Rekord "Wyborczej", europejskie standardy W miniony czwartek na eksponowanym miejscu w "Gazecie Wyborczej" ukazał się felieton "Podłość roku". Tytuł ten, piórem Agaty Nowakowskiej, uzyskała wypowiedź filozofa i socjologa - Zdzisława Krasnodębskiego. Poważył się on ironicznie skomentować przyznanie nagrody Karola Wielkiego polskiemu premierowi, Donaldowi Tuskowi. Na początku ogarnęło mnie ukontentowanie. Więc ponad jedenaście miesięcy mogę pisać co chcę i nie zostanę okrzyknięty podlecem roku! Co najwyżej, artykuł mój otrzymać może miano "nikczemności roku". A biorąc pod uwagę, że to organ Michnika - kwalifikację "hańby roku". Ukontentowanie moje zaprawione było szczyptą zawiści, a zmącone zostało pytaniem: jak określić występ Nowakowskiej? Tekst Krasnodębskiego wskazywał dość niepokojące zjawisko: ostentacyjne poparcie ze strony dominujących niemieckich gremiów politycznych dla lidera rządzącej w Polsce partii. Za co Tusk dostał nagrodę? "To postać symbolizująca przezwyciężenie nacjonalistycznych tendencji, które znowu pojawiły się przede wszystkim w Europie Wschodniej". Ta sentencja kapituły chyba najlepiej oddaje jej intencje. Jakie nacjonalistyczne tendencje przełamywał Tusk? Wygrał z PiS-em. A jakie to niebezpieczeństwa reprezentuje z kolei ta partia? W czym przejawia się jej nacjonalizm? Czy może w uznaniu, że UE jest związkiem suwerennych państw? Jeśli postawę taką reprezentuje kanclerz Niemiec - to jest ona rozumna i zasadna. Jeśli polityk polski - to jest to awanturnictwo i nacjonalizm. Jeśli prezydent polski zastanawia się nad podpisaniem lizbońskiego traktatu - to kompromitacja i skandal. Jeśli robią to Niemcy czekając na decyzję swojego Trybunału Konstytucyjnego, który - co więcej - kwestionuje wszelkie obiegowe sądy na temat UE głoszone przez polskie "autorytety" - to jest to roztropny namysł. A jak nazwać te podwójne standardy obowiązujące w polskich "elitach opiniotwórczych", które skazują nas na podrzędność w europejskich relacjach? Kundlizmem? Nie za bardzo chce mi się zajmować tekścikiem Nowakowskiej, bo to wzorzec "Wyborczej". Wprawdzie Krasnodębski nie napisał słowa o Kaczyńskich, którzy - tak jak PiS - nie istnieją w jego tekście nawet w sugestii, autorka zauważa: "Zapewne dla Krasnodębskiego polskimi patriotami są wyłącznie bracia Kaczyńscy i ci, którzy ich popierają." Mamy więc klasyczną redukcję ad PiS-orum, którą stosuje zarówno PO jak i salonowe media jakoś nie dostrzegając, że wpisują się w ten sposób w rządową propagandę. Ale nie o tym chciałem. Nagrodzenie premiera, który ma startować w wyborach prezydenckich nagrodą przyznawaną w trakcie kampanii wyborczej i to przez polityków, nie jest przypadkiem. Tzn. mogłoby ono być przypadkiem w Polsce, ale nie Niemczech. Kropkę nad i stawia uzasadnienie. Nie oburzam się, że Niemcy chcą mieć na czele państwa polskiego polityków bardziej spolegliwych. Oburza mnie to, że robią to tak ostentacyjnie. Przyznanie pokojowej nagrody Nobla Barackowi Obamie również miało ostentacyjnie polityczny charakter, co wzbudziło jednak dość powszechny niesmak. Nie miało jednak znamion bezpośredniej politycznej wskazówki. Nagroda Karola Wielkiego dla premiera Tuska taki charakter ma. Oczywiście na taki gest wobec Francji czy Włoch politycy niemieccy nie zdobyliby się. W odniesieniu do Polski wiedzą, że każda próba jego krytyki uznana zostanie w środowiskach opiniotwórczych za np.: "podłość roku".Bronisław Wildstein
Apel posłów PiS do redemptorystów: zdejmijcie tę tablicę Posłowie PiS Andrzej Jaworski i Zbigniew Kozak domagają się zdjęcia z gdyńskiego kościoła redemptorystów odsłoniętej w sobotę pamiątkowej tablicy, poświęconej 65. rocznicy zatopienia na Bałtyku przez Rosjan trzech niemieckich statków "Wilhelm Gustloff", "Goya" i "Steuben". Katastrofy te pochłonęły ok. 20 tys. ofiar. List w tej sprawie pomorscy posłowie PiS skierowali do Prowincjała Zgromadzenia Redemptorystów w Warszawie o. Ryszarda Bożka. "Wmurowanie tablicy pamiątkowej jest formą wyjątkowego wyróżnienia, porównywalną do postawienia pomnika" - czytamy w liście posłów.
Parlamentarzyści PiS przypomnieli, że na "Gustloffie" znajdowało się m.in. ponad 900 oficerów i marynarzy, którzy mieli stać się załogą niemieckich okrętów podwodnych U-Boot oraz wielu innych żołnierzy i funkcjonariuszy III Rzeszy. "Nie bez znaczenia jest również fakt, że większość cywilnych ofiar stanowiły osoby, które zajęły wcześniej mieszkania wypędzonych Gdynian i przejęły ich dobytek" - podkreślili autorzy listu.
Jaworski powiedział, że Honorowanie w tej sposób niemieckich ofiar wojny świadczy o braku wrażliwości oraz zacieraniu różnic między ofiarą i katemAndrzej Jaworski honorowanie w tej sposób niemieckich ofiar wojny świadczy o "braku wrażliwości" oraz "zacieraniu różnic między ofiarą i katem". - Jestem oburzony i budzi to mój sprzeciw - dodał. Tablicę dla upamiętnienia katastrof morskich "Wilhelma Gustloffa", "Goyi" i "Steubena" odsłonięto w sobotę w gdyńskim kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy i św. Piotra Rybaka, kierowanym przez redemptorystów. Obchody 65. rocznicy zatonięcia tych statków, połączone m.in. z nabożeństwem ekumenicznym, zostały zorganizowane przez Związek Ludności Niemieckiej w Gdyni. - Trudno komentować przez telefon list posłów. Mogę jedynie przyznać, że tablica została poświęcona - powiedział kapelan ludzi morza o. Edward Pracz z gdyńskiego kościoła redemptorystów, biorący udział w sobotniej uroczystości. "Wilhelm Gustloff", niemiecki statek pasażerski sprzed II wojny światowej, włączony w czasie wojny w skład Kriegsmarine, został zatopiony 30 stycznia 1945 r. na północ od Łeby. Ewakuowano nim z Gdyni niemiecką ludność przed nacierającymi wojskami radzieckimi. Liczba ofiar to ok. 10 tys. osób, uratowało się ponad 800. "Goya" - niemiecki motorowy statek transportowy - w swoim ostatnim rejsie płynął w konwoju statków wiozących niemieckich uciekinierów z Prus Wschodnich i Gdańska. Poszedł na dno 16 kwietnia 1945 r. u południowego cypla Mierzei Helskiej po ataku radzieckich bombowców i okrętu podwodnego. Zginęło ok. 6-7 tys. ludzi. Uratowano 165 rozbitków. "Steuben" - w czasie wojny używany jako transportowiec wojska - został zatopiony 10 lutego 1945 r. Woda pochłonęła ok. dwóch tys. żołnierzy, 350 lekarzy i pielęgniarek oraz ok. tysiąca cywilów. Uratowano ok. 600 pasażerów.
"Zaproszenie Tuska to szyderstwo Kremla" Zaproszenie do Katynia Donalda Tuska to ze strony Kremla zabieg, by obniżyć rangę uroczystości jedynie do szczebla premierów - powiedział Nikita Pietrow, rosyjski historyk i wiceszef Memoriału. - Dla mnie to szyderstwo Kremla - zaznaczył. Pietrow jest autorem wielu książek na temat stalinowskich zbrodni, w tym wydanej przez Memoriał - organizację pozarządową dokumentującą zbrodnie stalinowskie i broniącą praw człowieka w Rosji - pracy "Kto kierował NKWD w latach 1934-41", zawierającej biogramy głównych oprawców z NKWD. Teraz pracuje nad książką przedstawiającą katów NKWD z Katynia.
PAP: Premier Rosji Władimir Putin zaprosił premiera Polski Donalda Tuska do Katynia... Nikita Pietrow: Jest to przebiegłe posunięcie Kremla, które ma na celu obniżenie rangi uroczystości upamiętniających tę tragiczną rocznicę. Wszak na uroczystości do Katynia mógłby przyjechać prezydent Polski. A tak Kreml daje do zrozumienia, że można się ograniczyć do szczebla premierów.
Myślę, że ze strony Kremla nie zostanie tam powiedziane nic nowego. Putin powie to, co mówił już we wrześniu zeszłego roku w Gdańsku - że jest to tragiczna data, łącząca dwa narody. Z mojego punktu widzenia to szyderstwo. Śledztwo zakończono sześć lat temu, a opinia publiczna w naszych krajach do dzisiaj nie została zapoznana z jego rezultatami. Ujawniona została tylko część akt. Nie odpowiedziano na podstawowe pytania - jak i kto? Przede wszystkim - kto ponosi odpowiedzialność? Jest to kpina z rosyjskiego prawa.
Czy to oznacza, że nie można liczyć na to, iż w ślad za wspólnym uczczeniem pamięci ofiar mordu NKWD na polskich oficerach nastąpi odtajnienie pozostałych akt śledztwa? Można, a nawet trzeba domagać się odtajnienia wszystkich akt. Jednak Kreml próbuje zamknąć sprawę tymi wspólnymi obchodami. Jeśli prezydent Lech Kaczyński wyraziłby wolę przyjazdu do Katynia, to - oczywiście - nikt by mu w tym nie przeszkodził i by przyjechał. Byłaby to jednak niezręczna sytuacja dla Kremla. Wymagałaby to bowiem obecności rosyjskiego prezydenta. Jego nieobecność mogłaby zostać odczytana może nie jako brak szacunku, lecz jako przejaw niewystarczającego współczucia z jego strony. Jeśli do Katynia przyjechałby prezydent państwa, którego obywatele zginęli tam z rąk złoczyńców, to także prezydent Rosji winien tam przyjechać i wyrazić żal. Z drugiej strony - Moskwa rzeczywiście powinna zdobyć się na gest i opublikować postanowienie Głównej Prokuratury Wojskowej o umorzeniu śledztwa. Wyjaśnić wszystko obu naszym narodom.
Nie ma więc mowy o pojednaniu między Rosją i Polską? Pojednanie jest faktem. Wszak między Rosją i Polską nie ma wzajemnej wrogości. Nie można powiedzieć, że taki czy inny gest Kremla nie oznacza pojednania. Moskwa chciałaby się pojednać i zapomnieć o przeszłości. Ja uważam, że pojednanie z zapomnieniem o przeszłości nie może być szczere. Co więcej - to cynizm.
Tusk: Wyjaśnię doniesienia o czystkach w CBA Premier Donald Tusk zapowiedział, że "podejmie wyjaśnienie" medialnych doniesień na temat "czystek w CBA". O tę sprawę pytała premiera posłanka PiS Beata Kempa przy okazji przesłuchania szefa rządu przed hazardową komisją śledczą. Szef rządu zadeklarował jednocześnie, że ma pełne zaufanie do szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego Pawła Wojtunika. Jak mówił, jego działania wydają mu się "bardzo cywilizowane, spokojne i na pewno nie mające charakteru jakiś represji czy odwetu". Kempa pytała premiera, czy zlecił wyjaśnienie informacji medialnych mówiących "o czystkach w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, łamaniu praw funkcjonariuszy". - Czy pan o tym słyszał, a jeśli tak, to jak pan, jako nadzorujący służby zareagował na ten fakt, że są poddawani badaniom wariografem? - dociekała. - Niedawno było posiedzenie Kolegium ds. Służb Specjalnych, będzie też następne, jest komisja sejmowa ds. służb specjalnych, muszę powiedzieć, że nie na każdą histerię polityczną można reagować w sposób poważny. Mam pełne zaufanie do nowego szefa CBA, nie słyszałem o torturach stosowanych wobec funkcjonariuszy CBA - odpowiedział Tusk. Jak dodał, z jego wiedzy wynika, nie można stosować wariografu bez zgody osoby, której tego typu doświadczenie miałoby dotyczyć. - Nie mam żadnych informacji, ale pani pytanie na pewno uczuli mnie na to, do tej pory nie dotarła dla mnie żadna informacja, która wzbudziłaby mój niepokój, co do procedury i działań nowego szefa CBA - przekonywał premier. - Mam wrażenie, że naprawie tej służby towarzyszy raczej spokój. Ale proszę mi wierzyć, w tej sprawie także podejmę i to natychmiast wyjaśnienie, aby pani podejrzenia rozwiać lub nie daj Bóg potwierdzić - zapewnił premier. Dodał, że pełną możliwość wyjaśnienia takich spraw mają Kolegium ds. Służb Specjalnych bądź też sejmowa komisja ds. służb specjalnych.Według informacji "Gazety Wyborczej" przez sto dni rządów nowy szef CBA Paweł Wojtunik wymienił w centrali i terenie dwie trzecie kadry kierowniczej, a stanowiska dyrektorskie dostali głównie byli policjanci, zwłaszcza z CBŚ. Z kolei były szef CBA Mariusz Kamiński powiedział w ubiegłym tygodniu w TVP1, że jego najbliżsi współpracownicy są przesłuchiwani i poddawani badaniom wariograficznym.
Internauci idą na wojnę z Tuskiem W internetowych społecznościach wrze. Kilkanaście tysięcy osób podpisało się do wczorajszego popołudnia pod apelem do prezydenta, by zawetował ustawę antyhazardową - zauważa "Rzeczpospolita". Dlaczego? Wszystko przez zapisy rządowego projektu ustawy antyhazardowej, które dają urzędnikom możliwość utrudniania dostępu lub wręcz blokowania tych stron internetowych, które uznają za "niedozwolone". Ma na to pozwolić art. 179a prawa telekomunikacyjnego wprowadzający "Rejestr stron i usług niedozwolonych" - wyjaśnia gazeta. - Zdaniem wielu prawników, pomysły rządowe oznaczają wprowadzenie zakazanej w Polsce cenzury prewencyjnej - mówi "Rz" Mirosław Usidus, właściciel firmy iEM działającej w branży mediów internetowych.
List Do Prezydenta RP w Sprawie Cenzury Internetu Akcja Internautów przeciwko pozbawianiu obywateli dostępu do sieci bez wyroku sądowego oraz przeciw łamaniu zasady neutralności Internetu. Szanowny Panie Prezydencie! Piszemy do Pana w sprawie bardzo istotnej dla każdego Polaka korzystającego z Internetu. Rząd Donalda Tuska, forsując tzw. "ustawę hazardową", proponuje w imię walki z hazardem nadać sobie prawo do filtrowania wszystkich treści znajdujących się w sieci. Ma za to odpowiadać art 179a w Prawie telekomunikacyjnym, wprowadzający "Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych".To pomysł bardzo niebezpieczny i sprzeczny z interesem obywateli. O ile słusznym jest założenie, że w Internecie powinno obowiązywać takie samo prawo jak w innych rejonach przestrzeni publicznej, to realizacja tego postulatu przez rząd nijak ma się do zasad takich jak gwarantowana konstytucyjnie wolność wypowiedzi. To, co planuje się wprowadzić jest po prostu nową formą cenzury, znanej Panu dobrze z poprzedniego ustroju. Podobne przepisy, umożliwiające rządom nieskrępowane filtrowanie treści, z jakich mogą korzystać obywatele działają obecnie tylko w kilku krajach świata. Zaliczają się do nich m.in. Iran i Chiny. Czy na pewno chcemy, żeby Polska dołączyła do tego grona? Internet to przestrzeń publiczna, miejsce umożliwiające głoszenie i wymianę poglądów. Odgórne filtrowanie sieci porównać można więc do zamykania ust obywatelom jeszcze przed rozpoczęciem wypowiedzi. To coś, czego nie wyobrażał sobie nawet George Orwell w swojej sławnej powieści "1984" o wizji państwa totalitarnego. Co zatem należy zrobić, żeby prawo w Internecie było przestrzegane? Dokładnie to samo co w przypadku naruszenia prawa na inne sposoby! Po prostu należy ścigać osoby łamiące prawo. Jeśli na stronie internetowej znajdują się materiały przez prawo zakazane (w tym tak perfidne jak dziecięca pornografia, czy treści propagujące nazizm lub wzywające do nienawiści), mamy odpowiednie mechanizmy aby pociągnąć autorów do odpowiedzialności karnej. To trudniejsze niż odgórne filtrowanie, bo wymaga analizowania każdego przypadku z osobna. Ale czy to oznacza, że powinniśmy poświęcić z tego powodu wolność wypowiedzi? W maju na stronie http://stopcenzurze.wikidot.com zebraliśmy ponad 75 tysięcy potwierdzonych podpisów przeciw możliwości cenzurowaniu Internetu w Unii Europejskiej. Nikt nie spodziewał się wtedy, że już niedługo podobny problem może dotknąć nas w rodzimym kraju. Liczymy, że mając na uwadze wolność jako podstawową wartość w demokratycznym państwie prawa, zdecyduje się Pan na zawetowanie tej niekorzystnej dla obywateli ustawy. Z poważaniem, Borys Musielak, twórca Grupy Jakilinux, autor listu
Sygnatariusze listu: Działacze NGO: Jarosław Lipszyc (prezes Fundacji Nowoczesna Polska), Katarzyna Szymielewicz (Fundacja Panoptykon), Andrzej Tadeusz Kijowski (twórca Festiwalu Artystycznego "Ogrody Frascati", pisze o teatrze na kijowski.salon24.pl), Rafał Brzychcy (przedsiębiorca, prezes Fundacji Wolnego i Otwartego Oprogramowania), Leszek Onak (prezes Fundacji Liternet), Łukasz Jachowicz (popularyzator otwartych standardów w sieci, twórca portalu 7thGuard.net), Elżbieta Szmidt (Prezes Zarządu, Stowarzyszenia Blogmedia24.pl), Jarosław Staniek (ekspert FWIOO, stowarzyszenie KDE), Michał Woźniak (współpracownik FWiOO, informatyk, pracownik Laboratorium BRAMA, PW), Krzysztof Piszczek (członek Stowarzyszenia Polski Projekt BOINC i administrator strony tego stowarzyszenia), Grzegorz Kozłowski (wolontariusz Warszawskiej Masy Krytycznej), Kacper Pluta (wiceprezes Stowarzyszenia Pleszew XXI i bloger na copyme.jogger.pl), Paweł Kazimierowicz (założyciel grupy PSUJA.org), Dominik Łabudziński (Blackout Europe Polska), Grzegorz Spichał (Młodzieżowy Ośrodek Socjoterapii "KĄT"), Michał Czajkowski (radny Młodzieżowej Rady Miasta Włocławek), Elżbieta Jagiełło (prezeska Koalicji Kobiet Europejskich w Radomiu), Wojciech Pytel (Wiceprzewodniczący Związku Młodzieży Demokratycznej w Małopolsce), Marek Krzemiński (Fundacja "Orientacja"), Michał Tyrpa (Prezes Zarządu Fundacji Paradis Judaeorum, inicjatywa "Przypomnijmy o Rotmistrzu"), Bogusław Goleń (Koordynator Ponadpartyjnego Forum Antykorupcyjnego w Krakowie), Andrzej Żwawa (koordynator programu "Zielona Inicjatywa Gospodarcza"), Andrzej Gogolewski (Przedsiębiorca – prezes f-my Grupa Antares sp. z o.o., były podsekretarz stanu w MSWiA odpowiedzialny za Piony informatyczne, działacz społeczny – v-ce prezes Stowarzyszenia „Poland to Europe”), Dariusz Grzesista (Wiceprezes PLUG), dr inż. Janusz Dorożyński (autor i redaktor Wikipedii, członek Stowarzyszenia Wikimedia Polska, Polskiego Towarzystwa Informatycznego), Tomasz Kowalski (Stowarzyszenie Dziennikarzy Obywatelskich), Anna Kuczyńska (socjolog, badaczka internetu, członkini zarządu Fundacji na rzecz Warsztatów Analiz Socjologicznych)
Wykładowcy akademiccy: Tomasz Barbaszewski (wykładowca akademicki UJ i Politechniki Krakowskiej, Przewodniczący Rady Ekspertów FWIOO), Andrzej J. Piotrowski (Główny Ekspert SpreadStrategies, wykładowca w Instytucie Telekomunikacji Politechniki Warszawskiej), Piotr W. Zawadzki (adiunkt na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego), dr Piotr Gawrysiak (z-ca dyrektora Instytutu Informatyki WEiTI PW)
Prawnicy: Olgierd Rudak (prawnik i bloger na Lege Artis), Włodzimierz Gogłoza (doktor nauk prawnych, dyplomowany administrator sieci komputerowych, adiunkt na WPiA UMCS), Aleksandra Musielak (doktorantka praw człowieka, prowadzi bloga Prawa Człowieka w Europie), Aleksander Z. Zioło (radca prawny, szef projektu Pilnujemy Euro 2012, szef zespołu warsztaty.org), Martyna Majewska (prawnik i pracownik NGO działającego na rzecz praw człowieka i zapobiegania przejawom dyskryminacji), Roman Bieda i Marcin Maruta (Kancelaria Maruta i wspólnicy)
Przedsiębiorcy: Michał Frąckowiak (twórca Wikidot.com), Piotr Fuglewicz (prezes TiP Sp. z o.o.), Marcin Stańczyk (administrator sieci i właściciel firmy Linet, dostawcy internetu), Tomasz Nowak (właściciel firmy DreamTech, v-ce prezes Fundacji Feniks, inżynier systemowy, działacz na rzecz wolnego oprogramowania), Bartłomiej Krawczyk (właściciel firmy EUROMASZT), Michał Derecki (właściciel firmy Green Leaf IT), Marek Wierzbicki (przedsiębiorca w MOTTE-QSORT i niezależny autor: PCkurier, Informatyka, Enter, ComputerWorld, Rzeczpospolita, Parkiet), Krystian Czarnecki (Kierownik ds. Kluczowych Klientów IT-Partner), Zbigniew Krzyśko (Milmex), Krzysztof Tosik (Prosperitum), Paweł Gaca (Eternia Studio), Bartosz Burclaf (eFabryka.com), Paweł Soproniuk (Neuron Agencja Public Relations), Andrzej Filipowicz (Grupa iTTv), Marek Michałkiewicz (AM ELEKTRONIK s.c., lokalny dostawca Internetu), Bartłomiej Gryszczuk (administrator systemu hostingowego smoko.pl)
Politycy: Jurek M. Sendłak (polityk SdPl Warszawa, członek zespołu ds. programu SdPl, bloguje na Onecie), Andrzej Tomasz Jędrzejewski (Prezes Oddziału Białostockiego UPR), Piotr Bugno (Prezes Oddziału Lubelskiego UPR), Bartosz Dominiak (Wiceprzewodniczący Socjaldemokracji Polskiej, Radny m.st. Warszawy), Jędrzej Włodarczyk (Socjaldemokracja Polska Gdańsk - Członek Zarządu Krajowego,prowadzi blog na salon24), Błażej Kaczorowski (Prezes Partii Piratów), Lidia Geringer de Oedenberg (poseł do Parlamentu Europejskiego, bloguje na Onecie)
Redaktorzy: Daniel Koć (redaktor LinuxNews.pl), Krzysztof Gontarek, Anna Wasilewska-Śpioch i Marcin Maj (Dziennik Internautów), Łukasz Warzecha (komentator dziennika "Fakt", autor bloga w Salonie24), Jadwiga Chmielowska (dziennikarka, Przewodnicząca Rady Programowej TVP Katowice, Głównej Komisji Rewizyjnej SDP), Maciej Lewandowski i Marek Bonarski (dziennikarze, twórcy portalu doorg.info), Tomasz Kowalski (redaktor naczelny serwisu ), Paweł Nowacki (redaktor serwisu ), Adrian Nowak (twórca serwisu UbuCentrum.net), Paweł Barański (redaktor naczelny NeuroKultura.pl), Marek Stępień (współtwórca Aviary.pl, bloger na marcoos.com), Wojciech Łapiński (redaktor prawica.net), Piotr "Mikołaj" Mikołajski (politolog, wydawca serwisu Plastikowe.pl), Joanna Panek (Product Manager GazetaLiteracka.pl), Marek Goźliński (współtwórca serwisu WolnaKultura.info), Bartosz Nowicki (twórca serwisu kretyn.com), Damian Nowak (współwłaściciel portalu geograficznego GeoZone.pl), Michał Paduch (redaktor Playback.pl), Mariusz Domański (administrator Ubuntu.pl), Denis Soboń (redaktor Tygodnika Komputerowego), Marcin Kosiński i Martin Lechowicz (Kontestacja), Patryk Krawaczyński (nfsec.pl), Karol Kozioł (Dragonia Magazine), Józef Wieczorek (zalożyciel i redaktor Niezależnego Forum Akademickiego), Adam Zieliński (twórca Filmaster.pl), Mariusz Hujdus (redaktor naczelny Super Nowej), Damian Wypchło (WolneMedia.net), Paweł Chojecki (pastor Kościoła Nowego Przymierza w Lublinie, redaktor naczelny miesięcznika "idź POD PRĄD"), Grzegorz Michałowski (redaktor Korespondent.pl), Norbert Kaczmarek (redaktor serwisu Frizona www.frizona.pl), Grzegorz Wierzchołowski (redaktor naczelny portalu ), Norbert Halek (twórca i redaktor Chrześcijańskiego Portalu Społecznościowego God's sign), Rafał Hubert (dziennikarz magazynu Chip, bloger na samo.zlo.pl), Krzysztof Woźniak (portal: Społeczność Polskich Internautów ProjektPI), Krzysztof Sygut (eLondyn.eu), Andrzej Aleksandrowicz (twórca serwisu plockaprawica.net), Adam Michalak (red. nacz. HotNews.pl)
Blogerzy: Agata Malinowska (esme.filmaster.pl), Katarzyna Mrożek (poprawki.com), Szymon Barczak (OSnews.pl), Marcin Szepczyński (czepol.info), Dominik Szarek (webowy.pl), Tomasz Smykowski (PolishWords), Paweł Flunt (silezja.eu), Marcin Kasperski (notatnik.mekk.waw.pl), Jarosław Góralczyk (idztihad.blogspot.com), Adam Wicherek (http://rocik.pl rocik.pl), Łukasz Banasiak (banasiak.me), Zbigniew Lisiecki (zbyszek.evot.org), Jacek Sierpiński (sierp.libertarianizm.pl), Maciej Miąsik (Miasik.net), Tomasz Dudzik (madsheytan.blogspot.com), Krzysztof Kordulasiński (pozor.czyste.lapy.pl), Łukasz Tudzierz (tuudi.net), Karol Zalewski (4zal.net), Grzegorz Łuszczek (chemikk.pl), Paweł Lipiec (WebFan.pl), Paweł Harajda (Olsztyn 2.0), Paweł Dejko (dejko blog), Jan Pogocki (www.janpogocki.pl), Adrian Jelonek (AmatorKina.pl), Tomasz Charoński (SlackBlog), Mariusz Dziechciaronek (UCD), Dariusz Kaczmarek (pielgrzym.cba.pl), Agnieszka Papis (kindfrau), Adam Jaguś (asialovers.pl), Paweł Wiśniewski (sprostowania666), Władysław Słoboda (Groch z kapustą), Tomasz Chabinka (Wikimedianin, autor bloga Otwarty Świat), Katarzyna Chruścicka oraz Iwona M. Cieślewicz (autorski bloga BookHunters), Arkadiusz Stęplowski (Niedoszły Bibliotekarz), Bartosz Piątkowski (www.bartoszpiatkowski.pl), Mateusz Lisik (matteprl.net), Ewelina Dziubińska (studentka prawa, prowadzi bloga Szelest Stron), Oktawian Chojnacki (oktawian.wordpress.com), Piotr Górnicki (Kalendarz świąt), Marcin Antosz (2oblicze.pl), Jakub Łakomy (student prawa, bloger na [http://zaelsblog.blogspot.com]) [W tym miejscu chcemy zebrać kilkanaście do kilkudziesięciu podpisów blogerów, prawników, przedsiębiorców i ludzi w inny sposób związanych z Internetem. Jeśli chcesz podpisać się pod listem, napisz na jak najszybciej na adres borys@musielak.eu podając swoje imię, nazwisko i firmę / serwis internetowy / blog, które reprezentujesz]
Tusk - Naczelny Cenzor Polski Czy podejmowałbyś negocjacje z panem premierem w sprawie tego co ci wolno jeść, a co nie? Jakie filmy możesz oglądać, jakiej muzyki słuchać i z kim się możesz spotykać? To dlaczego miałbyś negocjować z nim, na jakie strony możesz wchodzić, a na jakie nie? Stało się - oto sam premier Donald Tusk napisał do mnie list! Ja, zwykły interneuta, czuję się zaszczycony. Też powinieneś poczuć się zaszczycony, bo Pan Premier napisał i do ciebie. Na stronie www.premier.gov.pl 26 stycznia 2010 znalazł się wpis pod tytułem "List premiera do Internautów", który zaczyna się tak: "Moi Drodzy! Fakt, że tak wielu z Was zdecydowało się zabrać głos w sprawie ustawy wprowadzającej rejestr stron niedozwolonych to znak, że trzeba się spotkać i porozmawiać na ten temat". Nie, panie premierze. To znak, że wprowadzając swój pomysł na cenzurę w internecie zignorował pan nas wszystkich do tego stopnia, że nie mogliśmy już siedzieć cicho. To, co nazywa się eufemistycznie "Rejestr Stron Niedozwolonych" to w istocie zwykła, bezczelna cenzura. Blokowanie domen z powodu "bezpieczeństwa" to w rzeczywistości zamykanie gęby każdemu, kto nie idzie po linii programowej państwa. A jako, że linia programowa partii zmienną jest, zakres wolności będzie się zmieniać i pogłębiać: dziś hazard to zło, jutro tekst Koranu to może być zło albo picie kawy, albo krytykowanie Unii Europejskiej - kto wie? Kto mi da gwarancję, że za miesiąc strona, na którą czasem wchodzę nie znajdzie się w Rejestrze Stron Zakazanych? A to ja, a nie urzędnik powinienem mieć wybór na jaką stronę wchodzę! Dlatego protestujemy Dlatego ostro sprzeciwiamy się cenzurowaniu internetu. Dlatego demonstrujemy. Dlatego ja osobiście śpiewam piosenkę na YouTube, w której dziękuję panu premierowi za nakładanie nam kagańca jak psom. Tym bardziej mi miło, że w końcu pan premier raczył zauważyć, że istniejemy i potrafimy nie tylko grzecznie potakiwać, ale mamy też własne zdanie na różne tematy. Gdyby pan premier nas słuchał, to nie musiałby teraz pisać listu, w którym udaje, że bardzo go nasze zdanie interesuje: "Uważnie śledzę Wasze opinie, komentarze, pytania i wątpliwości. Zdecydowałem, że jeszcze raz przyjrzę się projektowanej ustawie". Akurat! Nie wiem jak reszta internetu, ale ja mam serdecznie dość bycia traktowanym jak dziecko, którym rząd, niczym dobra mamusia, musi się opiekować. Jeżeli pan premier nie zrozumiał ironii w mojej ostatniej piosence, to może trzeba mu wszystko dosadniej wytłumaczyć? Panie premierze: my nie chcemy dyskutować nad zmianami w ustawie ograniczającej naszą wolność. My żądamy, żeby pan tą ustawę potargał i wrzucił do kosza! Bo my nie jesteśmy służącymi na folwarku pana premiera - to pan premier jest na służbie u nas! My nie chcemy ograniczania naszej wolności - i koniec dyskusji! Sami sobie będziemy wybierać czy wchodzimy na strony z hazardem czy z tekstem Biblii, z instrukcjami jak zrobić petardę czy też grą w kulki. A jak ktoś z nas ma upodobania sado-maso, to też sobie takie strony znajdzie - i to naprawdę nie jest interes żadnego urzędnika. Nie pan nam będzie mówił czy mamy grać w Simsy czy w Counter-Strike'a! Wydawało mi się, że przesłanie internautów jest proste. Do pana Tuska to jednak nie dociera. Może ma problemy z logiką? "Intencją mojego rządu jest zapobieganie wykorzystywania Internetu do rozpowszechniania pornografii dziecięcej, oszustw finansowych czy nielegalnych gier hazardowych, a nie ograniczanie wolności w sieci" - napisał. To tak jakby powiedzieć córce: "kiedy każę ci wracać do domu przed ósmą, to moją intencją wcale nie jest ograniczanie twojej wolności". Może i nie jest - ale to przecież jest ograniczanie wolności! Tak samo jak stworzenie Rejestru Stron Zakazanych jest ograniczaniem wolności w sieci, niezależnie od intencji. Nie mówiąc już o tym, że trzeba być kompletnym ignorantem, żeby wierzyć, że da się ustawą zapobiec wykorzystywaniu Internetu do wszystkiego, do czego tylko ludzie zechcą go wykorzystywać. Sama konstrukcja internetu uniemożliwa jego skuteczną kontrolę. Dlatego ustawa jest nie tylko zła, ale i głupia. "Spróbujmy to razem pogodzić. W związku z tym zapraszam Was do debaty, która odbędzie się w przyszłym tygodniu" - pisze na koniec premier. Podsumujmy: chce pan nam zaproponować, żebyśmy pogodzili złą i głupią ustawę, której nie chcemy i która będzie zupełnie nieskuteczna... z czym dokładnie? Na czym ma polegać ten kompromis? Że my damy sobie odebrać wolność, a zamian za to pan nam odbierze jej mniej, niż zamierzał??? Wyobraź sobie, że złodziej napada cię na ulicy i proponuje, że zabierze ci 500 złotych. A gdy ty zaczynasz się bronić swojej własności, on mięknie i proponuje ci... debatę! Na której to wspólnie ustalacie, ile ci zabierze... Czy to nie absurd? Ale tutaj mamy sytuację jeszcze absurdalniejszą! Bo to nie jakiś nieznany ci złodziej, który chce zabrać ci twoją własność, ale urzędnik, którego ty sam wybrałeś, i który przed tobą odpowiada i ma służyć twoim interesom! Usiłuje odbierać ci tym razem nie twoją własność, ale twoją wolność wyboru: teraz to on będzie decydować za ciebie na które strony możesz wchodzić, a na które nie. A po twoich protestach, zaprasza cię kulturalnie na dyskusję, gdzie ustalicie sobie jakiś sposób, w który najwygodniej, najprzyjemniej i najsympatyczniej cię zakneblują. Po tym wszystkim pan premier niewątpliwie ogłosi na stronie, że osiągnięto kompromis i po konsultacjach społecznych oraz przyjętych poprawkach, wprowadzono fantastyczne Rejestr Stron Zakazanych, który co prawda cenzuruje część sieci, ale jego intencją jest tak naprawdę ochrona wolności internetu... No powiedz sam: czy to nie wygląda tak, jakby pan premier traktował cię jak kompletnego debila? Czy podejmowałbyś negocjacje z panem premierem w sprawie tego co ci wolno jeść, a co nie? W sprawie tego na jaki kolor możesz pomalować swój pokój, a na jaki nie? W sprawie tego jakie filmy możesz oglądać, jakiej muzyki słuchać i z kim się możesz spotykać? To dlaczego miałbyś negocjować z nim na jakie strony możesz wchodzić, a na jakie nie? Odpowiedź jest jedna: na wszystkie, na które chcę! A na zakończenie w imieniu wszystkich internautów, radzę panu premierowi, żeby sobie przypomniał Artykuł 4 Konstytucji RP. Mówi on: "Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu". Do Narodu - nie do pana premiera. Premier nie jest królem Polski. Jest tylko zwykłym urzędnikiem, takim samym jak pani w okienku Urzędu Skarbowego. To my, naród, jesteśmy suwerenem. A urzędnik ma robić to, co my chcemy, a nie to, co jemu strzeli do głowy. A jak nie, to przy następnych wyborach Internet pokaże panu premierowi drzwi, przyznając mu na pożegnanie dożywotni tytuł "Naczelnego Cenzora Polski". Na wieczną rzeczy pamiątkę. Debata internautów z premierem zbyt teatralna? Wczoraj odbyło się spotkanie premiera z "internautami" i blogerami. Wielkie media mówią o zwycięstwie, ale to nie jest tak bardzo oczywiste. Padło kilka pozytywnych deklaracji, ale więcej było "przedstawiania stanowisk" niż rzeczywistej dyskusji. Mimo to samo zorganizowanie debaty było dobrym pomysłem. Wczoraj premier Donald Tusk spotkał się z internautami. W Dzienniku Internautów można było obejrzeć relację na żywo. Teraz czas na podsumowania debaty, która dotyczyła przede wszystkim Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych, czyli pomysłu rządu na walkę z e-hazardem i pornografią dziecięcą. Organizacje zainteresowane rozwojem społeczeństwa informacyjnego w Polsce od początku wskazywały, że nie można odgórnie blokować stron WWW, należy raczej intensywniej ścigać przestępstwa popełniane za pomocą internetu. Przy tym bardzo kontrowersyjny był fakt, że przepisy wprowadzające coś w rodzaju cenzury prewencyjnej przyjęto bardzo szybko i bez konsultacji, jakby rządowi zależało na takim trybie przyjmowania projektu. Wróćmy jednak do debaty. Można uznać, że internauci coś osiągnęli. Przedstawiciele rządu zapewniali, że nie mieli złych intencji, a Michał Boni podkreślił, że potrzeba jest szerszej konsultacji nad projektami rządowymi. Zadeklarowano wstrzymanie prac nad projektami ustaw, które dotyczą internetu, do czasu wysłuchania opinii internautów. Obiecano także stworzenie listy problemów, które budzą niepokój internautów i wspólną pracę nad nimi. Ciekawa była również zapowiedź Szefa Rządowego Centrum Legislacji Macieja Berka. Chce on stworzenia mechanizmów, dzięki którym możliwe będzie pełne śledzenie w sieci procesu legislacyjnego nad ustawami. Powyższe ustalenia z debaty nie były tak bardzo jasne, kiedy się ją oglądało. Można je chyba jednak uznać za ostateczne, skoro znalazły się w podsumowującym komunikacie na stronie premiera. Debata "rozwodniona" i "teatralna" Z czego wynikała mała jasność debaty? Zdaniem wielu osób śledzących dyskusję była ona "rozwodniona". Niektóre istotne pytania i zagadnienia jakby zginęły w gąszczu prywatnych opinii, deklaracji i mniej istotnych pytań. Wydaje się jednak, że jest to wada wielu podobnych spotkań z udziałem polityków i mediów. Każdy z uczestników ma nieco inne spojrzenie i każdy uważa to swoje za najważniejsze. Trafiają się też ludzie bez własnego zdania, którzy jednak czują potrzebę zabrania głosu, szczególnie gdy inni patrzą. To rozwodnienie debaty zauważył także prawnik Piotr Waglowski, autor serwisu Vagla.pl, którzy uważnie śledził losy Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych i zwrócił wielu internautom uwagę na ten projekt. Waglowski w notce pt. Po debacie: wszystko zależy od Was pisze: Chociaż brałem w niej udział - tak naprawdę nie wiem jeszcze, co w jej trakcie zostało powiedziane.(...) Poszedłem na debatę z jednym pytaniem: gdzie przeczytam projekt ustawy, ponieważ dyskutujemy, a chciałbym wiedzieć, jak brzmią dyskutowane propozycje. Otrzymałem odpowiedź, że za kilka dni będę miał szansę przeczytać projekt. Ważna sprawa - mnie nie chodzi o to, by dopuścić do konsultacji jakąś nową grupę osób, która do tej pory gdzieś była pomijana. Chodzi o to, by zwiększyć przejrzystość państwa, aby każdy miał szansę śledzić proces legislacyjny. Znany dziennikarz Paweł Wimmer to kolejna osoba, która zwróciła uwagę na szum komunikacyjny w czasie debaty. W notce pt. Po debacie z premierem - jednak rozczarowanie stwierdza on: Jednak ta rozmowa miałaby większy sens, gdyby było cztery razy mniej osób, bo w sumie była to bardziej prezentacja rozmaitych problemów niż dyskusja. Zobaczyłem kilka bardzo sensownych wypowiedzi (...) kilka mniej sensownych, niektórzy potraktowali spotkanie jako okazję do autopromocji, a odniosłem też wrażenie, że nie wszyscy byli należycie przygotowani... Wimmer zauważył jednak, że w całej debacie było coś pozytywnego. Po raz pierwszy rząd chciał w ten sposób spotkać się z internautami. Zapowiedziano dalsze kontakty. Według Pawła Wimmera za jakiś czas przekonamy się, na ile to "teatralne" spotkanie było pożyteczne.
