847

Wrzesień ‘39 szkołą politycznego realizmu

Tołstoj uważał, że jednostki nie odgrywają żadnej roli. (…) Po Tołstoju przyszli marksiści z ich determinizmem dziejowym. Uważali oni, że historia toczy się w określonym kierunku, ku krachowi kapitalizmu i zwycięstwu komunizmu. W takim procesie oczywiście decyzje poszczególnych jednostek niewiele mogły zmienić. Takie poglądy uważam za absurdalne - mówi w rozmowie z PCh24.pl Piotr Zychowicz, autor książki pt. „Pakt Ribbentrop-Beck”

Jak się Pan czuje jako autor książki uznanej już za kontrowersyjną? Ta książka to moja odpowiedź na pytania, które musi zadawać sobie każdy Polak. Czy II wojna światowa musiała się skończyć dla nas taką katastrofą? Czy musieliśmy utracić połowę terytorium z Wilnem i Lwowem na czele? Stracić niepodległość na pół wieku? Stracić kilka milionów obywateli, w tym naszą elitę wyrżniętą przez obu totalitarnych okupantów? Czy Warszawa musiała być zburzona? Rzetelna próba odpowiedzi na te pytania prowadzi ku wnioskom dla naszej wrażliwości historycznej niezwykle przykrym. Jedyną szansą na uniknięcie tej katastrofy było zawarcie przejściowego sojuszu z Niemcami.

Polska mogła w sobie widzieć partnera dla III Rzeszy? Czy po wojnie z Sowietami z naszym udziałem, Polska nie stałaby się jedynie narzędziem niemieckiej polityki? Polska oczywiście nie mogła być równorzędnym partnerem Niemiec. W ofercie, która została nam złożona 24 października 1938 przez Joachima Ribbentropa, było jasne stwierdzone, że jeśli Niemcy i Polska zawrą sojusz to będą konsultowały swoją politykę zagraniczną. Jest oczywiste, że jako słabszy partner to Polska by konsultowała swoją politykę z Niemcami, a nie odwrotnie. Utracilibyśmy więc w ten sposób część naszej suwerenności. Moim zdaniem utrata części suwerenności jest jednak lepsza od utraty niepodległości na rzecz dwóch najstraszniejszych totalitarnych państw istniejących w ówczesnym świecie. Jest lepsza niż dostanie się pod ludobójczą okupację, która sprowadziła na nasz naród olbrzymie cierpienia.

Co proponował nam Hitler? W pierwszej fazie wojny Niemcy chciały zaatakować Francję. Polska miała zaś zabezpieczać im tyły na wypadek, gdyby Stalinowi przyszło do głowy włączyć się do konfliktu. Po rozbiciu Francji Rzesza chciała zaatakować Sowiety i tu nasza rola miała już być ofensywna. Hitler chciał żebyśmy z nim poszli na Wschód. Ribbentrop, Goering i inni dygnitarze Rzeszy oferowali nam w zamian Ukrainę.

Jak potoczyłaby się taka wojna? Poważne kampanie toczy się na wiosnę. Gdybyśmy w połowie roku 1939 zawarli sojusz z Niemcami, kampania francuska wybuchłaby więc wiosną 1940, a kampania sowiecka wiosną 1941. Wszelkie analizy militarne przemawiają za tym, że udział 40 polskich bitnych dywizji w walkach na froncie wschodnim przypieczętowałby los imperium Stalina, władza sowiecka by się załamała. Po upadku Związku Sowieckiego II wojna światowa wcale by się jednak nie skończyła. Dopiero wówczas zaczęłaby się toczyć na wysokich obrotach. Wiemy, że Hitler planował po pobiciu bolszewików wkroczyć przez Kaukaz na Bliski Wschód i wywołać antybrytyjskie powstanie Arabów. Następnie zamierzał ruszyć na perłę imperium brytyjskiego — Indie. Taka wojna z Anglosasami pochłaniałaby coraz więcej niemieckich sił. Znając zbrodniczość Hitlera i narodowego-socjalizmu, Niemcy realizowaliby jednocześnie na sowieckich terenach okupowanych swoje obłędne plany kolonizacyjne. Skutkowałoby to powstaniem potężnego ruchu partyzanckiego. Ostatnią rzeczą, którą Hitler w tym wypadku chciałby robić to atakowanie swojego najsilniejszego sojusznika, czyli Polski. Miałby dość kłopotów na głowie.

Co dalej? W chwili, w której Niemcy zaczęliby już robić bokami, nastąpiłoby (jak to miało miejsce w rzeczywistości w przypadku większości sojuszników Hitlera) odwrócenie sojuszy. Polska powinna była zadać Niemcom cios w plecy. Nie mam więc do Becka pretensji o to, że bił się z Niemcami. Mam pretensję, że bił się z nimi za wcześnie. Wojnę z Rzeszą należało prowadzić nie w roku 1939, gdy była najsilniejsza. Ale w roku 1945 roku gdy była najsłabsza. Beck powinien był po prostu powtórzyć politykę Piłsudskiego z czasów pierwszej wojny światowej. Polska mogłaby bowiem z II wojny światowej wyjść niepodległa tylko i wyłącznie wtedy gdyby przed pokonaniem Trzeciej Rzeszy pokonany został Związek Sowiecki.

Negatywną postacią pana książki jest właśnie polski minister spraw zagranicznych, Józef Beck. Jak pan postrzega rolę jednostki w historii? Czy rzeczywiście historia potoczyłaby się inaczej, gdyby Beck podjął inną decyzję? Dyskusja o roli jednostki w historii toczy się od setek lat. Rozwodził się nad tym m.in. Tołstoj w epilogu „Wojny i pokoju”. Wybitny rosyjski pisarz uważał, że jednostki nie odgrywają żadnej roli. Historia — według niego — przypomina rzekę, mogącą robić różne zakręty, ale płynącą nieprzerwanie do morza. Po Tołstoju przyszli marksiści z ich determinizmem dziejowym. Uważali oni, że historia toczy się w określony kierunku, ku krachowi kapitalizmu i zwycięstwu komunizmu. W takim procesie oczywiście decyzje poszczególnych jednostek niewiele mogły zmienić. Takie poglądy uważam za absurdalne. Los człowieka zależy od podejmowanych decyzji. Podobnie jest z losem państw. Odpowiedź na pańskie pytanie jest więc twierdząca. Inna decyzja Becka mogła uratować Polskę.

Używa pan w swojej książce określenia „patriotyczna poprawność”. Mógłby pan je wyjaśnić? To odpowiednik politycznej poprawności, tylko stosowany przez drugą stronę. To przekonanie według którego Polacy są narodem wybranym. Zgodnie z tym przekonaniem wszystkie narody świata popełniają błędy, wszystkie dopuszczają się czynów niegodnych oprócz jednego. Oprócz narodu polskiego. Wszyscy polscy przywódcy byli mężami stanu i wielkimi postaciami historycznymi. Jakakolwiek próba krytyki podjętych przez nich decyzji – według wyznawców patriotycznej poprawności – jest herezją, zamachem na narodową godność. Ktoś, kto ośmieli się zrobić coś takiego jest faszystą, ruskim lub niemieckim agentem.

Kto w takim razie odpowiada za naszą pamięć narodową? Sprzedaż czasopism historycznych wskazuje, że Polacy interesują się historią. Mam wrażenie, że Polacy są narodem o historii niezwykle tragicznej. Na palcach jednej ręki można policzyć narody, które dostały w skórę tak mocno jak my. Ta historia jest jednak równocześnie fascynująca. Niestety w okresie komunistycznej okupacji nie można jej było swobodnie badać, nie można było o niej mówić prawdy. Wreszcie w 1989 roku, kiedy odzyskaliśmy niepodległość sytuacja ta uległa zmianie. Wreszcie można było mówić o zbrodniach komunizmu. Dominująca część establishmentu dysponująca środkami masowego przekazu stwierdziła jednak, że jest to wiedza niebezpieczna, mogąca Polakom zaszkodzić. Historia ma bowiem — według tych ludzi — tę nieprzyjemną właściwość, że może wywoływać „demony patriotyzmu”. A te mają rzekomo grozić pogromami na ulicach. Po drugie, część establishmentu podjęła obronę biografii. Swoich, swoich rodzin i swoich nowych politycznych przyjaciół, czyli postkomunistów. W efekcie starano się przekonać Polaków, że historia nie jest trendy. Że powinniśmy patrzeć w przyszłość, a nie w przeszłość. Całe szczęście podobne brednie idą wbrew zainteresowaniom i instynktowi większości naszego społeczeństwa. Ludzie mają dość pedagogiki wstydu, a la Tomasz Gross. Chcą dowiedzieć się prawdy o historii swojego kraju i swojego kontynentu. Mają dosyć wmawiania im co jest dobre, a co złe przez rozmaite „autorytety moralne”. Mają dość ciągłego wychowywania i musztrowania.

Jaką lekcję można wyciągnąć z września 1939? Wrzesień to lekcja Realpolitik. Polacy przy podejmowaniu decyzji politycznych kierują się często emocjami i chciejstwem. To nasze dwie największe przywary polityczne. Z powodów prestiżowych potrafimy wpakować się w największe tarapaty. Realia polityczne widzimy nie takimi jakie są, ale takimi jakimi chcielibyśmy je widzieć. Właśnie te przywary doprowadziły do katastrofy wrześniowej, która właściwie zakończyła się dla nas w roku 1989, bo dopiero wtedy odzyskaliśmy straconą w 1939 roku niepodległość. Długofalowe skutki Września trwają zaś do dziś. Lekcję prowadzenia odpowiedzialnej polityki zagranicznej dali nam w 1939 roku Brytyjczycy. Wojnę toczyli cudzymi żołnierzami rzucając przeciwko Hitlerowi Polaków, Francuzów, Sowietów, a w końcu Amerykanów. Winston Churchill, wielki przywódca brytyjski, a zarazem człowiek, który odegrał wyjątkowo ponurą rolę w historii Polski, powiedział kiedyś: Polacy to naród obdarzony wszelkimi zaletami oprócz zmysłu politycznego. Miał rację. Rozmawiał Łukasz Karpiel

W imię, czego Piotr Zychowicz hańbi polską historię? 23 sierpnia 2012 roku, w rocznicę paktu Ribbentrop-Mołotow, wydawnictwo „Rebis” wydało książkę pt. „Pakt Ribbentrop-Beck, czyli jak Polacy u boku III Rzeszy mogli pokonać Związek Sowiecki”. Autorem książki jest Piotr Zychowicz, urodzony w 1980 roku w Warszawie, absolwent Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarz „Rzeczypospolitej” i tygodnika „Uważam Rze”, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika „Uważam Rze Historia”, jeden z czołowych publicystów związanych z Prawem i Sprawiedliwością. Książka liczy 363 strony. Wydawca – Dom Wydawniczy „Rebis” z Poznania – słynie nie od dzisiaj z wydawania książek, które mają jeden wspólny mianownik: możliwie najbardziej negatywne spojrzenie na Rosję (ZSRR). Z tego też powodu są bardzo cenione w środowisku tzw. prawdziwych patriotów. Wydawnictwo „Rebis” w następujący sposób reklamuje na swojej stronie internetowej książkę Zychowicza: „Piotr Zychowicz konsekwentnie dowodzi (…), że decyzja o przystąpieniu do wojny z Niemcami w iluzorycznym sojuszu z Wielką Brytanią i Francją była fatalnym błędem, za który zapłaciliśmy straszliwą cenę. Zamiast porywać się z motyką na słońce, twierdzi autor, powinniśmy byli prowadzić Realpolitik. Ustąpić Hitlerowi i zgodzić się na włączenie Gdańska do Rzeszy oraz wytyczenie eksterytorialnej autostrady przez Pomorze. A następnie razem z Niemcami wziąć udział w ataku na Związek Sowiecki. 40 bitnych polskich dywizji na froncie wschodnim przypieczętowałoby los imperium Stalina. Czy w 1939 roku na Zamku Królewskim w Warszawie należało podpisać pakt Ribbentrop-Beck…?” Krótko mówiąc – dla publicysty wywodzącego się z obozu politycznego, który najmniejsze próby ułożenia stosunków z Rosją traktuje jako zdradą, Targowicę i hańbę, walka z Rosją nawet pod symbolem swastyki byłaby najczystszej wody patriotyzmem i Realpolitik. Już sam tytuł książki Zychowicza zwala z nóg, ale aby zrozumieć sens tytułu książki i jej treść trzeba bliżej przyjrzeć się osobie autora i środowisku politycznemu, z którego pochodzi. Nie jest żadnym sensacyjnym odkryciem, że część polskiej prawicy (przypisująca sobie wyłączne prawo do nazywania się prawicą, obozem patriotycznym, niepodległościowym itd.) skupiona wokół Jarosława Kaczyńskiego nie darzy sympatią Rosji – tej przeszłej, tej obecnej i tej przyszłej, jakakolwiek ona będzie. Rusofobia jest niewyczerpalnym źródłem paliwa dla tego obozu politycznego, który sam siebie określa mianem prawdziwych patriotów. Wrogość do wszystkiego, co rosyjskie od dwóch dekad cementuje siły skupione wokół prezesa PiS. Każdy kto chce choćby tylko poprawy stosunków z Rosją jest wrogiem, zdrajcą i agentem, któremu natychmiast wyszukuje się odpowiednią teczkę w archiwum IPN (patrz: casus gen. Zbigniewa Ścibor-Rylskiego). Prawdziwy patriotyzm polega bowiem na nieustannej walce z Rosją i nieustannym eksponowaniu Zbrodni Katyńskiej (od dwóch lat także „zamachu smoleńskiego”). To ciągłe polityczne eksponowanie i eksploatowanie Katynia przez prawdziwych patriotów, przy równoczesnym przemilczaniu zbrodni niemieckich i ukraińskich, stanowi – jak trafnie zauważył prof. Bogusław Wolniewicz – największą profanację pamięci ofiar Zbrodni Katyńskiej. Piotr Zychowicz – najprawdziwszy spośród prawdziwych patriotów – tak naprawdę nie dokonał w swojej książce żadnej poważnej analizy historii sprzed 73 lat. Historia nie jest bowiem dla niego jakimkolwiek punktem odniesienia, ale jedynie tłem dla poszukiwania odpowiedzi na rozterki współczesności. A kluczowym zagadnieniem współczesności jest zamordowanie na rozkaz Putina 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku prezydenta Lecha Kaczyńskiego i towarzyszących mu osób, czego Zychowicz był bezpośrednim świadkiem (zainteresowanych odsyłam do „Gazety Polskiej”). Pisząc w swojej książce o Rosji Stalina Zychowicz tak naprawdę pisze o Rosji Putina. Książka ta w rzeczywistości ma bowiem służyć przygotowaniu prawdziwych patriotów do nadchodzącej wojny z Rosją Putina, na którą Zychowicz najlepiej wybrałby się w towarzystwie Adolfa Hitlera. Problem tylko, skąd go dzisiaj wziąć? Niemniej jednak wizja wspólnej defilady patriotycznych hufców i Wehrmachtu na Placu Czerwonym w Moskwie jest bardzo pociągająca. Pozytywne i bezkrytyczne recenzje książce Zychowicza wystawili ludzie wywodzący się z tak wydawałoby się odmiennych obozów politycznych jak Andrzej Wielowieyski (środowisko „Gazety Wyborczej” i dawnej Unii Demokratycznej) oraz Rafał A. Ziemkiewicz (dawniej wielbiciel generała Augusto Pinocheta i Janusza Korwina-Mikke, obecnie wielbiciel Jarosława Kaczyńskiego). Już to daje dużo do myślenia. Poglądy zawarte w książce Zychowicza nie są nowością i nie są to jego poglądy. Głosił je przez 20 lat prof. dr hab. Piotr Paweł Wieczorkiewicz (1948-2009), który po wieloletniej działalności w szeregach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (był jej członkiem w latach 1971-1989, a pod koniec lat 70. był sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego) przystał w okresie wielkiego przełomu 1989 roku do szeregów prawdziwych patriotów. Żeby jako były komunista móc się wśród prawdziwych patriotów uwiarygodnić, prof. Wieczorkiewicz musiał wymyślić coś oryginalnego, coś co prawdziwym patriotom bardzo się spodoba. I wymyślił. Wymyślił, że w 1939 roku Polska powinna zawrzeć sojusz nie z wiarołomną Francją i Anglią przeciw Hitlerowi, ale z Hitlerem przeciw ZSRR (Francja i Anglia jakoś mu tu już dziwnie umknęły z międzynarodowej konstelacji). Następnie wojska niemieckie i polskie ruszyłyby przeciw ZSRR i rozbiły komunizm w proch i w pył, by zakończyć to wszystko wspólną paradą zwycięstwa na Placu Czerwonym w Moskwie (odbieraną przez Hitlera i marszałka Rydza-Śmigłego). Po zwycięskiej wojnie Niemiec i Polski z ZSRR Hitler by umarł, a nazistowskie Niemcy by się ucywilizowały (skąd taka pewność?) i wszyscy żyliby szczęśliwie w zjednoczonej Europie bez tej cholernej Rosji (Wieczorkiewicz nie wyjaśniał co by się z nią stało, ale można się domyśleć). Nie jestem pewien czy Zychowicz był studentem prof. Wieczorkiewicza, ale nawet jeżeli nim nie był, to musiał się ze swoim mentorem zetknąć podczas studiów historycznych na Uniwersytecie Warszawskim. W swojej książce Zychowicz powiela wszystkie główne tezy głoszone publicznie przez prof. Wieczorkiewicza. Sojusz z Wielką Brytania i Francją był niewiele wart (skąd niby władze II Rzeczypospolitej mogły to z góry wiedzieć?) i dlatego należało wejść na drogę „Realpolitik”: oddać Niemcom Wolne Miasto Gdańsk i eksterytorialną autostradę na Pomorzu oraz podpisać 23 sierpnia 1939 roku pakt Ribbentrop-Beck na Zamku Królewskim w Warszawie. Tutaj już Zychowicz i Wieczorkiewicz nie chcą zauważyć, że Hitlerowi chodziło nie tylko o Wolne Miasto Gdańsk i eksterytorialną autostradę przez polskie Pomorze do Prus Wschodnich, ale o całe Pomorze, Wielkopolskę i Górny Śląsk. Dobrze wiedzieli o tym przywódcy II Rzeczypospolitej i dlatego propozycji Hitlera nie przyjęli. Zychowicz i Wieczorkiewicz nie zauważyli również, że skutkiem paktu Ribbentrop-Beck niekoniecznie byłaby wojna Polski u boku Niemiec przeciw ZSRR. Jest bardzo prawdopodobne, że Wojsko Polskie u boku Niemiec musiałoby najpierw wykrwawiać się we Francji. Wątpić bowiem należy, że do Niemiec hitlerowskich przyłączyłaby się Wielka Brytania (oddając Hitlerowi połowę swojego imperium i akceptując niemiecką dominację na kontynencie, czego nigdy nie akceptowała). Najprawdopodobniej doszłoby wtedy do sojuszu Londynu z Moskwą, a jeśli tak to przyłączyłby się do niego i Paryż (a w dalszej perspektywie Waszyngton). Skutkiem paktu Ribbentrop-Beck byłoby więc powstanie koalicji antyhitlerowskiej. Takiej samej jak ta, która powstała w 1941 roku – złożonej z komunistycznego Związku Radzieckiego i kapitalistycznych mocarstw zachodnich, które pod żadnym względem nie godziły się na akceptację nazizmu. To z tą koalicją, a nie tylko z samym ZSRR, musiałaby walczyć Polska u boku III Rzeszy. Wcale nie jest pewne, że rezultat tej wojny byłby zwycięski dla sygnatariuszy paktu Ribbentrop-Beck. Wreszcie Zychowicz i Wieczorkiewicz nie zauważyli takiego drobiazgu jak stosunek Hitlera do Żydów i Holokaust. Jest to o tyle zabawne, że pan Zychowicz był animatorem kampanii przeciwko używaniu określenia „polskie obozy koncentracyjne”, za co Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przyznało mu specjalną nagrodę. Właśnie dzięki sojuszowi z Hitlerem „polskie obozy koncentracyjne” istniałyby naprawdę, ponieważ Polska zostałaby wciągnięta do realizacji hitlerowskiego planu zagłady Żydów (tak samo jak Węgry, Słowacja, Francja Vichy, Chorwacja i inni satelici III Rzeszy). W związku z wywodami Zychowicza opartymi na poglądach śp. prof. Wieczorkiewicza nasuwają mi się trzy zasadnicze refleksje:

1. Ceną za sojusz Niemcami hitlerowskimi byłoby niewątpliwie oddanie im Pomorza, Wielkopolski i polskiej części Śląska. Ani Zychowicz, ani Wieczorkiewicz nie wyjaśnili, co by się stało z Polakami tam mieszkającymi. Musieliby przymusowo stać się Niemcami? Zostaliby wysiedleni do Polski? A może zniknęliby w jakiś inny sposób, bo Hitler na pewno nie pozwoliłby im mieszkać w z założenia czystej rasowo III Rzeszy. Oczywiście argumentacja panów Zychowicza i Wieczorkiewicza jest taka, że w zamian za jedną trzecią terytorium przekazaną Niemcom Polska otrzymałaby nabytki na Wschodzie. Nie zauważają jednak takiego drobiazgu jak nacjonalizm ukraiński. Zapewne nacjonaliści ukraińscy też chcieliby wziąć udział w paradzie zwycięstwa w Moskwie razem z wojskami niemieckimi i polskimi. Najprawdopodobniej w zamian za to otrzymaliby od Hitlera wymarzone państwo ukraińskie. Polsce zatem pojawiłby się konkurent do podziału łupów na Wschodzie, konkurent tym bardziej przykry, że nieprzejednanie wrogi. Nie jest zatem takie pewne czy te łupy na Wschodzie rzeczywiście by były. A jeśli nie, to co by było? Terytorium pomiędzy Łodzią a Brześciem? Taki polski rezerwat. A jak by się ułożyły stosunki w powojennej, zdominowanej przez Niemcy hitlerowskie Europie? Ja osobiście wątpię w mniemanie prof. Wieczorkiewicza, że Niemcy hitlerowskie weszłyby na drogę demokratyzacji. Obawiam się, że raczej mogłyby wejść na drogę realizacji Generalnego Planu Wschodniego, który przewidywał wysiedlenie Polaków do Syberii Zachodniej. Redaktor Zychowicz powinien wiedzieć, jakie zamiary odnośnie Słowian przedstawił Hitler np. w „Mein Kampf”. Jak nie wie, to niech sobie przeczyta.

2. Co by było gdyby jednak III Rzesza i Polska nie pokonały Związku Radzieckiego, wspartego przez mocarstwa zachodnie? Nietrudno się domyśleć. Wtedy w 1945 roku nie byłoby nie tylko ziem wschodnich, ale także ziem zachodnich. Kto wie czy mocarstwa zwycięskiej koalicji antyhitlerowskiej w ogóle pozwoliłyby Polsce istnieć. Polska zostałaby obarczona winą za wywołanie wojny i odpowiedzialnością za zagładę Żydów, która dokonałaby się na jej terytorium i przy jej współudziale. W najlepszym wypadku Polska – okryta wieczną hańbą współsprawcy Holokaustu – zostałaby zdegradowana do roli pozbawionego znaczenia małego państewka pod polityczną kuratelą zwycięskich mocarstw lub tylko mocarstwa ze Wschodu. Wówczas cały świat dałby Stalinowi całkowicie wolną rękę wobec Polski i Polaków. Można sobie wyobrazić, że w ramach zemsty i słusznej kary za napaść razem z Niemcami na ZSRR Stalin przeprowadza zagładę części lub nawet całości populacji Polski przy całkowitej akceptacji ze strony opinii międzynarodowej. Tak, panie Zychowicz. Gdyby 23 sierpnia 1939 roku zamiast paktu Ribbentrop-Mołotow podpisano pakt Ribbentrop-Beck, to być może nie miałby kto dzisiaj mówić po polsku. A poza tym nie rozumiem panie Zychowicz dlaczego towarzystwo arcypatriotyczne zgromadzone wokół Jarosława Kaczyńskiego miało w 2005 roku pretensje do śp. Józefa Tuska (1907-1987), że służył w Wehrmachcie, skoro teraz uważacie, że należało z Wehrmachtem zdobywać Moskwę w ramach Realpolitik.

