (obleczona w słońce z księżycem pod stopami i wieńcem z dwunastu gwiazd na głowie), jako symbol Matki Mesjasza, ale także całego ludu Bożego. Doświadczenia uznanych przez Kościół katolickich mistyczek pokazują przyjacielskie i oblubieńcze relacje z Bogiem oparte na oddaniu, wspólnym działaniu i uszczęśliwiającym byciu razem. Wiele z nich żyło, jako osoby świeckie (np.Hadewijch, św. Maria z Oignies, Św. Ivetta z Hoe, św. Luitgarda z Tongeren, bł. Ida z Nijvel, św. Ducelina z Digne, bł. Osanna z Mantui, Cecylia Działyńska, Rozalia Celakówna, Wan-da Małecka, Jadwiga Bartel, Matylda Bertrand) nawet, jeśli "Bóg sam im wystarczał" (nie świat, rodzina, przyjaciele, praca), choć często porzucały życie w świecie na rzecz uświęconej codzienności - jako pustelniczki lub w konsekrowanym życiu wspólnotowym, po to by żyć w pełnej wolności od nieakceptowanych przez nie wymagań społeczeństwa. Posiadające łaskę kontemplacji obecności Najwyższego - dzieliły się jej owocami w formie artystycznej (eg. św.Hildegarda z Bingen, św.Faustyna), literackiej (eg.Teresa z Avila), ale także zakładając pionierskie szkoły (eg. bł.Marcelina Darowska), nowe zakony (eg. Franciszka Rakowska) oraz będąc kierowniczkami duchowymi i doradczyniami wielu ważnych postaci w miastach, w których żyły (e.g. św.Katarzyna Genueńska), służyły też radą wyższym rangą przedstawicielom duchowieństwa (św.Katarzyna ze Sieny pośredniczyła w sporach między papieżem a kardynałami i wielkimi rodami). Wiele mistyczek działało publicznie prowadząc bardzo aktywny tryb życia, wygłaszając kazania, prowadząc negocjacje dyplomatyczne, polityczne, inicjując i wspierając reformę w Kościele ( św. Klara, św. Brygida, bł. Ursulina, św. Joanna d’Arc, bł. Osanna z Mantui). Widoczny jest także duży wpływ mistyczek na nauczanie i praktykę Kościoła (św. Teresa z Lisieux, św. Ewa z Liège, bł. Julianna z Cornillon, św. Maria Małgorzata Alacoąue, bł. Aniela z Foligno zwana Magistra theologorum) (informację o nich czerpałam z tekstów z pisma "Życie Duchowe" zwłaszcza autorstwa świeckiej teolog dr Moniki Waluś). Św. Katarzyna Sieneńska w czasach podziału Europy na państwa, księstwa i miasta nalegała na zjednoczenie Europy jednocześnie zalecając wszystkim dążacym do władzy by najpierw uzyskiwali panowanie nad "miastem swojej duszy".Patronkami Europy (św.Brygida, św.Edyta Stein, św.Katarzyna Sieneńska) są właśnie mistyczki - jako jedyne kobiety. Być może, dlatego w konkursie na projekt flagi Unijnej wygrał wieniec z 12 złotych gwiazdek na niebieskim tle (kolor Maryjny), tak kojarzący się z w/w wizją brzemiennej Niewiasty z Apokalipsy. Wypada mieć nadzieję, że współczesne święte kobiety zmotywują Radę Unii Europejskiej do wzięcia odpowiedzialności za propagowane w krajach unijnych wartości. Współczesna duchowość świeckiej kobiety chrześcijańskiej prawidłowo rozwija się na bazie uczestnictwa w rytuałach religijnych, osobistej modlitewno-kontemplacyjnej relacji z Bogiem, karmieniu się polecaną przez Kościół literaturą, prasą, programami telewizyjnymi i radiowymi oraz przynależenia do wspólnot kościelnych, których jest obecnie ogromna ilość ze względu na różnorodność potrzeb i charyzmatów wiernych. W XXI wieku święte i mistyczki spotykam na codzień wśród zwykłych kobiet, które stały się świątyniami Ducha Świętego. Nie są doskonałe pod każdym względem, tak jak i te już uznane za błogosławione i święte, ale bez wątpienia ich wytrwała pielęgnacja relacji z Bogiem Ojcem, Chrystusem, Duchem Świętym, a także Maryją - przez każdą z nich praktykowana i doświadczana inaczej - jest dla mnie świadectwem ich ciągłego, pięknego uświęcania się. Te żyjące w najbliższej łączności z Bogiem można poznać po emanującej z nich ufności, cieple i spokoju, wysokim poczuciu własnej wartości, godności osobistej, uwolnieniu od przywiązań, odpowiedzialności za wypowiadane słowa, wolności od grzechu, umiejętności rozeznania, co jest dobre, a co złe w otaczającym je świecie oraz radości istnienia. Najcudowniej rozświetlone Bożą obecnością kobiety, jakie w życiu spotkałam to mniszki i zakonnice (zwłaszcza z zakonów kontemplacyjnych) - ich codzienność to ciągła liturgia - znak dla zabieganych świeckich, przypomnienie o tym, co w życiu najważniejsze, najprawdziwsze i najpiękniejsze. To droga kobiet odważnych, rozumiejących siebie i świat, najbardziej wyzwolonych. Ich istnienie jest świadectwem potencjału, jaki ma w sobie każda kobieta - poprzez stawanie się na codzień mieszkaniem Trójcy Świętej odkrywania w sobie oceanu spokoju, czułej miłości i mądrości Bożej. Interesująca jest dla mnie refleksja Mistrza Eckharta o kobiecej specyfice przyjęcia w siebie Boga (odczytywalna także w tekstach innych mistyków eg. miłosne teksty Jana od Krzyża), procesie podobnym do poczęcia, okresu ciąży i porodu - jego stwierdzenie, że aby przyjąć Boga "człowiek koniecznie musi stać się niewiastą" z pewnością może być inspiracją do analizy zarówno:
1. duchowości kobiety, która powinna spełniać coraz większą i ważniejszą rolę w społeczeństwie wprowadzając miłość i pokój do świata, w którym wyraźnie go brakuje;
2. duchowości mężczyzny - w tej kwestii możemy spróbować w nowy sposób spojrzeć na współczesny kryzys męskości i ojcostwa, (bo tak jak pierwsza Ewa była stworzona na pomoc dla Adama, tak w relacji Maryi i Boga Józef był tylko pomocnikiem Maryi w wychowaniu Jezusa - współczesny mężczyzna nie wie, więc czy ma być cichy jak Józef i wspierać matkę swoich dzieci w wychowywaniu ich do świętości, czy sam ma być jak Nowy Adam na kapłański wzór Chrystusa - i nawet jeśli chciałby być tym drugim to na razie niewielki procent świeckich mężczyzn jest na to przygotowanych - choć bywają tacy - i przemienieni i ci, którzy urodzili się już "gotowi" do takiej służby światu lub po prostu zostali dobrze wychowani);
3. mody na męski homoseksualizm/transwestytyzm/transseksualizm, jako zsunięcia się w negatywną formę być może naturalnego i pozytywnego dążenia do "zniewieściałości”, jako pierwszego etapu oczyszczenia mężczyzny z prymitywnej męskości w dążeniu do nowych narodzin w sobie dojrzałego, kapłańskiego wobec świata, Bożego mężczyzny (zachęcanie do czystości, relacji oblubieńczej z Bogiem na tym pierwszym etapie byłoby rozwiązaniem poważnego społecznego problemu i przywróciłoby prawdziwą tożsamość i godność męskiej części społeczeństwa). Katrin J.Zeno w "Podróży kobiety", która świetnie obrazuje duchowość kobiety chrześcijańskiej, jako równocześnie eucharystyczną, trynitarną, oblubieńczą i maryjną, udaje się także określić prawdziwe powołanie mężczyzny. Tak jak głównym powołaniem kobiety jest macierzyństwo w pielęgnowaniu emocjonalnego, moralnego, kulturalnego i duchowego życia innych prowadząc ich ku zjednoczeniu z Bogiem, a w osobowości każdej z nas ukryta jest córka Ojca, matka Zbawiciela i oblubienica Ducha Świętego, tak zdaniem Zeno każdy mężczyzna bez wyjątku nosi w sobie powołanie do kapłaństwa duchowego - naśladowania Chrystusa poprzez ofiarowywanie swojego ciała i krwi - tzn. swojego całego jestestwa na rzecz uświęcania świata i zbawiania go przywracaniem pamięci o Bogu i pracą na rzecz pozytywnego przemieniania społeczeństwa i kultury od wewnątrz. Ale aby mężczyzna dojrzał do takiego kapłaństwa - Katerine pisze - musi otworzyć się na Boga - to znaczy "stać się Oblubienicą". Wówczas dopiero, bowiem doświadcza uwolnienia od swoich uzależnień i lęków oraz oczyszczenia pragnień i popędu seksualnego - a doświadczając uzdrawiającej i umacniającej miłości Boga przy równoczesnym ofiarowaniu swojego ciała staje za ołtarzem swojego życia, jako Chrystusowy kapłan - dopiero wtedy składając ofiarę z samego siebie może przyjąć status Oblubieńca w świecie. Podróż Kobiety została wydana przez Wydawnictwo w Drodze w 2007 roku, więc jest świeżym spojrzeniem na świat widziany okiem współczesnej kobiety. Zeno jest amerykańską popularyzatorką teologii ciała Jana Pawła II i nowego feminizmu oraz współzałożycielką ruchu Women of the Third Millenium. Postrzega kobietę w trzech aspektach - córki Ojca wraz z jej uniwersalnym Bożym dziecięctwem (aspekt jednoczący z Bogiem), kobiety - z geniuszem ukrytym w jej płciowości i związanym z powołaniem do macierzyństwa duchowego (aspekt jednoczący z innymi) oraz trzecim - indywidualnego powołania - owocu płodnego związku z Duchem Świętym (aspekt jednoczący ciało i duszę - to, kim się jest i co się robi). Ten ostatni aspekt Zeno obdarza komentarzem niemieckiego teologa Hans Urs von Balthasara wypowiadającego się o indywidualnym powołaniu Maryi: "Otwiera ona niezliczone możliwości mówienia "tak" dla wszystkich po Niej żyjących.Wszystkie są osobiste i oryginalne, zgodnie z wolą Bożą wszystkie są nowe i nigdy wcześniej nie istniały". Zeno widzi każde indywidualne powołanie kobiety, jako niezwykły, wyjątkowy, "piękny arras skomponowany z różnorodnych kolorów i kontrastów", powstający z jej wyjątkowych przeżyć, zmagań, darów i talentów", a Boga, jako Tego, Który przez każdą z nas otwiera "niezliczone możliwości mówienia Tak - Fiat dla realizacji płodności Ducha Świętego".
Specyfiką duchowości kobiecej związaną z lepszym dostępem i rozumieniem bogactwa świata emocji jest otwartość na działanie Ducha Świętego w postaci spontanicznego i entuzjastycznego uwielbienia dla Stwórcy i jego dzieł. Uwielbienie to prowadzi do bardzo bliskiego obcowania z Najwyższym, co z kolei daje lepszą umiejętność rozróżniania dobra i zła oraz tego co piękne, dobre i prawdziwe w otaczającym świecie. Dlatego przyszłość świata (kultury, nauki i natury) należy właśnie do osób, które zdobędą to rozeznanie, gdyż światu potrzebna jest dogłębna przemiana kulturowa, być może nawet na tyle odważna by odrzucić cały dotychczasowy człowieczy dorobek kultury powstały bez zapraszania do udziału w nim Ducha Świętego. Czy świat zmienią na lepsze kobieta wedle Bożego serca, o której mowa w Pieśni nad Pieśniami:
"Kimże jest ta, która jaśnieje jak zorza poranna,
Piękna jak księżyc, Promienna jak słońce,
Groźna jak hufce waleczne?" (PnP 6:10)
czy też dojrzali, kapłańscy wobec świata, namaszczeni przez Boga mężczyźni - a może oboje we współpracy ze sobą - okaże się w przyszłości, jedno jest pewne: "Oto nadeszła pora, kiedy szczególna rola do odegrania przypadnie tym, którzy staną się narzędziem Ducha Świętego" (Paul Evdokimov, Kobieta i zbawienie świata). Trzymam kciuki za nowy, LEPSZY wspaniały świat, budowany pod natchnieniem Ducha Świętego! Anna Tomkiel-Cope
BIBLIOGRAFIA
1.http://www.czechowice.deon.pl/index.phpoption=com_content&view=article&id=186:przyjacioki-boga-mistyczne-
dowiadczenia&catid=42:modlitwa&Itemid=109
2. Duchowość kobiety, red.Józef Augustyn SJ, WAM, 2007
3. Kobieta i zbawienie świata, Paul Evdokimov, W drodze, Poznań, 1991
4. Kobieta w ramionach Stwórcy, Alina Wieja, Wydawnictwo Kojnonia, Ustroń 2006
5. Podróż kobiety, Katherine Zeno, W drodze, Poznań, 2007
6. Twoje urzekające serce, Stasi Eldridge, Oficyna Wydawnicza Logos, 2007
Nasza ojczyzna przede wszystkim! Portal Fronda.pl, jako jedyny podaje pierwsze przemówienie nowego prezydenta Węgier Jánosa Ádera, wygłoszone w Parlamencie, zaraz po zaprzysiężeniu, 2 maja 2012.
„Gdy człowiek przyjmuje propozycję, by zgłoszono jego kandydaturę na stanowisko prezydenta Węgier, zanim da odpowiedź, ma obowiązek wobec siebie i swych rodaków zrobienia dogłębnego rozrachunku” - powiedział w przemówieniu inauguracyjnym nowo wybrany prezydent. „Ci, którzy mnie znają, dobrze wiedzą, że nigdy nie bałem się zadań, podejmowania odpowiedzialności” - dodał, podkreślając doniosłą wagę obowiązku głowy państwa, co wiąże się z uczuciem znanym tylko tym, którzy przed nim podejmowali ten ciężar. Piąty prezydent Węgier wyraził wdzięczność zarówno tym, którzy poparli jego kandydaturę, jak i swym krytykom. „Poparcie dajcie człowiekowi wiele sił, a krytyka służy temu, by pobudzać do zachowania trzeźwego umysłu i umiaru. Dla mnie oba te elementy wyrażają to, co oznaczają demokracja i jedność narodu. Prawdziwa jedność narodu jest złożona, jak złożona jest harmonia w muzyce, którą tworzą różne dźwięki, głosy. Lecz po to, byśmy w tej harmonii zawsze z satysfakcją rozpoznawali samych siebie, musimy pilnować, byśmy nigdy nie zapomnieli o tym, co znaczy demokracja. Prawdy demokracji zawsze rodzą się w debatach, w których nigdy nie może brakować szacunku do siebie nawzajem, do węgierskości, do europejskości, do naszych wspólnot narodowych oraz do konstytucyjnych instytucji” - powiedział. Áder stwierdził, że różnienie się oddziela od waśni tylko cienka granica. Jest nią szacunek. Ta „ulotna jak oddech różnica” rozdziela od siebie światy. „My, Węgrzy w pierwszym rzędzie tym możemy udowodnić naszą zdolność do życia, jeśli zawsze będziemy w stanie – gdy można, słowami pięknymi, gdy trzeba, twardymi argumentami – debatować o naszych wspólnych sprawach. W tej kwestii szczególną rolę do spełnienia mają ci, którzy biorą na siebie odpowiedzialność za powodzenie, jako politycy czy to na forum wsi, czy miasta, czy wreszcie kraju. Nie jest wszystko jedno, jakie dajemy przykłady. Nie jest wszystko jedno, jakie przedkładamy wartości”.
„Nie ma dziś człowieka, rodziny, wspólnoty, które nie czułaby, że w przeszłości spotkało ją wiele niesprawiedliwości. Mimo to nasze życie nie może polegać na szukaniu sposobu jak zemścić się na drugim za swoje krzywdy, lecz na tym, jak naprawić nasze przegrane i błędy. Wierzę, że naród węgierski jest stworzony do odniesienia sukcesu. Jednak do tego, by nasze wysiłki rzeczywiście zostały ukoronowane sukcesem kilka spraw, które zaniedbaliśmy, musimy między sobą uporządkować”.
Naprawić błędy, uczyć się z przegranych „Trzeba przyznać się do przeszłości” - zacytował prezydent słowa poety Attili Józsefa (1905 – 1937), podkreślając, że Węgrzy powinni wreszcie naprawić swoje błędy i wyciągać nauki ze swych przegranych. Jego zdaniem zadanie to nie wymaga „wielkich i ponadludzkich wysiłków”. „Zatrzymajmy się na moment i zapytajmy samych siebie: dokąd zaprowadzi nas wzajemne ciągłe przekreślanie osiągnięć jedni drugich, razem z relatywizowaniem prawdy, wzajemnym poniżaniem lub ze stałym stosowaniem podwójnej miary? Tylko od nas zależy, jaki los sobie wybierzemy. Warto przyznać się, że nasz kraj będzie taki, jakie jest nasze myślenie o nas samych, gdyż mamy jeden kraj, tworzymy jeden naród, jesteśmy członkami tej samej wspólnoty tworzącej państwo. Możemy mieć różne systemy wartości, przekonania, wierzenia, ale ojczyzną nas wszystkich są Węgry” - podkreślił nowy prezydent, cytując dalej myśl węgierskiego męża stanu, reformatora i „mędrca ojczyzny” Ferenca Deáka (1803 – 1876): „Węgry kochać trzeba nie zapalnymi myślami, pozbawiającymi je spokoju, lecz mnogością codziennych, użytecznych czynów, które pomnażają ich dobrobyt”. „Jako prezydent Węgier ja również tę radę daję każdemu, komu zależy na naszym wspólnym szczęściu Węgier” - dodał Áder.
Wymagać od przywódców, by służyli interesom Węgier Nowy prezydent wiele miejsca poświęcił przypomnieniu, szczególnie młodym, urodzonym po odzyskaniu wolności, słów swoich poprzedników na urzędzie, którymi w inauguracyjnych mowach określali swoja misję. Pierwszy prezydent Árpád Göncz podkreślał, że nie boi się dyskusji i nie będzie ukrywał swoich poglądów, gdyż „wierzy w moc prawdy oraz w to, że naród węgierski w końcu uzna swoją prawdę i swoje interesy”. Komentując to Áder stwierdził, że po 22 latach „dziś już jasno widać, iż Árpád Göncz miał rację – naród węgierski rzeczywiście uznał, że od swoich przywódców musi wymagać, by reprezentowali węgierskie interesy”. Drugi prezydent dzisiejszych Węgier Ferenc Mádl (zm. 2011) w inauguracyjnym przemówieniu podkreślał wagę wewnętrznego pokoju, a w centrum swej misji stawiał służbę jedności narodu. „Również dziś bardzo potrzeba by nam jego cierpliwości i mądrości” - wyznał nowowybrany prezydent. Z przemówienia László Sólyoma z 2005 r. Áder przypomniał myśl, iż prezydent wyraża jedność narodu poprzez ochronę i wspieranie różnorodności, z której nie stara się „wymieszać szarej średniej, lecz idealne oblicze Węgier, podobnie jak ludzie w świąteczne dni chcą się sobie podobać”. Zdaniem Ádera Sólyom wyraził w ten sposób pragnienie wielu rodaków.Mówiąc o pierwszym prezydenckim przemówieniu swojego poprzednika, Áder przypomniał, iż Pál Schmitt przyjmował urząd w zupełnie nowej sytuacji w dwudziestoletniej historii demokratycznych Węgier. Przytoczył stwierdzenie Schmitta: „Naród – suweren powierzył rządy jednemu partyjnemu sojuszowi (Fidesz – KDNP), co stanowi ogromną możliwość, ale i ogromną odpowiedzialność”. Áder dodał: „Oznacza to też, że choć wola obywateli w różnej części rozdziela ciężar partiom rządzącym i opozycyjnym, jednak niezależnie od tego ciężaru solidarnie na każdej parlamentarnej partii spoczywa ciężar odpowiedzialności za losy kraju, za jego dobre imię i wiarygodność. Jako prezydent Węgier ja również będę w pełni brał odpowiedzialność za to wszystko, co wyznacza mi Konstytucja. Podobnie jestem pewien i tego, że wszyscy oczekują ode mnie, iż w pełni będę realizował powierzone mi prawa i obowiązki. I zrealizuję je”.
Nowa Konstytucja otwiera nowy okres „Węgrom w 1990 udało się powrócić do europejskiej rodziny państw demokracji obywatelskiej. Prowadziła do tego wyboista droga. Dziś już mamy wszystkie warunki do tego, by naszą przyszłość budować na nowych fundamentach. Na pytania XXI wieku my musimy znaleźć odpowiedzi. Dzięki wywalczonej 22 lata temu wolności posiadamy dobre fundamenty. Mamy możliwość określać nasze interesy i je reprezentować, mamy zdolność wolnego życia oraz wolności przekonań i słowa. Mamy Konstytucję, która zrodziła się w wolności i demokracji XXI wieku, a która oznacza trwały i prawomocny fundament naszych wspólnych wartości. Nasza Konstytucja opiera się na powszechnych ludzkich wartościach i na naszych tradycjach. Mówi ona, że Węgry są niezależnym, demokratycznym państwem prawa, którego formą jest republika. Jako najmłodsza ustawa zasadnicza w Europie wyznacza granicę nowego okresu w tysiącletnim konstytucyjnym rozwoju węgierskiego państwa. Jestem przekonany, iż nasza nowa Konstytucja pod każdym względem wyznacza odpowiedni kierunek i odpowiednie ramy, abyśmy, jako polityczna wspólnota narodowa mogli znaleźć dobre rozwiązania współczesnych problemów i sprostać wyzwaniom” - powiedział prezydent Węgier.
Orędownik węgierskich interesów i wartości „Wam, moim Rodakom przyrzekam, że jako prezydent zawsze i wszędzie, w kraju i w świecie będę reprezentował Wasze interesy i wartości, to znaczy będę orędownikiem węgierskich interesów i węgierskich wartości gospodarczych, naukowych i kulturalnych. (…) Wtedy będę usatysfakcjonowany, gdy przy końcu pięcioletniej kadencji będę mógł powiedzieć, że udało się dojść do porozumienia w kilku, jawiących się jako drobne, ale ważnych kwestiach, takich jak np. poszanowanie osiągnięć. Weźmy wreszcie głęboki oddech i wyrzućmy z siebie wszystkie przekleństwa przeszłości, którymi jesteśmy nasyceni oraz wszystkie złe przyzwyczajenia. Uczyńmy centralnym problemem naszego życia osiągnięcia, działanie, szacunek dla ludzi, którzy potrafią i chcą pracować i osiągać sukcesy. Na Węgrzech rodzi się wiele wspaniałych osiągnięć, co dowodzi, że my, Węgrzy jesteśmy nie tylko narodem pracowitym, ale też zdolnym. Znajduje to uznanie i przynosi światu korzyść. Myślę tu nie tylko o sławnych Węgrach, ale też o tych wszystkich, którzy uczciwie wypełniają swoje obowiązki w swych miejscach pracy, w rolnictwie, w szkołach, szpitalach, w branży turystycznej, w rzemiośle czy urzędach. Dlaczego tych osiągnięć codzienności nie czynimy najważniejszym celem i miarą wartości w naszym wspólnym życiu, tak, byśmy później razem mogli się cieszyć naszymi osobistymi, rodzinnymi i wspólnotowymi sukcesami? Wiem, że jedno przemówienie nie zmieni świata. Mimo to proszę każdego, byśmy wspólnie się zastanowili, co trzeba zmienić i co powinniśmy uczynić, by nasze życie, również publiczne obracało się wokół szacunku dla osiągnięć”.
Każdy jest wezwany Na koniec prezydent Węgier zwrócił się bezpośrednio do poszczególnych grup narodu.
„Zwracam się do matek, do rodziców, którzy walczą o szczęście swych rodzin i szczerym sercem życzę im, by los dał im pogodę ducha, obfitość [nawiązanie do słów Hymnu narodowego], gdyż oni wychowują przyszłość Węgier. Zwracam się do tych, którzy w uczciwości przeżyli swe życie i już posiwieli: przekażcie wasze doświadczenia, waszą miłość do życia wnukom, gdyż Węgry potrzebują ich cierpliwości i mądrości. Zwracam się do członków młodych, wschodzących pokoleń, od których sukcesu zależy spokojne przekształcenie się społeczeństwa w obywatelskie, na miarę XXI wieku i proszę ich, by starali się patrzeć na starszych, jak w lustro, gdyż z wnuków kiedyś i oni staną się dziadkami. Zwracam się do węgierskich przedsiębiorców, którzy z uczciwością wytrzymują rynkową konkurencyjność, milionom dają zatrudnienie i możliwość przeżycia w naszej ojczyźnie. Zwracam się do każdego zdrowego i pełnego sił obywatela i proszę ich wszystkich, by lepiej troszczyli się o siebie nawzajem i o samych siebie, gdyż Węgry liczą na ich osiągnięcia i na ich czekające urzeczywistnienia marzenia. Zwracam się do moich rodaków obciążonych kalectwem, do setek tysięcy tych, od których poważnego wysiłku wymaga wszystko to, co innym wydaje się naturalne. Im wszystkim oświadczam, że Węgry nie byłyby pełne bez ich siły woli oraz bez reprezentowanych przez nich wartości. Zwracam się do zagubionych, poniżonych i zasmuconych, i proszę ich, by nie tracili nadziei na życie w szacunku i dobrobycie, gdyż Węgry nie rezygnują z nich. Zwracam się do wierzących i niewierzących, prosząc ich, byśmy zawsze widzieli w sobie nawzajem wszystko to, co nas łączy, gdyż wzajemne zrozumienie wszystkich nas ubogaci. Zwracam się do członków naszych mniejszości narodowych i kieruję do nich przesłanie: jestem przekonany, że zachowanie naszej własnej tożsamości jest osiągnięciem, które również wzbogaca naród węgierski. Zwracam się do żyjących pośród nas bohaterów Powstania '56 – oni dla węgierskiej wolności ryzykowali życiem. Chylę czoło przed bohaterami '56 roku, bez ich wysiłków inny byłby świat i Węgry byłyby inne. Zwracam się do Węgrów, żyjących za granicą, czy to na swej ojczystej ziemi, czy to w krajach dalekich. Na mocy mojego obowiązku wobec jedności narodu oświadczam im: wysoko cenimy wasze osobiste i wspólnotowe osiągnięcia, Wasz los nigdy dla Węgier nie będzie obojętny. Zwracam się do ludów krajów sąsiednich oraz do naszych sprzymierzeńców w Unii Europejskiej i NATO. Oświadczam im, że w stosunku do nich kierujemy się przyjaźnią i szacunkiem, a to oznacza, że i od nich oczekujemy szacunku i przyjaźni w stosunku do nas. W końcu moje przesłanie kieruję do moich krajanów, do mieszkańców dorzecza Raby, którzy uczyli mnie prawdy, iż tylko spełniona praca rodzi owoce.
Szanowne Panie, Szanowni Panowie, Obywatele Węgier! Ferenc Kölcsey (autor słów Hymnu narodowego), który sam był posłem do parlamentu, a którego Ferenc Deák uważał za swój wzór, przekazuje nam, dziś żyjącym Węgrom cztery proste słowa. Te cztery słowa: "Nasza ojczyzna przede wszystkim!"
tł. Paweł Cebula
źródło: mandiner.hu, fidesz.hu
Kresowi męczennicy Pamięć o tych, którzy na Wschodzie oddali życie za Boga i Ojczyznę, jest odnawianiem korzeni naszej tożsamości chrześcijańskiej i patriotycznej Polskie władze, państwowe i kościelne, bardzo niechętnie podchodzą do upamiętnienia tych kapłanów i wiernych świeckich obrządku rzymskokatolickiego, którzy cierpieli i ginęli na Kresach Wschodnich. Jest to efekt poprawności politycznej. Z jednej strony, nakazuje ona nie zadrażniać relacji z krajami, które powstały po upadku Związku Radzieckiego, a które swoimi granicami (z nadania Józefa Stalina) objęty województwa wschodnie międzywojennej Rzeczypospolitej. Z drugiej strony, nakazuje ona także “zalanie betonem” tych niechlubnych kart w historii, która zapisała Cerkiew greckokatolicka, kierowana przez abp. Andrzeja Szeptyckiego. W wyniku tej polityki męczenników z czasów II wojny światowej i lat powojennych w III RP podzielono, o czym pisałem już wielokrotnie, na “dobrych”, czyli tych, którzy zginęli z rąk Niemców, oraz “złych”, czyli tych, których zamordowali Rosjanie lub Ukraińcy. Dlatego też warto odnotować dwa najnowsze wydarzenia. Pierwszym z nich jest proces beatyfikacyjny ks. Waltera Ciszka, apostoła Syberii. Urodził się on w 1904 r. w amerykańskiej Pensylwanii, w rodzinie polskich emigrantów. Po wstąpieniu do zakonu jezuitów wyraził pragnienie pracy w Europie Wschodniej. Po ukończeniu studiów w Collegium Russicum w Rzymie i po przejściu na obrządek wschodni został wysłany do Polski, gdzie rozpoczął posługę kapłańską w misyjnym ośrodku w Albertynie koło Słonimia w województwie nowogródzkim. Ośrodek ten utworzony został w celu odbudowania unii kościelnej Cerkwii prawosławnej z Kościołem katolickim, która to unia w zaborze rosyjskim została siłą zniesiona przez zaborców. Gorącymi zwolennikami tych działań był papież Pius XI, który jako były nuncjusz papieski w Warszawie żywo interesował się sprawami wschodnimi, i biskup siedlecki Henryk Przeździecki, postać zasłużona, dzisiaj prawie zapomniana. Po wkroczeniu na tereny polskie Armii Czerwonej i po rozpoczęciu masowych wywózek Polaków na Syberię ks. Ciszek postanowił dobrowolnie towarzyszyć deportowanym rodakom. W 1940 r. przedostał się za Ural. Za prowadzenie pracy duszpasterskiej wśród zesłańców został aresztowany i osadzony w moskiewskim więzieniu NKWD na Łubiance. Po okrutnych torturach został skazany na 15 lat więzienia, jako “szpieg Watykanu”. Uwięziony w łagrze sowieckim nie zaniechał swojej działalności. Dla innych towarzyszy niedoli był bratem i powiernikiem. Już wtedy nazywany był przez nich “świętym człowiekiem”. Nawiązał też przyjaźnie z uwięzionymi wraz z nim rosyjskimi dysydentami, w tym z poetką Iriną Ratuszyńską. Po wypuszczeniu na wolność pracował fizycznie, prowadząc pracę duszpasterską w konspiracji. Na nieludzkiej ziemi przebywał do 1963 r., kiedy to został wymieniony na sowieckich szpiegów. Po powrocie do USA aż do śmierci w 1984 r. pracował w Ośrodku Studiów Wschodnich Uniwersytetu Fordham w Nowym Jorku. Jego proces beatyfikacyjny rozpoczął się w 1990 r., jednak prowadzą go biskupi nie polscy, ale amerykańscy. Obecnie trwa jego końcowy etap. Drugim wydarzeniem jest decyzja Sejmiku Opolskiego, który 24 kwietnia br. ustanowił, jako pierwszy w Polsce 11 lipca Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego na obywatelach polskich przez członków UPA i ukraińskich formacji kolaboranckich. Wybór tej daty nie jest przypadkowy, albowiem w niedzielę 11 lipca 1943 r. formacje banderowskie w 167 miejscowościach na Wołyniu zaatakowały i wymordowały wiernych idących do kościołów i kaplic. Stosowną uchwałę radni przyjęli przez aklamację, na stojąco. Jej treść jest wynikiem pracy zespołu, w skład, którego weszli przedstawiciele wszystkich klubów. Wobec gloryfikacji zbrodniarzy, która od czasów tzw. pomarańczowej rewolucji ma miejsce w Galicji Wschodniej, i wobec strusiej polityki zagranicznej min. Radka Sikorskiego, uchwała ta ma ogromne znaczenie. Potępia, bowiem zbrodniarzy, ale jednocześnie oddaje cześć bohaterskim żołnierzom AK i BCh oraz kresowej samoobrony, którzy podjęli bohaterską walkę w obronie polskiej ludności cywilnej, a także tym Ukraińcom, którzy z narażeniem życia nieśli pomoc swoim polskim i żydowskim sąsiadom. Uchwała przekazana została marszałkowi Sejmu z wnioskiem o wznowienie prac zmierzających do ustanowienia 11 lipca ogólnopolskim Dniem Pamięci. Trafi także m.in. do prezydenta, premiera, ministra kultury i dziedzictwa narodowego. W tym miejscu wielkie słowa uznania należą się, więc wszystkim, którzy mają odwagą upominać się o prawdę o męczennikach ze Wschodu, a szczególnie przewodniczącemu sejmiku Bogusławowi Wierdakowi i prezesowi oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa w Kędzierzynie-Koźlu, Witoldowi Listowskiemu, niezmordowanemu organizatorowi Dni Kresowych. Na koniec smutna wiadomość. W felietonie “Nie zamiatać pod dywan” z 8 listopada ub.r. pisałem o serii samobójstw popełnionych przez duchownych diecezji tarnowskiej, co jest ewenementem w skali światowej. Niestety, tydzień temu na życie targnął się siódmy z kolei ksiądz, zaledwie 31-letni kapłan ze Starego Sącza. W felietonie tym napisałem: “Wyjaśnienie serii tragicznych zgonów księży diecezji tarnowskiej jest moralnym obowiązkiem tak przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, jak i nuncjusza apostolskiego w Warszawie”. Dzisiaj powtarzam te słowa. Ekscelencje Księża Arcybiskupi, wasz brak reakcji w tej sprawie jest zgodą na dziejące się zło.
Dmowskiego do Ligi bym nie przyjął Nieczęsto goszczą w gajówce artykuły zaczerpnięte z G*** Wyborczego, ale ten warto przeczytać, zwłaszcza drugą połowę. Zobaczmy sami, jak Roman Giertych stanął po “jasnej stronie mocy”, obok Michnika i jego organu. – admin.
Skąd się brał antysemityzm Romana Dmowskiego? Szczerze? Z politycznego cynizmu – mówi Roman Giertych, wicepremier i przewodniczący Ligi Polskich Rodzin Paweł Wroński: Roman Dmowski pisał o sobie, że nie chce być przywódcą, ale nauczycielem narodu. Czego, Pana zdaniem, Dmowski nauczył Polaków? Roman Giertych: Myślenia politycznego. Trzeźwej oceny warunków zewnętrznych i wewnętrznych, kalkulacji zysków i strat, poczucia interesu narodowego. W wielu krajach sztuka polityczna była dziedziczona z pokolenia na pokolenie. U nas ta tradycja myślenia politycznego została przerwana gdzieś chyba w XVIII w. Czas niewoli – wiek XIX – to okres marzycielstwa i mesjanizmu. Dmowski z tym zerwał. Nauczył nas Realpolitik. Co ważne, nie tylko pokazał metodę, ale też sam ją stosował. To dzięki niemu Polska w 1919 r. znalazła się w gronie mocarstw zwycięskich, a on złożył swój podpis pod traktatem wersalskim. To zasługa, której nie kwestionują nawet najwięksi wrogowie Dmowskiego. Zresztą także przeciwnicy Dmowskiego przejęli jego “metodę polityczną”.
Ale przecież spójne programy polityczne formułowano już w pierwszej połowie XIX w. Co nowatorskiego było w propozycji Dmowskiego? - Porzucenie marzycielstwa, wiary, że racje moralne stanowią przesłankę działania politycznego. W XIX-wiecznym myśleniu politycznym dominujące znaczenie miał mit powstania aktu zbrojnego, który wyzwoli Ojczyznę. Polska była Mesjaszem, Chrystusem narodów. Istniało przekonanie: my Polacy mamy rację, nasza sprawa jest słuszna i sprawiedliwa, a zatem Europa musi nas poprzeć, bo powinna popierać sprawy słuszne i sprawiedliwe. Powstania kończyły się bezsensownym rozlewem krwi i nasileniem represji. A Europa współczuła nam, ale nas nie popierała. Z mitem powstania polemizował nurt polityczny ugodowców, np. Aleksander Wielopolski czy krakowscy stańczycy. Ci z kolei twierdzili, że trzeba wyrzec się powstań i nadziei na niepodległość, Polacy zaś muszą się rozwijać w ramach większego tworu – imperium Romanowów albo Habsburgów. Dmowski nie wyrzekał się akcji powstańczej, ale na przełomie wieków mówił “nie” zwolennikom powstania, nie widząc szans na jego sukces. Mówił też “nie” ugodowcom, bo jego zdaniem zabory i rozdzielenie kraju na trzy części blokowało rozwój aspiracji narodowych.