Rząd: nie mamy złych intencji W czasie debaty przedstawiciele rządu starali się generalnie zapewnić, że nie mają złych intencji, nie chcą odcinać internautów od sieci itd. Sugerowano, że być może w trakcie prac nad ustawą popełniono pewne błędy, ale nie można mówić o złych intencjach. Z drugiej strony z cytowanej wczoraj przez GW wypowiedzi premiera wynika, że w rzeczywistości rząd przymknął oko na konsultacje. - Ta ustawa była na tyle specyficzna, że z pewną rezerwą podchodziliśmy do konsultacji społecznej – przyznał premier, a cytat ten można znaleźć w tekście pt. Debata premiera z internautami. Co z cenzurą w sieci? Dodatkowo w czasie samej debaty premier sugerował, że szybki tryb konsultacji nie sprzyjał lobbingowi. Wydaje się to bardzo kontrowersyjnym stwierdzeniem. Mimo to gdzieniegdzie da się usłyszeć, że premier "zmiękł". W takim tonie debatę opisuje TVN24 i tak samo przedstawiono ją w wieczornych wydaniach informacyjnych programów telewizyjnych. Z informacji tych wynika, że Donald Tusk zrozumiał argumenty internautów. Oglądając debatę i śledząc jego wypowiedzi, można bardziej odnieść wrażenie, że premier określił siłę sprzeciwu internautów jako dość znaczną i doszedł do wniosku, że trzeba się z nią liczyć. Podobne wrażenie mają chyba Czytelnicy Dziennika Internautów, którzy swoje zdanie wyrazili w sondzie przy tekście o debacie. 71,1% osób stwierdziło, że Tusk, organizując debatę, chce zrobić wrażenie otwartego polityka. Tylko 7% osób stwierdziło, że premier naprawdę chce poznać argumenty internautów.
Marcin Maj
Przełomowy plan rządu - na razie bez Pawlaka W piątek ma zostać ogłoszony Plan Konsolidacji i Rozwoju Finansów Publicznych- taką przynajmniej zapowiedź potwierdziło tvn24.pl biuro prasowe resortu finansów. Jeśli jakiś plan, to "osobista inicjatywa Donalda Tuska" - mówi wicepremier Waldemar Pawlak. Zastrzeżeń do koalicjanta ludowcy mają więcej. Wicepremier w swojej wypowiedzi podkreśla, że nie ma żadnego "rządowego planu", bo gabinet nic nie zatwierdzał. Jak dodaje, on sam nic podobnego nie widział na oczy. Nie widziałem żadnego dokumentu, nikt ze mną niczego nie konsultował. To będzie osobista inicjatywa pana premiera i Platformy Obywatelskiej. Ja nie wiem, w jakiej to formie będzie prezentowane, natomiast tego planu nie ma Wicepremier Waldemar Pawlak Rząd premiera Donalda Tuska ponownie przymierza się do wejścia Polski do... Nie będziemy teraz ustalali daty wejścia. Mamy wystarczająco innych spraw do uporządkowania Min. finansów Jacek Rostowski - Podawanie daty wejścia Polski do strefy euro ma sens tylko wtedy, gdy... - Pod koniec miesiąca przedstawimy "fiszki zadaniowe" dotyczące planu... Jeśli chodzi o prace nad ustawami, to słusznie państwo zauważacie, że niektóre projekty są wyjątkowo zamulane i przeciąga się praca nad nimi Im bliżej przedstawienia konkretnych rządowych propozycji zmian w... Rząd premiera Donalda Tuska ponownie przymierza się do wejścia Polski do... - Nie widziałem żadnego dokumentu, nikt ze mną niczego nie konsultował. To będzie osobista inicjatywa pana premiera i Platformy Obywatelskiej. Ja nie wiem, w jakiej to formie będzie prezentowane, natomiast tego planu nie ma - stwierdził Waldemar Pawlak.
Co rząd ma w planie? Według rządowych zapowiedzi, plan konsolidacji finansów publicznych będzie kluczowym elementem tzw. programu konwergencji, który rząd w przyszłym tygodniu ma wysłać Komisji Europejskiej. Polska przedstawi w nim m. in. stopień wypełnienie warunków koniecznych do przyjęcia euro, a przede wszystkim pomysł na obniżenie swojego zadłużenia. Minister finansów Jacek Rostowski podkreśla, że nie należy przy tym oczekiwać daty wejścia Polski do strefy euro. - Nie będziemy teraz ustalali daty wejścia. Mamy wystarczająco innych spraw do uporządkowania. Jak raz je uporządkujemy, będziemy mogli w odpowiedzialny sposób zastanowić się i skonstruować realny, efektywny plan przystąpienia do strefy euro w ciągu dwóch trzech lat - powiedział "DGP" Rostowski. W poniedziałek premier Donald Tusk nie chciał mówić o konkretach dotyczących planu konsolidacji, ponieważ - jak zaznaczył - jego współpracownicy jeszcze pracują nad pewnymi jego elementami. Podobne informacje przekazał nam w środę rzecznik rządu Paweł Graś. Jak wyjaśnił, plan powstaje głównie w ministerstwie finansów i w zespole doradców strategicznych premiera kierowanym przez ministra Michała Boniego.
Naprężeń w koalicji więcej? Jednak finanse publiczne, to nie jedyna sprawa, która dzieli je z koalicjantem. - Jeśli chodzi o prace nad ustawami, to słusznie państwo zauważacie, że niektóre projekty są wyjątkowo zamulane i przeciąga się praca nad nimi - mówił na specjalnej konferencji prasowej w Sejmie szef Stronnictwa, wicepremier Waldemar Pawlak. Jako winowajców "zamulania" wskazywał Komitet Stały Rady Ministrów, a także resort finansów. Pawlak skarżył się np. że nie rozumie oporu tego ministerstwa w sprawie projektu ustawy o efektywności gospodarczej. - Jeżeli dzisiaj ludzie budowaliby dom energooszczędny, to zapłacą większy podatek VAT, bo dom energooszczędny, czy dom pasywny kosztuje więcej niż tradycyjny, więc do budżetu byłyby większe przychody dziś. Oszczędności byłyby w następnych latach - tłumaczył. Jak dodał, ten sam problem wiąże się z rozwiązaniem dotyczącym tzw. wrażliwych odbiorców energii elektrycznej. Zaznaczył, że na początku stycznia odbyło się spotkanie na ten temat z udziałem jego, premiera Donalda Tuska, ministra finansów Jacka Rostowskiego, a także szefa Komitetu Stałego Rady Ministrów Michała Boniego, na którym ustalone zostały założenia w tej sprawie. - Przyjęliśmy zasadę, w myśl której osoby uprawnione do pomocy społecznej mają tytuł do tańszego prądu w limitowanych wielkościach - mówił wicepremier. Jak wyjaśniał tzw. odbiorcy wrażliwi kupowaliby określone, ograniczone ilości energii elektrycznej 30 proc. taniej, a system nie generowałby dodatkowych kosztów dla budżetu. - W ubiegłym tygodniu otrzymaliśmy w Ministerstwie Gospodarki kolejny list od wiceministra finansów z zupełnie inną propozycją, żeby oprzeć system o dodatki mieszkaniowe - mówił Pawlak. Wicepremier ocenił, że koszty takiego rozwiązania byłyby wysokie, a system nie odzwierciedla potrzeb społecznych, bo pomijane są w nim grupy, które nie mają żadnego tytułu do dodatków mieszkaniowych.
Nowoczesnego KRUS-u nie ruszać Jolanta Fedak: Nie pracujemy nad wydłużeniem ustawowego wieku emerytalnego (TVN CNBC Biznes) Wicepremier opowiedział się również przeciwko reformie KRUS. Jak ocenił system ZUS jest dużo mniej wydajny, bo do każdej osoby, która w nim jest państwo dopłaca znacznie więcej niż do przyszłym emerytur KRUS-owskich. - Wydaje się, że jest to system (KRUS - red.) dużo bardziej przejrzysty i przystający do nowoczesnych rozwiązań - ocenił Pawlak. Będą bronić KRUS przed Bonim
Komentując doniesienia mówiące o tym, że nad reformą KRUS pracuje szef Komitetu Stałego Michał Boni, powiedział, że skoro zajmuje się on rolnictwem, to PSL może zaproponować reformę kierowanego przez Boniego Komitetu, tak by nie przeciągała się praca nad ustawami.Minister pracy i polityki społecznej Jolanta Fedak powiedziała, że jej resort jest nadal zajęty dokończeniem reformy emerytalnej. Podkreśliła, że obecnie rozpatrywany jest projekt elastycznego wydłużenia czasu pracy, czyli - jak tłumaczyła - stosowania różnych zachęt, które pozwolą mającym pracę na pozostanie na rynku zatrudnienia. - Osobiście jestem przeciwna ustawowego wydłużaniu wieku, ponieważ ono jest niezgodne z naszą reformą, która dla każdego ubezpieczonego założyła indywidualne konto emerytalne - powiedziała Fedak. Wyjaśniała, że przy tym systemie, który proponuje jej resort wszystkie zgromadzone środki w OFE będą wypłacone osobie ubezpieczonej po osiągnięciu przez nią wieku emerytalnego jednorazowo lub - w przypadku dalszego oszczędzania - przez 10 lat.
PIERWSZE TRZASKI W KOALICJI?... PSL atakuje Platformę; Graś: koalicja ma się dobrze Rzecznik rządu Paweł Graś zapewnił, że koalicja PO-PSL ma się dobrze, nie ma w niej zgrzytów, a kontakt koalicyjny jest stały. Jednak politycy PSL zarzucają koalicjantowi, że - przedstawiając bez konsultacji z ludowcami plan rozwoju i konsolidacji finansów publicznych - przygotował "kolejną niespodziewaną zagrywkę", która - ich zdaniem - jest elementem nadchodzącej kampanii wyborczej. Graś powiedział, że w tym tygodniu powinno dojść do rozmowy premiera Donalda Tuska z liderem ludowców, wicepremierem Waldemarem Pawlakiem, na której zostaną wyjaśnione wszelkie wątpliwości. Rzecznik rządu podkreślił, że kontakt koalicyjny i kontakt Tusk-Pawlak jest stały i oparty na zaufaniu. Zaznaczył, że w zeszłym tygodniu doszło do spotkania koalicyjnego - w składzie Tusk, Pawlak i szefowie klubów. Odbyło się też spotkanie w "cztery oczy" Tuska z Pawlakiem, na którym premier poinformował lidera PSL o swojej decyzji dotyczącej wyborów prezydenckich.
- Nie ma zgrzytów w koalicji PO-PSL, to najbardziej stabilna i dobra koalicja w wolnej Polsce. To, że zdarzają się różnice zdań, poglądów, to normalna sprawa, przecież naszą koalicję tworzą dwie partie. Koalicja będzie trwała - powiedział Graś dziennikarzom w Sejmie. Nie widzę tutaj żadnych problemów koalicyjnych, emocje niedługo opadnąWaldy Dzikowski Podkreślił, że koalicja PO-PSL funkcjonuje już 2 lata, i - według opinii Polaków - nie ma dla niej lepszej alternatywy. - Koalicja funkcjonuje dobrze, bo jest oparta na zasadach partnerskich i na szczerości. Jeśli pojawiają się problemy, zrobimy wszystko, żeby te problemy, jak najszybciej zostały usunięte - zapewnił. Graś przyznał jednocześnie, że Pawlak ma rację, iż dokument "Plan konsolidacji i rozwoju finansów publicznych" nie jest rządowym dokumentem, a jedynie propozycjami do dyskusji. - Rządową dokumentem stanie się wówczas, gdy wewnątrz koalicji zostaną uwzględnione jego szczegóły i kiedy zostanie przyjęty przez Radę Ministrów w formie konkretnych ustaw - zaznaczył. Jak dodał, jest spokojny, że plan konsolidacji finansów publicznych - gdy przybierze on formę projektów ustaw - uzyska "bez żadnego problemu" akceptację większości koalicyjnej. Również wiceszef PO Waldy Dzikowski podkreślił, że nie ma konfliktu w koalicji. - Rolą mediów jest szukanie sensacji i nieporozumień. Ale jeśli PSL rzeczywiście ma do nas pretensje, to nigdy nie uchylamy się od rozmów, nigdy za dużo dialogu i konsultacji - podkreślił. Jak dodał, w najbliższym czasie odbędzie na spotkanie na szczeblu szefów partii - Pawlaka i Tuska, na którym obaj politycy powinni "dogadać różnice". - Nie widzę tutaj żadnych problemów koalicyjnych, emocje niedługo opadną - ocenił Dzikowski. Z kolei Eugeniusz Kłopotek (PSL) powiedział w radiowej Trójce, że ludowcy mają polityczną grubą skórę, ale są poirytowani, że to jest kolejna niespodziewana zagrywka PO i premiera. - Czas by było te relacje i wzajemną transmisję poprawić, bo w przeciwnym wypadku coraz częściej może dochodzić do rozbieżności pomiędzy koalicjantami - dodał Kłopotek. Jednocześnie ocenił, że przedstawiony plan naprawy finansów publicznych to "autorski plan premiera" i "nie wszystko co zostało zaproponowane jest do bani". - Jest wiele dobrych rzeczy, które PSL będzie popierać, ale są również takie propozycje, które wymagają szerszego poparcia - ocenił Kłopotek. Jak dodał dobre, rozsądne pomysły PSL będzie zawsze popierać. - Ale jeśli będzie coś niemądrego nie będziemy popierać i nie będziemy żyrować każdego pomysłu PO i premiera - stwierdził. O autorskim projekcie premiera mówi także inny poseł ludowców Janusz Piechociński. Jak podkreślił szef rządu musi przekonać do tego planu nie tylko koalicjanta, nie tylko parlament, ale i opinię publiczną. Według Piechocińskiego premier "stara się nadać tok debaty publicznej" i jest to element zbliżającej się kampanii wyborczej. W jego opinii, najlepsze byłoby spotkanie ekspertów ekonomicznych prezydenta, z Narodowego Banku Polskiego, Rady Polityki Pieniężnej z przedstawicielami klubów parlamentarnych, aby "porozmawiać i omówić propozycje premiera".
Premier przedstawił regułę Tuska Rząd przygotuje specjalną ustawę o stabilności finansów publicznych – wynika z Planu Rozwoju i Konsolidacji Finansów na lata 2010-2011. Zakładać ona będzie ograniczenie wzrostu wydatków o charakterze uznaniowym (niewynikających z istniejących przepisów) do 1 proc. w ujęciu realnym w skali roku), a także – docelowo – ograniczenie przyrostu wydatków od średniej dynamiki PKB. - Nie mam złudzeń: w ciągu trzech lat nie obniżymy nominalnie poziomu zadłużenia, ale możemy zatrzymać proces dynamicznego zadłużania się. Możemy w ten sposób obniżać deficyt - mówił premier Donald Tusk zapewnił, że intencją rządu jest ograniczenie deficytu do 2012 r. do 3 proc. PKB, choć w dokumencie nie ma informacji na ten temat. Szef rządu podkreślił, że ważne jest ograniczenie zadłużenia państwa. Wprowadzenie reguły budżetowej może przynieść już w pierwszym roku jej funkcjonowania oszczędności rzędu 10 mld zł. - Istotą planu jest to, co możemy wspólnie zrobić dla Polski nawet jeśli przyjdzie nam za to zapłacić polityczną cenę – powiedział Donald Tusk zaznaczając, że niektóre decyzje rządu mogą spotkać się z niezadowoleniem społecznym. Podkreślił, że jego rząd będzie oszczędzać każdą publiczną złotówkę i nie ulegnie naciskom rozmaitych grup interesów,. Plan przewiduje również „uwolnienie zamrożonych rezerw gotówkowych” w sektorze publicznym. Resort finansów od pewnego czasu zabiega o to, aby instytucje państwowe i samorządowe nadwyżki finansowe lokowały nie na lokatach w komercyjnych bankach, ale na depozycie na rachunku MF. Rząd szacuje, że dzięki temu dług publiczny zmniejszy się w 2010 r. o około 14,6 mld zł (1,1 proc. PKB).
Zadłużenie Polski świeci przykładem Premier zaznaczył, że obecny poziom polskiego zadłużenia, nie wyróżnia się negatywnie na tle państw unijnych, a wręcz pozwala nam na porównywanie się z najlepszymi. - Można powiedzieć, że jesteśmy krajem, który najbardziej racjonalnie dysponuje budżetem wśród państw Unii Europejskiej - chwalił działania rządu Donald Tusk- Polska jest w momencie zwrotnym, co nie znaczy krytycznym - jeśli chodzi o pościg cywilizacyjny za najbardziej rozwiniętymi krajami świata - dodał.
Pracujmy dłużej, zostawmy KRUS Premier poinformował w swojej wypowiedzi, że wspólnie z rządem zamierza stopniowo wydłużać wiek emerytalny Polaków. - Będziemy przekonywali naszych partnerów w Sejmie do podwyższenia wieku emerytalnego, po to by emerytura była wyższa - mówił, dodając, że dzisiejszy system wyrzuca ludzi z rynku pracy zbyt wcześnie. Rządowe plany zakładają także „upowszechnienie systemu emerytalnego”. Służby mundurowe zostaną objęte powszechnym systemem od początku 2012 r. Dokument prezentowany przez premiera nie przewiduje jednak likwidacji Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, a jedynie „rozpoczęcie debaty nad przeprowadzeniem ewolucyjnej reformy” ubezpieczeń rolników. - Będziemy przekonywać, aby nie likwidując KRUS zacząć stosować kryterium dochodowe w stosunku do najzamożniejszych rolników. Jesteśmy przekonani, że ostatecznie na tym skorzystają - mówił premier - Zdajemy sobie sprawę z tego, że naszym celem nie jest zabieranie człowiekowi tego, co nabył jako prawo. Nie będziemy w Polsce zabierać ludziom ani pieniędzy, ani marzeń, do których się przywiązali, zgodnie z którymi podjęli życiowe decyzje - dodał w odniesieniu do uprzywilejowanych grup emerytów. Podobną debatę rząd chce rozpocząć jeżeli chodzi o efektywność otwartych funduszy emerytalnych. Plan zakłada m.in. wprowadzenie zewnętrznego benchmarku do oceny OFE, zakaz akwizycji, a także opracowanie strategii wyjścia z limitów inwestycyjnych, jakim podlegają obecnie fundusze. W dokumencie zapisano, że „gromadzone zgodnie z zawartymi umowami środki członków OFE nie będą zmieniały przeznaczenia”, co sugeruje, że kontrowersyjną propozycja przesunięcia części składki do ZUS może nie wejść w życie.
Akcja "Rzeczpospolitej" - 9 reform dla Polski Bez konkretów w sprawie euro Jednym z założeń „Programu konsolidacji finansów publicznych i rozwoju kraju" jest przybliżenie terminu przyjęcia przez Polskę unijnej waluty. - Pod koniec 2012 roku Polska będzie spełniała główne kryterium z Maastricht, a więc deficyt (sektora finansów publicznych) nie będzie wyższy niż 3 procent - powiedział premier. - Polska nie wyznacza obecnie terminu, w którym mogłaby przyjąć wspólną europejską walutę - zastrzegł minister finansów Jacek Rostowski, który występował zaraz po zakończeniu przemówienia szefa rządu Wczoraj na ten temat wypowiadał się prezydent Lech Kaczyński. – Rok 2015 jest datą, którą wprawdzie można rozważać jako termin przyjęcia euro, ale jest to termin, który jest bardzo krótki – ocenił wczoraj prezydent Lech Kaczyński, przebywający na Światowym Forum Gospodarczym w Davos.
Więcej prywatyzacji Kolejnym punktem wystąpienia premiera była deklaracja przyspieszenia procesów prywatyzacyjnych.
- Chcemy radykalnego przyspieszenia prywatyzacji, pozyskania z tego tytułu w 2010 roku 27 miliardów złotych lub nawet więcej - mówił podczas swojego wystąpienia Donald Tusk. Według dotychczasowego planu, przychody budżetu w 2010 roku z tytułu prywatyzacji miały wynieść 25 mld zł. - Potrzebujemy 3 impetu prywatyzacyjnego. Chcemy przełamać mit, że państwowe zarządzanie jest efektywniejsze - dodał.W ubiegłym roku przychody budżetu z tytułu prywatyzacji wyniosły niecałe 7 mld zł.
Walka z biurokracją Premier zapowiedział również kolejne działania rządu w zakresie deregulacji. Zdaniem premiera przez dwa ostatnie lata posunęliśmy się daleko naprzód w walce z biurokracją, który blokowała procesy inwestycyjne i gospodarcze, ale - jak dodał - o wiele za mało, żeby powiedzieć, że rząd zrobił wszystko co zamierzał. Dlatego też szef rządu wyznaczy ministra odpowiedzialnego za "dyscyplinowanie wszystkich resortów w wysiłku deregulacyjnym".
Komentarze dla "Rz": Mirosław Gronicki, były minister finansów Dopóki rząd nie przedstawi konkretów na piśmie, wystąpienie to można traktować wyłącznie jako wystąpienie medialne. Wszystkie przedstawione propozycje są opisane tylko hasłowo bez skutków finansowych, jakie miałyby przynieść dla finansów publicznych. Nie bardzo też wiadomo w jaki sposób, oraz w jakim okresie rząd chce obniżyć wydatki w relacji do PKB z obecnych prawie 49 proc. do 40 proc. W tej sytuacji trudno oceniać wartość planu. Tym bardziej trudno oceniać prace rządu wyłącznie na podstawie wystąpień medialnych. To są tylko słowa. Przedstawiona biała książeczka Donalda Tuska nie przedstawia konkretów, to nie jest niestety zielona książeczka Jerzego Hausnera, gdzie mieliśmy konkretne działania, czas ich realizacji oraz wyliczenia skutków finansowych. Pochwalić rząd można jednak za to, że zwrócił uwagę na problem, teraz czekamy na pierwszy krok, który wyznaczy kierunek i zakres zmian.
Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC Podstawowym zadaniem, jakie stoi przed rządem jest obniżenie deficytu finansów publicznych z 6-7 proc. do 3 proc. PKB. Premier zaznaczył, że powinno się to stać pod koniec 2012 roku, czyli tak naprawdę w 2013 roku. Jest to konieczne, abyśmy mogli przyjąć euro w 2015 roku. Należy też zadbać, aby dług publiczny nie przekroczył w relacji do PKB poziomu 60 proc. Wszystkie przedstawione propozycje powinny być oceniane pod kontem szans na spełnienie tych celów. A to niestety jest trudne, ponieważ rząd nie pokazał jak ma zamiar problem długu i deficytu rozwiązać. Dokument mówi o dwóch regułach wydatkowych. Jedna odnosi się tylko do tzw. wydatków elastycznych. Będą one podwyższane w tempie inflacja plus 1 procent. Ale ogólne wydatki budżetowe mają być podwyższane w tempie nie wyższym niż średnioroczny wzrost PKB w poprzednich 5-ciu latach. Ta reguła oznacza utrzymanie relacji wydatków publicznych do PKB. Powstaje pytanie, w jaki sposób rząd zamierza zmniejszyć deficyt sektora finansów publicznych o ok. 3-4 punkty procentowe w latach 2011- 2013? Takie zmniejszenie byłoby możliwe tylko wtedy, gdyby albo PKB rósł w tym okresie nadzwyczaj szybko, albo też gdyby wzrastało dość znacznie obciążenie gospodarki podatkami i składkami, albo miała miejsce jakaś kombinacja obu tych czynników. Ale jak dotąd MF zakładało bardzo umiarkowane tempo wzrostu PKB w latach 2011-2012. W dokumencie mówi się o kasach fiskalnych dla lekarzy i prawników oraz nieco większych wpływach z VAT-u, ale w sumie będą to skromne dodatkowe dochody. Premier i ministrowie mówili też o zamierzeniach długoterminowych w obszarze finansów publicznych. Chodzi przede wszystkim o kontynuowanie reform emerytalno-rentowych w obszarze mundurowym oraz KRUS, a także o podnoszenie wieku emerytalnego. Słabością planu jest to, że reformy te mają być realizowane w sposób niezwykle stopniowy, w dodatku przez przyszłe rządy i parlamenty.
Rałał Antczak, partner Deloitte To jest plan niewielkiej poprawy efektywności funkcjonowania sektora publicznego. W planie są zajawki reform - w tym oczekiwanej w KRUS- ie, ale bez żadnych konkretnych rozwiązań. Z drugiej strony znalazły się też w nim dwie wrzutki resortu finansów na temat ograniczeń w odliczeniach podatku VAT od aut z kratką i paliwa do tych samochodów i objęciu obowiązkiem posiadania kas fiskalnych prawników i lekarzy. Ja spodziewałbym się konkretnych rozwiązań, ale nie skutkujących wzrostem fiskalizmu państwa. Jeśli na przykład reformujemy KRUS i obejmujemy składką wszystkich rolników, to z drugiej strony dla pozostałych podatników składka na ZUS powinna zostać obniżona z 830 do 600 zł. Nie do końca mogę się też zgodzić z planem przeznaczania dużych kwot z budżetu państwa na edukację bez sprawdzania jak te pieniądze są wydawane. Należy finansować szkolnictwo, ale jednocześnie stosować mierniki i wskaźniki efektywności ich wydawania. Poza tym sądzę, że sama reguła wydatkowa nie wystarczy, aby zejść z deficytem finansów publicznych do 3 proc. PKB. To byłoby realne, ale przy wzroście PKB o 5 proc. rocznie, a takiej dynamiki nikt nie zakłada.
Profesor Andrzej Wernik, Akademia Finansów To wszystko za mało, aby w 2013 roku obniżyć deficyt finansów publicznych do 3 proc. PKB. Sama reguła wydatkowa nie zapewni takiego efektu. Deficyt cykliczny wraz z odbiciem gospodarki będzie wprawdzie maleć i w końcu zupełnie zniknie, ale deficyt strukturalny, narosły w wyniku obniżki składki rentowej i wprowadzenia dwóch stawek PIT pozostanie. Szacuję, że w wyniku tych zmian powiększył się on o 2,5 punktu procentowego, aby się tego pozbyć, należy np. za dwa lata podnieść ulgową stawkę VAT o 2-3 punkty procentowe. Poza tym radziłbym ministrowi Jackowi Rostowskiemu aby nie próbował przedefiniowywać długu, bo to nam może zakwestionować Eurostat. Raczej należałoby publikować jego poziom w ujęciu brutto i netto. Ten drugi sposób pozwoliłby na pokazanie długu pomniejszonego o wszelkie koszty i środki, które pozostają na kontach bankowych
Profesor Jerzy Osiatyński, INE PAN Większość przedstawionych propozycji jest sensowna. Szczególnie podoba mi się plan wydłużenia okresu pracy i przesunięcia wieku emerytalnego. Tyle tylko, że da to znaczące wyniki najwcześniej za 8-10 lat. Także reguła wydatkowa w przedstawionej wersji nie wpłynie na obniżenie deficytu w spodziewanym okresie. Dlatego, że będzie ona dotyczyć tak naprawdę wyłącznie 25 proc. ogółu wydatków, czyli wydatków elastycznych. Tymczasem redukcja rozmiarów deficytu i długu do PKB, niezbędna do spełnienia kryteriów z Maastricht w terminie umożliwiającym wejście do unii walutowej w 2015 roku, wymaga redukcji tych relacji znacznie szybciej. W mojej opinii nie da się zbilansować finansów, czy choćby obniżyć poziomu deficytu bez podniesienia podatków - myślę, że konieczny jest powrót do poprzedniej wysokości składki rentowej i stawek PIT. Proponowałby też policzyć, co by dało podniesienie współczynnika aktywności zawodowej do średniej unijnej. Być może okazałoby się, że wydłużenie wieku emerytalnego do 65-67 lat spowodowałoby, że problem wydatków sztywnych przestaje istnieć. Niezrozumiałe jest także nieuwzględnienie możliwości finansowania części wydatków infrastrukturalnych w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego, aby podtrzymać poziom inwestycji.
Profesor Witold Orłowski PricewaterhouseCoopers To odważne propozycje i ważny plan, biorąc pod uwagę awersję polskich polityków do podejmowania trudnych decyzji, zwłaszcza w okresie przedwyborczym. Oczywiście nie jest to wszystko co należy zrobić, ale większość z nich dotyka zmian, na które od lat czekamy. Śmiałe w mojej opinii są np. próby wejścia w tak ryzykowne obszary jak system emerytalny, czy reforma KRUS. Inną sprawą jest odpowiedź ma pytanie, ile z tego tak naprawdę uda się przeprowadzić. To czego mi zabrakło, to finansowanie służby zdrowia, wprawdzie nie ma ona w tej chwili problemów z pieniędzmi, jednak sposób zarządzania i funkcjonowania pozostawia wiele do życzenia. Nasz służba zdrowia funkcjonuje skandalicznie, a efektywność wydawanych pieniędzy jest znikoma.
Mateusz Morawiecki, prezes Banku Zachodniego WBK: Nie ma w Planie Rozwoju i Konsolidacji Finansów przedstawionych przez premiera i ministra finansów cudownych recept, ale to zaleta, a nie słabość tego dokumentu. W gospodarce cudowne recepty to iluzja, która podbarwia rzeczywistość, ale jej nie zmienia. Zmieniają ją za to wizje odważne, ale realistyczne. Moim zdaniem główne gospodarcze cele rządu zostały dobrze zdiagnozowane, choć oczywiście sposoby ich realizacji wymagają jeszcze konkretyzacji. Szczególnie dużą wagę ma deklaracja wdrożenia budżetu zadaniowego, wzmocnienie dyscypliny fiskalnej oraz wieloletnie planowanie.
Mam nadzieję, że rząd będzie z determinacją działał w celu podniesienia i zrównania wieku emerytalnego, wprowadzenia kryterium dochodowego w KRUS i likwidacji przywilejów służb mundurowych. Patrząc perspektywicznie, szczególne znaczenie dla kondycji polskiej gospodarki, a co za tym idzie pozycji naszego kraju w przyszłości, będzie stworzenie realistycznego planu budowy przewag konkurencyjnych - wykorzystanie naszego potencjału np. w takich obszarach jak IT, budowa społeczeństwa wiedzy, a także budowa infrastruktury po latach zapóźnień wynikających z komunizmu.Konrad Krasuski , Piotr Książek
Zarzuty w następną rocznicę? Jeszcze w tym roku postawieniem zarzutów może zakończyć się śledztwo prowadzone przez IPN w sprawie zabójstwa przez bezpiekę ks. Stanisława Suchowolca, kapelana białostockiej "Solidarności". W niedzielę w Białymstoku odbyły się uroczystości związane z 21. rocznicą śmierci niezłomnego kapłana. Główne uroczystości związane z 21. rocznicą śmierci ks. Stanisława Suchowloca, z udziałem m.in. licznych pocztów sztandarowych, parlamentarzystów i przyjaciół księdza odbyły się wczoraj w Białymstoku. Msza Święta w intencji kapłanów zamordowanych przez bezpiekę została odprawiona w kościele pw. Niepokalanego Serca Maryi na Dojlidach o godz. 11.30. - Ksiądz Stanisław jest dziś z nami, bo choć ciało podlega śmierci, duszy ludzkiej zabić nie można - mówił podczas homilii ks. Bogdan Faściszewski, podpułkownik, kapłan weteranów Wojska Polskiego. Postawił on tragicznie zmarłego kapłana w długim szeregu bohaterów, którzy swoje życie oddali w ofierze za Ojczyznę i Kościół. - Stoi on wśród tych, którzy ginęli z modlitwą na ustach; obok św. Maksymiliana, ks. Popiełuszki, generała "Nila" i innych wielkich Polaków - podkreślił ksiądz Faściszewski. Po Mszy św. odtworzono fragment oryginalnego kazania ks. Suchowolca, w którym podejmował on dialog ze Służbą Bezpieczeństwa, mówiąc m.in., że kocha ich jak Chrystus, który kocha wszystkich ludzi. Nie zabrakło, jak co roku, krótkiej części artystycznej autorstwa Tolka Jabłońskiego, barda "Solidarności". Dalsza część uroczystości - złożenie kwiatów i wygłoszenie przemówień - odbyła się przy grobie kapelana, który znajduje się przy kościele. Prowadzone od dwóch lat przez IPN śledztwo dotyczące okoliczności śmierci kapelana białostockiej "Solidarności" jest jednym z elementów szerokiego śledztwa w sprawie funkcjonowania w resorcie spraw wewnętrznych PRL w latach 1956-1989 "związku przestępczego" działającego przeciwko opozycjonistom i duchownym. Całe to postępowanie obejmuje aktualnie 48 zdarzeń, w tym zabójstwa księży i działaczy opozycji demokratycznej. Obecnie sprawę zabójstwa ks. Suchowolca prowadzi warszawska centrala IPN. Instytut Pamięci Narodowej nie ma wątpliwości, że ks. Suchowolec zginął wskutek działania służb SB. - Prokuratorzy prowadzący śledztwo w sprawie śmierci ks. Stanisława Suchowolca zgromadzili do tej pory duży materiał archiwalny; trwają przesłuchania świadków. Jednak śledczy na razie nie chcą mówić szczegółowo o postępach tego śledztwa - powiedział nam Andrzej Arseniuk, rzecznik prasowy warszawskiego IPN. - Śledztwo to jest bardzo trudne, ale są w nim postępy - dodaje. Z nieoficjalnych informacji wiemy natomiast, że to postępowanie prokuratorskie może zakończyć się jeszcze w tym roku. Do tej pory przesłuchano ok. 100 świadków i sporządzono kilkaset stron akt. Na ich podstawie prokuratorzy są w stanie postawić zarzuty konkretnym osobom. Ksiądz Stanisław Suchowolec święcenia kapłańskie przyjął 11 czerwca 1983 roku. Przez kilka lat był wikariuszem w Suchowoli, w rodzinnej parafii ks. Jerzego Popiełuszki, po którego śmierci organizował tam Msze św. za Ojczyznę. Był inwigilowany i prześladowany przez Służbę Bezpieczeństwa. W 1986 r. rozpoczął pracę na podbiałostockich Dojlidach w parafii pw. Niepokalanego Serca Maryi. Tam w nocy z 29 na 30 stycznia 1989 r. został zamordowany. Miał 31 lat. Okoliczności wydarzeń, w wyniku których ks. Stanisław poniósł śmierć, do dziś nie zostały wyjaśnione. Pierwsze śledztwo w tej sprawie wszczęte zaraz po tragicznym zgonie kapłana wbrew opiniom niezależnych biegłych zostało prawomocnie umorzone. W decyzji o umorzeniu podano, że przyczyną śmierci był pożar spowodowany przez zepsuty czajnik elektryczny. Jednak we wznowionym postępowaniu prokuratorskim stwierdzono, że przyczyną pożaru było podpalenie, wskazano na udział osób trzecich, ale sprawców nie udało się do dziś ustalić. Od dwóch lat kolejne próby ich ujawnienia podejmuje pion prokuratorski warszawskiego IPN. Adam Białous, Białystok
Następczyni Gosiewskiego: oto, czym się zajmę w PiS Dyscyplina poselska i zwiększenie motywacji posłów do bezpośrednich kontaktów z wyborcami - tymi m.in. kwestiami chce zająć się nowa szefowa klubu PiS Grażyna Gęsicka. Grażyna Gęsicka zaznaczyła, że będzie kontynuowała w pracach klubu to, co zaczął poprzedni przewodniczący Przemysław Gosiewski. - Z rzeczy najważniejszych, które chciałabym zrobić w naszym klubie, to przede wszystkim zwiększyć motywację posłów, żeby bezpośrednio informowali wyborców na spotkaniach lub w innej formie o tym, co się dzieje w sejmie - powiedziała Gęsicka w Rzeszowie na swojej pierwszej konferencji w roli przewodniczącej klubu PiS. To z tego okręgu wyborczego Gęsicka została wybrana do sejmu w ostatnich wyborach parlamentarnych. Będę robiła wszystko, żeby Podkarpaciu wiodło się lepiejGrażyna Gęsicka Drugą kwestią, którą zamierza się zająć, jest dyscyplina poselska. Jak zaznaczyła, jest to temat ważny dla wszystkich klubów. - Posłowie powinni być na głosowaniach, pracować w komisjach, powinni być aktywni w prowadzeniu ustaw, czyli w zaangażowaniu merytorycznym w ustawy - podkreśliła.
Kolejną sprawą ważną dla Gęsickiej jest praca nad zmianą wizerunku sejmu. W jej opinii, posłowie w dyskusjach czy polemikach często urągają godności tej instytucji. - Powinniśmy wszyscy pracować na to, żeby ten język debaty publicznej miał charakter poważny, godny, żeby nie było połajanek i kuksańców - mówiła. Poinformowała także, że podczas poniedziałkowej debaty w Senacie nad budżetem klub PiS zgłosi poprawkę, żeby w związku z informacjami ministra finansów Jacka Rostowskiego, że deficyt finansów publicznych w 2009 r. będzie mniejszy niż zakładano o ok. 2-3 mld zł., aby z tych pieniędzy "możliwie dużo dać na wieloletni Narodowy Program Zwalczania Chorób Nowotworowych". - Chciałabym, żeby senatorowie zgłosili poprawkę dokładającą pieniądze na ten program, który jest zapisany w budżecie. Dzięki temu, takie gorszące wydarzenia, jak te ostatnio - ograniczające dostęp do niestandardowych świadczeń medycznych chemioterapii - nie miałyby miejsca - argumentowała Gęsicka. Zapewniła również, że okręg rzeszowski, z którego została wybrana do sejmu, jest dla niej najważniejszy. - Będę robiła wszystko, w miarę moich nowych możliwości, żeby Podkarpaciu wiodło się lepiej i udało się załatwić więcej spraw - powiedziała szefowa klubu PiS.