3. Polska jednak nie była sojusznikiem III Rzeszy. Jako pierwsza stawiła hitleryzmowi samotny opór, walczyła na wszystkich frontach, jako jedyny kraj okupowany przez Niemcy nie miała kolaboracyjnego rządu, nie wzięła udziału w Holokauście, jako pierwsza informowała świat o zagładzie Żydów przez Niemcy i zrobiła najwięcej dla ratowania eksterminowanych Żydów, miała największą obok jugosłowiańskiej podziemną armię w okupowanej Europie, pod koniec wojny miała też czwartą, co do wielkości regularną armię spośród państw koalicji antyhitlerowskiej. Niezależnie od oceny politycznych rezultatów drugiej wojny światowej wszystko to jest naszą chlubą, z której musimy być dumni i którą musimy chronić. Z Polski musi iść do świata stały przekaz: my zachowaliśmy się podczas drugiej wojny światowej najbardziej godnie, ponieśliśmy ogromne starty, sami staliśmy się ofiarą ludobójstwa ze strony Niemiec, ZSRR i nacjonalizmu ukraińskiego. Tymczasem książka Zychowicza ten przekaz łamie. Ta książka hańbi polską historię, ponieważ jest wodą na młyn wszelkiej maści Grossów, którzy od lat próbują dowodzić, że było inaczej, że Polacy byli rzekomo współsprawcami Holokaustu. Teraz Gross i spółka będą mogli powiedzieć: patrzcie, sami Polacy piszą, że sojusz z Hitlerem był dla nich najlepszym rozwiązaniem. Jeżeli pan Zychowicz chce się koniecznie bawić w historical-fiction, to można sobie przecież wyobrazić jeszcze inne rozwiązanie: Polska zawiera w 1939 roku sojusz z ZSRR przeciw Niemcom. Ceną za to jest utrata suwerenności i ziem wschodnich oraz granica zachodnia na Odrze i Nysie Łużyckiej – czyli rezultat dokładnie taki sam jak w 1945 roku. Ale nie ma Katynia i sześciu lat okupacji. Oczywiście pan Zychowicz z wiadomych względów czegoś takiego sobie nie wyobrazi, a każdego kto by próbował sobie to wyobrazić zidentyfikuje jako pachołka Rosji, zaprzańca, targowiczanina i agenta, któremu trzeba zlustrować teczkę w IPN. Niemniej jednak należy zauważyć, że był w 1939 roku w Polsce człowiek, który całkiem poważnie rozważał możliwość sojuszu z ZSRR przeciw Niemcom. Tym człowiekiem nie była bynajmniej Wanda Wasilewska, ale podpułkownik dyplomowany Stefan Mossor (1896-1957), późniejszy generał i dowódca operacji „Wisła”, która w 1947 roku położyła kres zbrodniczej działalności nacjonalizmu ukraińskiego w Polsce. W marcu 1939 roku ppłk S. Mossor złożył szefowi Sztabu Głównego „raport o położeniu strategicznym”, w którym uważał za konieczne „przygotowanie baz dla lotnictwa radzieckiego w rejonie Brześcia i przewidzenie przemarszu sił radzieckich przede wszystkim przez północną Polskę do uderzenia na Prusy Wschodnie”. Jedynym rezultatem tego raportu było usunięcie ppłk. S. Mossora z Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Nie mogę się oprzeć także refleksji, że absolwent historii Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Zychowicz jest bardzo słabo wyedukowany historycznie. Gdyby, bowiem był lepiej wyedukowany, to wiedziałby, dlaczego w 1939 roku nie była możliwa Realpolitik polegająca na sojuszu niemiecko-polskim. Nie była możliwa z trzech powodów.

Po pierwsze, dlatego, że Niemcy hitlerowskie widziały Polskę w roli swojego satelity, a nie sojusznika. Taki był w istocie sens propozycji złożonych przez Hitlera władzom polskim pod koniec 1938 i na początku 1939 roku. To nie były propozycje partnerstwa politycznego, ale wasalizacji. Ponadto Niemcy hitlerowskie miały na Wschodzie tylko jeden cel: podbój i eksploatację, o czym boleśnie przekonali się nacjonaliści ukraińscy, którzy 30 czerwca 1941 roku proklamowali swój „rząd” we Lwowie. Zamiast na politycznych salonach Bandera i jego towarzysze wylądowali w KL Sachsenhausen. Tam zapewne prędzej czy później wylądowaliby też członkowie władz polskich, które poszłyby na współpracę z Niemcami hitlerowskimi. Zgoda na sojusz z III Rzeszą byłaby zgodą na bezwarunkową kapitulację i oddanie Polski Hitlerowi.

Po drugie, Rydz-Śmigły, Beck i Mościcki w przeciwieństwie do Zychowicza i Wieczorkiewicza doskonale rozumieli istotę hitleryzmu. Rozumieli, że zgoda na sojusz z Hitlerem będzie oznaczała nie tylko oddanie Niemcom ziem zachodnich i polityczną wasalizację, ale również faszyzację i nazyfikację Polski ze wszystkimi konsekwencjami. A wśród tych konsekwencji (oprócz terroru wobec środowisk niefaszystowskich) byłoby także odsunięcie od władzy sanacji i zastąpienie jej czysto kolaboracyjnym, faszystowskim i marionetkowym rządem.

Po trzecie, wreszcie na sojusz z Niemcami hitlerowskimi nie było zgody ze strony wszystkich sił politycznych i społeczeństwa II Rzeczypospolitej. Władze sanacyjne miały świadomość, że wejście na drogę współpracy z Niemcami hitlerowskimi grozi poważnym kryzysem politycznym w kraju. Czy to się panu Zychowiczowi podoba czy nie, Polacy żyjący przeszło 70 lat temu nie byli faszystami i ja nie mam do nich o to pretensji. Środowisko proniemieckie (ale już pytanie czy profaszystowskie) było w Polsce bardzo słabe. Jedynym jego znaczącym reprezentantem był Władysław Gizbert-Studnicki (1867-1953). Już po klęsce wrześniowej składał on Niemcom różne propozycje politycznej współpracy, w tym polsko-niemieckiego sojuszu przeciw ZSRR. Jak głęboko gardzili nim hitlerowcy świadczy poniższy cytat z raportu sporządzonego w 1940 roku przez szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy Reinharda Heydricha dla ministra propagandy Rzeszy Josepha Goebbelsa. Heydrich pisał o Studnickim następująco: „Zachowanie się Studnickiego w stosunku do Ministra Rzeszy, dr. Goebbelsa i do Ministerstwa Propagandy wytłumaczyć się daje, w pierwszej linii jego śmiesznym idee-fixe. Wierzy on, że będzie w przyszłości odgrywał jeszcze wielką rolę polityczną i z tego powodu, bardzo często, również w stosunku do najwyższych osobistości, przykuje ton krańcowego „ważniactwa”. Trzeba dodać, że Studnicki posiada bardzo niedokładną znajomość języka niemieckiego i z tego powodu używa często zwrotów, z których implikacji zupełnie nie zdaje sobie sprawy” („Władysław Studnicki w świetle dokumentów”, w: W. Studnicki, „Pisma Wybrane”, Toruń 2001, t. IV, s. 191-192). Ten cytat dedykuję wszystkim tym polskim politykom, którzy wieszają się u berlińskich, brukselskich i waszyngtońskich klamek twierdząc, że jest to partnerstwo polityczne. Należy sobie na koniec zadać pytanie, w imię, czego pan Zychowicz hańbi polską historię? W tym szaleństwie jest metoda. Moim zdaniem książka ta jest kolejnym kamieniem rzuconym przez obóz polityczny Jarosława Kaczyńskiego w kierunku Rosji oraz obozu rządzącego w Polsce, który próbuje jakoś ułożyć (nie wnikam czy prawidłowo) trudne stosunki polsko-rosyjskie. W Rosji ta książka zostanie odebrana, jako dowód na polskie nieprzejednanie i zaciekłą antyrosyjskość. Jeżeli Zychowicz w swoich historycznych rozważaniach nie widzi nic moralnie nagannego w hipotetycznym sojuszu Polski z Niemcami hitlerowskimi w 1939 roku, to jest to wyraźna aluzja, że hipotetyczny rząd PiS będzie gotów zrobić przeciwko Rosji wszystko z kimkolwiek. W tej sytuacji redakcję „Gazety Polskiej” nie powinno dziwić, że wojska rosyjskie ćwiczą na terenie Białorusi hipotetyczne uderzenie na Polskę taktyczną bronią jądrową. Książka Zychowicza jest wyrazem tej samej głębokiej myśli politycznej, która 13 maja 2006 roku zawiodła Lecha Kaczyńskiego na uroczystości do Pawłokomy. Wśród towarzystwa, z którym „pojednywał” się tam i bratał śp. Prezydent znajdował się m.in. banderowski pseudohistoryk i były członek UPA Petro Josyf Poticznyj. Lech Kaczyński spokojnie wysłuchał jego interesującego przemówienia, a następnie podał mu rękę i przyjął jego zafałszowaną publikację na temat wydarzeń w Pawłokomie 3 marca 1945 roku. Pytanie tylko czy ludzie kierujący się autentycznym patriotyzmem i słusznie zatroskani o stan kraju pod rządami liberalnymi powinni angażować się na rzecz obozu politycznego hołdującego takiej myśli politycznej. Bohdan Piętka

Rosyjscy konserwatyści gotowi do współpracy z Polakami – rozmowa z metropolitą Wołokołamskim Hilarionem Poniżej zamieszczamy fragmenty bardzo ważnego wywiadu jakiego metropolita Wołokołamski Hilarion udzielił tuż przed wizytą Cyryla I w Polsce. Hierarcha prawosławny mówi w nim o wspólnej walce Polaków i Rosjan z antycywilizacją zachodnią.

Czy Kościoły obu krajów mogą dzisiaj sprzyjać umocnieniu stosunków Rosjan i Polaków? - Na przestrzeni wielu wieków chrześcijaństwo jest religią dominującą w Rosji i w Polsce, w znacznej mierze określa ono system wartości i sposób życia w naszych krajach. Większość Rosjan znajduje wsparcie duchowe w Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, a przeważająca część Polaków – w polskim Kościele katolickim. Okoliczność ta wymaga od naszych Kościołów uczestnictwa w życiu społecznym. Ludzie widzą przecież w Cerkwi siłę autorytetu, słyszeć chcą jej zdanie w całym szeregu kwestii. Rosjanie i Polacy mają wspólną wielowiekową historię. Wyszliśmy z jednej rodziny słowiańskiej, jesteśmy sąsiadami, wyznajemy wiarę chrześcijańską. Stosunki nasze nie zawsze charakteryzował rozwój postępujący, były w nich momenty ciężkie i dramatyczne. Niestety, ostatnie właśnie epizody dominują w naszej pamięci historycznej, stają się przedmiotem zwiększonej uwagi niektórych sił społecznych i dziennikarzy. Głęboko jestem przeświadczony o błędności tej tendencji. Jako krewniacy i chrześcijanie powinniśmy zmierzać ku sobie z sercem otwartym. Takiemu właśnie zmierzaniu ku sobie sprzyjać mogą wspólnoty religijne. Cerkiew nie skłania się ku koniunkturalizmowi, nie wyraża interesów jakiejkolwiek grupy politycznej. Jej posłannictwo jest niezmienne – nieustające głoszenie prawd ewangelicznych, nakazanych przez Jezusa Chrystusa. A zawarte w Piśmie Świętym ideały, bliskie są dowolnemu człowiekowi o dobrej woli, niezależnie od tego, czy jest on wierzącym czy nie. Są to pokój, miłość, wybaczenie wzajemne. Cerkiew, wykorzystując posiadane zasoby (misję pasterską i służbę społeczną) sprzyja temu, aby kategorie wspomniane określały stosunki między ludźmi i narodami. Patriarchat Moskiewski i polski Kościół katolicki poczyniły już konkretne kroki po temu, aby pomóc umocnieniu związków rosyjsko-polskich. W pierwszym rzędzie mam na uwadze wspomniany już apel do narodów Rosji i Polski, przygotowany przez nasze Kościoły. Dokument ten wyraża wspólne nasze podejście chrześcijańskie do stosunków rosyjsko-polskich.

Polska jest jedną z głównych ostoi katolicyzmu w Europie. Czy wizytę Patriarchy w tym kraju można również traktować, jako pewien sygnał dla Watykanu, w tym w kontekście dyskusji na temat perspektywy spotkania się Biskupa Rzymu i Patriarchy Moskwy oraz Wszechrusi? - Świątobliwy Patriarcha odwiedza Polskę przede wszystkim na zaproszenie Jego Eminencji Metropolity Sawy, Patriarchy Polskiego Kościoła Prawosławnego, składając w ten sposób bratnią wizytę w innej terytorialnie Cerkwi Prawosławnej. Niemniej jednak, w danym przypadku ważną okolicznością jest również fakt, że Polska to kraj w przeważającej mierze katolicki, większość jej ludności należy do Kościoła katolickiego. Oczywiście, aspekt ten nadaje wizycie patriarchy szczególnego charakteru, tym bardziej, że są to w ogóle pierwsze w historii odwiedziny Polski przez zwierzchnika Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. I, jak wiadomo, Jego Świątobliwość spotka się z Prezydium Konferencji Episkopatu Katolickiego Polski i wspólnie z jej Przewodniczącym arcybiskupem Józefem Michalikiem podpisze wspólne posłanie do narodów Rosji i Polski.

Można powiedzieć, że wizyta patriarchy w Polsce ma na celu również sprzyjanie rozwojowi dialogu z Kościołem rzymsko-katolickim tego kraju i pojednaniu narodu rosyjskiego i polskiego, które przeżyły w przeszłości okresy wrogości wzajemnej i braku zrozumienia.

Jak ocenia metropolita kroki Polski w zakresie obrony korzeni chrześcijańskich Europy? - Dobrze wiemy, że członkowstwo w Unii Europejskiej wiąże się czasami z parciem politycznym ze strony organów kierowniczych tej organizacji. Czasami pod hasłami wolności, równości i niedyskryminacji – instytucje europejskie usiłują forsować modele postępowania niezgodne z chrześcijańskimi wyobrażeniami o moralności. Przykład najbardziej jaskrawy – kwestia legalizacji małżeństw reprezentantów mniejszości seksualnych. Liczne państwa UE zrównały już rodzinę tradycyjną z niezgodnym z naturą ludzką współżyciem ludzi jednej płci. Przy pomocy wpływów europejskich przepchnięte zostało w Mołdawii tak zwane ustawodawstwo antydyskryminacyjne. Mamy nadzieję, iż Polska, w ramach Unii Europejskiej, zdoła obronić swoje wyobrażenia o wartościach tradycyjnych. Zatroskanie Polski rozumie wielu wiernych prawosławnych w Rosji i już teraz gotowi są oni współpracować z polskimi organizacjami konserwatywnymi.

www. pravmir.ru Tłumaczył Henryk B. Tymiński Łódź

Co jednoczy Polskę i RosjęOd redakcji: poniżej prezentujemy znakomitą analizę rosyjskiego politologa Olega Niemenskiego. Zgadzając się w wieloma jego tezami nie zgadzamy się z jedną – przypisuje on poglądy rusofobiczne opcji konserwatywno-prawicowej, co nie jest prawdą. Pisaliśmy o tym nie raz, także w oświadczeniu kilku środowisk narodowych i konserwatywnych. Mimo tego zastrzeżenia – uważamy, że to jedna z lepszych analiz na temat stosunków polsko-rosyjskich, jaka ukazała się w ostatnich latach. Tytuł pochodzi od redakcji Myśli Polskiej.

Wizyta patriarchy Cyryla w Polsce 16-19 sierpnia – jest wydarzeniem niewątpliwie o znaczeniu historycznym. Przenosi ona kontekst ogłoszonej „normalizacji” polsko- rosyjskiej z problemów i historii stosunków międzypaństwowych Rosji i Polski do sfery o skali znacznie większej. Są to zarówno stosunki pomiędzy naszymi kościołami i w ogóle pomiędzy prawosławiem i katolicyzmem, a poza tym – co jest szczególnie ważne – stosunki pomiędzy Polską i Rusią. Świątobliwy Patriarcha Moskiewski i Wszechrusi jest przecież reprezentantem nie tylko Rosji, lecz i całej historycznej ziemi ruskiej, kanonicznego terytorium Cerkwi Ruskiej. Zresztą w prasie polskiej starali się nie nazywać patriarchy przy pomocy jego tytułu oficjalnego, w zasadzie określając go jako „patriarchę rosyjskiego”, „patriarchę Moskwy”, „patriarchę Rosji”. Dla obu jednak stron tego spotkania na najwyższym poziomie charakter jego był w pełni zrozumiały. I w tym, znacznie szerszym kontekście, problematyka stosunków rosyjsko- polskich ma zarówno dużą historię, jak i dużą głębię oraz dużą wagę. Jeżeli przełączylibyśmy się z płaszczyzny naszych stosunków międzypaństwowych, których przeszłość jest z obu stron skomplikowana i pełna sprzeczności i spojrzelibyśmy na historię rosyjsko-polskich stosunków wyznaniowych, to trudno jest nie zgodzić się z tym, że to właśnie polski katolicyzm był przez wiele setek lat agresorem na ziemiach ruskich. Nawiasem mówiąc arcybiskup Józef Michalik jest Metropolitą Przemyskim – tego samego staroruskiego miasta Przemyśla, które zagarnięte zostało przez Polaków w wieku XIV i później – do wieku XVIII, był częścią Województwa Ruskiego w składzie Polski. W tym kontekście odwiedzenie Polski przez Patriarchę Moskiewskiego i Wszechrusi, które miało miejsce po raz pierwszy w historii – jest mocnym krokiem dobrej woli. Trafna jest również data wizyty: jest to rok rocznicy dwóch pobytów polskich zdobywców w Moskwie – w roku 1612 i w roku 1812 (kiedy to, jak lubią Polacy podkreślać, jako pierwsi z armii Napoleona do miasta weszli właśnie polscy ułani). To wszystko stanowi bardzo dobre tło historyczne wizyty patriarchy. I to jest też bardzo ważne, że jako pierwsza miała miejsce wizyta rosyjskiego hierarchy: w historii krok ten pozostanie jako inicjatywa  Cerkwi  Rosyjskiej. Mimo, iż od strony polskiej organizacja tego spotkania na pewno wymagała decyzji jeszcze trudniejszych i bardziej odważnych. Stosunki polsko-rosyjskie znajdują się w stanie nowym i nader chwiejnym. O ile jeszcze kilka lat temu (przed rokiem 2009) w polskiej klasie politycznej generalnie panowała zgoda co do wszystkich podstawowych aspektów „polityki wschodniej”, to teraz jest ona ostro podzielona. Cele strategiczne pozostają te same i w dalszym ciągu są one ogólnie uznane, jednak jeśli chodzi o taktykę konstruowania z Rosją stosunków średniookresowych pojawiły się poważne sprzeczności. Co więcej, po katastrofie lotniczej z 10 kwietnia roku 2010 przerodziły się one w prawdziwą konfrontację, dzielącą społeczeństwo polskie mniej więcej na pół. Pierwotnie była to rozbieżność w podejściu do polityki wschodniej między dwoma podstawowymi partiami – Platformą Obywatelską  i Prawem i Sprawiedliwością. Ma ona zresztą dość poważne podstawy ideologiczne i dawne korzenie historyczne, związane z dwoma tradycjami mesjanizmu polskiego – starszą „jagiellońską” i wyzwoleńczą, którą zapoczątkowali polscy romantycy pierwszej połowy wieku XIX. A teraz nie jest to już zwykła rozbieżność pomiędzy dwiema (kiedyś bardzo sobie bliskimi) partiami: podzieliła ona wszystkich Polaków, ze zwolennikami całkowicie odmiennych sił politycznych łącznie. W kwestii stosunków z Rosją bliskimi liberalno-konserwatywnej Platformie Obywatelskiej, reprezentującej teraz linię „jagiellońską” – stały się ruchy lewicowe (tzw. „postkomunistyczne”), podczas gdy Prawo i Sprawiedliwość stała się reprezentantem wszystkich sił prawicowo-konserwatywnych. A główna tutaj rozbieżność polega na odpowiedzi na pytanie, czym jest Rosja. Albo jest to potencjalnie kraj europejski, do którego możliwe jest stosowanie taktyki zbliżania, wciągania, uczenia „podstaw demokracji zachodniej”, nawet gdyby miało to polegać na przemierzaniu długiego dystansu. Czyli na taktyce, która we współczesnej politologii zachodniej nosi miano „europeizacji”. Dla Polski historycznie odnosi się ona jeszcze do późnośredniowiecznych planów kolonizacji Rosji i wprowadzenia w niej greko-katolicyzmu. Albo jest to kraj, reprezentujący cywilizację z istoty swej antyeuropejską, stosunki, z którym mogą być opisywane jedynie w kategoriach wrogiej konfrontacji. Wtedy ich głównym celem jest maksymalne zmniejszenie jej wpływu na zagranicę, izolacja, oraz wyzwolenie spod jej władzy wszystkich narodów nierosyjskich i regionów nielojalnych wobec Moskwy. Podejście takie właściwe jest dla polskich sił prawicowo-konserwatywnych. Tragiczne wydarzenie z kwietnia roku 2010 wysunęło te stare rozbieżności ideowe na plan pierwszy, co więcej – umieściło je w centrum życia politycznego i społecznego, zanurzając społeczeństwo polskie w konfrontacji wewnętrznej o coraz większym natężeniu i wzajemnej nienawiści. Dla prawicy oficjalna linia polityczna ukierunkowana na normalizację stosunków z Rosją wydaje się teraz otwarcie zdradziecką, co więcej – podejrzewa ona kierownictwo Platformy Obywatelskiej o uwikłanie w spisek z Moskwą mający na celu świadome usunięcie prezydenta Lecha Kaczyńskiego i „elity narodu polskiego” w roku 2010. Właściwe tym siłom demonizowanie Rosji i świadome odgrzewanie atmosfery walki wyzwoleńczej zrodziło w sympatyzującej z nią części społeczeństwa atmosferę dziewiętnastowiecznych powstań polskich, co przejawia się nie tylko w wymogu „nie siadania przy stole negocjacyjnym z wrogiem”, lecz i w maniakalnym poszukiwaniu zdrajców i wrogich agentów. Zaliczani są teraz do nich wszyscy oponenci polityczni ze strony lewej a w pierwszej kolejności partia rządząca, prezydent i premier kraju.