Co w takim razie radził? - By wszystko robić inaczej. Analizować sytuację i do tej oceny dobierać środki działania. Dlatego nie rezygnował z akcji zbrojnej, ale – gdy uznał, że można coś ugrać – w 1906 r. wszedł do rosyjskiej Dumy Państwowej, a rok później uczestniczył w zjeździe neosłowiańskim. Gasił akcję bojkotu szkół rosyjskich.
Mówi Pan, że Dmowski nie wyrzekał się akcji zbrojnej, ale gdy Józef Piłsudski wyjechał do Tokio, by zaoferować Japończykom toczącym wojnę z Rosją współpracę militarną, Dmowski pojechał tam, by pokrzyżować jego plany. - Piłsudski chciał wzniecać powstanie antyrosyjskie, choć wojna toczyła się tysiące kilometrów od Polski i miała charakter lokalny. Dmowski uważał, że takie powstanie skończyłoby się kolejną tragedią narodową. Kiedy w 1906 r. Dmowski podjął współpracę z Rosją, w liście do Ignacego Paderewskiego tak to oceniał: “Jeśli jest nagroda w życiu przyszłym za dobre czyny, to fraternizowanie się z bydłem, do którego nikt większego wstrętu nie miał, będzie mi policzone jako największe poświęcenie w życiu”.
- I czego to ma dowodzić? Że Dmowski był dwulicowy? To jakaś nowość w polityce? Umiejętność panowania nad własnymi emocjami jest chyba zaletą, a nie wadą polityka. To prawda, on zawsze nienawidził Rosjan. Mimo olbrzymich zdolności językowych nie mówił po rosyjsku. Uznał jednak, podobnie zresztą jak Piłsudski, że szansą na niepodległość Polski jest wielki konflikt zbrojny. A w takim konflikcie trzeba postawić na Rosję.
Dlaczego? - Ucząc się o bohaterskim oporze Polaków przeciwko germanizacji, pamiętamy wóz Drzymały i “Placówkę” Bolesława Prusa. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, że postęp germanizacji w Poznańskiem i na Pomorzu był ogromny. Dmowski uznał, że Niemcy to dla istnienia narodu przeciwnik groźniejszy.
Zdawał sobie też sprawę, że dominantą polityczną Europy na przełomie wieków był antyniemiecki sojusz francusko-rosyjski z 1893 r. poszerzony w 1904 r. o Anglię. Nie sposób było prowadzić politykę profrancuską i równocześnie antyrosyjską. Dla Francji ten sojusz był jedyną szansą na ocalenie w konflikcie z Niemcami. Taką rolę zresztą odegrał. Bitwa pod Tannenbergiem z 1914 r., w której oddziały rosyjskie poniosły druzgocącą klęskę w Prusach Wschodnich, ocaliła Paryż. Tylko dzięki niej Francuzi zwyciężyli nad Marną. Francja, a za nią mocarstwa zachodnie, w żadnej mierze nie były skłonne poświęcić sojuszu z Rosją na rzecz Polski.
Ale to wiedział Piłsudski i właśnie, dlatego postawił na Austro-Węgry. - A Dmowski działał inaczej. Przede wszystkim uświadomił Zachodowi, że w ogóle istnieje coś takiego jak “problem polski”. Jego broszura “Niemcy, Rosja, kwestia polska” z 1908 r. miała wpływ nie tylko na Polaków, ale także na elity europejskie. Została wydana po rosyjsku, chyba też po angielsku, ja mam wydanie francuskie. Po raz pierwszy od pół wieku w Europie ponownie pojawiło się pytanie o Polskę. Już w trakcie trwania wojny jego sukcesem było zbudowanie wśród polityków Ententy – wespół z Ignacym Paderewskim i Maurycym Zamoyskim – przekonania, że po zakończeniu wojny musi być miejsce dla takiego kraju jak Polska. To przekonanie zostało poparte takimi argumentami jak armia Hallera i przejęcie władzy przez Polaków na ziemiach polskich. W 1918 r. Dmowski potrafił się porozumieć z Piłsudskim. Udało mu się objąć nasze terytorium rozejmem z Niemcami. To był istotny moment; na wschodzie stacjonowała, bowiem wielomilionowa armia niemiecka, która zawarła pokój z bolszewikami w Brześciu.
Kolejnym momentem wielkości Dmowskiego były negocjacje w Wersalu. Przed komisją ds. Polski wygłasza fascynujący czterogodzinny referat. Przemawia po francusku, a równocześnie sam tłumaczy swój tekst na angielski. - To było swoiste ukoronowanie jego działalności.
Ale w tym czasie Polacy już rządzą w Warszawie. A naczelnikiem państwa jest nie Dmowski, lecz Piłsudski. To on ostatecznie decyduje, jakie będzie polskie stanowisko w Wersalu. - Nawet najwięksi wrogowie nie odbierają Dmowskiemu i Komitetowi Narodowemu Polskiemu wielkiej zasługi, jaką był traktat pokojowy. W czasie I wojny światowej i Dmowski, i Piłsudski licytowali i podbijali stawkę, jaką była Polska. Ale to Dmowski wybrał orientację na Ententę i okazał się bardziej przewidujący niż Piłsudski. W momencie, gdy toczyły się rokowania pokojowe, Piłsudski był w Paryżu i Londynie człowiekiem zupełnie nieznanym. Wiedziano o nim tyle, że walczył po stronie Niemiec i Austro-Węgier. Co innego Dmowski.
Mówi Pan o Dmowskim, jako o nauczycielu polityki. Ale przecież u podstawy jego rozumowania leżało pojęcie “egoizmu narodowego” wyprowadzone z darwinizmu. Jego zdaniem narody toczą odwieczną walkę. - To, że narody starają się realizować swój interes, jest truizmem.
Chodzi o coś innego. Dmowski uważał, że narody silne mają prawo “pożreć” słabe. Zawarty w “Myślach nowoczesnego Polaka” postulat samodoskonalenia się narodu miał służyć w walce z potężnymi zaborcami, ale po odzyskaniu niepodległości miał stanowić uzasadnienie dla panowania nad innymi narodami – np. ukraińskim. - W tym względzie Dmowski się mylił. O kształcie polityki decydują nie tylko interesy narodowe. Wielkie znaczenie mają idee uniwersalne, ponadnarodowe. Taką ideą może być chrześcijaństwo albo też socjalizm, marksizm. Dmowski był nacjonalistą, choć nie był faszystą, jak twierdzą niektórzy. Ale nacjonalistą był, bo uznawał ideę narodu za najważniejszą. Ja nacjonalistą nie jestem, bo ponad ideę narodową przedkładam idee ponadnarodowe. [A może po prostu, he he, "międzynarodowe"? - admin]
Jakie? - Dmowski bardzo długo był człowiekiem niewierzącym. W swoim myśleniu i działaniu był pragmatykiem i traktował Kościół utylitarnie. Jawił mu się on w kategoriach korzystnego lub niekorzystnego wpływu na realizację celów politycznych. Powiem coś, co pana pewnie zdziwi. Są dwie książki dotyczące problemu polityka a Kościół, bardzo odmienne, ale zarazem bardzo do siebie podobne. Obie napisane z wielką pasją. Przeczytałem je z ogromną uwagą. Z obiema głęboko się nie zgadzam. To “Kościół, lewica, dialog” Adama Michnika z 1977 r. i “Kościół, naród, państwo” Romana Dmowskiego z 1927.
Co w nich jest wspólnego? - Nie tylko trójczłonowy tytuł, ale także “metoda”. Cel polityczny jest odmienny, ale metoda ta sama. Dmowski pisał, że należy zrobić wszystko, by wzmacniać ducha katolickiego, bo kler jest naturalnym sprzymierzeńcem narodu. Naród zaś jest tą bazą, na której możliwe jest odrodzenie państwa. Co więcej, należy zidentyfikować katolicyzm z polskością. Dmowski identyfikuje naród na bazie katolicyzmu. Natomiast myśl Michnika jest następująca: naród jest związany z Kościołem i tego nie można zmienić. Lewica musi w ten czy inny sposób zidentyfikować się z Kościołem i poprzez utożsamienie swoich działań z działaniami hierarchii kościelnej poprowadzić lud ze sobą. Obie tezy są przeciwstawne, ale metoda analizy politycznej jest podobna, podobne jest też utylitarne wykorzystanie Kościoła. Co więcej, zarówno Dmowski, jak i Michnik swój polityczny plan w dużym zakresie zrealizowali. Oczywiście dla mnie to, co realizował Dmowski, jest bliższe niż to, co robił Michnik, ale od obydwu różni mnie właśnie podejście do wykorzystania Kościoła do walki politycznej.
Michnik pisał swą książkę w czasach komunizmu. Dmowski w niepodległej Polsce. - W porządku, ale ja dziś – bez owijania w bawełnę i nadmiaru koronek – tak rozumiem przesłanie obu książek.
Gdzie w takim razie w myśleniu Dmowskiego tkwi błąd? - To błąd na tyle istotny, że ja z tego powodu nie uważam się za kontynuatora myśli Dmowskiego [I nie czyni tego nikt inny - admin]. Teza o odwiecznej walce między narodami może być prawdziwa w sensie historycznym, ale nie jest prawdziwa w kategorii konieczności. Kto by jeszcze niedawno powiedział, że Irlandczycy nie muszą walczyć z Anglikami, Niemcy z Polakami, Polacy zaś z Rosjanami i Żydami? A jednak nie muszą. Od początku mojej działalności politycznej starałem się odciąć od idei nacjonalistycznej na rzecz realizacji nauki społecznej Kościoła. Z punktu widzenia społecznej doktryny Kościoła relacje między narodami nie powinny być walką, tylko szukaniem szans wspólnego rozwoju.
Mówi Pan, że nie jest Pan kontynuatorem myśli Dmowskiego. A przecież tradycje Pańskiej rodziny były mocno z nim związane. - To prawda, mój dziadek Jędrzej Giertych był jednym z najbliższych przyjaciół Dmowskiego. Dmowski wielokrotnie bywał w jego domu na warszawskim Czerniakowie i kołysał na rękach mojego ojca. Ale to przecież nie oznacza, że w zupełnie innej rzeczywistości historycznej i politycznej muszę podzielać jego poglądy.
Jak można mówić, że się nie jest kontynuatorem myśli Dmowskiego, a równocześnie przywracać do życia taką organizację jak Młodzież Wszechpolska i przez lata nią kierować? - Reaktywacja Młodzieży Wszechpolskiej nastąpiła pod wpływem mojego wuja Jacka Nikisza, który był wiceprezesem tej organizacji w czasie II wojny. Po wojnie był poznańskim adwokatem, człowiekiem bardzo zaangażowanym w “Solidarność”. [Czyli "ja z tym nic wspólnego nie miałem!" - admin] Ruch narodowy zawsze miał dwa skrzydła – radykalne i umiarkowane. To ostatnie zwane profesorskim reprezentowali tacy politycy jak Marian Seyda, Stanisław Głąbiński, bracia Stanisław i Władysław Grabscy. Choć dla obu grup Dmowski był autorytetem, to dzisiejsza Młodzież Wszechpolska nawiązuje raczej do skrzydła umiarkowanego. Sam w “Kontrrewolucji młodych” proklamowałem odejście od nacjonalizmu. Młodzież Wszechpolska to przecież takie postacie jak Jan Mosdorf, który zginął w Auschwitz za pomaganie Żydom, Adam Doboszyński – zamordowany po wojnie przez UB i brat mojej babci Adam Łuczkiewicz – zamordowany przez komunistów.
Skoro Młodzież Wszechpolska przyznaje się do takich antenatów, warto powiedzieć, za co ich cenimy. Za to, jak zginęli, czy za to, co przedtem robili? Mosdorf był promotorem akcji getta ławkowego. Doboszyński zasłynął puczem w Myślenicach i rozbijaniem sklepów żydowskich. - To, co robiono w dwudziestoleciu międzywojennym, było wielkim błędem i wypaczeniem ruchu narodowego. Niestety, konsekwencje tego ruch narodowy ponosi do dziś. Gdy powstawała Młodzież Wszechpolska, w “Kontrrewolucji Młodych” zapowiedziałem zerwanie z nacjonalizmem i kategorycznie potępiłem antysemityzm [A jak że by inaczej? - admin]. Tego rodzaju postawy nie są tolerowane w Młodzieży Wszechpolskiej. Ale ciągle patrzmy na ruch narodowy z perspektywy 50 lat, przez pryzmat paru ludzi i paru wydarzeń. Weźmy getto ławkowe – czy my nie przeceniamy zasięgu tego incydentu? Czy rzeczywiście miał on tak ogromny zasięg?
To nie było paru ludzi i parę wydarzeń. Bojkot studentów żydowskich obejmował największe polskie uniwersytety. Popierało go wielu “umiarkowanych” profesorów endeckich. Uważany za umiarkowanego prof. Roman Rybarski nie wpisywał ocen z egzaminu tym studentom, którzy protestowali przeciw bojkotowi. - Powtarzam, getto ławkowe było wydarzeniem odrażającym, które obciąża dziedzictwo ruchu narodowego. Ja te działania potępiam [Aj waj - admin]. Ale oceny historyczne różnią się od politycznych. Dziś patrzymy na to, co się wówczas w Polsce działo, przez pryzmat Holocaustu. Zmienił się stosunek Kościoła do Żydów, wówczas wizyta papieża w synagodze była nie do pomyślenia. Tym samym nasza ocena jest zupełnie inna od tej, której dokonywali ludzie w latach 30. XX w.
Skąd się brała antysemicka obsesja Dmowskiego? - Czy to była obsesja? Nie jestem psychoanalitykiem, aby po pół wieku analizować stan umysłu Dmowskiego. W jego wczesnych pracach takich elementów antysemickich nie widać. Zaczynają narastać dopiero u schyłku życia.
Zapytam inaczej: skąd się brał antysemityzm Dmowskiego? On u schyłku życia niemal o wszystkie niepowodzenia oskarżał Żydów. Np. o zakulisowe intrygi podczas rokowań w Wersalu oskarżał ród Rothschildów i Lewisa Namiera – analityka Foreign Office, którego nazywał “galicyjskim żydkiem”. Jego powieść “Dziedzictwo” tchnie patologicznym antysemityzmem. - Szczerze? Moim zdaniem antysemityzm Dmowskiego brał się z politycznego cynizmu. Dmowski nie lubił Żydów, zresztą w odróżnieniu ode mnie, bo ja Żydów lubię [To widać, słychać i czuć. Ale i tak to nic Giertychowi nie pomoże. Z wroga stał się pogardzanym, usłużnym szabegojem - admin]. Dmowski urodził się na dzisiejszej warszawskiej Pradze, na Kamionku. Jego ojciec, zbiedniały szlachcic, był brukarzem. W czasach jego dzieciństwa, a urodził się w 1864 r., do Królestwa napływali Żydzi ze wschodnich guberni imperium rosyjskiego. To oni byli głównymi konkurentami ekonomicznymi ojca Dmowskiego, a dzieci żydowskie – przeciwnikami polskich dzieci bawiących się na wiślanych łachach. Sądzę jednak, że w II RP Dmowski po prostu uznał, iż antysemityzm jest najlepszym sposobem na zyskanie poparcia społecznego. Istniał obiektywny konflikt ekonomiczny między Żydami a Polakami. Chłopi nienawidzili żydowskich handlarzy. Polscy sklepikarze – sklepikarzy żydowskich. Część polskiej inteligencji uważała, że Żydzi zabierają im pracę w takich dziedzinach jak prawo i medycyna. To było wówczas bardzo proste. Politykę najlepiej się robi, odwołując się do rzeczy prostych i do czytelnych podziałów. To było bardzo niedobre i, niestety, na długo zaważyło na opinii o ruchu narodowym. Ale ta nienawiść z punktu widzenia Dmowskiego nie miała charakteru ściśle personalnego. W Stronnictwie Narodowym byli też Żydzi, nawet we władzach.
Kto taki? - Np. Stanisław Stroński i Rudolf Gali.
Czy Dmowski nienawidził Piłsudskiego? - To nie była nienawiść. To była niewątpliwie polityczna rywalizacja, ale niepozbawiona respektu. Proszę pamiętać, że kilkakrotnie w imię wyższych celów ci ludzie wzajemnie sobie ustępowali. Jeśli chodzi o historię, moim nauczycielem i mentorem był prof. Janusz Pajewski, który wielokrotnie mówił, że przeciwstawianie Dmowskiego Piłsudskiemu jest trywialne. Obaj wielokrotnie robili to samo, często używali podobnych instrumentów. Dopiero potomni nadawali odmienny sens ich działaniom.
Mówi Pan o rywalizacji politycznej, ta jednak zaczęła się od osobistej. Chodzi o Marię z Koplewskich Juszkiewiczową, która dała kosza Dmowskiemu, a została żoną Piłsudskiego. - Sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Dmowski rzeczywiście był głęboko zakochany w Marii Juszkiewiczowej. Proszę pamiętać, że on się nigdy nie ożenił. To była inteligentna, piękna kobieta, nazywano ją zresztą “Piękna pani”. Otóż według mojej wiedzy prawda o tym związku wyglądała inaczej niż piszą historycy. Dmowski miał romans z tą kobietą.
Ale wszystkie biografie Dmowskiego piszą, że była dla niego oschła i wyniosła. - Tę informację przekazał mi mój dziadek Jędrzej. Dmowski niemal na łożu śmierci powiedział mu oraz Tadeuszowi Bieleckiemu i Janowi Matłachowskiemu, że miał romans z Marią Juszkiewiczową. Mówię o tym pierwszy raz. To była tajemnica rodzinna, ale wszystkie osoby, które były w to zaangażowane, już nie żyją, więc chyba nikomu nie robię krzywdy.
Mówi Pan o podobieństwach w działaniu między Piłsudskim a Dmowskim. A przecież była zasadnicza różnica. Dmowski – to koncepcja państwa narodowego w granicach etnicznych. Piłsudski – to koncepcja federalistyczna, budowa przyjaznej Polsce Ukrainy. I państwo obywatelskie, w którym jest miejsce dla mniejszości narodowych. - Tyle, że koncepcja państwa federalistycznego pojawiła się dopiero w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Miała wówczas uzasadniać wyprawę kijowską. Piłsudski dążył do tego, by zająć jak najwięcej terytoriów na wschodzie, i szukał na to sposobu. Był wybitnym praktykiem polityki – dopiero potem do tego, co zrobił, dopisywano ideologię. Zabawne, jak często dziś analizuje się jego postępowanie z punktu widzenia jakiejś wielkiej idei, która rzekomo mu przyświecała. Zastanówmy się zresztą: jak idea federalistycznej, wielonarodowej Rzeczypospolitej była realizowana w międzywojennej Polsce? Poprzez ekspedycje karne na wioski ukraińskie? Poprzez likwidację szkolnictwa białoruskiego i przymusową polonizację? Kto realizował ów “prometejski program”? Urzędnik państwowy z imieniem marszałka Piłsudskiego na ustach. To, co Piłsudski zaprowadził w Polsce, to była zwykła tępa dyktatura, która wiodła donikąd. I państwo Piłsudskiego przegrało, bo zmiotła je klęska wrześniowa.
Czyli, Pana zdaniem, zamach majowy 1926 r. był błędem? - Błędem? Był tragedią narodową. Piłsudski mógł przejąć władzę w normalnych wyborach. Wybrał drogę zbrojną i tym samym zniszczył polską demokrację. Sanacja to fałszowane wybory, aresztowania, obóz koncentracyjny w Berezie Kartuskiej.
Pojawia się jednak teza, że gdyby nie Piłsudski, podobny zamach przeprowadziliby narodowi demokraci. - To propaganda. Ówczesny obóz rządzący usiłował jakoś uzasadnić swoje bezprawne działania. Najłatwiej było mówić: oni zrobiliby to samo. Ale “oni” tego nie zrobili. Po co narodowa demokracja miałaby dokonywać zbrojnego zamachu, skoro najwięcej sukcesów osiągała na drodze demokratycznej?
Co w takim razie zrobił Dmowski, by uniemożliwić zamach majowy? - Właśnie to był jego największy błąd taktyczny, że nic nie zrobił. Dmowski przybył z Paryża do Poznania 15 maja, gdy walki dogasały. Jednak w tym momencie była jeszcze szansa zduszenia przewrotu. Specjaliści od wojskowości są zgodni, że gdyby Armia Poznań ruszyła na Warszawę, Piłsudski by przegrał. Do akcji namawiał Dmowskiego gen. Józef Haller. Jerzy Drobik – jeden z przyjaciół Dmowskiego – zanotował jednak wówczas, że Dmowski powiedział:, „Jeśli w trzy dni da się wygrać tę batalię, to dobrze, ale na wojnę domową trwającą kilka tygodni nie możemy sobie pozwolić, bo istnieje niebezpieczeństwo ataku niemieckiego”. Zrezygnował z konfrontacji z Piłsudskim w imię racji stanu. A skutki zamachu majowego okazały się dla Polski straszne. Kompletna degrengolada polskiej polityki, zarówno wewnętrznej, jak i zagranicznej. Piłsudski zapomniał, że dyktatura jest względnie sprawna do momentu śmierci dyktatora.
Czy Pana zdaniem można było wówczas, w latach 30, prowadzić inną politykę zagraniczną? - Oczywiście. Gdyby narodowa demokracja pozostała u władzy, nie pozwoliłaby na demontaż ładu wersalskiego, który był największym osiągnięciem Dmowskiego. Nie pozostałaby bierna wobec Anschlussu Austrii przez Hitlera, a takie stanowisko zajęła dyplomacja Józefa Becka. A już na pewno nie wzięłaby udziału w tak haniebnym przedsięwzięciu jak rozbiór Czechosłowacji i zajęcie Śląska Cieszyńskiego w 1938 r. Sanacyjna polityka antywersalska była działaniem na zgubę kraju.
A czy endecja miała własny pomysł na uniknięcie wojny i katastrofy 1939 r.? - Mój dziadek Jędrzej Giertych proponował w 1938 r., by opierając się na sojuszu z Francją i państwami Małej Ententy – Czechosłowacją, Rumunią, Jugosławią – przedsięwziąć wojnę prewencyjną przeciwko Niemcom. Potencjał niemiecki w 1938 r. był nieporównanie mniejszy niż rok później. My jednak prowadziliśmy w tym czasie politykę jawnie proniemiecką. Gdyby do władzy nie doszła ekipa sanacyjna, być może historia świata potoczyłaby się inaczej. Nie twierdzę, że do II wojny by nie doszło, bo Hitler był szaleńcem, ale ta wojna mogła się zakończyć błyskawicznie.
A przecież Pański dziadek z taką fascynacją pisał o Mussolinim, o ruchu nazistowskim, o Hiszpanii Franco. Pisał, że wraz z polskimi narodowcami są nową siłą w Europie. - Oczywiście. Wówczas wiele ruchów politycznych fascynowało się siłą i sprawnością faszyzmu. W Polsce – nie tylko narodowcy, ale też część piłsudczyków. W środowiskach endeckich jednak ta fascynacja skończyła się nagle, gdy Hitler zaczął być zagrożeniem dla ładu wersalskiego. Natomiast sanacyjna dyplomacja usiłowała nadal grać z Hitlerem.
Dlaczego endecja politycznie przegrała w dwudziestoleciu międzywojennym? - Z powodu kryzysu przywództwa. Nie miała wodza. Dmowski nie miał temperamentu przywódcy. On rzeczywiście chciał być nauczycielem narodu, a nie wodzem.
Przyjąłby Pan Dmowskiego do Ligi Polskich Rodzin?
- Prowokacyjne pytanie. To trochę tak, jakby dziennikarze zapytali George’a Busha, czy chciałby mieć w Partii Republikańskiej George’a Washingtona. Bush odpowiedziałby: oczywiście. A dziennikarze na to: to znaczy, że prezydent Bush popiera niewolnictwo, bo Washington miał niewolników. Podobnie jest z Dmowskim. Ja oczywiście nigdy nie przyjąłbym do Ligi Polskich Rodzin polityka z tak otwarcie antysemickimi poglądami. Gdyby jednak Dmowski żył dzisiaj, czy byłby antysemitą? Wątpię. [Całkiem odwrotnie: to Dmowski nie przyjął by Romana Giertycha, który w porównaniu ze swym imiennikiem jest niczym. Co najwyżej skundlonym potomkiem zasłużonej dla Polski rodziny - admin] Rozmawiał Paweł Wroński
http://wyborcza.pl/
Pamiętajmy, żeśmy Sarmatami! Ks. Roman Adam Kneblewski Wolność zawsze stanowiła wartość szczególnie ukochaną przez Polaków, co utrwaliło się w dziejach Narodu, jako jedyna w swoim rodzaju, wręcz nieporównywalna w świecie osnowa naszej historii i kultury. Tej właśnie cesze zawdzięczamy w największej mierze to, co pozostaje w dziedzictwie europejskim naszym trwałym i chlubnym udziałem.
Sarmacja znaczy to samo, co Polska – niegdyś była to wiedza powszechna. Nazwa Sarmatia Europea, czyli Sarmacja Europejska - na oznaczenie ziem położonych nad Wisłą i Dnieprem - pojawia się w średniowiecznej Europie już przed Chrztem Polski. Jest to - obok wielu innych racji - zgodne z panującym w dawnej Polsce przekonaniem, iż początek naszemu narodowi dali słynni starożytni Sarmaci. Sławę swoją zawdzięczają oni rzymskim kronikarzom, którzy opiewali ich, jako wolny i niezwykle waleczny lud konnych wojowników. Starożytni Rzymianie bywali w starciach zbrojnych pokonywani przez Sarmatów, panujących wówczas nad olbrzymim terytorium od Wołgi do Dunaju. Z pewnością lud ten cechowało iście rycerskie poczucie dumy i wolności. Toteż ilekroć później Polak określał siebie mianem Sarmaty, wraz ze wskazaniem na polską tożsamość - podkreślał swoistą wolność oraz dumę, jako nieodrodne jej przymioty. Wolność zawsze stanowiła wartość szczególnie ukochaną przez Polaków, co utrwaliło się w dziejach Narodu, jako jedyna w swoim rodzaju, wręcz nieporównywalna w świecie osnowa naszej historii i kultury. Tej właśnie cesze zawdzięczamy w największej mierze to, co pozostaje w dziedzictwie europejskim naszym trwałym i chlubnym udziałem. Wolność tudzież poszanowanie godności i praw osoby każdego obywatela stanowiły przecież w dawnej Rzeczypospolitej fundament ustroju, czyli organizmu państwa oraz tętniącego w nim życia społecznego. Owo szczególne umiłowanie wolności przez nas, Polaków, okazało się wreszcie niezbędnym i wystarczającym motywem ciągłych walk i zmagań, jakie prowadzili nasi ojcowie dla obrony lub odzyskania suwerenności pośród narodów. A duma? Ta nieodrodna siostra złotej sarmackiej wolności - czy słusznie spotyka się z zarzutem narodowej megalomanii? Czy nie była postawą naturalną i w pełni uzasadnioną? Przodkowie nasi mieli wszakże niekłamane i niezaprzeczalne poczucie własnej wartości, jako przedstawiciele Narodu, który pośród innych miał bądź, co bądź wybitne znaczenie. Przez ćwierć tysiąclecia stanowiła nasza Rzeczpospolita pod wieloma względami nie byle, jaką potęgę. Byliśmy, mówiąc językiem współczesnym, światowym supermocarstwem, do którego dziś (pod względem politycznego znaczenia) przyrównywać można by Stany Zjednoczone. Dysponowaliśmy potężną siłą militarną, która budziła powszechny respekt. Szczególnie nasza ciężkozbrojna jazda, zwana husarią nie znajdowała sobie równych w świecie. Byliśmy przy tym - pod względem tzw. stopy życiowej, czyli zarówno poziomu życia i własności wolnych obywateli, którzy u nas stanowili wiele wyższy procent niż w innych krajach, jak i nawet pod względem poziomu życia ludności pozostającej w poddaństwie - zdecydowanie najbogatszym krajem Europy. Była wówczas Polska znana, jako „mlekiem i miodem płynący” kraj legendarnych bogactw. Tak postrzegali nas w czasach „potopu” żądni łupów Szwedzi. Owemu bogactwu materialnemu odpowiadało imponujące w świecie bogactwo polskiej kultury. Znaczna część licznej u nas szlachty cieszyła się takim wykształceniem, o jakim gdzie indziej marzyć mogli tylko najwybitniejsi arystokraci. Ci wykształceni Polacy, wykazując się biegłą znajomością łaciny, klasycznych utworów starożytnych poetów i filozofów, jak i Pisma św., powszechnie bawili się pisaniem wierszy oraz systematycznie uprawiali rodzaj własnej domowej eseistyki w ramach tzw. sylwy szlacheckiej (łac. „silva rerum”), a była to literatura na najwyższym wówczas europejskim poziomie. W środkowowschodniej i wschodniej Europie polszczyzna stała się dworskim językiem międzynarodowym i pozostawała nim do chwili wyparcia jej przez język francuski, gdy nasza Rzeczpospolita traciła już swoje znaczenie. Na całym świecie podziwiano prześwietny nasz strój, a pośród moskiewskiej arystokracji ubierać się „z polska” uchodziło za szczyt elegancji. Wówczas też kwitło sarmackie malarstwo portretowe, w dwóch wersjach: sarmackiego portretu reprezentacyjnego oraz sarmackiego portretu trumiennego, stanowiące oryginalnie polski nurt w sztuce baroku. To był specyficznie i swoiście polski styl w malarstwie europejskim. Wreszcie, skoro ciągle oddajemy hołd Atenom, jako pierwszej w świecie, starożytnej demokracji, dlaczego tak często sami zapominamy i innym nie przypominamy, że to właśnie nasza Rzeczpospolita - ta Sarmacka! - była pierwszą w świecie nowożytnym i, jak mniemam - do tej pory jedyną udaną demokracją. Ściśle mówiąc, była ona jakby ucieleśnieniem arystotelejskiego marzenia o idealnym ustroju, który harmonijnie łączyłby w sobie cechy demokracji, oligarchii i monarchii. A że była to demokracja niezwykle udana, najdobitniej świadczy fakt, iż przez ponad sto sześćdziesiąt lat od wprowadzenia zasady zgody („liberum veto”) ani razu nie doszło do zerwania sejmu. Przeciwnie, naród ten, ciesząc się taką wolnością, o jakiej gdzie indziej w świecie nie wolno było nawet pomarzyć - potrafił roztropnie rządzić w poczuciu najwyższej odpowiedzialności, tworząc niezrównaną potęgę polityczną, militarną, gospodarczą i kulturową. Ciekawe, czy współczesny nasz sejm w jakimkolwiek składzie wytrzymałby 164 lata bez zrywania obrad, mając do dyspozycji taką możliwość?... Sarmatom to się udało! Sarmatami całą duszą i całym sercem czuło się wielu najwybitniejszych Polaków i z sarmackiego ducha rodziły się wiekopomne dzieła naszej narodowej kultury. Nawet dzieci wiedzą, że naszą epopeją narodową jest „Pan Tadeusz”. Chociaż w dziele tym Wieszcz zachowuje krytyczne spojrzenie, nie tając bynajmniej „swojskich” słabości, stanowi ono bezsprzecznie wielką pochwałę sarmackiego ducha, sarmackiej kultury i sarmackich obyczajów. Z kolei określana mianem naszej muzycznej epopei narodowej opera Stanisława Moniuszki „Straszny Dwór”, do której libretto napisał Jan Chęciński - zda się zaklętą w pięciolinii, a ożywającą na scenie sarmacką duszą Narodu. Miecznik w swej arii w rytmie poloneza głosi ideał Polaka w stuprocentowo sarmackim wydaniu. Z kolei Stefan w arii z kurantem, owładnięty miłością i tęsknotą wspomina ojca, który jego lub Zbigniewa, starszego syna ucząc drewnianym władać pałaszem, tak często nucił ten sarmacki śpiew. Zresztą cała partytura, libretto, scenografia i choreografia tej naszej muzycznej epopei narodowej wręcz przesycone są sarmackimi treściami: ideami, symbolami, oznakami, wspomnieniami i … tęsknotą.
A sarmacka i arcysarmacka w swej wymowie trylogia Henryka Sienkiewicza? Czy można sobie bibliotekę polskiej literatury wyobrazić bez „Ogniem i mieczem”, „Potopu” i „Pana Wołodyjowskiego”? Lektura tych powieści wspaniale kształtowała patriotyczne postawy wielu pokoleń Polaków. A hymn narodowy? Czyż autorem jego słów nie jest zagorzały Sarmata, uczestnik Konfederacji Barskiej i przedstawiciel najwyraźniej sarmackiej rodziny na Pomorzu - Józef Wybicki? A czy można sobie wyobrazić bardziej sarmackiego bohatera, o bardziej sarmackich poglądach i uczuciach niż genialny przywódca Konfederacji Barskiej, a zarazem znany i czczony w Ameryce - jako bohater Stanów Zjednoczonych - Kazimierz Pułaski? A jeszcze wcześniej, kto pod Wiedniem odegrał pierwszorzędną rolę w dziele ocalenia Europy od zagłady? Czyż nie król-Sarmata Jan III Sobieski na czele sarmackiej jazdy? Podobnych przykładów można by mnożyć, a mnożyć! Zatem nie zapominajmy, iż niezależnie od tego, w jakiej mierze jesteśmy potomkami tamtych starożytnych Sarmatów, których sławę głosili rzymscy kronikarze, z pewnością naszym niezbywalnym dziedzictwem pozostaje wszystko to, co imię owo w odniesieniu do nas wyraża. Dopóki mówimy o sobie „my, Sarmaci”, dopóty czujemy się przedstawicielami nie jakiegoś tam, lecz tegoż Polskiego Narodu, który przez ćwierć tysiąclecia stanowiąc potęgę, cieszył się nieporównywalną wolnością, dumą oraz bogactwem. Zachowując tę sarmacką tożsamość, pozostajemy - świadomymi naszego nie byle, jakiego miejsca i roli w Europie - spadkobiercami pięknych tradycji rycerskich tudzież wspaniałej szlacheckiej kultury. Do tego dziedzictwa my, wszyscy Polacy mamy niezbywalne prawo, zaś jego kultywowanie jest naszym moralnym obowiązkiem. Dzisiaj, gdy - po minionym półwieczu planowanego i bezprzykładnie perfidnego wynaradawiania nas, Polaków we własnej Ojczyźnie, zakłamywania i ośmieszania naszej historii, zohydzania wszystkiego, co prawdziwie polskie i bezustannego deprawowania Narodu - pozostajemy kulturową ruiną, poznanie na nowo naszego wspaniałego dziedzictwa i odbudowanie polskiej tożsamości narodowej stało się naglącym i świętym obowiązkiem elit życia kulturalnego w wolnej Polsce. Sarmacja była jednak zawsze, i oby pozostała! - Rzeczą pospolitą, czyli Rzeczą (Najjaśniejszą!), której winniśmy służyć, bronić, o którą winniśmy zadbać wszyscy pospołu!
ks. Roman Adam Kneblewski
Złota Pieśń Sarmacka (hymn)
Na osnowie melodii “Gaude Mater”, Słowa: ks. Roman Adam Kneblewski
Raduj się, Matko Polsko
Szlachectwem ducha dzieci Twych,
Cnót świętym ogniem sarmackich serc!
Z miłością służyć Bogu i Polsce
W wolności złotej
Będziem aż po życia kres!
Wsparci z niebios mocą.
My, zawsze wierni
Rycerski Polski Naród Twój
Prosimy Ciebie, Boże nasz:
Najjaśniejszą Rzeczpospolitą
Odwiecznej chwały
Niegasnącym blaskiem darz!
Po wsze czasy. Amen.