J. Kaczyński pozwał Palikota Prezes PiS Jarosław Kaczyński pozwał do sądu wiceszefa klubu PO Janusza Palikota za jego słowa o zmowie lidera PiS z byłym szefem CBA Mariuszem Kamińskim. Żąda przeprosin i wpłacenia na konto Polskiej Akcji Humanitarnej 30 tys. zł. O pozwie poinformował na swoim blogu Janusz Palikot. W pozwie udostępnionym na stronie internetowej przytoczone są słowa Palikota wypowiedziane 4 października ubiegłego roku na antenie TVN24 w programie "Poranek TVN24". W kontekście tzw. afery hazardowej wiceszef klubu PO powiedział m.in.: - Teraz naprawdę dużo większym kłopotem dla polskiego państwa i dla polskiej demokracji jest to, czy jest prawdą czy nie, że Mariusz Kamiński działa w zmowie z Jarosławem Kaczyńskim i wykonuje operacje polityczne.
Palikot ocenił też, że "jest bardzo dużo poszlak" wskazujących na istnienie "grupy politycznej dobrze zorganizowanej w różnych instytucjach: szef NBP, szef CBA, RN Telewizji, Jarosław Kaczyński i niestety Lech Kaczyński". Jestem człowiekiem, którego warto podać do sąduJanusz Palikot Palikot mówił także w TVN24, w odniesieniu do tzw. afery hazardowej: - (...) a to, że tydzień Kamiński nie chodzi do prokuratury i w międzyczasie odpala awanturę, do której jest zaangażowany Lech Kaczyński, prezydent Polski, jest zaangażowany szef opozycji Jarosław Kaczyński no to naprawdę woła o pomstę do nieba. To trzeba w dzwony praworządności uderzyć z tego powodu, bo to jest system, który naprawdę zagraża polskiej demokracji. Jeśli chcemy się dowiedzieć naprawdę, jak wyglądają kulisy tej afery, tej spreparowanej afery przez CBA i Jarosława Kaczyńskiego, musimy absolutnie doprowadzić do wymiany kierownictwa CBA - powiedział Palikot. W uzasadnieniu do pozwu podkreślono, że słowa Palikota naruszają dobra osobiste prezesa PiS, bo przedstawiają go jako osobę, która wykorzystując swoją pozycją polityczną, wpływa na działania instytucji państwowej i wykorzystuje nadane jej urzędnikom uprawnienia w walce ze swoimi przeciwnikami politycznymi. W pozwie podkreślono, że poseł przypisuje Jarosławowi Kaczyńskiemu nieetyczne zachowania "polegające na inicjowaniu i koordynowaniu działań prowokujących różnego rodzaju afery". Stwierdzenia Palikota naraziły Jarosława Kaczyńskiego na utratę zaufania społecznego, niezbędnego do funkcjonowania w życiu politycznym - podkreślono w uzasadnieniu. Rzecznik klubu PiS Mariusz Błaszczak powiedział, że słowa Palikota pod adresem prezesa PiS są kłamliwe, nieprawdziwe, stawiają go w złym świetle i dlatego Jarosław Kaczyński zdecydował się skierować sprawę do sądu. Błaszczak ocenił, że zachowanie Palikota "wypływa z intencji politycznych i ma na celu przykrycie afery hazardowej". - Tak! Tak! Jestem człowiekiem, którego warto podać do sądu. Mam więc zdolności honorowe - zdaniem Jarosława. Wprawdzie jest nieprzyzwoite siadanie ze mną w studio - wiadomo, że się dostanie lanie, a to nie służy PiS-owi - ale do sądu już jest przyzwoite. Doprawdy czuję się wyróżniony i to znienacka - ironizował Palikot na blogu. Napisał też, że jest w stanie z góry zapłacić odszkodowanie, by nie spotkać się z Jarosławem Kaczyńskim na sali sądowej.
"Nie załatwiałem pracy córce Sobiesiaka u siebie" Mirosław Drzewiecki, pomimo zwolnienia lekarskiego do 31 stycznia, stawił się na przesłuchanie hazardowej komisji śledczej. - Córkę Ryszarda Sobiesiaka poznałem w czasie wyjazdu do Stanów Zjednoczonych - przyznał się w czasie przesłuchania. Drzewieckiego podejrzewano o załatwienie jej pracy. Były minister sportu na pytanie posłanki Beaty Kempy, czy czyta dokumenty, które podpisuje, odpowiedział, że niektóre. Drzewiecki oskarżył Kamińskiego o przeprowadzenie prowokacji. - On jest autorem przecieku - dodał. Mirosław Drzewiecki potwierdził, że Ryszard Sobiesiak zwrócił się do niego, aby załatwił pracę jego córce. Drzewiecki powiedział też, że sprawą zajmował się jego asystent Marcin Rosół, a on sam szczegółowo się nią nie interesował.
"Asystentowi podobało się CV Magdy Sobiesiak"
- Jak Rosół przeczytał to CV, to powiedział, że takiego człowieka nam trzeba. Moja odpowiedź była natychmiastowa: ponieważ to jest córka mojego znajomego, to tylko z tego tytułu nie wchodzi w grę, żebyśmy mogli zaproponować jej pracę u siebie" - dodał. Drzewiecki. Zauważył, że takich ludzi jak Magdalena Sobiesiak "w ogóle potrzeba", bo - jak mówił - ukończyła ona prawo na Uniwersytecie Wrocławskim, studiowała prawo w USA i zrobiła studia MBA. Były minister sportu zeznał, że gdy pan Rosół przekazał mu, że Magdalena Sobiesiak złożyła aplikację w konkursie do Totalizatora, to odpowiedział, że to głupi pomysł. - W Totalizatorze, mimo że to jest kompletnie niezależna od nas spółka skarbu państwa, mamy przedstawiciela w postaci jednego członka rady nadzorczej. W związku z tym uważałem, że nie powinna startować w takim konkursie, bo to by nas stawiało w złym świetle - dodał. - Czy zna pan Ricardo? Czy zna pan język włoski? Czy spotykał się pan z premierem Berlusconim? - zapytała Beata Kempa z PiS. Te pytania zdenerwowały przewodniczącego komisji, który uważał, że nie mają one związku z aferą hazardową. Innego zdania była Beata Kempa.
"Kamiński dostał rozkaz" Były minister sportu Mirosław Drzewiecki oskarżył, zeznając przed hazardową komisją śledczą, byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, że wykorzystał Biuro do "przeprowadzenia przemyślanej i zrealizowanej z bezwzględną konsekwencją prowokacji politycznej". Dowodem tego - zdaniem Drzewieckiego - jest to, że on sam był podsłuchiwany. Drzewiecki przywołał artykuł w "Rzeczpospolitej" z 20 listopada 2009, w którym - jak mówił - pojawiła się informacja o treści jego rozmowy telefonicznej z żoną. Wyjaśnił, że chodzi o rozmowę, jaką odbył z żoną tuż po spotkaniu 22 września w hotelu Radisson (spotkanie z udziałem Ryszarda Sobiesiaka). - Oznacza to, że albo mi albo mojej żonie założono podsłuch, w tym czasie byłem nie tylko posłem, ale też konstytucyjnym ministrem. Fakt, że byłem podsłuchiwany nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, że Mariusz Kamiński wykorzystał CBA do przeprowadzenia przemyślanej i zrealizowanej z bezwzględną konsekwencją prowokacji politycznejMirosław Drzewiecki Mariusz Kamiński wykorzystał CBA do przeprowadzenia przemyślanej i zrealizowanej z bezwzględną konsekwencją prowokacji politycznej - powiedział Drzewiecki. Dodał, że miał nadzieję, iż komisja wyjaśni tę sprawę. O Kamińskim mówił, że "jest fanatycznie oddany partii i obsesyjnie nienawidzący przeciwników politycznych, chorobliwie ambitny i niebezpieczny". Ocenił też, że Kamiński "dostał rozkaz" przeprowadzenia przecieku o działaniach CBA w sprawie nieprawidłowości przy pracach nad zmianami w ustawie hazardowej. Mówił, że Kamiński "wiedział, że musi zaaranżować przeciek sam", bo "panowie z CBA nie mieli żadnych atutów". - Ponieważ pan premier zachował tajemnicę, CBA samo przekazało informację o trwającym postępowaniu, proponując możliwość rzucenia oskarżeń pod adresem premiera i nie tylko. Wiedzieli, że będzie można bezkarnie formułować oskarżenia, które choć nie zamienią się w zarzuty karne, oznaczają faktyczną śmierć polityczną - mówił. Dodał, że ma nadzieję, iż komisja wyjaśni, czy Kamiński mógł być źródłem przecieku, choć jednocześnie - zastrzegł - że jego wersja przecieku "jest absurdalna, tak samo jak wersja przedstawiona przez Kamińskiego, nie opiera się o żadne dowody, a jedynie o przekonania". Przesłuchanie byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego może mieć kluczowe znaczenie dla wyjaśnienia kulis afery hazardowej. Drzewiecki stawił się na przesłuchanie, chociaż ma zwolnienie lekarskie do 31 stycznia. - Nie wpływałem na kształt ustawy hazardowej, nie jestem "załatwiaczem" - powiedział w pierwszych słowach Drzewiecki. Dodał, że według jego wersji wydarzeń, przeciek wyszedł od szefa CBA Mariusza Kamińskiego. Drzewiecki powiedział przed komisją śledczą, że nigdy nie rozmawiał z byłym szefem klubu PO Zbigniewem Chlebowskim na temat prac nad zmianami w ustawie hazardowej. Jak zaznaczył, w przeciwieństwie do Chlebowskiego, hazard nie interesował go w ogóle od momentu, gdy został posłem. Według materiałów CBA Drzewiecki oraz były szef klubu PO Zbigniew Chlebowski lobbowali na rzecz biznesmenów z branży hazardowej, przede wszystkim Ryszarda Sobiesiaka. Obaj temu zaprzeczają. Były minister sportu miał też - jak zeznał przed komisją śledczą były szef CBA Mariusz Kamiński - pomagać w załatwieniu córce Sobiesiaka, Magdalenie, posady w zarządzie Totalizatora Sportowego. Według byłego szefa Biura, Drzewiecki mógł być również jednym z ogniw w łańcuchu przecieku o akcji CBA dotyczącej kontaktów biznesmenów z branży hazardowej z politykami PO.
"Przeciek wyszedł od Kamińskiego"
Wbrew temu, co mówił były szef CBA Mariusz Kamiński, nie jestem "załatwiaczem" Mirosław Drzewiecki Wbrew temu, co mówił były szef CBA Mariusz Kamiński, nie jestem "załatwiaczem", nie lobbowałem na rzecz hazardu, nie ingerowałem w kształt ustawy hazardowej - powiedział w pierwszych słowach swoich zeznań przed komisją hazardową Drzewiecki. - W myśl propagandowej zasady, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą, podjęto próbę uznania mnie za jednego z głównych bohaterów tego widowiska - powiedział Drzewiecki. Dodał, że posłem jest od 1991 roku i od tego czasu nigdy nie składał żadnych wniosków, interpelacji czy propozycji dotyczących tzw. ustaw hazardowych. - W głosowaniach zawsze zajmowałem stanowisko zgodne ze stanowiskiem mojego klubu. Nie wpływałem na kształt tych ustaw ani w rozmowach, ani w korespondencji, ani podczas spotkań, ani w jakikolwiek inny sposób - powiedział. - Wszelkie moje działania były zdeterminowane koniecznością nadrobienia zaległości w organizacji Euro 2012 - powiedział podczas swobodnej wypowiedzi były minister sportu. Jak mówił, gdy objął stanowisko szefa resortu, jego najważniejszym zadaniem było zabezpieczenie finansowania przygotowań mistrzostw Europy w piłce nożnej. Dodał, że aby skutecznie zrealizować to zadanie, skupił się "na rzeczy kluczowej, czyli na zagwarantowaniu pewnego, bezpiecznego i stabilnego finansowania inwestycji, bez których nie byłoby Euro2012 w Polsce", czyli stadionów dostosowanych do wymogów UEFA. W jego ocenie takim pewnym źródłem mógł być tylko budżet państwa. Tymczasem - mówił Drzewiecki - na początku 2008 roku "poza wirtualnym miliardem złotych obiecanym przez wicepremier, minister finansów Zytę Gilowską na Stadion Narodowy" nie było żadnych środków na inwestycje w ramach Euro2012. Ów miliard złotych był - zdaniem Drzewieckiego - wirtualny, bo "opierał się na projekcie ustawy (noweli ustawy hazardowej), która nie wiadomo kiedy i w jakim kształcie weszłaby w życie". - Każdy kto twierdzi, że środki pochodzące z nieistniejącej jeszcze i nieprzewidywalnej w skutkach ustawy miałyby zagwarantować realizację inwestycji na Euro, wykazuje brak elementarnej wiedzy o procesach inwestycyjnych - oświadczył Drzewiecki. Drzewiecki podkreślał, że nie mógłby liczyć na pieniądze z dopłat, bo po pierwsze nie był znany termin ewentualnego wejścia w życie noweli ustawy hazardowej, a po drugie - jego zdaniem - nikt nie był w stanie wskazać wiarygodnych wyliczeń, jakiej wysokości byłyby wpływy z dopłat. Jak powiedział, w notatkach CBA jest mowa o kwocie 469 mln złotych (zdaniem CBA tyle miał stracić budżet państwa, gdyby dopłat nie było w noweli ustawy hazardowej), ale - dodał Drzewiecki - CBA opierało się w tej sprawie na materiałach prasowych. - Jak na raport specjalistycznej służby, materiał prasowy to mało miarodajne źródło - ocenił polityk PO. Były minister dodał, że były szef CBA próbował go oczernić przedstawiając przed komisją śledczą fałszywe dowody rzekomej winy Drzewieckiego. Według niego CBA mogło świadomie przygotowywać grunt pod próbę ataku na rząd i premiera. Według Drzewieckiego, cała afera hazardowa i przeciek (w sprawie zainteresowania CBA hazardem) jest wymysłem, kłamstwem i mistyfikacją byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, które były potrzebne, aby uderzyć w rząd. Zdaniem Drzewieckiego, Kamiński barwnie i sugestywnie przedstawił komisji śledczej scenariusz wymyślonych wydarzeń. - Problem w tym, że działy się one jedynie w jego głowie. Uczynił to, nie mając cienia dowodów, bo też nie ma żadnych dowodów - ocenił były minister sportu, odnosząc się do wersji dotyczącej przecieku w tzw. aferze hazardowej, przedstawionej przez Kamińskiego podczas przesłuchania przed komisją. - Ja nie byłem źródłem żadnego przecieku. Ale tak jak Mariusz Kamiński przedstawił swoją wersję domniemanego przecieku na podstawie domysłów, tak i ja na takich samych podstawach mogę przedstawić moją wersję przecieku. I to równie absurdalną, jak wersja CBA - powiedział Drzewiecki. Wyjaśnił, że według jego wersji, autorem przecieku był sam szef CBA Mariusz Kamiński. Zrobił to na zlecenie partii, której "jest wiernym sługą".
Dowody winy Drzewieckiego
Z materiałów CBA wynika, że w związku z pracami nad projektem nowelizacji ustawy hazardowej biznesmenom z branży hazardowej zależało, aby nie został rozszerzony katalog gier objętych dopłatami (chodziło o gry spoza monopolu państwowego, czyli np. na automatach). Pieniądze z dopłat miały być przeznaczone na inwestycje sportowe, m.in. przygotowania do Euro2012. W sprawie dopłat Drzewiecki - jako minister sportu - wysłał cztery pisma do resortu finansów (który przygotowywał projekt zmian w ustawie hazardowej). Dwa w 2008 r. - w jednym z nich (z kwietnia) stwierdził niecelowość wprowadzenia rozszerzenia katalogu gier objętych dopłatami, w drugim (z maja) opowiedział się jednak za ich wprowadzeniem. Również w 2009 r. Drzewiecki napisał dwa razy do Ministerstwa Finansów w sprawie dopłat: 30 czerwca w sprawie wykreślenia dopłat z projektu i 2 września, kiedy to zmienił stanowisko, wycofał się z wcześniejszych uwag i sprawę dopłat pozostawił do decyzji ministra finansów. Sam Drzewiecki na konferencji prasowej w październiku 2009 r. - dwa dni po wybuchu afery hazardowej - powiedział, że nie było jego intencją, by z projektu ustawy o grach i zakładach wzajemnych usunięty został przepis o dopłatach do gier. Przyznał, że zna Ryszarda Sobiesiaka, ale nie rozmawiał z nim o tej sprawie. Odnosząc się do swego pisma z 30 czerwca, w którym rezygnuje z dopłat, Drzewiecki mówił wtedy, że nie czyta w całości wszystkich dokumentów, które trafiają na jego biurko. Dodał, że musiał poinformować resort finansów, że nie będzie mógł skorzystać ze środków z dopłat, bo - według niego - miały one iść wyłącznie na budowę obiektów Narodowego Centrum Sportu, a nie inne cele resortu, tymczasem zapadła decyzja, że nie będzie budowany kompleks NCS. Zmianę stanowiska, która nastąpiła 2 września, Drzewiecki tłumaczył wówczas tym, że po 13 sierpnia 2009 r., gdy okazało się, że konieczne będą kolejne cięcia w budżecie, resort zdecydował, że środki z dopłat do gier mogłyby - jeśli zgodzi się na to resort finansów - być wykorzystane na inny cel niż realizacja NCS. Na październikowej konferencji Drzewiecki przyznał też, że chciał pomóc w załatwieniu pracy dla córki Sobiesiaka. Jak mówił, biznesmen zwrócił się do niego z taką prośbą, a on sprawę polecił swojemu asystentowi Marcinowi Rosołowi. - I dalej się nią w ogóle nie interesowałem - zaznaczył. Dodał, że gdy Rosół powiedział mu o przychodzących do ministerstwa donosach, że w Totalizatorze Sportowym panuje nepotyzm, uznał, iż "byłoby niecelowe", by Magdalena Sobiesiak dalej kandydowała na stanowisko członka zarządu Totalizatora. Drzewiecki zeznał przed hazardową komisją śledczą, że 18 sierpnia 2009 r., po posiedzeniu Rady Ministrów, premier Donald Tusk polecił mu przygotowanie informacji na temat toku prac w resorcie sportu nad projektem nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych. 12 sierpnia 2009 roku CBA przekazało premierowi materiał dotyczący nieprawidłowości przy pracach nad projektem zmian w ustawie hazardowej. - Skontaktowałem się z dyrektor generalną resortu Moniką Rolnik i poprosiłem, by następnego dnia na godz. 9.00 zwołała zebranie dyrektorów departamentów merytorycznych odpowiedzialnych za prowadzenie nowelizacji ustawy - powiedział Jak zeznał, 19 sierpnia odbyło się spotkanie, w którym poza nim uczestniczyli dyrektor generalna Monika Rolnik, dyrektor departamentu ekonomiczno-finansowego Bożena Pleczeluk, dyrektor departamentu prawno-kontrolnego Rafał Wosik oraz szef gabinetu politycznego ministra sportu Marcin Rosół. Relacjonował, że podczas spotkania urzędnicy przedstawili mu szczegółowe kalendarium prac nad projektem, a także tryb przygotowania pisma z 30 czerwca (dotyczącego rezygnacji z dopłat). Wokół tego pisma - jak przekonywał Drzewiecki - narosło nieporozumienie. Drzewiecki dodał, że 19 sierpnia kalendarium oraz wszelkie ustalenia i dane otrzymane od urzędników przekazał premierowi. Jak mówił, premier przyjął jego sprawozdanie do wiadomości, a on tę sprawę uznał za zakończoną. Gospodarzem projektu zmian w ustawie hazardowej i inicjatorem wprowadzenia dopłat do gier od początku było ministerstwo finansów, a nie ministerstwo sportu - mówił w czwartek przed hazardową komisją śledczą były minister sportu Mirosław Drzewiecki.
Inwestycje na Euro 2012
Drzewiecki zeznał, że 8 maja 2008 r. w trakcie debaty nad założeniami budżetu państwa na 2009 rok na prośbę ministra finansów Jacka Rostowskiego odbyło się spotkanie w ministerstwie finansów. Wzięli w nim udział, oprócz niego i Rostowskiego, m.in. ówczesny szef gabinetu politycznego ministra sportu Adam Giersz (obecnie minister sportu) oraz wiceminister finansów Elżbieta Suchocka-Roguska. - Rozmawialiśmy głównie o finansowaniu inwestycji związanych z Euro 2012. Minister finansów przekonywał mój resort do zmiany stanowiska, to znaczy do poparcia koncepcji finansowania tych inwestycji z dopłat do gier. My stanowczo podtrzymywaliśmy nasze stanowisko, że w grę wchodzi jedynie finansowanie budżetowe, jeżeli projekt Euro 2012 ma być zrealizowany na czas - powiedział Drzewiecki. - W toku dyskusji minister Rostowski zaakceptował konieczność finansowania inwestycji stadionowych Euro 2012 z budżetu państwa. Wspólnie ustaliliśmy, że środki z dopłat do gier gromadzone w Funduszu Rozwoju Kultury Fizycznej będą przeznaczone na inwestycje sportowe wokół stadionu narodowego (m.in. hali sportowej i pływalni) - relacjonował. Drzewiecki dodał, że wysłał do ministerstwa finansów pismo z potwierdzeniem tych ustaleń. - Drugi etap inwestycyjny będzie realizowany jako zadanie inwestycyjne ministerstwa sportu i turystyki i finansowany ze środków kultury fizycznej. Niezbędna jest jednak w tym zakresie zmiana ustawy o grach i zakładach wzajemnych, która pozwoli na zasilenie funduszu dodatkowymi środkami finansowymi. (...) Proszę o rozważenie możliwości dokonania stosownej nowelizacji ustawy (...) - cytował pismo Drzewiecki. - Prawda jest taka. Zawsze uważałem, że inwestycje najważniejsze na Euro 2012 muszą być finansowane z budżetuMirosław Drzewiecki Zawsze uważałem, że inwestycje najważniejsze na Euro 2012 muszą być finansowane z budżetu. Takie stanowisko prezentowałem od początku, od stycznia 2008 roku. Takie stanowisko uzyskało poparcie premiera i rządu - zaznaczył.
Z Sobiesiakiem na golfa Mirosław Drzewiecki zeznał, że mimo iż na podstawie stenogramów rozmów podsłuchanych przez CBA jego znajomość z biznesmenem Ryszardem Sobiesiakiem może sprawiać wrażenie "dużej zażyłości", naprawdę sprowadzała się do spotkań na turniejach golfa i innych imprezach sportowych. Drzewiecki powiedział w swojej swobodnej wypowiedzi, że nie bywał u Sobiesiaka w domu, ani w jego pensjonacie. - Nie rozmawialiśmy na temat interesów Ryszarda SobiesiakaMirosław Drzewiecki Nie rozmawialiśmy na temat jego interesów, także tych związanych z hazardem. Nie pomagałem mu w sprawach związanych z jego działalnością gospodarczą - powiedział. Były minister sportu odniósł się też do artykułu z 19 listopada 2009 r. w "Rzeczpospolitej", w którym - jak mówił - nazwano go "kłamcą, ponieważ podczas konferencji 3 października 2009 r. podał inną niż faktyczna datę ostatniego spotkania z Sobiesiakiem. Drzewiecki mówił w czwartek, że "prawdą jest, że ostatni raz widział Sobiesiaka 22 września 2009 roku w hotelu Radisson", ale też - jak przekonywał - prawdą jest, że w czasie konferencji jako punkt odniesienia przyjął daty pism wysyłanych do wiceministra finansów Jacka Kapicy, "o które przede wszystkim pytali dziennikarze i na którym przede wszystkim koncentrowała się ich uwaga" i w odniesieniu do tego okresu "próbował błyskawicznie przypomnieć sobie daty spotkań" z Sobiesiakiem. Chodzi o pisma z 30 czerwca 2009 roku i 2 września 2009 roku w sprawie dopłat do gier hazardowych. Jak wyjaśnił, spotkanie z 22 września było zaplanowane tydzień wcześniej i Sobiesiak nie miał w nim uczestniczyć. - Uczestników było czterech i pan Sobiesiak dołączył dosłownie na kilka minut, zaproszony w trakcie tego spotkania (...) nie przeze mnie, jak skłamał po raz kolejny pan Kamiński - zeznał Drzewiecki. Dodał, że ma czterech świadków na to, że do spotkania z Sobiesiakiem doszło przypadkowo. Jak wyjaśnił, znajomy, który zaprosił Sobiesiaka na to spotkanie, był sponsorem turnieju golfowego mającego się odbyć następnego dnia i miał nadzieję, że wspólnie z Sobiesiakiem namówią go do udziału w tym turnieju, bo mieli nadzieję, że "obecność ministra sportu podniesie rangę zawodów".
Dodał również, że nie spotkał się z Sobiesiakiem ani 24, ani 25 sierpnia 2009 r. - Potwierdzam fakt, że pan Sobiesiak prosił mnie o pomoc w znalezieniu pracy dla jego córki. Dał mi jej życiorys, z którego wynikało, że jest osobą bardzo kompetentną i świetnie wykształconą. Przekazałem go dyrektorowi mojego gabinetu politycznego, panu Marcinowi Rosołowi. Ani przez moment nie zakładałem, aby pani Sobiesiak mogła pracować w jakiejkolwiek instytucji podległej mi bądź powiązanej z kierowanym przeze mnie resortem - powiedział. Dodał, że nie wpływał na sposób ani miejsce zatrudnienia Magdaleny Sobiesiak. - Po przekazaniu jej życiorysu panu Rosołowi nie zajmowałem się ta sprawą - powiedział. - Od lat mój telefon komórkowy jest znany w Łodzi, ale nie tylko w Łodzi i wielu wyborców dzwoni do mnie z różnymi prośbami. Staram się pomóc tak często, jak to jest możliwe - podkreślił. Jak napisał czwartkowy dziennik "Polska", przesłuchanie Drzewieckiego może być kluczowe dla rozwiązania afery hazardowej. Nie może on bowiem przyjąć linii obrony Zbigniewa Chlebowskiego, który swoje rozmowy z Ryszardem Sobiesiakiem i zapewnienia o blokowaniu dopłat tłumaczył brakiem asertywności oraz rozsądku. I choć stenogramy z podsłuchów jego rozmów z Sobiesiakiem stawiają go w złym świetle, to jednak trudno znaleźć przeciwko niemu takie dowody, jakie obciążają Drzewieckiego. W tej sytuacji Drzewiecki może więc próbować się uwolnić się od całej odpowiedzialności i zechcieć ujawnić część kulis afery hazardowej. Drzewiecki miał zeznawać już w zeszłym tygodniu, przysłał jednak do komisji prośbę o przełożenie przesłuchania ze względu na problemy z gardłem. Wówczas nowy termin komisja wyznaczyła na 28 stycznia.
Nowy trop w aferze hazardowej? Rezygnacja Mirosława Drzewieckiego z dopłat od automatów została zaakceptowana przez Ministerstwo Finansów - dowiedziały się "Wiadomości” TVP1. Do tej pory rządowi urzędnicy tłumaczyli, że pismo ministra sportu nie miało wpływu na kształt ustawy, bo Drzewiecki się z niego wycofał. Trzy miesiące przed wybuchem afery hazardowej, Mirosław Drzewiecki wysłał do Ministerstwa Finansów pismo, w którym zrezygnował z wprowadzenia dopłat od automatów do gier, na czym zależało hazardowym biznesmenom. Później, już po wybuchu afery, Drzewiecki tłumaczył, że nie wiedział, co podpisuje. - Trudno byłoby, żebym każde pismo brał i rozkładał ustawy i sprawdzał, co się kryje pod danym artykułem - mówił Drzewiecki.
Dopiero 2 września ub.r. - po tym, gdy Drzewiecki mógł już wiedzieć o akcji CBA po domniemanym przecieku - wycofał się z czerwcowego pisma i znowu był zwolennikiem dopłat. Okazuje się, że w międzyczasie jego rezygnacja z dopłat została zaakceptowana przez prowadzące ustawę Ministerstwo Finansów. A więc jego lobbing był skuteczny. "Wiadomości" dotarły do kluczowego dokumentu z 7 lipca, czyli tydzień po pierwszym piśmie Drzewieckiego. Stało się to przed tym, jak Mariusz Kamiński poinformował o aferze premiera.
Pismo, które burzy mity Anna Cendrowska z resortu finansów napisała do zastępcy dyrektora departamentu kontroli gier: "W związku z wycofaniem się przez Ministra Sportu i Turystyki z propozycji wprowadzenia rozwiązań ustawowych dotyczących poszerzenia katalogu gier objętych opłatami (...), z projektu ustawy (...) zostaną usunięte dotychczasowe propozycje zmian w tym zakresie". Ten dokument burzy mit, że dopłaty nie zostały wycofane. Pokazuje natomiast jasno, że ówczesny minister sportu osiągnął swój pierwotny cel. Komisja ma więc kolejne pytania do Drzewieckiego, który ma stawić się przed nią w czwartek. Wydawało się, że znowu do tego nie dojdzie. W piątek były minister sportu nie przyszedł na przesłuchanie tłumacząc się bólem gardła. Dziś do komisji trafiło jego zwolnienie lekarskie, według którego będzie chory do końca stycznia. Szef komisji był niepocieszony. - Wypadnięcie kolejny raz pana ministra Drzewieckiego z tej kolejki wymusiłoby dalsze przesunięcie całego cyklu przesłuchań - powiedział Mirosław Sekuła.. Szybko jednak głos zabrał rzecznik rządu Paweł Graś. - Mimo zwolnienia lekarskiego, Mirosław Drzewiecki stawi się w najbliższy czwartek przed komisją - obiecał. Zwolnienie Drzewieckiego skomentował też Bartosz Arłukowicz (Lewica), członek komisji hazardowej. - Jeśli ma zwolnienie, to jest chory - tak mnie uczono medycyny. Ale jeśli chce zeznawać w stanie nie do końca pełni zdrowia, to jego decyzja. Głos w tej sprawie zabrała również Beata Kempa (PiS). - Mamy chyba gdzieś indziej środek decyzyjny. Już nawet nie lekarz teraz decyduje, tylko rzecznik rządu (…) o tym, że pan Drzewiecki się stawi. Na pewno będziemy musieli zapytać go o faktyczny stan zdrowia. Mirosław Drzewiecki kłamał na komisji śledczej?
Sejmowi śledczy mają zeznania, które zaprzeczają słowom Mirosława Drzewieckiego - informuje Radio Zet. Według tych zeznań kluczowe pismo w aferze hazardowej, w którym minister sportu rezygnuje z dopłat nie powstało w wyniku błędu urzędniczego. A tak to tłumaczył na komisji śledczej Drzewiecki. Zupełnie co innego miał zeznać w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie Dyrektor Departamentu Prawno-Kontrolnego Ministerstwa Sportu Rafał Wosik. Urzędnik przygotowywał pismo, które stało się koronnym dowodem CBA na to, że hazardowi lobbyści osiągnęli swój cel i ministerstwo sportu chciało wycofać się z dopłat od jednorękich bandytów.
Mirosław Drzewiecki cytował wyjaśnienia Wosika z 6 października ub. r., a więc złożone tuż po wybuchu afery hazardowej. Wosik tłumaczył w nich, że doszło do nieporozumienia, co do zakresu pisma i faktycznych zamiarów, a pismo z 30 czerwca zawierało treści, które okazały się być dalej idące niż intencja ministra sportu. Ta wersja wydarzeń nie zgadza się z zeznaniami, które otrzymali z prokuratury członkowie komisji śledczej. Na posiedzeniu komisji śledczej ds. afery hazardowej posłowie PiS mają złożyć wniosek o wezwanie na świadka dyrektora Wosika.