Katastrofa lotnicza z roku 2010 w sposób istotny zmieniła nastawienia w społeczeństwie polskim. Konserwatywna jego część jeszcze mocniej przesunęła się na prawo. Co więcej, pojawił się fenomen tzw. „religii smoleńskiej”. Jej wyznawcy nie są w sposób prosty przekonani o tym, że katastrofa lotnicza została świadomie zaplanowana, że była to „operacja KGB Putina”, w której udział wziął również dążący do usunięcia oponenta politycznego premier Donald Tusk. Właściwe im są poglądy, odradzające w postaci najbardziej radykalnej stare modele percepcji Polski jako „Chrystusa narodów”, który zjawił się w świecie, aby dać wolność narodom i zmuszonego do składania z siebie ofiary pokutnej w walce z Rosją. Rosja jako „Imperium zła” okazuje się być tym wrogiem, walka z którym jest wartościowa sama w sobie i opisywana jest w języku teologii katolickiej. Lech Kaczyński to ucieleśnienie misji historycznej Polski, przez ruskich ukrzyżowany na krzyżu-samolocie. Sama zaś katastrofa wiąże się z szeregiem całym proroctw i dat sakralnych, wskazujących symbolicznie na jej ogólnoświatowe znaczenie historyczne i duchowe. Nie mniej niż 10 procent Polaków okazało się być zagorzałymi wyznawcami tej „religii smoleńskiej”, a generalnie podziela ją nie mniej niż jedna czwarta społeczeństwa polskiego, przy czym w najróżniejszych warstwach społecznych i regionach. Pojawiać się zaczęła nawet swoista obrzędowość: święte garści ziemi z miejsca katastrofy, szczapy z drzew (nawiasem mówiąc o wątpliwej autentyczności), kawałki fragmentów z katastrofy itp., które umieszczane są w kościołach przy świętych obrazach. W niektórych miejscowościach zaczęły pojawiać się modele samolotu wykonane z drewna i brezentu, betonu lub innych dostępnych materiałów (nazywa się je pomnikami lub po prostu pamiątkowymi dekoracjami, zewnętrznie przypominają one jednak święte makiety samolotów w kulcie cargo), wokół których ustawiane są świece, krzyże, realizowane są nader oryginalne dla świata katolickiego obrzędy. Malutkie modeliki samolotów zaczęto nawet umieszczać w szopkach świątecznych. Zrozumiałe jest, że to wszystko rodzi nader niejednoznaczny stosunek ze strony kierownictwa Kościoła, jednak kapłani w parafiach nierzadko są skłonni nie tylko do wspierania tej histerii, lecz stają również na jej czele. I mimo, iż w prasie coraz częściej wskazuje się na heretycki charakter takiego zjawiska, to stało się ono jednak nader wpływowym i w znacznej mierze tworzy tło ideowe polskiego życia społecznego. Nigdy poziom rusofobii nie był tutaj tak wysoki jak teraz. Wielu jest przekonanych, że walka z Moskwą wstąpiła w stadium decydujące – „albo oni nas, albo my ich”. Dla Rosji są to nowe warunki dla stosunków z Polską. Kolejność tych wydarzeń (zainicjowanie przez Platformę Obywatelską polityki „normalizacji stosunków z Rosją” i katastrofa lotnicza z roku 2010) rozbiła jednolitą uprzednio polską klasę polityczną. O ile wcześniej polityka Polski była dość określona i można było modelować linię strategiczną stosunków z nią, to teraz dwa obozy polityczne tego kraju proponują zasadniczo odmienny charakter stosunków, wyraźnie różniący się od poprzedniego. Z jednej strony jest to propozycja normalizacji i pragmatycznej współpracy ( i w okresie sprawowania władzy przez Platformę Obywatelską, co nieco udało się już w tym kierunku zrobić). Z drugiej strony – orientacja na stosunki maksymalnie skonfliktowane, na otwartą konfrontację, propagowanie nowej zimnej (a może i wręcz gorącej) wojny z Rosją. Przy czym raczej nie można liczyć na to, że w Polsce władzę sprawować będzie zawsze Platforma Obywatelska – ona już i tak długo, jak dla kraju demokratycznego, tę władzę utrzymuje. A jedna dla niej alternatywa polityczna, realnie mająca szansę sprawowania władzy – to Prawo i Sprawiedliwość . Tak więc zdecydowanie czynników oficjalnych Rosji co do budowania „normalnych” a nawet „pojednawczych” stosunków z Polską jest związane z ogromnym ryzykiem.W wyniku wyborów wcześniej czy później do władzy dojść mogą te siły polityczne, które od razu i z rozpędu zniszczą wszystkie osiągnięcia poprzedniej linii, a znaczną poprawę sytuacji Polski dzięki niej osiągniętą (zarówno w stosunkach z Rosją jak i wewnątrz wspólnoty zachodniej), wykorzystają do konfrontacji z nią. Z tak mocną i otwartą wrogością ze strony jakiegokolwiek z dużych krajów europejskich Rosja jeszcze się nie zderzała. Jest niewątpliwe, że gdyby ukształtowała się taka właśnie sytuacja, to kontakty Rosji z całym Zachodem mogłyby bardzo mocno ucierpieć. W efekcie politykę „wyboru strategicznego” realizować trzeba w warunkach braku jakiejkolwiek gwarancji dla samej możliwości jego realizacji w przyszłości. Już teraz socjolodzy informują o silnym spadku notowań lidera Platformy Obywatelskiej i premiera kraju D. Tuska. W tej sytuacji podstawowym przedmiotem zainteresowania staje się maksymalne odkładanie zmiany władzy w Polsce do czasu, gdy będzie możliwe, iż konfiguracja sił politycznych mocno się zmieni (co już nie raz się tutaj zdarzało w okresie postkomunistycznym) i osłabnie napięcie konfrontacji wewnętrznej, doprowadzając życie polityczne i społeczne Polski do stanu  bardziej stabilnego. Tylko wtedy będzie nadzieja, że wybór połowy społeczeństwa polskiego stanie się stabilnym wyborem większości. I w tym właśnie kontekście, spotkanie przywódców Kościołów, które miało właśnie miejsce, ma bardzo duże znaczenie. Polska opinia publiczna traktowała jako normę to że Kościół polski jest sojusznikiem obozu prawicowo-konserwatywnego. Generalnie nie przeszkadzały temu ani istnienie w samym środowisku kościelnym widocznej różnorodności politycznej, ani szereg znaków, wysyłanych do społeczeństwa przez kierownictwo Kościoła, dających do zrozumienia, że nie życzy sobie ono zdecydowanego stawania w rozprzestrzeniającej się konfrontacji wewnątrzpolskiej po jednej ze stron. Niemniej jednak, dominujące na poziomie parafialnym poparcie Prawa i Sprawiedliwości jest zjawiskiem prawie zwyczajnym. Poza tym, do dzisiaj nie padła ze strony Kościoła jakakolwiek ocena wersji katastrofy smoleńskiej jako wyniku spisku antypolskiego. Spotkanie arcybiskupa Józefa Michalika z patriarchą Cyrylem i podpisanie przez nich wspólnego przesłania oraz udzielone w związku z tym wywiady zmieniły sytuację zasadniczo. Kościół polski otwarcie odciął się od kursu Prawa i Sprawiedliwości na radykalną konfrontacje z Rosją, zrezygnował z jej nowego demonizowania, a w oświadczeniach dodatkowych, mimo iż nie potępił, to jednak odmówił poparcia „religii smoleńskiej”. Nie można traktować tego jako gotowości pozycjonowania siebie z drugiej strony barykad polskich, ale w środowisku prawicowo-konserwatywnym to wydarzenie jednoznacznie traktowane jest jako poparcie przez Kościół linii oficjalnej Platformy Obywatelskiej i, odpowiednio, jej wersji wydarzeń lat ostatnich. W ten sposób spotkanie Kościołów zmienia cały układ społeczno-polityczny w Polsce i wymierza mocny cios obozowi prawicy, co mieć będzie dla niego poważne skutki.

„Wspólne przesłanie do narodów Rosji i Polski” jest napisane bardzo precyzyjnie – nigdzie nie została przekroczona granica pomiędzy sferą obowiązku pasterskiego i polityką państwową. Ustalono wspólny początek „drogi dialogu szczerego” i gotowość do walki o sprawę wspólną – ochronę społeczeństwa przed demoralizacją, oraz konieczność obrony prawa religii do obecności w sferze publicznej. Sądzę, że jest to najlepszy tekst wśród wszystkich tych, które pojawiły się ostatnio w ogólnym kontekście normalizacji naszych stosunków. Tym bardziej, że jest to w ogóle pierwszy dokument tego rodzaju, jaki podpisuje nasza Cerkiew z katolikami. I bardzo dobrze, że nie ma w nim słów „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”, których wielu w nim oczekiwało- tych samych słów, od których, jak się uważa, zaczęło się pojednanie polsko-niemieckie. Świadczy to o adekwatności polityki kościelnej do realiów i nastrojów społecznych oraz koniunktury politycznej, która niezbyt szybko przestanie forsować linię antyrosyjską w Polsce. Bardzo jest też ważne, że za podstawę współpracy dwóch Kościołów wybrano wspólne przeciwstawianie się takiemu trendowi we współczesnej kulturze i polityce zachodniej, który burzy spuściznę tradycyjnej etyki chrześcijańskiej i wyklucza czynnik kościelny z życia społecznego. „Kryzys Europy” – to sformułowanie z książki patriarchy Cyryla szczególnie zostało podkreślone przez arcybiskupa Józefa Michalika w wywiadzie przez niego udzielonym. Jest to rzeczywiście ta strona polityki, która jednoczy Polskę i Rosję. Wspólnym problemem dla obu Kościołów, jak i w ogóle dla nastawionych konserwatywnie Polaków i Rosjan jest radykalnie antychrześcijańskie nastawienie poprawności politycznej Zachodu współczesnego. Ostatnio w Polsce następuje coraz głębsze uświadomienie sobie, że ta Europa, do której wstąpił ich kraj – to niezupełnie ta Europa, do której chcieliby trafić. Dla współczesnej Polski istnieją dwie Europy. Jedna stara, tradycyjna, chrześcijańska – ta Europa, w której Polska tkwiła jeszcze w okresie międzywojennym i do której większość Polaków chciałaby wrócić. I inna – nowa, agresywnie  antychrześcijańska, która wymaga od Polski takich anty-norm moralności społecznej, które obce są przeważającej większości Polaków. Po powrocie do Europy Polska, ze swoim konserwatyzmem, szybko stała się w niej „odmieńcem”, nieustannie krytykowanym z powodu swojego kulturowego zacofania. Większa część Polaków do dzisiaj nie rozczarowała się z powodu decyzji o wstąpieniu do UE, jednak nastawienie eurosceptyczne jest bardzo rozpowszechnione i z upływem czasu staje się coraz bardziej wpływowe. Dziwne jest to dla wielu, ale współczesne oblicze starej, chrześcijańskiej Europy bardziej zbliża teraz Polskę i Rosję niż Polskę i Zachód. Najgłośniej o braku akceptacji dla antychrześcijańskiej kultury nowej Europy pozwalają sobie teraz mówić właśnie w Rosji. Jest to podstawa dalszej współpracy. I rozprawa grupy „Pussy Riot” za to, co uczyniła w Świątyni Chrystusa Zbawiciela i akcja „Femen” w Kijowie (spiłowanie krzyża katolickiego) – wszystko to stanowiło niezłą ilustracje tego, z czym teraz powinni walczyć prawosławni i katolicy. I widocznie nadszedł czas, kiedy to Kościół polski okazał się gotów do współpracy z Cerkwią Rosyjską w tych kwestiach. Połączenie wezwania do pojednania narodów z oświadczeniami o obronie wartości tradycyjnych – jest momentem szczególnie ważnym. Najczęściej przecież mówi się o pojednaniu w kontekście umacniania „nowej epoki”, gdy trzeba „strząsnąć pył przeszłości z nóg swoich” i żyć dniem dzisiejszym. Kościół polski i rosyjski gotowe są, stawiając opór kryzysowi duchowemu Europy, do współpracy na odmiennych podstawach – i można w tym usłyszeć werbalizację tego, że w przestrzeni między Polską i Rosja jest zapotrzebowanie na Europę odmienną, alternatywną wobec „brukselskiej”, na Europę tradycji. Ten właśnie aspekt „Przesłania wspólnego” jest tą częścią jego, która jest znacznie bliżej środowisk prawicowo-konserwatywnych w Polsce, to znaczy elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, niż do bardziej liberalnie nastawionych zwolenników Platformy Obywatelskiej. Właściwie polski eurosceptycyzm i to, co we współczesnym języku Zachodu nosi miano „braku tolerancji”, ta właśnie partia wyraża w dużej polityce. W tekście Przesłania wspólnego Kościół polski odwraca nastawienia tradycjonalistycznej części społeczeństwa: za wezwaniem do zachowania moralności chrześcijańskiej następuje nie zwykły stary apel o walkę z Rosją, lecz na odwrót – do współpracy z nią. Co więcej, Rosja w postaci Cerkwi prawosławnej uznawana jest za jej równoprawnego strażnika, a nie za „wroga całego chrześcijaństwa”, za jakiego przyzwyczajono się ją widzieć. Jest to potężny przełom w sferze podstawowych modeli percepcji, właściwych polskiemu środowisku katolickiemu, niszczący faktycznie zwyczajowe stereotypy. Wywiera to tym większe wrażenie, iż tekst Przesłania wspólnego biskupi polscy zatwierdzili jednogłośnie. Trzeba powiedzieć, iż jest to przełom tak duży, że mało jest prawdopodobne, aby został on zrozumiany przez  zwolenników „religii smoleńskiej”. Rozumieć też trzeba, że Kościół polski podpisując to przesłanie znalazł się w kraju w bardzo trudnej sytuacji: w czasie możliwym do przewidzenia będzie musiał funkcjonować w niezwyczajnej dla niego atmosferze bardzo ostrej krytyki ze strony najbardziej konserwatywnej części Polaków oraz w konfrontacji z bardzo mocną opozycją wewnątrzkościelną – w każdym razie na poziomie duchowieństwa parafialnego i szeregu znanych kaznodziei. Co więcej, dla wielu krok taki nie oznacza nic innego, jak zdradę Polski a nawet całego chrześcijaństwa. Pojawiło się już niemało oświadczeń, że „Kościół bierze udział w operacjach KGB!” – i dla znaczącej liczby ludzi nie jest to zdanie bez treści. Dla takich Polaków słowa patriarchy Cyryla wydają się być szczytem cynizmu „Imperium zła”, które „w dzikości swojej rozsiewa wszędzie bezprawie i śmierć”, które w swojej schizmie i w swoim komunizmie „zawsze było wrogiem Kościoła Katolickiego” przysyła do Polski, tzn. do „Chrystusa Narodów” – związanego z jego władzą świecką najwyższego hierarchę cerkiewnego i on, w obecności i za zgodą biskupów polskich, uczy Polaków jak żyć po chrześcijańsku. Przyjąć to wszystko jako coś, co ma prawo bytu, nie zmieniając przy tym podstawowych pojęć o Rosji i stosunkach polsko-rosyjskich – nie jest chyba w ogóle możliwe. Ale również zmienić je jest skrajnie trudno – jak na razie to nawet nie wiadomo na co, przecież w polskiej kulturze nie ma prawie tradycji percepcji alternatywnej. Niewątpliwie w samym Kościele polskim to rozumieją, rozumieją, że dla zaakceptowania nowych realiów, wprowadzić trzeba zmiany do tych podstaw ideologii narodowej, które określają miejsce Polski w Europie oraz stosunek do Rosji. I oświadczenia, proponujące taki nowy model autopercepcji już zabrzmły. Szef Katolickiej Agencji Informacyjnej Marcin Przeciszewski powiedział, że widzi Polskę, jako „most pomiędzy chrześcijaństwem wschodnim i zachodnim”. Jednak historycznie Polska widziała siebie jako „forpocztę chrześcijaństwa” na wschodzie Europy, której posłannictwem jest rozpowszechnianie katolicyzmu, oraz jego obrona przed protestantami na północy, prawosławnymi na wschodzie i muzułmanami na południu. Jest to jedna z zasadniczych tez samoświadomości narodowej. Być „mostem” pomiędzy światem Prawosławia i Zachodem na razie ona nie próbowała. Jasne jest tylko, że do tej nowej roli Polska będzie musiała radykalnie zdradzić swoją wielowiekową tradycję, do czego, w gruncie rzeczy, Polacy w ogóle nie są skłonni. Tradycję, trzeba powiedzieć, bardzo silną i do dzisiaj w dużej mierze określającą politykę świecką Warszawy. W miarę integracji Polski postkomunistycznej ze wspólnotą zachodnią, zarówno w Moskwie, jak i w Europie Zachodniej chciano widzieć w niej taki „most” polityczny i ekonomiczny, który mógłby polepszać i upraszczać kontakty między Rosją i Zachodem. Myśl ta oparta była na pragmatycznym wniosku, że sytuacja taka jest dla Polski najbardziej korzystna i ma ona po temu wszelkie zasoby. Nie doceniono jednak wtedy struktury polskiej samoświadomości narodowej, która przyzwyczaiła widzieć siebie jako właśnie „forpocztę” Europy w konfrontacji z Rosją, ale w żadnym razie nie jako most. Rezygnacja Rosji i Europy z traktowania Polski jako potencjalnego mostu nastąpiła właśnie za prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Obie strony generalnie zgodziły się, że Polskę izolować należy od linii stosunków rosyjsko-europejskich, gdyż nader niekonstruktywne jest jej uczestnictwo w nich. To stało się jedną ze składowych tego najgłębszego kryzysu polskiej polityki zagranicznej, jaki, zdaniem większości ekspertów, nastąpił w końcu pierwszego dziesięciolecia nowego wieku. Uświadomienie sobie tego było przyczyną powołania do życia planu „normalizacji stosunków z  Rosją”, który realizowany jest przez obecnie rządzącą partię. Ale tego, że do tych istotnych przemian politycznych dojdą jeszcze tak znaczące przemiany w stosunkach między kościołami- trudno było oczekiwać. Korzeni tego wydarzenia szukać należy zapewne poza granicami Polski i kryją się one w ogólnym kontekście stosunków między Kościołami prawosławnym i katolickim. Sądzę, że są podstawy aby przypuszczać, że rezultaty zakończonej wizyty patriarchy Cyryla w Polsce mogą mieć znaczenie znacznie bardziej długookresowe, niż obecny format stosunków między dwoma państwami. I mimo, iż niezbyt optymistycznie patrzę na długookresowe projekty przyszłego „pojednania” i wątpię w to, że Polska kiedykolwiek stać się może „mostem pomiędzy Wschodem i zachodem”, to jednak szansa poprawy stosunków lub chociażby złagodzenia wrogości (nawiasem mówiąc – jednostronnej) powinna zostać maksymalnie wykorzystana. Jest jeszcze jeden ważny moment: część Polaków – niech będzie ona nawet mniejsza – rzeczywiście nastawiona jest do Rosji raczej pozytywnie niż wrogo, głosu ich jednak prawie nie słychać – na polu informacyjnym zajmują oni pozycję marginalną. A wizyta patriarchy w Polsce – jest powodem po temu, aby głos tych ludzi zabrzmiał głośniej, aby został zauważony. Ważne jest tutaj, aby nawet Polacy będący rusofobami z przekonania zmuszeni byli do przyznania, że w Polsce jest też inna opinia – a nawet aby w głębi duszy zwątpili w to, że wszyscy jej nosiciele są ruskimi szpiegami. Uczynić to może całe tło informacyjne dyskursu o Rosji bardziej złożonym, co może dobrze wpłynąć na nasze stosunki. Niemałą wagę ma to wydarzenie również dla prawosławnych obywateli Polski, żyjących zasadniczo na starych ruskich ziemiach na wschodzie kraju. Stopniowo staje się ich coraz mniej i ta wizyta jest bardzo znaczącym wsparciem dla lokalnej wspólnoty prawosławnej. Troski Rosji – zarówno cerkiewnej jak i świeckiej – brakuje jej tak samo mocno, jak i wielu innym ludziom żyjącym w tradycji prawosławnej na obszernych przestworzach ziemi Ruskiej, która pozostała poza Rosją. Oleg Niemenskij

Polska obrała kurs na górę lodową! Z profesorem Krzysztofem Rybińskim rozmawia Roman Mańka.

Panie Profesorze, mamy sierpień, Polacy wyjeżdżają na urlopy, są więc nieco rozkojarzeni. Jaką rzeczywistość zastaną we wrześniu, kiedy przestaną żyć letnim wypoczynkiem, a skoncentrują się na realnych problemach? Jesień i zima będą porami roku, które doprowadzą do otrzeźwienia polskiego społeczeństwa. Do tej pory Polacy żyli w oparach „zielonej wyspy”, uważając, że zawsze będzie dobrze. Niestety, „trzęsienie ziemi” w światowej gospodarce, a w europejskiej w szczególności, czyli także w naszej, polskiej, spowoduje, że setki tysięcy, o ile nie miliony ludzi w naszym kraju obudzi się w nowej rzeczywistości, w której nie można będzie już zakupić kolejnej większej plazmy na kredyt czy liczyć na podwyżki wynagrodzeń. Wielu z Polaków straci pracę. Jednak to będzie tylko zapowiedź sytuacji czekającej nas w roku 2013, kiedy, moim zdaniem, do Polski przyjdzie pierwsza poważna recesja od 20 lat. To pozbawi ludzi marzeń i doprowadzi do znaczącego spadku poziomu życia olbrzymiej liczby rodzin w naszym kraju.

Mówi Pan o tym od kilku lat i ten scenariusz jakby się potwierdza, ale czy zauważył Pan u rządzących intelektualną gotowość do zrozumienia formułowanych ostrzeżeń? Czy słuchają przedstawianych argumentów, analizują sytuację, zastanawiają się nad konsekwencjami ewentualnej recesji, czy też są całkowicie głusi na opinie ekspertów? W 41. Rozdziale Starego Testamentu Faraon miał sen o siedmiu tłustych krowach i siedmiu chudych. Wówczas zapytał nadwornych proroków, co to oznacza. Ponieważ sami nie potrafili odpowiedzieć, zapytali Józefa. Ten zaś zinterpretował sen jako zapowiedź siedmiu lat tłustych i siedmiu chudych. Wtedy Faraon uczynił Józefa zarządcą Egiptu. Józef postanowił oszczędzać żywność w czasach tłustych, aby ludzie nie poumierali z głodu, gdy nadejdą lata chude. Niestety, w XXI w. nie słucha się mądrych ludzi tylko nadwornych wróżbitów, którzy jedynie przyklaskują i twierdzą, że siedem lat tłustych zapowiada siedem jeszcze tłustszych lat. Politycy otaczają się osobami głoszącymi świetlane wizje przyszłości i przez to sami tracą zdolność do rozpoznania realnej sytuacji. Pomimo wielu sygnałów płynących z gospodarki o nadciągających kłopotach, nie podjęto żadnych działań, które przygotowałyby Polskę czy Europę na siedem chudych lat. Przypomnę, że w czasach biblijnych Józef nie pozwolił zjeść wszystkiego zboża w latach tłustych, gromadząc duże oszczędności po to, aby w latach chudych ludzie mieli co jeść. Niestety, my nie dość, że w latach tłustych zżarliśmy wszystkie zbiory zboża, to jeszcze ogromnie się zadłużyliśmy. I teraz, kiedy nadciągnie recesja – przyjdzie głód… taki biblijny. To będzie wielki kłopot dla bardzo dużej liczby polskich rodzin.

Mówi Pan o symbolicznym głodzie czy konkretnym, realnym? Standard życia w Europie jest na tyle wysoki, że fizyczny głód nie dotknie bardzo wielu osób. Jednak w Polsce, gdzie mamy ciągle do czynienia z biednym społeczeństwem – nie mówię o Warszawie, tylko o tzw. Polsce B – może się zdarzyć, że sfera ubóstwa radykalnie się poszerzy i dzieci chodzące głodne do szkół będą częstym przypadkiem. To nie będzie chwilowe tąpnięcie koniunktury gospodarczej, tylko nadciągnie kilka naprawdę chudych lat.