Precz z rzekomym świętem 1-go maja! Dlaczego dwadzieścia lat po rzekomym upadku komunizmu wciąż obchodzimy komunistyczne święto? I co właściwie świętujemy? Czym wytłumaczyć fakt, iż komunistyczny wymysł tak zwanego „dnia pracy” cieszy się w Polsce statusem święta państwowego? Chyba tylko tym, że choć sobie tego nie uzmysławiamy, wciąż żyjemy w Peerelu. 1 maja świętem państwowym uczyniła wszak komunistyczna władza w rozkwicie stalinizmu. Oto co mówi odnośna ustawa z 26 kwietnia 1950 roku:
Dla zadokumentowania osiągnięć i zwycięstw klasy robotniczej, przodującej siły narodu budującego socjalizm, jako wyraz umocnienia się władzy ludowej, w hołdzie dla tysięcy bojowników wolności i postępu, dla zamanifestowania solidarności narodu polskiego z siłami postępu i pokoju na całym świecie, w sześćdziesiątą rocznicę pierwszego obchodu międzynarodowego święta proletariatu w Polsce, stanowi się co następuje: dzień 1 maja jest dniem święta państwowego, wolnym od pracy. Wzmiankowanie przez komunistycznego ustawodawcę sześćdziesiątej rocznicy miało sprawić wrażenie, jakoby święto owo cieszyło się już na ziemiach polskich długą tradycją, tymczasem – choć faktycznie obchodzono je od chwili ustanowienia przez II Międzynarodówkę Komunistyczną w roku 1890 – było to „święto” elementów wywrotowych w rodzaju Polskiej Partii Socjalistycznej, Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, Komunistycznej Partii Polski, Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, PSL „Wyzwolenie” czy żydowskiego Bundu. Jego obchody w okresie międzywojennym stawały się niezmiennie okazją starć z policją. Taki też zresztą ma owo „święto” początek – upamiętnia wydarzenia z początku maja 1886 roku, kiedy to w Chicago, podczas strajku w zakładach McCormicka doszło do tak zwanej „masakry na placu Haymarket”, w której rzekomo od kul policji zginąć miało wielu protestujących robotników. Jak wszystkie legendy tworzone przez lewicę ta również zawiera w sobie ziarno prawdy, silnie jednak zmanipulowanej metodą Radia Erewań. Oto, bowiem w Chicago doszło nie do pokojowej manifestacji robotników, którą brutalnie zaatakowała policja, tylko do poważnego pogwałcenia porządku społecznego, co skłoniło policję do interwencji w celu uśmierzenia zamieszek; w rozruchach zginęli głównie nie robotnicy a policjanci, kulminacja zajść nastąpiła zaś nie pierwszego maja, lecz czwartego. Ale po kolei: próby modernizacji firmy McCormicka, która skutkowałaby licznymi zwolnieniami, doprowadziły do strajku, pod presją, którego zarząd ugiął się, po czym wkrótce zwolnił całą załogę, przyjmując na jej miejsce nowych pracowników. Pociągnęło to za sobą uliczne protesty, podczas których 3 maja doszło do bójki między demonstrantami a wychodzącymi z fabryki nowymi robotnikami. Wiele osób odniosło obrażenia, sześciu robotników zostało postrzelonych, dwóch zabitych. Przywódcy lewicy (sami anarcho-komuniści, przeważnie niemieckiego pochodzenia) obwinili za to policję i wezwali robotników do zemsty. Nazajutrz miasto pokryło się plakatami nawołującymi do przybycia na plac Haymarket z bronią i w pełnej sile. Wiec 4 maja początkowo przebiegał spokojnie, kiedy jednak plac opuścił burmistrz Chicago, ton przemówień zawodowych rewolucjonistów sterujących robotniczymi nastrojami zaczął przybierać na temperaturze, by wkrótce doprowadzić do wrzenia. Przewidując niebezpieczny obrót wydarzeń dowodzący policją inspektor John Bonfield wezwał wszystkich zgromadzonych na placu do rozejścia się i wówczas z tłumu manifestantów w kierunku policyjnych szeregów poleciała dynamitowa bomba, której wybuch zabił siedmiu funkcjonariuszy (jeden zginął na miejscu, sześciu kilka dni później w wyniku odniesionych ran), ranił zaś kilkadziesiąt osób postronnych. Sprawców masakry ujęto i skazano na śmierć. Międzynarodowa lewica natychmiast okrzyknęła ich męczennikami sprawy robotniczej. I rozeszła się ta pogłoska po świecie i trwa do dziś…
Pierwszym państwem, które wprowadziło 1 maja do kalendarza świąt państwowych była Rosja Sowiecka, piętnaście lat później, natychmiast po dojściu do władzy Adolfa Hitlera uczyniły to Niemcy. Dlaczego datę celebracji wyznaczono na 1 maja, skoro wydarzenia w Chicago mające rzekomo inspirować ustanowienie „robotniczego święta”, odbyły się trzy dni później? Trudno zgadnąć, być może koryfeusze II Międzynarodówki mieli jeszcze jakieś inne daty do jednoczesnego upamiętnienia? Oto, na przykład, w kulturach pogańskich noc z 30 kwietnia na 1 maja była orgiastycznym świętem ognia, duchów i czarownic – Rzymianie celebrowali wówczas noc Flory, Germanie Walpurgisnacht a Celtowie Beltane. A może chodziło o ko-memorację założenia 1 maja 1776 roku „zakonu” iluminatów? Bez względu na to, jakie intencje przyświecały pomysłodawcom pierwszomajowego święta, z pewnością nie były one szlachetne. Dlatego też powinniśmy uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby się go z naszego kalendarza pozbyć – aby zostało ono oficjalnie zniesione, jako obce polskiej kulturze i tradycji, jako uwłaczające godności polskiego robotnika wspomnienie anarchistycznej burdy. Co więcej, czyż zniesienie tego święta nie okazałoby się korzystne dla polskiej gospodarki? Ciągle przecież słyszymy, że nie stać nas na tyle dni wolnych od pracy. Pamiętamy oburzenie, jakie zapanowało w kręgach zbliżonych do grupy trzymającej władzę na obywatelską inicjatywę przywrócenia święta Trzech Króli, jako dnia wolnego od pracy. Świętowanie 1 maja zaś nie znajduje żadnego sensownego wytłumaczenia poza względami natury ideologicznej. Z praktycznego, bowiem punktu widzenia dzień ten w bezpośredniej bliskości uroczystości Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski wytwarza całkowicie bezproduktywny „długi weekend” w środku tygodnia. Pozbądźmy się, więc tak bezsensownego pseudo-święta. Odetnijmy wreszcie komunistyczną pępowinę. Jerzy Wolak
Czy na naszych oczach umiera chrześcijańska cywilizacja Uroczystości ku czci Matki Bożej Królowej Polski na Jasnej Górze Kilkudziesięciu polskich biskupów wzięło udział 3 maja w uroczystościach ku czci Matki Bożej Królowej Polski na Jasnej Górze. W homilii wygłoszonej podczas Mszy św., abp Józef Michalik wyraził ubolewanie, że mentalność współczesnych chrześcijan została skolonizowana przez kulturę laicką. W kazaniu wygłoszonym z jasnogórskiego szczytu do ok. 10 tys. wiernych, abp Michalik skrytykował żenujący styl uprawiania polityki przez tych parlamentarzystów, „którzy epatują językiem brutalnej nienawiści, dając dowód braku kultury i złego wychowania”. Ocenił, że współczesna Polska marnotrawi dziedzictwo wiary, bowiem „w zdecydowanej większości ochrzczonej Polsce tyle jest kłamstwa i prywaty, zamiast służby ojczyźnie i troski o jej przyszłość”. Przewodniczący KEP powiedział także, że „dramat rozbitych rodzin, niekiedy z powodu emigracji, a niekiedy z racji źle rozumianej tolerancji i relatywizmu moralnego, woła o pomstę do nieba, bo jakże często wiąże się to z krzywdą pozbawionego miłości obojga rodziców dziecka”. Powołując się na opinie niektórych obserwatorów, przewodniczący Episkopatu powiedział, że na naszych oczach umiera chrześcijańska cywilizacja; przyczyną jest skolonizowanie mentalności współczesnych chrześcijan przez kulturę laicką. Zdaniem hierarchy, sami chrześcijanie wykazują brak pogłębionej tożsamości i wiedzy na temat Kościoła.
„Jakże często słyszymy od samych katolików, że Kościół powinien zrobić to lub tamto. Czyli, że Kościół to oni – biskupi, może księża a nie my. Nie utożsamiamy się z Kościołem, który przecież stanowimy wszyscy, razem, w jedności, w zjednoczeniu z Chrystusem. To jest dziś najpilniejsze zadanie” – mówił na Jasnej Górze abp Michalik.Hierarcha zaapelował do polskich katolików, by poczuli się Kościołem i wykazywali odpowiedzialność za wiarę i życie zgodnie z jej wskazaniami, wszędzie tam gdzie są.Wskazał też, że antykościelne czy fałszywe ataki godzą we wszystkich wiernych. „Potrzebna jest nowa odwaga wiary i nasza wspólna, powszechna reakcja, która stanie się świadectwem wierności prawdzie” – zachęcał abp Michalik.Wobec współczesnej sytuacji trzeba utrzymać stare tradycje chrześcijańskie, ale też budować nowe struktury i wspólnoty lokalne, promować i włączać się w ruchy i stowarzyszenia katolickie – postulował kaznodzieja. Opowiedział się za tworzeniem w każdej parafii grup Akcji Katolickiej, które wykażą się wrażliwością na słabych, biednych i tych oddalonych od Kościoła, bowiem o takich ludziach także trzeba pamiętać. Wskazał też na znaczenie grup, „które pomogą odkryć, czym naprawdę może być miłość sakramentalnego małżeństwa”. Po homilii został ponowiony Milenijny Akt oddania Polski w macierzyńską niewolę Maryi, Matki Kościoła, za wolność Kościoła Chrystusowego. W procesji z darami symbolicznie zostało złożone Epitafium Smoleńskie upamiętniające wszystkie ofiary z 10 kwietnia 2010 r. Więcej o tym wydarzeniu czytaj tutaj
Po Komunii św. złożono przyrzeczenie Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego. KAI
Nawet Amnesty International o chrystianofobii Nareszcie AI przyznała to, czego nie da się ukryć: na świecie trwa rzeź chrześcijan. Lecz AI omija prześladowania chrześcijan w Europie, np w Polsce. Amnestia Międzynarodowa przyznaje, że wzrasta dyskryminacja chrześcijan na świecie. Głównym ich zagrożeniem poza Europą są mahometanie. Mało, kto wie o tym, że dżihad rozpoczął się w VII w.n.e. i trwa nieprzerwanie po dziś dzień. Krzyżowcom nie udało się wygrać tej nierównej walki. O czym wielokrotnie pisałem, średnio, co trzy minuty na świecie ginie chrześcijanin.
głównie z rąk rycerzy proroka. Nawet w znanych dotąd z tolerancji Indiach ma miejsce rzeź chrześcijan. W stanie Orisa nie ustają pogromy. W komunistycznych Chinach, Korei, Wietnamie czy na Kubie trwa przymusowa ateizacja. Mówiąc o Wietnamie raport zauważa, że katolicy są tam jedyną grupą, która ma odwagę publicznie upomnieć się o swe prawa. AI nie pisze niestety o Polsce, gdzie nietolerancyjny, lewicowy reżim (Nowe Oświecenie) walczy z prawem katolików do istnienia w przestrzeni publicznej. Na razie ogranicza się to do wyrzucania Krzyży z gmachów publicznych; kolejnym etapem będzie demontaż ich z wież kościelnych. AI pomija też faktyczną legalizację szariatu (prawa islamskiego) poprzez orzecznictwo sądowe, np. w Niemczech czy w Wielkiej Brytanii. To islamskie prawo kuchennymi drzwiami wchodzi do Europy, niszcząc odwieczną tradycję prawa rzymskiego czy zwyczajowego. Lewica wspiera ten proces, bo chce oprzeć się pewnego dnia na prawie, które zapewni im pełnię dyktatorskiej władzy. Już Lenin zabiegał w tym celu o mahometan*.
* Ossendowski, „Lenin”. Także Hitler pozostawał pod urokiem islamu.
http://www.tvn24.pl/12691,1563876,0,1,wielki-pog...
http://www.youtube.com/watch?v=ctUJb69cxoc&featu...
Post scriptum: zasięg rzezi chrześcijan pozostawia w tyle Holocaust. Tej zbrodni towarzyszy milczenie ze strony świata, którego główną cechą jest nietolerancja. Wyrazem tego nastawienia jest pominięcie przez Amnestię problemu chrystianofobii w świecie zachodnim.
Islam ma w Polsce wielu obrońców na lewicy, zwłaszcza tej antyżydowskiej. Wyobrażają sobie oni, że islam to przyjazna ludziom religia. Nic błędniejszego – islam to nie religia, to porządek społeczny. Dyktatorski porządek. Szatańskie wersety Jan Bogatko
Panowanie Stanisława Augusta: Orzeł i Ciołek Od góry: Godło Polski z czasów panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego; Orzeł z czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego; Kanoniczna forma herbu Ciołek; Herb Ciołek Torelli po nadaniu Indygenatu i herbu Ciołek w 1569 r. Panowanie Stanisława Augusta naznaczone było piętnem wpływów dyplomacji rosyjskiej, w krótkich okresach przerywanych zamysłami restuytucji suwerennego państwa. Z początku wyrazicielem woli Katarzyny II był to ambasador Mikołaj Repnin, później Otto Magnus von Stackelberg. Plan Repnina przewidywał wprowadzenie do Polski 40 tys. żołnierzy rosyjskich, jako obrońców wiary innowierców, którzy zawiązali sprowokowane konfederacje w Słucku i Toruniu oraz katolicką w Radomiu. Sejm złożony z delegatów konfederackich przegłosował założenia podyktowane przez Repnina, jak również przywrócił liberum veto, zniesione przez sejm konwokacyjny w 1764 r. Protestujących senatorów – Wacława i Seweryna Rzewuskich oraz biskupa Kajetana Sołtyka wywieziono na pięć lat do Kaługi. Reakcją szlachty był wybuch konfederacji barskiej. Zakładała ona obalenie Poniatowskiego i osadzenie na tronie Wettina oraz przywrócenie wszystkich praw sprzed sejmu konwokacyjnego. Konfederacji sprzyjała Francja i Turcja. Ta ostatnia wypowiedziała nawet Rosji wojnę w obronie swobód szlacheckich w Polsce. 3 XI 1771 r. konfederaci barscy uprowadzili króla z Warszawy, ale nie wiedząc, co z nim począć, porzucili w zagrodzie chłopskiej pod Młocinami. Po kilku godzinach król powrócił o własnych siłach do miasta. W 1773 r. Sejm uchwalił umówiony pomiędzy Rosją, Prusami i Austrią I rozbiór Polski.
10 X 1788 r. rozpoczął się Sejm Wielki, zwany Czteroletnim. Aby go zwołać w trybie skonfederowanym, zgodę musiał wyrazić ambasador Rosji w Polsce – Otto Magnus von Stackelberg. Do najważniejszych jego uchwał należały: pozbawienie szlachty-gołoty prawa uczestniczenia w sejmach, ustanowienie prawa o miastach, umożliwienie mieszczanom nabywania ziemi, likwidację jurydyk i scalenie miast, ustawa rządowa zwana Konstytucją 3 Maja, zaręczenie Obojga Narodów – czyli scalenie Polski i Litwy w jeden organizm państwowy.
14 V 1792 r. zawiązała się konfederacja targowicka, mająca za zadanie obalić uchwały Konstytucji 3 Maja. Krótkotrwała wojna w jej obronie i przystąpienie króla do targowicy spowodowały II rozbiór Polski, w którym kraj utracił większą część Litwy i Ukrainę oraz Wielkopolskę. Austria nie uczestniczyła w rozbiorze. Bezpośrednią przyczyną podpisania przez króla II rozbioru był jego olbrzymi dług sięgający 36 mln. zł., zaciągnięty u bankiera warszawskiego Jana Treppera, który zobowiązała się spłacić caryca Katarzyna II.
12 III 1794 r. na rynku krakowskim Tadeusz Kościuszko rozpoczął insurekcję mającą za zadanie oswobodzić państwo spod okupacji wojsk zaborczych i przywrócić konstytucję. 4 XI gen. Suworow zdobył Pragę, urządzając w niej rzeź ludności. Następnego dnia Warszawa skapitulowała, a zakończenie insurekcji nastąpiło po złożeniu broni pod Radoszycami 17 XI 1794 r.
25 XI 1795 r. król Stanisław August Poniatowski abdykował na rzecz cesarzowej Wszechrusi Katarzyny II. Zmarł 12 II 1798 r. w Petersburgu Polska jako samodzielne Państwo zniknęła z mapy świata na 123 lata z krótką przerwą na Księstwo Warszawskie – 8 lat i Królestwo Polskie Powstania Listopadowego – 9 miesięcy Rodzina Poniatowskich wywodzi się z włoskiego rodu Torellich, przybyłych do Polski w XVI w.
W 1569 r. na sejmie lubelskim Pomponiusz Torelli otrzymał indygenat i herb Ciołek a poprzez związek z rodziną Poniatowskich herbu Szreniawa przejęli oni dobra w Poniatowie. Ciołek przedstawia młodego, czerwonego byczka na białym tle (w klejnocie pół byczka stojącego na tylnych nogach). Pochodzenie herbu ma wywodzić się z czasów przedlechickich, kiedy za czasów cesarza Probusa (III wiek) Rzymianie od plemienia Sarmatów zrabowali stada bydła i pognali je aż do Galii. Sarmaci odzyskali stada, a inicjator całego przedsięwzięcia otrzymał ten znak jako swój. Ponoć Lech, nim przyjął za swój znak orła, wywodził się z Ciołków. Gdyby ta zawarta w „Herbarzu” Niesieckiego legenda była prawdziwa, to początek i koniec królestwa polskiego sprowadzałby się do jednego tylko rodu Ciołków – Piastów. Inna legenda wywodzi herb od włoskiego rodu Witeliuszów, z kórych pochodzić miał trzeci biskup gnieźnieński, Robert, władający diecezją w latach 972–996, po nim nastał św. Wojciech. Herb Torellich-Ciołków przedstawia węża w koronie pożerającego dziecko na białym tle i lwa z koroną na głowie na tle złotym, ułożonych na przemian w szachownicę dwudzielną. W polu sercowym znak Ciołka. NCZAS
Konstytucja 3 Maja. Owoc kompromisu świata tradycji i świata postępu Konstytucja 3 Maja była owocem kompromisu świata tradycji i świata postępu. Jej twórcy uznawali potrzebę wprowadzenia zapisów, które miałyby ustabilizować rozchwiany system państwa polskiego. W tym celu musieli oprzeć jego funkcjonowanie na jakimś autorytecie. Musiał być on jednak na tyle trwały, aby mógł skupić wokół siebie możliwie wiele sił występujących w narodzie i wykorzystać je pro publico bono. Takim autorytetem mogła być osoba króla, jednakże autorom chodziło nie o doraźne rozwiązanie, ale o przepis dający możliwość spokojnego rozwoju na długie lata. Dlatego właśnie zdecydowano się przywrócić Polsce monarchię dziedziczną. Miało to gwarantować zakończenie rozdawnictwa przywilejów, obietnic i majętności na rzecz szlachty w zamian za poparcie podczas wolnej elekcji. Stanowimy, przeto, iż po życiu, jakiego nam dobroć Boska pozwoli, elektor dzisiejszy Saski w Polsce królować będzie. Dynastja przyszłych królów polskich zacznie się na osobie Fryderyka Augusta, dzisiejszego elektora Saskiego, którego sukcesorom de lumbis z płci męskiej tron Polski przeznaczamy“. Słowa te, zawarte w trzeciomajowej konstytucji, przywracały w kraju monarchię dziedziczną, wyraźnie wskazując na dynastię Wettinów, jako rodzinę panującą. Fakt ten miał niesłychanie istotne znaczenie. Wettinowie panowali już w Polsce w latach 1697-1763, a zatem starsze pokolenia jeszcze ich pamiętały. Byli oni utożsamiani z tzw. złotą wolnością szlachecką, który to okres kojarzył się nobilitowanym z pełną swobodą działania, bezkarnością i bezpieczeństwem. Autorzy konstytucji doskonale wiedzieli, że tylko nadzieja na takiego monarchę może skłonić szlachtę do zgody na przywrócenie dziedziczności tronu. Przedsięwzięcie to było niezwykle trudne do zrealizowania wobec sytuacji geopolitycznej, jaka się wtedy wytworzyła w Europie, a także wobec sytuacji wewnętrznej Polski. Wysuwano wiele kandydatur do tronu, ale ostatecznie zwyciężyli Sasi. Już w 1790 r. prawie wszystkie sejmiki szlacheckie opowiedziały się za elekcją vivente rege Fryderyka Augusta III. Oznaczało to, że książę miał zostać oficjalnie wybrany na następcę panującego Stanisława Augusta jeszcze za życia tego ostatniego. Wolę tę potwierdził zaś cytowany fragment trzeciomajowej konstytucji. Oprócz ustanowienia dynastii, która mogłaby skupić wokół siebie kwiat narodu, potrzebny był wszakże inny jeszcze zapis, gwarantujący współpracę także innowierców. Pamiętajmy, że Polska była wtedy krajem wielonarodowościowym i wieloreligijnym. Znaczna liczba szlachty i arystokracji wyznawała wiarę odmienną od katolickiej. Pomimo zatem dobrych tradycji tolerancji wyznaniowej, jakimi kraj nasz szczycił się od wieków, postanowiono potwierdzić wolność wyznania także w konstytucji. Pierwszy artykuł mówi o tym, że religią panującą jest rzymski katolicyzm, ale „że zaś taż sama Wiara Święta przykazuje nam kochać bliźnich naszych, przeto wszystkim ludziom, jakiegokolwiek bądź wyznania, pokoy w wierze y Opiekę Rządową winniśmy. I dlatego wszelkich Obrządków, y Religij wolność w Kraiach Polskich podług Ustaw Krajowych warujemy“. Konstytucja nie używała słownictwa typu „mniejszość narodowa“, które raczej dzieli aniżeli łączy. Wszyscy, jakiejkolwiek byliby narodowości, byli równi wobec prawa i byli poddanymi Jego Królewskiej Mości. Ojcowie Konstytucji 3 Maja niewiedzieli, co to ksenofobia, bo życie we wspólnocie wielonarodowej nauczyło ich nie zwracania uwagi na narodowość. Wiele najznamienitszych rodzin Rzeczypospolitej to Rusini, Litwini, Niemcy, ale nikomu nie przyszło do głowy czynić z tego faktu jakichkolwiek wstrętów czy też wyjątków. Warto też wiedzieć, że pierwsza polska konstytucja gwarantowała każdemu mieszczaninowi płacenie równych podatków. Nie było żadnych ulg, zwolnień i machlojek, czyli rzeczywiście wszyscy byli traktowani przez władze tak samo. Ponadto gwarantowano nienaruszalność własności. Nikt, nawet król, nie miał prawa pod żadnym pozorem odebrać człowiekowi jego własności ani w części, ani w całości. Zauważmy, że rządzącym i wtedy, i dzisiaj chodziło o reformy i nienaruszalność własności, ale dzisiaj władza uzurpuje sobie prawo do odebrania Polakowi jego majątku, posługując się chwytliwym terminem: „dla dobra wspólnego“. Wtedy zaś było to nie do pomyślenia. Jeśli chodzi o władzę, to była ona tak zorganizowana, że zapewniała każdemu poddanemu pełną wolność. Najważniejsze były sądy, które miały prawo ostatecznego rozstrzygania sporów pomiędzy ludźmi różnych stanów. Nikt nie miał prawa kwestionować ich wyroków, nawet król. Parlament miał być dwuizbowy, z tym, że Senat miały obsadzić osoby mianowane. Natomiast władzę wykonawczą dzielili między sobą król, straż (rząd) i magistratury (urzędy). Co ciekawe, nikt wtedy nie domagał się istnienia ministerstwa kultury i sztuki (a kultura i sztuka kwitły), nikt nie domagał się istnienia ministerstwa rolnictwa (a rolnictwo się rozwijało) itd. Samych ministerstw było tylko pięć (słownie: pięć), a zajmowały się: organizacją policji, sprawami wewnętrznymi, wojskiem, finansami państwa i polityką zagraniczną. Ani król, ani straż, ani też magistratury nie miały prawa nakładania ani interpretacji podatków, ceł „pod jakiemkolwiek imieniem“; nie miały też możliwości zaciągania długów publicznych ani zmiany w żadnym zakresie uchwalonego budżetu; nie było też czegoś takiego, jak Rada Ministrów podejmująca decyzje większością głosów; wszystkie decyzje podejmowane miały być przez odpowiedzialnego ministra i kontrasygnowane przez króla. I wreszcie ministrowie mieli być rozliczani za swoje decyzje; za popełnione błędy mieli zaś „odpowiadać z osób i majątków swoich“. Był porządek. Te treści są powszechnie znane, a mimo to przyjęło się uważać Konstytucję 3 Maja za akt prawny wprowadzający w Polsce demokrację. Twierdzenie to funkcjonuje trochę na zasadzie dogmatu podobnego do tego, w którym III Rzeszę Niemiecką uważa się za państwo rządzone przez kapitalistów, a dzisiejsze partie narodowo-socjalistyczne i różne bandy przyznające się do hitlerowskiego dziedzictwa – za skrajnie prawicowe. To funkcjonuje i trudno z tym walczyć. Dlatego należy jak najczęściej uświadamiać otumanionym przez dziennikarzy i polityków ludziom fakty i cytować konkretne zapisy, by to święto, które obchodzimy corocznie z wielką pompą, nabrało takiego znaczenia, jakie Konstytucja rzeczywiście z sobą niosła. Andrzej Orkowski
Terlikowski:Jeśli ja jestem inkwizytorem, to kim jest Środa?
Gdy Magdalenie Środzie skończą się tematy zawsze lubi sobie bluzgnąć na mnie. A że od kilku lat konsekwentnie odmawia spotkania ze mną na wizji, to bluzga w przyjaznych sobie mediach bez możliwości natychmiastowej odpowiedzi. Tym razem na portalu Tokfm.pl postanowiła zająć się moim wyznaniem. I oznajmiła, że na pewno wyśmiałbym Jezusa, gdybym Go spotkał.
- Sądzę, że gdyby Terlikowski spotkał na swojej drodze Jezusa Chrystusa, wyśmiałby jego naiwne zasady "miłości bliźniego", "miłowania nieprzyjaciół swoich" czy "nadstawiania drugiego policzka", bo dowodzą one słabości, wielkoduszności, rozsądku i troski o pokój, a to są cechy, którymi redaktor się brzydzi ogromnie, tak jak i znacząca część polskiej prawicy – oznajmia Magdalena Środa w felietonie na portalu Fronda.pl – oznajmiła Środa. A ja mogę jej jedynie odpowiedzieć, że akurat troska o pokój nie była najmocniejszą stroną Jezusa. W Ewangelii, którą Środa z lubością cytuje, (choć nie jest pewne, że kiedykolwiek ją przeczytała) są mocne i jasne słowa o tym, że Jezus nie przyszedł przynieść na ziemię pokoju, ale miecz. W sytuacji, o której mowa zaś też trzeba użyć miecza, bowiem – z inicjatywy osób takich, jak Środa – masowo mordowani są ludzie (dla informacji czołowej feministki, o wiele częściej są to dziewczynki, niż chłopcy). Miłowanie nieprzyjaciół nie może oznaczać, że pozwalamy na masowy mord, nie może być zgodą na rozrywanie ludzi na strzępy. Ale taka obrona jest już dla Środy „inkwizytorstwem”. - Jakiej wiary jest redaktor Tomasz Terlikowski? Pytam, bo nie wiem, a jestem ciekawa. Wiem, jaką pełni funkcję społeczną. Jest inkwizytorem. Samozwańczym. Inkwizytorzy kontrolowali poprawność sumień i czynów. Terlikowski zajmuje się głównie oskarżaniem i medialnym linczowaniem osób, a właściwie kobiet, bo to one - już od czasów biblijnej Ewy - znacznie bardziej są podatne na zło niż mężczyźni. I znacznie słabiej się bronią. Mężczyzn Terlikowski osądza niechętnie lub w ogóle, bo też nie im powierzona jest wartość, nad którą pan redaktor pochyla się ze szczególną żarliwością, a mianowicie - życie zarodka. Dzieci, młodzież i dorośli mężczyźni Terlikowskiego, w ramach jego religii, już nie interesują: tylko złe kobiety i niewinne zarodki – podkreśla Środa. I tu nawet nie mam ochoty z nią polemizować, bo każdy, kto czyta moje teksty wie, że mężczyznom obrywa się w nich tak samo jak kobietom. I to już choćby dlatego, że im także powierzona jest ochrona ludzkiego życia. Poczętego i tego, które już przyszło na świat. A powód jest niezmiernie prosty: dzieci pojawiają się na świecie – o czym może pani Środa nie wie – z miłości mężczyzny i kobiety. Dalej jest jeszcze zabawniej. Otóż Środa przekonuje, że w Ewangeliach kwestie dobra i zła nie są jasne i próbuje wykorzystać przeciw mnie Katechizm Kościoła Katolickiego. „...to miłość, a nie nienawiść stanowi - według Nowego Testamentu oraz Katechizmu KK - "największe społeczne przykazanie", a kwestie dobra i zła nie wyglądają tak manichejsko, jak widzi je nasz rodzimy inkwizytor” - oznajmia Środa. I znowu nie bardzo wiadomo, co powiedzieć na takie dictum. Otóż do manicheizmu mi daleko, tyle, że odróżnianie dobra od zła z manicheizmem nie ma nic wspólnego. Jest to zwyczajna podstawa każdej etyki klasycznej i tradycyjnej, w tym także chrześcijańskiej. Próba budowania wrażenia, że rozróżnienie na dobro i zło – to jakiś skandaliczny manicheizm jest oczywiście wygodną strategią polemiczną przeciw chrześcijanom, ale prowadzi też do kompletnego rozłożenia moralności. Na koniec zaś Środa demaskuje mnie kompletnie sugerując, że pełnie ważną funkcję medialną. „...redaktor ”Frondy” pełni bardzo ważną funkcję medialną. Podnosi oglądalność. W polskich mediach nie ma już debat; jest szoł. A szoł potrzebuje różnych szołmenów, oszołomów i inkwizytorów”... Hm, jeśli dobrze rozumiem miejsce Środy, to ona pełni rolę podobną. Tyle, że ona ma być czarownicą... Kiedyś takie jak one były – w lewicowej mitologii – palone na stosach. Teraz jednak wynosi się ja na ołtarze. Odwaga Śród więc staniała... Każda może pleść, co jej ślina na język przyniesie. Szczególnie, gdy nie ma odwagi skonfrontować się z drugą stroną w rozmowie twarzą w twarz. Tomasz P. Terlikowski
Warzecha: Nie wyjeżdżajcie mi z patriotyzmem, czyli niech Euro będzie klapą
Mam nadzieję, że wszyscy już wiedzą, jakie jest oficjalne stanowisko Najwyższych Organów w sprawie oficjalnych ustaleń w kwestii katastrofy smoleńskiej. Jeśli nie, to przypominam: kto podważa oficjalną wersję, podważa wiarygodność państwa polskiego. Jeszcze moment, a politycy PO zaapelują do prokuratury, żeby ścigała za samo wyrażenie wątpliwości wobec raportu komisji Millera. Ja w każdym razie zrobiłem już podręczny pakiecik z bielizną na zmianę i szczoteczką do zębów, bo nie tylko, co chwila wyrażam wątpliwości wobec oficjalnej wersji, ale w dodatku także wobec działalności rządu Słońca Peru (a może teraz Słońca Arabii?). Muszę być, zatem gotów, że w każdej chwili wpadną do mnie antyterroryści, wrzucą kilka granatów hukowych, rozwalą mi łazienkę, ale nie przeproszą, bo to ja będę tą właściwą osobą, którą mieli zatrzymać. Lecz wyrażenie nieufności wobec oficjalnej wersji w sprawie katastrofy to nic wobec tego, co teraz napiszę: mam nadzieję, że Euro 2012 okaże się wielką, spektakularną klapą. Żeby było jasne: nie piszę tego z powodu mojego kompletnego braku zainteresowania piłką nożną ani też, dlatego, że najazd kibiców na stolicę będzie dla jej mieszkańców oznaczał armagedon – także dzięki światłym decyzjom pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, która akurat na czas Euro postanowiła pozamykać kilka głównych stołecznych arterii. Piszę to, ponieważ już dziś widać, że organizacyjnie mistrzostwa będą klęską, ale rząd będzie się starał pokazać je, jako swój sukces. Zgodnie z narracją jedynie słusznej partii, dzięki Euro mieliśmy zyskać wszyscy. Sieć dokończonych, gładkich jak stół dróg, zmodernizowane koleje, nowiutka infrastruktura w miastach (w Warszawie II linia metra). Z tego wszystkiego zostanie nam tylko kilka absurdalnie drogich, niefunkcjonalnych i źle wykonanych stadionów, z Bublem Narodowym w stolicy na czele. Za kilka tygodni zacznie się festiwal propagandy, który prawdopodobnie będzie dorównywał temu z początku polskiej prezydencji w UE. Będzie się nas przekonywać, że wszystko działa wspaniale, podczas gdy gołym okiem będzie widać, że jest odwrotnie. I – podobnie jak przy okazji prezydencji – politycy PO oraz ich sojusznicy będą nam wmawiać, że kwestionowanie sukcesu Euro to brak patriotyzmu. Powiem wprost: wy mi tu z patriotyzmem nie wyjeżdżajcie. Nie jest żadnym patriotyzmem żyrowanie rządowej propagandy. To ten rząd zawalił wszystko, co w przygotowaniach do Euro było do zawalenia. Co ma wspólnego patriotyzm z zakazem kwestionowania bajeczki o znakomicie przygotowanym do turnieju kraju? To jest polityka. Platforma potrzebuje sukcesu jak kania dżdżu. Na realny sukces nie ma już szans, więc trzeba będzie malować trawę na zielono, a potem robić z tego relacje, w których zachwyceni prorządowi reporterzy będą piać z zachwytu nad tym, jak to polskie państwo kolejny raz zdaje egzamin. Nikt mi nie wmówi, że w imię wyimaginowanego interesu Polski mam siedzieć cicho i udawać, że „stan przejezdności” nie jest jedną wielką kompromitacją. Podwykonawcy na kilku spośród budowanych autostrad zapowiadają blokady dróg podczas mistrzostw, jeżeli nie dostaną swoich pieniędzy. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad rżnie głupa ustami swojej rzeczniczki. A jest to rzeczniczka z doświadczeniem w rżnięciu głupa, bowiem wcześniej pełniła funkcję rzeczniczki warszawskiego Zarządu Dróg Miejskich, zaś rżnięcie głupa to wśród urzędasów od HGW umiejętność podstawowa. GDDKiA twierdzi, zatem, że nie jest stroną w sporze i może być w nim najwyżej rozjemcą.Pozostaje mi życzyć sobie, żeby podwykonawcy spełnili swoją groźbę i na Euro zablokowali wszystko w cholerę. Niech się ten propagandowy teatrzyk ostatecznie zawali, tak, żeby nie sposób było udawać, że jest inaczej. Łukasz Warzecha
Borowski: Agresywny fundamentalizm został zaszczepiony na Kaukazie przez rosyjskie służby specjalne W stolicy Dagestanu, jednej z rosyjskich repyblik, w zamachu bombowym zginęło 13 osób, a ponad 100 zostało rannych. Do zamachu przyznali się mudżahedini Emiratu Kaukaskiego. - Wojujący islamizm rozlał się już na cały Kaukaz. Ignuszetia i Dagestan to są tereny górzyste sprzyjające walce. Ten konflikt będzie trwał jeszcze długo – mówi portalowi Fronda.pl Adam Borowski, honorowy konsul republiki Iczkeria w Polsce. Ładunki wybuchowe, zamontowane w samochodach pułapkach, eksplodowały w pobliżu dwóch posterunków policji. Ze wstępnych ustaleń rosyjskiego Komitetu Antyterrorystycznego wynika, że w samochodach znajdowali się terroryści - samobójcy. Wybuch zabił 13 przechodniów i ranił ponad 100 osób. 89 rannych wciąż znajduje się w szpitalach, w tym stan 21 określa się, jako bardzo ciężki. W Dagestanie działają grupy ekstremistów walczących o utworzenie państwa islamskiego na obszarze Kaukazu. Od kilku lat niemal każdego dnia dochodzi tam do zamachów na funkcjonariuszy policji. Terroryści detonują ładunki w pobliżu komisariatów, albo ostrzeliwują policyjne patrole.