Hazardziści Wiele wskazuje na to, że do przecieku w aferze hazardowej doszło przypadkiem, a zarzuty prokuratury wobec szefa CBA także przypadkiem zbiegły się z tym w czasie. Ale te dwa zdarzenia przesądziły o rozpętaniu politycznej awantury. Nad przygotowaniem Zbigniewa Chlebowskiego do przesłuchań przed sejmową komisją śledczą pracował sztab kilkunastu speców związanych z Platformą Obywatelską. Prawnicy, psychologowie, trenerzy medialni, styliści. Chlebowski przechodził próbne, ostre przesłuchania. Przed komisją stawił się elegancki, upudrowany, pewny siebie, ale też grzeczny i szarmancki. Już się nie pocił, a nawet w przerwach zmieniał koszule. Identyczny trening przechodzi teraz były minister sportu Mirosław Drzewiecki. Ale – podobno – jest mniej pojętnym uczniem. Nie ma się co dziwić, że Platforma traktuje przesłuchania tak poważnie. Najbliższe tygodnie mogą bowiem zadecydować o przyszłości sceny politycznej w Polsce. Jeżeli podczas przesłuchań liderzy partii wypadną fatalnie, to Platformę może czekać najpoważniejszy kryzys w jej historii. Przyszłość PO jest zatem w rękach hazardowej komisji śledczej. Stąd też jej pracy towarzyszą tak olbrzymie emocje. W minionym tygodniu przed komisją stawili się kluczowi dla afery hazardowej świadkowie: były szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusz Kamiński, rządowy sekretarz kolegium ds. specsłużb Jacek Cichocki oraz właśnie Chlebowski. Korzystając z faktów ujawnionych przez bohaterów afery, własnych informacji, a także dokumentów dotyczących tej sprawy, spróbowaliśmy odtworzyć najbardziej prawdopodobny przebieg wydarzeń. To oczywiście scenariusz hipotetyczny, w dodatku chwilami oparty na przypuszczeniach. Świadomie jednak zrezygnowaliśmy z przedstawienia alternatywnych wersji wydarzeń na rzecz jednej. Naszym zdaniem najbardziej prawdopodobnej. Z zeznań Mariusza Kamińskiego wiadomo, że CBA interesuje się działalnością biznesmena z branży hazardowej Ryszarda Sobiesiaka co najmniej od wiosny 2008 roku. W ten sposób trafia na trop podejrzanych kontaktów Sobiesiaka z politykami. W stenogramach rozmów z telefonów Sobiesiaka pojawiają się poseł, szef klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej Zbigniew Chlebowski oraz minister sportu Mirosław Drzewiecki. Podsłuchując Sobiesiaka i „zblatowanych” z nim polityków, CBA trafia na ślad lobbingu w sprawie ustawy hazardowej. W połowie lipca 2008 roku Komitet Rady Ministrów – przygotowujący wstępne projekty dla rządu – proponuje nałożenie na branżę hazardową dodatkowych obciążeń. Chodzi o tzw. dopłaty, czyli zryczałtowany podatek od automatów o niskich wygranych (zwanych jednorękimi bandytami). Sobiesiak i jego współpracownicy są zszokowani, bo to poważny cios w ich interesy. W dodatku o wprowadzenie dopłat wnioskował Mirosław Drzewiecki, którego Sobiesiak uważał za swego pomagiera (w podsłuchanych rozmowach wielokrotnie mu ubliżał, nazywając m.in. wieśniakiem). „Musimy natychmiast spotkać się z Mirkiem i ze Zbyszkiem. Musimy wyprostować Mirka” – mówi Sobiesiak w jednej z rozmów. Rzeczywiście, zaczyna prostować Mirka – spotyka się z nim 31 lipca 2008 roku. Sobiesiakowi towarzyszy jego współpracownik z branży hazardowej Jan Kosek. CBA zna przebieg spotkania, co wskazuje na to, że stosowano nie tylko podsłuchy telefoniczne. Wedle Kamińskiego Drzewiecki przekonywał hazardowych bossów, że sam jest zaskoczony i że prawdopodobnie to jego zastępca wysłał pismo z wnioskiem o dopłaty. Dzień później Sobiesiak i Kosek spotykają się w tej sprawie z Chlebowskim. To jedno z wielu spotkań byłego szefa klubu PO z hazardowymi biznesmenami. Podczas zeznań Chlebowski przekonywał, że bronił ich interesów w poczuciu odpowiedzialności za budżet państwa, który miał – rzekomo – stracić na wprowadzeniu dopłat. Chlebowski podpierał się kilkoma analizami ekspertów, w tym Polskiej Akademii Nauk. Posłowie komisji śledczej nie dopytali, na czyje zlecenie powstały. My wiemy: Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne, w którym działa Kosek. Późnym latem 2008 roku kończy się prolog do afery hazardowej, bo ustawa na długie miesiące grzęźnie w rządowych gabinetach. CBA podejrzewa, że ta zwłoka jest nieprzypadkowa. – Wiceminister finansów Jacek Kapica usiłował coś zrobić, ale sprawa była pacyfikowana – opowiada Kamiński. Hazardowi biznesmeni planowali nawet intrygę, by usunąć Kapicę ze stanowiska. „Akceptujemy wniosek ministra sportu i stosowną zmianę wprowadzimy do projektu ustawy” – ta wypowiedź rzecznika prasowego wiceministra Kapicy z 7 lipca 2009 r. stawia CBA na nogi. Okazuje się, że Drzewiecki – po myśli branży jednorękich bandytów – złożył wniosek o wykreślenie z projektu ustawy dopłat. To o tyle dziwne, że część z uzyskanych w ten sposób pieniędzy miała być przeznaczona na inwestycje związane z Euro 2012, na czym ministrowi sportu powinno zależeć. Kamiński uznaje, że to ostateczny dowód na nielegalny lobbing, na którym skarb państwa może stracić pół miliarda złotych rocznie. 12 sierpnia 2009 r. Mariusz Kamiński pisze dla premiera analizę afery hazardowej. Załącza informacje o zablokowaniu dopłat i stenogramy, które mają pokazać zabiegi wokół ustawy. Dziś wiadomo, że część podsłuchów, które CBA umieszcza w analizie dla premiera (w tym słynne „na 90 procent, Rysiu, że załatwimy”), wcale nie dotyczy zablokowania dopłat w ustawie, ale starań Chlebowskiego o przedłużenie koncesji hazardowej dla firmy Sobiesiaka z lata 2008 r. Dwa dni później Tusk spotyka się z Kamińskim w asyście sekretarza kolegium ds. specsłużb Jacka Cichockiego. To kluczowe spotkanie dla dalszego przebiegu afery. Do niedawna wydawało się, że są dwie wersje przebiegu tej rozmowy. Dziś, po zeznaniach Kamińskiego i Cichockiego, można mówić o trzech wersjach: każdy uczestnik spotkania ma swoją. Kamiński zeznał, że zapewniał premiera, iż w tej sprawie „kodeks karny będzie miał zastosowanie”. Premier twierdzi, że to nieprawda. Według niego Kamiński miał mówić wyłącznie o działaniach polityków PO nagannych etycznie i politycznie, a także o tym, że CBA nie ma już w tej sprawie nic do zrobienia. Cichocki z kolei zeznał, że Kamiński co prawda mówił, że „materiały, które zostały zgromadzone do tej pory, nie dają podstaw na stwierdzenia, że doszło do popełnienia przestępstwa”, ale też że „będą podlegały dalszym analizom i może być tutaj zastosowany kodeks karny”. I zapewne wersja Cichockiego jest najbliższa prawdy. Wersja premiera jest wątpliwa. Czemu? Bo w analizie z 12 sierpnia przekazanej Tuskowi przez szefa CBA było napisane, że „prowadzone są ofensywne i zaawansowane czynności”, których dekonspiracja może „uniemożliwić zebranie dowodów popełnienia przestępstw”. Trudno się spodziewać, aby na spotkaniu z Tuskiem dwa dni później Kamiński podważał swą własną analizę. Także wersja szefa CBA ma słaby punkt. Jeśli – zdaniem Kamińskiego – kodeks karny miał mieć zastosowanie, to dlaczego nie złożył on doniesienia o przestępstwie? CBA poinformowało prokuraturę dopiero wtedy, kiedy uznało, że doszło do przecieku. Kilka dni po spotkaniu z Kamińskim, 19 sierpnia, premier rozmawia z Drzewieckim w towarzystwie wicepremiera i szefa MSWiA Grzegorza Schetyny. To kolejne ważne dla całej afery spotkanie. Nie wiadomo, o czym jest mowa, natomiast jest prawdopodobne, że premier wraz z dwoma zaufanymi współpracownikami omawia problem, z którym przyszedł do niego Kamiński. Czy wspomina o CBA, nie wiadomo. Ale byłoby to zrozumiałe, bo cała sprawa ma przecież także polityczne tło. Kamińskiego kojarzy się z PiS, czyli głównym politycznym rywalem PO. Jeśli jednak Tusk ujawnia rolę CBA w całej sprawie, postępuje inaczej, niż oczekiwał od niego Kamiński. I staje się pierwszym ogniwem w domniemanym przecieku. Czy Tusk, Schetyna i Drzewiecki rozmawiali o CBA, możemy się nigdy nie dowiedzieć. Według naszych informacji Schetyna będzie przekonywał komisję, że nie uczestniczył w całym spotkaniu, tylko w trakcie dołączył do Tuska i Drzewieckiego, aby rozmawiać o przygotowaniach do Euro 2012. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że tematem ich rozmowy jest zatrudnienie córki Sobiesiaka, Magdaleny, w zarządzie państwowego Totalizatora Sportowego. Kamiński twierdzi, że Tusk był bardzo zbulwersowany faktem, że Drzewiecki pomagał Sobiesiakowi umieścić córkę w Totalizatorze, firmie konkurencyjnej wobec biznesu jednorękich bandytów. Zapewne więc 19 sierpnia nakazuje Drzewieckiemu wycofać Sobiesiakównę z Totalizatora. Szef gabinetu Drzewieckiego, Marcin Rosół, już od 20 sierpnia usiłuje się w tej sprawie skontaktować z wiceministrem skarbu Adamem Leszkiewiczem. Udaje mu się z nim porozmawiać 25 sierpnia i wtedy wycofuje kandydaturę Magdaleny Sobiesiak. Dzień wcześniej w restauracji Pędzący Królik Rosół rozmawia z Magdaleną Sobiesiak. Podczas tego owianego już legendą spotkania zapewne wyjaśnia jej, dlaczego nie może być zatrudniona w Totalizatorze. Czy mówi jej coś o CBA? To teza Mariusza Kamińskiego, który tak ją uzasadnia: już następnego dnia rano Magdalena Sobiesiak spotyka się ze swoim ojcem. I po tym spotkaniu Ryszard Sobiesiak w rozmowach telefonicznych mówi, że interesuje się nim CBA. Także okoliczności słynnego spotkania Sobiesiaka ze Chlebowskim na cmentarzu w Marcinowicach 31 sierpnia wskazują na to, że obaj już wiedzą, iż wokół tego pierwszego coś się dzieje. Powołując się na publikację „Newsweeka” (45/2009, „Dla wielu jestem zagrożeniem”), sejmowi śledczy udowodnili Chlebowskiemu, że podaje sprzeczne okoliczności dotyczące owego spotkania. Dziś wygląda na to, że Chlebowski co prawda umówił się z Sobiesiakiem przez jego oficjalny telefon, a potem zmienił miejsce i godzinę spotkania przez wspólnego znajomego. Tak jakby chciał celowo zmylić ewentualne osoby śledzące Sobiesiaka. Dziennikarzom „Newsweeka” mówił też, że Sobiesiak sprawiał wrażenie, iż czegoś się obawia. Przed komisją to wykluczył. Przeciekowemu łańcuszkowi zaprzecza w rozmowie z „Newsweekiem” Marcin Rosół. – To bzdura – mówi. – Byłem w tym czasie na urlopie. Gdybym miał zrobić przeciek, nie czekałbym tyle dni. Niemniej wersja, że do przecieku mogło dojść na linii Tusk – Drzewiecki – Rosół – Magdalena Sobiesiak – Ryszard Sobiesiak, jest najbardziej prawdopodobna. Jednocześnie wszystko wskazuje na to, że Sobiesiak nie został ostrzeżony celowo. Że przeciek był po prostu efektem niedyskrecji, wypadkiem przy pracy. Nie zmienia to oczywiście jego negatywnego efektu. Tym bardziej że Kamiński 14 sierpnia prosił Tuska, by zajął się tylko ustawą hazardową, bo ewentualna interwencja premiera w sprawie zatrudnienia córki Sobiesiaka mogła spalić akcję CBA. W dniu, w którym Magdalena Sobiesiak informuje ojca, że nie będzie pracować w Totalizatorze, dochodzi do drugiego kluczowego wydarzenia. W resorcie sprawiedliwości odbywa się narada prokuratorów rzeszowskich z prokuratorem krajowym Edwardem Zalewskim. Rozważają postawienie Mariuszowi Kamińskiemu zarzutów w sprawie afery gruntowej. W efekcie 9 września prowadzący sprawę prokurator Bogusław Olewiński wydaje takie postanowienie. Kamiński otrzymuje tę informację 15 września. Zarzuty są – mówiąc szczerze – dosyć uznaniowe. Chodzi o niezgodne z prawem przygotowywanie tzw. dokumentów legalizacyjnych (czyli fałszywek służących uwiarygodnieniu agentów), które jednak były akceptowane choćby przez sądy. Do rozstrzygnięcia pozostaje kwestia, czy była to zemsta za przyłapanie polityków Platformy na rozmowach z Sobiesiakiem. Tak uważa Mariusz Kamiński. Ale równie prawdopodobna jest hipoteza, że nie miało to żadnego związku z aferą hazardową. Trudno bowiem uznać, że prokurator Zalewski już 25 sierpnia był wprowadzony w sprawę. Poza tym, czy rzeczywiście premier mógł liczyć, że stawiając zarzuty szefowi CBA, pozamiata sprawę pod dywan? Wątpliwe. Każdy, kto zna Mariusza Kamińskiego, wie, że w takiej sytuacji jego reakcja będzie dokładnie odwrotna: rozdmucha skandal. Oczywiście, zarzuty mogły być motywowane politycznie. Mogło chodzić o pretekst do odwołania Kamińskiego, by nie zdetonował żadnej afery w roku wyborów prezydenckich. Jeśli jednak taka decyzja polityczna zapadła, stało się to zapewne przed wizytą Kamińskiego u Tuska z kwitami dotyczącymi afery hazardowej. Niemniej właśnie kwestia zarzutów wobec szefa CBA prowadzi do gigantycznej eskalacji afery i zniszczenia resztek zaufania między Tuskiem a Kamińskim. Dalsza logika zdarzeń jest nieubłagana. 10 września Kamiński informuje Jacka Cichockiego, że nastąpił przeciek. Dzień później przekazuje pismo w tej sprawie do premiera. 16 września spotyka się z premierem. Informuje go o przecieku i pyta, czy zarzuty rzeszowskiej prokuratury są zemstą za aferę hazardową. Ale i premier może uznać, że Kamiński jest nielojalny. Bo jeśli z akcją prokuratury nie ma nic wspólnego, a z przecieku nie zdaje sobie sprawy, zachowanie Kamińskiego może ocenić jako akcję polityczną. Tym bardziej że przecież zrobił to, o co 14 sierpnia prosił go Kamiński: rozmawiał z wiceministrem Jackiem Kapicą i Zbigniewem Chlebowskim o pracach nad ustawą hazardową, nie ujawniając roli CBA. Doprowadził też do tego, że minister Drzewiecki uznał, iż pieniądze z dopłat będą mu jednak potrzebne. Nic więc dziwnego, że 16 września spotkanie Tuska i Kamińskiego kończy się w lodowatej atmosferze. Nie dziwią też dalsze wypadki. 18 września Kamiński zawiadamia prokuraturę o przestępstwie popełnionym przez polityków PO. A przede wszystkim tego samego dnia informuje o aferze prezydenta, marszałków Sejmu i Senatu. Od tego momentu upublicznienie afery jest tylko kwestią czasu. O co dziś się toczy hazardowa rozgrywka? O premiera. Zebrane dowody obciążają Chlebowskiego i Drzewieckiego w sposób uniemożliwiający im powrót do polityki. Ale opozycja ma większe apetyty. Chce wykazać, że afera sięga Tuska. W ten sposób można ją wykorzystać przed zbliżającymi się wyborami. Z kolei Platforma, która już poświęciła Chlebowskiego i Drzewieckiego, będzie premiera bronić za wszelką cenę. Bo – cytując Jarosława Kaczyńskiego – uderzenie w pasterza zagraża jego politycznym owieczkom. Andrzej Stankiewicz, Piotr Śmiłowicz
Ekspertyzy Zbysia Zbigniew Chlebowski w jednym z najciekawszych momentów przesłuchania przed sejmową komisją śledczą bardzo się zdenerwował. Puściły mu nerwy przy pytaniu, które wcale nie było najtrudniejsze i - wydawałoby się - nie przyniesie sensacji. Kwestia dopłat jest oczywiście bardzo ciekawa, natomiast wiele innych pytań Zbysiowi powinno przynieść większe trudności. Diabeł tkwi w szczegółach. Polityk, którego chce przyjąć z otwartymi ramionami z powrotem do partii m.in. Stefan Niesiołowski, twierdził, że dopłaty do hazardu przyniosłyby stratę dla budżetu, zamiast wpływów. Zbysiu miał zamiar ratować budżet, a nie wystawiać go na szwank. A cała afera to wina CBA. Na pytania Kempy, na czyje zlecenie powstały ekspertyzy, mówiące o dopłatach, właśnie bardzo się zdenerwował i z tego wszystkiego zapomniał. Andrzej Stankiewicz z "Newsweeka" odkrył podobno, że wszystkie opinie powstały na zlecenie...Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne. Dodajmy przy tym, iż wiceprezesem organizacji jest Jan Kosek. Tak, to ten sam uczciwy biznesmen, którego lubi Zbysiu, a który jest jednym z bohaterów afery hazardowej i wpłacił pieniądze na kampanię wyborczą polityka PO w 2005r., do czego ten przed przesłuchaniem nie miał ochoty się przyznać. Opinie posiadało Ministerstwo Finansów. Nie dam głowy, ale wydaję mi się, że je odrzuciło. Pewności nabiorę, jak tylko pojawią się stenogramy. Zbysiu będzie miał problem przy powtórce z rozrywki. Nie tylko w punkcie ekspertyz, gdzie wątpliwości w dużym stopniu zostały rozwiane. Wszołek
Afera hazardowa nad Sanem Czy Zbigniew Chlebowski i lobbysta hazardowy Jan Kosek naciskali na radnych, by wydali zgodę na utworzenie w Przemyślu salonu gier. Opozycyjni radni z PiS chcą złożyć w tej sprawie wniosek do prokuratury. Jego podstawą są zeznania Mariusza Kamińskiego przed sejmową komisją śledczą badającą aferę hazardową. Były szef CBA 19 stycznia powiedział: „Pan Kosek chce otworzyć w Przemyślu kasyno i jedzie na spotkanie z radnymi. Wcześniej prosi pana Chlebowskiego, żeby go zaanonsował i zrobił dobry klimat w Przemyślu”. Kosek jest wiceszefem Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne.
Radni dopiero za 11. razem poparli firmę Taurus Team – Niech prokuratura sprawdzi, czy część radnych nie działała pod czyimś wpływem – mówi Lucyna Podhalicz, radna PiS. – Dlaczego nagle zmienili zdanie i zagłosowali za powstaniem salonu gier, skoro wcześniej wielokrotnie byli temu przeciwni? – Mogę ręczyć za radnych PO, że żaden nie spotykał się z Koskiem. Nie było też rozmów z Chlebowskim – twierdzi Jerzy Krużel, szef klubu radnych PO. Marek Kuchciński, przemyski poseł i wiceprezes PiS, skierował w tej sprawie interpelację do ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego. – Wypowiedź Kamińskiego rzuca nowe światło na budzący wątpliwości sposób procedowania nad uchwałą w sprawie lokalizacji w Przemyślu salonu gier – mówi. Na początku września 2009 r. większościowa koalicja PO, SLD, Prawicy Rzeczypospolitej i kilku niezrzeszonych przegłosowała wniosek w sprawie utworzenia pierwszego w mieście salonu gier, w hotelu Gromada. Wcześniej radni dziesięć razy opiniowali podobne wnioski. – Moje i radnych opinie zawsze były negatywne – zaznacza prezydent miasta Robert Choma. Co się stało, że za 11. podejściem, 3 września, kilka tygodni przed wybuchem afery hazardowej, większość zmieniła zdanie? Pozytywnie zaopiniowali wniosek firmy Taurus Team z Chełma. Po głosowaniu okazało się, że do rady wpłynął też wniosek od warszawskiej firmy, ale o nim radnych nie poinformowano. Zdaniem opozycji komuś bardzo zależało, by poprzeć wniosek Taurus Team. Według Wiesława Morawskiego z opozycyjnego klubu Samorządny Przemyśl we wrześniu doszło do jakiejś transakcji wiązanej. Przypomina, że wcześniej wnioski w sprawie powstania salonu gier zwyczajowo opiniowały m.in. Komisja Rodziny i rada osiedla, na terenie którego miał się znajdować. – Tym razem ich zabrakło – mówił „Rz”. Krużel tłumaczy, że głosował za otwarciem salonu w hotelu, by wszystkie automaty zlokalizować w jednym miejscu.
Miesiąc po głosowaniu „Rz” ujawniła aferę hazardową z udziałem polityków PO. Minister finansów nie zgodził się na powstanie w Przemyślu salonu gier. Józef Matusz
PO znów kocha Chlebowskiego Wystarczyło, że dał się przesłuchać komisji śledczej, a już z powrotem traktowali go jak swego. I w piątek w Sejmie prześcigali się w serdecznościach. - To była intryga polityczna - te słowa Chlebowski przed komisją hazardową wypowiadał wielokrotnie. I o dziwo najwyraźniej to wystarczyło, by posłowie partii Donalda Tuska (53 l.) uwierzyli w niewinność byłego szefa klubu PO. Bo nawet ci, którzy jeszcze niedawno oficjalnie go krytykowali, teraz znowu są jego największymi przyjaciółmi. - Chlebowski musi odejść - grzmiał jeszcze w październiku Janusz Palikot (46 l.). A teraz jako jeden z pierwszych podszedł do Chlebowskiego z wyciągniętą ręką i uśmiechem. Jedni tylko gratulowali, ale inni nawet oficjalnie zapewniali, że cały czas wspierali swego byłego przewodniczącego. – Rozmawiałem z nim, dzwoniłem z prośbą, żeby się nie denerwował, by zachował spokój, by starał się przedstawić swoje racje jak najlepiej – opowiada Grzegorz Dolniak (50 l.), wiceszef klubu PO. Czy to oznacza, że zawieszony Chlebowski będzie mógł w najbliższym czasie wrócić do klubu? – Intuicyjnie mówię: "tak" – odpowiada Stefan Niesiołowski (66 l.) wicemarszałek Sejmu. I sądząc po zdjęciach, intuicję ma dobrą...
Prawda o F.I.K. Obiecałem przy niedzieli napisać, jak to było z F.I.K. Więc robię to... Fundację Indywidualnego Kształcenia założyłem ponad rok temu – jako racjonalną odpowiedź na absurdalne pomysły Różowych polegające na tym, że ludziom bez nóg każe się np. „tańczyć” na wózkach (i twierdzi, że dostarcza to widzom niezapomnianych wrażeń estetycznych), urządza „Olimpiady dla Niepełnosprawnych” itp. Jak kostycznie zauważyłem, równie dobrze można by urządzać Olimpiadę Szachową dla Niepełnosprawnych Umysłowo. Tymczasem zupełnie rozsądnym pomysłem byłyby np. zawody w podnoszeniu ciężarów dla niewidomych lub dla ludzi z niedorozwojem umysłowym – natomiast ludzie niepełnosprawni fizycznie powinni kształcić się w sportach umysłowych. Zadałem sobie pytanie: dlaczego wśród arcymistrzów szachowych czy brydżowych nie ma ludzi dotkniętych kalectwem fizycznym? Przecież, teoretycznie, dziecko nie mogące biegać i chodzić, ma więcej czasu na sporty umysłowe! To powinna być kopalnia mistrzów! Trzeba tylko ich zainteresować. (Teraz nawiasem: wyobraźcie sobie Państwo, że są z tym poważne trudności! Przede wszystkim: istnieje cała kupa organizacyj żyjących z dotacyj na promowanie wśród beznogich biegania – i widzących w F.I.K konkurencję. Również sami inwalidzi są obecnie rozpieszczeni: żyją z zasiłków – i nie mają bodźca, by trenować! Do zostania arcymistrzem potrzebna jest – pominąwszy przypadki wyjątkowego talentu – ciężka praca. O wiele wygodniej jest wziąć udział w wyścigach na wózku inwalidzkim, gdzie „nie jest ważny czas, liczy się sam udział” - i już jakieś skromne zasiłki lecą). Z tego wszystkiego nie zdawałem sobie sprawy. Najpierw rejestrowałem tę Fundację i rejestrowałem (wiecie Państwo, ile to trwa?) potem przelałem na nią 10.000 zł, by miała od czego zacząć, znalazłem nawet dwie chętne osoby do współpracy, zdobyłem (co nie było łatwe!) adresy szkół kształcących dzieci niepełnosprawne fizycznie, i poprosiłem nieopatrznie pewnego Pana, który pracował wtedy dla mnie i byłem z Jego pracy b. zadowolony - by stworzył jakąś stronkę internetową. Zrobił – bardzo ładną nawet. Tam przelałem niezbędne informacje, rozesłaliśmy po szkołach listy z prośbą o odpowiedź na stronę – i wtedy... coś się z Nim stało. Po prostu: zniknął, zabierając ze sobą hasło do strony. Następne 9 (dziewięć) miesięcy zajęły mi próby dotarcia do człowieka. Nieustannie był chory – i to podobno o włos był od śmierci, miał umierającego ojca, odwoził do szpitala chorą siostrę, nie mógł mi teraz podać hasła, bo siedzi (o 2 giej w nocy) na dworcu Warszawa Zachodnia... Oczywiście wtedy, gdy – raz na dwa tygodnie – udawało mi się człowieka dopaść telefonicznie (z jakiegoś cudzego telefonu; telefony moich znajomych miał, bestia, obcykane). Dopadnięty tłumaczył, że zaraz wróci do domu – i za godzinę poda. Na maile i SKYPy po prostu nie odpowiadał. Czasem z kolei tłumaczył, że już mi pół roku temu to hasło podał. Albo agentura (znam człowieka, który po latach przyznał mi się, że pracował dla UOPu przeciwko mnie, w zamian za umożliwienie mu dość kosztownego leczenia; a o ilu nie wiem?) albo rzadki przypadek schizofrenii paranoidalnej. To nie tylko sparaliżowało działalność F.I.K. – ale spowodowało, że po prostu sam straciłem zapał! W międzyczasie chyba domena straciła ważność – i przepadła. F.I.K. jest dobrym pomysłem – i należy ją reaktywować. Liczę tu głównie na aktywność wolontariuszów – bo problem nie w pieniądzach: pieniądze leżą sobie na koncie nietknięte, nawet wpłynęło trochę innych: Tylko potrzeba ludzi ze świeżym zapałem – bo np. do p. Wiesława Kopcia, który szczerze chciał zająć się Fundacją, po prostu wstydzę się odezwać. Dlatego ośmieliłem się zwrócić do Państwa z tym apelem. Myślę, że F.I.K powinna wystartować od nowego roku szkolnego – ale ten start trzeba dobrze przygotować. By znów nie popełnić falstartu. JKM
Starsi i mądrzejsi pacyfikują „He, he, he! Pani barska (...) tęga głownia, mocium panie lecz demeszkę przecie wolę. Ej, to śmiga! – jakby wrosła. Niejednego ona posła wykrzesała z kandydata.” – przechwalał się Cześnik Raptusiewicz. Zupełnie tak samo, jak biznesmen Ryszard Sobiesiak, o którym mówią, a nawet piszą, że miał związki z razwiedką, a konkretnie – z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego, spadkobierczynią UOP, który z kolei wywodzi się ze spełniającej dobre uczynki Służby Bezpieczeństwa, utworzonej po rozwiązaniu UB, który z kolei... ach – można by tak dojść do samych, jak powiadają Rosjanie – czortikow, bo niby dlaczego zatrzymywać się na NKWD, a nie, dajmy na to, GPU, albo CZEKA? Jak gadał czekista z czekistą – wiadomo, ale i ochraniarze też nieźle dokazywali. Ot, wystarczy wspomnieć spotkanie konfidenta Ochrany, popa Hapona, co to już wtedy „bez swojej wiedzy i zgody” witał się z prowokatorem Raczkowskim. Obydwaj rzucili się sobie w objęcia, ale podczas tych braterskich uścisków ręce Hapona obmacywały Raczkowskiego, a ręce Raczkowskiego obmacywały Hapona – czy aby nie ma ukrytej broni. Wracając tedy do Ryszarda Sobiesiaka, to najwyraźniej gdzieś musiała przelać się czara goryczy, bo wykorzystał on próbę przesłuchiwania go przez sejmową komisję śledczą, markującą wyjaśnianie afery hazardowej, do ostentacyjnego zrugania zasiadających tam mężyków stanu. Jak czekista z czekistami. Prawdę mówiąc, trudno odmówić mu słuszności i to z kilku powodów. Przede wszystkim – merytorycznie. Kiedy, dajmy na to, biznesmen Ryszard Sobiesiak perswaduje posłom, by nie uważali się za mądrzejszych tylko dlatego, że „myśmy was wybrali” – to nawet abstrahując od wieloznaczności tego zaimka pierwszej osoby liczby mnogiej - nie można ani nic dodać, ani nic ująć. A kiedy rozsmakujemy się również w sformułowaniu „myśmy was wybrali”, które rzeczywiście – więcej wyjaśnia, niż mówi – to nie tylko przestajemy się dziwić ostentacyjnemu lekceważeniu, jakie Ryszard Sobiesiak okazał komisji, ale możemy nawet dojść do wniosku, że ta ostentacja stanowiła zaszyfrowaną informację dla posłów, żeby przestali się już tymi przesłuchiwaniami bałwanić. Po pierwsze dlatego, że premieru Tusku starsi i mądrzejsi już wystarczająco napędzili stracha, pokazując podczas konferencji prasowych „Mira” i „Zbycha”, że parasol ochronny również nad nim może być zwinięty w każdym momencie i lepiej dla niego, żeby jednak się trochę bał, a w każdym razie – żeby bardzo uważał („ty zawsze bardzo uważaj!” – ostrzegał profesor Stefana Kisielewskiego). Po drugie – że premier Tusk najwyraźniej wziął sobie te przestrogi do serca, oddalił od siebie złe duchy, a okazując skwapliwe posłuszeństwo duchom dobrym, w ramach ekspiacji podarował razwiedce ustanowiony naprędce monopol w branży hazardowej. Eksploatując również tę działkę razwiedka będzie mogła używać życia całą paszczą, zakładając jak Polska długa i szeroka, stare rodziny, dla których – jak pokazał precedens z panem senatorem Piesiewiczem – parlamentarzyści tworzą właśnie zręby specjalnego statusu prawnego. Po trzecie – za namową Naszej Złotej Pani Anieli porzucił myśl o dolce far niente w Pałacu Namiestnikowskim, dzięki czemu przed ambicjonerami drobniejszego płazu roztoczyły się przepastne wyżyny, pobudzając ich do licytowania się o względy starszych i mądrzejszych. W ten oto sposób sytuacja nie tylko się unormowała, ale zarazem – całkowicie wyjaśniła, więc po co tu jeszcze jakaś kabotyńska komisja? Chcą zyskać rozgłos – nich tańczą z gwiazdami, albo i na rurze! Może kto inny w innych okolicznościach wyjaśniłby to posłom w formie elegantszej, ale nie pan Sobiesiak, najwyraźniej nie tylko zirytowany niechcianym rozgłosem, ale i rozdrażniony trzykrotnymi próbami zapierania się znajomości z nim – chociaż wiele wskazuje na to, że to właśnie jego, nie tyle może szabla, bo to już nie te czasy - ale pieniądze i protekcja tych wszystkich drapichrustów wyprowadziła na ludzi. Jestem oczywiście pewien, że samo osobiste rozgoryczenie, a nawet irytacja jeszcze by go do takiej ostentacji nie skłoniły. Najwyraźniej tedy starsi i mądrzejsi pozwolili z tych wszystkich nadętych balonów już spuścić powietrze. Toteż chlasnął po oczach, dając swoim śledczym do zrozumienia, że uważa ich za bandę pasożytów. „Jako przedsiębiorca muszę codziennie radzić sobie w absurdalnym świecie wzajemnie sprzecznych przepisów prawnych, pracowicie tworzonym przez posłów i zwalczać bezprawne decyzje podejmowane przez bezmyślnych urzędników, opłacanych także z moich podatków”. Takie verba veritatis mogłyby wzbudzić odruch zrozumienia, a nawet solidarności ze strony wszystkich udręczonych przez kompradorski kapitalizm, gdyby nie drobiazg, że jest on dziełem razwiedki, która, porządkując scenę polityczną przy pomocy wykrzesywania posłów z konfidentów, nadaje temu wszystkiemu pozory legalności. Jeśli tedy informacje o związkach Ryszarda Sobiesiaka z abewiakami są prawdziwe, to z posłami może spierać się nie o rzecz samą, a co najwyżej – o różnicę. I ciekawa rzecz – posłowie to świetnie zrozumieli i po kilku próbach zachowania pozorów, przerwali to coraz bardziej zawstydzające ich widowisko, kontynuując „przesłuchiwanie” za zamkniętymi drzwiami. Tam już atmosfera musiała być zupełnie inna; jak zdradził poseł Wassermann – wszyscy śmiali się do rozpuku. Najwyraźniej rozluźnieni po tej gorącej łaźni, musieli opowiadać sobie jakieś dowcipy na temat naszej młodej demokracji oraz „demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej” – niczym w krakowskim teatrze „Groteska”. Bo jakże tu nie dowcipkować, jak tu nie cieszyć się życiem, kiedy starsi i mądrzejsi pokazali jednocześnie alternatywę w postaci niezawisłego sądu, skazującego Stanisława Łyżwińskiego i Andrzeja Leppera na karę bezwzględnego więzienia za starcie puszku niewinności z pani Anety Krawczykowej? A la guerre comme a la guerre; ofiary muszą być – a skoro już cytujemy wymownych Francuzów, to jakże tu nie przypomnieć, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”? Skoro starsi i mądrzejsi postanowili uporządkować tubylczą scenę polityczną, a Andrzejowi Leppera nie udało się wykrzesać z pani Krawczykowej wpływowej posłanki – to dzięki realizującej leninowskie przykazania o organizatorskiej funkcji prasy „Gazecie Wyborczej”, musiała dojść do głosu moralność socjalistyczna, a cóż może zrobić większe wrażenie na niezawisłym sądzie, jeśli nie taki spektakl skrzywdzonej niewinności? Każdemu to, co mu pisane; Łyżwiński z Lepperem, to „knury”, podczas gdy, dajmy na to, Polański, czy senatror Piesiewicz – to „dramat”, żeby nie wspomnieć o tragedii – no, ale de mortuis nihil nisi bene. Wiadomo; nasze knury to nie knury, bo co wolno wojewodzie, to nie Łyżwińskiemu. Po takim memento możemy już w pełni docenić odstąpienie prokuratory od stawiania byłemu szefowi CBA Mariuszowi Kamińskiemu zarzutu o ujawnieniu tajemnicy państwowej. Znów stajemy na solidnym gruncie zasady: my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych. Zgoda buduje, więc jakże tu się nie cieszyć? SM
NIEWŁAŚCIWIE PRZESŁUCHANI Pan Rafał Ziemkiewicz napisał, że „próba politycznego rozegrania śmierci Barbary Blidy przeciwko liderom PiS jest jednym z większych propagandowych draństw lewicy i salonu. Barbara Blida popełniła, ponad wszelką wątpliwość, (podkreślenie moje) samobójstwo. Na pewno podczas jej zatrzymania doszło do nieprawidłowości, ale polegały one na tym właśnie, że funkcjonariusze chcieli być wobec zatrzymywanej uprzejmi, zamiast ją regulaminowo skuć, (podkreślenie moje) co próbie samobójczej by zapobiegło. Można oczywiście podważać zasadność decyzji o zatrzymaniu, dywagować, czy nie wystarczyłoby wezwać byłej minister na przesłuchanie listem poleconym, ale, po pierwsze, to, że podejrzewa się kogoś, wobec kogo zarzuty potem się nie potwierdzą, to w śledztwie sytuacja częsta, po drugie − osoba chora na depresję, a wszystko wskazuje, (podkreślenie moje) że właśnie ta choroba zabiła Blidę, mogłaby (podkreślenie moje) się targnąć na życie równie dobrze na widok wezwania z prokuratury jak na widok ekipy ABW.” Ponad wszelką wątpliwość, to ja mogę stwierdzić, że rację miał Cesare Beccaria, z nauk którego wywodzi się powiedzenie, że „lepiej jest uniewinnić dziesięciu winnych, niż skazać jednego niewinnego”. Oczywiście, że jak człowiek ma „deprechę”, to się może zastrzelić na samą myśl o prokuratorze, a co dopiero na widok wezwania do prokuratury. Ale może się też nie zastrzelić. Więc dajmy mu szansę. A zważywszy, że „w śledztwie często zarzuty się nie potwierdzają”, to może lepiej „nie skuć” dziesięciu winnych, niż „skuć” jednego niewinnego? Może nie wszystko, ale statystyka głośnych medialnie zatrzymań i aresztów tymczasowych w zestawieniu z prawomocnymi wyrokami skazującymi zapadającymi w tych sprawach wskazuje, że dochodzi do rażącego nadużywania środków przymusu. Cesare Beccaria był rzecznikiem legalizmu w procedurach karnych. I od jego czasu nic (prawie) się nie zmieniło. No może tyle, że inkwizytorów zastąpiły media wydając czasami wyroki na kogoś „wobec kogo zarzuty potem się nie potwierdzają”.