Jak długo ta sytuacja będzie trwać? Jest już za późno, aby tego scenariusza całkowicie uniknąć. Ale jeżeli w porę obudzimy się z letargu i wyjdziemy z oparów „zielonej wyspy”, powinniśmy być w stanie na czas przygotować środki obronne – aby uderzenie recesji w polskie rodziny nie było zbyt silne, a skala głodu dzieci z ubogich rodzin nie przybrała zbyt rozmiarów. Jednak jeśli tego nie zrobimy, może naprawdę zdarzyć się nieszczęście. Wówczas recesja będzie trwać nawet dekadę.

Jakie ta sytuacja może mieć przełożenie na bezrobocie? Do jakiego poziomu wzrośnie nam liczba osób pozostających bez pracy? Gdyby Polska, tak jak w 2001 i 2002 r., nie była w Unii Europejskiej, co powodowało, że za pracą podróżowało się dużo trudniej, wówczas bezrobocie, podobnie jak wtedy, skoczyłoby do poziomu 20 proc. Ale ponieważ dzisiaj Polacy mają możliwość łatwiejszego wyjeżdżania z kraju do innych państw, myślę, że bezrobocie aż tak mocno nie wzrośnie. Wbrew tegorocznym prognozom, ono przekroczy 14 proc. na koniec obecnego roku, potem na przestrzeni 2013 i 2014 r. dojdzie do 16, co najwyżej 17. Jednak granicy 20 proc. nie przekroczy dlatego, że mnóstwo ludzi wyjedzie z Polski, szukając zatrudnienia gdzie indziej. Ale z tego nie ma co się cieszyć, bo ci ludzie opuszczą Polskę bezpowrotnie jako miejsce, w którym nie ma dla nich dobrych perspektyw i będą zakładali rodziny i płacili podatki w innych państwach.

Już dzisiaj, kiedy spotyka się ludzi z mniejszych miejscowości, z tzw. prowincji i mówi im się o „zielonej wyspie”, oni się oburzają i pytają: „jaka zielona wyspa?!”, „tu nie ma żadnej zielonej wyspy!”. Ci ludzie często nie mają pracy, a czasami też żadnych dochodów. Czy w Polsce doszło do skrajnego rozwarstwienia pomiędzy przestrzenią metropolitalną, czyli dużymi miastami, takimi jak Warszawa, Kraków, Wrocław, Gdańsk, Poznań, a z drugiej strony – Polską powiatową? Powiedziałbym, że te dysproporcje się utrzymują.

A nie pogłębiają? Nie posiadam wiedzy z okresu ostatniego roku, żeby powiedzieć, że rozwarstwienie społeczno-ekonomiczne w Polsce się pogłębia, natomiast wydaje się, że po wejściu Polski do Unii Europejskiej środki pomocowe skierowane na wieś pozwoliły na jakiś czas, w sposób, moim zdaniem, całkowicie patologiczny, podnieść dochody najuboższym – oczywiście nie posiadaczom morgi ziemi, ale tym rolnikom, którzy pracując na roli, mogli z tytułu przynależności Polski do Unii Europejskiej otrzymać dodatkowy dochód. Ale to była sytuacja jednorazowa, a po drugie potęgująca patologie, bo jeżeli się daje pieniądze za nicnierobienie, to oznacza skrajnie degenerującą politykę. Gdy spojrzymy na ostatnie 20 lat, to pomimo wpompowania miliardów euro w obszary tzw. Polski B, widać, że nic się nie zmienia – te rejony naszego kraju, które 20 lat temu były najbogatsze nadal są najbogatsze, zaś te, które były najbiedniejsze, nadal najbiedniejsze pozostały. W tym sensie struktura polskiej geografii ekonomicznej jest niezmienna. Podobnie jest w innych krajach świata – bogaci bogacą się w szybszym tempie niż biedniejsi. Różnica pomiędzy najbogatszymi a najbiedniejszymi wszędzie się powiększa. Gdybyśmy na przestrzeni ostatnich 20. lat wyciągnęli ze struktury społecznej Stanów Zjednoczonych jeden promil najbogatszych ludzi, który stanowią celebryci z Hollywood, prezesi wielkich firm i bankierzy (których osobiście nazywam „banksterami”) i policzyli średnią dochodów społecznych bez ich udziału, to okaże się, że przeciętne amerykańskie gospodarstwo domowe nie zyskało niczego. Cała korzyść wzrostu gospodarczego trafiła do jednego promila najbogatszych Amerykanów. Niestety, w Polsce jest podobnie. Mamy system podatkowy, w ramach którego partner dużej kancelarii prawnej, biorąc pod uwagę procent jego dochodów, płaci mniejsze podatki niż kasjerka w Biedronce. Elity stworzyły system prawny umożliwiający im szybkie bogacenie się, natomiast jak trzeba kogoś „skubnąć” z pieniędzy, to chwyta się za portfele ludzi biednych. Do tej pory nie udało się zmniejszyć drastycznych różnic w poziomie życia pomiędzy najbogatszymi a najbiedniejszymi, zaś w najbliższych latach uderzenie recesji odczują przede wszystkim rodziny najuboższe.

Czyli na kryzysie bogaci jeszcze bardziej się wzbogacą, a biedni zbiednieją? Myślę, że najzamożniejsi też dużo stracą. Wyobraźmy sobie sytuację, w której ceny akcji spadną o połowę, wówczas majątek ludzi lokujących kapitał na giełdzie stopnieje w takich samych rozmiarach. Podobnie kiedy ceny domów spadną o 20 czy 30 proc. (a  prawdopodobnie tak będzie), bogaci odczują, że wartość nieruchomości poszła w dół. Jednak ludzie zamożni gromadzą tak duże sumy pieniędzy, że oni mogą sobie pozwolić na utratę połowy majątku na giełdzie czy poprzez zmniejszenie wartości nieruchomości. Oni posiadają rezerwy w postaci ogromnych oszczędności i ich standard życia nie ulegnie radykalnej zmianie. Z kolei biedni, którym już dziś ledwie starcza do końca miesiąca, gdy poszybują w górę koszty zużycia energii, rachunków za wodę, opłat za czynsz czy odprowadzania śmieci, a do tego dojdą jeszcze rozmaite podatki, nie będą mieli co do garnka włożyć. To będzie dramat dla wielu ludzi!

Powiedział Pan ponad pół roku temu, że kryzys zostanie ogłoszony w momencie, kiedy możni tego świata wytransferują pieniądze… Nie jestem pewien, czy tak to dokładnie powiedziałem, ale to się niewątpliwie dzieje.

Pana wypowiedź cytował prof. Andrzej Zybertowicz, dokładnie w Nowy Rok, 1 stycznia 2012 r., w programie „Fakty po faktach” w telewizji TVN, podczas rozmowy z Katarzyną Kolendą-Zaleską. Nie pamiętam czy takich słów użyłem, natomiast faktycznie pokazywałem, że cały mechanizm tzw. ratowania strefy euro polega właśnie na tym, żeby możnym tego świata pozwolić wytransferować pieniądze w bezpieczne miejsce, w taki sposób, żeby całość kosztów upadku systemu ponieśli podatnicy. A jak podpowiadają doświadczenia ekonomiczne, w tego rodzaju sytuacjach ciężar obciążeń podatkowych spada przede wszystkim na barki ludzi biednych, gdyż oni płacą dużo podatków; bogaci są w stanie tego uniknąć albo też odprowadzają kwoty relatywnie małe, poza pewnymi wyjątkami, jak na przykład w Szwecji. Niestety, w większości krajów system podatkowy został ustawiony w taki sposób, że bogaci mogą płacenia podatków unikać. Ponadto środki antykryzysowe dla Grecji, Portugalii, banków w Hiszpanii czy Włoch trafiają tam jedynie po to, aby banki czy finansiści z całego świata mogli je z powrotem zabrać. Czyli długi pozostaną w Grecji czy Hiszpanii, ale pieniądze globalne korporacje z innych państw albo z innych części świata zdążyły już wytransferować. Ten system załamie się wówczas, kiedy już nie będzie można dłużej się w to bawić, gdy wybuch społecznego gniewu będzie tak silny, że banksterzy się przestraszą. Ten moment nastąpi już niedługo. Nie wiem, czy dzieli nas od niego parę miesięcy czy kilka dni, ale początek końca już widać. Nie ma chyba ludzi, którzy udawaliby, że tej sytuacji nie dostrzegają, po tym co się stało w Hiszpanii, we Włoszech czy w Grecji. W Hiszpanii bankrutują poszczególne regiony; we Włoszech, Sycylia ogłosiła, że bez pomocy rządu sobie nie poradzi; kawałek Włoch już zbankrutował i bez wsparcia władz centralnych nie będzie mógł dłużej podołać sytuacji; Grecja za chwilę wyleci ze strefy euro – to już dzisiaj każdy widzi, że nie zrealizowano prawie żadnych zobowiązań i lada dzień Europejski Bank Centralny cofnie pomoc, a Grecja stanie się nie tylko formalnym, ale również faktycznym bankrutem. Tak więc ten moment nadchodzi. Siedem lat chudych niebawem się rozpocznie.

Z tego, co Pan mówi wynika, że to nie są do końca żywiołowe, spontaniczne procesy, tylko jest w tym też element swego rodzaju spisku – światowej finansjery, „banksterów”, jak Pan ich nazywa. Czy istnieją potężne grupy interesów, które chcą po prostu na kryzysie i trudnej sytuacji zarobić? W gospodarce z pewnością działają rozmaite grupy interesów, jednak nie wiem, w jaki sposób to obecnie zostało zaplanowane; nie posiadam takiej wiedzy, nie jestem częścią tego spisku. Jest książka, która pokazuje, że podczas paniki bankowej w 1907 r. John Pierpont Morgan, bankier i założyciel nieistniejącego już banku J.P. Morgan & Company, aby uratować amerykański system finansowy, zebrał 13 bankierów w jednej sali i powiedział: „Zatrzymajmy kryzys. Oczywiście w taki sposób, żeby na nim zarobić”. I Morgan zarobił na tej operacji straszne pieniądze. Podobnie stało się w roku 2008, kiedy w biurach Rezerwy Federalnej zgromadziło się również 13 bankierów i zdecydowano, że otrzymają 700 mld dolarów darmowej pożyczki od rządu amerykańskiego. Tak więc tych 13 bankierów ciągle gdzieś tam się symbolicznie w historii pojawia. Natomiast patrząc na obecny kryzys, nie wiem czy jest on rezultatem spisku 13 bankierów, czy też po prostu „banksterzy” na przestrzeni 30 lat zawłaszczali coraz więcej światowej gospodarki dla siebie, tworząc mechanizmy i opłacając uchwalanie przepisów prawnych, które dawały im coraz więcej władzy kosztem realnej gospodarki. To nie jest proces trwający tylko w ostatnich kilku dwóch, trzech czy pięciu latach; on rozpoczął się już w dekadzie lat 80. Z całą pewnością grupa osób, którą można nazwać „banksterami”, realizowała swoją politykę w sposób przemyślany i wcale nie trzeba doszukiwać się spisku, aby opisać  tę sytuację. Wystarczy rozpatrywać ich w kategoriach rosnącej siły – do tego stopnia, że byli w stanie dać politykom pieniądze na kampanie wyborcze; kupić sobie, mówiąc w cudzysłowie, odpowiednie prawo w krajach, które tworzą ogólnoświatowe regulacje. I w ten sposób doprowadzili do obecnego stanu, w ramach którego próbują jeszcze uratować się, obarczając podatnika kosztami utrzymania stworzonego przez siebie patologicznego systemu. Nie uda się! To na naszych oczach pada. Natomiast aktualne jest pytanie, na ile koszty tej sytuacji poniosą ci, którzy jej zawinili – czyli politycy i „banksterzy”, bo to jest w gruncie rzeczy kompleks polityczno-bankowy, a na ile negatywne konsekwencje spadną na barki podatników. Osobiście od dwóch lat przestrzegam, że to w coraz większym stopniu może przycisnąć podatników. Jeżeli miałoby się tak stać, to my się z tego krachu i kryzysu prędko nie podniesiemy, bo podatnik uderzony takim obciążeniem przez długi czas nie będzie mógł się pozbierać.

Jednak Unia Europejska podejmuje wiele wysiłków, aby uratować strefę euro: uchwalono pakt fiskalny, na ostatnim szczycie podjęto uzgodnienia dotyczące unii bankowej. Czy Pana zdaniem strefa euro wytrzyma, czy też skazana jest na nieuchronny rozpad? W obecnym kształcie strefa euro nie ma żadnych szans na przetrwanie. Otwartym tekstem mówiłem o tym już dwa lata temu, przy okazji problemów w Grecji; powtórzyłem to samo rok temu, kiedy pojawiły się kłopoty w innych państwach europejskich. Tyle błędów popełniono przez ten czas, że poczynając od południa Europy, strefę euro trzeba będzie okroić w przedziale od jednego do czterech krajów. To, co pozostanie, być może będzie miało szanse na przetrwanie, ale nie wiem, czy jest to scenariusz najbardziej prawdopodobny.

Dlaczego sytuacja stała się tak bardzo dramatyczna, że obszar wspólnej waluty, który uznawano za wielkie osiągnięcie zjednoczonej Europy, chyli się na naszych oczach ku upadkowi? „Euromatoły”, jak od dłuższego czasu nazywam liderów strefy euro, popełniły ogromne błędy i niestety dalej brną w ślepą uliczkę. Jest już za późno, aby przejść przez kryzys bez dekonstrukcji strefy euro. Nie wiem, czy przed kłopotami zdoła się obronić Francja, gdy „grecka grypa” zaatakuje Hiszpanię, a zaraz potem Włochy. Zobaczymy…

A czy rozpad strefy euro będzie oznaczał również koniec Unii Europejskiej? Może tak się stać. Ale byłaby to wielka szkoda, dlatego, że o ile koszty i korzyści z tytułu funkcjonowania strefy euro są z punktu widzenia przeciętnego Europejczyka dużo mniej czytelne o tyle istnienie Unii Europejskiej niesie z sobą określone dobra. Możemy się poruszać po obszarze całej wspólnoty posiadając jedynie dowód osobisty, również obrót towarami odbywa się bez ceł. To wszystko wspiera wymianę handlową i dobrze służy ludziom. Byłoby szkoda, gdybyśmy stracili te korzyści, nie mówiąc już o konsekwencjach politycznych – historia uczy, że kiedy Europa nie była zjednoczona, to poszczególne kraje najczęściej wojowały ze sobą. Jednak osobiście na wojnach się nie znam, w tych sprawach lepszym „ekspertem” jest minister finansów Jacek Rostowski i on może się w tym kontekście wypowiadać.

Wielu ekspertów uważa, że Unia Europejska jest państwem przeregulowanym, socjalistycznym i nie sprawdza się w czasach szybkiej gospodarki? Oczywiście istnieją koszty funkcjonowania Unii Europejskiej. Biurokracja europejska w zbyt wielkim stopniu narzuca państwom członkowskim sposób postępowania, przy okazji generując tony regulacji prawnych, które często niszczą przedsiębiorczość, a już na pewno nie stanowią mocnej strony wzrostu gospodarczego. A zatem są koszty i korzyści utworzenia Unii Europejskiej, ale bilans funkcjonowania tej organizacji jest dodatni. Na pewno Polskę można uznać za jednego z beneficjantów wejścia do Wspólnoty. W przypadku strefy euro istnieje o wiele więcej wątpliwości.

A czy rząd Polski dobrze uczynił popierając Pakt Fiskalny i niejako godząc się na jakaś formę partycypowania w tym traktacie? Popieranie rozwiązań przesuwających nas w stronę zaistniałego bałaganu jest błędem. Dlatego osobiście uważam, iż należy się trzymać jak najdalej od mechanizmów implementowanych w strefie euro. Nie wiadomo przecież, czym to wszystko się zakończy. Werbalnie Pakt Fiskalny dotyczy jedynie strefy euro, ale w praktyce zawiera pewne procedury decyzyjne, które mogą nas objąć. Stąd trzeba się od tego bałaganu trzymać, jak najdalej. To samo wiąże się z unią bankową – należy się trzymać od niej na dystans. Żadnej unii bankowej! Polska nie powinna w to wchodzić ani w tym uczestniczyć. Między innymi po to, aby „euromatoły”, które doprowadziły do kryzysu nie nadzorowały polskiego sektora bankowego. My mieliśmy dużo lepszy nadzór i dużo więcej światłych nadzorców w obszarze bankowym niż Unia Europejska. W Polsce kryzysu nie było, bo nadzór nie pozwolił robić bankom głupstw upowszechnianych w Europie. A więc nie powinniśmy zgadzać się na sytuację, w ramach której nasze banki będę się łączyć z europejskimi. Tymczasem gdyby wprowadzono unię bankową, funkcjonowałoby jedno, wspólne dla wszystkich rozwiązanie, nadzorowane przez nadzorcę, który wcześniej doprowadził do kryzysu. Na to Polska nie może się zgodzić! Trzeba się trzymać jak najdalej od tego bałaganu! Pilnować przede wszystkim naszego interesu. Nie dawać 6 mld euro Funduszowi Walutowemu, żeby on mógł później pożyczyć te pieniądze Włochom czy Hiszpanom, bo one przepadną. Poczekajmy aż sytuacja się uspokoi.

A kiedy się uspokoi? Nie jutro, nie pojutrze. Kryzys może potrwać nawet dekadę.

Grozi nam czarna dekada? Dla Europy to może być czarna dekada. Zobaczymy, co się wykluje z obecnej sytuacji. Jeżeli strefa euro zostanie zmniejszona, a dysfunkcje usunięte, wówczas w interesie Polski będzie głębsza integracja z nowym, naprawionym obszarem gospodarczym. Jednak jeśli pełzający kryzys i recesja utrzymają się, to im dalej od tego zamieszania będziemy się trzymać, tym mniej ono nas będzie kosztować.

Jak Pan ocenia politykę Narodowego Banku Polskiego w obliczu europejskiego kryzysu? Niezręcznie oceniać mi NBP, gdyż kiedyś pełniłem funkcję wiceprezesa tej instytucji. Jednak minęło już chyba wystarczająco dużo czasu, abym mógł się teraz wypowiedzieć. Powiem wprost: popełniono szereg błędów.

Na czym one polegały? Np. osobiście nie zgodziłbym się, aby przekazywać Funduszowi Walutowemu 6 mld euro z polskich rezerw dewizowych na pożyczki dla państw dotkniętych problemami gospodarczymi. To był błąd! Negatywnie oceniam również podwyżkę stóp procentowych. Mówiłem wielokrotnie, że takie posunięcie pogorszy kondycję rodzimych przedsiębiorców. Raz nawet stwierdziłem dosadnie, że jest to kop, który uderzy w „krocze” polskiej gospodarki. Od ponad roku otrzymujemy czytelne sygnały, że polska gospodarka może spowolnić, a przy wystąpieniu ekstremalnego scenariusza, nawet się załamać. Podwyższanie stóp procentowych w kontekście takiej sytuacji jest nieporozumieniem. Ten krok nie ma uzasadnienia nawet przy wzięciu pod uwagę okoliczności, w których inflacja wzrosła do 4,5 proc., bo wiadomo, że gdy nadciągnie recesja, poziom inflacji spadnie. Nie jest obecnie możliwy wariant, aby w warunkach recesji, wskaźnik inflacyjny był wysoki. Osobiście obniżyłbym stopy procentowe o mniej więcej 2 pkt, czyli z poziomu 4,7 do 2,5. Potrzebne jest działanie wyprzedzające, przygotowujące polską gospodarkę na potężne tąpnięcie koniunktury, które nadejdzie w przyszłym roku.

Czy kryzys, o którym mówimy, który zawita do Polski, będzie wynikiem jedynie zewnętrznego impulsu płynącego ze strony strefy euro, czy też wewnętrznych mankamentów istniejących w strukturze naszej gospodarki? Problemy gospodarcze będą funkcją obydwu tych czynników – zarówno międzynarodowych, jak i krajowych. O ile w 2009 r. za spowolnienie w gospodarce był odpowiedzialny czynnik zewnętrzny, a więc kryzys, który przyszedł ze Stanów Zjednoczonych do strefy euro, a stamtąd do Polski, tymczasem czynnik krajowy podtrzymywał koniunkturę, bo rząd dramatycznie zwiększył wydatki kosztem wzrostu długu publicznego; o tyle teraz uwarunkowania wewnętrzne będą ciągnęły gospodarkę w dół. Dzisiaj nie ma już ani jednego czynnika, który mógłby wspierać polską gospodarkę. Nawet w sferze polityki pieniężnej popełniono błędy poprzez podniesienie stóp procentowych. Nadciągający kryzys potrwa o wiele dłużej i będzie bardziej bolesny niż wydarzenia z 2009 r., po upadku Lehman Brothers. Obecnie impuls kryzysowy przyjdzie również z Zachodu, ale polski rząd, ponieważ w międzyczasie narobił długów, zmuszony zostanie do cięcia wydatków i podwyższania podatków. Będziemy mieli do czynienia z twardą polityką fiskalną wywołującą w krótkim czasie dekoniunkturę, która nałoży się na dekoniunkturę atakująca z zewnątrz. Dodatkowo dojdzie jeszcze czynnik wygasających środków unijnych.

W jaki sposób można ocenić skuteczność gospodarowania przez Polskę środkami z Unii Europejskiej?

W przeciwieństwie do większości krajów korzystających z funduszy pomocowych, rząd polski skumulował wydatki przed EURO 2012. To w dużo większym stopniu niż gdziekolwiek indziej podbiło koniunkturę gospodarczą, ale teraz, kiedy przyjdzie kryzys, tąpnięcie będzie dużo głębsze. Powołując się na rządowe dane, można stwierdzić, że wydatki ze wspólnego budżetu Unii Europejskiej wyniosły w ubiegłym roku 80 mld zł, w bieżącym będzie podobnie – prawie 80 mld, zaś w następnych dwóch latach nastąpi gwałtowny spadek do 40 mld, a niewykluczone, że jeszcze głębszy. Później nastąpi nowa perspektywa finansowania i stawiam tezę, chociaż nie śledzę unijnych negocjacji, nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, nie uczestniczę w tym procesie, jak choćby komisarz Lewandowski czy minister Bieńkowska, jednak jako makroekonomista twierdzę, że kryzys będzie tak ciężki, tak głęboki i tak długi, a w ślad za tym recesja również niesłychanie dokuczliwa, że środki, które Polska otrzyma w ramach nowej perspektywy finansowej, będą dużo niższe, niż dzisiaj się sądzi. Szacuję, że rozmiary finansowania ukształtują się na poziomie o połowę mniejszym, czyli wyniosą nie 300 mld zł, tylko dużo mniej. Oczywiście jakieś środki do nas wpłyną, bo Unia Europejska całkowicie nie porzuci polityki solidarnościowej, ale skala pomocy będzie znacznie skromniejsza. A już na pewno pieniądze nie zostaną przeznaczone na infrastrukturę – asfalt czy beton (o tym zapomnijmy), tylko na wspieranie innowacyjności. Niestety, w tej dziedzinie jesteśmy bardzo słabi.