- Fundamentalny islamizm to jest bardzo poważny problem Kaukazu. Zwłaszcza agresywny fundamentalizm został zaszczepiony przez rosyjskie służby specjalne, jako antidotum na niepodległościowe dążenia Czeczenów. Islamiści z niepodległościowcami mocno się tam ścierali, że prawie doszło do wojny domowej. Dopiero Asłan Maschadow podporządkował ich w 2001 r. w czasie wojny Rosyjsko-Czeczeńskiej. Przed problemem islamizacji Rosjan przestrzegał Maschadow, który uważał, że z nim można rozmawiać, ale z wojującymi islamistami będzie to znacznie trudniejsze. Maschadowa zabito, a dziś widzimy owoce w postaci zamachów terrorystycznych. Wojujący islamizm rozlał się już na cały Kaukaz. Ignuszetia i Dagestan to są tereny górzyste sprzyjające ich walce. Ten konflikt będzie trwał jeszcze długo – uważa Borowski. Adam Borowski
Krótko o cywilizacjach wg. prof. Feliksa Konecznego
Cywilizacja bizantyńska Ukształtowana w Cesarstwie rzymskim, a następnie w Cesarstwie Bizantyjskim, na przełomie starożytności i średniowiecza. Choć nazwę wzięła od państwa Bizantyjskiego, to wiele jej cech było widocznych już w późnym cesarstwie rzymskim. Z dziedzictwa rzymskiego brała przede wszystkim prawo publiczne, które Koneczny uważał za efekt wpływów wschodnich, od początku obcy cywilizacyjnie Rzymowi i stanowiący jedną z przyczyn jego upadku. Jednocześnie wbrew rzymskiej tradycji, stawia prawo publiczne ponad prawem prywatnym. Religią tej cywilizacji jest chrześcijaństwo, ale głosi ona zwierzchność władzy politycznej nad duchową i niezależność polityki od moralności, władcy bizantyjscy nie tylko wyznaczali biskupów, (w czym, w przeciwieństwie do świata zachodniego, nie spotkali się z żadnymi oporami kościoła), ale rozstrzygali też spory dogmatyczne. Takie stanowisko musiało zdaniem Konecznego doprowadzić do trwałej schizmy w kościele. Przedstawia on, więc Prawosławie, jako produkt cywilizacji bizantyńskiej w kontraście do katolicyzmu, który stworzył własną cywilizację. Państwo w cywilizacji bizantyńskiej tworzyło potężną biurokrację i bardzo rozbudowane regulujące wszystkie dziedziny życia prawo. Charakteryzowało się ono znacznym uciskiem fiskalnym powodującym niekiedy wyludnienie całych prowincji, czy masowe ucieczki na pustynie (jak było w Egipcie). Posiadało, w przeciwieństwie do większości państw średniowiecznych, stałą zaciężną armię. Historię Bizancjum Koneczny opisuje, jako dzieje nieuniknionego upadku. Rozrośnięty do przesady aparat państwowy powoduje niedorozwój społeczeństwa, upadek nauki, sztuki i literatury. Długotrwałość tego upadku (zwłaszcza, gdy porównamy ją z upadkiem cesarstwa zachodniego), tłumaczy on pozorną przewagą mechanizmu nad organizmem: mechanizm może działać nawet wtedy, gdy działanie to nie ma już żadnego celu. Rozwinięte społeczeństwo zachodnich prowincji cesarstwa zdaniem Konecznego po prostu nie chciało kontynuować jego ułomnych tradycji politycznych i wolało podporządkować się władcom barbarzyńskim, (jako przykład takiego świadomego wyboru politycznego ukazuje on Kasjodora, którego uważa za jednego z twórców cywilizacji łacińskiej), podczas gdy na wschodzie mechanicznie podtrzymywano skazane na upadek państwo, wbrew interesom społeczeństwa (tej sprzeczności interesów dowodzi Koneczny licznymi przykładami obywateli cesarstwa cieszących się z podboju swoich prowincji przez barbarzyńców). Cywilizacja ta nie upadła jednak razem z państwem bizantyjskim, gdyż wcześniej na przełomie IX i X wieku opanowała znaczną część Niemiec, gdzie rozpropagowała ją cesarzowa Teofano. Stąd miały wynikać późniejsze walki cesarzy Niemieckich (zwłaszcza Fryderyka II) z papiestwem. Późniejszymi wcieleniami cywilizacji bizantyńskiej w Niemczech były zakon krzyżacki i Prusy (kultura niemiecko-bizantyńska). Podobnie jak na wschodzie cywilizacja ta wykształciła Prawosławie, tak na zachodzie wykształciła Protestantyzm, który znów podobnie jak prawosławie faktycznie uznał dominację władzy politycznej nad kościelną (cuius regio, illius religio). Zdaniem Konecznego Cywilizacja bizantyńska ma dziś znaczny i negatywny wpływ na większość państw zachodnich, co wyraża się min. w: rozbudowie biurokracji i prawa ograniczającego coraz więcej dziedzin życia, eliminacji etyki z życia zbiorowego oraz militaryzacji.
Cywilizacja łacińska Kształtowała się w okresie średniowiecza, a najważniejszym czynnikiem ją tworzącym był Kościół katolicki. Obejmuje ona społeczeństwa Europy zachodniej i środkowej oraz Ameryki, dominuje wszędzie tam, gdzie religią dominującą jest katolicyzm, lub wywodzące się z niego wyznania protestanckie. Jej etyką jest etyka katolicka. Cywilizacja łacińska przejęła attyckie pojęcia prawdy (nauki) i piękna (literatura i sztuka) oraz znaczną część rzymskiego prawa, rozwijając je w duchu chrześcijaństwa. W polityce narzuca rządzącym te same prawa moralne, które obowiązują poddanych ich władzy. Dąży do rozwinięcia jak najsilniejszego samorządu i jak największego wpływu społeczeństwa na państwo. Uznaje dualizm prawa (prawo prywatne i publiczne) i wyższość etyki nad prawem (prawo ma wywodzić się z etyki i podlega ocenie moralnej). W ekonomii najwyżej ceni własność nieruchomą, zwłaszcza ziemską. Jej ideałem w tej dziedzinie jest zapewnienie jak największej liczbie ludzi samodzielności ekonomicznej, tj. posiadania własnego warsztatu pracy, będącego w stanie zapewnić utrzymanie rodzinie. W prawie rodzinnym i małżeńskim uznaje tylko małżeństwo monogamiczne, oraz emancypację rodziny spod władzy rodu.
Cywilizacja turańska Ukształtowana w starożytności na terenach Wielkiego stepu. Nie rozwinęła trwałych więzi społecznych wyższych niż rodowe, ludność łączy się natomiast w celach wojennych w ordy, które w razie powodzenia mogą przybrać potężne rozmiary, nie są jednak trwałe i rozpadają się wraz ze śmiercią wodza lub jego porażką. Największe ordy utworzyli Hunowie, Turcy i Mongołowie (autor wyróżniał także kultury ojgurską, afgańską i turecką), do tej cywilizacji należą także Rosjanie i Kozacy (turańsko-słowiańskie kultury moskiewska i kozacka). Cała aktywność polityczna w ramach tej cywilizacji ma zdaniem Konecznego charakter wojskowy. Władców nie obowiązuje moralność (stąd Koneczny mówił o indywidualizmie tej cywilizacji). Nie rozwinęła żadnej z nauk, jednak szybko przyswajała sobie wszelkie wynalazki w dziedzinie wojskowości. Uznaje równoprawność monogamii, poligamii i konkubinatu. Pozornie panuje w niej indyferentyzm religijny, jednak często religia była w jej ramach wykorzystywana, jako przyczyna wojen, nie miała natomiast nigdy wpływu na moralność publiczną czy stosunki społeczne.
Cywilizacja żydowska Jest cywilizacją sakralną tj. taką, w której całe życie jednostki i społeczeństwa jest, lub przynajmniej powinno być, podporządkowane prawu religijnemu. Podstawą tego prawa jest u Żydów Tora, ale za charakterystyczną cechę tej cywilizacji, odróżniającą ją od innych cywilizacji sakralnych np. Bramińskiej, Koneczny uważał to, że prawa są w niej wypierane przez kolejne komentarze do nich i tak Tora została wyparta przez Talmud, ten zaś był wypierany przez kolejne komentarze i skróty (najważniejsze autorstwa Mojżesza Majmonidesa, czy Mojżesza Mendelssona) i wreszcie w niektórych środowiskach żydowskich przez Kabałę. To wyparcie nie oznaczało oczywiście dogmatycznego odrzucenia, Żydzi talmudyści dalej uznawali pierwotność Tory, ale było praktycznym zaprzestaniem badań nad wcześniejszymi tekstami i odwoływania się do nich. Tak, więc faktyczne prawo żydowskie, mimo że z definicji, jako sakralne powinno być niezmienne, w rzeczywistości zmieniało się pod wpływem komentarzy dostosowujących je do zmiennych okoliczności historycznych. Choć podstawa prawa Żydowskiego wykształciła się w Palestynie (lub w drodze do niej), to najistotniejszym doświadczeniem dziejowym, które wpłynęło na rozwój cywilizacji żydowskiej była tzw. Niewola babilońska. Wprawdzie część Żydów wróciła później do Palestyny, a nawet ponownie stworzyła niezależne państwo żydowskie, jednak od jej czasu większość Żydów żyje w rozproszeniu, określanym przez Konecznego, jako Golus (aszkenazyjska wymowa hebrajskiego słowa גָּלוּת ([gɔluθ], wygnanie). W niewoli babilońskiej Żydzi z konieczności porzucili, jako niewykonalną poza niepodległym państwem żydowskim (Koneczny nazywa to geograficzną względnością prawa), tę część swoich praw, która określała zasady ekonomiczne, przejęli zaś pojęcia ekonomiczne ówczesnej Babilonii, wtedy też po raz pierwszy zajęli się na dużą skalę handlem. Najistotniejszymi elementami ekonomii żydowskiej były od tego czasu: wyższość własności ruchomej nad nieruchomą i oparcie się na kredycie, jako podstawie działalności. Za charakterystyczne uznać należy również to, że wedle Konecznego, kupcy żydowscy, w przeciwieństwie do handlowców innych cywilizacji, zaczynali swoją działalność od razu od wielkiego handlu międzynarodowego, a dopiero wiele wieków później zajęli się handlem detalicznym. Z racji chrześcijańskiego zakazu lichwy Żydzi w średniowiecznej europie zajęli się bankowością (w niektórych miejscach zmuszały ich do tego ograniczenia w handlu), osiągając w niej pierwotnie monopolistyczną pozycję. Istotną cechą wyrosłą z życia w rozproszeniu jest też brak przywiązania do ziemi i patriotyzmu. Zdaniem Konecznego istnieją, co najmniej cztery główne religie żydowskie (mozaizm, judaizm, chasydyzm i pogaństwo żydowskie opisane w Biblii), które jednak różniąc się od siebie zasadniczo w kwestiach dogmatyki czy eklezjologii uznają to samo prawo i tę sama moralność (moralność w cywilizacji żydowskiej wywodzi się z prawa). Biorąc pod uwagę, że sami Żydzi uważają prawo za najistotniejszy element swojej religii (czy też swoich religii), są one często traktowane, jako odmiany jednej religii. Religie te łączy też postrzeganie Żydów, jako Narodu wybranego. Podstawowym wyróżnikiem moralności Żydowskiej jest dla Konecznego jej dwoistość, tj. odmienne zasady, jakie mają w niej obowiązywać w stosunkach między Żydami i w stosunkach Żydów z gojami. Żydzi uznawali konieczność przestrzegania praw narodów, wśród których żyli, lecz uzasadniali to jedynie dążeniem do zachowania pokoju. W prawie małżeńskim, początkowo preferowana była poligamia, jednak w średniowieczu, głównie ze względów praktycznych (Żydzi byli odrzucani przez większość narodów, wśród których zamieszkiwali, wiec brakowało kobiet), przeważać zaczęła monogamia, która od XIII w stała się jedyną dopuszczalną formą małżeństwa. Cywilizacja żydowska jest jedną z najdokładniej opisanych przez Konecznego (obok bizantyńskiej i łacińskiej). Koneczny w cywilizacji żydowskiej wyróżniał m.in. kulturę litwacką, tumską, tuniską, amerykańsko-żydowską oraz socjalizm.
Cywilizacja arabska Jest to cywilizacja półsakralna. Rozwinęła się w ustroju rodowym, z niewyemancypowaną rodziną (do jej emancypacji doszło jedynie w kulturze kordoweńskiej). W zakresie stosunku do czasu przedstawiciele tej cywilizacji posiadają świadomość er, lecz nie dochodzą do historyzmu. To cywilizacja dopuszczająca poligamię (do czterech żon w danym czasie), z prawem udzielania rozwodu przysługującym jedynie mężczyznom. Związki między mężczyzną a kobietą/kobietami opierają się na bazie umów w zakresie prawa prywatnego. W zakresie życia publicznego, wywodzi się prawo publiczne z prywatnego, np. podatki z obowiązku udzielania jałmużny biednym, służbę wojskową z obowiązku uczestniczenia w świętej wojnie. Z powodu niedostatków tak tworzonego prawa publicznego akceptuje się w tej cywilizacji despotyczną władzę, lecz poddającą swą władzę pod zwierzchnictwo Koranu. O zgodności decyzji władz z Koranem decydują sądy religijne. Do tej cywilizacji zaliczał Koneczny m.in. kulturę mauretańską i bagdadzką.
Cywilizacja bramińska Jest cywilizacją sakralną, politeistyczną. Rozwinęła się w ustroju rodowym, kastowym. W zakresie stosunku do czasu rozwinęła stosunek do czasu jedynie do kalendarza. W zakresie prawa małżeńskiego jest to cywilizacja poligamizująca. Autonomiczna w sprawach społecznych. W sprawach państwowych dopuszczająca władzę despotyczną (z powodu nie wyodrębnienia prawa publicznego), a jednocześnie bezetyczną.
Cywilizacja chińska Rozwinęła się w ustroju rodowym, rozluźniającym się w miastach. W zakresie stosunku do czasu jej przedstawiciele posiadają świadomość cykli. W zakresie prawa małżeńskiego jest to cywilizacja poligamizująca. Autonomiczna w sprawach społecznych. W sprawach państwowych antropolatryczna i bezetyczna. Do cywilizacji chińskiej zaliczał Koneczny kulturę koreańską i japońską.
Śpiewak o Żydokomunie: „Gross był moim przewodnikiem i mistrzem” O najnowszej książce Pawła Śpiewaka Żydokomuna jest coraz głośniej. Co ciekawe, jak dotąd głos zabierali głównie publicyści, natomiast historycy woleli na temat tej publikacji zachować wymowne milczenie. Pierwszą okazją, gdy na temat pracy Śpiewaka zabrały głos osoby z tytułami naukowymi, było spotkanie promocyjne w Żydowskim Instytucie Historycznym 4 kwietnia br. W panelu dyskusyjnym oprócz autora zabrali głos prof. Andrzej Paczkowski i prof. Dariusz Stola. Obaj dyskutanci, prywatnie znajomi Śpiewaka, starali się dostosować do konwencji, którą już na samym początku zarysował prof. Paczkowski stwierdzając (pół-żartem): „Jest promocja – trzeba chwalić”. Uczestnicy dyskusji byli zgodni, że książka dotyczy tematu wywołującego ogromne emocje – „tematu gorącego” wymagającego od piszącego niezwykłej ostrożności – w domyśle, bo można zostać oskarżonym o antysemityzm. Zdaniem prof. Paczkowskiego, który zagaił dyskusję książka ma konstrukcje chaotyczną, jest „bałaganiarska” i została pozbawiona zakończenia. Mimo to stwierdził on, że Śpiewak dokładnie zbadał treść i genezę tytułowego stereotypu – wywiązując się z tego zadania dobrze. Efektem tego jest potwierdzenie istnienia związków Żydów z komunizmem, czyli istnienia zjawiska potocznie zwanego żydokomuną. Tymczasem warto dodać, że sam Śpiewak w swojej książce utrzymuje, że zjawisko żydokomuny jest mitem i projekcją antysemitów. Paczkowski wskazał, że najbardziej interesującym w tej pracy jest badanie przez Śpiewaka motywów ludzi, którzy włączali się w komunizm i uzasadnienie ich politycznego wyboru. Tymczasem – a tego już dyskutant nie powiedział – uniwersalnym wyjaśnieniem Śpiewaka wszystkich tego rodzaju „trudnych” problemów, miał być wszechobecny antysemityzm. Antyżydowskie i wrogie otoczenie miało zmuszać Żydów do wiązania swego losu najpierw z rewolucjonistami, a potem z władzą komunistyczną – co jest twierdzeniem tyleż prymitywnym, co nieprawdziwym. Zdaniem prof. Paczkowskiego zjawisko „żydokomuny” to miało powtarzać się wszędzie tam, gdzie działali komuniści, np.: w Chile, USA i Europie Zachodniej, gdzie aktyw i liderzy miejscowych partii składał się w znacznym procencie z osób pochodzenia żydowskiego. Stwierdził on też, że Śpiewak ponad miarę rozpisał się nad problematyką antysemityzmu w Rosji, a zdecydowanie za mało uwagi poświecił związkom Żydów z ruchem komunistycznym na Zachodzie i wynikających z tego stereotypom. Bo o ile sformułowanie „żydokomuna” ma charakter specyficznie polski, to w innych krajach istnieją jego odpowiedniki, odnoszące się do tego samego fenomenu społecznego. Prof. Stola rozpoczął od stwierdzenia, że żydowscy komuniści – żydokomuna – to specyficzny sposób bycia Żydem. Komunista, jego zdaniem, może być dobrym Żydem, jak też i dobrym Polakiem. Tytułowa żydokomuna to temat historycznie zamknięty, gdyż historia jej historia zakończyła się po marcu 1968 r. Zgodził się ze Śpiewakiem, że antysemickie otoczenie, zwłaszcza w okresie II RP, miało wpływ na wybieranie przez Żydów komunizmu, jako formy kontestacji ówczesnej rzeczywistości. Winne były, zatem polskie elity polityczne – a szczególnie sanacja, która zrezygnowała z obywatelskiej koncepcji państwa na rzecz wizji narodowej – etnicznie polskiej. Stola stwierdził natomiast, że nie zgadza się ze Śpiewakiem w sprawie stosunku do pogromów w Rosji i na Ukrainie w 1919 r. Nie można ich jego zdaniem porównywać do Holokaustu, gdyż ich celem nie było ludobójstwo, lecz grabież, a efektem każdorazowo liczne pobicia i śmierć kilku–kilkunastu osób (a nie całej społeczności). Wytknął przy tym Śpiewakowi braki kwerendy i zawyżanie liczb ofiar. Odnosząc się do wypowiedzi panelistów prof. Śpiewak stwierdził, że napisał swoją książkę – a właściwie historyczny esej – po to, żeby dzięki temu lepiej zrozumieć historię kilku ostatnich pokoleń Żydów z Europy Wschodniej. „Gross był moim przewodnikiem – powiedział – mistrzem stylu pisania i interpretowania dziejów”. Pisząc książkę miał ponadto poczucie więzi ze środowiskami, które wywodziło się z pokolenia żydowskich komunistów. Jego zdaniem komunizm, zarówno, jako doktryna jak i ruch polityczny, był potężną alternatywą dla Polaków. Zdaniem Stoli, który odniósł się do tego stwierdzenia: komunizm w Polsce bez udziału Żydów mógłby zaistnieć – natomiast nie byłoby go gdyby nie uczestniczyli w nim Polacy. Prowadzący spotkanie cieszyli się, że książka Śpiewaka zebrała kilka ważnych i w zasadzie pozytywnych recenzji od „prawicowych publicystów” z Rzeczypospolitej i Uważam Rze – wyrazili natomiast żal, że nie napisała o niej do tej pory Gazeta Wyborcza. Wojciech J. Muszyński
O nienawiści rasowej. Na kanwie “Żydokomuny” Pawła Śpiewaka Niedawno opublikowana książka Pawła Śpiewaka pt. „Żydokomuna. Interpretacje historyczne” doczekała się już omówienia na tym portalu przez Wojciecha Muszyńskiego. Istotnie, nie sposób pozbyć się wrażenia, że książka warszawskiego socjologa jest tyleż o zjawisku „żydokomuny” (a więc sympatiach części Żydów dla ideologii i ustroju komunistycznego oraz ich nadreprezentantywności w tychże), co o zjawisku antysemityzmu. Zwłaszcza polskiego antysemityzmu. To on był, według autora, klamrą spajającą dzieje II Rzeczypospolitej. Zawsze wydawało mi się, że historia Drugiej Niepodległości rozpoczęła się 11 listopada 1918 roku i zakończyła się 17 września 1939 r. Jednak dzięki „interpretacjom historycznym” Pawła Śpiewaka mogłem dowiedzieć się, że „II Rzeczpospolita zaczęła się od pogromu we Lwowie w 1918 roku” (s. 23), a stronę dalej przeczytać, iż „II Rzeczpospolita kończyła się pogromami w Przytyku, Białymstoku, Mińsku Mazowieckim i w winnych polskich miasteczkach”. A więc historia Polski w tym ujęciu jest wszystkim tym, co działo się między pogromami. Podobny wzorzec „interpretacji historycznej” Paweł Śpiewak zdaje się stosować w odniesieniu do wojny Polski z Rosją bolszewicką. Na początku książki zostały zamieszczone reprodukcje polskich plakatów propagandowych z czasów wojny w 1920 roku. Mają służyć ona, jako wizualny dowód na prezentowaną przez autora na kartach książki tezę o ujawniającym się wówczas chorobliwym polskim antysemityzmie, jakimś irracjonalnym strachu przed „Żydem – komunistą”. W tym kontekście, jako kolejny dowód owego obsesyjnego strachu, któremu ulegali wówczas najwyżsi przedstawiciele polskiej elity władzy, Śpiewak przytacza cytat z wypowiedzi Wincentego Witosa w Sejmie z maja 1919 roku, w którym przywódca „Piasta” prezentował pogląd o prowokowaniu przez samych Żydów antysemickich rozruchów. Autor błędnie określił Witosa, jako premiera rządu. Premierem był wówczas Ignacy Jan Paderewski. A propos. Miesiąc wcześniej (kwiecień 1919), krótko po wyzwoleniu Wilna przez Wojsko Polskie spod okupacji bolszewickiej, premier Paderewski otrzymał list od dowodzącego operacją Józefa Piłsudskiego. Naczelnik Państwa zawarł w nim m. in. swoje spostrzeżenia o nastrojach mieszkańców Wilna po wkroczeniu do miasta polskich oddziałów. Pisał: Tak ciepłego i tak wzruszającego przyjęcia, jakiego doznałem sam i całe wojsko, nie oczekiwałem […] Wszystkie te fakty ku wielkiej mojej radości zawiązały pomiędzy wojskiem a ludnością serdeczny i długotrwały związek. Znacznie gorzej było z Żydami, którzy przy panowaniu bolszewickim byli warstwą rządzącą. Z wielkim trudem wstrzymałem pogrom, który wisiał po prostu w powietrzu z powodu tego, że ludność żydowska strzelała z okien i dachów i rzucała stamtąd ręczne granaty. Te słowa nie pisał żaden „katoendek”. Co jak co, ale trudno Józefowi Piłsudskiemu zarzucić chorobliwy antysemityzm. A jednak z przytoczonych słów widać wyraźnie, że również Naczelnik Państwa całkiem poważnie odnosił się do zjawiska „żydokomuny” (Żydzi, jako „warstwa rządząca” w opanowanym przez bolszewików Wilnie). Powróćmy jeszcze do podnoszonego przez Pawła Śpiewaka wykorzystywania przez polską propagandę wojenną w 1920 roku figury Żyda – bolszewika (w tym kontekście najczęściej odwoływano się do podobizn Lwa Trockiego z celowo przerysowanymi cechami semickimi). Dzięki bardzo dobrze udokumentowanej pracy A. J. Leinwand o antypolskiej propagandzie bolszewickiej w 1920 roku („Czerwonym młotem w orła białego”, Warszawa 2008) wiemy jednak, że do motywów nienawiści rasowej niejednokrotnie sięgała właśnie wojenna propaganda bolszewicka, kierowana wówczas przez … Trockiego. W jednej z propagandowych ulotek bolszewickich z czerwca 1920 roku, adresowanych do polskich żołnierzy czytamy, więc, że Polska – zazwyczaj określana, jako „ostatni pies Ententy” – otrzyma pomoc wojskową od Francji w postaci „czarnych murzyńskich wojsk”, jak nazywano kontyngenty kolonialne. A dalej czytamy (pisownia oryginalna): w walce tej stajesz, żołnierzu polski, w jednym szeregu z dzikimi murzynami, podobnymi do ludzi tylko z ciała, bo dusze ich jeszcze nie zbudziły się do życia ludzkiego. Czyż rumieńcem wstydu nie okrywa Cię te hańbiące towarzystwo, w którym umierać będziesz musiał? Pomijając intrygującą kwestię uśpionych „murzyńskich dusz”, trapiącą wyznawców materializmu dialektycznego, warto zwrócić uwagę, że do podobnej, rasistowskiej z gruntu retoryki odwoływała się również polskojęzyczna prasa komunistyczna publikowana w 1920 roku w Rosji bolszewickiej. Autorzy artykułów to niemal wyłącznie działacze KPP. W czerwcu 1920 roku w jednym z takich tytułów prasowych („Głos Komunisty”) można było przeczytać: Ostatnia deska ratunku – to chyba wojska murzyńskie, które Francja obiecuje przysłać na pomoc Piłsudskiemu. Czarno–żółte diabły z Afryki będą walczyć o niepodległość Polski! […] Niechaj więc murzyn robi swoje. Czerwona Armia wnet sobie z nimi poradzi. Ale niech żołnierz polski nie ima się murzyńskiego rzemiosła. Niechaj bagnet swój skieruje przeciw tym, co nawet murzynów gotowi są sprowadzić, aby się utrzymać przy władzy. A więc Polacy to nie tylko antysemici, ale również sługusy „czarno-żółtych diabłów z Afryki”. Oto kolejne pole do „interpretacji historycznych”. Grzegorz Kucharczyk
3 Maja – Święto Królowej PolskiZa zwrócenie naszej uwagi na poniższy artykuł dziękujemy Pani Adze. – admin.
Polacy mają powód do szczególnej radości: Habemus Reginam! Mamy Królową! Monarchiści mają powód do szczególnej radości: Habemus Reginam! Mamy Królową! Rok Pański 2012 jest dla nas ważny: 50 lat temu, w 1962 roku, bł. Jan XXIII ogłosił Najświętszą Maryję Pannę Królową Polski, główną Patronką naszego kraju. W dzisiejszą uroczystość pozwolę sobie przytoczyć mój tekst z dnia 17 marca 2012 – nie byłoby dobrze, gdyby treści te zapodziały się w przestrzeniach internetu. A zatem ponownie:
O Chrystusowym królowaniu i maryjnym królowaniu – kilka refleksji wstępnych oraz analogia logicznie i teologicznie bezpieczna Matka Boża jest Królową. Królowa. Ten tytuł mówi o powszechności królowania Maryi.
Matka Boża jest Królową Polski. Królowa Polski. Ten tytuł mówi o jednym z zakresów Jej królowania. Ten szczegółowy tytuł nie odbiera Maryi powszechności królowania. Ten tytuł to powszechne królowanie precyzuje. Skoro Maryja jest Królową, to i Królową Polski, naszej ojczystej ziemi, naszych polskich serc. Nie ma tu żadnego konfliktu teologicznego. Kategoria powszechności nie wyklucza, ale wprost domaga się uszczegółowienia, konkretyzacji – w tych oto warunkach i okolicznościach. W powszechności królowania Maryi zawiera się i Jej królowanie nad Polską. Elementarne precyzacje – logiczne, teologiczne. Analogicznie powiemy o Synu Maryi, naszym Panu Jezusie Chrystusie. On sam powiedział o sobie „Ja Jestem Królem”. Jezus Chrystus jest Królem. Król. Ten tytuł mówi o powszechności Chrystusowego królowania. I jeśli wolno pojedynczemu katolikowi powiedzieć do Chrystusa „jesteś Królem mojego serca”, to i wolno byłoby powiedzieć nam Polakom, jako katolickiemu narodowi: „jesteś Królem Polski!”. Król Polski. Ten szczegółowy tytuł nie odbierałby Jezusowi Chrystusowi powszechności królowania. Ten tytuł to Chrystusowe powszechne królowanieprecyzowałby. Skoro Chrystus Pan jest Królem, to i Królem Polski, naszej ojczystej ziemi, naszych polskich serc. Nie ma tu żadnego konfliktu teologicznego. Kategoria powszechności nie wyklucza, ale wprost domaga się uszczegółowienia, konkretyzacji – w tych oto warunkach i okolicznościach. W powszechności Chrystusowego królowania zawiera się i królowanie nad Polską. Elementarne precyzacje – logiczne,teologiczne.
http://novushiacynthus.blogspot.se
Kroniki zapowiedzianych śmierci Niewyjaśnione przez lata przypadki śmierci na obrzeżach świata polityki są stałym elementem krajobrazu III RP. Wielu publicystów i badaczy za zdarzenie fundamentalne i coś w rodzaju zbrodni inauguracyjnej nowego systemu uznaje śmierć Jerzego Popiełuszki w roku 1984.
Trudno nie zgodzić się z taką opinią – po z górą dwudziestu latach od tej zbrodni ciągle nie znamy podstawowych faktów dotyczących jej przebiegu i mamy wszelkie prawo przypuszczać, że jej zleceniodawcy są ciągle wśród nas. W czasie obrad Okrągłego Stołu zamordowani zostali księża Suchowolec i Niedzielak. Tych spraw do dziś nie wyjaśniono, a informacje na ich temat ocenzurowano z przekazów obrad w 1989 r. Śmierć Michała Falzmana, kontrolera NIK, który wykrył aferę FOZZ (zawał), czy jego szefa Waleriana Pańki (wypadek samochodowy) formalnie zostały wyjaśnione, jednak trudno przyjąć te wnioski za oddające faktyczny stan rzeczy.
Potrójny postrzał samobójczy Kierowca Pańki zmarł niedługo po skazaniu go za spowodowanie owego śmiertelnego wypadku. Zdecydowanie dłużej żyli przestępcy oskarżeni w sprawie zabójstwa premiera PRL Piotra Jaroszewicza i jego małżonki, do jakiego doszło niedługo później. Ostatnia dekada XX w. obfitowała w niewyjaśnione samobójstwa, jak choćby Ireneusza Sekuły, prominentnego działacza PZPR i SdRP oraz Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego (ps. Artur), który zdołał strzelić do siebie trzy razy z odległości kilku metrów, zanim zmarł. Trudno w tym pobieżnym zestawieniu nie wziąć pod uwagę Marka Papały, który, jak informują nas w ostatnich dniach media III RP, zginął przez... przypadek, gdyż złodziej, który chciał ukraść jego „luksusowe” Daewoo Espero, zastrzelił go z zimną krwią bronią z tłumikiem. Nieszczęśliwie potoczyły się losy innego wysokiego urzędnika państwowego. Minister sportu w rządzie AWS, Jacek Dębski, zginął od postrzału w głowę z bliskiej odległości. Kilku świadków tego zdarzenia, nie mogąc znieść wyrzutów sumienia, popełniło w związku z tym zdarzeniem samobójstwo, wśród nich inny bohater III RP, Jeremiasz Barański – współpracownik PRL-owskich służb specjalnych, uważany za przywódcę tzw. „polskiego Wiednia”, z którego wywodzą się panowie Kuna, Żagiel czy Ałganow (jak do tej pory wszyscy trzej na szczęście cieszą się doskonałym zdrowiem). Wyrzutów sumienia wytrzymać nie mógł też sam zabójca. W innym zupełnie miejscu, choć w podobnym czasie, postanowił skończyć ze sobą pod okiem czujnych i troskliwych funkcjonariuszy Służby Więziennej z Rakowieckiej oraz szczęśliwie zepsutej wówczas kamery monitorującej jego celę.