I właśnie dlatego w USA nie tylko nie skazano O.J.Simpsona, ani M.Jacksona, choć „wszystko wskazywało”, że powinno się ich skazać (i żeby rozwiać wątpliwości, zwłaszcza jeśli chodzi o sprawę Simpsona, jakbym był przysięgłym głosowałbym: „winny”), ale nawet nie zgodzono się na ekstradycję pewnego podejrzanego, argumentując, że coś ci świadkowie aresztowani w państwie ubiegającym się o ekstradycję dziwnie często zmieniają zeznania. Dodam od siebie, że też dość często się w celach wieszają, więc to pewnie „depresja ich zabija”. Za to, z legalistycznego punktu widzenia, całkowicie się zgadzam, z obśmianiem przez Pana Rafała takiego o to argumentu: „Trudno sobie wyobrazić, że premier Kaczyński, minister Ziobro czy ich podwładni z ABW lub prokuratury pisali sobie polecenia, że mają naciskać i wreszcie coś na Blidę znaleźć. Takie sprawy załatwia się inaczej. Wystarczy awansować na wysokie stanowiska młodych, oddanych sobie ideowców…” Natomiast całkowicie się nie zgadzam z obśmiewaniem tego argumentu następującym argumentem: „Czy Państwo jeszcze pamiętają, jak rechotał salon z Ziobry pokazującego niszczarkę? Z argumentu (cokolwiek na siłę włożonego mu w usta), że skoro dowodów nie ma, to dowód, że zostały zniszczone?” Ja osobiście rechotałbym wówczas tak samo jak teraz, gdyby to rzeczywiście było śmieszne. A nie- jest. Nie jest śmieszne, bo chodzi o ludzką wolność, której można człowieka pozbawić dopiero wówczas, gdy mu się udowodni, ponad wszelką wątpliwość, że był winny popełnienia zarzucanego mu czynu, zabronionego w czasie jego popełnienia, a nie wówczas, gdy się „ponad wszelką wątpliwość” wie, że istniał „układ” (choć nie ma na to dowodów) albo, że były „naciski” w sprawie znalezienia owego „układu”, choć na to też nie ma dowodów. Ale z drugiej strony, jak mawiał Feliks Dzierżyński, „nie ma niewinnych, są tylko niewłaściwie przesłuchani” Gwiazdowski
22 lutego 2010 Wsadzić kij w szprychy starego koła.. Mąż siedzi w fotelu, czyta gazetę jednym okiem, a drugim- ogląda telewizję. Oczywiście abonament ma opłacony, bo ogląda spokojnie i nie spodziewa się u siebie pracownika poczty, który sprawdziłby czy abonament ma opłacony. Podchodzi do niego żona i mówi z wyrzutem: - Może powiedziałbyś mi czasem jakieś ciepłe słowo? Mąż chwilkę się namyśla i odpowiada:’ -Kaloryfer. No właśnie zrobiło się ciepło i przyjemnie, tym bardziej, że zbliżają się kolejne wybory i zaostrza się pozorowana walka polityczna, bo niewiele jest do zadecydowania w sprawie Polski odkąd jesteśmy w Unii Politycznej, zwanej Unią Europejską. Unią Polityczną zbudowaną przez socjalistów na dialektycznej sprzeczności pomiędzy ślimakiem jako rybą, rabarbarem i marchewką jako owocem i związkiem partnerskim dwóch panów jako zalążkiem „nowoczesnej” rodziny. Przy pomocy potwornej biurokracji- nieodłącznym argumentem socjalizmu. Prostytutka bez majtek- to jeszcze da się wytrzymać, ma w Unii zagwarantowane Prawa Człowieka.. Ale socjalizm bez biurokracji??? A kto to widział? Biurokracja ma pełne Prawa Człowieka- zagwarantowane kosztem pracujących na nią proletariuszy.. Czy proletariusze się w końcu połączą? A przy tym poszanowanie demokratyczne większości, takiej samej” świętości” jak zasada równości. Niedawno międzynarodówka lewicowa obchodziła Międzynarodowy Dzień Kota, co jest- uważam- w pełni uzasadnione, bo co jak co, ale kota to ONI mają nieproporcjonalnie wielkiego – sądząc po decyzjach jakie podejmują za nas i przeciwko nam- w każdej dziedzinie życia. Z tej okazji, wywiadu o kocie udzielił pan były premier Jarosław Kaczyński. Nie wiem, nie czytałem o czym tam dywagowano- ale liczy się fakt. Kocha zwierzęta! Za kilka dni będzie Międzynarodowy Dzień Bez Łapówek(???). Jak tu w socjalizmie przeżyć bez łapówki dzień, gdy zniewolony przez biurokrację człowiek potrzebuje coś załatwić w urzędzie?. Nie chodziłby, gdyby nie było ustaw obligujących go do chodzenia do urzędu , żeby uzyskać zgodę w swojej sprawie, która byłaby wyłącznie jego sprawą, gdyby nie nabrała charakteru państwowego dzięki demokratycznemu Sejmowi i Senatowi, który go w te demokratyczne maliny wpuścił. A pan prezydent demokratycznie podpisał.. Do końca ubiegłego roku pan prezydent Lech Kaczyński, uchodzący na socjalistycznej scenie politycznej Polski jako człowiek „ prawicy” podpisał 840 ustaw, które uchwalił Sejm podczas swoich ostatnich trzech lat uchwalania i uszczuplania wolności „obywatelskiej”. Im więcej uchwalanych ustaw tym więcej korupcji w demokratycznym kraju, tym huczniej będzie obchodzony Międzynarodowy Dzień Bez Łapówek. Można nawet zorganizować jakąś defiladę na Placu Zwycięstwa, zwanego obecnie Placem Józefa Piłsudskiego Ku wielkości korupcji, która w naturalny sposób wpisana jest demokrację. Bo co demokraci uchwalą- demokratycznie zaraz nabiera charakteru korupcyjnego. Bo ogranicza wolność w jakimś obszarze obywatelskim, a żeby „obywatel”, mógł poczuć smak wolności na powrót., musi się opłacić- jeśli chce sprawę przyspieszyć i załatwić. Musi posłużyć się popularną łapówką, żeby nasmarować i żeby ruszyło. Kobiety – w ramach równouprawnienia- mają większe możliwości. Coraz popularniejsze- w kręgach demokratycznych- są dupówki! Pozostaje jedynie problem, czy” moralnym” jest w rozumieniu demokratycznej większości, że zwykły referent bierze większe łapówki niż naczelnik wydziału ds. korupcji, w demokratycznym państwie prawnym realizującym zasady sprawiedliwości społecznej i innej nieuspołecznionej.? Na tyle wydziałów korupcji ile jest w Polsce” Nawet statystycznie! W każdym razie na nieskorumpowaną scenę polityczną, ogarniętą szałem demokratycznych komisji hazardowych i innych, równie hazardowych, wciska się pan Roman Giertych, z Ligi Rodzin Polskich, kierujący się zemstą wobec swoich dawnych koalicjantów z Prawa i Sprawiedliwości. Sprzymierzył się nawet z Platformą, że tak powiem Obywatelską, która z nami –„obywatelami” ma tyle wspólnego, co ja z Eskimosami. Wiele go w mediach- dobry sposób w demokracji – na samokreację. Ale gdyby nie był przeciw Prawu i Sprawiedliwości, Platforma , że tak powiem – Obywatelska nie dałaby mu takich możliwości. Ona ma poparcie mediów.. Dopóki ma- będzie rządziła i słupki popularności przekroczą w jej przypadku może i nawet 100% poparcia(!!!). Będzie zatem bardzo gorąco. W każdym razie pan Jarosław Kaczyński swojego celu dopiął. Pozbył się swoich dwóch koalicjantów demokratycznych, ale nie okrągłostołowych, tak samo demokratycznych-jak on sam, przywracając sprawiedliwość okrągłostołową, której to sprawiedliwości okrągłostołowej pan Jarosław Kaczyński jest częścią, wraz z całym tym Prawem i Sprawiedliwością Społeczną. A przy okazji przedstawienia o nazwie Komisja Hazardowa:. Przecież gangsterzy „Masa” i „ Bejbus” swoich zeznaniach zeznali, że przedłużenie licencji hazardowej załatwiali niekorupcyjnie z panem Jerzym Jaskiernią(???) Z Sojuszu Lewicy Demokratycznej i innej.. Ale prokuratorzy jakoś tej sprawy nie pociągnęli zdecydowanie może dlatego, że pan Jerzy Jaskiernia był wtedy ministrem, że tak powiem Sprawiedliwości Społecznej, i prokuratorzy, jak to w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym i tak dalej,... byli mu podlegli służbowo.. W każdym razie obecnie sprawiedliwością niepolitycznie zarządza Platforma Obywatelska i można byłoby pociągnąć ten wątek, ale jakoś nie ma- jak to mówią demokraci- woli politycznej. Bo w demokracji, żeby triumfowała sprawiedliwość potrzebna jest wola polityczna, nie wystarczy prawo idące w parze ze sprawiedliwością.. Może dlatego, że w demokracji prawo jest polityczne, bo stanowione demokratycznie – większością głosów politycznych.. I sprawiedliwość musi być po określonej stronie. politycznej Wygrasz demokratyczne wybory- będziesz miał sprawiedliwość po swojej stronie. I nie potrzeba wtedy granatów, żeby sprawiedliwość wygładzić. Tak jak u Kargula i Pawlaka. Przepraszam oczywiście pana Waldemara Pawlaka z Polskiego Stronnictwa Ludowego i Okrągłostołowego. A wiecie państwo kto pierwszy uzyskał licencję na prowadzenie „świątyni” hazardu w Polsce? W centrum Warszawy, pierwszy poprowadził taką „ świątynię” pan „Pershing”, zastrzelony później – jeśli mnie pamięć nie myli w Zakopanem przed „Kasprowym”- przez jednego ze swoich kolegów gangsterów, wśród których obowiązuje prawo surowe- ale prawo. Nie wiem, czy można jeszcze używać słowo „ gangster”, bo Prawa Człowieka., naruszenie godności , brak tolerancji i takie tam ,elementy antycywilizacji. Jeśli chodzi o korupcję, to byłem przekonany, że jest od tej ważkiej sprawy pani Julia Pitera reprezentująca Platformę Obywatelską, jako pełnomocnik rządu do walki z korupcją. Ale nie! Ona jest tylko od Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów(???) Czyli nie będzie walki z korupcją, bo przecież pani Pitera nie będzie korumpować, pardon dekorumpować swoich. ale będzie nadal dodatkowy urząd. I będzie więcej korupcji- już postara się o to Rząd , który konstruuje ustawy kierując je do Sejmu, który te ustawy zaklepuje.. A przecież podobno Sejm jest od ustaw, a rząd od rządzenia.. Rząd konstruuje ustawy. A kto rządzi? No właśnie- kto rządzi? Skoro rząd na co dzień zajęty jest propagandą i prawie mieszka w mediach i jeszcze konstruuje ustawy, to naprawdę ktoś inny musi rządzić! To chyba jasne! W zasobach archiwalnych służb jest półtora miliona teczek różnych konfidentów, z których do współpracy się przyznali tylko pan Olechowski i pan Maleszka. Może jeszcze ktoś.. Reszta funkcjonowała „ bez wiedzy i zgody” ..Pan Kiszczak był jednak dobrym organizatorem. służb i byli to ludzie zdyscyplinowani.. I co oni wszyscy dzisiaj porabiają? Bo co jakiś czas jakaś agenturalna sprawa wypływa, ale nikt się nie przyznaje.?. Gdzie podziało się te półtora miliona konfidentów? Do malarza Edgara Degasa zwrócił się pewien człowiek: - Proszę mi wybaczyć, ale pańska twarz wydaje mi się znajoma. Musiałem ją widzieć już w innym miejscu. -Niemożliwe- odpowiedział Degas- swoją twarz noszę zawsze na tym samym miejscu. Ale inni swoich twarzy nie noszą ze sobą. Zostawiają je w domu! Na zewnątrz prezentując nam inne twarze.. A mają ich bez liku! I tych prawdziwych nigdy nie zobaczymy. Tylko maski! WJR
Walka klasowa bez prochu Ach, w jakich ciekawych czasach żyjemy! Przypominają zarazem ostatnie chwile na „Titanicu” z tym, że nie gra żadna orkiestra, tylko powietrze wypełnione jest jazgotem mężyków stanu, spierających się w mediach i komisjach śledczych o różnicę łajdactwa – oraz ponurą wizję Ojca Narodów, który chyba nie bez racji zauważył, że walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu. Socjalizm, jak wiadomo, zasadza się na przekonaniu, iż podział dochodu narodowego w zasadzie powinien dokonywać się pod przymusem i za pośrednictwem władzy publicznej, to jest – poprzez państwo. Takiemu poglądowi hołduje znaczna część tak zwanych polityków prawicowych, skupionych wokół Jarosława Kaczyńskiego oraz co najmniej tyle samo działaczy Platformy Obywatelskiej. Przyczyną nie są bynajmniej jakieś głębokie przemyślenia ideologiczne, tylko całkiem prozaiczna okoliczność, że taki mechanizm sprzyja lawinowemu rozmnażaniu posad, to znaczy – wesołych miejsc nie tyle pracy, co miejsc, w których pobiera się pieniądze ukradzione ludziom doprowadzonym do stanu bezbronności pod pretekstem roztaczania nad nimi „opieki”. Pod tym względem politycy PiS nie różnią się od polityków PO – co znakomicie ilustruje casus posła Antoniego Mężydły. Jak wiadomo, przeszedł on z PiS do PO, składając przy okazji niewątpliwie szczerą deklarację, iż nie musiał przy tym zmieniać poglądów. Powiem więcej – pod tym względem jedni i drudzy nie różnią się od polityków tak zwanej lewicy, którzy z tych samych powodów uważają dokładnie tak samo. O tak zwanych ludowcach szkoda nawet wspominać, bo od co najmniej stu lat najtwardszym jądrem programu politycznego stronnictw ludowych jest dojenie państwa pod pretekstem, że „najcięższa jest dola chłopa”. Oczywiście oprócz tego zasadniczego podobieństwa są też i różnice; poszczególne ugrupowania pragną „odsunąć się” wzajemnie „od władzy”, żeby zostało więcej dla nich. I to jest właśnie owa „walka klasowa” o której wspominał Ojciec Narodów, a którą dyskretnie, za pomocą agentury, rozbudowanej nie tylko w ostatnim dziesięcioleciu PRL, ale również – a może przede wszystkim – w 20-leciu Polski Niepodległej nadzoruje razwiedka, której najtwardszym jądrem pozostaje wywiad wojskowy z komunistycznym rodowodem. Właśnie generał Dukaczewski, ostatni szef „rozwiązanych” we wrześniu 2006 roku Wojskowych Służb Informacyjnych , stanął na czele organizacji SOWA, założonej gwoli obrony „dobrego imienia” razwiedki. Najbardziej spektakularnym wyrazem tej reżyserii jest wyrok niezawisłego sądu, uniewinniający Andrzeja Milczanowskiego z przestępstwa polegającego na tym, iż jako minister spraw wewnętrznych publicznie oskarżył ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Niezawisły sąd uznał, że czyn ten charakteryzuje się „znikomą szkodliwością społeczną”, w związku z czym przestępstwem nie jest. Od razu widać, że niezawisły sąd orzeka według podstawowej konstytucyjnej zasady III RP, że „my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych”, a jeśli ze względu na konieczność prowadzenia walki klasowej, żeby „pięknie się różnić”, czasami nawet ruszacie – to jednak tak, żeby wszystko zakończyło się wesołym oberkiem. Pierwszą jaskółką zwiastującą zaostrzenie się walki klasowej był wywiad, jakiego prezes Jarosław Kaczyński udzielił tygodnikowi „Newsweek”. Dał tam do zrozumienia, że ministrowi Radosławowi Sikorskiemu przytrafił się szalenie kompromitujący casus pascudeus, o którym wie prezydent, premier Tusk, no i oczywiście on też – ale o co chodzi - nie powie, bo to tajemnica państwowa. Dziennikarze zaczęli w związku z tym pisać o „hakach” na Sikorskiego, ale na takie dictum prezes Kaczyński ostrzegł, że on tego zakazanego słowa nie użył, więc za przypisywanie mu go będzie stawiał winnych przed niezawisłym sądem. Minister Sikorski doniesienia te zbagatelizował, natomiast premier Tusk najwidoczniej uznał, że jest to okazja schwytania prezesa Kaczyńskiego we własne sidła. Oświadczył, że on o żadnym casusie Sikorskiego nie wie, zażądał stosownych dokumentów od ABW, a kiedy otrzymał stamtąd wiadomość, że żadnych takich dokumentów nie mają, oficjalnie zażądał wyjaśnień od prezydenta. Sprawa jest więc, jak powiadają w niezawisłych sądach, „rozwojowa”, zwłaszcza, że o „hakach” kolekcjonowanych przez PiS na swoich przeciwników zaczął rozpowiadać były wicepremier w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Roman Giertych. W odpowiedzi Jarosław Kaczyński zapowiedział wytoczenie Romanowi Giertychowi procesu przed niezawisłym sadem, a Roman Giertych – wytoczenie procesu Jarosławowi Kaczyńskiemu. Nie jest wykluczone, że tych procesów może być więcej, bo potencjalnym przeciwnikiem Prawa i Sprawiedliwości może okazać się właściwie każdy. Właśnie do grona przeciwników PiS dołączył semper fidelis senator Zbigniew Romaszewski, którego Jarosław Kaczyński „zawiesił” za głosowanie przeciwko uchyleniu immunitetu senatora Piesiewicza. Potraktowanie senatora Romaszewskiego przez Jarosława Kaczyńskiego tak samo, jak swoich fagasów, musiało przelać czarę goryczy, bo senator Romaszewski nie tylko z PiS wystąpił, ale i skrytykował tę partię za niedostatek demokracji. Wprawdzie z PiS-em aż tak źle nie jest, ale niektórzy dalekowzroczni działacze, obawiając się, co będzie dalej, zaczynają powtarzać sobie po cichu anegdotkę o pewnym literacie, co to się ożenił, żeby podwoić liczbę swoich czytelników.
Tymczasem do „hazardowej” komisji śledczej wzywani są kolejni świadkowie, z których zeznań wynikają nie dające się usunąć sprzeczności, chociaż wszyscy, ma się rozumieć, zeznają pod przysięgą. W tej sytuacji trzeba będzie znowu rozpocząć dyskusję o faktach, której, jak powszechnie wiadomo, unikają dżentelmeni. Wygląda na to, że w naszym politycznym establishmencie dżentelmenów już nie ma, to znaczy – oczywiście są, ale dżentelmenerię pozostawili w szatni, przebierając się w sejmowe drelichy robocze. Jest zatem więcej niż pewne, że prace komisji przeciągną się co najmniej do lata, a może nawet – do wyborów prezydenckich, które oczywiście będą swoistą kulminacją obecnego etapu zaostrzenia walki klasowej. W Platformie Obywatelskiej kandydata mają wyłonić prawybory, w których – jak przytomnie zauważył Chorąży Pokoju – ważne jest nie tylko, kto głosuje, ale przede wszystkim – kto liczy głosy. Głosować będą oczywiście członkowie PO, podobnie, jak i liczyć głosy, więc prawdopodobieństwo, ze wynik będzie całkowicie zgodny z oczekiwaniami razwiedki graniczy z pewnością. A jakie są oczekiwania razwiedki? To można by ocenić na podstawie liczby i ciężaru gatunkowego „haków” poszczególnych kandydatów, bo to właśnie one określają stopień tak zwanej „przewidywalności” przyszłego prezydenta. Z tego punktu widzenia warto przytoczyć opinię redaktora Jacka Żakowskiego, uchodzącego w Salonie za „proroka mniejszego” – że Radosław Sikorski byłby dobrym kandydatem, ale dopiero w roku 2020, a teraz lepszy jest Bronisław Komorowski. Pomysł prawyborów skrytykował dr. Andrzej Olechowski, twierdząc, że oznacza on upartyjnienie prezydentury, do czego on, jako kandydat niezależny, nie chce przykładać ręki i zaapelował do członków i sympatyków PO, by niezależnie od wyników prawyborów głosowali na niego. Kandydatem PiS jest oczywiście prezydent Lech Kaczyński, którego stręczy nie tylko brat, ale również poseł Antoni Macierewicz twierdząc, że jeśli ten kandydat nie wygra, to „stracimy wszystko”. Już mniejsza o to, co znaczy to „wszystko”, ale co będzie jeśli Lech Kaczyński wygra? W oczekiwaniu na odpowiedź na to dramatyczne pytanie wypada odnotować wojnę polsko-białoruską, która też się zaostrza na podobieństwo walki klasowej. Polska, ma się rozumieć, może już tylko groźnie kiwać palcem w bucie, więc Sejm właśnie podjął uchwałę o potrzebie zastosowania wobec Białorusi sankcji, by w ten sposób skłonić złowrogiego Aleksandra Łukaszenkę do uznania Związku Polaków kierowanego przez panią Andżelikę Borys. Sęk w tym, że Polska żadnych prawdziwych sankcji zastosować już nie może, bo od 1 grudnia politykę zagraniczną UE oficjalnie prowadzi Angielka podobna do konia, która w tej spawie zrobi tylko to, co jej zleci Nasza Złota Pani Aniela, być może po konsultacji ze swoim strategicznym partnerem Putinem. Ale przy pomocy takich uchwał można znakomicie się licytować, kto lepiej broni polskiego interesu narodowego. Nic to nie kosztuje, bo wszystko i tak skrupi się na Bogu ducha winnych białoruskich Polakach. Właśnie tamtejszy niezawisły sąd w Wołożynie odebrał Związkowi kierowanemu przez panią Borys Dom Polski w Iwieńcu i prawdopodobnie przekaże ja Związkowi Polaków uznawanemu przez białoruskie władze. Wprawdzie już od 17 września, kiedy to prezydent Obama ogłosił, że już żadnych dywersantów na razie nie potrzebuje, walka z nienawistnym Łukaszenką zawisła w politycznej próżni, ale najwyraźniej dla naszych mężyków stanu jest ważnym środkiem terapeutycznym, rodzajem kataplazmu, jaki mogą sobie przyłożyć na różne kompleksy niższości. W tej sytuacji można liczyć tylko na cud. Potrzeba jest matką wynalazków, więc jeśli potrzeba cudu, to cud się pojawia. I rzeczywiście – przedstawiający komisji śledczej powołanej przez Sejm gwoli kanonizacji Barbary Blidy swoja opinię ekspert kryminolog powiedział, że Barbara Blida wprawdzie popełniła samobójstwo, ale przy pomocy ślepego naboju. Okazuje się, ze jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści. Czy to wystarczy do uznania pani Blidy za santa subito? Być może tak, ale jeśli docelowo ma być kanonizowana, to chyba powinna popełnić samobójstwo strzelając nie tylko ślepakami, ale i bez prochu? SM
POLACY CHWALĄ ŁUKASZENKĘ 21 lutego najpopularniejszy informacyjny portal internetowy ONET.PL przyniósł wręcz sensacyjną wiadomość. Otóż 90 – procent blogerów i internautów jest zdecydowanie przeciwnych polityce naszych rządów wobec Białorusi i wręcz chwali prezydenta Łukaszenkę. Warto przeczytać nie tylko informacje i cytaty w artykule na portalu, ale i wypowiedzi internautów na forum pod tekstem, gdzie nieliczne wypowiedzi tchórzliwych anonimowych tak zwanych ,,dyżurnych internautów”, których red. Rafał Ziemkiewicz nazwał ,,internetowymi mendami”, są wprost miażdżone postami ludzi, którzy podają swoje nazwiska i herby rodowe. Coś nieprawdopodobnego, że po kilku już latach wyjątkowo zmasowanej chamskiej propagandy, której uległy nawet partie i środowiska patriotyczne lub – takowe udające, przytłaczająca większość Polaków nie dała się ogłupić i – co jeszcze ciekawsze i ważniejsze – znakomicie wyczuwa podłość i perfidię całej tej nikczemnej antypolskiej prowokacji, wskazując konkretne osoby i ośrodki zagraniczne, które anty białoruską nagonkę rozpętały, próbując dla swoich celów cynicznie wykorzystać mniejszość polską na Białorusi. To budzi nadzieję i wiarę w zdrowy rozsądek polskiego narodu, którego obecny problem polega ,,tylko” na tym, że nie bardzo ma na kogo głosować, bo autentyczne środowiska patriotyczne z różnych powodów - także i przez ambicyjki faktycznych czy potencjalnych liderów, są rozbite i przeciętny Polak podczas wyborów staje wobec ponurej alternatywy wyboru między Diabłem i Belzebubem. Ale wiadomo, że życie nie znosi próżni i zjednoczenie się autentycznych środowisk patriotycznych i ich zwycięstwo w wyborach jest tylko kwestią czasu, chociaż droga ku temu wydaje się daleka. Na razie chodzi o to, aby w miarę możliwości zminimalizować szkodliwe skutki naszej obłąkańczej, wręcz – samobójczej polityki wschodniej. Czym jest dla Polski Białoruś pisaliśmy już wiele razy. Kapitalne, że – co potwierdził o dziwo ONET.PL - dostrzega to i rozumie bardzo wielu Polaków w Polsce, którzy słusznie piszą, że Białorusini są naszymi najbliższymi braćmi, bardzo Polsce i Polakom życzliwymi. Że na Białorusi przeszło pół miliona ludności formalnie deklaruje swoją polskość, co znając realia za Bugiem śmiało można pomnożyć przez dwa, a co najmniej drugie tyle to Białorusini polskiego pochodzenia i w bardzo wielu wypadkach granica miedzy polskością i białoruskością jest bardzo płynna. Że władze białoruskie słusznie uważają Białoruś za spadkobiercę tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego i są dumne ze wspólnej historii, której symbolami są postacie Mickiewicza, Moniuszki czy Kościuszki. Że na Białorusi nie niszczy się pomników polskiej historii. Że bez trudu pozwolono Polakom zjednoczyć się w Związek Polaków na Białorusi i otwierać polskie szkoły. Że wspaniale kwitnie współpraca miedzy miastami białoruskimi i polskimi, że w Nieświeżu odbył się zjazd Radziwiłłów, w Lidzie zjazd dawnych mieszkańców Ziemi Lidzkiej i że podobnych przykładów znakomitych kontaktów białorusko – polskich można przytoczyć bez liku. Jednocześnie internauci wskazują, że ten kapitalny proces został zahamowany ze szkodą dla białoruskich Polaków i Polski, gdy w nikczemny sposób zaaranżowano rozłam w związku Polaków na Białorusi i wykreowano panią Andżelikę Borys, która wykorzystuje każdą okazję do bezpardonowych ataków na legalny rząd Białorusi, co nosi wszelkie znamiona agenturalnych antyrządowych poczynań zgodnie z linią lansowaną przez George Sorosa, którego wraz z jego agenturami rząd białoruski po prostu z Białorusi wyprosił . Smutne, że do tych antypolskich poczynań dołączają nieliczni na szczęście polscy duchowni, którzy w stuprocentowo polskich parafiach mimo protestów wiernych odprawiają nabożeństwa w języku białoruskim, co jest zarówno przez białoruskie władze jak i cerkiew prawosławną odbierane bardzo negatywnie i przyniesie skutek odwrotny od naiwnych oczekiwań. Rozmawiałem z kilkoma czołowymi działaczami organizacji kresowych, którzy z oburzeniem mówią o skandalicznej polskiej polityce wobec Białorusi, ale czują się wobec niej bezsilni. Tym bardziej, że do tego nurtu dołączyło utrzymywane z pieniędzy polskich podatników i działające praktycznie bez żadnej kontroli Stowarzyszenie ,,Wspólnota Polska”. Sam byłem jednym z członków – założycieli Pomorskiego Oddziału ,,Wspólnoty” i sekretarzem Oddziału do roku 1993. Swoją działalność pojmowałem oczywiście czysto społecznie i potrafiłem w roku 1993 zorganizować kolonie na Pomorzu dla 500 polskich dzieci z Litwy i Białorusi, co było ogólnopolskim rekordem. Wycofałem się z tej organizacji, gdy zobaczyłem, że stanowi ona kapitalne miejsce dla różnych wydrwigroszów. Prezes Oddziału, który faktycznie nic nie robił, wyznaczył sobie krociową na owe czasy pensję 4 500 złoty miesięcznie, a młodego etatowego pracownika ,,Wspólnoty” z Warszawy nie interesowały moje poczynania na Kresach, tylko wizja atrakcyjnego rejsu jachtem do Ameryki Południowej, oczywiście z jego udziałem. Zaś od Polaków z Grodna i Białegostoku otrzymuję informacje o różnych finansowych przekrętach czynionych pod szyldem ,,Wspólnoty”. Charakterystyczne, że wielce finansowo intratne posady we władzach ,,Wspólnoty” nadaje się osobom, które raczej uprzednio nic wspólnego z taką działalnością nie miały, za to są ,,zasłużonymi” emerytami naszych ,,elyt” spod znaku ,,okrągłego stołu”, a nie osobom naprawdę kompetentnym, które jak wieloletni prezes Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, kpt Józef Szyłejko, od lat z niebywałą ofiarnością nie szczędzą czasu, sił i własnych pieniędzy dla działalności na rzecz Polonii na Wschodzie. Nie tak dawno poseł Bogusław Kowalski słusznie zadał w sejmie pytanie o koszty i powód finansowania ewidentnie antyrządowej wobec białoruskiego rządu TV BIEŁSAT pani Romaszewskiej, której oglądalność jest zerowa. Wydaje się, że takie samo pytanie należy zadać wobec jeszcze kilku podobnych instytucji, w tym kosztownego portalu internetowego KRESY 24, redagowanego przez pana Bućkę. Wystarczy zadać sobie pytanie, jak byśmy zareagowali, gdyby w Niemczech czy w Czechach zainstalowano podobne nadajniki, radiostacje, internetowe programy i organizacje, które by programowo obrażały i znieważały nasze rządy. Sadzę, że warto też dokonać rzeczowej kontroli, na co naprawdę idą spore pieniądze podatników, tak hojną ręką przydzielane przez Senat RP Stowarzyszeniu ,,Wspólnota Polska”. Jaki procent tych sum idzie na bardzo wysokie pensje dla zarządu i etatowych pracowników ,,Wspólnoty” oraz utrzymywanie jej lokali w Polsce, a jaki na statutowe cele. W Polsce mamy kilkanaście setek różnych rzekomo społecznych fundacji i stowarzyszeń, które jako tak zwane pozarządowe organizacje korzystają ze znacznego finansowego wsparcia z pieniędzy podatników, a stanowią w istocie wygodne gniazdka dla rozmaitych cwaniaków, żyjących na koszt społeczeństwa, a bywa, że i uprawiają ewidentna antypolską dywersję. Pół biedy, gdy żerują tylko one na naiwnych darczyńcach, nie czyniąc większej szkody. Dużo gorzej, gdy ten proceder jest uprawiany na koszt podatników bez ich wiedzy i wbrew ich woli, za to wbrew polskiej racji stanu. Autentyczne polskie elity muszą sobie uświadomić i uwzględnić w swoich programach, że szeroki pas ziemi po obydwu stronach granicy litewsko – białoruskiej od Grodna po inflancki Dyneburg i Rzeżyce to są - mimo straszliwych kataklizmów ostatnich dwóch stuleci i wymuszonej emigracji jako tak zwana ,,repatriacja” - nadal ziemie etnicznie polskie, gdzie oficjalnie zamieszkuje co najmniej 860 tysięcy Polaków, w tym w samym Grodnie blisko 300 tysięcy. Na tych ziemiach Polacy nie są żadną mniejszością, ani ludnością napływową, nigdy tej ziemi nie podbijali, tylko są tam autochtonami, żyjącymi na tych terenach od przeszło 500 lat i ziemia ta jest ich Ojczyzną. Oczywiście, Polacy na tych terenach powinni, mogą i chcą być lojalnymi obywatelami Litwy, Łotwy i Białorusi, zachowując zarazem swoją narodową tożsamość i mogąc swobodnie w Polsce korzystać z takich samych uprawnień, jakie mają polscy obywatele. Jest to sprawdzony model fińsko – szwedzki, który idealnie zdał egzamin i wydaje się, że tylko i wyłącznie dzięki władzom czeskim coś podobnego zaczyna się rysować na Zaolziu, gdzie nie ma problemu ani z dwujęzycznymi nazwami ulic i urzędów, ani z polskim szkolnictwem czy właściwą pisownią polskich nazwisk. I nasza polityka w odniesieniu do dawnych Północno – Wschodnich Kresów Rzeczypospolitej powinna konsekwentnie zmierzać w tym samym kierunku, dla osiągnięcia identycznych celów. Tymczasem nasze rządy umizgują się do wielbicieli bandytów z UPA na Ukrainie i w Polsce, niemrawo upominają się o prawa Polaków na Litwie, gdzie - jak ich nazywał prof. Koneczny - Lietuwcy (zwykle potomkowie polskich renegatów) kpią sobie z polskich rządów i konsekwentnie unicestwiają polski żywioł, za to nasze władze z zadziwiającą jak na nie energią nieprzytomnie atakują legalny, popierany przez przytłaczającą większość społeczeństwa rząd białoruski, który uprzednio tyle życzliwości okazał białoruskim Polakom, oraz nikczemnie szykanują i znieważają Polaków lojalnych wobec białoruskiego rządu. Oczywiście, polskie organizacje kresowe są w stanie skutecznie się temu przeciwstawić, ale wymaga to ich zjednoczenia i jako ich lidera osobowości miary co najmniej księdza Isakiewicza – Zaleskiego, którego akcje protestacyjne przeciwko banderowcom jakiś skutek jednak przyniosły . Czy jest to możliwe, pokaże najbliższy czas. Na razie osamotniony poseł Bogusław Kowalski mimo jego determinacji niewiele jest w stanie uczynić. Waldemar Rekść
Zeznania koordynowane? Niewykluczone, że nie tylko świadkowie uzgadniają między sobą zeznania, ale wręcz że istnieje jeden ośrodek, zarządzający hazardowym kryzysem ze strony rządowej Po kolejnych przesłuchaniach zaczynają się rodzić pytania, czy świadkowie komisji nie uzgadniają ze sobą treści zeznań – powiedziała paręnaście dni temu “Rzeczpospolitej” Beata Kempa. To tylko hipoteza, ale może ją uprawdopodobnić kilka epizodów – np. ujawniona ostatnio rozmowa Sobiesiaka z Drzewieckim na Florydzie czy wcześniejsze – też do pewnego momentu ukrywane – ich spotkanie w warszawskim hotelu Radisson. Wśród dziennikarzy zajmujących się komisją hazardową raczej powszechne jest przekonanie o prawdziwości tej tezy, choć wciąż nie ma na nią twardych dowodów.
Charakterystyczna zbieżność Warto jednak odnotować poszlaki, które mogłyby wskazywać na tezę jeszcze dalej idącą. Że nie tylko świadkowie uzgadniają między sobą zeznania, ale wręcz istnieje jeden ośrodek zarządzający hazardowym kryzysem ze strony – nazwijmy ją tak umownie – rządowej. Zarządzający nim nie wyłącznie w sensie popularnego propagandowego przykrywania potencjalnie niebezpiecznych medialnie przesłuchań w komisji wydarzeniami innymi, uznanymi za propagandowo przeciwstawne – jak np. odnotowana już przez dziennikarzy charakterystyczna zbieżność pomiędzy niezręcznymi dla PO przesłuchaniami w komisji hazardowej i datami, wręcz godzinami, wzywania głośnych nazwisk przed komisję naciskową (vide wezwanie przed tę ostatnią Mariusza Kamińskiego wtedy, kiedy w hazardowej zeznawał Sobiesiak, czy Jarosława Kaczyńskiego, kiedy przed hazardową miał się stawić Marcin Rosół). Zarządzający również poprzez koordynowanie – do pewnego stopnia – działań i zeznań świadków z, mówiąc umownie, platformerskiej strony sporu. A przez tę stronę rozumiem nie tylko przesłuchiwanych polityków PO, ale też np. pp. Sobiesiaków.
Jak polemizować z Kamińskim Widzę dwie takie poszlaki. Przede wszystkim charakterystyczne jest, że przesłuchiwani dotąd świadkowie z tego kręgu obiektem swoich rozbudowanych i agresywnych ataków uczynili byłego szefa CBA. Oczywiście żaden z nich nie ma powodu, żeby go lubić, tym mniej, żeby potwierdzać jego wersję wydarzeń. Niemniej jednak polemizować z Kamińskim można w różny sposób. Można robić to tak jak np. Chlebowski z Drzewieckim – agresywnie, czyniąc z tej polemiki kluczowy element własnego wystąpienia. Ale można by i inaczej – oszczędniej, spokojniej, bardziej w tonacji prostowania “pomyłek”, a nie demaskowania “spisku CBA”. Tymczasem dotychczas wszyscy świadkowie z platformerskiej strony czynią to w sposób bardzo podobny. W ich wystąpieniach wątek ataków na byłego szefa Biura jest bardzo rozbudowany. Niezwykle wyraźnie widać, że dla nich wszystkich bardzo istotne – chyba najważniejsze – jest zdestruowanie jego wiarygodności. Mogę się oczywiście mylić, ale odnoszę wrażenie, że słyszę brzęk nożyc jednego krawca.
Nieautentyczne przeprosiny I poszlaka druga. Jest nią dla mnie pamiętne przeproszenie dziennikarzy przez Magdę Sobiesiak za zachowanie jej ojca (słynny epitet “swołocz jedna”). Przeproszenie wygłoszone podobno w jego imieniu. Pamiętając jednak Sobiesiaka, jego butę, demonstrowaną pogardę dla wszystkich stojących – w jego mniemaniu – niżej od niego w społecznej hierarchii, trudno mi uwierzyć w szczerość i autentyczność tych przeprosin. A jeśli były nieautentyczne, to nasuwa się pytanie, po co były one Sobiesiakowi? Nic nie wskazuje przecież na to, aby był zagrożony w rozumieniu kodeksu karnego. Nie potrzebuje więc szczególnej życzliwości ani mediów, ani członków komisji. Odpowiedź jest dla mnie jasna. Zachowanie Sobiesiaka w czasie przesłuchania nie zaszkodziło jemu samemu, ale zmniejszyło wiarygodność frontu obrony Platformy. Mogło nadwątlić kredyt zaufania, jakim większość dziennikarzy wciąż skłonna jest obdarzać tę stronę sporu, która kojarzona jest z niechęcią do PiS. Co więcej – zachowanie Sobiesiaka mogło nie spodobać się też telewidzom, a to już potencjalnie bardzo groźne. W tej sytuacji koordynujący ośrodek musiał zareagować, by zminimalizować ewentualne straty. I zareagował. Magda Sobiesiak wygłosiła stosowne oświadczenie. Powtórzmy raz jeszcze – to wszystko jest dalekie od dowodu. Ale warto, jak sądzę, publicznie odnotowywać również poszlaki. Piotr Skwieciński
Na hak przywieść! WCzc. Jaroslaw Kaczyński (PiS, W-wa) rzucił sobie, że na JE Radosława Sikorskiego są „haki” - i byłoby niesłychanie zabawne, gdyby PO wystawiła Go do wyborów prezydenckich. Natychmiast żurnaliści rzucili się na temat - bo to interesuje ludzi znacznie bardziej, niż „Mossad” który pod płaszczykiem „katarskiego inwestora” miał kupić Stocznie w Gdyni i w Szczecinie – ani to, że na budowie tzw. „Stadionu Narodowego” PO chce zmarnować 1,5 mld (by „sprywatyzować” sobie zapewne ok. 300 mln...). „Haki” - to jest coś smakowitego! Zastanówmy się jednak przez chwilę: Jarosław Kaczyński wyraźnie stwierdził, że o tych „hakach” wiadomo od dawna – a mimo to Pan Prezydent i pan Premier zrobili zeń ministra Spraw Zagranicznych! To znaczy, że „haki” zbyt poważne być nie mogły – bo kto może ryzykować, że obce służby, które też mogły posiąść wiedzę o tych „hakach” zaczną szantażować nam p. Ministra? Jak najprawdopodobniej było ze śp. Krzysztofem Skubiszewskim, znanym w archiwach SB jako TW „Kosk”. . Jak już napisałem na swoim portalu: wiem dokładnie, o jakie „haki” tu chodzi – i co więcej: wiem, że wie o nich ładne parę osób. W związku z tym nie wierzę słowom p. Premiera , że On o żadnych „hakach” nic nie wiedział. Ale, oczywiście, mogę się mylić. Jakie to „haki”? Oczywiście: nie powiem. Nie z uwagi na „tajemnicę państwową” - taka to i „tajemnica”, i takie to i „państwo” (a właściwie od 1-XII-2009 już nawet nie „państwo”) - tajemnice III RP mam głęboko tam, gdzie słońce nie dochodzi. Nie ujawnię – bo informacji z prywatnych rozmów się nie ujawnia – i tyle. Zresztą: wszyscy wiedzą, że tajemnic nie ujawniam – i dlatego się ze mną z nimi dzielą. Opłaca się mieć zasady. I tak powinno być. A poza tym nie oceniam tych „haków” jako specjalnie istotne. Przynajmniej w moim pojęciu. Oczywiście: wyborcy mogą mieć inne zdanie... I na to zapewne liczy Jarosław Kaczyński. Po co w takim razie potwierdziłem, że takie „haki” istnieją? Bo powiedział to Jarosław Kaczyński, niepoważny człowieczek, w ramach kombinacyj wyborczych. Uznałem, że byłoby dobrze, by potwierdził to ktoś niezależny. Zastanówmy się jednak: PO CO Jarosław Kaczyński to powiedział? Przecież wiedział o tym od dawna. Dlaczego ogłosił to właśnie teraz? Ano dlatego, że zbliża się prezydencka kampania wyborcza – a PO ma podjąć decyzję, czy wystawić Bronisława Komorowskiego – czy p. Radka? Enuncjacja Kaczyńskiego niewątpliwie osłabia szanse p. Sikorskiego. Z czego wynika, że PiS woli, by kandydatem PO był Bronisław Komorowski. A to może oznaczać tylko jedno: Jarosław Kaczyński ma na Bronisława Komorowskiego znacznie (w swoim mniemaniu!) poważniejsze „ haki”!! Jarosław Kaczyński to krętacz i intrygant – ale to BARDZO SPRAWNY intrygant! Na miejscu p. Donalda mocno bym się nad tym zastanowił – i może pomyślał o jakimś trzecim kandydacie? Np.: Donaldzie Tusku? JKM
RZECZNIK ZAJMIE SIĘ SPRAWĄ ANITY GARGAS Szefowie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Centrum Monitoringu Wolności Prasy, Krystyna Mokrosińska i Wiktor Świetlik, zwrócili się do Rzecznika Praw Obywatelskich z prośbą o interwencję w sprawie odwołania z funkcji wiceszefowej TVP1 Anity Gargas."Brak jakichkolwiek uzasadnień takich odwołań i nominacji świadczy nie tylko o braku kultury zarządzania, ale łamie przepisy ustawy o dostępie do informacji publicznej, uniemożliwia również jakąkolwiek reformę tych mediów" - czytamy w liście do RPO. Według Mokrosińskiej i Świetlika, odwołanie Gargas miało "bezpośredni związek z protestami niektórych polityków po emisji filmu poświęconego generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu". Rzecznik Praw Obywatelskich Janusz Kochanowski powiedział, że zajmie w tej sprawie oficjalne stanowisko. Póki co nazwał odwołanie Gargas "rażącym naruszeniem wolności słowa".(wg, "Rzeczpospolita")
NASI OKUPANCI... przywiezieni w sowieckich taborach, żeby zastąpić wyniszczoną prawowitą elitę kraju, ciągle żyją. Ich sukces w ukaraniu TVP za emisję filmu o Jaruzelskim "Towarzysz generał" dowodzi, że mają się dobrze w drugim i trzecim pokoleniu. Zastanawiam się, czegóż to im brakuje dla "obiektywnego" obrazu generała. Pochwały, że ładnie wyrażał się po polsku, gdy pisał donosy na kolegów jako agent "Wolski"? Że żołnierze wojska pod jego komendą brali udział w pracach polowych dla zrównoważenia, że byli częścią aparatu przemocy totalitarnego państwa? Że jako katolik został wychowany w tradycji judeo-chrześcijańskiej, zanim przeprowadził czystkę antysemicką w wojsku? Że w stanie wojennym mógł wymordować więcej działaczy niepodległościowych, a nie wymordował, tylko wolał zmusić do emigracji, wyjaławiając kraj z dobrych ludzi? Że nadzorował demontaż systemu komunistycznego? Ale przecież tylko dlatego, że ten system był nie do utrzymania. Chciał swoim ludziom i sobie zapewnić bezpieczne przejście do III Rzeczpospolitej. To mu się udało. Dlatego pilnują jego wizerunku jako ojca narodu. Spójrzmy okiem stratega. Reputacja Jaruzelskiego i Kiszczaka jako honorowych patriotów stanowi pierwszą linię obrony establishmentu III Rzeczpospolitej. Jest więc najtrudniejsza do utrzymania. Drugą linię stanowi Lech Wałęsa. Łatwiejsza do obrony, bo bliżej baz zaopatrzenia solidarnościowo-patriotycznego. Trzecią linię stanowi Adam Michnik i jego gazeta. Ta jest najłatwiejsza do obrony pod hasłem modernizacji Polski. Ale stratedzy muszą liczyć się z najgorszym. Jeśli padnie mit Jaruzelskiego, to padnie mit Wałęsy, a potem mit Michnika. Te trzy linie obrony już zostały przerwane, jednak tylko na terenach objętych powstaniem narodowym, co stanowi około 30 procent kraju. Lubię wszakże paradoksy historii. Zastanawiam się nad pytaniem Krzysztofa Wyszkowskiego - co by było, gdyby władze komunistyczne nie miały Wałęsy, "który grał na dwie strony"? Czy zgodziłyby się wtedy na Solidarność, czy raczej spacyfikowałyby strajk w stoczni, zanim bunt rozlał się po całym kraju? Zastanówmy się dobrze: w szerszym planie historycznym agenturalna przeszłość Lecha Wałęsy ma dobre strony, z których on także musiał zdawać sobie sprawę. W takim razie również wychowanie religijno-patriotyczne Jaruzelskiego ma znaczenie, bo w kluczowym momencie demontażu komunizmu na czele państwa nie stał wynarodowiony cham i brutal, ale złamany polski szlachcic. Szukam konsekwentnie obrony Michnika - ale na tej linii frontu III RP nie brakuje obrońcow, więc zamilcz moja pieśni.
Krzysztof Kłopotowski
Czy będzie III Wojna? Czy katastroficzne przepowiednie mają sens? Mają jak najbardziej. Czy się spełnią? Dowiemy się tego, gdy nadejdzie czas. Osoba z brytyjskich poinformowanych kręgów twierdzi, iż III Wojna Światowa jest już zaaranżowana. Jej początkiem będzie atak Izraela na Iran. Jest oczywiste, iż “przywódcy” amerykańscy i ich medialne sługusy prowadzą infantylną propagandę za wojną w Iranie: każdy, kto potrafi jako tako myśleć, może łatwo zweryfikować bezczelne kłamstwa serwowane społeczeństwu. Hipoteza, że w łgarstwach jakimi posługiwano się, motywując atak na Irak i Afganistan, a także przygotowując grunt do ataku na Iran, chodziło o przejęcie kontroli na złożami ropy jest bardzo popularna. Do tego dochodzi druga teoria: polityczni i ekonomiczni władcy USA są przeświadczeni o skuteczności swej propagandy i przekonani, iż ludzkość nie jest w stanie ich powstrzymać w marszu do globalnej hegemonii nad światem. Ale istnieje też alternatywna teoria: atak na Iran jest planowanym wstępem do rozpętania III Wojny Światowej. Znany niezależny dziennikarz, Bill Ryan (powiązany z tzw. Projectem Camelot, http://projectcamelot.org i Projektem Avalon, http://projectavalon.net) przeprowadził wywiad z brytyjskim weteranem wojskowym, mającym wgląd w “wewnętrzne kręgi”, który można zreasumować w pięciu punktach:
• Planowana III Wojna Światowa będzie wojną nuklearną i biologiczną. Przypuszcza się, iż rozpocznie się ona w ciągu najbliższych 18-24 miesięcy..