Dlaczego tak się dzieje? Co powoduje, że polskie przedsiębiorstwa nie wprowadzają innowacji? Na przestrzeni dwóch ostatnich lat przeprowadziliśmy w ramach zespołów badawczych Uczelni Vistula kilka badań. Przeanalizowaliśmy kluczowe obszary polskiej gospodarki pod kątem innowacyjności. Okazało się, że pomimo wydania 10 mld euro środków unijnych, poziom innowacyjności w polskich przedsiębiorstwach zmalał. Instytucje obsługujące fundusze wspólnotowe dają łatwe pieniądze, z kolei firmy wyspecjalizowały się w ich pozyskiwaniu. Niestety, nie zawsze idzie to w parze z racjonalnym inwestowaniem. Np. w szkolnictwie wyższym wydano potężne środki, ale w efekcie tego transferu powstały jedynie piękne, wyposażone w klimatyzację aule, lecz nie uzyskano setek milionów czy nawet miliardów złotych wpływów z tytułu skomercjalizowanych innowacji. Dzieje się tak dlatego, gdyż miarą sukcesu polityki gospodarowania funduszami unijnymi nie były realne, namacalne efekty, lecz rozmiary wydanych pieniędzy. Rząd ogłosił wielki sukces, bo rozdysponowano wszystkie środki, w tym miliardy na asfalt, beton i klimatyzowane sale. Nabudowano mnóstwo różnego rodzaju obiektów, tymczasem liczba studentów, wg prognoz OECD, spadnie w 2025 r. nawet o 40 proc. Kto będzie studiował w tych wszystkich budynkach?! Niewykluczone, że niektóre uczelnie zaczną mieć problem z utrzymaniem nadmiernie rozbudowanej infrastruktury. Nie znajdą pieniędzy, aby eksploatować klimatyzację. I to jest właśnie patologia! Podobnie dzieje się z firmami. W jednym z moich raportów zamieściliśmy wywiad z prezesem „Intel Capital”, wielkiego funduszu zarabiającego na inwestowaniu w innowacje, który mówi wprost, że większość polskich spółek pozyskujących pieniądze z funduszy unijnych, po prostu zbankrutuje. Stwierdził dosadnie, że w żaden z tych projektów swoich pieniędzy by nie włożył. To nie jest moja ocena, tylko fachowca w autoryzowanej publikacji, który zjadł przysłowiowe „zęby” na inwestowaniu w podmioty technologiczne i zarobił na tym olbrzymie pieniądze.

Była jakaś reakcja na ten raport? Owszem, decydenci obrazili się. Zamiast zrozumieć istotę problemu, woleli zademonstrować swoje niezadowolenie.

Słaba innowacyjność polskiej gospodarki to tylko kwestia złego gospodarowania pieniędzmi, barku temperamentu proinwestycyjnego czy też istnieją jakieś głębsze, bardziej złożone podstawy? Na to pytanie odpowiada drugi raport, który przygotowaliśmy w ramach zespołów badawczych Uczelni Vistula. Znacząca część polskiego prawa nie powstaje w interesie publicznym, lecz pod wpływem działania i na modłę rozmaitych grup nacisków. Niedawno ten dokument był nawet prezentowany na jednym z posiedzeń odpowiedniej komisji sejmowej. Myśli Pan, że ktoś się tym zainteresował?! Że coś się wydarzyło?! Reakcja była taka, że z portalu internetowego legistan.pl pobrano 4,5 tys. egzemplarzy tego dość specjalistycznego raportu, a w ciągu jednego dnia pobrano chyba 3 tys. sztuk. Czyli coś jest na rzeczy, bo elita intelektualna się zainteresowała tym problemem. Ludzie inteligentni postanowili się zapoznać z naszym dokumentem. Ale ze strony decydentów było zero zainteresowania. Nie przeprowadzono na ten temat żadnej debaty, nie sporządzono jakiejkolwiek analizy. Tymczasem w mediach króluje matka tragicznie zmarłej Madzi, zaś spraw ważnych z punktu widzenia rozwoju państwa w ogóle się nie podejmuje. W Polsce zmarnowano ostatnie lata. Innowacyjności nie ma, a system legislacyjny, czyli proces stanowienia prawa, jest coraz bardziej patologiczny. Sytuacja wygląda identycznie, jak w moim ulubionym filmie pt. „Dzień świra” Jedna ze scen pokazuje polityków z flagami na głowach, szarpiących sukno – czyli Polskę – każdy chce wziąć dla siebie jak największy kawałek. W podobny sposób uchwalane jest w naszym kraju prawo – każde środowisko nacisku chce, jak najwięcej przywilejów wyrwać dla siebie; grupy interesów szarpią przepisy coraz mocniej, a one coraz silniej trzeszczą i w efekcie powstają coraz większe dziury. W takich warunkach polska gospodarka nie przetrzyma dobrze kryzysu. Najbliższe lata będą bardzo złym okresem dla naszego kraju.

Prof. Zybertowicz twierdzi, że jednym z czynników ograniczających innowacje jest korupcja. Przedsiębiorcom bardziej opłaca się zainwestować milion w polityków, którzy przegłosują akt prawny dający konkretnej firmie przewagę na rynku, niż przeznaczyć miliard na implementowanie nowych technologii.

Korupcja stała się dzisiaj nowoczesna. Minęły już czasy, kiedy ogłaszano konkurs i wygrywała go osoba, która wręczyła kopertę pod stołem, bądź zatrudniano wskazanego przez nią pociotka. Aczkolwiek ujawnione niedawno tzw. „taśmy Serafina” nawet dla doświadczonych ludzi i analityków musiały być szokiem.

Złośliwi twierdzą, że jest to potwierdzenie paradygmatu „zielonej wyspy” – wszystkie stanowiska w branży rolnej obsadzone są przez PSL. Wskazywanie tylko na PSL jest błędem. Tego typu praktyka jest powszechna we wszystkich partiach politycznych. W Polsce w sektorze publicznym istnieją tylko nieliczne miejsca, gdzie rekrutacja na określone stanowiska odbywa się wg kryteriów merytorycznych. A więc mamy do czynienia z nepotyzmem na niespotykaną skalę. Czystych form korupcji dokonywanej poprzez wręczaną kopertę jest obecnie bardzo mało, za to nepotyzm przyjmuje porażające rozmiary. Wydaje mi się, że koszty nepotyzmu są większe niż korupcji. Łapówkę w procesie kształtowania zatrudnienia wręcza się zazwyczaj raz, natomiast niekompetentny urzędnik pozbawia nas majątku na całe lata, bo podejmuje głupie decyzje.

Czy nepotyzm, rozdawnictwo stanowisk, wyjazdy służbowe (a w rzeczywistości prywatne), wyprowadzenie pieniędzy z budżetów różnych instytucji za pomocą „lewych” faktur są na tyle rozległymi zjawiskami, że mogą mieć istotny udział w obciążeniu finansów państwa? Poza sporadycznymi raportami Najwyższej Izby Kontroli nie posiadamy precyzyjnych analiz o skali marnotrawstwa środków publicznych, ale z całą pewnością straty z tego tytułu są dla polskiej gospodarki bardzo duże. Jednak nie ulegajmy wrażeniu, jakie tworzą rachuby prokuratorów. Często w mediach pojawiają się komunikaty o skontrolowaniu określonej instytucji i ujawnieniu nieprawidłowości w gospodarce finansowej opiewających na 20 mln. Z punktu widzenia budżetu państwa są to małe koszty, ale prawdziwe straty kumulują się w innym miejscu – po prostu w pewnych obszarach środki finansowe wydawane są bezsensownie, w sposób, który jest dramatycznie mało efektywny, a wręcz szkodliwy. Mamy przykład: 10 mld euro wpompowano w innowacje, tymczasem poziom innowacyjności uległ obniżeniu. Dane GUS ewidentnie ten fakt potwierdzają. Istniejący w Polsce system sprzyja marnotrawstwu pieniędzy.

Jednak czy skala tego zjawiska może przekładać się na miliardy złotych? Klucz do skalkulowania strat leży nie w bezpośrednich szacunkach sporządzanych w raportach pokontrolnych różnych instytucji, ale w niskiej efektywności wdrażanych projektów i negatywnych konsekwencjach błędnych decyzji. Gdybyśmy pieniądze inwestowali mądrzej, a innowacyjność naszych firm była większa, PKB Polski na przestrzeni ostatnich lat kształtowałby się na poziomie o kilkaset miliardów złotych wyższym. Podobnie tempo wzrostu eksportu i zarobków cechowałoby się większą dynamiką. W końcu należy zrozumieć, że kluczem do oszacowania skali marnotrawstwa nie jest złapanie za rękę przez prokuratora osoby wydającej wbrew prawu środki finansowe. To jest ważne, ale nie najważniejsze! W Polsce rozmaite służby koncentrują się jedynie na bezpośrednim wychwytywaniu przykładów bezprawnie wydawanych środków opiewających zaledwie na miliony, tymczasem w majestacie prawa marnotrawione są setki miliardów. Musimy przestawić nasze myślenie. Czasami lepiej jest nie wydać pieniędzy, niż pompować je w nieefektywne inwestycje.

Nieracjonalna gospodarka środkami finansowymi może zahamować rozwój gospodarczy? Koszty funkcjonowania tego systemu niebawem zapłacimy. Rachunek będzie bardzo wysoki i pójdzie być może w setki miliardów złotych, obciążających naszą gospodarkę w najbliższych latach. Jakiś czas temu mówiłem o złotej polskiej dekadzie, możliwej do zrealizowania pod warunkiem prowadzenia mądrej polityki. Jednak z drugiej strony, przestrzegałem jednocześnie przed dryfem rozwojowym, który może nastąpić, jeżeli państwo polskie będzie działać niefrasobliwie. Niestety, zrobiono straszne głupstwa.

W ciągu całego procesu transformacji? Negatywne działania nasiliły się gwałtownie w ostatnich latach. Oczywiście to trwa od początku demokratycznych przemian, ale teraz mamy do czynienia z kumulacją rozmaitych błędów. Badania polskiego prawa, które przeprowadziliśmy, pokazują, że pewne patologie się nasilają. Dziś coraz częściej dociera do mnie przekonanie, że kilka lat temu byłem zbyt optymistyczny w stawianych diagnozach. Przed nami nie stoi wybór pomiędzy złotą polską dekadą a dryfem rozwojowym. Możliwy jest jeszcze gorszy scenariusz: Polsce grozi stracona dekada, czyli nie dryf a cofnięcie w rozwoju gospodarczym. I wydaje mi się, że niebezpiecznie zbliżamy się do krytycznego punktu, od którego przez najbliższe 10 lat zaczniemy się cofać w rozwoju. To nie będzie dryfowanie, jakie przewiduje minister Michał Boni, na poziomie 2 czy 3 proc. PKB. Polska obrała kurs na górę lodową! My się po prostu możemy rozbić! Martwię się, że najgorszym wariantem dla naszego kraju nie jest już dryf. Możliwy jest jeszcze gorszy scenariusz.

Mówi się, że największym problemem, z którym będzie musiała się zmierzyć Polska, są negatywne tendencje demograficzne. Czy Pana zdaniem reformy zaproponowane przez rząd okażą się wystarczającym posunięciem, czy też trzeba będzie sięgnąć po bardziej radykalne działania? W Polsce nie prowadzi się ani polityki demograficznej, ani tym bardziej prorodzinnej. Proszę sobie poczytać raporty demografów, bijących na alarm od wielu lat. Niestety, tego rodzaju trzeźwe analizy rzadko przebijają się przez szum medialny. Nie mamy polityki demograficznej i nie promujemy rozwiązań prorodzinnych. Co więcej: współczesne media, które w sferze sposobu na życie cechują się lewicowym obciążeniem obyczajowym, wyznaczyły kierunek antyrodzinny. Jako wzór do naśladowania propaguje się model singielki mieszkającej w apartamencie blisko jakiegoś parku w Warszawie i osiągającej satysfakcję z sukcesów zawodowych. To jest ideał życia współczesnej kobiety. Dziś deprecjonuje się rolę matki trojga dzieci, która musi ciężko pracować i ponieść wiele wyrzeczeń, aby pielęgnować rodzinę. Do tego w Polsce dochodzi jeszcze system podatkowy karcący ludzi myślących w kategoriach prorodzinnych. Obecnie polityka fiskalna państwa wspiera singli. Z kolei działania prorodzinne polegają na tym, że na wsi, gdzie mieszka mój teść, rodzi się w  patologicznej rodzinie trzynaste dziecko, tylko po to aby matka z ojcem zgarnęli „becikowe”, zaś w stosunku do pierwszej szóstki urodzonych rodzice zostali pozbawieni już praw rodzicielskich. Takie są efekty wprowadzenia w Polsce polityki „becikowego”. Oczywiście dobrze, że rząd w końcu postanowił dokonać pewnych zmian. Teraz będą funkcjonować mechanizmy zachęcające do prokreacji. Dodatkowe korzyści osiągną rodziny posiadające większą liczbę dzieci, zwłaszcza powyżej trzeciego i następnych. Ale to w dalszym ciągu są działania zbyt płytkie. W Polsce cały czas promowanym sposobem na życie jest model singla, a w najlepszym wariancie, rodziny decydującej się na jedno dziecko. To jest bardzo zła filozofia życia wytworzona przez lewicowe media. Tymczasem, gdy przyjdzie kryzys, jeszcze mniej rodzin zdecyduje się na potomstwo, bo nie będzie pieniędzy na opłacenie czynszu za mieszkania, a co tu dopiero myśleć o wyprawce do szkoły. Niestety, dzieci aktualnie bardzo dużo kosztują. Ktoś policzył, że inwestycja w jedno dziecko, od narodzenia do ukończenia studiów (również doktoranckich, bo obecnie ambicje są wyższe), pochłania grubo ponad milion złotych – licząc łącznie: utracony dochód i poniesione wydatki. Gdy dodatkowo jeszcze wzrosną koszty utrzymania, mało kogo będzie stać na dzieci. A więc w naszym kraju mamy do czynienia z polityką antyrodzinną. Polska za 40 lat stanie się małym krajem starych ludzi. Wg prognoz, w 2050 r. liczebność narodu spadnie do 32 mln.

Szacowano, że polski system emerytalny będzie w przyszłości generował deficyt budżetowy, czy w takim razie wprowadzone zmiany pozwolą na zbilansowanie budżetu? Reforma emerytalna została zniszczona w 2011 r. Część składki przesunięto z OFE do ZUS. To jest po prostu chowanie długu pod dywan. Rząd sam przyznał, że w wyniku przeprowadzonych zmian, długi ZUS przyrosną o 200 mld zł w dziesięć lat. W kontekście takich działań jeszcze bardziej prawdopodobny staje się scenariusz, że za jakieś 20 lat ZUS i budżet państwa nie będą w  stanie wypłacić emerytur. Już w 2020 r., w strukturze demograficznej Polski, populacja ludzi aktywnych zawodowo i płacących składki zacznie się dramatycznie kurczyć, a osób w wieku emerytalnym będzie coraz więcej. Tymczasem państwo nie ma już dziś żadnych oszczędności, bo środki z Funduszu Rezerwy Demograficznej rząd postanowił skonsumować. To, co miało stanowić zabezpieczenie na tzw. „czarną godzinę” już teraz zostało przeżarte. Gdy przyjdzie kryzys demograficzny, a stanie się to w okolicach roku 2020, w Polsce nastaną bardzo ciężkie czasy. Po prostu zabraknie pieniędzy na wypłatę emerytur. Osobiście kwotę zawartą w informacji, którą co jakiś czas otrzymuję z ZUS, o szacowanej wielkości mojej emerytury dzielę przez dwa. Każdemu obywatelowi radziłbym robić to samo. Trzeba zastanowić się, czy nie czeka nas głodowa emerytura i czy już dziś nie należy poprzez większe oszczędności odkładać na nią środki finansowe, nie licząc specjalnie na zabezpieczenie ze strony państwa.

Dużo jeździ Pan po świecie. Wiem, że ostatnio był Pan w Japonii i w Indiach. Jak tam wygląda sytuacja?

Napisałem kiedyś na temat Japonii artykuł pt. „Kraj kwitnącej recesji”. 20 lat temu miałem okazję pracować w Japonii jako informatyk. Gdyby porównać Japonię wczoraj i dziś, wydaje się, że obecnie tłok jest tam jeszcze większy, a w  sklepach przebywa jeszcze więcej ludzi. Moi koledzy, z którymi kiedyś pracowałem, są aktualnie menedżerami – jeszcze więcej pracują, ale też mają więcej pieniędzy. Restauracje tętnią życiem – trudno było znaleźć wolne miejsce przy stoliku, bo wszędzie siedzą „sararimen”, czyli ludzie w czarnych garniturach, pracownicy rozmaitych korporacji, którzy chcą po pracy porozmawiać i napić się trochę piwa lub sake. A więc w statystykach istnieje wielki dług publiczny, ale ludzie żyją tam pełnią życia. W Japonii żadnego kryzysu nie widać. Wprawdzie jest to kraj galopującej recesji, głębokiego długu publicznego, problemów demograficznych, ale dzięki temu, że oni już wcześniej wzbili się na wysoki standard rozwoju gospodarczego, to obecnie sobie świetnie radzą. Z kolei w Indiach na każdym kroku widać straszną biedę.

Mimo wysokiego wzrostu gospodarczego, jaki notują Hindusi? Paradoksalnie w Japonii nie ma wysokiego wzrostu; formalnie jest recesja, ale istnieje wysoki standard życia – ludzie są zadowoleni, kupują towary w sklepach. W Indiach sytuacja wygląda dokładnie na odwrót – mimo wysokiego wzrostu, społeczeństwo cierpi biedę i sytuacja jest bardzo zła. Tąpnięcie rupii do najniższego poziomu w historii pokazuje, że indyjska gospodarka jest w bardzo złym stanie, a obszar biedy może radykalnie się poszerzyć. Indie mają przed sobą trudny czas, jednak jest to kraj, w którym zjawiska korupcji oraz biurokracji są tak dalece zaawansowane, że trudno tam prowadzić biznes. A więc wszystko dzieje się w szarej strefie. Dane o spadającym wzroście, które otrzymujemy, pochodzą z białej strefy, zaś w szarej strefie, życie gospodarcze się kręci. Byłem również w Portugalii, gdzie jest kryzys i widziałem puste restauracje; i w Katarze, w którym dorobiono się ogromnych pieniędzy na eksploatacji gazu. Tam bogactwo oparte na surowcach naturalnych, na ropie i gazie jest w bardzo mądry sposób przekładane na inwestycje. Inwestuje się również w wiedzę, która z czasem może być motorem rozwoju gospodarczego. Ostatnio dużo podróżowałem po świecie. W różnych miejscach występuje inna sytuacja. Ale nadciągający kryzys pogodzi wszystkich. Przewiduję, że będzie to tak ciężkie doświadczenie dla globalnej gospodarki, że odczują to i Japończycy, i Hindusi, i Arabowie. A tym bardziej Europejczycy, którym recesja da się szczególnie we znaki. Już dzisiaj Portugalczycy uciekają do Brazylii za pracą, tymczasem sami przecież kiedyś ten kraj kolonizowali i przez lata to Brazylijczycy przyjeżdżali do Portugalii szukać zatrudnienia. To oznacza, że wszelkie prawidła znane nam z XX w. ulegają radykalnemu odwróceniu. Roman Mańka

Wywiadownie gospodarcze stosują biały wywiad Z Andrzejem Osińskim, ekspertem w zakresie wywiadu gospodarczego, rozmawia Tomasz Starzyk Na igrzyskach olimpijskich obserwowaliśmy stopniowy upadek polskiego sportu. 10 zdobytych medali uznano za porażkę. Co by Pan poradził polskim olimpijczykom, gdyby jeszcze raz mieli stanąć na arenach olimpijskich w Londynie? W polskim sporcie, podobnie jak w wielu polskich firmach, brakuje planu, projektowego podejścia. Zanim zaczniemy realne przygotowania czy na całego zaangażujemy się w nasz biznes, ustalmy sobie realne cele: co chcemy osiągnąć, co jest dla nas ważne, w jakim czasie i przede wszystkim z kim. Odwołując się do sportu, a dokładniej do ostatniej olimpiady, każdy z naszych sportowców wraz z nastaniem nowego sezonu powinien określić co jest dla niego sukcesem i celem. Czy jest to sam udział w nadchodzących zawodach czy też zdobycie medalu? W sporcie, podobnie jak w biznesie, wszystko jest policzalne.

Dlaczego Pana zdaniem to takie ważne? Ponieważ wtedy zaczyna się dobierać odpowiednich ludzi do konkretnego zadania, do szacowania kosztów i strat. Ludzi pasujących do naszej wizji, naszego planu. Jeden powie, że interesuje go tylko złoto. Drugi, że już sama kwalifikacja na zawody to wielki sukces. Identycznie postępuje się w biznesie. To jest najważniejszy etap, na którym jeszcze możemy pozwolić sobie na rozdźwięk. Jeszcze mamy czas na to, żeby wymienić współpracowników. Zespół musi stanowić monolit, grupę dążącą do tego samego celu. W przeciwnym wypadku może to skończy się katastrofą.

Mamy zdefiniowany sukces i co dalej? Później następuje typowy okres ciężkiej pracy. Realizacja założeń według planu i harmonogramu – czyli kto, kiedy i co robi. Ważna jest regularność, terminowość i punktualność. Wyznaczenie celu to jest strategia, a cała reszta to taktyka, czyli kroki do celu. Dobrze by było to spisać i złożyć pod tym podpis, dlatego że jest to wyraz zaangażowania w cały proces. Podpis sprawia, że ludzie czują się zobligowani, odpowiedzialni za cel.

Lepiej jest pracować ze znajomymi czy z ludźmi z zewnątrz? Z całą pewnością współpraca z najbliższymi, np. długoletnimi znajomymi, niesie za sobą pewne zagrożenia. W biznesie nie ma sentymentów i jak trzeba się pożegnać, to trzeba się pożegnać. Osoby się rozstają i często się zdarza, że już nigdy się nie widzą. Natomiast jeżeli praca z przyjacielem nam się nie układa i wychodzi na to, że biznesu ze sobą nie zrobimy, to wtedy zazwyczaj kończy się i biznes i przyjaźń. Tu do stracenia jest wszystko. Zawsze pracowałem, z jednym małym wyjątkiem, z ludźmi z zewnątrz i uważam, że należy oceniać ludzi pod względem kompetencji, a nie pod kątem tego, czy jest to mój znajomy czy nie. W firmie, której przewodzę, jest kilka osób, które znałem wcześniej, ale to nie ma wpływu na charakter naszej pracy. Mnie interesuje wyłącznie to, jakie ta osoba ma kompetencje i czego dokonała.

Jaką satysfakcję, oprócz finansowej, daje Panu praca w zespole? Nie mógłbym za duże pieniądze robić czegoś, co by mnie się nie podobało. Podoba mi się, że właściciele firmy dali mi możliwość prowadzenia jej praktycznie samodzielnie. Oczywiście patrzą mi na ręce, ale też nie blokują moich decyzji. Satysfakcjonuje mnie to, że jestem odpowiedzialny za swoje decyzje i że są one aprobowane przez właścicieli, którzy pozwalają mi pracować na dużym organizmie – 150 pracowników. Cieszy mnie, że mogę robić coś, co stanowi dla mnie wyzwanie. Satysfakcja, którą czerpię z prowadzenia tego biznesu, jest dla mnie najważniejsza.

Jak zarządza się 150-osobowym zespołem? Jedna osoba nie jest w stanie efektywnie zarządzać taką grupą. Z mojej praktyki wynika, że można to robić skutecznie z podzespołami złożonym z ośmiu, dziesięciu osób. Wtedy wiadomo, co kto robi, jakie ma cele, czy może je realizować i czy potrzebuje pomocy. Praktycznie wygląda to tak, że ja bezpośrednio rozmawiam z grupą dziesięciu osób, które z kolei zarządzają swoimi jednostkami. Czasami te jednostki mają jeszcze jednego lub dwóch kierowników.

Jak przebiega komunikacja w tak dużej grupie? Podstawą są regularne spotkania. Raz w tygodniu spotykam się ze wszystkimi kierownikami. Sprawdzamy w jakim miejscu jesteśmy, czy mamy jakieś problemy, czy możemy coś poprawić. Co dwa miesiące mamy spotkania strategiczne, które zwykle staramy się robić poza firmą, żeby uwolnić się od natłoku codziennych i nie cierpiących zwłoki spraw. Ważną zasadą w komunikacji jest dotrzymywanie terminów. A jeśli jest to niemożliwe, to informowanie o tym odpowiednio wcześniej. Przy takiej liczbie ludzi praca jednych jest zależna od drugich i nie możemy pozwolić sobie na powiedzenie w ostatniej chwili „nie zdążyłem”.