Ślepe oko kamery i znikająca ciężarówka Kłopoty z monitoringiem są zresztą do dziś bolączką polskiego systemu więziennictwa. Wykorzystali to zabójcy Krzysztofa Olewnika – ofiary grupy przestępczej powiązanej z mazowiecką policją oraz strukturami Sojuszu Lewicy Demokratycznej (śmierć do dziś niewyjaśniona). Aresztowani wykonawcy tej zbrodni popełniali samobójstwa w sposób karny i zorganizowany, w krótkich odstępach czasu. Wszyscy dokonali udanych zamachów na swoje życie pod okiem opiekuńczego państwa prawa – w zakładach karnych rozsianych po terenie całego kraju. Mniej więcej w rok po tym, jak zamordowany został po dwuletnim przetrzymywaniu w studni pod Płońskiem Krzysztof Olewnik, ufundowanym przez Ministerstwo Gospodarki Ośrodkiem Studiów Wschodnich kierował dr Marek Karp, charyzmatyczny naukowiec badający relacje Rosja–Polska. Pomiędzy dwoma spotkaniami z nieżyjącym już dzisiaj Zbigniewem Wassermannem przytrafił mu się nieszczęśliwy wypadek. Najechała na niego ciężarówka na białoruskich tablicach rejestracyjnych, która przez nikogo nie niepokojona opuściła kilka godzin później terytorium Polski. Marek Karp wypadek przeżył. Po odzyskaniu przytomności poprosił o ochronę, nie otrzymał jej. Cztery dni później nie żył. Tematem jego rozmów z Wassermannem miała być działalność w Polsce rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU. Michał Rachoń
Wałęsa naszych czasów Uważajmy, zatem na Ruch Palikota i nie dajmy się zwieść politycznym klownom. W dniu 1 maja, w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, na kongresie swojej partii, nazwanej hucpiarsko i marketingowo „Ruchem Palikota” wystąpił jej lider -Janusz Palikot z referatem w formie teatru jednego aktora, zatytułowanym: „Korekta kapitalizmu”. Tego wystąpienia, zarówno, co do treści, jak i co do formy nie należy bagatelizować. Nie było to wystąpienie przypadkowe, jedno z wielu, z okazji podobnych imprez. Oprócz starannie wyreżyserowanego politycznego i medialnego show, baczny obserwator powinien zauważyć, iż był to kolejny etap, misternie realizowanego planu wielkiego oszustwa podsuwanego Polakom. Nie przesadzę, jeśli nazwę to oszustwem na miarę solidarnościowej „rewolucji ”sprzed 32 lat, i jej bohatera - Lecha Wałęsy. Tak jak robotnik „stoczniowiec-elektryk” z przodującego technologicznie i ważkiego społecznie zakładu- Stoczni Gdańskiej miał być najskuteczniejszym symbolem buntu klasy robotniczej i stojącej u jej boku kadry inżynierskiej, czyli inteligencji, domagających się spełnienia snu o awansie cywilizacyjnym Polaków za cenę obalenia realnego socjalizmu i pokazania piąchy wielkiemu bratu ze wschodu, tak obecnie przedsiębiorca, tolerancyjny i antyklerykalny, „samorodny, liberalny milioner” ma być symbolem buntu klasy średniej i zmanipulowanej młodzieży, grup najbardziej stęsknionych za lansowaną i wbijaną w głowy, urzekającą fikcją europejskiej „normalności”, spragnionych stabilnej codzienności oraz obliczalnej i przewidywalnej przyszłości. Obaj wykreowani „bohaterowie” polskiego snu o normalności i dostatku wyposażeni zostali przez zakulisowych reżyserów w rekwizyty i wartości, które mają symbolizować ich „kontestację” zastanej rzeczywistości, ale zarazem „rewolucyjną dynamikę” ich przywódczego wizerunku i uwiarygodniających realność zapowiadanej przez nich przyszłości. Wałęsa został wyposażony w wizerunek Matki Boskiej, wielodzietną rodzinę i ujmujący sposób bycia, niby to jowialnego Zagłoby, a niby to spryciarza znanego każdemu spod budki z piwem, który w prostych słowach domaga się prostych zasad i artykułuje ewidentne prawa pracowników i obywateli, a dla czystości swoich intencji i wzniosłości spraw, o które walczy – modlący się, noszący Matkę Boską w klapie i podpisujący się groteskowym długopisem. Palikot natomiast, to zgodnie z duchem czasów i przypisaną mu rolą oraz charakterem oczekiwań grup społecznych, którym w zamierzeniach ma przewodzić, to elegancki menedżer, ze sztucznym penisem, jointem, a jak trzeba to z „Metafizyką moralności” Kanta w dłoni, który wykorzystując hipokryzję duchownych katolickich oraz kryzys kościoła katolickiego gotów jest używać krucyfiksu, jako bicza bożego, albo nim pomiatać, schlebiając libertynom, dewiantom i kulturowym bluźniercom. Aby utrwalać wizerunek „bohatera nowych czasów” postawiono do dyspozycji Palikota i jego Ruchu media. Nie przypadkowo w dniu 1 maja państwowa telewizja TVP INFO, utrzymywana z budżetu państwa, czyli powszechnych danin obywateli, niezależnie od opcji i sympatii politycznych, poświęciła ok. 45 minut swego drogiego, południowego czasu antenowego, aby w relacji na żywo przekazać pełną treść i formę przekazu wystąpienia Janusza Palikota. Aż ciśnie się na usta pytanie, dlaczego, wypełniając swoją misję, jako stacja publiczna, TVP INFO nie emituje zawsze na żywo przekazu z całości wystąpień przywódców innych ruchów, czy inicjatyw politycznych w Polsce? Jakie jest, zatem kryterium dyspozycyjności tej stacji telewizyjnej, opłacanej przecież z podatków Polaków? Kto zadecydował, że właśnie teraz, i w jakim celu, kreowany ma być Janusz Palikot i jego ruch? Spróbujmy na to odpowiedzieć. Janusz Palikot nim związał się z polityką był typowym reprezentantem tzw. „błyskotliwych karier czasu transformacji”, kiedy to od studenta lub cinkciarza dochodziło się jak za dotknięciem czarodziejskiej ręki wolnego rynku w ciągu kilku lat do pozycji milionera. Ta sama czarodziejska ręka wolnego rynku, która dla wybranych gwiazd klubu „stu najbogatszych” tygodnika Wprost była matką dla poczciwych chłopów, rzemieślników, hodowców, drobnych przedsiębiorców i dyrektorów likwidowanych firm państwowych często była macochą i stawiała swe gorsze dzieci do kąta bankrutów lub dłużników. Choć prawdą jest, że ci z postkomunistycznej kadry dyrektorskiej, którzy połapali się w pozarynkowych zasadach ‘’wolnego rynku’’ potrafili szybko ustawić się i znaleźć miejsce w galerii beneficjentów „wolnorynkowej” reformy likwidacyjnej Sorosa- Balcerowicza i ski. Janusza Palikota włączono do głównego rozdania pookrągłostołowej mafii stosunkowo późno, bo w 2005 roku, ale od razu na wysoki szczebel nowej siły „ modernizującej”, tzn. demolującej Polskę, czyli Platformy Obywatelskiej. Jak już uporał się z „plotkami” o posługiwaniu się rajami podatkowymi do transferu swoich zysków, to wszedł do grona liderów PO w roli alter ego Donalda Tuska, a nawet kogoś na wzór janczara, czy zagończyka używanego do rozpoznawania pola walką z różnymi rzeczywistymi, bądź kreowanymi sztucznie przeciwnikami politycznymi? Z właściwym sobie urokiem i lekkością wynikającą z nimbu najbogatszego posła polskiego Sejmu, Janusz Palikot zaczął przechodzić transformację wizerunkową dopasowaną do stopnia demaskowania się PO, jako kolejnego wcielenia mafii okrągłostołowych konformistów, wysługujących się zagranicznym dysponentom polityki polskiej. Zamiast maski błaznującego happenera Janusz Palikot zaczął coraz chętniej wdziewać kostium rzecznika uciskanych mniejszości obyczajowych, reprezentanta środowisk kontestujących coraz słabszy, modernistyczny kościół katolicki oraz tę część polskich katolików, której za ich nieświadomym przyzwoleniem, używając ojca T.Rydzyka, urobiono wizerunek bezrefleksyjnych tradycjonalistów, sekciarskich zapaleńców, co przede wszystkim pozwoliło zniechęcić do kościoła katolickiego poważną część polskiej młodzieży. W czasie odbywającego się 1 maja kongresu Ruchu Palikota jego lider zaprezentował kolejną maskę własną i stał się zarazem akuszerem rodzącego się nowego potworka, tzn. Ruchu Palikota, jako ruchu kontestującego liberalny kapitalizm i próbującego być orędownikiem „kapitalizmu z ludzką twarzą”. Efektów liberalnej, okrągłostołowej dewastacji Polski, równocześnie jej gospodarki, społeczeństwa, kultury, obyczajowości, instytucji państwa- Ruch Palikota chce użyć, jako paliwa dla zrealizowania swojego głównego celu politycznego, którym jest przejęcie schedy po skompromitowanej, słabnącej w oczach i społecznych sondażach Platformy Obywatelskiej -pod hasłem reformy, a nawet radykalnej zmiany ustroju Polski. Stąd cyniczny program XXI Postulatów do Korekty Kapitalizmu zaprezentowany na kongresie Ruchu Palikota i stąd retoryka lidera Ruchu nawiązująca do doktryny społecznej gospodarki rynkowej, a nawet socjalizująca z przymrożeniem oka, bo niedotykająca świątyni kreacji pieniądza i kredytu- fundamentalnych dla uzdrowienia gospodarki państwa. Ruch Palikota za podpowiedzią stojących w cieniu analityków sceny politycznej w Polsce umieszcza krok po kroku w swoim programie politycznym atrapy programów polskich środowisk narodowych. Analitycy polityczni wiedzą, że coraz atrakcyjniejsza dla Polaków staje się propozycja środowisk narodowych i suwernistycznych. W Europie niemal całkowicie zdewaluował się postulat wewnątrzunijnej solidarności, a tzw. doktryny spójności nie da się zrealizować za pomocą unijnych instrumentów i instytucji. Racjonalne, nieagresywne i samoograniczające się egoizmy narodowe są jedynym efektywnym programem dla Europy. Planowanie gospodarcze, wielosektorowa gospodarka z silną rolą państwa korzystającego z instrumentów planowania gospodarczego nie jest już grzechem we współczesnym świecie, a w tym i w Europie. Powrót do narodowych walut i poszukiwanie nowych rozwiązań międzynarodowych urealniających i zabezpieczających interesy poszczególnych narodów i państw wydaje się być nieuniknione. Alternatywą jest jedynie konflikt międzynarodowy o skali globalnej i światowy chaos. Tego scenariusza w wykonaniu globalnych szaleńców nie można jednak wykluczyć. Niestety chaos to ulubione środowisko dla politycznych kameleonów, hipokrytów i cynicznych, sprzedajnych konformistów, takich jak Janusz Palikot. Uważajmy, zatem na Ruch Palikota i nie dajmy się zwieść politycznym klownom. Paweł Ziemiński
Ujadanie frustrata Książka "Agenci SB kontra Jan Paweł II" wywołała - jak się spodziewałem - falę "życzliwej", ale niemerytorycznej krytyki. Książka "Agenci SB kontra Jan Paweł II" wywołała - jak się spodziewałem - falę komentarzy i zainteresowanie czytelników. Zainteresowanie ogromne, co przełożyło się na dobrą sprzedaż. Reakcji też się spodziewałem - padłem obiektem nagonki nieżyczliwych mi recenzentów. Nagonki pozbawionej konkretów, ale jakże wyrafinowanej. Zaczęło się od niejakiego Tomasza Szymborskiego. Nigdy bym się nie dowiedział, że taki ktoś istnieje, gdyby znajomi nie zwrócili mi uwagi, że ów zupełnie nieznany mi jegomość w Internecie rozpowszechnia na mój temat niepochlebne komentarze. Poszukałem, zobaczyłem, zorientowałem się, że to próba drwin niepoparta argumentami merytorycznymi (przynajmniej ja takich nie widzę) i odpuściłem, nie chcąc się zniżać do tego poziomu. Potem, poziom krytyki Szymborskiego zaczął mnie cieszyć, a nie smucić, bo wstydu przynieść mi nie mógł (jak mawia starohebrajska mądrość: "Nie ma większego wstydu, niż kiedy głupcy nas chwalą"). Gdy potem jegomość ze Sląska zaczął komentować moją książkę o Smoleńsku, zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle książkę przeczytał. Oczywiście daleki jestem od twierdzeń, że tak wybitny dziennikarz śledczy nie wziął do ręki omawianej pozycji, choć zastanawiam się gdzie wyczytał to, co komentuje. Gdy kilkanaście dni temu weszła na rynek moja książka "Agenci SB kontra Jan Paweł II", liczyłem, że jednym z pierwszych recenzentów książki będzie właśnie Szymborski. Tak się też stało. Szymborski - jak sam przyznaje - książkę kupił i przeczytał. Ale czy ją zrozumiał??? www.tosz.salon24.pl
Szymborski postawił mi na swoim blogu dwa zarzuty. Jeden dziennikarski i jeden kryminalny. Dziennikarski polegał na tym, że, „w co najmniej jednym przypadku przypisałem pseudonim agenturalny niewłaściwej osobie". Chciałoby się wiedzieć, w którym. Tego jednak Szymborski nie ujawnia. Mamy, więc do czynienia z argumentem "wiem, ale nie powiem". W ten sposób polemika z nim staje się niemożliwa, bo brak konkretów nie pozwala się odnieść do zarzutów. Tak samo jak trudno byłoby się bronić człowiekowi oskarżonemu o zabójstwo, gdyby nie powiedziano, kiedy, gdzie i kogo zabił. Ciekawszy jest jednak drugi zarzut: ujawnienia tajemnicy, czyli przestępstwa z art 266. Szymborski stwierdził, bowiem, że ujawniłem źródło informacji. Powołał ogólnikowy fragment wstępu do książki, w którym podziękowałem za pomoc pracownikom IPN (nie wymieniłem ich z nazwiska), którzy podzielili się ze mną wiedzą wyniesioną z archiwów - także ze Zbioru Zastrzeżonego. Gdyby dziennikarz śledczy Tomasz Szymborski miał zwyczaj sprawdzania informacji to wystąpiłby do IPN z zapytaniem i uzyskałby odpowiedź, że w ostatnich latach kilkaset osób miało dostęp do tego zbioru. W moim przypadku to "podzielenie się" wyglądało w ten sposób, że jako pierwszy lub jeden z pierwszych dowiadywałem się o tym, jakie materiały zostały odtajnione i trafiły do katalogu jawnego. I zaraz potem o te materiały występowałem. I tyle. Żadnej sensacji w tym nie ma, chyba, że dziennikarz śledczy Tomasz Szymborski uzna za moralnie naganne, że przy okazji pracy nad książką próbowałem się dowiedzieć jak najwięcej i pytałem o informacje osoby siedzące w temacie. I tyle. Szymborski oczywiście konspirował się znacznie lepiej. Tak dobrze, że na kartach kontrolnych akt IPN nie ma jego podpisu. Nie ma jakiegokolwiek śladu, że choć raz się z nimi zapoznawał. Nie wynika z tego oczywiście, że Tomasz Szymborski nie czytał akt IPN dotyczących działań SB w Watykanie, które komentuje. Tak wybitny dziennikarz dziennikarz śledczy nie komentuje przecież tego, czego nie widział. Ot, po prostu, lepiej się zakonspirował. Tak, aby nikt nigdy nie był w stanie odkryć, jakie akta czytał. Stary Testament mówi (Mądrość Syracha), że "uczyć głupiego to kleić skorupy". Trudno mi, więc uczyć Szymborskiego kultury języka i sposbu prowadzenia polemiki na poziomie. Dlatego, że w jego "polemice" brak jest argumentów merytorycznych, za to sporo inwektyw i przekłamań. Już tytuł jego wpisu to "pożyteczny idiota" tyle, że napisane po rosyjsku, przy czym z treści wynika, że określenia tego Szymborski użył wobec mojej osoby. Mamy, więc inwektywę, która każe postawić znak zapytania nad dobrym wychowaniem redaktora Szymborskiego. Szczególnie dziennikarz uzurpujący sobie prawo do pouczania innych, powinien wykazywać, choć trochę kultury. Potem pyta: Zastanawiam się też, dlaczego Szymowski łamie zasady ustawy o ochronie danych osobowych? To tak zwane pytanie z tezą - wynalazek prokuratora generalnego ZSRR Andrieja Wyszyńskiego, „Dlaczego oskarżony działał przeciwko władzy ludowej". Z tezą, bo zakłada już popełnienie pewnego czynu i nie dopuszcza możliwości, że było inaczej. Pragnę odpowiedzieć Szymborskiemu, że nigdy nie łamałem żadnej ustawy o ochronie danych osobowych. Gdyby zaś Szymborski dobrze obejrzał obrazki na końcu książki (określone trudniejszym słowem "ilustracje") zorientowałby się, że ujawnione przez mnie - rzekomo wbrew ustawie - adresy księży to nie ich adresy prywatne tylko adresy instytucji, w których pracują (np. adres kurii drohiczyńskiej - w przypadku biskupa Dydycza). Jedyny adres prywatny (księdza Witczyka) został podany za jego zgodą. Ksiądz profesor zażyczył sobie tego, aby każda osoba, która będzie miała wątpliwości, co do jego przeszłości sama mogła się z nim skontaktować. Gdyby wierzyć w to, co na mój temat pisze Tomaz Szymborski, trzeba byłoby się dla mnie spodziewać dwóch wyroków (jednego za ujawnienie tajemnicy, drugiego za łamanie ustawy o ochronie danych osobowych), oraz zamkniecia przez ABW mojego źródła z IPN. To oczywiście nie nastąpi, ale nie, dlatego, że Tomasz Szymborski się myli (on nie myli się nigdy) tylko, dlatego, że służby specjalne, które - zdaniem Szymborskiego - mnie prowadzą, po raz kolejny pomogą mi uniknąć odpowiedzialności. Te same służby zapewne zastraszyły bohaterów mojej książki, także tego, co, do którego się pomyliłem, (ale którego Tomasz Szymborski nie ujawni) i tylko, dlatego żaden z nich nie wystąpił przeciwko mnie i wydawnictwu do sądu. Bo przecież na pewno nie było tak, że napisałem prawdę. Autorytet Tomasza Szymborskiego nie pozostawia, co do tego żadnych wątpliwości. Zastanawiam się, z czego wynika ta słowna agresja Tomasza Szymborskiego przeciwko mnie. Zapewne nie z wielkości mediów, dla których pracowaliśmy. Tygodniki "Angora" i "Najwyższy Czas!", gdzie publikuję od lat, czy portal "Nowy Ekran" to oczywiście małe, niewiele znaczące tytuły w porównaniu ze znaną na całym świecie "Panorama Silesia" red. Szymborskiego. Zapewne też nie chodzi o to, że na spotkania promocyjne moich książek przychodzi więcej osób niż czyta bloga Szymborskiego, a moje książki rozchodzą się w wysokich nakładach (książki Szymborskiego nie znam ani jednej). Może też chodzi o to, że ze wszystkich prawomocnie zakończonych spraw sądowych przeciwko mnie zawsze wychodziłem, jako zwycięzca, czego Tomasz Szymborski o sobie powiedzieć nie może (kompromituje go choćby sprawa z dziennikarzem Jackiem Bazanem). Moim zdaniem chodzi o frustrację Szymborskiego i zawiść, że mnie się coś udaje. Ale ja się mylę. Szymborski nie myli się nigdy. Leszek Szymowski
Rostowski rżnie głupa Minister finansów Jacek Rostowski wezwał Leszka Balcerowicza do likwidacji licznika polskiego długu PKB, który wisi w centrum Warszawy. Podobno, dlatego, że "się poprawiło", a niebezpieczeństwo "zostało oddalone na długie lata". "Rząd rżnie głupa" te słynne słowa wygłosił Janusz Korwin-Mikke z trybuny sejmowej, po tym, gdy rząd najpierw podniósł cenę prądu, a później jeden z ministrów obiecał sprawdzić, dlaczego piekarze podnoszą ceny pieczywa. Dziś tych samych słów warto użyć wobec Rostowskiego. Otóż rżnie on głupa z kilku powodów. Po pierwsze ów list do Balcerowicza, to przyznania się do tego, o czym pisało sporo publicystów (m.in ja): tj. do tego, że polski rząd zadłużył państwo do niebotycznych rozmiarów, a swoją działalność, starał się ukryć, według najlepszych greckich wzorców. Co więcej list ten pokazuje, że licznik Balcerowicza przeszkadza rządowi w propagandzie sukcesu? Cóż, nawet etatyści tacy jak Balcerowicz miewają trafne pomysły. Wróćmy jednak do meritum. Otóż zadłużenie bynajmniej niespadło, a rząd Tuska niczego nie zreformował. Podwyższenie wieku emerytalnego to bezczelność mająca na celu ukrycie przed nierumiejącym ekonomii społeczeństwem plajty ZUS. Decyzja dodajemy, którą popiera gorąco obecne pokolenie emerytów i rencistów, czyli ponad 7,5 mln osób. Większość z nich coprawda nie wie, o co chodzi, ale chciałoby dostawać przynajmniej tyle pieniędzy, co obecnie. Inne "reformy" Tuska to fikcja. Nie zlikwidowano żadnego przywileju emerytalnego (patrz mój tekst janpinski.nowyekran.pl/post/60178,swiete-krowy-zus). Mało tego utrzymano horrendalnie wysokie emerytury dla uprzylijowanej kasty 4 proc. podatników. Przypomnijmy wysokość emerytury w Polsce ma niewiele wspólnego z płaconymi składkami. Co więcej Rostowski, który już zasłużył sobie na miano najbardziej kreatywnego księgowego w tej części Europy, pomylił się tworząc budżet. Dość przypomnieć, że po stronie dochodów z mandatów wlepianych przy użyciu słynnych radarów (Pamiętacie, co Tusk mówił do Jarosława Kaczyńskiego w 2007 r. na temat radarów? Tak, tak, że stawia je, dlatego iż nie ma prawa jazdy). No, więc 5 lat później Polska, jak długa i szeroka usłana jest owymi skrzynkami. Ale okazuje się, że po blisko 4 miesiącach br. wpłynęło do budżetu około 7 mln zł. Czyli dziura budżetowa się powiększa. Rostowski dobrze wie, że jego budżet nie jest bezpieczny. Dodatkowym czynnikiem ryzyka jest dziwna polityka NBP i rządu dotująca Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Jak by Rostowski miał naprawdę argumenty, to nie pisałby listów otwartych do Balcerowicza, tylko zadzwonił? Cały "list otwarty" do Balcerowicza jest zwyczajną "wrzutką rządu". Jak twierdzą moje "wiewiórki" żywiące się orzechami wokół al. Ujazdowskich Tusk, któremu notowania lecą na łeb na szyję kazał swoim ministrom dostarczyć narodowi?.. Dobrych wiadomości. Rostowski z braku "wiadomości" zdecydował się na ów list otwarty. Policja ogłosiła znalezienie zabójców generała Marka Papały (młokosów kradnących kilkuletnie auto z bronią w ręku). W każdym razie proszę się przygotować na więcej tego typu wiadomości. Osobiście czekam na info, kiedy odnajdzie się łuk, z którego samobójstwo popełnił Ireneusz Sekuła. Jan Piński
Plusy dodatnie i ujemne breivikismusa Gmach niezawisłego sądu w Oslo, gdzie toczy się proces Andersa Breivika, jest silnie strzeżony. To znaczy silnie - jak na Norwegię - bo gdyby, dajmy na to, podobny proces toczył się przed niezawisłym sądem w naszym nieszczęśliwym kraju, to chyba cały kwartał miasta zostałby wyłączony z ruchu, a dla mieszkańców pozostałych kwartałów wyznaczono by godzinę policyjną. Tymczasem w Oslo nic z tych rzeczy: silną ochronę gmachu niezawisłego sądu reprezentuje jeden policjant z automatem, jak to się mówi - „gotowym do strzału”. Inna sprawa, że do wejścia tak czy owak zbliżyć się nie można, a to za sprawą namiotów przedstawicieli niezależnych mediów, którzy to, co dzieje się na sali sądowej przerabiają na Scheiss, przeznaczony następnie na strawę duchową dla obywateli. Chodzi o to, by nikogo nie stresować, a tymczasem pojawiły się podejrzenia, że niektóre przynajmniej wypowiedzi Andersa Breivika wywołują pozytywny rezonans w tubylczym społeczeństwie norweskim. Przedstawicielom niezależnych mediów przypomina to oczywiście o obowiązku wzmożonej czujności oraz - ma się rozumieć - „misji”. To właśnie ona nakazuje im przerabianie wydarzeń zachodzących na sądowej sali na Scheiss - byle tylko nic nie zagroziło politycznej poprawności, przed którą dzisiaj ugina się wszelkie kolano: niebieskie, ziemskie i piekielne.
Tedy wejście do gmachu niezawisłego sądu blokują namioty niezależnych mediów, co oprócz wymiaru praktycznego, ma oczywiście wymiar symboliczny. Widok znajomy ten pokazuje, że nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju opinia publiczna jest przez niezależne media skutecznie odgradzana od rzeczywistości, otrzymując w zamian za to obraz rzeczywistości podstawionej. I dopiero na tym tle możemy docenić wysiłki Jasnogrodu, w tym przypadku personifikowanego przez przewodniczącego Jana Dworaka ze swoimi kolaborantami, by zablokować telewizji TRWAM dostęp do platformy cyfrowej. Opinia publiczna, bowiem ma mieć do czynienia tylko z JEDNYM obrazem rzeczywistości podstawionej, bo gdyby otrzymała możliwość wyboru - niczym ów osiołek, któremu w żłoby dano: w jednym owies, w drugim siano, to mogłaby nie tylko coś sobie wybrać, ale z owego owsa i siana skonstruować samodzielnie jakiś kolejny, zupełnie nieoczekiwany obraz rzeczywistości. Jak bowiem wiadomo, z wielu zaprzeczeń i przemilczeń można bez trudu zbudować znakomicie udokumentowane potwierdzenie? Wróćmy jednak do Oslo, gdzie stoję przez gmachem niezawisłego sądu, do którego dostęp blokuje nie tylko policjant z automatem - jak to się mówi - „gotowym do strzału”, nie tylko namioty przedstawicieli niezależnych mediów - ale również metalowe barierki - takie same, jakie policja stawia i u nas, by uchronić Umiłowanych Przywódców przez zbyt bliskimi spotkaniami III stopnia z ludem ukochanym. Na tych barierkach jeden przy drugim, wiszą bukiety świeżych kwiatów - ale żeby nie powstał nawet cień straszliwej wątpliwości, czy kwiaty są dla Breivika, czy też przeciwko niemu - przy większości bukietów wiszą karteczki, na które fundatorzy przelali swoje uczucia. Korzystając z uprzejmości towarzyszącego mi Polaka, który mi te napisy cierpliwie tłumaczył, mogłem się przekonać, że nie odbiegają one od politycznie poprawnych schematów. Na tej podstawie powziąłem podejrzenie, że norwescy młodzi wykształceni zachowują się podobnie jak i u nas; jak jest rozkaz, by pogrążyć się w „zadumie” i „żałobie”, to natychmiast się „pogrążają”, a jak pani Monika, czy pani Justyna przekaże inny rozkaz, by na przykład się weselić, to natychmiast się weselą. Być może zresztą napisy innej treści zostałyby natychmiast usunięte, razem ze strefionymi kwiatami - bo kiedy przeszedłem na drugą stronę prasowych namiotów, zauważyłem Pakistankę w policyjnym mundurze, stojącą obok również policyjnego motocykla. Wśród ukwieconych barierek ustawiony też został stoliczek, przy którym dwaj pakistańscy nastolatkowie siedzą przy termosach z kawą i jakichś ciasteczkach - pewnie na wypadek, gdyby pojawił się jakiś spragniony i głodny. Jednak żaden spragniony ani głodny się nie pojawił, przynajmniej podczas mojej tam bytności, natomiast przechodzący mimo Norwegowie chętnie fotografowali całą tę dekorację z młodymi Pakistańczykami inclus. Czemu to robili - Bóg jeden wie - ale nie wykluczone, że gwoli udokumentowania, iż żaden młody Norweg jednak nie zgłosił się na ochotnika do dyżurowania przy kawie, albo - że tę zmotoryzowana policjantkę i młodych wolontariuszy treserzy opinii publicznej ustawili tam celowo, by pokazać wszystkim wątpiącym, kto tu będzie zwycięzcą i że breivikismus no pasaran! Bo w gronie treserów najwyraźniej jeszcze nie rozstrzygnięto, czy tego całego Breivika uznać za normalnego, czy też przypisać mu sławną schizofrenię bezobjawową. Za każdym rozwiązaniem przemawiają plusy dodatnie, ale niestety również plusy ujemne. Jeśli uznać Breivika za normalnego, to wprawdzie można by go skazać w tak zwanym majestacie prawa - ale z drugiej strony byłoby to zwycięstwo pyrrusowe, bo niezawisły sąd prawomocnie wprawdzie uznałby motywację Breivika za przestępczą, ale zarazem - za mieszczącą się w granicach normalności. To zaś mogłoby zniweczyć wieloletnie wysiłki treserów opinii publicznej, którzy całą rewolucję socjalistyczną musieliby zaczynać od początku. Gdyby z kolei uznano go za nosiciela sławnej schizofrenii bezobjawowej, to oczywiście można by go dożywotnio zamknąć w politizolatorze, ale z drugiej strony podważyłoby to normalność marksizmu-leninizmu, a przynajmniej znacznej jego części, jako że bazuje on nie tylko na „nienawiści klasowej”, ale również głosi nieubłaganą konieczność likwidacji burżuazji, jako klasy. Zatem - jeszcze trochę kryzysu, jakieś zachwianie chwiejnej równowagi - i infirmerzy wygarniają do psychuszek nie tylko bywalców „antyfaszystowskiego” ośrodka w Oslo, który na tle czystości tego miasta sprawia wrażenie niemal obrzyganego - ale również wszystkie inne „antify”, redakcję „Krytyki Politycznej” i bywalców Nowego Wspaniałego Świata w stolicy naszego nieszczęśliwego kraju. SM
Bezrobocie wśród kapitalistów Dziś miałem w TVN24 dyskusję z p. Piotrem Ikonowiczem. Gdy rozmowa zeszla na bezrobocie, zauważyłem: Mało, kto widzi, że największe bezrobocie nie jest wśród inżynierów, cukierników czy tokarzy: największe bezrobocie jest wśród kapitalistów. Trzecz na czterech młodych ludzi chcących otworzyć własną firmę nie może tego uczynić, bo podatki i składka na ZUS skutecznie temu zapobiegają, czyli: bezrobocie wśród MŁODYCH KAPITALISTÓW wynosi 75%. A my biadolimy, że w Hiszpanii bezrobocie wśród młodzieży wynosi 23%! A tak w ogóle to przypominam, że Wielki Przedsiębiorca działający w III RP nie lubi wolnego rynku - bo jakiś młody szprync może go wygryźć z rynku! Wolą zamówienie rzadowe - bo ma już znajomości... Zrobil pieniądze w TYM ustroju - więc lubi TEN ustój Za kapitalizmem opowiadają się średni i drobni przedsiębiorcy - bo to oni chcą właśnie wygryźć z rynku tym wielkich. Oraz ci, którzy dopiero chcą zostać kapitalistami. I wśród tych ostatnich KNP ma miażdżącą przewagę! JKM
Konieczny kryminał 90 procent polskich polityków powinna siedzieć w kryminałach, a nie w gmachach parlamentu, urzędów i ministerstw.Kwiecień 2008. Sejm RP. Uroczyste głosowanie nad ratyfikacją Traktatu Lizbońskiego. Posłowie wszystkich partii głosują za, przeciw jest 56. Ci, którzy głosowali przeciw, w kuluarach mówią, że to tylko, dlatego, że upewnili się, iż traktat i tak przejdzie. Chcieli jedynie zdobyć sympatię wyborców – przeciwników Unii. Za traktatem rękę podnoszą nawet Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro. W 2009 roku prezydent Kaczyński związany z PiS podpisuje traktat, który wchodzi w życie 1 grudnia 2009. Polska traci ogromną część swojej suwerenności. O tym jednak nikt nie mówi.
Maj 2010. Polski Sejm głosuje nad uchwałą oddającą Rosji kontrolę nad śledztwem w sprawie tragedii smoleńskiej. Głośno protestuję posłowie PiS, jednak jest ich zbyt mało, aby mogli się przeciwstawić. Uchwała przechodzi, kontrolę nad śledztwem przejmuje Rosja. W ten sposób Polska wyrzeka się ważnego atrybutu swojej niezależności. Sprawa szybko przycicha.
Październik 2010. Wicepremier Waldemar Pawlak podpisuje w Moskwie nową umowę gazową. Uzależnia ona Polskę od dostaw gazu z Rosji. Informacja przedostaje się do Parlamentu, jednak tylko dwóch lub trzech deputowanych próbowało sprawę nagłośnić. Reszta (w tym senacka komisja ds. gospodarki) miała to w nosie. Uznała zapewne, że uzależnienie Polski od dostaw rosyjskiego gazu nie jest sprawą wartą zachodu i nie ma sensu się nią zajmować. Gdyby państwo polskie poważnie traktowało przepisy kodeksu karnego, wszyscy parlamentarzyści (w tym Kaczyński i Ziobro), którzy podnieśli rękę albo za Traktatem Lizbońskim, albo za oddaniem śledztwa smoleńskiego Rosji, powędrowaliby do kryminału za oczywiste naruszenie artykułu 127 kodeksu karnego mówiącego o działaniu na rzecz utraty niepodległości Polski. Z kolei Waldemar Pawlak – minister gospodarki – winien pójść na 10 lat do kryminału za oczywiste naruszenie artykułu 129 kk penalizującego działanie na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej dla osoby upoważnionej do występowania w Jej imieniu w relacjach z podmiotami zagranicznymi. Pozostali członkowie rządu (na posiedzeniu RM upoważnili Pawlaka do podpisania tego traktatu) winni zostać skazani za współudział w tej zbrodni. Już te trzy wydarzenia pozwoliłyby zamknąć większość polskich polityków. Ale na tym nie koniec. W Polsce bardzo popularne jest przestępstwo wyłudzenia zwane (art. 286 kk) zmuszeniem innej osoby do niekorzystnego rozporządzenia mieniem. Artykuł nie precyzuje, o jaką formę zmuszenia chodzi. Bandzior, który nożem lub pistoletem zmusi mnie do oddania mu 200 złotych ryzykuje karę więzienia do lat 8. Jednak ten, kto zmusza mnie do płacenia miesięcznie te samej (lub większej) kwoty na ZUS, karze nie podlega. Kradzież – najpopularniejsze przestępstwo wśród polityków – również jest różnie interpretowana. Jeśli ja ukradnę sąsiadowi 500 złotych, będzie mi grozić 5 lat więzienia (art. 278 kk). Jeśli jednak wiele milionów ukradnie prywatna firma, otrzymując (za łapówkę) zlecenie publiczne w trybie bezprzetargowym to to już przestępstwem nie jest. Weźmy z innej płaszczyzny: bezpieczeństwo na drogach. Artykuł 174 kodeksu karnego przewiduje do 8 lat kryminału za sprowadzanie bezpośredniego niebezpieczeństwa katastrofy w ruchu lądowym, wodnym lub powietrznym. Z tego artykułu winne zostać wszczęte śledztwo w celu zamknięcia wszystkich urzędników odpowiedzialnych za dramatyczny stan polskich dróg, za budowanie niebezpiecznych skrzyżowań lub stawianie na drogach między miastami wysepek z niebieskimi znakami (utrudniających wyprzedzanie i zwiększających – zwłaszcza we mgle – ryzyko wypadku). Gdybym miał wskazać polityka, który najbardziej zasługuje na kryminał, byłoby to zadanie ciężkie. Dwadzieścia lat „niepodległości” to dwadzieścia lat afer, korupcji i złodziejstwa na skalę niewyobrażalną. A więc i aferzystów bardzo dużo. Sądzę jednak, że w ścisłej czołówce znalazłby się minister finansów Jacek Rostowski. A sądzę tak nie na podstawie własnego widzimisię tylko na podstawie artykułu 296 kodeksu karnego, który przewiduje karę za niegospodarność, czyli za wyrządzenie szkody majątkowej osobie fizycznej, prawnej lub innej instytucji. Ustęp 4 przewiduje sankcję 10 lat więzienia, jeśli mamy do czynienia ze szkodą „znacznych rozmiarów”. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że zadłużenie państwa na ponad 800 miliardów złotych jest wyrządzeniem mu szkody znacznych rozmiarów. W Polsce – jak za starych czasów – obywatele są wobec prawa równi i równiejsi. Tych równiejszych prawo nie tyka i dlatego ci „równiejsi” mogą bezkarnie prawo łamać, zarabiając na tym fortunę. Jak słusznie zauważył paręset lat temu Mikołaj Rej „Małe złodziejki wieszacie, wielkim się nisko kłaniacie”. I właśnie, dlatego, żeby tą zgubną zasadę wysłać na śmietnik historii, trzeba zacząć działania polskich polityków oceniać przez pryzmat przepisów kodeksu karnego. Szymowski
“Islam nie jest częścią Niemiec”. Oczywistość bulwersuje lewicę Czołowy polityk Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU), Volker Kauder, zbulwersował niemiecką eurokomunę i lewicę „kontrowersyjną” opinią, że „islam nie jest częścią Niemiec”. Kauder wyraził tę opinię w wywiadzie udzielonym „Passauer Neue Presse”, opublikowanym w przeddzień wielkiej konferencji na temat „integracji” przedstawicieli niemieckich władz federalnych i landów oraz działających w Niemczech organizacji muzułmańskich. Przewodniczący parlamentarnej frakcji chadeków powiedział m.in.: – Islam nie jest częścią naszej tradycji i tożsamości w Niemczech, a tym samym nie jest częścią Niemiec, jednak muzułmanie są z pewnością częścią Niemiec i oczywiście, jako niemieccy obywatele korzystają z pełnych praw. Według niemieckich komentatorów, wypowiedź Volkera Kaudera nawiązywała do głośnego wystąpienia byłego prezydenta Christiana Wulffa w październiku 2010 roku. Wulff stwierdził wówczas w uroczystym przemówieniu z okazji rocznicy zjednoczenia Niemiec, że obok chrześcijaństwa i judaizmu „również islam stał się w międzyczasie częścią Niemiec”. Wulff zyskał sobie wtedy poklask żyjących w Niemczech muzułmanów, ale został mocno skrytykowany, przez co bardziej konserwatywnych chadeków i komentatorów, w tym przez Kaudera. Według informacji ministra spraw wewnętrznych, Hansa-Petera Friedricha, jednym z głównych tematów obrad wspomnianej „konferencji islamskiej” była niekontrolowana przez państwo kampania radykalnego ruchu salafitów w Niemczech. Ci islamscy aktywiści od parunastu dni na ulicach ok. 30 niemieckich miast rozdają bezpłatne egzemplarze Koranu – wydrukowane w języku niemieckim. Do 18 kwietnia rozdali ich ponoć już ponad 300 tys., a planują rozdać w sumie aż 25 milionów (!). To im się jednak zapewne nie uda, bo znaczna część niemieckiego społeczeństwa i prasy ich akcję ignoruje i krytykuje…
Mysłek
Jarosław Niemądry Adam Bielan, Tadeusz Cymański, Ludwik Dorn, Marek Migalski, Michał Kamiński, Jacek Kurski, Zbigniew Ziobro – to tylko najważniejsi z polityków PiS, którzy w ostatnich dwóch latach zostali „wypchnięci” z partii przez Jarosława Kaczyńskiego. Ten jeden z najbardziej charyzmatycznych i skutecznych polskich polityków wpadł w pułapkę „wodzostwa”. Stara się zachować przywództwo partii, usuwając rzeczywistych i wyimaginowanych wrogów. PiS zaczyna powoli przypominać sektę, ale bynajmniej nie przez katastrofę smoleńską, tylko z uwagi na pozycję lidera. Każdy, kto ośmieli się podważyć dogmat o nieomylności Jarosława Kaczyńskiego, poniesie surową karę.