• Planowany jest atak Izraela na Iran. Iran lub Chiny zostaną sprowokowane do odpowiedzi przy użyciu broni nuklearnej. Po krótkiej wymianie uderzeń nastąpi zawieszenie bronihao. Świat pogrąży się w chaosie i strachu – wszystko bardzo starannie zaaranżowane.
• Stan niesłychanego napięcia będzie wykorzystany do usprawiedliwienia drastycznych ograniczeń swobód obywatelskich i przejęcia militarnej kontroli nad społeczeństwami we wszystkich krajach tzw. Pierwszego Świata. Plany na to są już gotowe.
• Podczas “zawieszenia broni” planuje się potajemne użycie broni biologicznej, nakierowanej początkowo na Chiny, które – jak cynicznie zauważył informator Ryana – “dostaną grypy”. Stopniowo wojna biologiczna rozszerzy się na kraje zachodnie, a ich infrastruktura zostanie krytycznie osłabiona.
• Po tej “grze wstępnej” wybuchnie prawdziwa globalna wojna nuklearna, z masowymi zniszczeniami i żniwem śwmierci. Planowana redukcja światowej populacji ma osiągnąć, według planów, 50%.
Ten potworny scenariusz jest planowany przez całe generacje. Pierwsze dwie wojny były swego rodzaju próbną przygrywką przed końcową apokalipsą, mającą doprowadzić do rządu światowego -
- podobnie, jak dobrze zaplanowany “kryzys gospodarczy” roku 2008 przyspieszył globalną centralizację zasobów finansowych.
Polskie ofiary Andżeliki Borys Co jakiś czas polska Straż Graniczna nie wpuszcza do Kraju Polaków mieszkających na Białorusi. Także polskie placówki dyplomatyczne nie wydają wiz Polakom znajdującym się na tajnej „czarnej liście”. Lista konstruowana jest przez Andżelikę Borys, która wpisuje na nią członków legalnego Związku Polaków na Białorusi, czyli tych, którzy nie godzą się na awanturnictwo w nie polskim interesie. Listę przesłano także strażom granicznym innych państw UE, toteż próby wjechania „zakazanych” Polaków np. przez Litwę też się nie udają. Strach przed ujawnieniem polskiej opinii publicznej prawdy o sytuacji na Białorusi i prawdy o działaniach grupy Borys jest tak wielka, że ten skandaliczny proceder trwa już wiele lat. Oto ostatni przypadek opisany przez wiceprezes legalnego ZPB Helenę Bogdan:„Wyssany z palca i sztucznie podsycany konflikt polsko-polski już porządnie się wszystkim znudził i żeby nie był tak straszny, to stałby się absurdalnie śmieszny. Coraz częściej zadaję sobie ostatnio pytanie, kto na tym całym konflikcie zyskał? Jedno wiem na pewno, tylko nie Polacy na Białorusi! Grupa osób podająca się w Polsce za Społeczne Zjednoczenie „Związek Polaków na Białorusi”, którą wspierali niektórzy urzędnicy polscy, jak Donald Tusk i Roman Giertych, wprowadziła w błąd Rząd RP i opinię publiczną w Polsce podając kłamliwe informacje, że mniejszość Polska na Białorusi jest prześladowana. By zapobiec wyjściu na jaw prawdy, grupa ta uczyniła wszystko, by ci, którzy mogli tę prawdę w Polsce powiedzieć, nie mogli przekroczyć granicy Rzeczypospolitej. Zakazem wjazdu do RP objęci zostali wieloletni czołowi działacze SZ ZPB, kombatanci Wojska Polskiego, Sybiracy, nauczyciele i dyrektorzy szkol polskich, dziennikarze i redaktorzy „Głosu”. Ostatni taki fakt, to odmowa 11 lutego 2010 r. w wydaniu wizy do RP Tatianie Ignacik, redaktor naczelnej „Głosu znad Niemna” oraz mi. Na zaproszenie Towarzystwa Kultury Białoruskiej z Białegostoku mieliśmy odwiedzić to miasto, by zapoznać się z działalnością organizacji, sytuacją Białorusinów w Polsce oraz omówić przeprowadzenie wspólnych przedsięwzięć. Przez wszystkie te lata mało tego, że nie mamy prawa wjazdu do Macierzy, to jeszcze jesteśmy przez tę grupę szkalowani i nazywani zdrajcami, oskarżają nas o niszczenie ruchu polskiego na Białorusi, chociaż to właśnie my czynimy wszystko co w naszej mocy, by ta polskość na Kresach Wschodnich nie zanikła. W całkowitej izolacji od Macierzy propagujemy na Białorusi kulturę polską, dbamy o rozwój języka polskiego, zachowujemy polskie tradycje i obchodzimy święta narodowe. Nie odstąpimy od swoich przekonań i będziemy bronić swojej pozycji obywatelskiej. Zależy nam na zachowaniu polsko-białoruskich stosunków dobrosąsiedzkich, o pogłębienie których przez wszystkie te lata zabiegamy. Niejednokrotnie zwracaliśmy się do prezydentów, premierów ministrów RP z prośbą o powołanie komisji, która zajęłaby się zbadaniem tej sprawy i pomogła nam rozwiązać coraz to bardziej pogłębiający się kryzys, który sztucznie podtrzymywany jest przez grupę Pani Borys. Nam zależy na tym, by społeczność polska na Białorusi nie była rozdzierana przez takich „działaczy”, którym zależy jedynie na wygodzie osobistej, na korzyściach materialnych i podsycaniu swoich chorych wygórowanych ambicji. Sytuacja ta wymaga szybkiej ingerencji władz polskich, które zostały przez tę grupę wciągnięte do konfliktu międzynarodowego, sztucznie przez nich przez wszystkie te lata podsycanego”.
Za: polacy.by Oto lista czołowych działaczy legalnego ZPB objętych zakazem wjazdu do Polski według stanu na koniec 2009 (ogółem lista przekracza już 200 osób). 1. Łucznik Józef 2. Kruczkowski Tadeusz 3. Dubikowski Andrzej 4. Zaleska Tatiana 5. Samiec Alicja 6. Kacynel Ryszard 7. Tarasiewicz Konstanty 8. Rewkowska Leonarda 9. Tyrkin Izabela 10. Kruczkowski Wiktor 11. Mazjuk Kazimierz 12. Gulecka Regina 13. Chudziak Ryszard 14. Bulgaj Halina 15. Kucharewicz Anatol 16. Naumowicz Witalia 17. Krawcewicz Waldemar 18. Bogdan Wiktor 19. Bogdan Helena 20. Lysa Jadwiga 21. Matejko Antoni 22. Zielinski Jan 23. Ejsmont Maria 24. Sawieljwa Irena 25. Kulikowska Irena Warto jeszcze zacytować komentarze internautów: Dzisiaj ta lista jest o wiele większa.Właśnie [znalazł się na niej] p. Ryszard Kacynel, wspaniały działacz, dawniej przyjaciel i współpracownik tegoż Gawina, bez którego ta czarna lista, nie wątpię, nie zostałaby przygotowana. Borys nie jest w stanie “skonstruować” samodzielnie nie tylko tej czarnej listy, ale uformować dobrze zdania po polsku/proszę się wsłuchać w to co bełkocze/. Nie jest w stanie, bo jak zakładaliśmy ZPB chodziła “pieszo pod słół” i nie zna wszystkich nazwisk. Mówiąc o liście, nalegam, musimy wspominać o jeszcze jednym nikczemniku – Tadeuszu Gawinie /wykładowcy dziś prywatnej uczelni w Białymstoku p. Minister Kudryckiej/, który to wszedł w znakomitą “współpracę” ze Stelmachowskim i wszystkimi poprzednimi rządami RP i “kreował” z ich akceptacją i poparciem idąc po trupach taką a nie inną politykę wschodnią naszego polskiego państwa. Nie mam żadnych wątpliwości, że ta lista została przygotowana i przywieziona do Polski właśnie przez niego. Jeśli Polska ma komuś zabronić wjazdu z korzyścią dla bezpieczeństwa tegoż państwa, to jest nim przede wszystkim Tadeusz Gawin.
Genialny manewr federastów Pisząc tu zakładam, że ludzie czytają ze zrozumieniem. Mam tu na myśli wpis o Karcie Praw Podstawowych (KPP). Proszę zajrzeć dwa piętra niżej... Przeczytali Państwo uważnie? Widocznie nie wszyscy – bo np. {~} pisze: „No, rzeczywiście - dramat - RE chce żeby państwa członkowskie przestrzegały konwencji, którą podpisały, i która u nich obowiązuje, tj. EKPC. Załamać się idzie”. Proszę przeczytać uważniej! IM chodzi o to, że jeśli zapadnie wyrok ETPC w jakiejś sprawie dotyczącej np. Niemiec, to wszystkie pozostałe państewka UE będą musiały musiały „poprawić” swoje ustawodawstwo tak, by ten wyrok uwzględnić. Także – i o to chodzi – te, w których prawo jest inne; cytuję raz jeszcze: Przyjęty w Interlaken w Szwajcarii "Plan Działania" głosi, że jeśli wyrok Trybunału jest sprzeczny z prawem obowiązującym w danym kraju, to rządy powinny zmienić przepisy krajowe, także wtedy, gdy wyrok Trybunału dotyczył innego państwa (...)”. Innymi słowy: Republiczka Federalna Niemiec nie stosowała się do np. KPP (bo o nią tu idzie), zapada wyrok nakazujący stosowanie tego konkretnego przepisu KPP... i wszystkie pozostałe państewka UE muszą odpowiednio przerobić swoje przepisy! W ten sposób ujednolici się ustawodawstwo UE „na raty”. Po roku-dwóch-trzech (w zależności od tempa napływu spraw) KPP (i w ogóle cały Acquis communautaire) zacznie więc de facto obowiązywać... choćby parlamenty KPP nie ratyfikowały. Jest to, powtarzam, pomysł GE-NI-AL-NY! Oczywiście: jest to dopiero żądanie. Wcale nie wiadomo, czy wszyscy ministrowie (i jacy ministrowie) to podpisali. Przypominam, że pięć lat temu RE uchwaliła (we Wilnie, na formalnym szczycie!) zniesienie kary śmierci również w przypadku wojny. Chyba niewiele państw się do tego zastosowało. ONI stosują taką taktykę nieodmiennie. Jakieś dziwne ciała podejmują uchwały, potem powtarzają je inne organy... a potem mówi się, że właściwie to już jest przyjęte (w druku RE/1234345/HGW/12/2003) , trzeba tylko formalnie to „klepnąć”. Tak zresztą było z powstaniem 1-XII-2009 samej UE. Która powstawała „na raty”, najpierw nieformalnie, a potem stawała się „coraz bardziej” państwem. Do dziś przecież nie ma wspólnej armii i policji – ale: ONI już nad tym pomalutku pracują... JKM
23 lutego 2010 Ryba bardzo łapczywa na przynętę zostanie złapana... - twierdzi chińskie powiedzenie. Ta łapczywość zaprowadziła Chińczyków ostatnio pod 11% Produktu Krajowego Brutto. Jakie państwo na świecie ma taki rozwój gospodarczy? Potęga rośnie na naszych oczach dzięki ustrojowi kapitalistycznemu zaaplikowanemu Chińczykom czterdzieści lat temu. Czy ktoś by uwierzył, że, jeszcze czterdzieści lat temu – jak głosił popularny dowcip- marzeniem przeciętnego Chińczyka było posiadać rower i budzik? I ten dowcip jak generałowie w sztabie chińskim za rządów Mao rozmawiający o inwazji na Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich: Jeden generał referuje: 8 milionów żołnierzy pójdzie lewym skrzydłem, 10 milionów pójdzie prawym.. A środkiem pójdą czołgi! Na co z zapytaniem zwraca się inny generał chiński: - Przepraszam towarzyszu generale… obydwa? Lubię od czasu do czasu przywołać klasyka humoru, jakim jest dla mnie pan Lech Wałęsa, będący nawet swojego czasu prezydentem Polski, czym spowodował myślenie, że tak naprawdę każdy w Polsce może nim być(!!!) I to jest najgorsza rzecz jaką zrobił. Udowodnił, leninowską tezę, że kucharka też może rządzić państwem. W sprawie budowania powiedział swojego czasu tak:” A jak się nie wie co się buduje, to nawet szałasu nie można rozbierać, bo deszcz na głowę będzie padał”(???).. Przydałaby się ustawa o ochronie czci – na wzór tej sprzed II wojny światowej a dotyczącej też socjalisty Józefa Piłsudskiego-pana prezydenta Lecha Wałęsy, bo tacy ludzie jak ja – od czasu do czasu będą przypominać, kto to jest i jak się sam ośmiesza swoimi wypowiedziami. A najlepiej to zrobił pan Paweł Zyzak, pisząc książkę o panu Lechu, którą właśnie kończę… czytać, a który chyba obecnie przebywa za granicą na stypendium, od czasu jak Lewica się z niego wyśmiewała, że pracuje w supermarkecie.. Bo jako historykowi pracować mu nie pozwolono! Taki na przykład historyk Bronisław Geremek, nigdy w markecie nie pracował.. Zajmował się prostytutkami w supermarkecie, pardon- w okresie Średniowiecza, bo tak nie znosił Średniowiecza, najpiękniejszej epoki naszej cywilizacji, tak jakby prostytutek nie było w Oświeceniu, Odrodzeniu, Baroku Akurat w Średniowieczu, kiedy nie było ukochanej przez profesora Geremka demokracji, praw człowieka, tolerancji i innych takich antycywilizacyjnych wynalazków, kłębiących nasze życie, zamiast harmonii i spokoju w rozwoju. No to pracował pan Paweł Zyzak w supermarkecie- i co z tego? Jest nieprawomyślny i ośmielił się grzebać w biografii Wielkiego Elektryka.. I do tej pory nie wiem, czy naprawdę panu prezydentowi Lechowi Wałęsie chodziło o budowanie, o szałas, o deszcz, o głowę, czy żeby rozbierać jak się już zbuduje… Żadnej logiki- a ile humoru! Tak jak w tym dowcipie: Ojciec ogląda zeszyt syna: - Czemu tak nierówno piszesz te literki?- pyta ojciec. - To nie literki, tato - to nuty! Tyle samo humoru jak w nowej propozycji pana Marka Sawickiego, ministra- niepotrzebnego w gospodarce wolnorynkowej Ministerstwa Rolnictwa, a potrzebnego jak najbardziej w socjalizmie rolniczym, jednocześnie członka Polskiego Stronnictwa Ludowego, które na bazie ludu, obsadza politycznie i etatowo co się w socjalistyczno- etatystycznym państwie- da.. To jest prawdziwy program polityczny Polskiego Stronnictwa Ludowego., równoległy do porozumienia w Magdalence, w ramach Okrągłego Stołu Demokratycznego. Ale oprócz tego programu, pan minister Marek Sawicki powołał równolegle i politycznie:” Międzyresortowy Zespół ds. Zwiększania Przejrzystości Rynku, Poprawy Funkcjonowania Łańcucha Żywnościowego oraz Wyeliminowania Nieuczciwych Praktyk Handlowych”(???!!!). Uuufffff.. Do humoru zeszytów się nie nadaje- zbyt skomplikowane. Ale do naszej socjalistycznej rzeczywistości- jak najbardziej. Skomplikuje ją jeszcze bardziej, jakby komplikacji jej było mało. Właśnie czegoś mi brakowało w całości, w budowaniu szałasu jak mówił PN Lech Wałęsa, a tak naprawdę najweselszego barku, w całym socjalistycznym obozie Europejskich Państw Socjalistycznych, jak mówił Stefan Kisielewski - jeden z założycieli Unii Polityki Realnej - o poprzednim OBOZIE socjalistycznym, w którym byliśmy przez ostatnich kilkadziesiąt lat. Tylko wtedy kierownica była w Moskwie. .Dzisiaj socjaliści poprzenosili się do Brukseli.. I stamtąd kierują.! I to jak! Niedługo zbudują komunizm jak się patrzy, jak tylko wszystkie dziedziny życia będą dotowane i nadzorowane przez europejskich urzędników socjalistycznych.. A nam pozostawią puste tytuły do własności. Bo własność- doskonale socjaliści o tym wiedzą- jest fundamentem wolności człowieka, Wyzuty z własności człowiek – staaje się niewolnikiem. Dlatego najważniejszym ich celem – jest okiełznanie prywatnej własności. W sposób podstępny. Na hasłach sprawiedliwości społecznej. Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej już jest! Zarządza nią pan Piotr Ikonowicz ikona Polskiej Partii Socjalistycznej, a teraz chyba jakiejś Nowej Lewicy. Gdyby jeszcze ten” Zespół Międzyresortowy ds. Zwiększania Przejrzystości Rynku, Poprawy Funkcjonowania Łańcucha Żywnościowego oraz Wyeliminowania Nieuczciwych Praktyk Handlowych”, miał w swoich kompetencjach= wyeliminowanie urzędników ze społecznego Łańcucha Pokarmowego- to nawet bym go poparł i chwalił, gdzie tylko bym mógł.. Ale on takiej możliwości nie przewiduje. Przewiduje natomiast kontrolowanie, nagabywanie, analizowanie, upupianie i ingerowanie w resztkę rynku, które jeszcze nie została zagospodarowana przez antyrynkowych urzędników. Urzędowy Łańcuch Pokarmowy zostanie rozszerzony, tak, żeby urzędnicy socjalistyczni mogli się najeść do syta, a może i więcej, w zależności jak zorganizują „poprawne funkcjonowanie łańcucha żywnościowego”, i ile namącą i ile wyrwią od prywatnych właścicieli. Pomoże im w tym pan prezydent Lech Kaczyński, profesor zajmujący się przez prawie całe swoje życie socjalistycznym Prawem Pracy, skonstruowanym przemyślnie, tak, żeby ustawić pracownika przeciwko pracodawcy, według pomysłu Karola Marksa i żeby urzędnicy mogli z tego ustawienia ciągnąć korzyści.. Bo chodzi- jak to w socjalizmie- o korzyści wynikające z roli, jaką urzędnicy pełnią w społeczeństwie zorganizowanym na wzór socjalistyczny; to znaczy my podlegamy urzędnikom i wykonujemy wszystko to , co oni od nas żądają., a oni są panami naszej sytuacji i o nas decydują. I permanentnie chcą naszego dobra, mimo, że mamy go już tak mało. Żeby było sprawiedliwie społecznie. Nie znam w szczegółach planu pana prezydenta Kaczyńskiego przeciwko pracodawcom, choć właśnie diabeł tkwi w szczegółach, ale wystarczy mi jedno hasło:” Pan prezydent chce wzmocnić Państwową Inspekcję Pracy”(???) O Święty Boże.!.. Będzie więcej kontroli, więcej represji, więcej niesprawiedliwości normalnej, a więcej sprawiedliwości społecznej. Znaczy się więcej „ prywaciarzy” się zamknie, jak do dodatkowego ataku przystąpi Państwowa Inspekcja Pracy Socjalistycznej i Sprawiedliwości Społecznej.. Będą kary, mandaty, wnioski do sądów. Będzie więcej w budżecie, a mniej w kieszeniach „prywaciarzy”. Biurokracja będzie górą! Jak to w socjalizmie opartym na spróchniałym fundamencie sprawiedliwości społecznej i Państwowej Inspekcji Pracy, od likwidacji której, wraz z Prawem Pracy- należałoby zacząć zmianę ustroju w Polsce. Jak powiedział ostatnio pan Jacek Federowicz, związany od dwudziestu lat z tą stroną właściwą politycznie, tzn. Unią Wolności, Kongresem Liberalno- Demokratycznym i tak dalej:” Beata Kempa jest niezwykle pożyteczna, gdyż jej obłuda jest oczywista”(??) Może i jest… ale chciałbym przypomnieć obłudę pana Jacka Fedorowicza podczas namawiania nas na kupowanie świadectw udziałowych Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, które aplikował nam pan Janusz Lewandowski, a były one niczym innym, jak zorganizowaną kradzieżą. Ile są warte dzisiaj te bajki które pan Federowicz opowiadał reklamując NFI w mediach? Napasły się firmy konsultacyjne i zarządzając.. Firmy szlag trafił1 Wyssali, porobili wydmuszki, zamiast sprywatyzować poprzez licytację… Ale wtedy by nie zarobiliby ciężkich pieniędzy! „Kiedy w zaroślach napotkanych znajduje się mnóstwo przeszkód z drzew i trawy, to znaczy , że wróg chce cię zmylić”..- twierdzą mądrzy ludzi.. I mają rację! WJR
Minister Sikorski wysadza tory Starsi ludzie – a i młodym też by się przydała znajomość tej historii - na pewno pamiętają anegdotkę o zapomnianym partyzancie, na którego natrafili w lesie jacyś grzybiarze. Zaskoczenie było obustronne; grzybiarze nie posiadali się ze zdumienia na widok wynędzniałego i obdartego – ale uzbrojonego po zęby partyzanta, podobnie jak i on – na widok grzybiarzy wyglądających jak najbardziej pokojowo. Po wymianie wstępnych grzeczności okazało się, że partyzant w ogóle nie wiedział, że wojna już dawno się skończyła. Kiedy grzybiarze mu to uświadomili, nie mógł się nadziwić: patrzcie państwo – a ja wysadzam te tory i wysadzam... Podobnie wygląda aktualna faza stosunków między Polską a Białorusią. Jak powszechnie wiadomo, w Europie, a może nawet na świecie, pogarda i lekceważenie postępuje z zachodu na wschód. Dlatego Amerykanie pogardzają Anglikami, Anglicy – Francuzami, Francuzi – Niemcami, Niemcy – Polakami, Polacy – Rosjanami , a Rosjanie – Czukczami. Potem jest Pacyfik, ale wcześniej Chińczycy pogardzają Japończykami, Japończycy – Amerykanami - i wszystko zaczyna się od początku. Wyjątek potwierdzający tę regułę stanowią Żydzi, pogardzający wszystkimi „gojami” bez względu na długość geograficzną, za co tamci rewanżują się im lepiej lub gorzej skrywaną nienawiścią i pogardą. Ponieważ Rosja jest obecnie strategicznym partnerem Niemiec, a ponadto z dawnych czasów ma w Polsce rozbudowaną agenturę, która przynajmniej niektórymi – bo inni podlegają pozostałym agenturom, - tubylczymi mężykami stanu kręci we wszystkie strony, Polsce, przynajmniej oficjalnie, pogardzać Rosją nie wolno. Niechby tylko który z ministrów „spraw zagranicznych” spróbował, to „dałaby świekra ruletkę mu!”. „Świekra” – znaczy Nasza Złota Pani Aniela. Dlatego nasi statyści wynaleźli sobie zastępczy obiekt do lekceważenia w postaci Białorusi. Pełni ona przede wszystkim funkcję terapeutyczną, pozwalając naszym dygnitarzom, zmuszonym do ustawicznego czołgania się przed starszymi i mądrzejszymi („Oto biuro, kałuża niepokoju. Od ósmej do trzeciej Tatuś się czołga”) na odreagowanie tych upokorzeń. A to wyślą ostry protest, a to dadzą niezależnym dziennikarzom rozkaz, żeby sporządzili jakiś paszkwil na znienawidzonego Łukaszenkę, a to nawet wezwą ambasadora - i od razu kompleksy znikają, jakby ręką odjął i każdy znowu czuje się ważny. Niezależnie od tego polityka Polski wobec Białorusi bywa, to znaczy – bywała również funkcją lokalnych interesów starszych i mądrzejszych. Jak pamiętamy, wiosną 2005 roku ówczesna sekretarz stanu w administracji prezydenta Buska Kondoliza Rice, oświadczyła w Wilnie, że trzeba „zrobić porządek” również na Białorusi. W ramach robienia przez USA ruskim szachistom dywersji, w listopadzie 2003 roku w Gruzji wybuchła „rewolucja róż”, w następstwie której starego komucha Edwarda Szwardnadze zastąpił tam amerykański protegee Michał Saakaszwili. Na przełomie roku 2004 i 2005 „filantrop” Soros sfinansował „pomarańczową rewolucję”, zakończoną przejęciem prezydentury przez innego amerykańskiego protegee, Wiktora Juszczenkę i do pełnego klina między Cesarstwem Europejskim, a Cesarstwem Rosyjskim brakowało już tylko Białorusi, dla której przewidziano nawet niebieski kolor rewolucji. Prezydent Bush bowiem pragnął zlikwidować strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie poprzez wzniecenie zarzewia konfliktu między obydwoma cesarstwami i zmuszenie w ten sposób Cesarstwa Europejskiego czyli Niemiec do zabiegania o przyjaźń Cesarstwa Amerykańskiego. Było to w zasadzie zgodne z polskim interesem państwowym, ale problem polegał na tym, że na Białorusi nie było właściwie żadnej opozycji wobec prezydenta Łukaszenki, który w dodatku chyba trzymał tamtejszą bezpiekę w garści, więc nawet „filantropowi” trudno byłoby ją przekupić, jak na Ukrainie. Toteż wykonując rozkaz Kondolizy, minister Daniel Rotfeld poderwał Związek Polaków na Białorusi, który w ten sposób stanął na czele nieistniejącej tamtejszej opozycji.
W odpowiedzi znienawidzony Łukaszenka powołał własny Związek Polaków, zmuszając w ten sposób Polskę do jawnego popierania jednej grupy białoruskich obywateli pochodzenia polskiego przeciwko drugiej. W tej sytuacji nietrudno było pokazać, że cała ta opozycja, to tylko zagraniczna agentura – i znienawidzony Łukaszenka właśnie z tego klucza wszystkim śpiewa. W rezultacie wpływy polskie na Białorusi zostały zniwelowane do gołej ziemi, co wychodzi naprzeciw skrytym oczekiwaniom strategicznych partnerów, którym Polska między nimi jest potrzebna, jak psu piąta noga. Czy aby nie za to właśnie pan Rotfeld został awansowany do Rady Mędrców NATO? Na domiar złego Amerykanom znowu się odmieniło, bo odkąd, po rozmowach z ruskimi szachistami, starsi i mądrzejsi wetknęli prezydentowi Obamie nos w trop irański, 17 września ub. roku dał on do zrozumienia, że ma większe zmartwienia, że strategiczne partnerstwo mu nie przeszkadza i na razie żadnych dywersantów nie potrzebuje. W rezultacie polska polityka wobec Białorusi znalazła się w położeniu owego partyzanta z anegdoty, co to wysadza tory i wysadza. Tej uporczywej kontynuacji nie można już wytłumaczyć jakąkolwiek racją stanu, bo Polska Białorusi może co najwyżej, jak to mówią, „skoczyć” – a i to nie jest pewne, bo przecież i w Mińsku i w Warszawie doskonale wiedzą, że będzie tak, jak postanowi Nasza Złota Pani Aniela, która nad takimi sprawami nie naradza się z naszymi mężykami stanu, tylko z zimnym ruskim szachistą Putinem, a ich decyzję ministru Sikorskiemu zakomunikuje ta Angielka podobna do konia. W tej sytuacji uporczywą kontynuację można tłumaczyć jedynie opisanymi wyżej względami terapeutycznymi – co byłoby nawet zabawne, gdyby nie skrupiało się na Bogu ducha winnych tamtejszych Polakach. I ciekawa rzecz; Łukaszenka postępuje wobec nich podobnie, jak kiedyś bezpieka wobec KOR, zatrzymując np. jadącą z pieniędzmi dla rodzin aresztowanych robotników z Radomia Halinę Mikołajską pod zarzutem podejrzenia o kradzież kożucha – bo 5 dni aresztu pod pretekstem podejrzenia o napad rabunkowy wygląda podobnie. Takie szykany są oczywiście obrzydliwe, ale Polska, jak się wydaje, właśnie traci moralne prawo do krytykowania Łukaszenki, skoro pan Braun, autor filmu „Towarzysz Generał”, został postawiony pod charakterystycznym i znanym z czasów komuny zarzutem czynnej napaści na policjantów. SM
Airbus, czyli model Europy W polskim grajdołku emocjonujemy się jakimiś drobnymi aferkami – jak to, na przykład, sprzedaż dwóch stoczni rzekomym „Katarczykom” – a tak naprawdę firmie założonej przez izraelski MOSSAD, z którym „nasza” bezpieka ma jakieś tajemnicze konszachty dotyczące m.in. sprzedaży polskich rakiet do Gruzji. Jaka jest skala tej afery? 100 milionów euro? Góra…
Od dwóch miesięcy nasz kraj jest ogniwem Kolosa na Glinianych Nogach, czyli Unii Europejskiej. Państwo to składa się z 27 zdychających państw – i w dodatku ma całkowicie niesprawną strukturę podejmowania decyzyj – więc ten eksperyment od początku jest raczej śmieszny, niż groźny. Tyle, że CHOLERNIE kosztowny. Afery w UE są niejako wliczone w cenę biletu. Weźmy np. taki sztandarowy program, jakim jest Airbus – czyli generacja „europejskich” samolotów, mających stanowić konkurencję dla Boeinga i innych firm. Otóż w ten projekt wpakowaliśmy lekko licząc 50 miliardów euro– i końca tej zabawy nie widać. O wiele taniej byłoby po prostu kupić sobie np. Boeingi czy cokolwiek innego – i dać sobie spokój. Ale… W 1991 roku p. Wojciech Grzelak, mieszkający wtedy w Jeleniej Górze cierpiącej wtedy na straszne bezrobocie, wpadł na rewelacyjny pomysł: budowy w mieście pancernika. Zbudowałoby się nad rzeką Bóbr stocznie – i zaczęło budować pancernik. Pożytek z niego byłby wprawdzie żaden – ale za to ilu ludzi miałoby pracę! Taki pancernik to ho–ho–ho! Otóż Airbus to właśnie taki pancernik. Do każdego wyprodukowanego (z dużym, ponadtrzyletnim opóźnieniem) samolotu dopłacamy – ale za to ilu ludzi ma pracę! I to jest gigantyczna afera. W monarchii król by twórców takiego pomysłu kazał wytarzać w smole i w pierzu i nie dałby im złamanego dukata – ale w d***kracji głupi i ciemny (bo „edukowany” w państwowych tzw. „szkołach”) L*d jeszcze cieszy się, jak głupi, ze umiemy wyprodukować takie duże coś, co lata… Airbus – według dość zgodnej opinii ekspertów – nie ma żadnych szans, by kiedykolwiek stać się firmą dającą zyski. Np. zlikwidowany trzy lata temu franko–brytyjski projekt Concorde przez 35 lat nigdy nie dał grosza zysku. Ale samoloty latały – i politycy francuscy i brytyjscy chodzili w chwale tych, co robią „najnowocześniejszy samolot na świecie” ONI chodzili w chwale – a MY (to znaczy: brytyjscy i francuscy podatnicy…) płacili. (Ciekawe, nawiasem pisząc, że w Wikipedii jest ogromny artykuł o Concorde – ale ANI SŁOWA w nim o aspekcie finansowym…) Dlaczego Airbus nie ma ŻADNYCH szans na konkurowanie z prywatnymi firmami? Dlatego, że jest to firma niejako państwowa. Każdy wydatek musi być zatwierdzany przez urzędnika, który… nie ma przecież zielonego pojęcia, po to jest to potrzebne. Dlatego projektanci, zamiast myśleć o dobrych rozwiązaniach, tracą czas na przekonywanie decydentów – oraz zamiast najlepszych rozwiązań wymyślają takie, na które jest szansa otrzymania pieniędzy! To są wady KAŻDEJ firmy państwowej. Jednak z Airbusem jest gorzej. Jest to firma międzynarodowa, europejska! Oznacza to, że jeśli na jakimś zagadnieniu zna się akurat czterech Anglików i jeden Francuz, to do takiej komisji trzeba wziąć jednego Anglika, jednego Francuza, jednego Niemca, jednego Hiszpana i jednego Włocha – bo inaczej odpowiednie rządy się obrażą i nie dadzą forsy. Ta komisja porozumiewa się w języku np. angielskim – więc poszczególne nacje delegują do niej ludzi najlepiej znających ten język – a nie najlepiej znających się na rzeczy, bo w przeciwnym przypadku komisja w ogóle nie mogłaby działać. Ponieważ angielski nie jest dla nich językiem rodzinnym, w dyskusjach nikną wszelkie – tak ważne przecież – niuanse i subtelności. A czasem trzeba jeszcze angażować tłumaczy – którzy z kolei słabo znają się na specjalistycznej terminologii… Szczerze Państwu radzę: jeśli macie lecieć samolotem, to najpierw sprawdźcie, czy wybudowała go firma prywatna, biorąca pełną odpowiedzialność za swój produkt – czy samolot powstał w państwowej fabryce – nie daj Boże: w kooperacji międzypaństwowej! Bo fabryka państwowa zawsze będzie robić drożej, niż prywatna – ale potrafi za to robić całkiem solidnie. Często: niepotrzebnie za solidnie. Natomiast każda impreza „międzypaństwowa” to… boki zrywać. I, niestety: płacić… JKM
Co Republikan mówi o monarchiście? Ktoś z PT Komentatorów polecił mi, bym przeczytał rzekomo „poważny” artykuł (NPU: Największy Polski Ubek Miarą wielkości prowokatora nie jest rozgłos ale zdolność do szkodzenia i pozostawiania po za wszelkimi podejrzeniami jednocześnie. Lista przesłanek stojących za podejrzeniem o NPU:
1. W roku 1962 będąc jeszcze na pierwszych latach studiów wstępuje do Stronnictwa Demokratycznego, marionetkowej partii drobnomieszczańskiej, przybudówki PZPR, której program napisał podobno na kolanie pierwszy sekretarz PZPR. Dobrowolnie bierze udział w komunistycznej mistyfikacji mającej udowodnić że w Polsce panuje system wielopartyjny i demokracja. A partii marionetce komunistycznej dyktatury pozostaje następnie przez 10 lat. Nie jest to więc okres młodzieńczego aktywizmu, błąd życiowy, czy ideowa pomyłka. Kontakty z SD zachowuje do dziś i do dziś twierdzi że SD, stalinowska marionetka, podpórka komunistycznej dyktatury była partią liberalną.
2. W 1965 został aresztowany za działalność opozycyjną, ale całe wydarzenie nie zaszkodziło mu w kontynuowaniu studiów i to na kilku kierunkach. Studentów, zarejestrowanych opozycjonistów wyrzucano w tamtych czasach z uczelni, podobnie robiono z ludźmi na lepszych stanowiskach. Niepokorny opozycjonista niezależno od wykształcenia mógł po jakimś czasie działalności iść tylko do najgorszej pracy fizycznej. Co innego gdy aresztowanie było początkiem współpracy z ubecją.
3. W marcu 1968 powtórnie aresztowany w związku z udziałem w protestach studenckich. Relegowany z uczelni tylko po to by kończyć studia w trybie eksternistycznym. Uderzające podobieństwo do kariery innego opozycjonisty obrońcy ubeków i wielkiego przyjaciela od picia wódki z Gen. Kiszczakiem. W nagrodę za opozycyjne ekscesy w 1969 dostaje etat naukowy najpierw w Instytucie Transportu Samochodowego, następnie na Uniwersytecie Warszawskim. Zarejestrowany opozycjonista dostaje etat naukowy i do zanim jeszcze obronił tytuł magistra. Najbardziej przesiąknięte agenturą obok mediów środowisko akademickie uparło się promować wroga władzy ludowej i to bez tytułu naukowego. Stał się cud, ubecy sami zawzięcie promują swojego wroga, bardziej nawet niż ludzi czystych którzy najpierw musza skończyć studia a potem mogą próbować z karierą naukową. Poparcie godne syna pierwszego sekretarza PZPR, albo wyjątkowo cennego agenta.
4. W 1977 jako osoba zamieszana w Marzec 1968 otrzymuje w nagrodę zagraniczne stypendium w Paryżu. Opozycjonista z bogatą kartoteką dostaje możliwość wyjazdu za granicę gdzie może nawiązać liczne kontakty nieźle zarobić i wrócić do Polski jako jeszcze groźniejszy wróg, lub nie wrócić wcale. Patrząc na te fakty można odnieść wrażenie że ubecja była zajęta przede wszystkim pomaganiem opozycji w podkopywaniu władzy PZPR. Kontekst staje się od razu sensowny jeśli założyć że do Paryża wysłano agenta zajmującego się infiltrowaniem i kompromitowaniem środowisk konserwatywno liberalnych. Po drodze swojej błyskotliwej kariery oficjalnie podpisuje lojalkę.
5. Po powrocie z Paryża w 1978 r. założył Officynę Liberałów oraz prywatne seminarium Prawica, Liberalizm, Konserwatyzm. Cały czas przy tym należał do SD i nie widział sprzeczności pomiędzy zwalczaniem systemu a jego wspieraniem przez uczestnictwo w marionetkowej partii komunistycznej dyktatury. Kiedy inni opozycjoniści, ludzie niepokorni byli mordowani, tracili pracę, tracili zdrowie w salach tortur SB on podróżował po świecie wspierał PZPR w SD, miał czas i pieniądze na wydawanie podziemnych pisemek i urządzanie seminariów. Do dziś przy tym twierdzi że PRL nie był państwem komunistycznym ale ledwo socjalistycznym, a SD czy nawet PZPR partiami w których można było zachować odmienne poglądy i swobodnie podyskutować. Kraj w którym cały przemysł był własnością państwa, w którym towary były racjonowane, żywność na kartki, w którym gospodarka podlegała scentralizowanemu planowaniu, urzędnicy arbitralnie określali ceny, w którym wszystko poza drobną działalnością było bezpośrednio kontrolowane przez rząd nie był państwem komunistycznym? To czym jest w takim razie współczesna Polska, według takiej miary wychodzi że państwem ultraliberalnym. Wszystko staje się jasne gdy spojrzeć na to z punktu widzenia lustracji, jakoś trzeba uzasadnić i wybielić swoją działalność w SD, partii praktycznie liberalnie w państwie praktycznie łagodnego socjalizmu.
6. W 1980 bierze udział w strajkach stoczniowców i zostaje doradcą Solidarności. Robi to dokładnie wtedy gdy do opozycji przechodzą wszystkie znane później z koncesjonowanej opozycji postaci. Robi to wtedy gdy wyrzucanie legitymacji PZPR staje się modne, a konszachty z Solidarnością opłacalne. Nie przeszkadza mu to cały czas należeć do SD, z której wypisuje się dopiero po dwóch latach w roku 1982. Występuje rzekomo dlatego bo Klub SD zagłosował w Sejmie za ustawą: O Pasożytnictwie. Po raz pierwszy od 10 lat SD marionetka PZPR i UB zrobiła coś co nie godzi się z konserwatywno liberalną filozofią. Można że śmiechu umrzeć czytając to uzasadnienie. Bardziej prawdopodobne jest wyjaśnienie zakładające że SD straciła na znaczeniu i Ubecja a wtedy już Esbecja zaczęła przesuwać swoich najbardziej wartościowych agentów do innych środowisk.