Czy poczucie odpowiedzialności za duży zespół jest obciążające? Po kilku latach już nie. Równie dobrze można by zapytać lekarza, czy jest odpowiedzialny za zdrowie, a nieraz życie innych. Nie można się dać zwariować. To jest mój zawód. Wykonuje go dobrze. Od lat udaje mi się znaleźć optymalne rozwiązania, ale, niestety, czasem zdarzają się błędy i porażki.

I co wtedy? Nie przytłacza mnie to. Już nie. Od początku kariery miałem wsparcie szefa – ówczesnego dyrektora zarządzającego Sławomira Grzelczaka. Mogłem zwrócić się do niego ze wszystkim i wiedziałem, że mi pomoże. Kiedy pierwszy raz w życiu konstruowałem budżet i powiedziałem mu o tym, doradził mi jak to zrobić. Dzięki temu wiem teraz jak ważne jest, by czuć wsparcie ze strony swojego szefa.

Jak motywuje Pan ludzi do pracy? Ludzi motywuje dobra i stymulująca atmosfera w pracy oraz rozwój na danym stanowisku.

Co to znaczy dobra atmosfera? Dobra atmosfera to często dobry szef i dobrzy współpracownicy. Szef profesjonalny, ale też wyrozumiały. Czasem pogłaszcze i powie, że wszystko jest w porządku, ale i taki przed którym czuje się respekt. Taki, który potrafi zrozumieć pracownika. Zwolnić do domu, kiedy zachoruje dziecko, przyjąć argumenty, że ten miesiąc jest słabszy, ale następny będzie lepszy. Równie ważni są dobrzy współpracownicy, czyli tacy, którzy mogą wesprzeć, z którymi komunikacja jest w porządku, którzy nie robią jakichś złośliwości itd.

A co z rozwojem zawodowym? Ludzie pytają czy w tej pracy czegoś się uczy, czy firma daje szkolenia, treningi. Pytają czy praca nie jest nudna i powtarzalna. Są też tacy, którzy nie chcą się rozwijać i to również trzeba zaakceptować. Dla nich to nie jest ważne. Istotę stanowi stabilność firmy. Nie da się ukryć, że motywacyjnym motorem napędowym dla większości są pieniądze. Pracownicy powinni czuć, że nie płaci się im gorzej niż w innej firmie na podobnych stanowiskach. Moim zdaniem, to bardzo ważne.

Niemal od samego początku kariery zawodowej związany jest Pan z rynkiem wywiadowni gospodarczych. Jednak wywiad gospodarczy w dalszym ciągu kojarzony jest ze szpiegostwem czy tajnymi służbami. Czym są tak naprawdę wywiadownie gospodarcze? Wywiadownie gospodarcze błędnie kojarzone są ze służbami specjalnymi czy nawet ze szpiegostwem. Najogólniej mówiąc są to wyspecjalizowane instytucje mające charakter komercyjny, zajmujące się pozyskiwaniem informacji gospodarczej dotyczącej sytuacji finansowej firmy. Sprawdzeniem jej wiarygodności i wypłacalności. Wywiadownie na zlecenie swoich klientów przygotowują raporty handlowe o konkretnych firmach, których głównym celem jest ich ocena. Zawierają analizę finansową badanego podmiotu na tle branży, jej powiązania kapitałowe z innymi podmiotami, a także wskaźnik upadłości firmy w najbliższych dwunastu miesiącach.

Co oznacza dla Pana pojęcie białego wywiadu? Wywiadownia gospodarcza pozyskuje dane stosując tzw. biały wywiad. Pojęcia wywiadu i szpiegostwa gospodarczego, choć często mylone, nie mają tego samego znaczenia. Przez wywiad gospodarczy należy rozumieć działania zmierzające do uzyskania informacji o innych podmiotach gospodarczych zgodnie z prawem, ze źródeł ogólnie dostępnych, np. rejestrów sądowych i ewidencji przedsiębiorstw, publikatorów urzędowych, prasy, katalogów branżowych itd. Ze szpiegostwem gospodarczym mamy do czynienia przy pozyskiwaniu informacji poprzez łamanie prawa. Jednak o tym nie może być mowy w wywiadowniach gospodarczych.

Rynek usług wywiadowni gospodarczych wyceniany jest na około 100 mln zł. To niewiele w  porównaniu z innymi sektorami. Jak kieruje się jednym z trzech najbardziej znaczących podmiotów na rynku?

W obecnym, trudnym dla gospodarki czasie nie może być mowy o łatwym biznesie. Każdy przeżywa swoje małe dramaty. Na polskim rynku wywiadowni gospodarczych działa tak naprawdę cztery, pięć znaczących firm, oferujących wysoki standard usług. W ostatnim czasie pojawiło się także kilka znaczących portali internetowych oferujących informację gospodarczą. Zjawiska tego nie można lekceważyć. Wręcz przeciwnie. Jesteśmy otwarci na współpracę. Przy czym nie wykluczamy dalszych przejęć i fuzji. Przekonany jestem, że w przyszłości będziemy świadkami rozwoju rynku. Jednak przy wysokim stopniu digitalizacji informacji gospodarczych przetrwają tylko te podmioty, które będą w stanie sprostać wyzwaniom naszych czasów.

Blisko rok temu Bisnode przejął InfoCredit – jedną z najstarszych na polskim rynku wywiadowni gospodarczych. Czy spodziewać się można dalszych przejęć i fuzji? Przejęcia na pewno będą. W ubiegłym roku jedno z nich zakończyło się sukcesem. Cały czas jesteśmy zainteresowani, żeby rozwijać swój portfel spółek powiązanych z informacją gospodarczą. Jeśli oczywiście będą one warte uwagi. Jesteśmy skupieni wokół tej właśnie branży i to tu chcemy stać się numerem jeden. Poza naszym core-biznesem na razie niczego nie szukamy.

Wobec tego, jakie są szanse i zagrożenia dla rozwoju wywiadowni gospodarczych? Wydaje się, że do lamusa odchodzi stary, skostniały sposób pozyskiwania i prezentacji danych. Stanowiska wysokiego szczebla w spółkach zajmują młodzi i dynamiczni ludzie. Oczekują oni szybkiego działania, przejrzystej informacji. To właśnie z myślą o nich przygotowujemy nowoczesne, szybkie i sprawne narzędzia. Poszerzamy swój pakiet produktów.

To szanse, a zagrożenia? Bolączką nie tylko wywiadowni gospodarczych, lecz wszelkich firm działających w sektorze informacji gospodarczych jest niewielka przejrzystość rynku. W tym miejscu należy podkreślić, że zaledwie połowa firm zobligowanych prawnie publikuje swoje dane finansowe. Ta druga część woli zapłacić karę finansową. Pod tym względem daleko nam jest do wysoko rozwiniętych rynków gospodarczych. W Skandynawii swoje dane finansowe ujawnia niemal 100 proc. firm.

Dlaczego firmy nie publikują danych finansowych? Przyczyn należy upatrywać w słabych dla polskiej gospodarki ostatnich dwóch latach, kiedy to systematycznie spadała kondycja finansowa polskich firm. W konsekwencji przedsiębiorstwa wykazały się spadkiem zarówno zysku, jak i przychodu ze sprzedaży. To niejedyne przyczyny. Częstokroć brak zgody na publikowanie sprawozdań finansowych wynika z polityki samych korporacji. Ogłaszania sprawozdań finansowych unikają zarówno firmy niewielkie, jak i duże, zwłaszcza polskie oddziały zagranicznych koncernów. Powód jest zazwyczaj taki sam – polityka centrali polegająca na publikowaniu wyników tylko na poziomie globalnym.

Zatem, jakby Pan przekonał przedsiębiorców, że jednak warto być przejrzystą firmą i publikować dane finansowe? Nie ulega wątpliwości, że publikacja danych finansowych sprzyja przejrzystości firmy. Korzystają na tym wszyscy. I te firmy, które chcą podjąć współpracę z daną spółką, jak i te, które taką współpracę nawiązały. Poza tym należy pamiętać, że w skali makro z usług wywiadowni gospodarczych korzystają firmy ubezpieczeniowe i banki. Na podstawie ostatnio udostępnionej informacji gospodarczej wyznaczają m.in. kredyt kupiecki.

Czy można ocenić wiarygodność swojego partnera gospodarczego samodzielnie? Przedsiębiorca może sprawdzić samodzielnie swojego kontrahenta. Jednak przy takim rozwiązaniu musi liczyć się z pewnymi negatywnymi konsekwencjami. Głównym źródłem informacji wywiadowni gospodarczych są sądy gospodarcze i krajowy rejestr sądowy. Znając strukturę sądów gospodarczych musimy liczyć się ze znaczną i niepotrzebną stratą czasu trwonionego w kolejkach po akta sądowe. Poza tym w aktach znajdziemy tylko wyniki finansowe spółki bez jej oceny. Więc otrzymamy dane pokazujące niepełny obraz badanego podmiotu.

Czy wywiadownia gospodarcza dostarcza firmom gotową wiedzę czy raczej informacje, które są dopiero podstawą do uzyskania potrzebnej wiedzy? Wywiadownia przygotowuje dla swoich klientów produkty zawierające z jednej strony pełny obraz działalności firm, a z drugiej gotową wiedzę w postaci rekomendacji dotyczącej wiarygodności przedsiębiorstwa. Produkty wywiadowni spełniają więc dwie funkcje: informacyjną oraz wspomagającą zarządzenie ryzykiem w firmie. Pierwsza z nich pozwala klientom zaoszczędzić czas związany z ich samodzielnym pozyskiwaniem ze źródeł publicznych, druga pomaga podjąć właściwą decyzję związaną z zawarciem współpracy z klientem na warunkach kredytu kupieckiego. Bazę stanowi wiedza specjalistów z zakresu analizy finansowej, którzy przygotowują modele scoringowe, pozwalające ocenić prawdopodobieństwo upadku firm oraz statystyki.

Jakie dane zawiera raport handlowy, który przedsiębiorca może nabyć u profesjonalnego dostawcy informacji gospodarczej? Raporty korzystają z wielu źródeł informacyjnych zarówno rejestrowych, branżowych, jak i typowo marketingowych. Pozwala to klientom uzyskać w bardzo krótkim czasie pełną informację na temat kontrahenta, począwszy od potwierdzenia jego danych rejestrowych (zgodne z KRS lub ewidencją działalności gospodarczej), informacji o danych finansowych (sprawozdania finansowe firm składających takie dane w sądach gospodarczych), zdarzeniach prawnych (rejestr upadłości i likwidacji) po dane zamieszczone w różnych portalach internetowych, prasie lub z wywiadu z kierownictwem firmy. Dodatkowo informacja o firmie wzbogacona jest o dwa istotne źródła:  informację o moralności płatniczej podmiotu oraz powiązania kapitałowe z firmami z zagranicy. Pierwsze z tych źródeł informuje o historii zaległości płatniczych podmiotów, a drugie to największa na świecie baza danych firm i powiązań. Pozwala to na zbadanie kondycji finansowej spółki matki, nawet gdy pochodzi ona z bardzo odległych krańców świata.

Kiedy firma może przekroczyć granicę prawa podczas samodzielnego zbierania informacji? Wywiadownie gospodarcze działają na zasadzie białego wywiadu – źródłem ich danych zawsze są jawne i ogólnodostępne informacje (sąd gospodarczy, KRS, Monitory Gospodarcze, rozmowy z kierownictwem, prospekty emisyjne, ewidencje działalności gospodarczej, urzędy statystyczne, izby gospodarcze, prasa). W żadnym wypadku nie dopuszcza się w  wywiadowni gospodarczej łamania prawa przy sporządzaniu raportu handlowego czy zbierania danych. Na specjalną prośbę klienta wywiadownie gospodarcze proponują „Raport Weryfikacyjny”, który łączy w sobie cechy raportu handlowego jak również cechy raportu detektywistycznego. Raport weryfikuje podstawowe dane rejestrowe badanego podmiotu, sposób reprezentacji spółki. Raport zawiera dokumentację zdjęciową, dostarcza informacje co do jakości i wielkości floty samochodów. Ponadto pozwala poznać stan prawny i przede wszystkim techniczny zajmowanych przez spółkę nieruchomości.

W jaki sposób stwierdzają Państwo, że jedna informacja jest wiarygodna, a inna nie? Mamy pewien system gradacyjny, który pokazuje, że np. rejestr państwowy ma wiarygodność 100-proc., a przykładowo portale informacyjne albo społecznościowe mają tę wiarygodność mniejszą i wymagają potwierdzenia – bezpośrednio u przedsiębiorcy lub przez wizję lokalną.

Co na podstawie raportu handlowego może ustalić firma o ewentualnym kontrahencie? Podstawową wartością raportu handlowego jest rekomendacja współpracy z danym partnerem handlowym. W przypadku negatywnej rekomendacji nasz klient powinien zastanowić się czy takie ryzyko jest dla niego opłacalne. Klient może zauważyć również pogarszającą się sytuację finansową podmiotu na licznych wykresach, co pozwala na jeden rzut oka ocenić najbliższą przyszłość firmy. Ciekawym elementem raportu jest porównanie podmiotu do jego branżowej konkurencji przez pryzmat wskaźników porównawczych. Raport handlowy pozwala również dostrzec niebezpieczne symptomy istniejące u badanego kontrahenta, takie jak powiązania osób z kierownictwa z firmami w złej kondycji finansowej. Inny element na jaki warto zwrócić uwagę, to tendencje w sezonowości moralności płatniczej podmiotu. Pozwala on dotrzeć do sytuacji finansowej spółki matki podmiotu. Raport handlowy stanowi więc wielofunkcyjne narzędzie pozwalające odkrywać niebezpieczne obszary ryzyka działalności z konkretnym partnerem handlowym.

Jak dużo takich raportów Państwo sprzedają rocznie? Łącznie jest to blisko 100 tys. raportów. Dodatkowo liczba osób przeglądających nasze darmowe publikacje przekracza miesięcznie 50 tys.

Sporządzają Państwo raporty na zamówienie czy dla każdej branży? Zbieramy informacje o każdej firmie w Polsce, która jest zarejestrowana w GUS i jest aktywna kredytowo. W tej chwili są to prawie 4 mln przedsiębiorstw. Dzięki temu, że dane aktualizują się automatycznie, można otrzymać najświeższe informacje niemal natychmiast. Klient można także zażyczyć sobie wywiad indywidualny i wtedy specjalnie dla niego aktualizujemy dane na ten konkretny dzień.

Czy w Państwa firmie obserwuje się wzrost zainteresowania usługami w związku z kryzysem? Paradoksalnie ostatni rok był najlepszym w historii. Bowiem odnotowaliśmy blisko 30 proc. wzrost sprzedaży w porównaniu z analogicznym okresem roku ubiegłego. Przypadek? Niekoniecznie, ponieważ jednocześnie obserwujemy wzmożone zapotrzebowanie na informację gospodarczą zarówno ze strony sektora MSP, banków jak również i dużych korporacji, co ciekawe w ostatnim czasie naszymi usługami zainteresowały się również osoby indywidualne, które sprawdzają kondycję finansową np. biura podróży.

Jak wybrać wywiadownię? Czy warto korzystać z usług dużych firm międzynarodowych czy też mniejszych, lokalnych? To w głównej mierze zależy od zakresu informacji, które chcemy pozyskać. Jeśli firma działa na arenie międzynarodowej, to wskazane jest korzystanie z usług międzynarodowych wywiadowni gospodarczych, oferujących dostępy do światowej bazy danych i oferujących globalne usługi minimalizacji ryzyka transakcji. W przypadku chęci pozyskania informacji o mniejszych podmiotach lub spółkach jednoosobowych, to wskazałbym na usługi pomniejszych, lokalnych firm specjalizujących się w dostarczaniu informacji o przedsiębiorstwach małych i średnich.

Jaki jest czas przygotowania raportu dla firmy i jaka jest jego orientacyjna cena? Kryzys w znacznym stopniu wpłynął na zwiększenie obrotów i wzrost zainteresowania usługami największych wywiadowni, jednak to nie przełożyło się na wzrost cen usług. Za pojedynczy raport o polskiej firmie musimy zapłacić od 150 do 250 zł. Jednak przy wykupieniu rocznego abonamentu klient uzyskuje nieograniczony dostęp do zasobów „bazodanowych” wywiadowni. W takim wypadku musimy liczyć się z kosztem kilku tysięcy złotych. To naprawdę nie jest wygórowana cena za dostęp do tak wielkiej skarbnicy wiedzy. Pamiętajmy, że nie kupujemy raportów a bezpieczeństwo zawieranych transakcji.

Jaka przyszłość czeka wywiad gospodarczy w Polsce? Wywiadownie gospodarcze w Polsce mają się dobrze. Zapotrzebowanie na rozwiązania stale rośnie. Świadczą o tym wyniki głównych podmiotów działających w branży. W ostatnich latach byliśmy świadkami procesu, który charakteryzował się powolnym, lecz systematycznym spadkiem ceny głównego produktu wywiadowni, jakim jest raport handlowy. Na rynku w ostatnich pięciu latach powstało wiele firm, portali internetowych oferujących bilanse i sprawozdania handlowe po znacznie niższych cenach. Wydawać się mogło, że taka polityka znajdzie swoje konsekwencje w spadku obrotów największych wywiadowni. Jednak tak się nie stało, bowiem najwięksi bronią się przede wszystkim zasobem baz danych, jakością oferowanych rozwiązań, czasem realizacji zamówienia oraz droższymi, lecz zaawansowanymi rozwiązaniami. Jednocześnie duże podmioty coraz częściej odchodzą od pojedynczych raportów handlowych, a w długotrwałą strategię wpisują produkty pozwalające na monitoring firm z całego świata, oferując analizy i monitoringi branżowe, portfelowe.

Jakie firmy korzystają z usług wywiadowni? Nie można konkretnie wskazać branży. Jednak większość klientów wywiadowni handlowych stanowią podmioty mające swój rodowód w sektorze usług finansowych. W pierwszej kolejności należy wymienić banki, firmy ubezpieczeniowe, doradztwa biznesowego, instytucje kredytowe. Andrzej Osiński

Chwała bohaterom i nasza polska historia Krzywdy nie do naprawienia Co jesteśmy w stanie zrobić dla pamięci zamordowanych w Polsce w okresie lat stalinizmu? Wielu z nich to nasi najwięksi bohaterowie. Pokolenie ich pamiętające odeszło. Jedyne, co możemy zrobić, to przywoływać tych ludzi. Imieniem Komandora Zbigniewa Przybyszewskiego, w 1939 roku dowódcy Helu, zamordowanemu w więzieniu na Mokotowie w 1952 roku po fikcyjnym śledztwie w tzw. spisku komandorów, nazwano Muzeum Obrony Wybrzeża Westerplatte, są ulice na Helu, w Gdyni, w Kruszwicy (w Giżewie pod Kruszwicą w 1907 roku się urodził). Jest Harcerska Drużyna Żeglarska w Rybniku, są tablice w dwóch kościołach w Gdyni. Symboliczny grób znajduje się na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie.