Brak hamulców Jeden z najbardziej charyzmatycznych i skutecznych polskich polityków wpadł w pułapkę „wodzostwa” Powolny rozpad PiS to skutek tragicznego odejścia Lecha Kaczyńskiego. Okazało się, że „mały Kaczor” (w przeciwieństwie do „dużego Kaczora”) odgrywał dużo większą rolę w polityce PiS, niż wszystkim się wydawało. Oczywiście to Jarosław był „wodzem”, „silnikiem” tudzież osobą kreującą zmiany, ale to Lech był tym, który czynił plany brata realnymi. Gdy go zabrakło, grupa umiarkowanych polityków otaczających prezesa PiS zwyczajnie „wymiękła”. Pozbawiony naturalnego hamulca swoich pomysłów, jakim był brat, Jarosław zwyczajnie stracił równowagę w prowadzonej polityce. Lech Kaczyński stał się politykiem wybitnym w obozie PiS dopiero po śmierci. Wcześniej jego rolę postrzegano przez pryzmat słynnego telefonu z 2005 roku. Po zwycięskich wyborach zadzwonił do brata, informując go, że „zadanie wykonał”. Fakt, że Lech w ten sposób żartował (nawiązując do plotki, że jest marionetką brata), umknął uwadze większości obserwatorów. Ten telefon stał się koronnym dowodem na demoniczność Jarosława i bierność Lecha. Dowodem na rozbieżności polityczne braci jest sprawa traktatu lizbońskiego. Jarosław chciał doprowadzić do referendum, a Lech chciał jego ratyfikacji bez zwłoki. I to Lech postawił na swoim, stawiając dziś Jarosława w niezręcznej sytuacji obrony decyzji, której się sprzeciwiał. Dzięki Lechowi Jarosław miał również bezpośredni kontakt z „salonem”. Lech przyjaźnił się m.in. z Michałem Borowskim, który z kolei jest dobrym znajomym Adama Michnika. Dosyć dobrze sytuację komentuje wypowiedź Jarosława z 1990 roku, że „Lech jest od niego na lewo”. To on czynił PiS bardziej strawnym i mniej „sekciarskim”. Jego odejście sprawiło, że Jarosław zaczął promować bezbarwnych lizusów i karierowiczów.
Rzeź podejrzanych Dziś trudno w PiS wskazać następców Jarosława. Wcześniej za „delfina” uchodził Zbigniew Ziobro. Po jego odejściu „numerem dwa” w partii stał się Adam Hofman. Jako polityka przeciętnego formatu ocenia tego ostatniego jednak Michał Kamiński, były polityk PiS. Były doradca prezesa jest przekonany, że Jarosław świadomie otacza się miernotami. Jego zdaniem, to właśnie Jarosław zaszkodził prezydenturze brata. „Prezydent zbyt wiele podporządkowywał interesom brata. I zapłacił wielką cenę za jego publiczną aktywność. Stawiam taką tezę: jedynym realnym problemem tej prezydentury był Jarosław Kaczyński” – twierdzi Kamiński. „Owszem, Jarosław jest bardzo mocny intelektualnie, ale on nigdy nie dominował. Lech miał nieporównanie szersze horyzonty i w swoim patrzeniu na świat nigdy nie był więźniem skostniałych pojęć, co jest wadą Jarosława. Owszem, jest Jarosław wielkim graczem, mistrzem politycznych manewrów, charyzmatycznym mówcą, ale w ostatnich latach wielkie koncepty budował nie on, ale Lech. To on na przykład zdefiniował starcie z Platformą, jako spór Polski liberalnej z Polską solidarną, co otworzyło PiS-owi drogę do podwójnego zwycięstwa. Również sam Jarosław wiele razy mówił mi o tym, że jego sukcesy byłyby niemożliwe bez Lecha. I dziś to widać. Choć wielu sądzi, że Kaczyński jest wielkim strategiem, który ma przygotowany szczegółowy plan dla Polski, jest jednak zupełnie inaczej. Bez Lecha jest najnormalniej »pogubiony«”. To właśnie owo „pogubienie” doprowadziło do sytuacji, w której z PiS odchodzą kolejne indywidualności. PiS staje się powoli partią jednego lidera. Analogia z ulubionym politykiem Jarosława Kaczyńskiego, Józefem Piłsudskim, nasuwa się sama. Piłsudski tak dobierał współpracowników, że po jego śmierci nie było wyraźnego lidera, który mógłby przejąć władzę. Podobnie jest dziś w PiS. Partia ma się dobrze, dopóki jest prezes. Gdy jego zabraknie, nastąpi błyskawiczny rozpad. Jak zauważył Kamiński: „patrząc na niego przez ostanie dwa lata, widzę, że to jest inny facet. Pytanie, co go tak zmieniło. Moim zdaniem nie tylko śmierć brata, ale także to, że zupełnie świadomie i cynicznie wyciął całe swoje wartościowe zaplecze. Gołym okiem widać, że nie ma dziś w PiS-ie ludzi, którzy są dla niego partnerami do dyskusji. I którzy mogliby stabilizować go, gdyby jakimś cudem wrócił do władzy”.
Skazany na sukces? Jarosław Kaczyński marzy o powtórce scenariusza węgierskiego. Wiktor Orbán po ośmiu latach przerwy w 2010 roku wrócił do władzy – i to totalnej. Ma większość zdolną zmieniać konstytucję. Wprowadza własną wersję IV RP. To właśnie jest cel Kaczyńskiego. Ma on świadomość, że zdolności Donalda Tuska i Platformy do rządzenia się wyczerpują. Dlatego czeka, aż władza sama wpadnie mu do rąk. Przy obecnym systemie finansowania partii politycznych szansa wykreowania sensownej alternatywy dla PO jest mało prawdopodobna. Natural-nym beneficjantem fiaska rządów PO będzie, więc PiS. Chociaż osoba Jarosława Kaczyńskiego tę sukcesję utrudnia, to jej nie uniemożliwia. „Zmęczenie” rządami Platformy jest ogromne. Gdyby prezes PiS utrzymał przez rok strategię z 2010 roku, to dziś rządziłby razem z PSL. Problem Jarosława Kaczyńskiego polega na tym, że po śmierci brata nie ma partnera, z którym mógłby „robić” politykę. Ma ogromną wiedzę na temat mechanizmów władzy, ale jego poprzedni sposób działania, tonowany przez Lecha, nie zdaje egzaminu. Krótko mówiąc: Jarosławowi Kaczyńskiemu brakuje „stopera” – człowieka, który będzie czynił realizowaną przez niego politykę strawną dla opinii publicznej.
Widmo upadku Lista strat PiS z ostatnich dwóch lat jest ogromna. Fakt, że Zbigniew Ziobro okazał się „zdrajcą”, zadziwia nie mniej niż los Ludwika Dorna („trzeciego bliźniaka”). Chociaż Kaczyński cały czas miał uchyloną furtkę do pojednania z nimi, to fakt, że uważali, iż muszą opuścić PiS, jest znaczący. Najlepszym barometrem kondycji PiS jest liczba rozpoznawalnych liderów. Poza Jarosławem Kaczyńskim zostało w PiS dwóch polityków kojarzonych przez ludzi: Mariusz Kamiński (były szef CBA) i Joachim Brudziński. Chociaż PiS ma wciąż w sondażach 20-30 proc., to ewidentnie rozpoczął się spadek notowań tej partii. Właśnie wybory z 2011 roku były recenzją przywództwa Jarosława Kaczyńskiego. Fakt, że po czterech latach złych rządów, zadłużania państwa na ogromną skalę, opozycja nie była w stanie wygrać wyborów, to głównie jego „zasługa”. Nawet życzliwa Kaczyńskiemu Jadwiga Staniszkis zwróciła uwagę, że otoczył się miernotami. Miażdżący Tuska w felietonach Rafał Ziemkiewicz (trudno posądzić go o sympatię dla PO) kilka miesięcy temu zauważył, że Kaczyński usuwa wszystkich bardziej znaczących polityków ze swojego otoczenia. „Jeden generał i sami kaprale, bez sztabu, bez oficerów zdolnych zastąpić go choćby w najmniejszych potyczkach” – pisał Ziemkiewicz, zaznaczając, że jest pesymistą: „nie słyszałem, aby po sześćdziesiątce ktoś zmienił się na lepsze”.
Czekanie na cud Taktykę Jarosława Kaczyńskiego Ziemkiewicz nazywa „czekaniem na cud”. Po dwóch cudach, których miał doświadczyć w działalności politycznej Kaczyński (załamanie się komunizmu w 1989 roku i powrót jego z bratem z politycznego niebytu), teraz czeka na trzeci. Chce podobnie jak Wiktor Orbán wziąć wszystko. W 2015 roku będzie miał 66 lat – wystarczająco „mało”, aby móc cieszyć się zwycięstwem. Zresztą w PiS pochlebcy już przypominają, że Konrad Adenauer sięgnął po władzę, mając 73 lata. Przyjmując tę perspektywę, prezes PiS może doczekać się upragnionego zwycięstwa w 2019 lub 2023 roku. I właśnie o takie zwycięstwo gra, nie licząc się z kosztami. W 2009 roku zawarł taktyczny sojusz z SLD, prowadził również rozmowy na temat „technicznego” rządu SLD-PSL przy wsparciu PiS, który miał odsunąć od władzy Donalda Tuska. Marzeniem Kaczyńskiego było zmuszenie Tuska do przyłączenia do rządu SLD. Układ „rząd” kontra jednolita opozycja PiS dawałby nadzieję na realizację scenariusza „węgierskiego” (przekazanie całej władzy Jarosławowi Kaczyńskiemu). Dziś widać, że ten scenariusz się nie uda. Na „zmiennika” Tuska lansowany jest Janusz Palikot, który ma zebrać głosy niezadowolonych. Palikot jest energiczny, relatywnie młody (48 lat) i charyzmatyczny. W przeciwieństwie do Kaczyńskiego, Palikot stara się przyciągać do siebie znane nazwiska. Biorąc pod uwagę, że Palikot ma ciche wsparcie rządu, by za trzy lata rządzić wspólnie z PO, trudno jest obstawiać szanse PiS na przełamanie złej passy i wygraną w wyborach. „Limit cudów został wyczerpany” – zauważa Ziemkiewicz i przypomina, że blisko połowa Polaków nie ufa Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dla nich jest groźnym, cynicznym politykiem, który nie cofnie się przed niczym, aby zdobyć władzę. Mając tak negatywny elektorat, trudno realnie liczyć na przejęcie władzy. Dziś paradoksalnie jedyną realną szansą na powrót PiS do władzy jest sukces… Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry) i Nowej Prawicy. Głoszony przez pierwsze z tych ugrupowań program pozwala odebrać głosy nie tylko PiS, ale również SLD i PO. Połączenie „prawicowego” wizerunku z lewicowym (w świetle haseł), populistycznym programem było podstawą sukcesu PiS w 2005 roku. Dziś Jacek Kurski stara się powtórzyć tamto doświadczenie. Ostatnie sondaże wskazujące na notowania tuż „pod progiem” (wynosi 5 proc.) pokazują, że Solidarna Polska startuje z lepszych pozycji niż Ruch Palikota. Z kolei Nowa Prawica zaczyna notować poparcie na poziomie bliskim przekroczenia progu. Uzyskanie przez partię Ziobry około 10 proc. jest realne i może doprowadzić do sytuacji, w której „ziobryści” razem z PiS i PSL będą mieli w nowym parlamencie większość. Realne jest również przekroczenie progu wyborczego przez Nową Prawicę i w ten sposób wzmocnienie ewentualnej koalicji. Aby ten scenariusz był możliwy, Kaczyński musi porzucić retorykę walki z rozłamowcami i przyjąć z powrotem wizerunek (brak agresji i kontrowersji), który zarzucił po przegranej w wyborach prezydenckich. Pytanie tylko, czy jest w stanie jeszcze raz zagrać o dużą stawkę…
Jan Pinski
03 maja 2012"Państwo powinno budować fabryki" - twierdzi, pan poseł Janusz Palikot, który jeszcze nie tak dawno grał na scenie politycznej i demokratycznej rolę „liberała”. Państwo socjalistyczne i demokratyczne zajmuje się już i tak wieloma sprawami, a teraz- jak pan Janusz z kolegami z lewicy dojdzie do władzy - będziemy mieli w Polsce już pełny komunizm, czyli wspólnotę własności.. Prywatna własność jest sparaliżowana już dawno przepisami i nadzorem biurokratycznym nad nią – i nadzór ten rośnie systematycznie-, potem się ją upaństwowi- jak będzie taka potrzeba propagandowa.. Gdyby dzisiaj lud zapytać demokratycznie, czy chce, żeby w Polsce nie było prywatnej własności, jeśli chodzi o firmy i przedsiębiorstwa- to jestem przekonany, że zdecydowana większość odpowiedziałaby, że chce.. (!!!!) Proszę popytać pośród tzw. zwykłych ludzi.. Oni nienawidzą swoich pracodawców, którzy ich zdaniem z nich żyją i nie chcą im dać więcej, choć na więcej zasługują.. Lud nie zajmuje się prawami rynku, lud nie zajmuje się myśleniem- lud kieruje się emocjami w swoim postępowaniu, dlatego socjaliści - z Karolem Marksem na czele – wymyślili coś takiego jak demokracja.. Rządy ludu dla ludu, a tak naprawdę rządy oligarchii w swoim interesie, zamieniających się w tyranię.. Wybór władz w demokracji odbywa się na zasadzie rozgrzanych emocji poprzez fałszywe obietnice mile działające na ucho.. Niedziałające na rozum - tylko na emocje. Gdyby którakolwiek partia lewicowa z przebywających na scenie demokratycznej i politycznej wystąpiła z pomysłem, żeby każdy” obywatel” każdego miesiąca dostawał od państwa po 1 litrze alkoholu - zobaczylibyście Państwo, jaki byłby wynik referendum. Większość w demokracji ma prawie zawsze rację, co nie oznacza, że słuszność.. Trudno się doszukiwać słuszności w liczbie większości.. Liczba- to liczba, a racja- to racja.. Dwie różne kategorie wzajemnie się wykluczające.. Dlatego w demokracji ludowi można wcisnąć wszystko.. I dlatego największy myśliciel naszego kręgu cywilizacyjnego- Arystoteles- zaliczał demokrację, obok oligarchii i tyranii - do ustrojów zwyrodniałych. Do ustrojów zdrowych zaliczał monarchię.. Ale o tym demokraci nie uczą w państwowych szkołach. Tak jak o wielu rzeczach, na przykład o Ustawie Rządowej z 1791 roku.. Jak zwykle każdego roku przypominam mój tekst o Konstytucji 3 Maja - jako zamachu stanu, przypominam poniżej.. Proszę sobie przypomnieć i zapoznać się z faktami.. Propaganda – jak zwykle w tym dniu- będzie ujadać pod niebiosa na temat demokratyczności tej Ustawy, nie wspominając, że wprowadzała ona monarchię dziedziczną..(???) Co zresztą było słuszne, ale zamieniała sojusze.. Likwidowała zasadę powszechnej zgody i Unię z Litwą.. Ale to wszystko w poniższym tekście o Konstytucji 3 Maja.. Ci wszyscy lewicowcy mają wspólne myślenie o gospodarce i o ludzie, bo na głosach ludowych chcą sobie nim porządzić.. Pan Janusz Palikot dodatkowo powiązany jest z międzynarodową Komisją Trójstronną- i być może wykonuje jej zalecenia w kierunku przyspieszania budowy komunizmu.. W każdym razie jeszcze nikt po roku 1989, po roku tzw. przemian – nie wystąpił publicznie z propozycją budowy na nowo komunizmu, z którego zresztą żeśmy tak naprawę nie wyszli- ustrój ten się jedynie przepoczwarzył. „Pracujący w naszych fabrykach towarzysze od spraw technicznych wyprodukowali pastę do zębów, która jest równie dobra, co poprzednia, czyści zęby tak samo, lecz po chwili zamienia się w kamień”- tak mówił nieoceniony Che Guevara, gdy sprawował funkcję ministra w rządzie kubańskim. Ciekawe, czy pasta do zębów wyprodukowana przez państwowy zakład zorganizowany przez biurokrację partyjną- będzie zmieniała się w kamień, czy może w wodę? Co jeszcze potem mówił CHe?
Ano, że trzeba mordować wszystkich tych, co umieją czytać i noszą krawaty.. Może, dlatego pan Janusz Palikot nie występuje w krawacie? Tak jak pan Mike Tyson, mający na brzuchu Ernesto Che. Gdzie pan Janusz Palikot chce pofrunąć na grzbiecie ideologiczno- marksistowskiego- pegaza? Znowu do raju.. Trzeba obniżać podatki i wzmacniać poszanowanie prywatnej własności.. To jest kierunek właściwy. A podnoszenie podatków i osłabianie prywatnej własności trwa bezustannie.. To jest festiwal podnoszenia podatków.. Już wszystko jest takie drogie.. Właśnie pan profesor Witold Modzelewski, twórca i animator podatku VAT w Polsce, z którego to wprowadzania nieźle sobie żyje doradzając jak- zgodnie prawem go nie płacić- i jakoś nikt go nie ściga, tak jak pana Krzysztofa Habicha- swojego czasu, spędził nawet czas w więzieniu- właśnie pan profesor ogłosił na łamach niemieckiego ”Faktu”, że wobec spadku dochodów państwa za pierwsze trzy miesiące tego roku, budżet państwa z końcem roku będzie miał niedobory i biurokracja będzie mniej marnować naszych pieniędzy.. To znaczy o biurokracji nic nie mówił, mówił, że z podatku VAT zabraknie 7 miliardów złotych, z akcyzy - 8 miliardów złotych, z podatku PIT - 8 miliardów złotych no i z podatku CIT- 5 miliardów złotych.. Ile zabraknie budżetowi z innych podatków- nie powiedział.. W sumie 28 miliardów! Pan profesor Witold Modzelewski jest najlepszym doradcą podatkowym w zakresie podatku VAT.. Bo sam go przygarniał, jako obowiązujący w Unii Europejskiej, a więc jest najlepszym specjalistą.. Jego Instytut Studiów Podatkowych ”Modzelewski i Wspólnicy” tłucze straszne pieniądze na doradzaniu w sprawie podatku VAT i jego odzyskiwaniu od socjalistycznego państwa prawnego.. Pan profesor Witold nosi numer OOOO1- jako doradca podatkowy.. Jako twórca tego koszmarnego podatku- powinien mieć numer jeden – i ma! Gdyby komuś udało się zlikwidować ten idiotyczny podatek od wartości dodanej, którego koszt poboru szacuje się na 6-7% wpływających pieniędzy, konsument odetchnąłby z ulgą, a wszystkie biura podatkowe stanęłyby przed groźbą likwidacji.. Firmy nie musiałyby płacić im za obsługę, zmalałyby koszty, a co za tym idzie - ceny w sklepach.. Wszystkim by to wyszło na zdrowie, oprócz tych wszystkich wożących się na plecach ciężko pracujących. W tym pana profesora Witolda Modzelewskiego, współtwórcy tego koszmarnego systemu... Pan profesor był nawet wiceministrem finansów w latach 1992-1996.. W latach 2002-2007 był przewodniczącym Krajowej Rady Doradców Podatkowych.. A obecnie służy w Krajowej Izbie Doradców Podatkowych, jako członek honorowy.. Może ktoś kiedyś, polikwiduje te rady, ten koszmarny system podatkowy, te furtki i drzwi prowadzące do chaosu i bogacenia się tych wszystkich doradców podatkowych, w sposób nieuzasadniony rynkowo, którzy doskonale żyją z tego koszmarnego systemu podatkowego. Ale na razie, póki, co... Pan profesor nawołuje do reform” bez udziału renomowanych ekspertów ze świadka międzynarodowego”(???) Taki narodowy socjalizm, bez międzynarodowego.. Pan profesor doradzał swojego czasu również Samoobronie.. W budowie socjalizmu narodowego.. Trzeba zlikwidować ten obóz koncentracyjny i podatkowy- a nie utrzymując go wymieniać strażników na bardziej ludzkich..
Aniołowie też mogą być oprawcami! Przepisy powodują, że państwo jest bardziej lub mniej opresyjne.. Mniejsza o strażników! WJR
Konstytucja 3 Maja - próba zamachu stanu Każdego roku przy okazji państwowego Święta Konstytucji 3 Maja, środki masowego zakłamania opowiadają o niej nieprawdopodobne wprost bajki: że postępowa, że demokratyczna, że pierwsza w Europie, niepowtarzalna, gdyby weszła w życie, to Rzeczpospolita byłaby krajem miodem i mlekiem płynącym.. Pojęcie konstytucji po raz pierwszy zostało wprowadzone przez Arystotelesa przy podziale na ustroje: zdrowe ( monarchia) i zwyrodniałe ( demokracja, tyrania, oligarchia). W Rzymie, według wizji filozofów stoickich, rządy miały być organizowane i sprawowane zgodnie z zasadą uniwersalnego rozumu i odzwierciedlać uniwersalna konstytucję. Średniowieczni myśliciele chrześcijańscy, głosząc panowanie Boga nad światem, widzieli zamiast ludzkiej konstytucji - państwo ziemskie zorganizowane w ramach monarchii, gdzie wszyscy, od papieża poprzez pomazańca Bożego( króla), arystokracje i lud, są posłuszni obowiązkom Bożym (10 przykazań). Po reformacji Hobbes, Lock, Rousseau ( ten to był zupełny szaleniec lewicowo-komunistyczny!) – lansowali teorię tzw. umowy społecznej. Odbieramy ludziom ich przyrodzoną wolność (od Boga), a w zamian dajemy bezpieczeństwo, które ma zapewnić ziemski rząd. Rewolucja Antyfrancuska (1789) wprowadziła pojecie „obywatela”, uzależnionego od biurokratycznego państwa, a nie od Boga, jako autorytetu dla istoty ludzkiej. Ustawa rządowa z 3.05.1791 roku została zredagowana w tajemnicy przez Stanisława Augusta Poniatowskiego( członek loży masońskiej „Pod trzema hełmami” od 177 7 roku), Ignacego Potockiego (Wielki Mistrz Masonerii), Hugona Kołłątaja – wielkiego orędownika idei oświeceniowej – rozum zamiast woli Boga. Wbrew regulaminowi obrad nie zapoznano wcześniej Izby Poselskiej z jej projektem. I nie zawiadomiono o tym wszystkich posłów, w wyniku, czego w Sejmie pojawiły się tylko 182 osoby na 513 należących do jego składu(!!!). Ustawa Rządowa pozbawiała prawa głosu tzw. szlachtę gołotę ( i słusznie!), bo wisiała ona u klamek magnatów na sejmikach – za pieniądze – głosowała tak, jak jej kazano (ach ta demokracja!). Likwidowała, więc demokrację gołotowo – szlachecką, ograniczając prawo głosu do szlachty, posesjonatów i duchowieństwa (w sumie około 20 % ludzi). Nie była, więc Konstytucja 3 Maja, ani demokratyczna, ani postępowa. Wprowadzała monarchię dziedziczną, gdzie na tronie polskim miał zasiąść elektor saski Fryderyk August, po śmierci Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ustawa Rządowa 3 Maja likwidowała unię z Litwą, wprowadzała pensje dla biskupów ze skarbu państwa( uzależniała kościół od państwa – to, co ma obecnie miejsce we Wspólnotach Europejskich!), uznała religię katolicką za religie panującą, a jednocześnie zagwarantowywała tolerancję wyznaniową (taki ówczesny ekumenizm!). Konstytucja 3 Maja skończyła ze wspaniałą zasadą powszechnej zgody wszystkich (liberum veto!), które obowiązywała w Polsce (i słusznie!) około 300 lat – i wprowadziła zasadę większości podczas głosowania w Straży Praw. Gdyby dzisiaj w Sejmie obowiązywała zasada powszechnej zgody (liberum veto), jeden porządny poseł, o zdecydowanych prawicowych poglądach np. z Unii Polityki Realnej, zablokowałby wszystkie te głupie ustawy, których setki przegłosowała Izba w ciągu ostatnich 19 lat!!!! Ustawa Rządowa, oczywiście nie była pierwsza w Europie. W 1505 roku uchwalono konstytucję Nihil Novi w Radomiu, w 1790 roku we Francji uchwalono Konstytucję Cywilną Kleru, a w Anglii do tej pory nie ma żadnej konstytucji i Wielka Brytania ma się zupełnie nieźle, jeśli chodzi o prawo… Bo jest jeszcze niewybieralna Izba Lordów.. Ale wkrótce masoneria zrobi ją wybieralną… i za jakiś czas – dzięki demokracji w Izbie Lordów – rozwalą resztki zdrowego rozsądku prawnego… Do Ustawy Rządowej wpisano zdanie: „Wszelka władz społeczności ludzkiej początek swój bierze z woli narodu”(!!!) Św. Paweł w grobie się przewraca, bo całe życie twierdził, że „ wszelka władza pochodzi od Boga!” Konstytucja 3 Maja kończyła z nazwą Rzeczpospolita, nowa forma państwowości nie miała mieć, ani godła ani flagi!!! A propos flagi: 3 lata temu Sejm uchwalił, że dzień 2 Maja będzie Dniem Flagi Narodowej; dwa lata temu Prawo i Sprawiedliwość rozdało na ulicach 15 000 flag polskich…. Akurat w dniu (Dzień Polskiej Flagi!), gdy tymczasem wszedł w życie unijny przepis o likwidacji polskiej flagi na unijnych tablicach rejestracyjnych samochodów… To są spryciarze! Trwa powolny proces likwidacji Państwa Polskiego, a oni dla zamydlenia sprawy rozdają na ulicach polskie flagi! Majstersztyk! Państwo Polskie jest w stanie likwidacji, tak jak ponad 200 lat temu… Było wiele politycznego krzyku mającego zasłonić nadchodząca tragedię.. 14 maja 1792 roku zawiązała się Konfederacja Targowicka (13 magnatów, wśród nich Branicki, Rzewuski i Potocki), która w oparciu o armię Katarzyny II ( 400000 wojska!) zapobiegła zmianie sojuszy, ale doprowadziła w rok póżniej do II rozbioru między Rosję i Prusy ( 200 000 wojska!). Urobiona wersja historii przedstawia Konfederację Targowicką, jako zdrajców ojczyzny, bo bronili związków Polski z Rosją; a tych co chcieli przyłączyć Polskę do Prus, stawiając na czele Sasa Fryderyka Augusta – nazywa się bohaterami!!! O ironio losu! Król Prus Fryderyk Wilhelm II nie kiwnął w sprawie polskiej nawet palcem. Król Stanisław August Poniatowski w końcu przystąpił do Konfederacji Targowickiej (miał 60 000 żołnierzy). Obliczył sobie, że nie ma to szans powodzenia… W ówczesnej sytuacji politycznej gwałtowna zmiana sojuszy z Katarzyny II (Niemka zresztą!) na Fryderyka Augusta Sasa była szaleństwem politycznym!!!! Ustawa Rządowa 3 Maja, była tylko próba zmiany sojuszy – nie miała nic wspólnego z niepodległością Rzeczpospolitej!!! Podobna sytuacja miała miejsce w 1989 roku. Tym razem zmiana sojuszy udała się.. masonerii… bo Konstytucja 3 Maja to produkcja też masonerii polskiej powiązanej z francuską! Porzuciliśmy, więc Moskwę na rzecz Brukseli. Stronnictwo Pruskie okazało się wyjątkowo mocne przy poparciu rządu USA, a Rosja zbyt słaba, by nas utrzymać… Oczywiście ja osobiście jestem za niepodległością Polski, ale Polska wkrótce stanie się prowincją Wspólnot Europejskich, w przyszłości Unii Europejskie zarządzanej przez Komisję Europejską z głównym rozgrywającym – Niemcami… USA popierały Polskę, aby ta weszła do Wspólnot Europejskich, bo jest to w interesie USA!!! - przeciw Federacji Rosyjskiej, … ale nie w interesie Polski!!! Z niepodległością możemy się pożegnać, mieliśmy ją przez 15 lat do 1 maja 2005 roku…. Teraz tylko gorzej w tym zakresie… Jak biurokracja, przepisy, rządy Brukseli dadzą nam w kość - to zobaczymy! Ciekawe, że po II Wojnie Światowej, Alfred Lampe ( działacz agenturalnego Związku Patriotów Polskich) głosił konieczność pogodzenia i łączenia dwóch świąt: 1 Maja – jako święta internacjonalnego z 3 Maja jako święta Polaków. Do pomysłu Lampego dookoptowano 2 Maja (Święto flagi!) – tworząc długi weekend ku radości gawiedzi. Być może wkrótce, wobec walca „europejskich” przepisów, podatków i „dopłat” – jak mówi Mikołaj Davila – „przeżyje tylko to, co umie pełzać”…. I w tych czasach nie ma żadnych zdrajców, mimo, że oddali nas pod kuratelę obcych… Nieprawdaż? A PiS.. nawet nie kwapi się do likwidacji tego idiotycznego komunistycznego święta - jakim jest 1 Maja.. No to niech się Święci 1 Maja.. Towarzysze…
"Do nowego porządku potrzebuję, żebyś napisał mi krótką, niejasną konstytucję”- powiedział Napoleon do ojca Sieyesa, zwolennika demokracji( Fernando 1999). Dlaczego niejasną? Żeby władza mogła łowić wydajniej ryby w mętnej wodzie.. Bo ustawa zasadnicza, gdy pełna jest szczegółów, jest jak plan inwazji przygotowany przez władzę przeciw ludziom, którzy tej konstytucji potem podlegają.. No i tradycyjnie… Diabeł tkwi w szczegółach.. Torując drogę do piekła.. ”Wolność nie istnieje bez moralności, a moralność bez wiary”- twierdził Aleksis de Tocqueville. Proszę poszukać w naszej konstytucji, pisanej przez pana Ryszarda Kalisza i Aleksandra Kwaśniewskiego zapisów dotyczących moralności i wiary.. Próżno by szukać.. Dlatego dla nowego porządku napisali niejasną Konstytucję, bez wiary i moralności. Mętną- jak brudna woda. Niejasną, sprzeczną, zawierającą prawa człowieka, a nie obowiązki wobec Boga.. I od tego zaczyna się całe zło… A potem już idzie z górki. Jak moralności nie ma - jest wszystko. Wszystko jest równoprawne- i dobro i zło. A przecież na dwóch różnych biegunach jest dobro i zło. Nie w jednym szeregu- a naprzeciw siebie.! Lewica ustawia dobro ze złem obok siebie.. One - jako dwie różne kategorie – stoją naprzeciw siebie. I nie jest tak, jak powiedziała jedna pani psycholog w polskim radiu: „każda rodzina ma swój dekalog”(????) Cooooo? To ile tych dekalogów jest? Tyle ile rodzin? To jest właśnie relatywizm.. Dekalog jest jeden, a rodzin jest wiele.. Najlepiej jak postępują zgodnie z nim.. Wtedy przynajmniej wiadomo, co jest dobre, a co złe.. I jest jakiś porządek.. Jak każdy ma swój własny dekalog- panuje wielki nieporządek? W” święto pracy”, gdy pan Miller z panem Palikotem walczyli ze sobą o przywództwo na Lewicy obejrzałem film, pani Agnieszki Holland, kobiety o poglądach lewicowych, tak jak jej tata - Henryk Holland wieloletni członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pod tytułem
”Całkowite zaćmienie”, bo ostatnio zacząłem oglądać filmy, które czasami gdzieś trafię za 5 złotych, postanowiłem nadrobić wieloletnie zaległości w tej dziedzinie propagandy, bo jak nauczał ojciec duchowy lewicy światowej” Największą ze sztuk jest film”. Przyznam się Państwu, że kiedyś nawet byłem kinomanem.. To były lata osiemdziesiąte, głównie oglądałem sensacyjne filmy amerykańskie.. To była nowość na polskim rynku.. Może, dlatego.. W każdym razie oglądałem, jako student w stolicy, tak jak chodziłem wiele do teatru, bo lubiłem teatr i film.. W sztukach klasycznych raczej propagandy nie było,. W amerykańskich filmach sensacyjnych- również.. Ale to były lata osiemdziesiąte, ubiegłego wieku, a nie lata wieku XXI gdzie króluje polit-poprawność, czyli rodzaj nowej niepisanej cenzury, ściślej marksizm kulturowy, marksizm kulturowy wymierzony głównie przeciw chrześcijańskiej moralności, dekalogowi i zasadom prawa rzymskiego. Trudno wtedy było sobie wyobrazić film na przykład o miłości homoseksualnej dwóch kowbojów(????) I żeby zgarniał nagrody Akademii Filmowej.. Dzisiaj lewica próbuje tego rodzaju dewiacje uczynić normą.. Żebyśmy się wszyscy przyzwyczaili, że miłość kobiety i mężczyzny, to to samo, co miłość dwóch mężczyzn.. Związek sodomitów - pokazany w filmie ”Całkowite zaćmienie” dotyczy poety Artura Rimbaud i Paula Verlaine’a. Artur miał wtedy 17 lat(!!!) - nawet nie był dojrzałym mężczyzną - był dzieckiem, tak jak dziecko, z którym zadawał się pan Roman Polański. Dziewczynka miała 13 lat - i do tej pory jest ścigany przez prawo Stanów Zjednoczonych.. Ale pedofilem – przez propagandę nie jest nazywany.. Bo to jest ”wielki” reżyser! Wielki lewicowy reżyser - wystarczy obejrzeć jego film ”Piraci”. Wydawałoby się, że jest to wyłącznie przygodowy film.. A jest to przygoda połączona z propagandą Rewolucji Francuskiej.. „Bracia marynarze”, „Zwycięstwo albo śmierć”. Władzę na statku bierze w imieniu braci - jakichś tam.. Piękna Maria Dolores przechodzi na stronę rewolucjonistów, rewolucjonista jest wart tego tronu.. ”Zwycięstwo albo śmierć”. Nowy kapitan nazywa się Kapitan Red, co po angielsku znaczy Kapitan Czerwony.. Ktoś mówi, że to jest ”rycerz świętego grobu”- to nie istotne - odpowiada ktoś inny.. Dowodzący królewskim statkiem to sztywni idioci, bez polotu, płochliwi i głupi. Mądrzy są rewolucjoniści, za nimi jest marynarski lud - zupełnie jak w Piotrogrodzie za Lenina. Tylko wtedy Lenin robił zamach stanu, przeciw Kiereńskiemu.. Aurora nigdy nie wystrzeliła.. Taki to produkcyjniak ideologiczny nakręcił pan Roman Polański. Viva Zapato! A po polsku - Niech żyje Szewc! Co obejrzę jakiś film - zaraz Państwu doniosę, co w nim lewica zawarła, jakie lewicowe treści... Film pani Agnieszki Holland - to film o związku pedofilskim - de facto. Obrzydliwa scena obcowania dorosłego mężczyzny z dzieckiem.. Rzygać się chce! I „poeta” Artur Rimbaud wygłaszający jakieś mętne teksty.. Wielki buntownik - zwolennik Komuny Paryskiej, tak jak jego” partner”.. Na tle wspaniałej scenerii Paryża i Londynu, pani Agnieszka wpisała się w najnowsze trendy współczesnej lewicy.. Podnosi do rangi cnoty - homoseksualizm, i to w wydaniu dziecięcym.. Jest to film z 1995 roku. Krok po kroku w kierunku dekadencji, obskurantyzmu, wyciąganiu z człowieka najbardziej mrocznych pokładów podświadomości seksualnej.. To są „ wielcy „ artyści kina, których hołubi Salon.. Nowoczesna lewica- w nowoczesnym wydaniu.. Przy okazji popierając „wielkie” wydarzenia historyczne o charakterze lewicowym.. Rewolucję Antyfrancuską i Komunę Paryską. Pani Agnieszka mieszka, na co dzień za granicą - we Francji, kiedyś najwierniejszą córą Kościoła Powszechnego. Dzisiaj zlaicyzowana, raczej zmuzułmaniona, ale Maria Le PEN osiągnęła już prawie 20 % poparcia.. Mieszkając za granicą, co jakiś czas wtrąca się w sprawy Polski.. A to przeciwstawiała się budowie pomnika pomordowanych Polaków przez Ukraińców, a to popierała kręcenie bluźnierczego filmu ”Tajemnice Westerplatte”, no i popierała wciągnięcie Polski do unijnego kołchozu.. Czego owoców doświadczamy dzisiaj.. W roku 2008 została ambasadorką Europejskiego Roku Dialogu Międzykulturowego..(????) To jest kobieta światowa, i „ wielki” reżyser..! Dialog międzykulturowy… A co to takiego? Żeby wszystko lepiej wymieszać, wstrząsnąć, opleść - i zbudować w przyszłości jedną globalną religię. Jak się nie uda po dobroci - to siłą? Na razie po dobroci na fundamencie dialogu.. Bo powiedzmy sobie szczerze: co my katolicy, mamy wspólnego z religią, muzułmańską czy judaistyczną? Ale dialog międzykulturowy będzie trwał dopóki, dopóty te religie się nie połączą, albo ktoś je połączy. Film ma być - między innym - takim spoiwem.. Urabiać, urabiać i jeszcze raz urabiać.. Wmawiać, narzucać, manipulować i kołować.. No i mieszać, żeby nikt już się nie połapał gdzie jest dobro, a gdzie zło.. Spacyfikować starą świadomość - zaszczepić nową.. Wyhodować nowego człowieka w Nowym Wspaniałym Świecie, pozbawionym przeszłości i tradycji, wywracając wszystko do góry nogami.. Ale… Póty dzban wodę nosi….póki w czasie suszy szosa sucha. Ale jak zamoknie, zacznie się ślizgawica.. I ktoś to w końcu połamie nogi… WJR
Komorowski nagle próbuje być koncyliacyjny
1. Prezydent Komorowski wczoraj przy okazji podpisywania nowelizacji ustawy o godle, barwach i hymnie RP oraz ustawy o sporcie, wprowadzającej obowiązek umieszczania orła na strojach reprezentacji Polski, dosyć niespodziewanie zaapelował do wszystkich środowisk politycznych i zawodowych, aby w czasie Euro 2012 nie organizowały protestów. Sformułował to następująco, „jeżeli chcemy, żeby to wielkie wydarzenie sportowe wiązało nas mocniej pozytywnymi przeżyciami, to warto przemyśleć, czy wszystkie, pewnie w znacznej mierze ważne racje, stojące za pomysłami na strajki, demonstracje, manifestacje - po prostu przenieść na późniejszy okres”. To rzeczywiście interesująca próba zadbania o spokój w okresie, kiedy będą się w Polsce odbywały rozgrywki Euro 2012, tyle tylko, że zgłoszona stanowczo za późno i po długim milczeniu Komorowskiego w sprawach, w których olbrzymie niezadowolenie społeczne narastało całymi miesiącami.