7. W 1982 r. jest internowany w Białołęce na cztery miesiące. Należy przypomnieć że było to miejsce w którym przetrzymywano najbardziej prominentnych działaczy opozycji, gdzie traktowano ich lepiej od zwykłych więźniów, np. nie musieli nosić więziennego ubrania, i gdzie podobno spędzali czas pędząc bimber i rżnąc w brydża. Większość internowanych tam opozycjonistów lepszych zajmowało się od 1990 roku głównie obroną postkomunistów, czyli w teorii swoich katów. Internowany NPU nie jest od nich lepszy, do dziś np. uważa Wojciecha Jaruzelskiego za zacnego człowieka, prawdziwego patriotę, i do dziś zaciekle broni gigantycznych ubeckich i esbeckich emerytur. Trzeba przy tym wiedzieć że kiedy opozycjoniści z Białołęki ściskają Gen. Kiszczaka i zachwycają się patriotyzmem Gen. Jaruzelskiego, kiedy stalinowscy mordercy z UB i ich koledzy z SB dostraja wielotysięczne emerytury całe rzesze ludzi prawdziwie niepokornych w PRL, leża w grobach zakatowani w więzieniach dla opozycjonistów gorszych lub jeżdżą na wózkach i żyją za głodową rentę. Ale jak powiada NPU państwo słowa musi dotrzymać, szkoda tylko że nie dotrzymało słowa wobec ofiar potajemnych mordów, którym w końcu chyba gwarantowało prawo do sprawiedliwego procesu. Całość od razu się rozjaśnia gdy się przyjmie że lepsze warunki były dla agentury, a gorsze dla prawdziwej opozycji. Podobnie obrona ubecji jest podyktowana niczym innym jak strachem, kto wie kiedy jakiś stary esbek wpadnie w szał i wskaże stare dokumentny które tkwią zakopane głęboko w archiwach.
8. W 1992 r. był inicjatorem uchwały lustracyjnej, w wyniku której upadł rząd Jana Olszewskiego. Cała operacja jest prowokacją wręcz modelową. Najpierw niczym Sierotka Marysia beztrosko inicjuje w atmosferze spisku ustawę lustracyjną, potem udaje zdziwionego gdy Trybunał Konstytucyjny, postkomunistyczna straż zatwierdzająca wszelkie ustawy, ostentacyjne ją odrzuca. Postkomuniści wpadają w panikę i pospiesznie obalają niewygodny rząd, a NPU przykłada ostatecznie rękę do jego upadku wycofując swoje poparcie. Każdy średnio inteligentny polityk wie że lustracja nie przejdzie przez Trybunał Postkomunistyczny, i że trzeba to zrobić odwrotnie, nie w atmosferze spisku ale z gigantycznym szumem, mając ogromną większość i w trybie konstytucyjnym. Każdy średnio uczciwy polityk nie wycofuje swojego poparcia dla rządu który ma polec w imię jego inicjatywy. Tak postępuje agent, który dostał polecenie: Użyj straszaka lustracyjnego do nastraszeni, skonsolidowania postkomunistów i dobij rząd Olszewskiego.
9. W 2005 r. w okresie gdy UPR startowała i miała sporą szansę na względny sukces w wyborach rozbił własne ugrupowanie zakładając konkurencyjną platformę pod własnym wezwaniem. Sam jednak do własnej partii personalnej nie wstąpił. Jak można przewidywać żadna z partii nie przekroczyła progu wyborczego i poniosła totalną klęskę. Całość wygląda na wręcz modelową ubecką robotę rozbijania tzw. prawicy.
10. Przed wyborami 2007 roku najpierw próbował związać UPR z PIS, a następnie poparł socjusz z LRP. Obie partie są praktycznie dokładnym ideowym przeciwieństwem konserwatywnego liberalizmu. W skutek powziętych kroków UPR ponownie przegrała wybory z wynikiem gorszym nawet od oficjalnych, fałszowanych sondaży. Pomijając fakt że PIS i LPR są partiami o rodowodzie postkomunistycznym, pomysł łączenia dwóch przeciwieństw był chyba najgorszym z możliwych. Ale to nie ma znaczenia bo sam NPU jest żywym reliktem postkomunizmu, o czym 10 letni staż w komunistycznej SD świadczy najlepiej.
11. Od wielu lat stosuje taktykę mieszania sensownych konserwatywno liberalnych idei z obraźliwymi i nonsensownymi hasłami w rodzaju: lekka pedofilia nie jest szkodliwa; lub nękania publicznie niepełnosprawnego dziecka; lub wypowiedzi wskazujących na potrzebę wymordowania kilkudziesięciu tysięcy Polaków. Tam gdzie wymagany jest idealizm popisuje się skrajnym pragmatyzmem graniczącym z oportunizmem, np. dążenie do sojuszu z PIS, przy rosnącej popularności UPR. Tam gdzie trzeba pragmatycznie pohamować swój język urządza orgie ekscentrycznych popisów arogancji i paranoi, np. wszędzie widzi agentów. Można się tego spodziewać po człowieku mało inteligentnym, którym niestety nie jest. Nawet stosując jego metodę pasuje na ubeka: Plecie bzdury ale wygląda na inteligentnego. Na bardzo inteligentnego prowokatora.
12. Urządza cyklicznie gigantyczne wrzawy o rzekomej dyskryminacji w mediach, podczas gdy jest praktycznie jedyną osobą ze środowiska konserwatywno liberalnego którą czerwone media regularnie zapraszają do gazet i programów, gdzie razem zgodnie urządzają orgie kompromitowania liberalizmu i konserwatyzmu, w rodzaju wychwalania PRL z którego ponoć wystarczyło tylko usnąć socjalizm gospodarczy i wyszedłby wspaniały zamordyzm, który (o zgrozo!) zagwarantowałby prawdziwą wolność (!!!). Nawet gdy nie zostanie wpuszczony do studia najróżniejsze postaci z postkomunistycznej oligarchii trąbią o tym na prawo i lewo, tak że przynosi to mu reklamę nawet większą od niedoszłego wystąpienia w telewizji.
13. Został wypromowany z Internecie z nikąd. Pojawił się jak pajac wyskakujący z pudełka na sprężynie. Zważywszy na to że promocja w Internecie jest wyjątkowo trudna i kosztowna z powodu nadmiaru informacji, można wątpić że był to sukces jednej osoby przy jednoczesnej wrogości rządzącej oligarchii. Najbardziej prawdopodobna wersja to stare ubeckie kontakty i ten sam cel: Skompromitować konserwatywny liberalizm, przyciągnąć i zmarnować energię młodych idealistów, tak by stary postkomunistyczny system mógł dalej działać bez żadnej realnej konkurencji. Autor powyższych refleksji musi się przyznać że przez krótki czas sam był umiarkowanym sympatykiem NPU. Niestety pożytki płynące z samodzielnego myślenia do których nieustannie przekonuje nie pozwalają na przemilczenie tych faktów. Wszystko czego się dotknie NPU jest skażone kompromitacją i skazane na porażkę. Wszyscy którzy chcą osiągnąć jakikolwiek sukces, w tym sukces w rozwoju intelektualnym powinni trzymać się od NPU jak najdalej). Anonimowy „republikan” posądza mnie tam o bycie agentem SB, albo i KGB – na co nie mam zamiaru odpowiadać. Niech Państwo sami tę stertę bzdur przeczytają.
Nie będę prostował tego, co {republikan} pisze o mnie – ale zacytuję pewien akapit: 5. Po powrocie z Paryża w 1978 r. założył Officynę Liberałów oraz prywatne seminarium Prawica, Liberalizm, Konserwatyzm. Cały czas przy tym należał do SD i nie widział sprzeczności pomiędzy zwalczaniem systemu a jego wspieraniem przez uczestnictwo w marionetkowej partii komunistycznej dyktatury. Kiedy inni opozycjoniści, ludzie niepokorni byli mordowani, tracili pracę, tracili zdrowie w salach tortur SB on podróżował po świecie wspierał PZPR w SD, miał czas i pieniądze na wydawanie podziemnych pisemek i urządzanie seminariów. Do dziś przy tym twierdzi że PRL nie był państwem komunistycznym ale ledwo socjalistycznym, a SD czy nawet PZPR partiami w których można było zachować odmienne poglądy i swobodnie podyskutować. Kraj w którym cały przemysł był własnością państwa, w którym towary były racjonowane, żywność na kartki, w którym gospodarka podlegała scentralizowanemu planowaniu, urzędnicy arbitralnie określali ceny, w którym wszystko poza drobną działalnością było bezpośrednio kontrolowane przez rząd nie był państwem komunistycznym? To czym jest w takim razie współczesna Polska, według takiej miary wychodzi że państwem ultraliberalnym. Wszystko staje się jasne gdy spojrzeć na to z punktu widzenia lustracji, jakoś trzeba uzasadnić i wybielić swoją działalność w SD, partii praktycznie liberalnie w państwie praktycznie łagodnego socjalizmu”. Cytuje to, gdyż podejrzewam, ze w wyniku propagandy euro-socjalistycznej spora część z Państwa ma o PRL (mam na myśli PRL od października roku 1956) dokładnie takie wyobrażenie, jak młody obywatel PRLu, karmiony ówczesna propagandą, o czasach sanacji! I wyjaśniam. W roku 1952 wydano 12 (dwanaście) paszportów zagranicznych. W latach 70-tych wyjeżdżały już miliony. Mimo to paszport dostałem po raz pierwszy w 1976 (na wyjazd na zawody w brydżu sportowym), a w 1978 wyjechałem na prywatne zaproszenie (ale na to, by moja Żona – z którą miałem już dwójkę dzieci - mogła wyjechać, ja musiałem wrócić!). Po 56.tym roku żadnych niepokornych nie mordowano, nie istniały żadne „sale tortur SB” - acz za śp. Władysława Gomułki, gdy w SB było jeszcze sporo UB-ków, można nadal było po mordzie oberwać. Jednak nawet bracia Ryszard i Jerzy Kowalczykowie, którzy w 1973 roku wysadzili w powietrze aulę WSP w Opolu, gdzie miała odbyć się akademia SB, przeżyli ten eksperyment – choć, oczywiście, siedzieli w więzieniu (jak w każdym normalnym kraju) – ale zostali przedterminowo zwolnieni w 1983 i 1985; tak, w tym „straszliwym stanie wojennym”! Nie wiem, na czym miałoby polegać „wspomaganie PZPR przez bycie w SD”; składka była niewielka, na dzisiejsze: jakieś 2 zł miesięcznie. Zapewniam przy tym, że dyskusje w SD były absolutnie swobodne. Jak było w PZPR – nie wiem, ale znałem jednego kolegę, który był w PZPR – i twierdził, że właśnie zapisanie się tam dawało swobodę dyskutowania. Dopóki się z PZPR nie zostało wyrzuconym... Mogę natomiast zapewnić, że w PZPR byli – poza może chadekami – przedstawiciele wszelkich poglądów politycznych; z socjalistami i endekami, oczywiście, na czele. „Nowa” i inne lewicowe oficyny wydawnicze miały wsparcie techniczne i finansowe z Zachodu. Ja nie miałem żadnego – ale ponieważ wydawał rzeczy interesujące, z tego podziemnego wydawnictwa utrzymywałem całą rodzinę. A seminarium? Kilkanaście prywatnych osób w prywatnym mieszkaniu. Zresztą chyba połowa to byli, jak dziś to oceniam, agenci bezpieki... PRL oczywiście NIE była państwem komunistycznym, o żadnej równości w dochodach nie było mowy, nie było wspólności majątkowej, ziemia była prywatna, poza Warszawą większość budynków była prywatna. Gdzie tu komunizm?? Dwa razy w historii PRL wprowadzano kartki – ale na dość krótko. W komunizmie zresztą w ogóle nie byłoby pieniądza. Przemysł, istotnie, był własnością państwa, a gospodarka była socjalistyczna – nie było jednak najgorszych cech socjalizmu, np. zasiłków dla bezrobotnych. Planowanie było centralne, jednak była to absolutna fikcja: fabryki otrzymywały plan w marcu, maju, czasem i w czerwcu – a jakoś działały... Ceny były ustalane – ale tylko na podstawowe towary (co, oczywiście, powodowało liczne podstawowe absurdy; zwracam jednak uwagę, że i dziś ceny np. energii elektrycznej są ustalane przez reżym; to kwestia stopnia, a nie zasady). Nie: współczesna Polska nie jest krajem ultra-liberalnym, ani w ogóle liberalnym: to za PRLu nie musiałem być ubezpieczony i mogłem jeździć samochodem bez pasów, a prawo jazdy otrzymałem mając 15 lat z hakiem. Za to nie wolno było pływać bez „karty pływackiej”. Dziecku wolno było dać klapsa, a nawet przylać pasem, nikt nie odbierał rodzinie dziecka za rozmaite rzekome zaniedbania w opiece. NB. obowiązek szkolny trwał tylko do 16.go., a nie 18.go roku życia. Tak więc pod wieloma względami w PRL było więcej wolności, niż obecnie. Pod znacznie większą liczba względów – odwrotnie. Ale to różnica ilościowa, nie jakościowa. JKM
Rosół dobrze doprawiony. Lubicie państwo kuchnię polską? Pełnowartościową, tłustą i dobrze doprawioną? Dziś w menu szefa kuchni jako danie dnia figuruje Rosół. A konkretniej Marcin Rosół, były już szef gabinetu politycznego Mirosława Drzewieckiego, zwanego potocznie “Mirem” (Mordo Ty moja!). Pan Marcin był już przesłuchiwany przez komisję hazardową i jak każdy świadek miał napady amnezji. Wrażenie jakie po sobie zostawił było mało zachęcające. Aby jednak nie psuć sobie smaku, musimy zagłębić się w poszczególne składniki naszej pysznej zupy, aby dostrzec że pod mętną i pozornie nieapetyczną powłoką kryje się dobrze doprawiony, smakowity i wyjątkowo tłusty rosół. Tak więc do rzeczy, składnik pierwszy – przeszłość Pana Marcina. Nie trzeba cofać się daleko, aby poznać prawdziwe intencje i charakter tego Pana. Odwołuję się tu do artykułu dostępnego w sieci (tutaj). W skrócie napiszę tylko, że p. Rosół jako szef Biura Klubu Parlamentarnego PO, wyprowadzał pieniądze z partyjnego konta. Został na tym jednak przyłapany i natychmiast usunięty z partii. W każdym normalnym kraju taki człowiek kończy w więzieniu i nie ma już możliwości pojawić się w polityce. A u nas może. No cóż… Rosół można ugotować i na zgniłej pietruszce. Marchewką w naszym przepisie będzie przyjaźń pomiędzy panami Drzewieckim (Mirem) i Rosołem. Pomimo powyżej opisanego procederu, p. Marcin znalazł oparcie w osobie późniejszego ministra. Stał się jego przyjacielem (chociaż to pewnie za mocne słowo), wykonywał dla niego różne pomniejsze zlecenia (niewykluczone, że znali się już z p. Sobiesiakiem – pseudonim “Rychu”). Gdy po wyborach Mirosław Drzewiecki został ministrem, na swojego podwładnego mianował Marcina Rosoła, człowieka, który z polityką nie powinien mieć już nic wspólnego. Skoro “Miro” zaufał młodemu, naznaczonemu już przestępstwem chłopakowi, musiał mu się nieźle przysłużyć przez te lata “przyjaźni”. Mam tylko nadzieje, że to nie była przyjaźń na zasadzie osiołka, który podążał za marchewką umocowaną na kijku. Tłuste mięso – podstawa każdej zupy. W naszym przypadku takim smakowitym kąskiem będą premie (wcale nie chude) jakie p. Rosół otrzymywał od ministra Drzewieckiego (60 tysięcy dla Rosoła. "Skandal" Ekstra 60 tys. zł - poza regularną pensją - zarobił w ciągu 15 miesięcy szef gabinetu politycznego Mirosława Drzewieckiego, Marcin Rosół. Politycy są oburzeni. - Załatwiacz interesików dostaje nagrodę z naszych podatków - komentował Grzegorz Napieralski. - Bulwersujące - dodawał Jarosław Gowin. O sprawie napisała "Rzeczpospolita". Marcin Rosół pracował jako szef gabinetu politycznego Drzewieckiego od 1 lipca 2008 r. do 5 października 2009 r. Jego regularne zarobki wynosiły 6,5 tys. zł brutto miesięcznie, ale w 2008 r. za półroczną pracę zainkasował 23 500 zł. W 2009 r. za dziewięć miesięcy pracy Rosół dostał 36 500 zł. Ostatnią nagrodę otrzymał 28 września 2009 r. Było to na dwa dni przed ujawnieniem przez "Rzeczpospolitą" stenogramów z podsłuchów posła PO Zbigniewa Chlebowskiego, króla branży hazardowej Ryszarda Sobiesiaka i Drzewieckiego. Mirek Drzewiecki, mimo że w PO uchodził za skąpca, dla osób, które były z nim blisko związane, zawsze miał hojną rękę poseł PO, anonimowo Kilka dni później Mirosław Drzewiecki nie był już ministrem. Rosół także pożegnał się ze stanowiskiem.
"Bulwersujące nagrody" Środowisko polityków jest oburzone informacjami dotyczącymi jego zarobków. - No to jest skandal! Osoba, która jest w gabinecie politycznym jest załatwiaczem drobnych interesików, dostaje po prostu za te interesiki nagrodę z naszych podatków. No to jest przerażające - uważa Napieralski (Lewica).Także Jarosław Gowin (PO), mimo że pracodawcą Rosoła był jego partyjny kolega, odcina się od takich praktyk. - 60 tysięcy to jest kwota, o której większość Polaków mogłaby marzyć. Dla mnie tego rzędu nagrody są bulwersujące i kompletnie niezrozumiale - stwierdził. A Krzysztof Putra (PiS) domaga się wyjaśnienia sprawy.
Nagroda za zadania specjalne? Bartosz Arłukowicz, poseł Lewicy i wiceszef komisji hazardowej, przed którą kilka dni temu zeznawał Marcin Rosół nie ma wątpliwości: takie premie to skandal. - Jak widać, pan Rosół był w ministerstwie bardzo potrzebny i ceniony, a za zadania specjalne sowicie wynagradzany - ocenia poseł Lewicy. Jak przypomina gazeta, nagrody dla członków gabinetu politycznego przyznaje minister. Mogą je otrzymać pracownicy, którzy przepracowali w ministerstwie minimum trzy miesiące i - jak wynika z regulaminu - "wykazali się zaangażowaniem i realizacją zadań".
Premiowy skandal Ale osoby związane z resortem sportu ani trochę nie są zdziwione takimi nagrodami. - Mirek Drzewiecki, mimo że w PO uchodził za skąpca, dla osób, które były z nim blisko związane, zawsze miał hojną rękę - mówi w rozmowie z "Rzeczpospolitą" poseł PO. - Rosół należał do najbliższych z najbliższych - dodaje. W ministerstwie sportu Rosół miał najwyraźniej sporą władzę. - Był drugą osobą po ministrze - twierdzi jedna z osób pracujących w resorcie. - Gdy Drzewiecki wyjeżdżał, Rosół zaczynał rządzić. Drzewiecki nie miał zaufania do urzędników. - Wolał zapłacić większe pieniądze fachowcom, którzy sprawią, że projekty będą dobrze prowadzone - przekonuje współpracownik ministra. kaw,[...]). Pan Marcin zarabiał w ministerstwie na stanowisku szefa gabinetu politycznego ministra Drzewieckiego 6500 zł miesięcznie. Sporo? Nic podobnego. Okazuje się, że cyklicznie jego wypłaty były znacznie większe. W ciągu 15 miesięcy Rosół otrzymał 60 tysięcy premii. To daje średnio 4000 zł dodatkowych pieniędzy miesięcznie. Bóg jeden (i “Miro”) wie za co przyznano Rosołowi takie gratyfikacje. Nieoficjalnie mówi się, ze szef gabinetu politycznego był prawą ręka ministra i załatwiał dla niego wszystkie sprawy. Ciekaw jestem, jakie będzie wyjaśnienie oficjalne (zakładam, że sprawa nie ucichnie na dniach). Skoro mamy już podstawowe składniki możemy przystąpić do gotowania. Pamiętajmy tylko, aby zupę odpowiednio przyprawić. W końcu zależy nam na dobrym smaku. Pomimo nadmiernie tłustego mięsa, nadgryzionej marchewki i zgniłej pietruszki i tak uda się nam przygotować wspaniałe danie, które podamy ludziom. Taka już siła reklamy. I voila ! Rosół podano… Paweł Witkowski
POKAZ "SPRAWY EMILA B."
Z Małgorzatą Imielską, autorką spektaklu „Sprawa Emila B.”, rozmawia Piotr Bugajewski Dlaczego spektakl właśnie o Emilu Barchańskim? Czy dlatego, że kończyła pani liceum Reja, do którego on również chodził ? Najważniejszy powód to złość, że nie można wyjaśnić prawdy. I że przyjęta wersja jego śmierci nijak się ma do faktów. Wmawia się nam, że Emil, który miał hydrofobię, postanowił przepłynąć Wisłę. A on nigdy nie pływał. Nigdy! Świadkowie tamtych wydarzeń chcieli mówić. Mogłam im w tym pomóc dzięki Scenie Faktu. Miałam dokumenty – sądowe, procesowe. Często przynosili mi je ludzie luźno związani ze sprawą. Oni też chcieli mówić. Dzięki temu każde słowo w sztuce zostało oparte na dokumentach.
Historia Emila jest podobna do sprawy Grzegorza Przemyka... Tak, z tą różnicą, że matka Przemyka była znaną postacią, działaczką opozycyjną. Mówiły o tym światowe media. A sprawę Emila szybko wyciszono. Matka Emila pozostała sama z garstką przyjaciół. Wtedy, w latach 80., ktoś prawdopodobnie chciał, żeby ta cisza trwała. Wokół matki Emila wytworzyła się dziwna atmosfera. Rozpuszczano plotki, oskarżenia. Nakręcono też film o Emilu. Poza tym postarano się, aby niektóre dokumenty znikły. Nie ma protokołów sądowych, w których Emil odwołał swoje zeznania. W czasie procesów politycznych zawsze był obecny człowiek z Komitetu Prymasowskiego. Także Emil miał tam swoją teczkę. Ona również zaginęła. Po roku 1989 też nie mogliśmy się przebić z naszą prawdą. Publiczne przedstawienie historii Emila stało się możliwe dzięki pomocy jego przyjaciół. Kiedy uzyskaliśmy akta z prokuratury (20 lat po sprawie dawno powinny być w archiwum!), matka Emila odmłodniała o dziesięć lat. Drugi ważny dla niej moment to pośmiertne nadanie Emilowi Orderu Odrodzenia Polski przez prezydenta. Była szczęśliwa, że ktoś jej wysłuchał.
W spektaklu historia Emila opowiedziana jest głównie z punktu widzenia matki. Dlaczego nie kolegów z liceum lub jego organizacji? Są tam również relacje kolegów. Ale oni uczestniczyli w tej historii tylko do pewnego momentu. Matka przeżyła ją od początku do końca. Aż do wielogodzinnego oczekiwania pod prosektorium. Ciało Emila nie trafiło do chłodni. Matka zobaczyła je w stanie kompletnego rozkładu. Ktoś wrzucił je do plastikowego worka. Ręce powiązał sznurkiem, żeby się nie rozpadły. Zarzucano mi, że uprawiam szantaż emocjonalny. A ja chciałam pokazać świadectwo z pierwszej ręki i tylko matka mogła je przedstawić. Czy podczas zbierania materiałów do spektaklu ktoś odradzał pani wracanie do tej sprawy? Usłyszałam zarzuty, że sztukę napisałam na zamówienie IPN. A było dokładnie odwrotnie. Długo nie mogłam się doprosić, żeby ktoś mi pomógł. Dopiero kiedy poznałam Agnieszkę Rudzińską, wszystko się zmieniło. Na początku zareagowała krytycznie, ale wkrótce, w miarę odkrywania prawdy, okazała się moim największym sprzymierzeńcem. A odpowiadając na pytanie: tak, zajęcie się ta sprawą odradzała mi prokuratura, a także osoby z Komitetu Prymasowskiego. Twierdzili, że Emil nie był do końca uczciwy. To efekt rozpuszczanych plotek. W rozmowach z wieloma osobami wyczuwałam strach, także u tych, którzy byli po naszej stronie.
Czy uda się wyjaśnić okoliczności śmierci Emila, znaleźć winnych? Matka Emila nie myśli o karze. Dla niej najważniejsze jest to, żeby o Emilu pamiętano. Żeby prawda o jego śmierci stała się uznaną, obiektywną prawdą historyczną. Proces trwa, pojawiają się nowi świadkowie i dokumenty. Wierzę – jak Hannah Arendt – że nie istnieją strefy zapomnienia i prawda w końcu wyjdzie na jaw. Zło jest głośniejsze, ale prawda cierpliwsza.
ROZMOWA ZE STANISŁAWEM MICHALKIEWICZEM Grzegorz Wysok: Zwracam się do Pana Redaktora z pytaniem o szanse polityki polskiej w ramach nowo tworzonego państwa, jakim jest Unia Europejska. Wiemy przecież, chociaż oficjalnie nikt jeszcze o tym nie mówi, że mamy do czynienia z nowym podmiotem prawa międzynarodowego - nowym cesarstwem w polityce międzynarodowej. Wszystko jednak zmierza w kierunku unifikacji i podporządkowania się woli hegemona, czyli Niemiec.
Stanisław Michalkiewicz: Proszę pana, chciałbym sprostować. Otóż to, że Unia Europejska jest podmiotem prawa międzynarodowego, jest zapisane w traktacie lizbońskim, więc nikt się chyba tego nie wypiera. Natomiast rzeczywiście mamy do czynienia z taką sytuacją, że wszyscy nas przekonują, iż Unia Europejska nie jest państwem, chociaż ma atrybuty, cechy państwa, więc wszystko na to wskazuje, że tym państwem jest. Rozumiem, dlaczego udajemy, że tym państwem nie jest. Otóż natychmiast by się pojawiły pytania o niepodległość, o suwerenność polityczną, a na razie takich pytań wszyscy chcą uniknąć na takiej zasadzie, że nie mówi się o sznurze w domu wisielca. Znajdujemy się zatem w delikatnej sytuacji. Jakie są możliwości uprawiania polityki w tym zakresie, o tym przekonuje nas chociażby to, co się dzieje w sejmie, gdzie właściwie o żadnej poważnej polityce nie można już mówić, tylko o wzajemnym przekomarzaniu. Sejm tworzy jedna po drugiej komisje śledcze, które mają problemy już nie z wyjaśnieniem jakichkolwiek kwestii, tylko same ze sobą. Ci politycy nie zajmują się sprawami państwa, nie zajmują się sprawami polityki zagranicznej ani rozwiązywaniem jakichkolwiek kwestii wewnętrznych, tylko zajmują się sobą, podstawianiem sobie nóg, przezywaniem się i tak dalej. Już nie mają żadnej mocy sprawczej i zdają sobie nawet z tego sprawę, więc próbują czymś się zająć w tej bezczynności, a zajmują się tym, co potrafią robić najlepiej, to znaczy podsrywaniem się wzajemnym, i na to nie ma rady. To ilustruje możliwości działania państwa polskiego. Proszę zwrócić uwagę, że ostatni pobyt premiera Tuska na szczycie związanym z konferencją klimatyczną w Kopenhadze został uznany za sukces, tymczasem dowiadujemy się, że ten sukces będzie kosztował Polskę w ciągu najbliższych dwudziestu lat, bo do 2030 roku, 90 miliardów euro. Tyle musimy zapłacić, więc jeśli będziemy odnosić jeden po drugim tego rodzaju sukcesy, może to nas wykończyć. To pokazuje, że możliwości polityki polskiej kurczą się gwałtownie i nasi mężowie stanu próbują zatrzeć to wrażenie gorączkowym aktywizmem. Oczywiście medialnie daje to efekty, natomiast merytorycznie nie daje żadnych. Proszę zwrócić uwagę, że osiągnięciem, któremu nikt zaprzeczyć nie może, rządu pana premiera Tuska jest powiększenie długu publicznego w ciągu dwóch lat co najmniej o 130 miliardów złotych. Obliczyłem sobie, że gdyby za te wszystkie pieniądze kupić złoto po aktualnych cenach, to moglibyśmy z tego złota odlać co najmniej 8, a być może 10 tysięcy posągów naturalnej wielkości wyobrażających wszystkich naszych umiłowanych przywódców, co miałoby tę zaletę, że te posągi już by więcej długu publicznego nie zaciągały. Teraz nasi umiłowani przywódcy zaciągną jeszcze prawdopodobnie drugie tyle w ciągu najbliższych dwóch lat, jak tak dalej pójdzie, a wszystko na to wskazuje, bo pan minister Rostowski zapowiadał na przyszły rok deficyt budżetowy przekraczający 52 miliardy złotych, co jest rzeczywiście dużym problemem. No i żeby symbolicznym obrazkiem zamknąć tę sekwencję, chciałbym przypomnieć, że właśnie w ostatnich dniach władze Unii Europejskiej zawarły ze Stanami Zjednoczonymi porozumienie, na mocy którego obywatele Unii Europejskiej będą musieli poddać się rewizji swoich kont bankowych przez CIA, oczywiście pod pretekstem walki z terroryzmem, praniem brudnych pieniędzy i tak dalej. Tak naprawdę jednak każdy wie, że chodzi o to, czy płacimy podatki, czy nie płacimy. Państwa członkowskie zostały po tym porozumieniu zawiadomione, że mają po prostu się temu poddać. To pokazuje, że nie tylko Polska, ale i inne państwa członkowskie Unii Europejskiej będą stawiane przed takimi faktami dokonanymi, a przecież jeszcze nie minął miesiąc miodowy od wejścia w życie traktatu lizbońskiego, zatem godzina prawdy jeszcze przed nami.
G.W.: Tak, ale w tym wypadku Stany Zjednoczone, czyli podmiot zewnętrzny, narzuciły coś Unii... S.M.: To nie ma znaczenia, chodzi mi o pokazanie na tym przykładzie mechanizmu decyzyjnego wewnątrz Unii. Władze Unii Europejskiej po prostu zawierają międzynarodowe porozumienia, o co zresztą chodziło, a państwa są powiadamiane. Tym bardziej, że w traktacie lizbońskim rzeczywiście jest taki zapis i to jest oficjalne, że państwa członkowskie bez zastrzeżeń podporządkowują się linii polityki zagranicznej kreowanej przez ministra spraw zagranicznych.
G.W.: A co sądzi Pan o politykach piastujących najwyższe stanowiska w UE, czyli o panu prezydencie i pani minister spraw zagranicznych? S.M.: Pan prezydent... Nic o nim nie wiem, poza tym, że podobno jest masonem i to by wyjaśniało pewne mechanizmy decyzyjne i mechanizmy nepotyzmu w Unii Europejskiej. A pani Katarzyna Ashton była w swoim czasie działaczką ruchu na rzecz rozbrojenia nuklearnego Wielkiej Brytanii finansowanego przez Moskwę. Twierdzi, że nie była członkinią partii komunistycznej, ale to ona tak mówi. Natomiast jeśli nawet nie była formalnym członkiem partii komunistycznej, to bardzo możliwe, że była po prostu agentką albo pożyteczną idiotką, a to też świadczy o tym, jakie są mechanizmy decyzyjne i jaka polityka kadrowa w Unii Europejskiej jest praktykowana. G.W.: Dziękuję za rozmowę.
JKM KOMENTUJE - ZA WSCHODNIĄ GRANICĄ WYBIERAJĄ.... Nieubłaganym krokiem zbliża się rok 2013, kiedy zostanie powołana sejmowa Komisja Śledcza d/s Afery "Euro 2012". Jakie to głowy wtedy polecą! Chyba że zdążą wyjechać za granicę – do kraju, który nie ma z Polską umowy o ekstradycji. Nie może być – przypominam – inaczej. Najjaśniejszy Sejm przyjął był bowiem ustawę, na mocy której wszelkie zamówienia związane z Euro 2012 mogą być realizowane bez przetargu czy (nie daj Boże!) licytacji. Jeśli przyjął był taką ustawę – to po coś. Po to, by politycy wreszcie mogli kraść bez ograniczeń. I istotnie: cena Stadionu Narodowego, początkowo liczona jako 300 mln zł, wynosi już oficjalnie 1700 mln złotych, a za jakieś cztery miesiące będzie wynosić 2400 mln zł – a pod koniec dojdzie do trzech miliardów. Taka gratka nie zdarza się przecież zbyt często! Wiadomo, że kibice bardzo chcą, by te Mistrzostwa odbyły się w Polsce – więc ten miliard czy dwa więcej nie wzburzą opinii publicznej. "Oby tylko zdążyli na czas" - będą powtarzać ludzie, zaciskając kciuki. A złodziejom grosza publicznego w to tylko graj! Nie w żaden futbol: w TO! Przypominam o tym tylko dlatego, że niedługo wybory na Ukrainie – a tam to dopiero odchodzą afery! Przypomnę tu, jak odbyło się przyznanie Polsce i Ukrainie tych Mistrzostw. Bukmacherzy obstawiali 100:1, że naszym bratnim krajom nikt rozsądny tej organizacji nie powierzy. Nie wiedzieli, biedaki, że Polak potrafi. Polak konkretnie przywiózł do Londynu brata-Ukraińca, p. Grzegorza Surkisa. Jest to bardzo obrotny i sympatyczny przedsiębiorca z ukraińskiej branży budowlanej. Od innych przedsiębiorców różni się tym, że choć obroty ma w setkach milionów, w urzędach skarbowych obraca raczej dziesiątkami tysięcy. Zwykły, szary, spokojny człowiek. No więc prezes PZPN przywiózł ze sobą brata-Ukraińca – i ten przystąpił do dzieła. Technika – jak to oficjalnie relacjonował polski dziennikarz - "polegała na indywidualnych rozmowach p. Surkisa z PT Członkami Komitetu Wykonawczego UEFA". P. Surkis tak sobie z nimi rozmawiał – i zrobił na nich tak dobre wrażenie, że szybko uchwalili przyznanie tych Mistrzostw Polsce i Ukrainie. Należy jednak zrozumieć, że p. Surkis musiał sobie czas stracony na rozmowy z tymi prominentnymi działaczami powetować poprzez otrzymanie zamówień na stosowną liczbę prac przy okazji Euro 2012. A z tym, jak mi donoszą z Ukrainy, są poważne trudności. Nikt bowiem nie kwestionuje tam zasług p. Surkisa w sprowadzeniu na Ukrainę El Dorado – ale życie jest życiem i inni też chcą wziąć udział w krojeniu tego tortu. Więc p. Surkisowi nie wszystko idzie tak, jak to sobie zaplanował. Nadzieja w wyborach. Na Ukrainie wielkie partie polityczne są w mniejszym stopniu zależne od bezpieki, a w znacznie większym od mafii. Mafii jest tam sporo – a każda co większa chce mieć własną partię polityczną. Jeśli nie potraficie Państwo zrozumieć, o co tak naprawdę kłócą się pp. Wiktorowie z Piękną Julią, to musicie wiedzieć: chodzi o to, która partia będzie przydzielać odpowiednie sektory której mafii. I obecne wybory są wyjątkowo zajadłe - właśnie z powodu tego wielkiego, majaczącego na horyzoncie, tortu p/n "Euro 2012"". Oczywiście: nie jest to jedyny tort: zamówienia wojskowe, ropa naftowa itp. - to są pieniądze znacznie większe. Ale tam kraść może tylko sektor specjalny - "wory w zakonie", że tak powiem. Natomiast budowy dróg, stadionów itp. związane z Euro 2012 są dostępne dla praktycznie każdego przedsiębiorcy... a mafie, biorące haracz od "swoich" przedsiębiorców, walczą jak lwy, by to "ich" przedsiębiorcy otrzymali te zamówienia. Ciekawe przy tym, że zajadłość ta dotyczy polityków – natomiast wyborcy jak gdyby z'obojętnieli nieco i mają to raczej w nosie. Oni też nic nie rozumieją – a prasa, będąca w rękach poszczególnych mafij, im tego tak jasno, jak ja Państwu, nie wyjaśni. Jedno jest pewne: jeśli nastąpi zmiana polityków, to zaczną być zrywane kontrakty i zawierane nowe. Cóż: niech w tych wyborach zwycięży lepszy! JKM
ŚWINKI CZTERY I WILK KRUGMAN - "O NIEMNIEJ POŻYTECZNYM JAK PRZYJEMNY NAJLEPSZYM PIENIĄDZU " Staram się trzymać z dala od publicznych komentarzy na temat tak zwanych „rynków finansowych”, bo jeszcze ktoś weźmie sobie do serca moje opinie i postanowi „zainwestować” zgodnie z nimi i wtedy zamiast odpowiedzialności tylko za siebie, będę miał na głowie jeszcze innych… Tak to postępują jedynie poważni analitycy i uczestnicy „rynku”. Nie mamy euro, więc losy tej waluty specjalnie mnie nie frapują, nasze OFE nie mogą zabranych mi pod przymusem pieniędzy inwestować w „świńskie” obligacje, więc co się dzieje w Grecji też mnie na razie nie obchodzi, zacznie dopiero latem – jak przyjdzie pora wakacji. Póki co ważniejsze są warunki pogodowe w Alpach. Ale informacje na temat PI(I)GS biją jednak po oczach, tak, że nie sposób choćby chwilki się nad nimi nie zatrzymać. To drugie „I” zależy od tego, czy Włochy (Italy) już dodamy do czterech „świnek” (Portugal, Irland, Greece, Spain), czy jeszcze nie. Ale od składu drużyny „świnek” ważniejszy jest cel gry. Za sprawą „świnek” i debaty: pomogą, czy nie pomogą, wraca bowiem „sprawa euro”.
Wczoraj głos zabrał na ten temat sam Poul Krugman. Laureat Nagrody Nobla z Ekonomii i wielki zwolennik Planu Paulsona tudzież innych trików monetarno-księgowych podejmowanych w celu „ożywienia” gospodarki. I co rzecze nasz „Zaratustra”, który, tak jak Nietzsche ogłosił śmierć Boga, ogłosił śmierć wolnego rynku, a „nadczłowiekiem” zrobił prezesa FED, który przy pomocy maszyny drukarskiej uratuje gospodarkę? Otóż rzecze, tak w skrócie, że grecki kryzys pokazuje, że nie należało jeszcze wprowadzać w Europie wspólnej waluty (The Making of a Euromess http://www.nytimes.com/2010/02/15/opinion/15krugman.html) Bardzo to ciekawe, bo jeszcze tydzień temu Pan Profesor uznał koncentrowanie się na problemach Grecji za „Understandable”, albowiem Grecka ekonomia „is very small” w porównaniu do takiej, na przykład, Hiszpanii (http://krugman.blogs.nytimes.com/2010/02/09/anatomy-of-a-euromess/) Właśnie dlatego Panie Profesorze, że problem grecki jest mały (stosunkowo) Frau Angela i Monsieur Nicolas mogą się na nim „koncentrować”. A dokładniej mogą się koncentrować na gadaniu o nim. Bo jak dojdzie do Hiszpanii, to już nie będzie o czym nawet gadać, biorąc pod uwagę poziom zaangażowania banków niemieckich i francuskich w hiszpańskie obligacje i bony skarbowe, co można zobaczyć między innymi tu: http://socioecohistory.wordpress.com/2010/02/13/europes-exposure-to-pigs-problem/
Jak wynika z danych BIS (Bank for International Settlements), niemieckie, francuskie i brytyjskie banki mają „zaangażowane” (czytaj: „utopione”) w „świnkach” ponad 2 biliony USD („po amerykańsku ponad 3 triliony)! Niemieckie – 540 miliardów („po amerykańsku” bilionów), co stanowi 26% całej ich ekspozycji w papiery dłużne, francuskie – 370 miliardów/bilionów (18%), a brytyjskie – 350 miliardów/bilionów. „Niemiaszki” mimo to zachowują większy spokój, od, jak zwykle bardziej panikujących Francuzów. Główny ekonomista Societe General Klaus Baader dość nerwowo powiedział Bloomberg’owi „The crisis in Greece is...a concrete problem for Europe ′s whole banking sector” i nie omieszkał dodać, że „that explains the interest of finance ministers in stabilizing the situation”.