Krzysztof Zajączkowski, autor Lekarz z Westerplatte. Major Mieczysław Słaby. 1905-1948, w 2011 roku wydał drugą książkę pokazujacą jego zaintesowania historią, losami bohaterów walk 1939 roku o Wybrzeże, ich losy powojenne pt. Bohater obrony Helu, kmdr por. Zbigniew Przybyszewski, 1907-1952. Autor sięgnął po archiwa z Muzeum Obrony Wybrzeża na Helu, dokumenty i zdjęcia, wszelkie opracowania, publikacje, dokumenty z archiwum IPN, fotografie. Jest to źródłowa, udokumentowana, rzetelnie opracowana książka. Zajączkowski dotarł także do archiwów rodzinnych. Szczególnie przejmująca jest korespondencja prywatna, listy pisane z oflagu, jak i pamiętnik żony komandora Heleny Przybyszewskiej. Komandor por. Zbigniew Przybyszewski stanowisko dowódcy Baterii Artylerii Nadbrzeżnej w Helu objął w październiku 1938 roku. W chwili wybuchu wojny miał 32 lata i cieszył się opinią jednego z najlepszych artylerzystów morskich we flocie. W 1939 roku walcząc na Helu prowadził skuteczny ogień przeciwko pancernikom „Schleswig-Holstein” i „Schlesien”. Autor książki przytacza wypowiedz wicedyrektora Muzeum Obrony Wybrzeża Władysława Szarskiego: „W 1939 roku polskie Wybrzeze było z góry skazane na zagładę. Wiedzieli o tym wszyscy, których horyzontów nie przysłaniał hura-optymizm i propaganda. Wiedziało o tym wielu obronców Wybrzeża – wiedziało, a mimo to walczyło o honor Polaka, o honor Polskiego Żołnierza. Spiewano powszechnie (...) buńczuczną piosenkę, ale też kursowało powiedzenie „my malujemy płoty, Hitler buduje samoloty”. Po kapitulacji Helu 2 X 1939 r. komandor Przybyszewski przebywał w niemieckich obozach jenieckich, m.in. w oflagu II C Woldenberg. Będąc w niewoli prowadził konspiracyjne wykłady z artylerii morskiej, uczył się języków. Nocą robiono podkopy, dwukrotnie bez powodzenia próbował z kolegami ucieczki. Przebywającemu w Woldenbergu komandorowi żona wysyłała paczki, pisali do siebie listy. Te listy to wielki atut książki, która nabiera dodatkowych wymiarów, wciąga emocjonalnie. Oboje są dzielni i wspierający nawzajem, a wsparcia im trzeba było, bo rozłąka trwała pięć lat. W listach do żony wyznawał: ”Tylko przeświadczenie, że w przyszłości będę mógł Tobie ulżyć i życie Twoje uczynić bardziej przyjemne jest dla mnie jedyną otuchą”. Pisał o ponownym spotkaniu: „Mamy już tyle doświadczeń poza sobą, że przyszłe nasze życie będziemy mogli naprawdę dobrze urządzić, i ono będzie nagrodą za wszystkie Twoje dotychczasowe troski”. Po wyzwoleniu obozu w Woldenbergu powrócił do Polski, w marcu 1945 roku połączył się z rodziną. Po wiadomości o wyzwoleniu Gdyni, komandor Przybyszewski udał się na Wybrzeże. Swoją przyszłość widział w powrocie do pracy w Marynarce Wojennej. Zajął się tworzeniem jednostek artylerii nadbrzeżnej, był ceniony i odznaczany. W 1949 r objął stanowisko szefa Służby Artyleryjskiej w Dowództwie Marynarki Wojennej, a następnie szefa Wydziału Marynarki Wojennej przy Sztabie Generalnym Wojska Polskiego. Jak pisze Krzysztof Zajączkowski, namawiany do przystąpienia do partii odmawiał mówiąc, że nie zajmuje się polityką, że „służba Polsce nie jest związana z żadną partią”. Stalin nie miał jednak planów odbudowy polskiej marynarki, szczególnie w oparciu o ludzi przedwojennych. Postanowiono wykształcić „nowe kadry”. Już w lipcu 1946 roki wydano nakaz podpisany przez marszałka Michała Żymierskiego o „oczyszczeniu Marynarki Wojennej z elementów niepewnych politycznie”, jak określono: „jednostki reakcyjne należało usuwać w „trybie natychmiastowym”. Z końcem roku 1949 zaczęto usuwać ludzi z marynarki, wychodząc z założenia, że „nie ma ludzi niezastąpionych”. Zwiększono liczbę oficerów sowieckich, nastąpiła sowietyzacja Marynarki. Krzysztof Zajączkowski w rozdziale „Formowanie Marynarki Wojennej w powojennej Polsce” pokazuje losy pierwszych pięciu lat po wojnie – tzw. ludowej marynarki. Przykładem tego, co się działo jest los wybitnego budowniczego Gdyni Eugeniusza Kwiatkowskiego, który powrócił do Polski po wojnie i podjął się zadania odbudowy Wybrzeża po wojennych zniszczeniach. Miał piękne plany względem polskiej polityki morskiej. Nie pozwolono mu jednak zająć się tymi ambitnymi projektami, był szykanowany, aż zmuszono go do wysiedlenia. W 1948 roku został przez władze PRL odsunięty od działalności publicznej, z zakazem pobytu na Wybrzeżu i w Warszawie. Eugeniusz Kwiatkowski osiadł w Krakowie, gdzie mieszkał 25 ostatnich lat i gdzie zmarł w 1974 roku. Między wielu innymi komandor Zbigniew Przybyszewski znalazł się w centrum uwagi konfidentów, różnych funkcjonariuszy informacji. Zajączkowski powołuje się na materiały zgromadzone w IPN, doniesienia, meldunki, donosy. Pisano w nich o „wrogiej działalności komandora”, nakazywano prowadzić obserwacje przez tajnego informatora, inwigilację korespondencji, itd. Mimo, że prowadzona obserwacja domu Przybyszewskich nie przyniosła efektu, w czerwcu 1950 roku wydana została decyzja (przez ppłk Nikołaja Prystupa) o założeniu na komandora akt rozpracowawywania pojedyńczego pod nazwą „Spiskowiec”. Robiono doniesienia z każdego spotkania. Jak pisał agent na temat odprawy, w której uczestniczył Przybyszewski: „na 11 obecnych, 10 było ruskich i on, Polak, komandor nie rozumiał tego, co mówiono”. Jak podaje Zajączkowski na podstawie dokumentów przechowywanych w Archiwum Muzeum Marynarki Wojnnej z Gdyni, kmdr Przybyszewski pojechał do Warszawy i na spotkaniu między innymi mówił, że między nim a kmdr Leonidem Bajdukowem (starszym pomocnikiem szefa artylerii Marynarki Wojennej) dochodziło do trudności w kontaktach, gdyż Przybyszewski nie znał języka rosyjskiego, i do różnicy zdań związnych z budową baterii w Kołobrzegu i oceną strzelań artyleryjskich. Jak pisze Autor książki, Przybyszewski nie wiedział, że Bajdukow był człowiekiem, który go inwiligował. Będąc w Warszawie komandor Zbigniew Przybyszewski został 18 września 1950 roku aresztowany. Był pierwszym z siedmiu komandorów, których do konca 1951 roku aresztowano. Oskarżono go wraz z grupą innych oficerów o „stworzenie w Marynarce Wojennej dywersyjno-szpiegowskiej organizacji, mającej na celu walkę o obalenie władzy ludowej”. Proces otoczony był całkowitym milczeniem, nie pisano ani o rozprawie, ani o wyrokach, które zapadły. W lipcu 1952 roku Najwyższy Sąd Wojskowy w Warszawie wydał wyrok w sprawie "zorganizowania spisku w wojsku", czyli tzw. spisku komandorów. Dwa lata trzymany w piwnicach więzienia na Mokotowie w Warszawie poddawany był przesłuchaniom o torturom fizycznym i psychicznym. Jak pisze autor książki: ”dręczeni fizycznie i psychicznie, łamani konwejerem, stójkami i innymi metodami, aresztowani z czasem „przyznawali się” do zarzucanych im czynów”. „Podejrzanych” zmuszano do składania obciążających zeznań i przyznania się do winy, a także do podania nazwisk osób zamieszanych w „spisek”. Niezwykle smutne są losy żony Heleny i córki komandora Danuty. Czekająca w Gdyni na powrot z Warszawy żona zaczęła sie denerwować brakiem wiadomości od męża, jeździła do Warszawy, gdzie początkowo odpowiadano jej, że: „był, odmeldowal się i został zwolniony”, aż wreszcie dowiedziała się, że mąż został aresztowany. W niedługim czasie Helena Przybyszewska otrzymała nakaz opuszczenia terenu Wybrzeża bez prawa powrotu. Skonfiskowano przedwojenną willę rodziny. Żona komandora z córką zostały bez środków do życia. Córkę Danutę w szkole otaczał ostracyzm. Po dowiedzeniu się o wyroku śmierci na męża, odwoływała się i pisała listy, gdzie tylko mogła. Ktoś powiedział Helenie Przybyszewskiej, że dostęp do Bieruta ma poeta, Julian Tuwim. Bierut miał prawo udzielić prawo laski. Przybyszewska zadzwoniła do poety, udało się jej z nim połączyć. Początkowo myślał, że dzwoni „w sprawie operetki”, którą organizował. Rozmawiała z Tuwimem przez telefon prosząc go o pomoc przez zwrócenie się o męża ułaskawienie do Bieruta. W 1990 roku, dwa lata przed śmiercią, powiedziała o swojej rozmowie z Tuwimem w wywiadzie dla Radia Gdańsk: „Wyzwał mnie, obrzydliwymi słowami... I na tym się skończyło... Do dziś dnia, jak czytam jego wiersze, to mnie coś odrzuca”. Sam komandor Przybyszewski nie wniósł prośby o łaskę do Bieruta. Ten zamienił karę śmierci na dożywotne więzienie czterem komandorom, trzem podtrzymał. Helena Przybyszewska przez dwa lata więzienia męża jeździła co miesiąc do Warszawy w nadziei na widzenie. Za każdym razem dostawała od sądu zgodę i szła do więzienia, gdzie odpowiadano, że „nie może mieć widzenia”. Jeden jedyny raz 15 minut zobaczyła męża. Wyglądał bardzo źle. Poprosił ją o koc. Kiedy kolejny raz przyjechała z kocem, powiedziano jej, że wykonano wyrok kary śmierci. 16 grudnia 1952 roku po ponad 26 miesiącach od aresztownia, na warszawskim Mokotowie w więzieniu wykonano wyrok, strzałem „katyńskim”, w tył głowy. Przybyszewski miał 45 lat. Do dziś nie wiadomo, gdzie pochowane zostały zwłoki trzech komandorów, którzy zostali wtedy zamordowani (oprócz Przybyszewskiego: Stanisław Mieszkowski, Jerzy Staniewicz). Nie zachowała się żadna dokumentacja. Książkę Krzysztofa Zajączkowskiego odziałowuje na nasze różne percepcje. Pierwsza, to wciąż odkrywana wiedza o polskich meandrach historii, gorzka, żałosna, trudna. Druga, to pojawiające się w czasie lektury ogromne poczucie krzywdy, która nie może zostać w żaden sposób nadrobiona, wypłacona, zmazana. Książka działa także na nasze pokłady emocjonalne. Autor przybliża nam zafascynowanego morzem bohatera, jego młodość, ambicje, oddanie i ukochanie pracy, małżeństwo, dziecko. Plany i marzenia. I koniec szczęścia w normalności. Najpierw jest wojna, oflagi, a potem – stalinowska rzeczywistość w Polsce, w której dzieje się bohaterowi największa krzywda. Nie ma ceny na ukojenie bólu, który się zadało odważnym niezłomnym ludziom, ich rodzinom. To poczucie przeważa, długo dominuje po skończeniu lektury książki.

Krzysztof Zajączkowski: Bohater obrony Helu, kmdr por. Zbigniew Przybyszewski, 1907-1952,

Agencja Wydawnicza CB, Warszawa 2011

Aleksandra Ziółkowska-Boehm w latach 1972–1974 była asystentką i sekretarką Melchiora Wańkowicza; pisarz zadedykował jej II tom Karafki LaFontaine'a i zapisał w testamencie swoje archiwum. Autorka m.in: Blisko Wańkowicza, Na tropach Wańkowicza, Proces 1964 roku Melchiora Wańkowicza, Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego Krzyża (za którą otrzymała nagrodę najlepszej książki roku 2006 londyńskiego Związku Pisarzy na Obczyźnie), Moje i zasłyszane, Kanada, Kanada, Amerykanie z wyboru, Korzenie są polskie, Nie tylko Ameryka, Podróże z moją kotką, Nie minęło nic, prócz lat (z Szymonem Kobylińskim). Swoje życie opisała w barwnej autobiografii Ulica Żółwiego Strumienia. Ostatnio wydane książki to: Otwarta rana Ameryki, Dwór w Krasnicy i Hubalowy Demon , Na tropach Wańkowicza po latach, Lepszy dzień nie przyszedł już (Warszawa, Iskry 2012). Aleksandra Ziółkowska-Boehm mieszka na stałe w Wilmington w stanie Delaware.

Masoneria - mordercą Smoleńskim?.. Wbrew rozpaczliwym opiniom niektórych, głoszących że "nigdy nie uznamy prawdy o Smoleńsku" - wiemy już nie za mało z raportów prof. Biniendy i prof. Szuładzińskiego, na kolejce raport ministra Macierewicza. Ale: z tych raportów wiemy o miechanizmu zbrodni, a z badań dziennikarskich wiemy już nawet imiona - co prawda, oprawców. A klienci? Jako prawidło, ci pozostają w cieniu, tym bardziej jeśli chodzi o takim bezprecedensowym masowym mordzie politycznym. Jednak, jako się wyjaśniło, i w tej kwestii ktoś ma do powiedzenia. A właśnie dr. Stanisław Krajski, ekspert Radia Maryja, wiadomy specjalist z pytań sekt totalitarnych oraz masonerii. I to co sądzi na temat Pan doktor, jest przerażającym.A więc: "W Polsce po rozwiązaniu WSI zaczęto tworzyć specjalną lożę, którą ją nazwałem P3, bo loża P1 spowodowała rewolucję francuską, loża P2 próbowała przejąć władzę we Włoszech w 1981 roku i została rozbita przez włoskie służby specjalne" – wyjasniał dr Krajski w Radiu Maryja.

I dalej: "Próba rozbicia przez Macierewicza i PiS WSI w jakiejś mierze się powiodła. I oni się poczuli przerażeni, ta masoneria rytu francuskiego, GRU, poczuli się przerażeni i stwierdzili, że należy przyspieszyć proces przejmowania, zawłaszczania państwa polskiego i demontażu państwa polskiego jednocześnie. Żeby to później służyło jako fragment tej Euroazji. I że jednym, tak mi wychodzi i staram się to ukazać, że jednym z aktów tej loży P3 był zamach na samolot prezydencki w Smoleńsku i wiele innych aktów" – dowodził dr Krajski.

http://www.fakt.pl/Ekspert-Radia-Maryja-o-masonach-w-Smolensku,artykuly,...

...Zostawimy bełkot o "bogatą wyobrażnię" i "rydzykowskim oszołomstwie" dla nieprzytomnych czytaczów gówna prawdy oraz bezmyślnym małpom z grona tewuenu i onetu. I się zastanowimy nad opinią znanego specjalisty.

Naprawdę, wydarzenia w naszym kraju, zwłaszcza po Smoleńsku, dokładnie powtarzają to co się odbywało we Włoszech w latach 70-80ch.

A właśnie:

1. Epidemia mordów politycznych, ze których najzuchwałym mord na Aldo Moro.

2. Otwarto mafijny i kryminalny charakter władzy.

3. Aktywizacja lewackich ugrupowań, w tym terrorystycznych ("Czerwone brygady").

4. Mnóstwo moskiewskich agentów wpływu na wszystkich poziomach władzy.

5. Tłumienie wolności słowa i niezależnych mediów.

6. Zjednoczenie agentów wpływu w rządzie, mafijnych "rodzinach" i owych w tzw. "intelektualnych środowiskach" - w kraju to się nazywa "salon".

7. Zwalczanie katolików i KK, ogromny procent kleru, związanego z kryminalem i służbami specjalnymi obcych państw (z pierwszej koleji KGB).

8. Obniżenie poziomu życia przeciętnego Włocha, wzrost drożyzny, bezrobocia, socjalna niestabilność i napięcie na tym tle.

9. I nareszcie, próba czerwonego zamachu stanu. U nas to niestety się udało.

Przeliczyłem tylko podstawowe cechy smutnej i niepokojącej schodności sytuacji. A ZARAZ UWAGA: na dzisiaj faktycznie jednym głosem prowadzące analitycy przypisują to co było wówczas we Włoszech działalności masońskiej łoży P2. A skrót ten znaczy: PROPAGANDA 2. Z propagandą na zasadach dzikich manipulacji mamy do czynienia co dzień.

Bardzo możliwym jest i to że w taki sposób mamy do czynienia już z następniczką Propagandy 2 - Propagandą 3.

Czy nie za dużo propagandy i Propagand?

Kto jest tym polskim czy euroazjackim Liccio Gelli`m?

Trzeba mieć odpowiedzi na te najpoważne zapytania.

I szczerze podziękować temu, kto ma odwagę ich podjąć, czyli Panu doktorowi Stanisławowi Krajskiemu.

I ostatnie: mam wielkich obaw popełnienia przez dr. Krajskiego seryjnego samobója - broń Boże!!

Panie doktorze, niech Pan uważa na swe bezpieczeństwo.

I my będziemy uważać na Pana bezpieczeństwo.

Panowie Kaczyński i Macierewicz! Co Wy na to?.. Jakub Wołyński's blog

Wznowić process Krzysztof Wyszkowski chce wznowienia procesu z Lechem Wałęsą o ochronę dóbr osobistych. Sąd Apelacyjny w Gdańsku 25 września rozpatrzy wniosek złożony w tej sprawie.

- 25 września Sąd Apelacyjny w Gdańsku będzie rozpatrywał mój wniosek o wznowienie poprzedniego procesu z powodu ujawnienia nowych dowodów agenturalności Wałęsy - informuje redaktor Wyszkowski. - Liczę na to, że zainteresowanie opinii publicznej pozwoli sędziom na nieuleganie presji ze strony układu i wznowienie postępowania - zaznacza.

- Wznowienie procesu jest możliwe, jeżeli pojawią się nowe okoliczności, nieznane wcześniej osobie, która wyciąga z tego pewne korzyści dla swojej pozycji w procesie - mówi "Naszemu Dziennikowi" mec. Andrzej Lew-Mirski, reprezentujący Wyszkowskiego w niektórych sprawach. - Sąd wówczas bada, czy te argumenty są racjonalne, i wydaje w tej sprawie postanowienie - dodaje.

- A prawda o przeszłości Wałęsy jest "arcyboleśnie prosta", co potwierdza odnaleziona ostatnio notatka czechosłowackiego MSW z marca 1981 roku - uważa Krzysztof Wyszkowski. Na swojej stronie internetowej przytacza fragment artykułu historyka Sławomira Cenckiewicza z periodyku "Arcana", opublikowanego w tym roku. "Co do współpracy Wałęsy z pracownikami polskiej Służby Bezpieczeństwa, Ciastoń oznajmił, że do pozyskania Wałęsy doszło w roku 1970 w czasie strajków na Wybrzeżu. Informacje podobno pisał własnoręcznie. Podpisywał też potwierdzenia odbioru kwot pieniężnych, które otrzymywał za współpracę. Ciastoń nie wie, kiedy skończyła się współpraca Wałęsy z SB, ale trwała jeszcze w roku 1976, gdy odszedł na inne stanowisko pracy". Jak się okazuje, pełnomocnik Wałęsy wycofał kolejny pozew i wniósł o umorzenie toczącego się drugiego procesu przeciwko Wyszkowskiemu.

- Sprawstwo tej rejterady trzeba przyznać badaczom takim jak Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk, którzy opublikowali książkę "SB a Lech Wałęsa", ale również takim świadkom jak np. Janusz Stachowiak i Edward Graczyk, który zwerbował Wałęsę do współpracy z SB i wypłacał mu pieniądze, co potwierdził w zeznaniu przed prokuraturą IPN - ocenia redaktor Wyszkowski.

- Pierwsze publiczne przesłuchanie Graczyka przed sądem mogłoby okazać się niezwykle ważne dla odsłonięcia wielu kulis współpracy Wałęsy z SB. Niestety, takiej okazji na razie nie będzie - ubolewa. Kolejna rozprawa miała się odbyć 13 września. Nie oznacza to, że Wałęsa rezygnuje z przeprosin nakazanych przez wyrok sądu apelacyjnego. W radiu RMF podkreślił, że chce, aby Wyszkowski go przeprosił. Sąd wydał klauzulę wykonalności wyroku, co Wyszkowski zaskarżył.

- W chwili obecnej oczekuję na reakcję sądu okręgowego na moje zażalenie na decyzję Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa o zezwolenie Wałęsie na zastępcze (za mnie) wykonanie wyroku Sądu Apelacyjnego w Gdańsku, czyli opublikowanie przeprosin. Pozostaję w nadziei, że sąd okręgowy podzieli przedstawione argumenty i unieważni decyzję sądu rejonowego - stwierdza Wyszkowski. Zenon Baranowski

W społeczeństwie potrzeba dziwaków! Jak już kilka razy przypominałem, śp. Stefan Kisielewski – gdy na osławionym Zjeździe Literatów Polskich w 1949 roku w Szczecinie ktoś na sali powiedział: „ONI nas wszystkich wymordują!” – odparł: „Wymordować – nie wymordują; ale zanudzą nas na śmierć”. Komunizm i socjalizm – a w praktyce każda d***kracja – to systemy biurokratyczne. Biurokraci zaś bardzo usilnie starają się wyrównywać – co właśnie jest powodem, dla którego kochają zwłaszcza socjalizm i komunizm, gdzie urawniłowka jest hasłem sztandarowym. Miłość do wyrównywania nie bierze się wcale z osobistych przekonań biurokratów, acz zapewne na urzędników idą głównie tacy ludzie – lubiący wszystko ująć w papierki i poukładać w równe kupki. Przyczyna jednak jest o wiele głębsza – i wyrównywać (wbrew swoim chęciom, z ciężkim sercem, dla dobra *państwa – *narodu – *społeczeństwa – *niepotrzebne skreślić) będzie każdy. Jest to bowiem potrzeba obiektywna. Oczywiście: obiektywna w ustroju biurokratycznym. Po prostu gdy wszystko jest jednakowe, o wiele łatwiej wydaje się polecenia. Łatwiej jest powiedzieć: „Dajcie dwie dywizje na odcinek koło Piotrkowa!” niż zastanawiać się nad tym, że każdy żołnierz jest inny – i tego może należałoby wysłać w okolice Giewontu, a tamten najlepiej walczyłby na moczarach… Jest też oczywiste, że w ten sposób dużo się traci. Na moczarach lepiej walczyłby batalion złożony z ludzi czujących się na bagnach jak żaba w błocie. Problem w tym, że podczas wojny nie ma czasu na takie dobieranie ludzi, zgrywanie ich między sobą… Tworzy się możliwie standardowe jednostki i nimi się operuje. Taka potrzeba nie występuje na ogół w życiu cywilnym. Zamiast np. decydować, że dzieci z osiedla „Pierwomajskoje” mają chodzić do szkoły im. Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego, lepiej pozwolić, by każde z rodziców decydowało, gdzie dziecko posłać. Nawet w szkołach komunistycznych w jednej była znakomita wykładowczyni greki, a w innej świetny nauczyciel matematyki – więc zdolnego matematyka należało posłać do tej drugiej, a kandydata na filologa do pierwszej. Rodzice na ogół – bynajmniej nie zawsze – dają sobie z tym radę. Pomagają w tym plotki wśród rodziców, a także opinie nauczycieli, którzy na ogół (nie zawsze!) bezinteresownie takich porad udzielają. Efektem jednak jest to, że matematyk staje się coraz lepszym matematykiem, a filolog coraz lepszym filologiem. Co gorsza, jeden filolog jest dobry w grece, a drugi np. w językach tureckich (jak p. Włodzimierz Żyrynowski…). Przerażony biurokrata po jakimś czasie dostrzega, że nie może właściwie im wydać żadnego sensownego polecenia! Co podważa samą istotę działania biurokracji. Dlatego urzędnicy dzieci zdolne do matematyki oddaliby najchętniej do takich szkół, gdzie matematyki nie ma – tak, by się to po jakimś czasie wyrównało. Z upodobaniem także dodają dzieci niepełnosprawne umysłowo do normalnych klas – w nadziei, że może od tego trochę i zmądrzeją (z kim przestajesz, takim się stajesz) – ale mądry, przebywając z nimi, na pewno zgłupieje. I będzie jednakowo. U szczytu rządów Lewicy w USA, w latach 60., HEW (Health, Education & Welfare Department) wydał okólnik nakazujący szkołom (na szczęście mógł to zrobić tylko w odniesieniu do szkół reżymowych) prowadzać dzieci na mecz footballu i pilnować, by poszła na taki mecz taka sama proporcja dziewczynek i chłopców, jaka jest w klasie – i „aby obydwie płcie jednakowo entuzjastycznie klaskały”! Nie muszę dodawać, że zdaniem biurokratów klasy powinny być koedukacyjne, a różnice poziomów między chłopcami a dziewczętami należy pracowicie zasypać. Jest też dla nich oczywiste, że dziecko na Śląsku i na Kaszubach powinno tyle samo czasu w szkole poświęcać rybołówstwu i górnictwu!! Biurokrata nie może znieść nawet tego, by jedno dziecko było za grube, a drugie za chude. On to po prostu musi wyrównać. Dlatego każda biurokracja kończy się zasadniczo mediokracją – czyli rządami średniaków. Jeśli jednak chcemy mieć w społeczeństwie Koperników, Mickiewiczów, Borsuków czy choćby Wańkowiczów, czyli ludzi jakoś wybitnych, musimy pogodzić się z tym, że ludzie wybitni odbiegają od średniej. I co więcej – w warunkach zróżnicowanych wybitny talent ma znacznie większe szanse znaleźć to, co mu jest do rozwoju potrzebne. By być ścisłym: w idealnym ustroju biurokratycznym w ogóle takich szans nie ma, bo w każdej szkole jest jednakowo… To oczywiście geniuszowi szans nie odbiera – tylko utrudnia jego rozwój. Natomiast mniej genialnym, lecz wybitnym uczniom utrudnia – bo będą starali się dopasować do poziomu, czyli do średniej. Gdy ktoś niewiele odbiega od średniej, walnięcie po głowie i wciśnięcie do szeregu jest o wiele łatwiejsze. I na ogół się udaje. Tymczasem społeczeństwo oprócz Kopernika potrzebuje wielu tysięcy ludzi wybitnych. I ci ludzie gdzieś znikają. Dopasowują się. Popatrzmy na to, ilu mamy zdolnych młodzików i juniorów w niemal każdej dyscyplinie – złote medale sypią się jak groch… A potem klops. Ci ludzie się dopasowują. Wbrew temu, co kiedyś pisała „POLITYKA”, nie jest tak, że „sito gubi diamenty” – jest tak, że diamenty nieustannie ocierają się o piasek, szarzeją, mętnieją i co gorsza, są przekonane, że bycie szarym jest dobre!