2. Jedna z nich do sprawa wydłużenia wieku emerytalnego do 67 lat dla kobiet i mężczyzn. Nie dość, że rządzący Platforma i PSL (a to z nimi jak można się domyślać, co najmniej sympatyzuje obecny prezydent), zignorowali blisko 2 mln podpisów zebranych przez związkowców z Solidarności, aby w tej sprawie zorganizować referendum, to jeszcze w najwyższym stopniu ich irytują, przedstawianą argumentacją. Te argumenty to wyraźne podwyższenie przyszłych emerytur dla kobiet nawet o 70% a także spodziewany brak rąk do pracy w Polsce już w najbliższych latach. Na obydwa ludzie reagują niezwykle nerwowo. Już raz, bowiem w roku 1998 obiecywano Polakom wysokie emerytury z OFE reklamując je telewizyjnymi spotami, w których starsi ludzie odpoczywali nad ciepłymi morzami pod palmami a już w 2009 roku okazało się, że pierwsze emerytury wypłacane kobietom z filara kapitałowego nie przekraczają 100 zł miesięcznie. Przewidywany brak rąk do pracy w Polsce powoduje wręcz furię u ponad 2 mln bezrobotnych w tym w szczególności ponad 1 mln w wieku od 18 do 34 lat, którzy zaczynają swoje dorosłe życie od bycia bezrobotnymi, a także u ponad 1 mln tych, którzy już na stałe opuścili Polskę poszukując miejsc pracy poza jej granicami. Poza tym wręcz cegłę do wprowadzenia Polaków w błąd w sprawie wieku emerytalnego, dołożył sam prezydent Komorowski. W czasie kampanii wyborczej w 2010 roku, zaprzeczał, że jest konieczne podwyższenie wieku emerytalnego twierdząc „ można stworzyć możliwość wyboru - na przykład z wyższą emeryturą. Nic na siłę”.
3. Druga z tych spraw wywołujących masowe niezadowolenie i związane z nim protesty to nieprzyznanie miejsca na multipleksie dla TV Trwam. Mimo już ponad 2 mln podpisów, marszów, w których uczestniczyło już kilkaset tysięcy ludzi w kilkudziesięciu miastach Polski, przedstawiciele w KRRiT z nominacji prezydenta Komorowskiego, Jan Dworak i Krzysztof Luft, wręcz drwią sobie z sytuacji, do której sami doprowadzili. Szef KRRiT powtarza, że do jego instytucji przyszło 60 tysięcy listów z podpisami, ale on ich nie będzie liczył, bo nie ma do tego ludzi w sytuacji, kiedy zatrudnia on aż 130 pracowników. Z kolei Krzysztof Luft zapewnia, że TV Trwam będzie nadawała i bez miejsca na multipleksie, choć nie dodaje, że żeby ją odbierać, potrzebna jest albo antena satelitarna albo wykupienie abonamentu w kablówce.
Prezydent Komorowski nigdy nie zareagował na tego rodzaju wypowiedzi swoich przedstawicieli w KRRiT, które nie tylko nie wychodzą naprzeciw oczekiwaniom milionów protestujących Polaków, a wręcz ich wypowiedzi są dolewaniem oliwy do ognia.
4. W tej sytuacji jego obecna koncyliacyjna postawa i apele do potencjalnych protestujących, aby tego nie robili, bo popsują sportowe święto, jest jak to określił rzecznik Solidarności „ponury żart i hipokryzja”. Panie Prezydencie z takimi apelami mógłby Pan występować, gdyby w tych dwóch sprawach, chociaż przysłowiowym palcem Pan by kiwnął. A ponieważ nie zrobił Pan nic, a nawet uczestniczył we wprowadzaniu Polaków w błąd w sprawie wieku emerytalnego, to trudno się dziwić, że ten apel spotkał się z takim chłodnym odzewem. Zbigniew Kuźmiuk
Wielka ulga prokuratury Dwóch gangsterów, w tym szef szajki złodziei samochodów, Igor Ł., ps. „Patyk”, usłyszało od prokuratury łódzkiej zarzut zabójstwa gen. Marka Papały. Złodzieje mieli zastrzelić szefa Policji, w czasie, gdy kradli mu samochód marki Daewoo Espero. Na sprawców zabójstwa naprowadził Policję jeden z pięciu złodziei, uczestników napadu na generała, dziś świadek koronny. Po 14 latach śledztwa, najważniejszego ze wszystkich śledztw, traktowanego przez całą Policję, jako „sprawa honoru”, ogłoszono przełom. Kiedy jednak prokuratura, beznamiętnie, bez najmniejszego nawet śladu satysfakcji z tego przełomu przekazywała opinii publicznej niektóre szczegóły śledztwa, powiało grozą, bo usłyszeliśmy tak nieprawdopodobne rzeczy, że można było sobie natychmiast wyobrazić zakończenie innego śledztwa, w sprawie morderstwa Krzysztofa Olewnika, gdzie sprawcą okazuje się jego siostra lub ojciec. No, ale o wiarygodności i niezależności prokuratury, po jej oficjalnym oddzieleniu się od struktur rządowych, najlepiej świadczy pewne posiedzenie rządu, które zadecydowało o niedopuszczeniu do badania zwłok śp. Przemysława Gosiewskiego przez amerykańskiego patomorfologa prof. Michaela Badena. Czytelnicy ze starą kliszą pamięci mogą sobie przypomnieć śledztwo w sprawie morderstwa małżeństwa Jaroszewiczów, o które oskarżono pospolitych przestępców, nad którymi w końcu zlitował się sąd. Sprawa została umorzona w związku z niewykryciem sprawcy. Nawet nie dowiedzieliśmy się, jaka była reakcja prokuratury okręgowej w Warszawie na zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez pisarza Henryka Skwarczyńskiego, który spotkał się w USA z człowiekiem, który twierdził, że polecenie zamordowania byłego premiera Piotra Jaroszewicza otrzymał od generała Wojciecha Jaruzelskiego. Cisza objęła też książkę Skwarczyńskiego pt. „Jak zabiłem Piotra Jaroszewicza” - wydaną przez Arcana w 2009 roku. Książka będąca relacją ze spotkania z mordercą, zawiera bardzo ciekawe informacje, m.in. dotyczące motywów tego mordu. Ale wróćmy do śp. Marka Papały. Jednym z pierwszych, który zaatakował byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Zbiorę, był były premier Leszek Miller. Za to, że za urzędowania Zbiory śledztwo w sprawie śmierci Papały powędrowało do USA i objęło swym oskarżeniem o podżeganie do morderstwa biznesmena polskiego pochodzenia Edwarda Mazura. Zdaniem Millera, Ziobro powinien Mazura już przeprosić. Najwięcej do powiedzenia o zaskakującym przełomie w sprawie morderstwa Marka Papały ma dziennikarz śledczy Jerzy Jachowicz. Szkoda, że ktoś taki nie trafi do prokuratury, chociaż, co ja piszę, nie życzę mu przecież niczego złego. Jako dziennikarz śledczy jest jednak niezastąpiony? Napisał na niezależnej.pl, że wiadomość prokuratury jest humbugiem. Nigdy nie zdarzyło się, bowiem, aby złodziej samochodu zabił jego właściciela. Gang złodziei kradł tylko luksusowe samochody, a na Daewoo Espero mógłby tylko splunąć. Gdyby gen. Papała został zastrzelony przez „Patyka”, gangsterzy Mokotowa, w obawie o własne lewe interesy, już po kilku godzinach, wiedzieliby, kto to zrobił i zawiadomiliby o tym Policję. Poza tym, Policja twierdziła, że tuż po morderstwie Marka Papały zatrzymała jednego ze złodziei, który przekazał im wersję o zamordowaniu szefa Policji przez „grupę esbecko-polityczno-biznesowo-mafijną”, ale zaraz go wypuszczono na wolność, bez aresztu i maglowania. Teraz, po latach, prokuratura wraca do tej wersji. Inny dziennikarz śledczy Dariusz Kos rozwija na portalu wPolityce.pl sprawę „luksusowych samochodów”, które kradli gangsterzy. Daewoo Espero w 1989 roku, kiedy zamordowano Papałę, był już modelem bardzo starym, niepopularnym, brakowało do niego części. A według Policji, taki właśnie samochód zamierzało ukraść aż 5 złodziei. Innym zdumiewającym faktem, jest przypadkowy wybór auta należącego do samego szefa Policji. Przypadkiem jest i to, że Papała idzie do samochodu i przypadkowo nakrywa złodziei. Przypadkowo też złodziej wyciąga broń i całkiem przypadkowo strzela, raz i celnie, w głowę generała. Brzmi to tak jak słynne ostatnie zdanie samobójcy Ireneusza Skuły: „towarzysze nie strzelajcie”. Wersja oficjalna potwierdziła, że zabił się trzema strzałami w brzuch. Szkoda, że nie w plecy, byłby to jeszcze bardziej ciekawy przypadek w historii kryminalistyki, świadczący o wyjątkowym wygimnastykowaniu samobójcy. Redaktor Kos słusznie zauważa, że Służba Bezpieczeństwa zawsze do mokrej roboty wybierała ludzi z półświatka. Dlaczego SB? Ponieważ w otoczeniu byłego szefa Policji, jak pisze, aż roiło się od byłych funkcjonariuszy byłej SB, a wiedza, jaką o esbekach posiadał Papała, nie pozwala wierzyć w przypadki. Jerzy Jachowicz konkluduje, że prokuratura, chcąc się jak najszybciej uwolnić od tego śledztwa, dała się przekierować na kolejne fałszywe tropy, chroniąc tym samym faktycznych mocodawców morderstwa. Stąd wreszcie ta ulga. Wojciech Reszczyński
W rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja Konstytucja 3 Maja, uchwalona w obliczu coraz wyrazistszej groźby upadku Polski, wydawała się zasypywać konkretne podziały. Zniesiono wolną elekcję, ustanowiono dynastię, wzmocniono władzę wykonawczą, skasowano liberum veto, potępiono prześladowania religijne, przyznano prawa publiczne i polityczne mieszczanom i chłopom – JadwigaSztaniskis Dzisiejsza rocznica Konstytucji 3 Maja winna nas skłonić do refleksji m.in. na temat: Ile jest państwa w polskim państwie? Co jest naszą racją stanu i czy rządzenie sprzyja jej realizacji? Czy nie grozi nam fragmentacja Polski poprzez próby regionalnej autonomizacji? O co chodzi w wewnętrznych podziałach i czy sposób ich wyrażania daje szanse na wzmocnienie Polski? Jaki jest realny układ interesów poza Polską i jakie są tego reperkusje w naszym kraju? - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Józef Szujski, późniejszy wybitny historyk szkoły krakowskiej, jako młody 25-letni publicysta polityczny, pisząc w 1860 roku - w przeddzień wybuchu powstania styczniowego - o atmosferze poprzedzającej powstanie Konstytucji 3 Maja, zwrócił uwagę na kilka elementów.
Po pierwsze, rozejście się historii Polski i historii Europy. O ile ta druga, od XVI wieku, wzmacniała państwa - czemu sprzyjał także wcześniejszy przełom nominalistyczny - to w Polsce, jak pisze, "w coraz większym stopniu ginął organizm państwa w coraz bardziej samodzielnym narodzie". I to właśnie, paradoksalnie, otwierało w Polsce przestrzeń dla zewnętrznych, politycznych wpływów. Bo to, co w założeniu, miało być najwyższym wyrazem "narodowej woli" (wolna elekcja króla, brak dynastyczności i liberum veto) w sytuacji rozdarcia na frakcje szukające zewnętrznego poparcia (i zapominające o "interesie ogólnym") prowadziło wprost do zgubnej koncepcji "monarchii zewnętrznej".
Po drugie, zbyt wiele sfer i wolności "wyłączonych" (stanowych przywilejów), co, w połączeniu ze zbyt małym naciskiem na oświatę, gubiło naród, odbierając mu - pisze Szujski, cytując Zamojskiego - "moralność, samowiedzę i poczucie honoru".
Po trzecie, głębokie wewnętrzne pękniecie polityczne. Przed obradami Sejmu Czteroletniego, który uchwalił Konstytucję 3 Maja, był to podział na reformatorską "Familię" (szukającą wsparcia politycznego w Rosji, i w Austrii, a inspiracji - we Francji) i - konfederację barską, broniącej niepodległości, tożsamości i swobód narodu, ale niedoceniającej potrzeby reform. Konfederacja poniosła klęskę także dzięki oczernianiu jej wobec opinii międzynarodowej, i, jak pisze Szujski, "swemu nielegitymizmowi w Europie". Konstytucja 3 Maja, uchwalona w obliczu coraz wyrazistszej groźby upadku Polski, wydawała się zasypywać te podziały. Zniesiono wolną elekcję, ustanowiono dynastię, wzmocniono władzę wykonawczą, skasowano liberum veto, potępiono prześladowania religijne, przyznano prawa publiczne i polityczne mieszczanom i chłopom. Było jednak za późno. Rosja, wcześniej atakująca Polskę za anarchię (i tym usprawiedliwiająca pierwszy rozbiór i "zewnętrzną kuratelę"), gdy pojawiła się możliwość poprawy, poparła przeciwników konstytucji; a więc - anarchię właśnie. Sam król też przeszedł do Targowicy. I podpisał, z milczącym przyzwoleniem sejmu niemego, drugi rozbiór Polski. Czy coś z tego jest aktualne także dziś? Dzisiejsza rocznica Konstytucji 3 Maja winna nas skłonić do refleksji na ten temat. Ile jest państwa w polskim państwie? Co jest naszą racją stanu i czy rządzenie sprzyja jej realizacji? Czy nie grozi nam fragmentacja Polski poprzez próby regionalnej autonomizacji? O co chodzi w wewnętrznych podziałach i czy sposób ich wyrażania daje szanse na wzmocnienie Polski? I czy metody walki politycznej nie są podobne? Jaki jest realny układ interesów poza Polską i jakie są tego reperkusje w naszym kraju?
Jadwiga Staniszkis
Nieudolność czy polityczne gierki? Nieudolność i amatorszczyzna polskiej policji i prokuratury są wręcz nieprawdopodobne. Wydawało się, że nie może już być nic bardziej kompromitującego policję i prokuraturę, niż śledztwo w sprawie porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Jednak to, co nam zaserwowano w ostatnim tygodniu w sprawie zabójstwa gen. Marka Papały, musi wywołać lęk o to, czy obydwie te instytucje nie skazują nas na życie w świecie absurdu. Chyba, że gra idzie o coś całkowicie innego.Oto po 14 latach od czasu zabójstwa byłego komendanta głównego policji, prokuratura nagle obwieszcza, że zginął on od kuli złodzieja samochodów Igora Ł. pseud. „Patyk”, powiązanego w tamtym okresie – czerwiec 1998 rok – z gangiem pruszkowskim. „Patyk”, co jest ważne, mimo, że był szefem szajki złodziei, płacił haracz bossom „Pruszkowa” od każdej sztuki skradzionego pojazdu oraz umówiony procent od zysku z jego sprzedaży. Zajmował, więc poślednie miejsce w hierarchii mafii pruszkowskiej. Igor Ł. – jak twierdzi dziś prokuratura – zastrzelił gen. Papałę w czasie napadu rabunkowego na jego samochód produkcji żerańskiego Daweo marki Espero. Na miejscu zbrodni jej świadkami miało być czterech innych członków szajki „Patyka”. Tak duża liczba wtajemniczonych praktycznie przesądzała, że wiedza o tym, kto zabił tak wysoko uplasowanego policjanta, w świecie mafijnym nie byłaby długo tajemnicą. W takiej sytuacji, „Patyk” nie tylko nie miałby ochrony ze strony bossów „Pruszkowa”, ale zostałby zadenuncjowany przez „swoich” przed policją i prokuraturą, w obronie poważnych mafijnych interesów. To tylko jeden z wielu słabych punktów obecnego oskarżenia. Fala krytyki wersji podanej teraz przez policję i prokuraturę już przetoczyła się przez media, nie będę, więc jej powtarzał. Przypomnę jedynie, że sam należałem do jej najostrzejszych krytyków, ponieważ ilość wątpliwości jest tak liczna, że pod ich naporem przebieg zdarzenia, a później kilkanaście lat błądzącego po omacku śledztwa, wyprowadzonego rzekomo w pole właśnie przez „Patyka”, wydaje się niemal niemożliwa. Pozostawmy na chwilę z boku sprawę wiarygodności „starej” wersji policji i prokuratury, wedle której wykonano zabójstwo na zlecenie, które miał wydać amerykański biznesmen polskiego pochodzenia Edward Mazur, z „nową” wersją, z „Patykiem” w roli głównej. Niezależnie, bowiem od tego, sprawę spowijają opary absurdów. W obrębie jednej instytucji, która wspólnymi siłami winna próbować rozwikłać najważniejszą zagadkę kryminalną – a może też polityczną – powstaje chorobliwa rywalizacja. Łódzka prokuratura, która przejęła śledztwo z Warszawy dwa lata temu, nie była nawet łaskawa skontaktować się z prokuraturą warszawską, tylko z grubej rury podczas konferencji prasowej ogłosiła swój sukces. Nikt nie wie, czy obudowany dostatecznie silnymi dowodami. Widać już po pierwszych reakcjach, zajmującego się sprawą 14 lat prok. Jerzego Mierzewskiego z Warszawy, że wyścig do sukcesu rozgrzewa obydwie strony do czerwoności. Czy nie jest możliwe, że mylą się obydwie? Słabością pierwszej, „warszawskiej” jest to, że główna konstrukcja opiera się na oskarżeniach świadka koronnego. To samo słyszymy o drugiej, „łódzkiej”. Tam też „Patyka” oskarża świadek koronny, dawny jego kumpel. Przesiedział kilka lat w więzieniu, dzięki zeznaniom właśnie „Patyka”, który miał wtedy status świadka koronnego. Może, więc nie o prawdę w tej chwili chodzi. A jedynie o wywołanie sensacji, która ma być dobrą pożywką do przeżuwania, gotową zastąpić mało strawne obecnie potrawy polityczne. Jerzy Jachowicz
Majowe strajki 1988 roku 24 lata temu młodzi robotnicy, studenci i uczniowie, podjęli walkę z reżimem komunistycznym, jako spadkobiercy ideałów Kolumbów – nazywając siebie generacją 1988. W drugiej połowie kwietnia 1988 roku doszło do fali protestów. Jako pierwsi zastrajkowali pracownicy komunikacji miejskiej w Bydgoszczy – 25 kwietnia, dzień później Huta im. Lenina w Nowej Hucie, a 29 kwietnia – huta w Stalowej Woli. Na Wybrzeżu strajkowała przez dziewięć dni (2-11 maja) Stocznia Gdańska oraz kilka dni studenci z Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Wspomagali ich działacze FMW, WiP oraz wielu innych niezależnych organizacji. To właśnie przedstawiciele młodego pokolenia, któremu była obca obojętność starszych działaczy „Solidarności”, jak i strach przed reżimem komunistycznym, zorganizowali te strajki. To młodzieżowe parcie na strajk uwidoczniło się już podczas wiecu przy plebani kościoła św. Brygidy w niedzielę 1 maja. Na wiecu przemawiał m.in. Wałęsa. Nawoływał do spokoju, przekonywał, że wszystko odbywa się pod kontrolą „Solidarności”. Odpowiedziało mu gromkie: „Jutro strajk!” wykrzyczane przez młodych stoczniowców i działaczy młodzieżowych z organizacji opozycyjnych. Jak się rzekło, tak się stało. W poniedziałek 2 maja wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej. Zorganizowali go młodzi robotnicy, którzy obok żądań płacowych podnieśli również postulat reaktywowania NSZZ „Solidarność”.
Wsparcie niezależnej młodzieży Młodzież m.in. z Federacji Młodzieży Walczącej włączyła się w strajk w stoczni i wydatnie wsparła protest majowy na wielu płaszczyznach. Mariusz Wilczyński pojawił się w stoczni w pierwszym dniu strajku razem z Jarkiem Rybickim i Jackiem Kurskim. Później Wilczyński wrócił na miasto, aby sprowadzić do stoczni Dariusza Krawczyka, który miał zorganizować w stoczni poligrafię. Pojechał po Darka do szkoły na Przymorzu. Ten akurat prowadził lekcję. Kiedy dowiedział się o strajku zwolnił się z zajęć w klasie i tak jak stał ruszył organizować strajkową drukarnię. Na teren stoczni przedarł się biegnąc między kordonami ZOMO z plecakiem wypełnionym „domowej roboty” sprzętem poligraficznym. Parę godzin później światło dzienne ujrzały: stoczniowy biuletyn „Rozwaga i Solidarność”, komunikaty Komitetu Strajkowego, liczne plakaty oraz pamiątkowe znaczki pocztowe powielane metodą sitodruku. Farbę zorganizowano według „kultowej” receptury, uzyskując ją z mieszaniny pasty komfort z tuszem. Po pewnym czasie do grona drukarzy z MW przyłączyło się kilku młodych stoczniowców oraz członkowie Ruchu „Wolność i Pokój”. Powstała w ten sposób ekipa była m.in. organizatorem dwóch audycji nadanych ze stoczni na fonii telewizyjnej. Federacja wspierała stoczniowe protesty także drukując ulotki i prasę strajkową poza stocznią. „Monit” - pismo FMW Gdańsk i Gdynia wydanie specjalne, stał się w tych dniach dziennikiem. Oprócz codziennej pracy przy druku „Monitu” młodzież z FMW uczestniczyła także w kolportażu i druku codziennej ulotki, sygnowanej przez Komitet Strajkowy w Stoczni, która była kolportowana w bardzo dużym nakładzie w Trójmieście. Ulotka powstawała w stoczni, ale diapozytywy szły na wszystkie zakonspirowane drukarnie w Trójmieście. Dokonywano akcji ulotkowych, malowania murów, pojawiały się także inicjatywy na rzecz strajkujących robotników i studentów w szkołach, jak przerwy milczenia (główna akcja tego typu odbyła się w trójmiejskich szkołach ponadpodstawowych 5 maja), niezależne apele, śpiewy pieśni patriotycznych. Uczniowie z Liceum Plastycznego w Gdyni ogłosili spontanicznie w dniu 4 maja pogotowie strajkowe. Wielu działaczy FMW codziennie angażowało się w pracę kurierów, podtrzymując łączność i donosząc wsparcie dla strajkujących. Olgierd Buchocki, jako oficjalny przedstawiciel FMW dołączył do strajkujących studentów na UG i PG. „- (...) Nadzieję podtrzymał strajk studencki. Na wezwanie Jana Pastwy, drużynowego naszej „Czarnej Czwórki” wieziemy kuchnię polową na „Humanę”. Taka była widać nasza rola, żeby zapewnić logistykę, dla tych, którzy mieli wtedy przywilej strajkować. Z tego przywileju niewielu odważyło się skorzystać. Tym większa chwała tym, co dali świadectwo, zwłaszcza młodemu pokoleniu stoczniowców (...)” – wspomina po latach Grzegorz Bonk, działacz FMW i członek Związku Harcerstwa Rzeczpospolitej. Warto przypomnieć, że w strajku w stoczni uczestniczyła także mocna ekipa FMW związana z kibicami Lechii Gdańsk ze śp. Tadeuszem Duffekiem na czele. W maju strajkująca stocznia otrzymała od „biało – zielonych” kibiców potężne wsparcie w dniu 7 maja podczas meczu z Górnikiem Wałbrzych. Najpierw fani Lechii na stadionie przez 90 min. skandowali „Stocznia Gdańska!” i inne solidarnościowe okrzyki. Następnie kibice z tzw. młyna, pod hasłem „Bić gestapo!” wykrzykiwanym przez cały stadion, prowadzili na trybunach regularną bitwę z ZOMO. Po meczu zaś cały ten tłum ruszył pod stocznię tocząc po drodze wielogodzinne walki z milicją. Lechistom udało się dotrzeć do stoczni i wspólnie ze strajkującymi robotnikami skandowali do późnych godzin wieczornych wolnościowe hasła.
Grupy Pomocy Strajkowej Działacze WiP byli pomysłodawcami powstania zorganizowanej pomocy i wsparcia dla strajkujących, na bazie salki katechetycznej kościoła św. Brygidy w Gdańsku.
- W ten sposób ruszyły Grupy Pomocy Strajkowej, jak nazwaliśmy naszą akcję wspomagającą. Zaraz dołączyli do nas koledzy z FMW. Część z nich już wcześniej wylądowała w stoczni, gdzie uruchomili mini-drukarnię. Wkrótce druga mała drukarnia ruszyła w "Brygidzie". Rozpoczęliśmy też zbiórkę żywności i innych potrzebnych rzeczy dla stoczniowców. Starsi ludzie okazali się bardzo hojni. Ale wręcz zadziwiające było zaangażowanie młodych ludzi w przenoszenie pomocy na teren stoczni. Stocznia była otoczona kordonem ZOMO, ale młodzi ludzie zawsze znaleźli sposób, aby się tam dostać. Na początku w akcji brała młodzież z WiP i FMW oraz innych organizacji opozycyjnych. Później pojawiało się coraz więcej młodych ludzi, nigdzie dotąd niezaangażowanych – mówi Klaudiusz Wesołek, działacz WiP. W tych strajkowych dniach około 200 dzieciaków i młodzieży przedzierało się codziennie przez kordony ZOMO. Kilkunastoletni łącznicy - chłopcy i dziewczęta ze szkół podstawowych i średnich zapewniali strajkującym komunikację ze światem. Przez dziury w płocie przynosili na teren stoczni pocztę i żywność, materiały poligraficzne, koce i śpiwory, skarpety i inne potrzebne rzeczy, które mieszkańcy Trójmiasta ofiarowywali w darze dla strajkujących i składali przy kościele św. Brygidy. Młodzi kurierzy wprowadzali także na teren strajkującego zakładu tzw. doradców i gości. Niestety czasem wpadali w ręce ZOMO, co w trzech przypadkach skończyło się poważnym pobiciem. Większa część z tych młodych ludzi nie była związana z żadnymi organizacjami. Pomagali strajkującej stoczni z potrzeby serca. To byli bohaterowie tamtych dni, o których nikt nie pamięta.
Generacja 1988 Maj 1988 wpisuje się w tradycję polskich zrywów niepodległościowych, za jakimi zawsze w naszej historii stała młodzież. 24 lata temu młodzi robotnicy, studenci i uczniowie, podjęli walkę z reżimem komunistycznym, jako spadkobiercy ideałów Kolumbów – nazywając siebie generacją 1988. Ich działania wymykały się wówczas nie tylko spod kontroli komunistycznych władz, ale i podziemnej „Solidarności”. I tego się pewnie jedni i drudzy wystraszyli. Przyspieszając proces przemian systemowych w Polsce, ale i łagodząc zarazem proces transformacji wobec nomenklatury i agentury sowieckiej. Mariusz A. Roman
Przestroga przed powtórką w rocznicę 3 Maja „Polacy mogą wejść do społeczeństwa konsumpcyjnego zajmując w nim – jeśli im się powiedzie - ostatnie miejsce” Polacy budzą się po dwudziestu latach ze zdziwieniem że nic nie mają. Przedsiębiorstwa zostały wyprzedane, brak miejsc pracy, długi pozaciągane, dzieci do pracy brak, a te, które są nie mają pracy i na dodatek dowiadują się, że emerytur nie będą mieli. Z praw w UE zrezygnowali na ochotnika podpisując Traktat Lizboński, są wynaradawiani pod hasłem europeizacji i już nawet uczyć historii własnych dzieci i wnuków w szkole nie mogą. Mimo wielomilionowej petycji nie mogą się doprosić zgody na możliwość nadawania telewizji dla siebie, bo zabrania tego jakiś antyspołeczny przepis, z którym nikt, ale to nikt nie może sobie poradzić. I słyszą, że przecież nikt nie odbiera im swobodnego dostępu do środków masowego przekazu, bo przecież… nie ma zakazu rozmowy ze swoim sąsiadem. A i do Kościoła na razie chodzić mogą, a w przyszłości, jeśli wystąpią utrudnienia, to też tylko ze względu na ich dobro – np. okaże się, że Kościoły nie mają bezpiecznych wyjść ewakuacyjnych, a o innych zagrożeniach będzie na bieżąco informowało i radio i TV. Jesteśmy świadkami tego przygnębiającego spektaklu, mimo, że już dwadzieścia lat temu podczas, pierwszej po przemianach, pielgrzymki do Ojczyzny Jan Paweł II cytując, 8 czerwca 1991 r. podczas przemówienie do przedstawicieli władz państwowych na Zamku Królewskim w Warszawie, słowa Rocco Buttiglione, który nas przed takim negatywnym obrotem spraw przestrzegał wprost mówiąc: „Polacy – pisze on – mogą albo wejść po prostu do społeczeństwa konsumpcyjnego, zajmując w nim – jeśli im się powiedzie – ostatnie miejsce [sic! –cm], zanim nie zamknie ono definitywnie swoich bram dla nowych przybyszy, albo przyczynić się do ponownego odkrycia wielkiej, głębokiej, autentycznej tradycji Europy, proponując jej jednocześnie przymierze: wolnego rynku i solidarności”. Historia, którą rządzący obecnie chcą na siłę rugować z programów szkolnych jest, dlatego groźna gdyż może być przestrogą przed uleganiem namowom fałszywych przyjaciół jak i ładnie brzmiących farmazonów. Otóż w monografii „Polska w okowach „systemu północnego” 1763-1766” i innych publikacjach „Arcanów”, czarno na białym ukazane są etapy upadku Polski przeżartej zdradą i korupcją, oraz pokusą chodzenia na pasku cynicznych sąsiadów. Nic nowego, tylko się uczyć historii póki jeszcze można. Osią ówczesnych działań zagranicy było zabieganie, aby Polska czasem się nie odrodziła gospodarczo i politycznie. I dlatego nic dziwnego, że jak meldowano „prusacy [Fickenstein i Hertzberg w piśmie do rezydenta pruskiego – cm] wyrazili radość, że Stanisławowi Augustowi nie udało się jeszcze niczego osiągnąć, ale zalecali, by nie osłabiać czujności”(sic!). Bo jak w piśmie wysłanym przez Benoit (pruskiego rezydenta) bezpośrednio do króla Fryderyka II 2 sierpnia 1766 r. zaznaczono, że groźba może tkwić w uprzemysłowieniu Polski - budowaniu „manufaktur”, jak i infrastruktury w postaci regulacji dróg wodnych. Nikt nie wspominał o zagrożeniu spowodowanym budowaniem aren cyrkowych czy tym podobnych. A które olbrzymim nakładem środków i energii społecznej obecnie budujemy w postaci nikomu niepotrzebnych stadionów piłkarskich, które nie dają zatrudnienia ani postępu technicznego, a po Euro2012 nie przysporzą dochodów, a finanse publiczne będą ciągnąć w dół, gdyż będą kosztownymi w utrzymaniu. Jak absurdalne są to projekty ukazuje przykład Warszawy wspierającej ze środków publicznych dwa duże stadiony, nie mając ani jednej klasowej drużyny, która mogłaby te obiekty wykorzystać i utrzymać. Podczas gdy Wikipedia podaje, że u naszych zachodnich sąsiadów istnieje np. Allianz Arena – stadion piłkarski w północnej części Monachium, na którym od sezonu 2005/2006 swoje mecze rozgrywają na nim dwie(!) lokalne drużyny – Bayern i TSV 1860, a także reprezentacja Niemiec. Obecnie jest to jeden z najnowocześniejszych stadionów piłkarskich na świecie. Nazwa stadionu pochodzi od jednego z jego głównych sponsorów – niemieckiej firmy ubezpieczeniowej Allianz. Przy czym konstrukcja Allianz Areny i zastosowane tutaj rozwiązania architektoniczne i techniczne sprawiają, że stadion ten podobno jest uznawany, obok londyńskiego Wembley za najnowocześniejszy sportowy obiekt świata. Przy czym o ile całkowita pojemność stadionu wynosi 69 901 miejsc, a więc podobnie do Stadionu Narodowego to koszt budowy w wysokości €340 mln był prawie dwukrotnie niższy. A więc nie tylko płacimy przy znacznie niższych kosztach pracowników więcej, nasze firmy tych budowli nie sponsorują to i nie będzie, komu na te areny chodzić, gdyż i tak klasowych drużyn brak. Pouczająca w tym aspekcie jest historyczna już opinia Prof. Fr Beckmann’a (za Włodzimierz Wakar „Polski korytarz czy niemiecka enklawa”), jaką on zawarł w rekomendacjach dla rządu niemieckiego po I Wojnie Światowej w sprawie polityki gospodarczej względem naszego kraju. Gdyż ukazuje ona, że sto lat temu byliśmy postrzegani, jako znacznie rozumniejsi niż obecnie, mimo trudniejszej sytuacji i szokującego patrząc na dzisiejszą rzeczywistość panującego w Niemczech przekonania, że skłonienie nas do absurdów nie jest takie łatwe. Uważał on, że „największą trudność przy uregulowaniu stosunków handlowych polsko-niemieckich stanowi ta okoliczność, że pomiędzy Polską i Niemcami nie da się przeprowadzić podziału pracy gospodarczej. Zarówno, bowiem Niemcy jak Polska dążą do tego samego ideału państwa rolniczo-przemysłowego, a postulat ten tak dalece zapuścił korzenie w organizacji obu społeczeństw, że złudne byłyby nadzieje i rachuby pewnych sfer gospodarczych, by uczynić z Polski odbiorcę wyrobów niemieckiego przemysłu, a dostawcę artykułów rolniczych dla Niemiec, gdyż […] Polska nie może poświęcić swojego przemysłu”. O proszę! Polska może chcieć być równie rozwinięta, co Niemcy i nie chce (a nawet nie może) zdaniem niemieckiego eksperta poświęcić swoich interesów. I to, mimo, że „projekty takiego „podziału pracy” pomiędzy Niemcami i Polską, ażeby Polska zwinęła lub zwinąć musiała swój przemysł, są ze strony niemieckiej wysuwane”, ale jak się okazało mogły być proponowane i wymuszane bezskutecznie. A dzisiaj godzimy się, aby nie mieć własnych organizacji gospodarczych i zgadzamy się opierać nasz rozwój na nisko płatnych, zmiennych i w pełni uzależnionych od zapotrzebowania koncernów niemieckich dostawach półproduktów, rezygnujemy z tanich własnych nośników energii kupując drogie i niebezpieczne reaktory atomowe, jak i wiatraki u zagranicznych dostawców i to tylko po to, aby oziębić klimat. Co ciekawe Breckamann doradzał również, aby w negocjacjach z Polską nie łączyć kwestii prawa do osiedlania się Niemców w Polsce, z kwestią polskich gastarbeiterów w Niemczech „gdyż w ten sposób Niemcy zapewniają sobie podwójną korzyść, zarówno z […polskich] „obieżyświatów”, jak i z osadnictwa niemieckiego w Polsce, popieranego nie z samych pobudek ekonomicznych”. Gdyż korzyści były przez stronę polską łatwo odczytywane, podczas gdy dzisiaj wygląda na to, że nic nie rozumiemy – emigracja na „zmywak” jest wspierana, a jednostronne przywileje dla Niemców nawet zagwarantowane w prawie wyborczym do Sejmu. A przecież nie zawsze tak było, i w czasach nawet naszego największego upadku moralnego w XVIII wieku „słaby” król oddany Rosji utrzymywał, że na takie dictum nie może się zgodzić uważając, „iż w polityce istnieją pryncypia, których przekroczenie można traktować, jako niedopuszczalne”. Oczywiście obawa podzielenia losów Radziwiłłów jak i kompletnej anihilacji społecznej odgrywała w tym również znaczącą rolę. Podczas gdy niebywały cynizm sąsiadów w dążeniu do wymuszenie na Polsce dostępu do urzędów dla swoich stronników pod hasłem tolerancji i równouprawnienia był przez wszystkich rozumiany i potępiany. Już wtedy te despotyczne rządy właśnie w tolerancyjnej Polsce w ramach tych szczytnych haseł dążyły do wprowadzenia szczególnych praw dla dysydentów. I to, dlatego że jak cynicznie argumentowano „jęcząc pod uciskiem” mogli oni zabiegać o swe prawa za granicą, a cały naród Polski przecież ponoć zabiegał u Katarzyny II „o zachowanie spokoju wewnętrznego, ubezpieczenie wolności”, które Rosja w swej szczodrobliwości wypełniała. Dlatego domagała się, aby w województwach, w których jest znaczny procent innowierców zastrzeżono dla nich 1/3 mandatów poselskich, „prawa do starostw grodowych, czyli dzięki ich kompetencjom sądowniczym – wpływów lokalnych”. Okazało się, że posiadanie wpływów wśród „tubylców” w postaci zależnego króla i oddanych Czartoryskich już nie wystarczało i jak konstatował król pruski Fryderyk II Rosja stara się stworzyć „w Polsce niezależną partię, która będzie wspierać i podtrzymywać wszelkie propozycje, jakie Katarzyna zechce tam przedłożyć”. Nawet Stanisław August rozpaczał przed rosyjskim posłem, że „zarówno on, jak i inni politycy przywiązani do Rosji (czyt.: Czartoryscy) w rozpaczy. Boją się utraty rosyjskiego poparcia”, ale jednocześnie nie był taki naiwny w tłumaczeniu, gdyż „Stanisław August porównał swą sytuację do położenia Karola I Stuarta, którego przeciwnicy wykorzystali podobne resentymenty religijne przeciw katolikom, by doprowadzić do stracenia monarchy.” Mimo, że argumenty ambasadora były takie znajomo brzmiące w swojej wymowie, że „mąż stanu powinien umieć dostosować się do okoliczności”, co i w tamtym okresie oznaczało ustępowanie przed siłą, a dzisiaj może oznaczać serwowanie poddanym „bolesnych reform”, gdyż przecież naruszenie interesów obcych jest niewykonalne. Również opinia o Kościele Katolickim była bardzo podobna gdyż nawet rezydent saski pisał, że „nastroje […] podgrzewa duchowieństwo, organizując w kościołach modlitwy o ocalenie religii katolickiej”. Podczas gdy uzasadnienie wymogów rosyjskich traktatami międzynarodowymi zostało w odpowiedzi wsparte… realizacją wielokrotnie prezentowanej groźby wysłania wojsk rosyjskich do dóbr zarówno biskupa krakowskiego jak i wileńskiego „by na tym przykładzie także wszyscy inni zobaczyli, w jaki sposób będą traktowani przeciwnicy”. Włączanie innych państw w działania antypolskie było rozumiane bardzo praktycznie, przy czym jako prawdziwie głębokie zaangażowanie traktowano takie, które pozwala „wciągnąć” „jak najgłębszą współpracę w chlubnym dziele [!…] aż po jego współfinansowanie”. Jak to wynika z wymiany depesz między urzędnikami rosyjskimi w sprawie skutecznego uwikłania Anglii w działania antypolskie? O tym jak skorumpowanie Polaków może wyglądać w praktyce świadczą raporty ambasadora von Saldern’a pisane do Petersburga:
„Podolski potrzebujący cudzych pieniędzy jest naszym dobrym przyjacielem
– Massalskiego nadzieja, że z naszą pomocą silnie potrafi wytworzyć stronnictwo, oddała go w nasze ręce
– Gozdzki, którego bogiem jest pieniądz, bierze od nas
– Twardowski jest tchórzem bez przekonań, a takim samym jego zięć Rogaliński
– Młodziejowski, polski Machiawel, sprzedaje się więcej dającemu
– Gurowski nie bez zdolności, ale bez iskierki honoru
– Poniński bierze pensję, lubi wielką odgrywać rolę, niepospolicie ruchliwy”,
„a na górze król, o którym tenże Saldern donosi”: „Król serdecznie poczciwy, ale niepojęcie słaby”.