Trzeba jednak pamiętać, że na Grecję przypadają „raptem” 253 miliardy/biliony. Toż to „pikuś”. Na Hiszpanię przypada ponad 840 miliardów/bilionów USD! A na Irlandię nie wiele mniej, tylko inaczej rozłożone – głównie w bankach angielskich. No chyba, że „Goldmaniątka”, którzy pomagali Grekom ukrywać prawdziwą wysokość ich długu, fałszując dane dotyczące currency i przyjmując w rozliczeniach CCS (Cross Currency Swap) fikcyjne kursy walutowe (http://www.nytimes.com/2010/02/14/business/global/14debt.html) zrobili to lepiej niż się nam wydaje i prawdziwy dług Grecji jest wyższy. Ale wracając do Krugmana: najciekawszy jest taki oto „Krugmaniz”: „the real story behind the euromess lies not in the profligacy of politicians but in the arrogance of elites — specifically, the policy elites …” Bardzo mnie zaciekawiło tak wyraźne odróżnienie „politicians” od „policy elites”. Od dawna było wiadomo, że nie wszyscy „politicians” zasługują na miano „elite”, bo generalnie niektórzy są „oszołomami”. Ale dotąd za oszołomów uchodzili ci, którzy uważali, że wprowadzanie euro jako projektu stricte politycznego, który ma przyśpieszyć integrację Europy, a w szczególności uchronić nas od niemieckiej dominacji, a w jeszcze większej szczególności od dominacji na kontynencie niemieckiej marki (funt się jakoś wówczas jeszcze trzymał) nie ma szans powodzenia z przyczyn ekonomicznych właśnie. A tu proszę – do „oszołomów” dołączył Krugman. Co więcej, za winne wszystkiemu uznał te „policy elites”, które „pushed Europe into adopting a single currency well before the continent was ready for such an experiment”. Rychło w czas – chciałoby się rzec. Ale jakby się Krugman zorientował wcześniej czym się może skończyć wspólna waluta dla krajów tak odmiennych jak Niemcy i Grecja, i gdzieś o tym rozpowiedział, to nie dostałby Nobla. No chyba że „pokojowego” – zamiast Gore’a albo Obamy, za „ratowanie świata przed nieurodzajem” (ekonomicznym). Bo dziś Nobla z Ekonomii mogą dostać tylko „drukarze”. A Krugman zresztą do dziś nie uważa, żeby problemem była jakaś tam „rozrzutność” Greków, którzy przecież w zestawieniu z radami Krugmana udzielanymi Obamie, wydają się nad wyraz powściągliwi w wydawaniu pieniędzy – zwłaszcza, że teraz to ich nie mają, a euro dodrukować sami sobie nie mogą. Hiszpania była przecież mniej rozrzutna niż Grecja, a problemy za chwilę będzie miała jeszcze większe. Ależ oczywiście rozrzutność nie stanowi na krótką metę żadnego problemu! Jak można drukować/dewaluować własną walutę, to można jakoś dociągnąć do wyborów, a potem winę za kryzys zrzucić na następców, bo w nieskończoność bez konsekwencji drukować się jednak nie da. Najbardziej rewolucyjne jest twierdzenie Krugmana, że Hiszpania, czy Grecja mogłaby szybko pokonać kryzys dewaluując swoją narodową walutę. Gdyby ją jeszcze miały!!! Co na to nadwiślańscy zwolennicy euro? Ich reakcja nie będzie niespodzianką. Bo reakcją będzie brak reakcji. W nadziei, że na tę wypowiedź Krugmana nikt nie zwróci specjalnej uwagi. Większą niespodzianką jest twierdzenie Krugmana, że to wszystko „nie powinno być niespodzianką”. „Na długo, zanim wprowadzono euro, ekonomiści ostrzegali, że Europa nie jest gotowa na jedną, wspólną walutę. Ostrzeżenia te zostały zignorowane i przyszedł kryzys " - pisze Krugman. Znaczy się, że musiał Krugman do panteonu ekonomistów dopuścić Miltona Friedmana. Co prawda nazwisko tego „faszysty” i „poplecznika Pinocheta” – używając tonu Nami Klein – nie pada w felietonie Krugmana, ale przecież to właśnie autor „Wolnego wyboru” wieścił, że euro długo nie wytrzyma jako wspólna waluta. W tej sytuacji trzeba będzie pewnie wprowadzić jakieś zmiany w encyklopediach na temat Friedmana, jak robił Winston Smith w „1984”.Jak zatem uratować Grecję, Hiszpanię i ewentualnie inne świnki, a wraz z nimi euro? Toż to oczywiste! Trzeba przyspieszyć integrację polityczną – aby kraje europejskie zaczęły funkcjonować jak stany w USA. To też może nie przynieść rozwiązania problemu – jak pokazuje przykład zbankrutowanej Kalifornii. Może lepsze byłoby, żeby Kalifornia wprowadziła własną walutę, niż żeby się Europa szybciej jednoczyła?
Najważniejsza jest jednak konkluzja: euro to projekt polityczny, a nie ekonomiczny. Nad Wisłą niektórzy też już podzielają ten pogląd. Na popularnym blogu przeczytałem: „Jakże inaczej wyglądałaby teraz Unia, gdyby wpierw przyjęto konstytucję tego związku państw, w której byłyby jej prawdziwe władze (nie to, co teraz mamy), prawdziwe zasady głosowania (bez liberum veto), prawdziwe, twarde, łatwe do wyegzekwowania reguły rządzące finansami i jednolite podatki, dzięki czemu nie byłoby szkodliwego dumpingu podatkowego. Po ugruntowaniu takiej Unii można by było zapraszać powoli kolejne państwa, które musiałby się zgodzić ze wszystkimi jej regulacjami. Nie byłoby derogacji powalających na przykład na nieprzyjęcie euro. Byłyby za to zasady pozwalające szybko i bez problemu wykluczyć z Unii państwo, które nie stosowałoby się do jej praw”. To taka troszkę „Libellus aureus nec minus salutaris quam festivus de optimo Reipublicae statu de que nova insula Utopia” („Książeczka zaiste złota i niemniej pożyteczna jak przyjemna o najlepszym ustroju państwa i nieznanej dotąd wyspie Utopii”). Pamiętajmy tylko, że Morus prawdopodobnie celowo nazwał swoją wyspę dwuznacznie. „Utopia” od greckiego outopos (ou — nie, topos — miejsce) to „nie-miejsce”, albo miejsce, którego nie ma, lub od eutopia dobre miejsce. Czyli dobre miejsce, którego nie ma.Przyjęcie „wspólnej konstytucji” przez Niemcy, Francję i Wielką Brytanię czy wybór wspólnych „prawdziwych władz” były tak samo realne, jak Mam dwa pytania. Po pierwsze, czy „przyłączanie” miałoby wyglądać tak jak w przypadku Kalifornii do USA? A po drugie: czy samemu też można byłoby wystąpić? Czy trzeba byłoby czekać na „wykluczenie”? Grecy, Hiszpanie i coraz więcej Włochów już od jakiegoś czasu wiedzą to samo, co dostrzegła Pan Profesor Krugman, że łatwiej byłoby im z własną walutą. Ale nikt ich nie tylko nie „wykluczy”, ale nawet nie pozwoli „wystąpić” jakby im przyszedł taki pomysł do głowy. No chyba, że pomysł taki przyjdzie do głowy Niemcom, którym obiecywano, że euro będzie tak silne, albo nawet jeszcze silniejsze, jak marka a nie jakaś tam drahma, czy pesso! Jakby się jednak „Niemiaszki” połapały, że mają zamiast marki coś na kształt lira, to sami mogliby strefę euro „rozwiązać”. A dalsze kupowanie obligacji greckich czy hiszpańskich przez niemieckie banki może spowodować, że się w końcu „połapią”.Prosiłbym więc wszystkich zwolenników euro o uznanie faktów oczywistych: euro jest projektem politycznym, a nie ekonomicznym. A unia ekonomiczna, to zupełnie co innego niż polityczna. Posiadanie wspólnej waluty nie jest konieczne do funkcjonowania strefy wolnego handlu, która się charakteryzuje brakiem barier celnych, a nie takim samym kolorem papieru, na którym jest napisane, że to oficjalny środek płatniczy. Wspólna waluta papierowa ułatwia integrację polityczną, a nie ekonomiczną. Jak się nie powiodła francuskim socjalistom i brytyjskim torysom misja polityczna u Pana Gorbaczowa, żeby się broń Boże nie godził na zjednoczenie Niemiec, (http://www.timesonline.co.uk/tol/news/politics/article6829735.ece) rozpoczęła się polityczna gra walutą i integracją. Za swą zgodę na połączenie Niemiec Monsieur Mitterand zażądał zgody Her Kohla na wspólną walutę, na którą Francuzi będą mieli taki sam wpływ, albo może nawet większy, jak Niemcy. I do dziś euro pozostało projektem politycznym, przy pomocy którego, niektóre „policy elites” - używając określenia Krugmana - chciałyby nam ustanowić „niemniej pożyteczny jak przyjemny, najlepszy ustroju państwa na nieznanej dotąd wyspie Utopia”. Gwiazdowski
JAK DOBRZE NIE MIEĆ EURO, KTÓRE CORAZ BARDZIEJ „PACHNIE INACZEJ” Sytuacja na tak zwanych „rynkach finansowych” robi się coraz „ciekawsza”. Smród się robi coraz większy, więc zamiar niezwracania na niego jakiejś szczególnej uwagi jest coraz trudniejszy do zrealizowania. Wczoraj (21.02) znalazłem w sieci informację, że zdaniem sobotniego (20.02) Der Spigel, powołującego się na źródła w niemieckim Ministerstwie Finansów „kraje używające euro zapewnią Grecji pomoc w wysokości od 20 do 25 miliardów euro” Cytując „wstępne rozważania” niemieckiego MF, Spigel napisał, że „udział w pomocy finansowej dla Grecji będzie obliczany na podstawie proporcji kapitału, który każdy z krajów posiada w Europejskim Banku Centralnym.” Co prawda rzecznik niemieckiego Ministerstwa Finansów powiedział, że nie będzie komentował artykułu, ale jak ktoś mówi „no comments” to wiadomo, że TAK.
Rząd Angeli Merkel zdecydowanie dotąd odrzucał apele o obietnicę pomocy dla Grecji, a rząd George Papandreou odrzucał twierdzenia, że taka pomoc będzie mu potrzebna, ale jak wiadomo „bratnia pomoc” może być potrzebna, nawet jak jest niepotrzebna. Wysoki rangą urzędnik niemieckiego Ministerstwa Finansów już kilka dni temu dał do zrozumienia, że jakby Grecy pomocy jednak potrzebowali, to bank KfW mógłby kupić greckie obligacje rządowe, albo „udzielić gwarancji” niemieckim bankom kupującym greckie papiery. Zdaniem Der Spiegel z raportu BaFinu (niemieckiego urzędu nadzoru nad rynkiem finansowym) wynika, że niemieckie banki byłyby poważnie zagrożone, gdyby Grecja lub jakiś inny kraj w rodzaju Hiszpanii, Portugalii i Włoch ogłosiły niewypłacalność. Już chciałem napisać: „a nie mówiłem, że to dobrze, że nie jesteśmy w euro”, bo nie będziemy musieli brać udziału w tej „zrzutce” (zwłaszcza, że po niej będą musiały pójść następne - jeszcze większe) ale dziś czytam, że … „w niemieckich kręgach politycznych pojawił się pomysł na ratowanie strefy euro i rozszerzenie jej o „zdrowsze” kraje Europy Środkowej i Wschodniej” A takim krajem jest Polska! Ale jest nim nie dzięki jakimś szczególnym osiągnięciom jej premiera, czy „Najlepszego Ministra Finansów w Europie”, czy nawet dzięki zbiorowej mądrości całego rządu, tylko dzięki ciężkiej pracy milionów Polaków i dzięki temu, że nie mają oni, na razie, tego wątpliwego szczęścia, żeby mieć euro! Dlatego powinniśmy powiedzieć: Danke, Frau Merkel. Schön Dank. Ja bym wolał, żebyście Polski do tego „elitarnego” grona nie „przyjmowali”. To znaczy, żeby Polska nie musiała być „przyjęta” – tak jak Czechosłowacja musiała w 1968 roku „przyjąć” bratnią pomoc państw Układu Warszawskiego. Dziś w FT „sam” George Soros twierdzi, że działania zmierzające do ratowania Grecji „stawiają pod znakiem zapytania przyszłość i sensowność euro jako wspólnej waluty”. Nie proszę tylko pomyśleć, że nagle Pana Sorosa – znanego inwestora i filantropa – zacząłem traktować jak wyrocznię, tylko dlatego, że powiedział coś krytycznie o euro. Co prawda niektórzy (zwłaszcza politycy) tak mają, że awansują do grona swoich przyjaciół dotychczasowych wrogów, tylko dlatego, że coś krytycznego powiedzieli o wrogach aktualnie jeszcze większych, ale ostatnie działania właściciela Soros Fund Management zasługują na uwagę, zwłaszcza w kontekście ogólnej sytuacji na tak zwanych „rynkach finansowych”. „Kiedy stopy procentowe są niskie, powstają warunki do powstania bańki spekulacyjnej i w tym momencie właśnie się rozwijają. Pewnym kandydatem do takiego krachu jest teraz złoto” – powiedział Pan Soros podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos pod koniec stycznia 2010. Tymczasem w raporcie opublikowanym 15 lutego 2010 roku Soros Fund Management ujawnił, że ponad dwukrotnie zwiększył inwestycję w SPDR Gold Trust – czyli największego funduszu ETF. Co prawda obowiązek raportowania stanu posiadania jest kwartalny, a raporty mogą być publikowane 45 dni po zakończeniu kwartału, więc informacje, które ujawnił Soros Fund Management mogą pochodzić sprzed Forum w Davos, co by oznaczało, że George Soros mógł powiedzieć, to co tam powiedział zachowując całkowitą konsekwencję, bo przez styczeń 2010 jego fundusz mógł znacząco zmniejszyć swoje zaangażowanie w Gold Trust, to jednak przez trzy ostatnie miesiące 2009 znacząco je zwiększał, a więc ewidentnie przyczyniał się „do powstania bańki spekulacyjnej” na rynku złota, jeśli ucieczkę od „papierków” do złota można nazywać „spekulacją” a nie wyrazem „trzeźwego rozsądku”. Z dużym zainteresowaniem przeczytam więc kolejny raport Soros Fund Management za 1Q 2010 o zaangażowaniu w złoto. Bo informacja, że MFW postanowił sprzedać 191ton złota, raczej potwierdza, niż obala tezy o panice „rynków finansowych”. Ta sprzedaż, akurat teraz, oznacza bowiem nic innego jak próbę ratowania wizerunku pieniądza papierowego w nadziej, że nie nastąpi od niego odwrót ostateczny w kierunku złota właśnie, a to co mówi Soros może być efektem dokonanej przez niego „dywersyfikacji” – to znaczy nabywania nie tylko SPDR Gold Trust, ale także Goldman Sachs, który tak bardzo intensywnie pomagał Grecji w ukrywaniu prawdziwego poziomu jej długu, że mógłby mieć kłopot, gdyby banki europejskie postanowiły jednak nie ratować Grecji w celu ratowania euro. Bo stwierdzenie Sorosa, że przyszłość euro stoi pod znakiem zapytania w przypadku niepewności co do przyszłości Grecji, jest de faco dla polityków europejskich zakochanych w euro wezwaniem do ratowania Grecji w imię ratowania euro i w konsekwencji wynagrodzenia dla Goldmana. Gwiazdowski
"Skandal" z rezolucją Parlamentu Europejskiego w/s prześladowania mniejszości polskiej na Białorusi. Oddelegowani przez III Rzeczpospolitą (z lekką pomocą wyborców) do Brukseli CEPy chciały przeforsować potępienie przez PE reżymu JE Aleksandra Łukaszenki. Niestety: przedobrzyły, jak to z głupolami bywa... Najpierw bowiem przeprowadzili uchwałę o wysłaniu na Białą Ruś misji parlamentarzystów, która miałaby sprawdzić rzecz na miejscu. Żądanie więc uchwalenia zaraz potem by (nie czekając na powrót misji) „potępić” - nawet przez notorycznych idiotów (a jest to większość CEPów) zostało przyjęte ze zdumieniem. Co z kolei zdumiało Polaków – bo Polak już w czasach sowieckich został nauczony, że jak sprawa jest „słuszna”, to trzeba uchwalać, potępiać i nie pytać. Wtedy potępiano imperialistów amerykańskich. Polityka najwyraźniej zeszła na psy, skoro chce się komuś zajmować potępianiem niewielkiej Republiki Białoruskiej. Trzeba jednak zauważyć, że po 1-XII-2009 PE uzyskał pewne uprawnienia – jednak nie dotyczą one (i słusznie!) polityki zagranicznej. PE może sobie większością głosów potępić RB, trzęsienie ziemi na Haiti, ludobójstwo w Darfurze, Indie (za brak walki Globalnym Ociepleniem) czy Pakistan za nieprzestrzeganie praw homosiów – ale taka „rezolucja” warta jest mniej, niż papier, na jakim zostałaby wydrukowana (uwzględniając przekłady na języki obce: jakieś dwie tony tego papieru... a więc jednak COŚ warta!). Służby specjalne III RP nie kryją rozczarowania: oddelegowały do tej sprawy swoich najlepszych agentów; najcenniejszy z nich, mający aż dwa pseudonimy: TW „Karol” i TW „Docent” (obecnie zapewne jakiś trzeci...) jest ulokowany na najwyższym stanowisku w PE – i nic! Pomylił kolejność zgłaszania uchwał... A teraz merytorycznie: mniejszość polska na Białej Rusi to jakieś 400.000 ludzi (jakby za bycie Polakiem dawano po $10 miesięcznie, to by to wzrosło do jakiegoś miliona – bo tylu Białych Rusinów ma sporo krwi polskiej). Z tego do ZPB (Саюз Палякаў Беларусі) należy paręnaście tysięcy, z czego 2/3 popiera lojalistów p. Józefa Łucznika i obecnego prezesa, p. Stanisława Siemaszko), a 1/3 popiera buntowszczyków spod znaku p. Andżeliki Borys. Podobno prezesi ZPB (loj.) to agenci białoruskiej, a prezesi ZPB (bunt.) „polskiej” (czyli już „unijnej”) bezpieki. W odróżnieniu od Litwy i Ukrainy, mniejszość polska na Białej Rusi była traktowana bardzo dobrze. Co więcej: JE Aleksander Łukaszenka popierał katolicyzm (oczywiście, instrumentalnie - z dokładnie takich samych powodów, dla jakich władze PRL popierały prawosławie i protestantyzm: by mieć przeciwwagę dla władz dominującego wyznania!!). ZPB był największą organizacją społeczną na Białej Rusi. I „polski” wywiad, na zgodne zlecenie Brukseli i Waszyngtonu, postanowił go cynicznie użyć do podminowania pozycji JE Aleksandra Łukaszenki. Jest to działanie skandaliczne. Pogarsza sytuację ludności polskiej na Białej Rusi. Nie chodzi o stosunek władz – tylko prostych Białych Rusinów: jaki byłby stosunek Polaków do Niemców w Polsce, gdyby rząd RFN zaczął brutalnie ingerować, nasyłać, „nie uznawać” (!!!) legalnych władz jakiejś organizacji mniejszości niemieckiej? Jestem pewien, że władze ZPB (loj.) były wybrane pod dyskretnym naciskiem władz RB. Jednak p. Andżelika Borys została przecież wybrana pod jawnym naciskiem władz III RP!!! To III RP (czyli my...) płaciła za „Dom Polski”. Teraz ma przyznawać ”Kartę Polaka”... O sytuacji na Białej Rusi „obywatel”(to taki, który musi się obywać bez prawdziwych informacyj) III RP wie z załganych, reżymowych mediów tyle, co wiedział o Polakach w USA obywatel PRL w 1952 roku. Polecam wpis na stronie „WPROST”: "Jestem na Białorusi już dłuższy czas i widzę wyraźnie, że Andżelika Borys nie jest żadnym polskim bohaterem - a zwykłą karierowiczką, która dzięki znajomościom w TV Polonia odniosła sukces medialny. Co więcej: na Białorusi wyraźnie widać, że niszczy ona inne organizacje polskie, których tutaj jest kilka - i które działają o wiele bardziej intensywnie, niż ZPB A. Borys. Wiem, że to brzmi niesamowicie - ale każdy, kto przeciwstawi się Borys, dostaje zakaz wjazdu do Polski. Przedwczoraj zmarł w Grodnie Apoloniusz Woliński - jeden z działaczy polskich, na święto 9 maja zawsze chodził w polskim mundurze. Wyobraźcie sobie widok 1000 weteranów w sowieckich mundurach i jeden w polskim! Pan Woliński bronił Warszawy w 1939 roku potem był w łagrach. Umarł mając ZAKAZ WJAZDU DO POLSKI! Na pogrzebie było ok. 30-40 osób; reszta znajomych bała się, bo przyjście groziło ZAKAZEM WJAZDU DO POLSKI - to najbardziej skuteczna broń Borys. Jeśli chcecie znać szczegóły zapraszam na Białoruś. Podajcie tutaj maila na pewno i oprowadzę Was po polskich organizacjach na Białorusi - poznacie różne opinie".
JKM
Minister Sikorski wysadza tory Starsi ludzie – a i młodym też by się przydała znajomość tej historii - na pewno pamiętają anegdotkę o zapomnianym partyzancie, na którego natrafili w lesie jacyś grzybiarze. Zaskoczenie było obustronne; grzybiarze nie posiadali się ze zdumienia na widok wynędzniałego i obdartego – ale uzbrojonego po zęby partyzanta, podobnie jak i on – na widok grzybiarzy wyglądających jak najbardziej pokojowo. Po wymianie wstępnych grzeczności okazało się, że partyzant w ogóle nie wiedział, że wojna już dawno się skończyła. Kiedy grzybiarze mu to uświadomili, nie mógł się nadziwić: patrzcie państwo – a ja wysadzam te tory i wysadzam... Podobnie wygląda aktualna faza stosunków między Polską a Białorusią. Jak powszechnie wiadomo, w Europie, a może nawet na świecie, pogarda i lekceważenie postępuje z zachodu na wschód. Dlatego Amerykanie pogardzają Anglikami, Anglicy – Francuzami, Francuzi – Niemcami, Niemcy – Polakami, Polacy – Rosjanami , a Rosjanie – Czukczami. Potem jest Pacyfik, ale wcześniej Chińczycy pogardzają Japończykami, Japończycy – Amerykanami - i wszystko zaczyna się od początku. Wyjątek potwierdzający tę regułę stanowią Żydzi, pogardzający wszystkimi „gojami” bez względu na długość geograficzną, za co tamci rewanżują się im lepiej lub gorzej skrywaną nienawiścią i pogardą. Ponieważ Rosja jest obecnie strategicznym partnerem Niemiec, a ponadto z dawnych czasów ma w Polsce rozbudowaną agenturę, która przynajmniej niektórymi – bo inni podlegają pozostałym agenturom, - tubylczymi mężykami stanu kręci we wszystkie strony, Polsce, przynajmniej oficjalnie, pogardzać Rosją nie wolno. Niechby tylko który z ministrów „spraw zagranicznych” spróbował, to „dałaby świekra ruletkę mu!”. „Świekra” – znaczy Nasza Złota Pani Aniela. Dlatego nasi statyści wynaleźli sobie zastępczy obiekt do lekceważenia w postaci Białorusi. Pełni ona przede wszystkim funkcję terapeutyczną, pozwalając naszym dygnitarzom, zmuszonym do ustawicznego czołgania się przed starszymi i mądrzejszymi („Oto biuro, kałuża niepokoju. Od ósmej do trzeciej Tatuś się czołga”) na odreagowanie tych upokorzeń. A to wyślą ostry protest, a to dadzą niezależnym dziennikarzom rozkaz, żeby sporządzili jakiś paszkwil na znienawidzonego Łukaszenkę, a to nawet wezwą ambasadora - i od razu kompleksy znikają, jakby ręką odjął i każdy znowu czuje się ważny. Niezależnie od tego polityka Polski wobec Białorusi bywa, to znaczy – bywała również funkcją lokalnych interesów starszych i mądrzejszych. Jak pamiętamy, wiosną 2005 roku ówczesna sekretarz stanu w administracji prezydenta Busha Kondoliza Rice, oświadczyła w Wilnie, że trzeba „zrobić porządek” również na Białorusi. W ramach robienia przez USA ruskim szachistom dywersji, w listopadzie 2003 roku w Gruzji wybuchła „rewolucja róż”, w następstwie której starego komucha Edwarda Szwardnadze zastąpił tam amerykański protegee Michał Saakaszwili. Na przełomie roku 2004 i 2005 „filantrop” Soros sfinansował „pomarańczową rewolucję”, zakończoną przejęciem prezydentury przez innego amerykańskiego protegee, Wiktora Juszczenkę i do pełnego klina między Cesarstwem Europejskim, a Cesarstwem Rosyjskim brakowało już tylko Białorusi, dla której przewidziano nawet niebieski kolor rewolucji. Prezydent Bush bowiem pragnął zlikwidować strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie poprzez wzniecenie zarzewia konfliktu między obydwoma cesarstwami i zmuszenie w ten sposób Cesarstwa Europejskiego czyli Niemiec do zabiegania o przyjaźń Cesarstwa Amerykańskiego. Było to w zasadzie zgodne z polskim interesem państwowym, ale problem polegał na tym, że na Białorusi nie było właściwie żadnej opozycji wobec prezydenta Łukaszenki, który w dodatku chyba trzymał tamtejszą bezpiekę w garści, więc nawet „filantropowi” trudno byłoby ją przekupić, jak na Ukrainie. Toteż wykonując rozkaz Kondolizy, minister Daniel Rotfeld poderwał Związek Polaków na Białorusi, który w ten sposób stanął na czele nieistniejącej tamtejszej opozycji.
W odpowiedzi znienawidzony Łukaszenka powołał własny Związek Polaków, zmuszając w ten sposób Polskę do jawnego popierania jednej grupy białoruskich obywateli pochodzenia polskiego przeciwko drugiej. W tej sytuacji nietrudno było pokazać, że cała ta opozycja, to tylko zagraniczna agentura – i znienawidzony Łukaszenka właśnie z tego klucza wszystkim śpiewa. W rezultacie wpływy polskie na Białorusi zostały zniwelowane do gołej ziemi, co wychodzi naprzeciw skrytym oczekiwaniom strategicznych partnerów, którym Polska między nimi jest potrzebna, jak psu piąta noga. Czy aby nie za to właśnie pan Rotfeld został awansowany do Rady Mędrców NATO? Na domiar złego Amerykanom znowu się odmieniło, bo odkąd, po rozmowach z ruskimi szachistami, starsi i mądrzejsi wetknęli prezydentowi Obamie nos w trop irański, 17 września ub. roku dał on do zrozumienia, że ma większe zmartwienia, że strategiczne partnerstwo mu nie przeszkadza i na razie żadnych dywersantów nie potrzebuje. W rezultacie polska polityka wobec Białorusi znalazła się w położeniu owego partyzanta z anegdoty, co to wysadza tory i wysadza. Tej uporczywej kontynuacji nie można już wytłumaczyć jakąkolwiek racją stanu, bo Polska Białorusi może co najwyżej, jak to mówią, „skoczyć” – a i to nie jest pewne, bo przecież i w Mińsku i w Warszawie doskonale wiedzą, że będzie tak, jak postanowi Nasza Złota Pani Aniela, która nad takimi sprawami nie naradza się z naszymi mężykami stanu, tylko z zimnym ruskim szachistą Putinem, a ich decyzję ministru Sikorskiemu zakomunikuje ta Angielka podobna do konia. W tej sytuacji uporczywą kontynuację można tłumaczyć jedynie opisanymi wyżej względami terapeutycznymi – co byłoby nawet zabawne, gdyby nie skrupiało się na Bogu ducha winnych tamtejszych Polakach. I ciekawa rzecz; Łukaszenka postępuje wobec nich podobnie, jak kiedyś bezpieka wobec KOR, zatrzymując np. jadącą z pieniędzmi dla rodzin aresztowanych robotników z Radomia Halinę Mikołajską pod zarzutem podejrzenia o kradzież kożucha – bo 5 dni aresztu pod pretekstem podejrzenia o napad rabunkowy wygląda podobnie. Takie szykany są oczywiście obrzydliwe, ale Polska, jak się wydaje, właśnie traci moralne prawo do krytykowania Łukaszenki, skoro pan Braun, autor filmu „Towarzysz Generał”, został postawiony pod charakterystycznym i znanym z czasów komuny zarzutem czynnej napaści na policjantów. SM
Zanim rzucimy monetą 16 lutego prezydent Lech Kaczyński mianował trzech członków Rady Polityki Pieniężnej: Zytę Gilowska, Adama Glapińskiego i Andrzeja Kaźmierczaka. W skład Rady wchodzą jeszcze członkowie mianowani przez Sejm i Senat: Elżbieta Chojna-Duch, Andrzej Bratkowski, Jerzy Hausner, Andrzej Rzońca, Jan Winiecki i Anna Zielińska-Głębocka oraz z urzędu – prezes Narodowego Banku Polskiego Sławomir Skrzypek. Rada Polityki Pieniężnej jest bowiem organem Narodowego Banku Polskiego i zgodnie z art. 227 ust. 6 konstytucji ustala corocznie założenia polityki pieniężnej i przedstawia je Sejmowi „do wiadomości” - co oznacza, że Sejm nie ma w tej sprawie nic do gadania. Jest to jedna z gwarancji niezależności NBP od rządu i Sejmu, która w swoim czasie tak bardzo drażniła pana Andrzeja Leppera, że przy każdej okazji powtarzał, iż „Balcerowicz musi odejść”. Jak wiemy, wypadki potoczyły się inaczej, to znaczy – dokładnie odwrotnie; Andrzej Lepper nie tylko odszedł z rządu, ale kto wie, czy nie trafi do więzienia pod pretekstem starcia puszku niewinności z pani Anety Krawczykowej, a jego los stanowi przestrogę dla wszystkich krytykujących Leszka Balcerowicza. Kadencja RPP wynosi 6 lat, co oznacza, że jej członkowie zakończą swoją misję w roku 2016. Narodowy Bank Polski jest centralnym bankiem państwa, w związku z czym przysługuje mu monopol emisji pieniądza. Jak wiadomo, pieniądz występuje obecnie w dwojakiej postaci: pieniądza gotówkowego, który stanowi około 20 procent obiegu pieniężnego oraz pieniądza w formie impulsów elektronicznych. Pod obydwoma postaciami pieniądz produkuje Narodowy Bank Polski, który pożycza go bankom komercyjnym i w ten sposób wpuszcza go w obieg gospodarczy Wpuszczenie pieniądza w obieg gospodarczy polega na znalezieniu podmiotu, który przyjmując ów pieniądz, zaciągnie zobowiązanie. Wtedy zostaje schwytany w sieć i musi, niekiedy nawet przez resztę życia, pracować na tych, którzy pieniądz wyprodukowali z niczego oraz na tych, którzy pośredniczą we wpuszczaniu go w obieg gospodarczy. Żeby ułatwić Narodowemu Bankowi Polskiemu to zadanie, władze państwowe ustanowiły przepisy o prawnym środku płatniczym, które zmuszają Bogu ducha winnych obywateli do posługiwania się tym pieniądzem zarówno przy płaceniu państwu podatków i tak zwanych „składek”, jak i w rozliczeniach wzajemnych. Głównym zadaniem Rady Polityki Pieniężnej jest ustalenie tzw. stopy procentowej, to znaczy procentu, jaki NBP pobiera od banków komercyjnych kiedy pożycza im pieniądze. Na tej podstawie banki komercyjne wyznaczają oprocentowanie dla swoich klientów. Jak zatem widzimy, koszty kredytu w Polsce ustalane są na podstawie decyzji Rady Polityki Pieniężnej. W normalnych warunkach, to znaczy – w warunkach, gdy w obiegu jest prawdziwy pieniądz, a nie jego papierowa lub elektroniczna namiastka, koszty kredytu w zasadzie zależą od poziomu oszczędności – bo pożyczony może być tylko pieniądz przez kogoś innego zaoszczędzony. Kiedy jednak bank emisyjny, na podstawie ustawowego monopolu może sobie wypłukiwać złoto „z powietrza”, poziom oszczędności przestaje decydować o dostępności i cenie kredytu. Decyduje o tym w zasadzie ustalana przez RPP „stopa procentowa”. W jaki sposób RPP ustala ową „stopę” od której zależą zyski lub straty zarówno ciułaczy, jak i finansowych grandziarzy? Tego oczywiście nie wiem, ale nie wykluczam i takiej możliwości, że członkowie Rady rzucają monetą i jeśli, dajmy na to, wypadnie im reszka, to podnoszą stopę o jeden, albo pół procent, jeżeli orzeł – to obniżają, a jeśli moneta upadnie pionowo – to pozostawiają bez zmian. Oczywiście nigdy się do tego nie przyznają, bo to jest ściśle tajna tajemnica państwowa, ale choćby na podstawie przypadłości Alana Greenspana, czyli, mówiąc po naszemu – Grynszpana z amerykańskiej Rezerwy Federalnej możemy rąbek tej tajemnicy uchylić. Grynszpan, któremu starsi i mądrzejsi przez kilkanaście lat zdążyli spreparować reputację ekonomicznego geniusza, co to gospodarkę światową ma w jednym brudnym palcu, przesłuchiwany przez komisję Kongresu w związku z kryzysem finansowym, którego był jednym z głównych sprawców, bąkał niewyraźnie, że się „mylił”. Taki sam, a kto wie – może nawet lepszy rezultat mógł osiągnąć ustalając stopę procentową metodą losową, to znaczy – rzutu monetą, bo i wtedy szanse trafienia wynosiłyby 50 procent. Tymczasem Grynszpan, najwyraźniej wierząc w hucpiarskie opowieści o swoim geniuszu, wyprodukował ponad 10 bln dolarów i to w tempie wyższym, niż tempo wzrostu gospodarczego, co skutkowało wzrastającą inflacją. Inflacja polega na tym, że wszyscy użytkownicy pieniądza muszą składać się na zyski tego, który go z niczego wyprodukował i dlatego nazywana jest również „podatkiem emisyjnym”. Więc chociaż żaden z naszych członków Rady Polityki Pieniężnej pod względem reputacji nie sięga Alanowi Grynszpanowi nawet do pięt, to przecież między nim a nimi zachodzi jednak pewne podobieństwo. Chodzi mi o to, że – podobnie jak Grynszpan – również członkowie RPP nigdy nie prowadzili żadnego własnego biznesu, w którym odpowiadali za własne decyzje własnym majątkiem. Jak wiadomo, istnienie takiej zależności, skłania do rozwagi i ostrożności. Tymczasem członkowie naszej RPP albo byli akademickimi bakałarzami, albo łowcami państwowych synekur, albo jednymi i drugimi jednocześnie. A wiadomo, że beneficjent państwowych synekur ewentualnie tylko podejmuje decyzje, ale nigdy nie odpowiada własnym majątkiem za ich następstwa, bo czy będą one, dajmy na to, korzystne dla gospodarki, czy katastrofalne, to pensję ma cały czas taką samą – co na ogół skłania go do pewnej niefrasobliwości. Zatem chyba nie jest sprawą przypadku, że politycy, którzy nawet prawnie są uznani za nieodpowiedzialnych i w tym zrównani z wariatami, chętnie wybierają na tego rodzaju stanowiska ludzi o podobnym co i oni doświadczeniu życiowym. W tym przypadku przyciągają się podobieństwa. Oczywiście członkowie RPP nie wyszli spod jednej sztancy, chociaż co najmniej kilku z nich nosi na sobie wyraźny ślad niechybnej ręki Leszka Balcerowicza, który u nas zażywał, a wśród salonowych dyletantów nadal zażywa reputacji podobnej do reputacji Alana Grynszpana – oczywiście w wymiarze kieszonkowym – bo wedle stawu grobla. Ale niektórzy spośród nich, jak np. Jan Winiecki, czy Zyta Gilowska, uchodzą za wolnorynkowców, podczas gdy inni – jak np. Jerzy Hausner, czy Andrzej Kaźmierczak – raczej za etatystów. Czy to będzie miało znaczenie przy rzucaniu monetą – trudno powiedzieć zwłaszcza w sytuacji, gdy nie wiemy nawet, jaki wpływ na decyzje RPP mają starsi i mądrzejsi – a pewnie mają, jak zresztą na wszystko – oprócz oczywiście trzęsień ziemi, fal tsunami, wybuchów wulkanów, powodzi lub suszy oraz katastrof kosmicznych - a cóż dopiero na państwo, którego dług publiczny rośnie w tempie co najmniej 1500, a może nawet 1700 złotych na sekundę i nie jest to wcale nasze ostatnie słowo? Jak wspomniałem, NBP jest niezależny od rządu i Sejmu i tak powinno być – chociaż sposoby zagwarantowania tej niezależności mogą być różne. Na przykład w okresie, kiedy endecy, czyli polscy nacjonaliści nie byli jeszcze narodowymi socjalistami, jakimi stali się obecnie, gwarancją niezależności banku emisyjnego od rządu była własność prywatna. Utworzony w następstwie reformy walutowej Władysława Grabskiego Bank Polski, mający przywilej emisji pieniądza, był bankiem prywatnym, w którym rząd miał zaledwie 1 procent udziałów. Oczywiście taki prywatny bank nie mógł sobie pozwolić nie tylko na tworzenie kosztownych synekur pod pretekstem uprawiania „polityki pieniężnej”, ani – przede wszystkim – na ryzyko, jakie mimo wszystko pojawia się przy rzucaniu monetą. Dlatego prof. Roman Rybarski całą „politykę pieniężną”, nad którą dzisiaj wiecuje i głosuje Rada, zawarł w jednym postanowieniu statutu Banku Polskiego. Według tego zapisu pieniądz znajdujący się aktualnie w obiegu musiał w każdej chwili mieć zabezpieczenie na poziomie 30 procent w rezerwach Banku Polskiego, tzn. w rezerwach kruszcowych, walutowych i dewizowych. Dzięki temu „polityka pieniężna” została powiązana z czynnikiem obiektywnie istniejącym i łatwo sprawdzalnym – bo stan rezerw Banku Polskiego był w każdym momencie dokładnie znany. I niewiarygodne – ale nic złego się nie stało. Teraz jednak czasy się zmieniły i takie rozwiązania nie wchodzą w grę z dwóch powodów. Po pierwsze – nie generują żadnych tłustych synekur, więc nikogo nie interesują, a po drugie – sprzeczne są z zabobonami podawanymi do wierzenia na uniwersytetach. SM