A nagrody były wszelakie i różnorodne – szacunkowe łapówki dla Ponińskiego wynosiły 24 tyś. dukatów rocznie, plus nadanie tytułu książęcego trzy lata po pierwszym rozbiorze. A wybory na posłów odbywały się również z pomocą obcych garnizonów, które na pewno nie określały się, jako obce. Przy czym zdradziecka partia polityczna miała o dziwo i wtedy jakże nobliwą nazwę „Związku Patriotycznego”. Odrabiając tą lekcję historii wnioskuję, że metody działania, o których powinny się uczyć nasze dzieci na lekcjach historii Polski, nie zmieniły się znacząco, a nawet ówczesna opinia publiczna sprawiała wrażenie mniej „ogłupionej”. A odważna odpowiedz posła Korsaka, którą on wprost udzielił ambasadorowi Stackelbergowi: „Nie znam na świecie despoty, dość bogatego, aby mię zepsuć, dość mocnego, aby mię przerazić” świadczy, że obecnie cierpimy na brak elementarnej odwagi, nie mówiąc o zaniku bohaterstwa wśród przedstawicieli naszych władz. Dlatego na obecnym etapie historii Polski kluczowe jest jak najwcześniejsze podjęcie skutecznych działań, aby historia 3 Maja się nie powtórzyła i abyśmy nie obudzili się za późno, tak jak dwieście dwadzieścia lat temu i w efekcie nasze wnuki będą cierpieć przez wiele pokoleń. Mając zaś w pamięci ostrzeżenie, jakie 11 października 1988 r. wygłosił w Parlamencie Europejskim i które 8 czerwca 1991 r. JPII powtórzył w przemówieniu do korpusu dyplomatycznego w Warszawie, „że gdyby religijne i chrześcijańskie podłoże kultury tego kontynentu zostało pozbawione wpływu na etykę i kształt społeczeństw, oznaczałoby to nie tylko zaprzeczenie całego dziedzictwa europejskiej przeszłości, ale i poważne zagrożenie dla godnej przyszłości mieszkańców Europy” czy to zagrożenie już się nie ziściło. I czy w związku z tym nie jest już najwyższy czas, aby zadać sobie pytanie, aby ratować siebie i kraj tak jak 221 lat temu, nie należy zastanowić się nad sensownością naszej obecności w Unii Europejskiej, jeżeli nadal nasze żywotne interesy byłyby w niej ignorowane i deptane. Cezary Mech
Do wyboru, do koloru … paradygmatów Bardzo często stajemy przed trudnym wyborem pomiędzy teoriami, koncepcjami, wyjaśnieniami różnych fragmentów otaczającego nas świata, a że jest ich tyle i zwykle ze sobą sprzecznych, przeto mętlik w głowie to dziś w gruncie rzeczy naturalny stan naszego umysłu. Możemy się go pozbyć po prostu porzucając próby intelektualnego poznania i uchwycenia rzeczywistości, zdając się na doświadczenie, tradycję, potoczną obserwację, tzw. zdrowy rozsądek itd. Jeśli jednak nie rezygnujemy z refleksji nad tym „jak działa świat”, to musimy poszukiwać innych dróg, które są wszak takie jakimi były zawsze – musimy zgłębiać problem, pytać, czytać, dociekać, szukać, docierać do różnych źródeł, konfrontować ze sobą przeciwstawne opinie etc. Na te dociekania musimy poświęcić energię umysłową i czas, którego przecież nie mamy zbyt wiele, a ponieważ wszystkich, interesujących nas, kwestii i tak nie rozstrzygniemy, to dobrze byłoby dysponować jakimiś kryteriami selekcji, które pozwoliłyby nam nieco szybciej podjąć decyzję, odrzucić już na wstępie pewne wyjaśnienia, koncepcje, teorie nie tyle z tego powodu, że są nieprawdziwe, bo tego przecież z góry wiedzieć nie możemy, ale dlatego, że przeczuwamy, iż zabiorą nam czas, a w ostatecznym rozrachunku nie przyniosą intelektualnej satysfakcji, zamkną nas w jakimś systemie bez wyjścia. I odwrotnie, wygodnie byłoby przyjąć, że pewne wyjaśnienia, koncepcje, teorie są, dlatego warte zachodu, godne tego, by poświęcić im uwagę, czas, intelektualny wysiłek, ponieważ przeczuwamy, iż będą dla nas (subiektywnie) bardziej płodne poznawczo, odświeżające intelektualnie, otwierające nowe horyzonty duchowe; że będą miały lepszy wpływ na nasze życie umysłowe, poprowadzą ku nowym, kolejnym pytaniom, tworząc jeszcze jeden, nowy „tunel realności”, pozwalający w nowym świetle ujrzeć rzeczywistość. Musielibyśmy, więc – już choćby z braku czasu na pobieżne tylko przyjrzenie się wszystkim alternatywom – najpierw dokonać wyboru pewnej, by tak rzec, „prateorii”, przyjąć pewne fundamentalne pra-założenia (presupozycje), wybrać najogólniejszą ramę interpretacyjną, konceptualną matrycę, generalny paradygmat myślenia o świecie i człowieku, przyjąć je w gruncie rzeczy a priori – można podejrzewać, że jest to wybór pewnego obrazu świata, w istocie, więc wybór światopoglądowy, epistemologiczny, ontologiczny, ba, być może metafizyczny. Takimi dwoma najogólniejszymi paradygmatami myślenia o świecie są „paradygmat jedności” i „paradygmat rozproszenia”, które, rzecz prosta, nie są ostro oddzielone od siebie, wyznaczają raczej pewien kierunek myślenia, pewną intelektualną skłonność a wybór pomiędzy nimi nie ma charakteru jednoznacznego i absolutnego rozstrzygnięcia na rzecz tego a nie innego członu wyrazistej alternatywy – samo takie definitywne rozstrzygnięcie byłoby zresztą równoznaczne z opowiedzeniem się po stronie paradygmatu jedności, a przeciwko paradygmatowi rozproszenia. Niemniej jednak podział taki wydaje się istnieć i wybór – przy wszystkich zastrzeżeniach i ze świadomością jego nieostateczności – jednego z paradygmatów może okazać się pomocny w naszych wędrówkach po intelektualnych bezdrożach i manowcach. Weźmy na przykład omawianą na łamach Nowej Debaty książkę niemieckiej autorki Cornelii Stolze Zapomnij o Alzheimerze! Skąd mamy wiedzieć, czy teoria Stolze jest lepsza od innych? Czy jest sens zagłębiać się w nią, zastanawiać nad nią, czytać, weryfikować? Może lepiej byłoby pójść wyjeżdżonym śladem jej oponenta prof. Konrada Beyreuthera? Przysłuchując się sporowi pomiędzy nimi mamy niezły mętlik w głowie, nie wiemy, za kim mamy podążyć, za Beyreutherem, czy raczej za Stolze? Na które wyjaśnienie poświęcić czas, czyją teorię zgłębiać? Jeśli na fundamentalnym poziomie poznawczym uznajemy paradygmat rozproszenia za lepiej opisujący rzeczywistość, bliższy naszemu odczuwaniu świata, to łatwo zauważymy, iż teoria Cornelii Stolze bardziej do niego pasuje; nie wiemy czy jest prawdziwa, czy nie, wiemy jedynie, że zgodna jest z naszym postrzeganiem świata. Jeśli natomiast u podstaw czyjegoś myślenia leży paradygmat jedności, ten zapewne uzna za słuszne tezy prof. Konrada Beyreuthera, gdyż teoria o Jednej Wielkiej Chorobie Alzheimera doskonale do niego pasuje. Prof. Beyreuther nosi na plecach wielki worek z nalepką „Alzheimer”, Cornelia Stolze rozwiązała worek, i nagle wszystkie zjawiska, symptomy, diagnozy, przyczyny, syndromy, etc. uległy rozproszeniu rozlatując się na cztery strony świata. Stanęliśmy w obliczu złożonego, wieloczynnikowego zjawiska, mającego wiele różnych form, wiele różnych przyczyn. I to już nas – mających większą sympatię do modelu świata rozproszonego – do tej teorii, o której prawdziwości lub fałszywości możemy wszak przekonać się dopiero wówczas, kiedy dojdziemy do końca wszystkich argumentacji i dowodzeń, jakoś życzliwiej nastawia, zachęca do jej zgłębiania. Inny przykład to historia powstania i funkcjonowania chińskiego Wielkiego Muru; wszyscy mogą dziś podziwiać ten mur: widzimy, że jest, stoi, ogromny, monumentalny, wzniesiony tysiąc lat temu czy może wcześniej (jego początki giną w pomroce dziejów), nienaruszony, gigantyczny jeden Wielki Mur. Jednak byli i są ludzie, którzy uważają, że Mur „odbudowano” stosunkowo niedawno, że jest to rekonstrukcja czegoś, co w tej formie nigdy nie istniało, istniały natomiast rozmaite typy umocnień, niskie wały ziemne, wieże sygnalizacyjne, wieże strażnicze, palisady z drzew i krzewów, mury obronne w strategicznych punktach, głównie na przełęczach etc.etc. Czy kiedy konfrontujemy ze sobą dwie koncepcje, dwa wyjaśnienia, dwie teorie, dwie historie dotyczące powstania i funkcjonowania chińskiego Wielkiego Muru, bliższa nam będzie wizja gigantycznego jednego Wielkiego Muru, czy też koncepcja wielu mniejszych i niższych murów i murków, palisad, umocnień, budowanych w różnych miejscach, przebiegających w różnych kierunkach, bez jakiegoś jednolitego planu. Chaotyczność, kłączowatość małych chińskich murków, plątanina linii, zamazane kontury i niedokończone kształty – murki zaczęte i niedoprowadzone do końca, urywające się gdzieś w połowie – a naprzeciwko nich Jeden Wielki Mur? Paradygmat rozproszenia kontra paradygmat jedności, Jeden Mur kontra wielość murków – co wybieramy? Podobnie rzecz się ma z innym największym cudem świata – starożytną latarnią morską na Faros w porcie Aleksandrii. Iluż to ludzi łamało sobie głowę nad tą dziwaczną, fantastyczną wystrzeliwującą w niebo budowlą, zbudowaną ponad 2200 lat temu, licząca rzekomo 115-130 metrów wysokości. Rysuje się przed nami jakby wzięta wprost z jakiegoś malowidła lub opowieści bajarza i umiejscowiona w konkretnej historycznej i geograficznej rzeczywistości, jawi się, jako wstawiony w realny krajobraz projekt architekta kreślącego swobodnie na papierze swoje osobliwe wizje. Ta Jedna Wielka Wieża, co miała niby rzucać na wiele kilometrów światło uzyskiwane z ogniska rozpalanego na jej szczycie, zaciemnia nam realną historię latarni morskich od średniowiecza do dziś, historię latarni rozproszonych po wybrzeżach Europy a potem Ameryki, w różnych miejscach i okolicach. Wszystko zaczyna się od ognisk rozpalanych na nadmorskich wzgórzach, potem buduje się budynki niczym duże lampy olejowe z knotem, wreszcie wysokie i coraz wyższe wieże z płomieniem uzyskanym z węgla, ze światłem za soczewkami, które je zwielokrotniają, wreszcie elektryczne z wykorzystaniem lamp łukowych. Ta historia toczy się z mozołem, powoli, z trudem pokonuje opór materii; wysokość i typ źródła światła i jego zasięg dopasowują się do siebie, widzimy wiele kształtów, wiele materiałów budowlanych, wiele kolorów, różne typy architektury, budynki przysadziste, wysmukłe, niskie, wyższe i wyższe, okrągłe, prostokątne, surowe, proste, czysto funkcjonalne, skromne, fantazyjne, z ozdobami i ornamentami. Po jednej stronie stoi gigantyczna, w pewnym sensie monstrualna budowla, monument ponadludzkiego w istocie Rozumu, można wręcz odnieść wrażenie, że wznieśli go bogowie (może kosmici?) a nie ludzie, wyższy niż najwyższa latarnia świata, czyli wieża morska w Jokohamie wzniesiona w 1961 roku licząca 106 metrów (najstarsza japońska latarnia morska Kannonzaki, zbudowana na półwyspie Miura w 1869 roku miała 19 metrów wysokości), po drugiej stronie zachodzi organiczny proces, bez planu, chaotyczny, wielokierunkowy. Być może nie ma w nim nic atrakcyjnego, jest jakaś zgrzebność i przyziemność, ale za to jest materialny, namacalny, konkretny, rzeczywisty. Światło tych latarni też jest rozproszone, chybotliwe, migotliwe, pełgające, dopiero na końcu tego procesu pojawiają się wysokie lampy emitujące mocne, jednolite, światło, wynik wielu wieków rozwoju, pracy, myśli, wysiłków, doświadczeń, prób. Prawdziwa latarnia na Faros, czyli wieża morska w Jokohamie, jest zwieńczeniem tego procesu, a nie budowlą stojącą u jego początków. To trudno wyjaśnialne odwrócenie naturalnego procesu wywołuje u niektórych ludzi podejrzenie, że aleksandryjska latarnia jest wyłącznie literacką fikcją – zwolennicy paradygmatu jedności zapewne się z taką opinią nie zgodzą, ale zwolennicy paradygmatu rozproszenia uznają ją za godną zastanowienia, rozważenia, przemyślenia i zweryfikowania. Weźmy inną dziedzinę – geopolitykę. Tradycyjna geopolityka operuje w paradygmacie jedności, nasyconym wielkimi geopolitycznymi absolutami, geograficznymi i geopolitycznymi metaforami typu demokracje/autokracje, wolny świat/komunizm, Wschód/Zachód, Ziemia/Morze, Centrum/Peryferie, talassokracja/tellurokracja, Heartland/Rimland, landpower/seapower,My/Oni. Do paradygmatu rozproszenia idealnie natomiast pasuje geopolityka krytyczna, która drze na strzępy przejrzyste, czytelne, logocentryczne mapy o jasnych konturach i prostych dystynkcjach mające być obiektywną wizualizacją przestrzenną świata, odsłania fikcyjność geograficznych bloków z ich rzekomo ponadczasową geopolityczno-cywilizacyjną esencją. Idąc poniekąd śladem Jacquesa Derridy, który pisał o fotologii, o metaforze światła i ciemności, jako metaforze fundamentalnej dla zachodniej filozofii (metafizyki), krytyczna geopolityka wykrywa i dekonstruuje „metafizykę geopolityki”, zamienia rzekomo obiektywne prawa „geostrategii” w skomplikowane, uwarunkowane, niejasne przebiegi i sekwencje działań i wydarzeń, w labiryntową sieć powiązań i zależności, eliminuje ideologiczno-geopolityczne propagandowe symplifikacje prokurowane dla celów walki państw, bloków i imperiów, zamazuje manichejskie widzenie rzeczywistości, przekształcając abstrakcyjny, globalny, przestrzenny dramat z rozpisanymi na stałe rolami i klasycznymi jednościami w improwizowaną „awangardową” sztukę teatralną, a binarne opozycje tak ukochane przez prezydentów, marszałków i generałów w chaotyczną mozaikę barw, skomplikowaną grę półcieni, szarości, niejednoznacznych tonacji i nakładających się na siebie kolorów. Geopolityka tradycyjna jest niezwykle poręcznym instrumentem propagandy politycznej, czego wizualnym wyrazem były kiedyś wielokolorowe mapy, a dziś – komputerowe wizualizacje i symulacje, natomiast geopolityka krytyczna do propagandy słabo się nadaje, nie przemawia do umysłów prostymi blokami obrazów i haseł, nie buduje prostej konstrukcji z ideologicznych żelazobetonowych prefabrykatów, przez co – intuicyjnie to wyczuwamy – bliższa jest wielokształtnej, pozbawionej wyrazistych konturów rzeczywistości. To samo odnieść można do niedawno wydanej książki, Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski (Wydawnictwo Akademickie Dialog, Warszawa 2011), której autor, profesor historii na uniwersytecie w Tel-Avivie Shlomo Sand, podłożył intelektualne ładunki wybuchowe w newralgicznych wiązaniach mitu Jednego Wielkiego Narodu Żydowskiego, po czym je zdetonował, zamieniając imponującą, wznoszoną przez pokolenia żydowskich inteligentów konstrukcję polityczno-historyczną w kupę gruzów. Dopiero po odgruzowaniu będzie można zobaczyć poplątane linie historii, bez jasnych dystynkcji i binarnych dychotomii, prostych dualistycznych antagonizmów. Tkanina historii narodu żydowskiego była mocna i solidna, jej osnowa Jedna i Cała, każda nić tkwiła na swoim miejscu, wędrować można było raźnym krokiem wzdłuż Wielkiej Narracji. A tu przyszedł Shlomo Sand i ją zdekonstruował, teraz zamiast linearnej Big Story wszystko jest jakieś poprzerywane, pozlepiane, pozszywane, pogmatwane, pełne dziur i zaplątań, kłączowate, niestabilne. Były jasno zarysowane kontury i kształty, jest plama Rorschacha. Paradygmat rozproszenia bezapelacyjnie zatryumfował nad paradygmatem jedności. Odpowiednikiem Wielkiego Alzheimera, Wielkiego Muru, Wielkiej Wieży Aleksandryjskiej, Jednego Wielkiego Narodu Żydowskiego, Wielkiej Mapy Geopolityki jest w dziedzinie dietetyki Wielka Piramida Żywieniowa, będąca instytucjonalno-biurokratycznym konstruktem, przytłaczającym i krepującym swobodne analizowanie wielości alternatyw. Nie chodzi tu, więc o to, że koncepcja tej piramidy jest fałszywa, co prawdopodobnie udowodnił Gary Taubes i wielu innych badaczy, a czego my, biedni laicy, żałośni dyletanci przywaleni wielością informacji, teorii i koncepcji zweryfikować nie zdołamy, ale o to, że blokuje nam ona dostęp do rzeczywistości. Kiedy ją zburzymy, albo po prostu obejdziemy, zostawiając za sobą, otworzy się przed nami wspaniały widok na wielość sposobów jedzenia, picia i życia, na obyczaje kulinarne epok, regionów, kultur i narodów, na różne obyczaje i style bytowania, na wielobarwny świat rozciągający się od weganów przez normalnych zjadaczy chleba i szynki do paleomanów, gdzie współistnieją obok siebie i konkurują o zwolenników szkoły, tradycje, mody, filozofie ciała i żołądka, a żadna z nich nie jest uprzywilejowana przez aparaty państwowo-medyczne. Ponieważ teoria Wielkiej Piramidy Żywieniowej sprzeczna jest z paradygmatem rozproszenia, ponieważ nie odpowiada widzeniu świata w jego splątaniu i zagmatwaniu, w jego wielowymiarowości i wielowarstwowości, wielorakości i różnorodności, a w praktyce politycznej prowadzi do zniszczenia kulinarnego pluralizmu i ustanowienia systemu prohibicjonistyczno-terapeutycznego, można spokojnie ją odrzucić i zająć się poważniejszymi problemami. Ale niech sobie istnieje, także dla małej piramidki żywieniowej zbudowanej na węglowodanach znajdzie się miejsce w świecie „heterogeniczności rzeczy i istnień”. A gdyby tak np. paleomanom czy niskowęglowodanowcom, którym jakimś cudem udałoby się dorwać do władzy, strzeliło do głowy, żeby zdelegalizować niskotłuszczowców i wegetarianów, to na Nowej Debacie pierwsi staniemy w ich obronie. Tomasz Gabiś
ŚWIĘTO LUDOWE Z okazji święta ludowego, nazywanego też świętem pracy dowiedziałem się, że „kapitalizm jest religią, jedną z najbardziej bezwzględnych, która tym, którzy mają gorzej, wmawia, że są temu winni”, że należy prowadzić politykę „zero bezrobocia”, ze „walka z bezrobociem wymaga, aby państwo budowało fabryki”. Obszary gospodarki, w jakie państwo powinno się szczególnie zaangażować, to „przetwórstwo rolno-spożywcze, meblarstwo, odnawialne źródła energii”. Neokomuniści chcą uchwalić „ustawę antytransferową, która ma przeciwdziałać wypływaniu poza granice Polski nieopodatkowanych dochodów międzynarodowych korporacji” oraz wprowadzić „podatek solidarnościowy dla właścicieli największych fortun”, „obniżyć składkę ZUS” i „zlikwidować umowy śmieciowe”. Więc po kolei: Kapitalizm to system oparty na prywatnej własności środków produkcji, równości wobec prawa, wolności podejmowania decyzji i indywidualnej odpowiedzialności za skutki owych decyzji. To kalwinizm ze swoją doktryną predestynacji zakładał, że bogactwo jest poszlaką wskazującą, iż zostaliśmy przez Pana Boga „wybrani”. Zdaniem Maxa Webera religia ta wspierała rozwój gospodarczy ówczesnej Holandii oraz innych państw, w których triumfował protestantyzm w różnych swoich odmianach. Ale bez podstaw kapitalizmu: własności, równości, wolności i odpowiedzialności żadna religia niczego by nie przyniosła. Religia opiera się na wierze, a kapitalizm na rachunku ekonomicznym – czyli na matematyce. Taka subtelna różnica. Najlepszą ustawą „antytransferową” byłoby wprowadzenie podatku przychodowego w miejsce dochodowego. Ale neokomuniści zwalczają wolność (z wyjątkiem obyczajowej – co jest główną cechą różniącą ich od komunistów) a zwiększają kontrolę – dlatego kontrolerzy będą musieli zostać wyposażeni w dodatkowe uprawnienia, aby móc zwalczać owe „transfery”. Oczywiście składki ZUS należy obniżyć radykalnie i to nie „o 25-30 procent” tylko o 30 punktów procentowych. Ale zatrudnienie na umowach cywilnoprawnych opartych na zasadzie równości stron, które nazywane są przez neokomunistów „śmieciowymi”, służą właśnie między innymi „obniżeniu składki ZUS”. Jak więc zostanie ona obniżona przestałby istnieć jeden z dwóch głównych powodów korzystania z tej formy zatrudnienia. Podobno „kapitalizm” nie sprawdził się w ciągu 20 lat tak samo jak wcześniej socjalizm. To „coś”, co istniało przez ostatnie 20 lat, się generalnie nie sprawdziło, choć w niektórych przypadkach – jak na przykład przy prywatyzacji Polmosu Lublin – owszem. Tylko co to miało wspólnego z kapitalizmem? Dokładnie w tym samym czasie przetacza się przez Polskę debata o upadku nauki i procesu kształcenia. Owszem w szkołach – także tych wyższych – nie uczy się myśleć tylko zapamiętywać. Właśnie dzięki temu, że wielu młodych ludzi nie myśli, możliwe jest lansowanie tak trywialnych i bałamutnych tez, że „kapitalizm to religia” a „państwo powinno budować fabryki – zwłaszcza meblarskie”. Ale poziom kształcenia to oddzielny temat na oddzielny wpis. Gwiazdowski
Potrzebna wojna? ChRL nieoczekiwanie skierowala do USA i Federacji Rosyjskiej propozycję niemal całkowitego rozbrojena nuklearnego Już prawie trzydzieści lat temu w podziemnej prasie pisaem, że powodem, dla którego od 65 lat nie było poważniejszej wojny, jest broń jądrowa. Gdyby nie ona – dawno mielibyśmy wojnę światową. Wojnę Indii z Pakistanem. I zapewne tylko arsenał w Dimonie powstrzymuje Egipt i Syrię przed atakiem na Izrael. Tymczasem ChRL nieoczekiwanie skierowala do USA i Federacji Rosyjskiej propozycję niemal całkowitego rozbrojena nuklearnego.
http://wiadomosci.onet.pl/swiat/apel-chin-do-usa-i-rosji-ws-rozbrojenia,1,5119485,wiadomosc.html
Co oznacza, że pragnie jak najszybszej wojny. Bardzo dobrze to skomentował
{~Andre}: Miliard dwieście milionów Chińczyków, dziesiątki milionów zbędnych mężczyzn niemogących znaleźć żony z powodu nierównowagi płci spowodowanej polityką chińskich władz, a nieco na północ słabo zaludniona Syberia, broniona rosyjskimi rakietami balistycznymi będącymi jedynym realnym środkiem odstraszania. Dlatego śmiem wątpić w szczerość pacyfistycznych intencji chińskiego ambasadora.JKM
Dzień Dziecka. I p.Wojciech Cejrowski w ataku. Niedługo będzie 1 czerwiec – z tej okazji Koledzy z O/Szczecińskiego zaproponowali „Dzień Dziecka Zadłużonego” Proszę łaskawie zajrzeć tu:
http://koniecbiadolenia.pl – i wzbogacić PT Inicjatorów swoimi cennymi pomysłami. Bardzo lubiany przeze mnie p. Wojciech Cejrowski, znany podróżnik i publicysta, na antenie Radio WNET powiedział: „Nie cierpię Rona Paula okropnie. Bardzo go nie lubię. On chce wycofać Amerykę ze wszystkich wojen. Kretyn. Musi być mocarstwo na świecie, które za pysk trzyma drobnych watażków i dziadów, którzy chcą wybuchy robić nuklearne”. Otóż jest to nieporozumienie. P. Wojciech po raz drugi nie trafił w cel. Niedawno zaatakował buddystów, za to, ze "wierzą w swoich bożków”, (co dowodzi, że pomylił ich z hinduistami...) - a teraz przypisuje p. Paulowi rzeczy nieprawdziwe. P. Paul nie chce wycofać Ameryki ze wszystkich wojen – tylko z wojen nonsensownych. Przecież ani Irak, ani Afganistan nie miały i nie mają broni jądrowej! A poza tym groźba uderzenia rakietami z terytorium Ameryki plus groźba wysłania wojsk - zupełnie wystarcza. Inna sprawa: czy p.Paul byłby, jako prezydent, zdolny do podjęcia takiej decyzji... Można powątpiewać - widząc, jakimi zwolennikami się otacza:
http://www.youtube.com/watch?v=52cQOlVzNO0&feature=related
Właśnie tym - i stosunkiem do kary śmierci - różnię się od p. Paula... JKM
Mega-oszustwo... W normalnym państwie normalny młody człowiek w wieku lat 17.tu idzie do pracy, w wieku lat 19 jest już fachowcem, w wieku lat 23 ma już sporo pieniędzy i bierze sobie za żonę jakąś przyzwoitą 17-latkę.Parę tygodni temu p.prof.Jan Hartman (UJ, B'nai B'rith) na łamach „Gazety wyborczej” napisał coś, co twierdziłem przez 40 lat – ale nikt na to nie zwracał uwagi.
http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105226,11468467,Fikcyjne_wyksztalcenie__smieciowe_umowy_i_wielka_frustracja.html
- a mianowicie, że dzisiejsze „wykształcenie” to fikcja. Przypominam, że od 40 lat domagam się wsadzenia do kryminału za mega-sabotaż p.prof.Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, który w „POLITYCE” napisał, że „musimy trzykrotnie zwiększyć liczbę studentów – nawet, gdybyśmy mieli dwukrotnie obiżyć poziom studiów. Ten łajdak – powtarzam: ŁAJDAK i SABOTAŻYSTA, który wyrządził polskiej oświacie szkody wielokrotnie większe, niż Adolf Hitler – uszedł bezkarnie. O ile IPN nie uzna, że była to „zbrodnia komunistyczna” - oczywiście. Inna sprawa, że program nakreślony przez p.prof.Wróblewskiego został wykonany w 200% - to znaczy: poziom studiów obniżono czterokrotnie. Pisałem o tym tu:
http://jkm.nowyekran.pl/post/58881,b-nai-b-rith-prof-jan-hartman-i-polska-oswiata
- i do p.prof.Hartmana miałem tylko jedną pretensję: że tak naprawdę celem tego wywiadu (być może to manipulacja „Gazety Wyborczej”!!) było poparcie programu... usunięcia historii ze szkół! Jednak tekst p.prof.Hartmana najwyraźniej ośmielił innych – bo oto p.prof.Jan Stanek („profesor fizyki z Uniwersytetu Jagiellońskiego, już w wieku przedemerytalnym, nienależący do żadnej partii politycznej, niepełniący żadnej funkcji kierowniczej, niestarający się o żadne stanowisko” ) wywalił młodym ludziom kawę na ławę: „Czuję się w obowiązku zwierzyć się Wam z bardzo przykrej tajemnicy. Nie jesteście - większość z Was - dobrze wykształceni, a jedynie tak Wam się wydaje. Zostaliście oszukani najpierw przez nauczycieli, a potem przez wykładowców. To oni, a przynajmniej wielu z nich, bezpodstawnie wypisali Wam świadectwa, zaliczyli egzaminy i wydali dyplomy - czasami nawet po kilka. Następnie chcący Wam się przypodobać politycy wmówili Wam i Waszym rodzicom, że dyplom jest tożsamy z posiadaniem wiedzy i umiejętności.”
(całość tu:http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/2029020,114377,11633916.html)
Moje dytyramby są przemilczywane dla zasady – tak się umówiono. P.prof.Hartmana też przemilczano. Może przemilczą i p.prof.Stanka. Ale PRAWDY nie da się ukryć: teza głoszona przez „edukacjonistów”, że dla młodego człowieka najważniejsze jest wyższe wykształcenie – niedługo będzie pośmiewiskiem. Proszę sobie przeczytać http://pl.wikipedia.org/wiki/Wska%C5%BAnik_skolaryzacji
jak się dziś mierzy poziom edukacji!!! Wskaźnik skolaryzacji - jeden z dwóch podstawowych wskaźników stosowanych do badania poziomu edukacji. Stopa skolaryzacji to odsetek osób uczących się obliczany w stosunku do liczby ludności w określonym przedziale wiekowym, według podziału na odpowiednie etapy kształcenia:
7-13 lat- szkoła podstawowa
13-16 lat- gimnazjum
16-18 lat- szkoła średnia, zawodowa
18-24- szkoła wyższa.
Wskaźnik ten najwyższy jest w szkołach podstawowych i wynosi prawie 100%, w miarę przechodzenia do następnych szkół maleje. Zgroza – nieprawda-ż?!?A liczy się tak, dlatego, że urzędnicy w ministertwach (po wyższych studiach, a jakże) są za głupi, by policzyć cokolwiek innego, niż liczbę dyplomów!! Wyższe wykształcenie powinno mieć 3-5% ludzi. Reszta po prostu nie jest na tym poziomie – i nigdy nie będzie, bo talenty nie są rozłożone równo. Gdy na wyższe studia idzie 30% młodych ludzi, to oni narzucają tym 3%-om swój tumiwisizm, narzucają styl „Przede wszystkim: pyfko” i drastycznie spowalniają tok nauki, Dlatego np. Polacy mają mało patentów na swoim koncie. Czy zauważyli Państwo, że kobiety uzyskują dziś WIĘCEJ dyplomów, niż mężczyźni? A mają ok. 1% opatentowanych wynalazków. Co DOWODZI, (jeśli dziś młody człowiek wie, na czym polega dowód?..), że wyższe wykształcenie nie rozwija zdolności. W normalnym państwie normalny młody człowiek w wieku lat 17.tu idzie do pracy, w wieku lat 19 jest już fachowcem, w wieku lat 23 ma już sporo pieniędzy i bierze sobie za żonę jakąś przyzwoitą 17-latkę. U nas mając 23 lata jest gołodupcem, liczącym na jakieś groszowe „stypendium naukowe” by napisać kolejny doktorat „O jedzeniu zupy łyżką”; lub przepisać (jak b. prezydent Państwa Węgierskiego) czyjąś pracę – bo sam nie potrafi nawet samodzielnie sklecić dziesięciu zdań!! Marnujemy młodych ludzi, którzy mogliby być znakomitymi handlowcami czy tokarzami, zarabiającymi spore pieniądze – a meczą się udając „naukowców” (nazywają się”naukowcami”, bo sami świetnie wiedzą, że „uczonymi” to nigdy nie będą). Czasem za pieniądze, jako „naukowcy” poprą „Teorię Globalnego Ocieplenia”... Dziś większość profesorów (nie mówię o profesorach matematyki, fizyki, chemii, medycyny i kilku innych nauk) to po prostu bęcwały. Ale z przerażeniem myślę o dniach, kiedy ich miejsce zajmą ich uczniowie... JKM