W d***kracji powstaje mediokracja. I powstaje poniekąd spontanicznie. Narzuca ją ethos d***kratyczny. Z komunizmu wychodzimy powoli. Media powinny jednak dbać, by wychwalać dziwaków, ludzi nietypowych – a nie ukazywać „szarego człowieka”. Szarzy ludzie są potrzebni i cenni, ale nie mogą być narzucani jako wzór. Lepiej, by rocznie 1000 dzieci poddanych eksperymentalnym metodom przez żądnych sławy rodziców zmarło, niż by wszyscy byli wychowywani jednakowo! Kiedyś związkowcy nalegali, żeby śp. Winston L. S. Churchill pozwolił, by wzięli udział w jakiejś paradzie. Churchill odparł: „Nie! Myślmy nie o związkowcach – pomyślmy o widzach!”. Właśnie. Dla dobra szarych ludzi szarzy ludzie muszą nie pchać się na piedestał! JKM

Bilans musi wyjść na zero Ajajajajajajaj! W momencie, kiedy już-już pobożny minister Gowin prawie nas przekonał, że w sprawie Amber Gold najbardziej zawinił, a właściwie nie „najbardziej” - bo to by wskazywało, że są jeszcze inni, wprawdzie mniej winni, niemniej jednak - więc, że wyłączną winę w tej sprawie ponosi nasz stary poczciwy znajomy „błąd pilota” Pan Prokurator Generalny Andrzej Seremet, jak to się mówi, „przerwał milczenie” i zaczął oskarżać niektórych gdańskich prokuratorów, że w sprawie Amber Gold ich decyzje były „nietrafne merytorycznie”, ponieważ zabrakło im „wyobraźni”. Już mniejsza o to, dlaczego pan Prokurator Generalny „przerwał milczenie” dopiero teraz, chociaż pozór uzasadnienia dać bardzo łatwo; musiał zbadać, co właściwie się stało, o co ten cały klangor - a to oczywiście musiało potrwać. Gdybym to ja znalazł się na miejscu Prokuratora Generalnego, też bym nie działał w pospiechu, bo wiadomo, że pospiech jest wymagany jedynie w dwóch przypadkach: przy biegunce i przy łapaniu pcheł. Ani jedna, ani druga sytuacja w sprawie Amber Gold nie zachodzi, więc wszystko - jak mawiają gitowcy - „gra i koliduje”. Bo będąc na miejscu pana Prokuratora Generalnego najsampierw bym sprawdził, dlaczego w ogóle doszło do afery Amber Gold. Przecież w naszym nieszczęśliwym kraju nie pierwsza to ani nie ostatnia tego rodzaju historia, więc o cóż właściwie ten klangor, skoro w gruncie rzeczy nic się nie stało? „Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało!” Skoro jednak klangor został podniesiony, zresztą przede wszystkim przez niezależne media głównego nurtu, to znaczy, że w tej sprawie musiały zostać poruszone Moce. W przeciwnym razie media głównego nurtu milczałyby jak zaklęte, ekscytując opinie publiczną „matka Madzi”, albo potworem z Loch Ness, a jeśli w ogóle by się zająknęły na temat Amber Gold, to ewentualnie podnosząc głosy krytyki wobec teorii spiskowej, która swoim fanatycznym oszołomskim wyznawcom nakazuje dopatrywania się dziury w całym. Szczegółów nie będą podawał, bo jeden proces z TVN na razie mi wystarczy. Więc Moce musiały zostać poruszone. Hmmm, to oczywiście sprawę komplikuje, bo w takiej sytuacji najpierw trzeba sprawdzić, jakiego rodzaju Moce zostały poruszone. Czy przypadkiem nie te, do których należał pan generał Petelicki, co to niedawno stracił życie „bez udziału osób trzecich”? Gdyby jednak tak było, to niezależne media nie podniosłyby takiego klangoru; ot najwyżej ktoś tam wystąpiłby z krytyką ogólnych ludzkich przywar. Tymczasem krytyka sięgnęła bardzo głęboko - bo aż do postawienia pytania, czy „państwo zdało egzamin”. Uuuu, to znaczy, że klangor nakazały podnieść Moce przeciwne, Moce zwycięskie, które w ten, a także na inne sposoby, właśnie likwidują „bazę ekonomiczną” konkurencyjnych Mocy, a właściwie już nie żadnych tam „Mocy”, tylko mocy. Bo nagłe pozbawienie Amber Gold ewidentnej ochrony ze strony organów państwowych, zwłaszcza niezależnej prokuratury, policji i niezawisłych sądów oznacza, że to przedsięwzięcie musiało stanowić element „bazy ekonomicznej” tych Mocy, a właściwie teraz już mocy, które właśnie spychane są do niebytu przez Moce zwycięskie. No dobrze - ale w takim razie po stronie, jakich Mocy znajdowała się dotąd niezależna prokuratura? Jeśli po stronie pokonanych, to znaczy, że teraz razem z nimi pójdzie na dno, to znaczy oczywiście nie cała, co to, to nie, państwo musi zachować ciągłość - tylko ta część, która po stronie tamtych Mocy, a właściwie teraz już mocy, zaangażowana była, że tak powiem - agenturalnie. A skoro tak, to kiedyż, jak nie teraz, należy wskazać winowajców nieubłaganym palcem? Któż, jeśli nie ja - bo jeśli w odpowiednim momencie wykażę się nieubłaganą pryncypialnością, to kto wie, czy nie okryję się chwałą, a w najgorszym razie - wyleczę się politycznie? Więc po dwóch tygodniach pora ruszyć do boju, bo periculum in mora - ale oczywiście bez przesady z ta pryncypialnością; „czas zmienić politykę rolną, lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno” - przestrzega poeta. Tak właśnie bym zrobił będąc na miejscu pana Prokuratora Generalnego, który z całą pewnością nie jest przecież głupszy ode mnie; ach, co ja mówię - jest przecież nieskończenie mądrzejszy, już choćby z tego powodu, że wie, jakie Moce wyniosły go na zajmowane stanowisko, podczas gdy ja mogę tylko się domyślać. Tym właśnie tłumaczę osobliwy charakter zarzutu o „braku wyobraźni”. Co to znaczy, że niektórzy gdańscy prokuratorzy zgrzeszyli brakiem wyobraźni? Rozumiem to tak, że wydawało im się, iż Moce, którym służą, są niezniszczalne. Tymczasem „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności” - przestrzega poeta - więc niezależny prokurator z wyobraźnią właściwie skalibrowaną powinien pracować na obydwie strony - to znaczy - zarówno dla jednej, jak i dla drugiej Mocy. Jeśli nawet wykonując zlecone zadania ochraniał Amber Gold przed złymi przygodami, to cóż mu szkodziło jednocześnie informować na bieżąco konkurencję o zaobserwowanych „niedoskonałościach”? W ten sposób wilk byłby syty i owca cała, a tak, to pan Prokurator Generalny ma oczywiście rację, jak zresztą we wszystkim, co mówi. Brak wyobraźni prędzej czy później zawsze prowadzi do złego. W tym przypadku - do postępowania dyscyplinarnego, o którego wszczęciu „zdecydował” surowo pan Prokurator Generalny. Skoro tak surowo „zdecydował”, to na pewno zostanie ono przeprowadzone - ale czym się zakończy - tego oczywiście nie wiemy, zwłaszcza gdyby zwycięskie Moce też stanęły na nieubłaganym stanowisku, że „ludzi krzywdzić nam nie wolno”, zwłaszcza takich, co to dali już dowody, że można na nich polegać. W końcu Moce zwycięskie też maja „bazę ekonomiczną”, która będzie potrzebowała ochrony, więc nie ma co wylewać dziecka z kąpielą. W takiej sytuacji wszystko może zakończyć się wesołym oberkiem tym bardziej, że właśnie niezawisły sąd w Gdańsku, w tym samym Gdańsku, gdzie niektórym prokuratorom „zabrakło wyobraźni”, uniewinnił Czesława Kowalczyka, który w związku z podejrzeniem o morderstwo przebywał w areszcie tymczasowym 12 lat i 3 miesiące. Czy to nie wystarczy, czy trzeba jeszcze wsadzać do aresztu pana Plichtę? Co komu z tego przyjdzie, zwłaszcza, że z dotychczasowych badań przeprowadzonych przez niezależną prokuraturę wynikało, że „prawo nie zostało złamane” - o czym zapewnił nas sam pan premier Tusk? SM

Państwo zdało egzamin No i już po krzyku. Tyle było jazgotu, tyle wątpliwości, czy nasze demokratyczne państwo prawne, co to urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej zdało, aby egzamin, ochraniając dopóki się dało pana Marcina P. i firmowaną przez niego spółkę Amber Gold – aż wreszcie sytuacja ostatecznie się wyjaśniła. Państwo nasze zdało egzamin i wtedy i teraz, to znaczy – zarówno ochraniając pana Marcina P. oraz firmowaną przez niego spółkę Amber Gold, którą – podobnie jak inne biznesy tego typu – podejrzewam, iż stanowią element „bazy ekonomicznej” bezpieczniackiej watahy wywodzącej się z komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, wykańczanej właśnie przez bezpiekę wojskową, wywodzacą się z kolei z RAZWIEDUPR, nazywanej inaczej GRU, który to skrót oznacza Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlienije. Podaję to tłumaczenie na użytek P.T. dyscjentyków, którzy zachodzą w um („zachodzim w um z Podgornym Kolą”) cóż może oznaczać ta cała „razwiedka” – więc państwo nasze zdało egzamin zarówno wtedy, kiedy ochraniało, jak i teraz, kiedy wykańcza. Oczywiście nie wyczerpuje to zdolności naszego demokratycznego państwa prawnego, co to urzeczywistnia przy okazji zasady sprawiedliwości społecznej – bo oto państwo nasze jeszcze raz potwierdziło, że bezpieczniackie watahy i ich mocodawcy w osobach strategicznych partnerów mogą na nim polegać. Znaczy – zdało egzamin na piątkę z plusem – a kto konkretnie zdał? A któż by, jeśli nie niezależna prokuratura, która po raz kolejny, zarówno ochraniając Amber Gold, kiedy wymagała tego mądrość etapu, jak i stawiając panu Marcinowi P. cały szereg pryncypialnych zarzutów, kiedy mądrość etapu się zmieniła? Co więcej – niezależna prokuratura właśnie udowodniła, że powinność swej służby rozumie i odmówiła wszczęcia postępowania w sprawie podejrzenia popełnienia przestępstwa przez członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przy wydawaniu koncesji na naziemną telewizję cyfrową. Wprawdzie niezależna prokuratura mi się nie zwierza, ale przecież tego i owego mogę się domyślić – głównie zresztą dzięki twórczemu rozwinięciu znanej jeszcze w PRL zasady jednolitej władzy państwowej. To wyjaśnienie podaję z ostrożności, na użytek niezawisłego sądu, który o tej zasadzie z całą pewnością został poinformowany, chociaż niekoniecznie zechce się tym chwalić. Dzisiaj zasada jednolitej władzy państwowej nie jest, bowiem wykładana na uniwersytetach z tej samej przyczyny, dla której w domu wisielca nie wspomina się o sznurze. Za komuny ludzie może „mniej mieli kultury, lecz byli szczersi” – co przewidział w prorockim natchnieniu Tadeusz Boy-Żeleński. Zasada jednolitej władzy państwowej głosi, bowiem, iż niezależnie od tego, ile mielibyśmy państwowych organów i jaki pluralismus ich mnogość miałaby sugerować – całym tym interesem ktoś przecież musi kierować. Za komuny, kiedy wprawdzie szczerość była może trochę wieksza, niż dzisiaj, ale też bez przesady, mówiło się, że całym interesem kręci partia. Oczywiście był to tylko taki skrót myślowy, bo wprawdzie mówiło się: „partia” – ale najważniejsze było to, co „w domyśle”. A co było w domyśle? A cóż by innego, jeśli nie „organy” – to bijące serce i najtwardsze jądro partii? Zatem pluralismus – pluralismusem – ale zasada jednolitej władzy państwowej oznacza, że tak czy owak – sierżant Nowak, to znaczy – że ile byśmy tam nie naćkali do konstytucji i ustaw niezależnych organów – to po staremu wszystkimi dyryguje za pośrednictwem agentury stara, poczciwa razwiedka. Tak to zostało uzgodnione przez generała Kiszczaka z gronem osób zaufanych, wykreowanych na Umiłowanych Przywódców – i tak pozostało do dnia dzisiejszego. Dlatego też, jeśli pan prezydent Komorowski, po którego wyborczym zwycięstwie generał Marek Dukaczewski z uciechy aż otworzył sobie butelkę szampana, wysunął do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji kolegę Jana Dworaka i pana Krzysztofa Lufta, to przecież nie po to, żeby teraz jakieś niezależne prokuratury, albo – co gorsza – niezawisłe sądy podważały ich decyzje, odzwierciedlające wszak aktualną mądrość etapu. Toteż niezawisły sąd administracyjny instynktownie stanął na nieubłaganym gruncie zasady jednolitej władzy państwowej i w podskokach orzekł, że decyzje Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji są w jak najlepszym porządku. Skoro tak orzekł niezawisły sąd, to cóż innego mogła w tej sprawie uczynić niezależna prokuratura? „Policmajster powinność swej służby zrozumiał” – opowiadała Telimena o petersburskich obyczajach – więc nic dziwnego, że i niezależna prokuratura też stanęła na nieubłaganym gruncie zasady jednolitej władzy państwowej, dając w ten sposób kolejny dowód, że w każdej sytuacji można na niej polegać. Kiedy trzeba – będzie ochraniala Amber Gold do samego końca, a znowu, kiedy trzeba, co innego – będzie prezesowi Amber Gold stawiała pryncypialne zarzuty - oczywiście nie wcześniej, aż dopiero wtedy, kiedy pieniądze zostaną przez prawdziwych właścicieli bezpiecznie wyprowadzone z nieznanym kierunku – bo przecież żadna ustawa nie pozbawia niezależnych prokuratorów, ani tym bardziej – niezawisłych sądów - instynktu samozachowawczego. To tylko kapral Revetzky z „Przygód Wernera Holta” wygrażał swoim rekrutom, że: „zaraz zacznę wypędzać z was instynkt samozachowawczy, wy świnie, wy parszywe trychiny!” Nawiasem mówiąc, tenże kapral Revetzky, który w cywilu był aktorem, kazał swoim żołnierzom z artylerii przeciwlotniczej układać wierszyki, w których sentyment i patos łączyły się z trywialnością. Oto próbka tej twórczości: „Zapadł już wieczór, gwiazdy migocą, na niebie świeci łagodnie Luna. A tam w ojczyźnie głęboką nocą matka się modli o powrót syna. Strzeż od zagłady go Panie Boże, nie dajcie Nieba mu w rowie zgnić. Niech go bezpieczny, zdrowy sen zmoże, by mógł śnić słodko i zdrowo bździć”. Dla wyjaśnienia dodajmy, że chodzi o artylerię przeciwlotniczą „nazistów” – bo w naszej niezwyciężonej armii nikt takich wierszyków nie układa, to jasne. Nie dlatego, żeby takie rzeczy były zakazane, co to, to nie. Chodzi o to, że jest to poziom na razie nieosiągalny nawet dla celebrytów, z którymi pod pretekstem uczestnictwa w „tańcu z pi... – to znaczy pardon – oczywiście w „tańcu z gwiazdami”, czy innych, podobnych widowiskach - ścisłe kierownictwo szczodrze dzieli się forsą wyłudzoną od Bogu ducha winnych posiadaczy telewizorów pod pretekstem „abonamentu”. Nie możemy jednak ani przez chwilę zapominać, że to, iż niezależne media elektroniczne głównego nurtu pracują w służbie ciszy, zawdzięczamy rewolucyjnej czujności funkcjonariuszy Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, którzy zostali tam delegowani przez pana prezydenta, którego wybór generał Marek Dukaczewski z uciechy uczcił otwarciem butelki szampana, no i oczywiście – przez Sejm i Senat, które – jak podpowiada mi wyobraźnia – naszpikowane muszą być konfidentami, niczym wielkanocne baby rodzynkami. Skoro zatem i pan prezydent i Sejm i Senat, realizując zasadę jednolitej władzy państwowej, ustanowiły Krajową Radę w składzie takim, w jakim jest, to dla pozostałych organów jest to nieomylny znak, iż nie powinny szukać dziury w całym. Widzimy, zatem, że państwo nasze dzisiaj zdaje egzamin tak samo, jak zdało go 13 grudnia 1981 roku, kiedy to zarówno Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, Służba Bezpieczeństwa, Milicja Obywatelska, ZOMO, ROMO i ORMO, niezależna prokuratura no i oczywiście – niezawisłe sądy stanęły na nieubłaganym gruncie zasady jednolitej władzy państwowej. SM

KOMBINACJA OPERACYJNA „POJEDNANIE” Podpisanie wspólnego dokumentu Cerkwi i Episkopatu poprzedziły wydarzenia, których logikę trudno uznać za przypadkową. Analiza tych wydarzeń pozwala dopatrzyć się w nich cech klasycznej kombinacji operacyjnej – rozumianej, jako zbiór działań podporządkowanych jednolitej koncepcji, których celem jest doprowadzenie przeciwnika do pożądanych zachowań. Wydaje się, że na wiele miesięcy przed podpisaniem orędzia hierarchów z Cyrylem - Gundiajewem stworzono sytuację, której sens trafnie oddawały słowa abp. Głódzia z marca br. o „postawieniu Kościoła pod ścianą” - wypowiedziane po obradach Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Podstawowym motywem kombinacji stała się sprawa działalności Komisji Majątkowej, uzupełniona później tematem Funduszu Kościelnego. W pierwszym przypadku, przy pomocy publikacji medialnych oraz kontrolowanych przecieków dążono do wywołania przeświadczenia o korupcyjnych charakterze działań Komisji. Ich nagłośnienie mogło być wykorzystane do wywierania nacisków i presji na poszczególne osoby. Gdy w grudniu 2011 roku do Sądu Okręgowego w Krakowie trafił akt oskarżenia przeciwko byłemu esbekowi Markowi P. oraz ośmiu innym osobom, wydawało się, że mamy do czynienia z ogromną aferą, której ujawnienie może poważnie zaszkodzić wizerunkowi Kościoła. Wcześnie rząd Tuska i przedstawiciele Episkopatu uzgodnili natychmiastową likwidację Komisji, bo – według słów Tuska – „Episkopat sam zrozumiał, że dalsze funkcjonowanie Komisji Majątkowej jest zabójcze z punktu widzenia opinii publicznej”. Warto odnotować, że wokół tej sprawy toczyła się też zadziwiająca gra służb specjalnych, podczas której prowadzono m.in. inwigilację biskupa płockiego Piotra Libery oraz innych duchownych, próbowano uzyskać dostęp do poczty elektronicznej Konferencji Episkopatu Polski czy kurii w Katowicach. W styczniu 2011 roku Bronisław Komorowski podpisał nowelizację ustawy o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, zakładającą. likwidację komisji. Zgodnie z tą regulacją, ówczesny szef MSWiA Jerzy Miller, sekretariat Komisji Episkopatu Polski i Komisja Wspólna Rządu i Episkopatu miały otrzymać sprawozdanie z prac Komisji Majątkowej w latach 1989-2011.

„Fundusz Kościelny i Komisja Majątkowa to jest bęben do bicia, w który co jakiś czas się wali. Być może wali się zasłużenie, ale komisja działała ponad 20 lat i nagle są widoczne nadużycia. Pachnie mi to koniunkturalizmem” – trafnie ocenił wówczas intencje rządzących dr Paweł Borecki z Katedry Prawa Wyznaniowego Uniwersytetu Warszawskiego.

Nim sprawozdanie trafiło pod obrady Komisji Wspólnej, na początku 2012 roku pojawiły się medialne „przecieki”, a „Gazeta Wyborcza” poinformowała o wnioskach rządowego raportu nt. prac Komisji Majątkowej. Sporządzili go prawnicy z działu kontroli Kancelarii Premiera, a treści raportu miało wynikać, że przeciwko członkom komisji prowadzono postępowania w sprawach o korupcję i działania na szkodę skarbu państwa. Opisywano ogromny bałagan panujący w dokumentacji oraz szereg poważnych nieprawidłowości dotyczących postępowań o zwrot majątku. Raport miał zawierać konkluzję, iż Komisja Majątkowa przyznała Kościołowi kilkaset więcej rekompensat, niż zostało złożonych wniosków. W tym samym czasie, Naczelny Sąd Administracyjny uznał, że podmioty kościelne mogą ubiegać się o zwrot zabranego im mienia z tytułu ustawy o gospodarce nieruchomościami, co oznaczało, że sprawy regulacji majątkowych w stosunkach państwo-Kościół przechodzą pod orzecznictwo sądowe i nie muszą być rozpatrywane przez Komisję Majątkową. Publikacja „GW” i temat nieprawidłowości zostały natychmiast podchwycone przez SLD i Ruch Palikota, które zapowiedziały skierowanie do Sejmu projektu nowelizacji zakładającej natychmiastową likwidację Funduszu Kościelnego, bez wprowadzania w zamian innych form finansowania Kościołów z budżetu państwa. Z Funduszu są pokrywane m.in. ubezpieczenia duchownych, działalność charytatywną, oświatowo-wychowawczą, remonty i konserwacje obiektów sakralnych oraz utrzymuje się wydziały teologiczne na wyższych uczelniach. Obie partie uznały, że nie ma podstaw do dalszego funkcjonowania Funduszu, bo Kościół otrzymał już rekompensatę za utracone dobra.

Projekty RP i SLD trzeba oceniać jako w pełni skorelowane z intencjami rządu. W przypadku „partii prezydenckiej” i partii byłych komunistów, były to propozycje zmierzające do podważenie dotychczasowego status quo w zakresie finansowania Kościoła oraz wywołania konfliktu na linii państwo-Kościół. Mogły one powstać w środowisku skupionym wokół Pałacu Prezydenckiego. Nietrudno, bowiem zauważyć, że tam znajdują się zwolennicy radykalnej likwidacji Funduszu Kościelnego i pozbawienia Kościołów budżetowego wsparcia. W listopadzie 2011 roku, gdy Konferencja Episkopatu Polski (KEP) przedstawiła propozycję odpisu 1 proc. podatku na rzecz wybranego Kościoła, doradca Komorowskiego, Tomasz Nałęcz perorował – „Myślałem, że skoro Kościół odzyskuje mienie, to ten Fundusz powinien zostać zlikwidowany. Teraz słyszę, że ma zostać zastąpiony czymś znacznie obszerniejszym i pochodzącym z budżetu państwa, bo to nie jest dobrowolna ofiara, a uszczuplenie dochodów państwa.” Wydaje się, że radykalne rozwiązania proponowane przez RP i SLD, (które rząd Tuska później łaskawie odrzucił) stanowiły rodzaj straszaka i miały uświadomić hierarchom, że sprawa finansowania zostanie definitywnie zakończona, jeśli między stronami nie dojdzie do porozumienia. Wprawdzie sejmowa komisja administracji i spraw wewnętrznych negatywnie zaopiniowała oba projekty, to okazało się, że rząd Tuska pracuje nad ustawą zakładającą likwidację Funduszu. W jego miejsce zaproponowano wprowadzenie możliwości odpisu 0,3 proc. podatku dochodowego na rzecz Kościołów i związków wyznaniowych. Co więcej – odtąd miałyby one samodzielnie płacić składki na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne duchownych.

Taką propozycję przedstawiono hierarchom podczas marcowych obrad Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Dopiero 17 marca br., w dniu, w którym rozpoczęły się obrady, projekt rządowy zakładający likwidację Funduszu został opublikowany na stronie internetowej Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji.

„Propozycja, jaką złożył nam rząd, była dla nas totalnym zaskoczeniem” – potwierdził wówczas abp. Leszek Głódź. Rząd Tuska oczekiwał również, że strona kościelna od razu dokona oceny przedstawionego projektu oraz – jak uznał „Nasz Dziennik” - wyraźnie dążył do „załatwienia” sprawy Funduszu i składek ubezpieczeniowych duchownych w trybie jednostronnych regulacji poprzedzonych jedynie konsultacjami. To ultimatum wywołało gwałtowną reakcję hierarchów, którzy zaczęli głośno mówić o „wojnie z Kościołem” i - jak abp. Leszek Głódź o „zmasowanym ataku na Kościół, który tchnie PRL, jakimś szukaniem wroga ludu”. Strona kościelna chciała, by odpis podatkowy wynosił 1 proc. i nie godziła się na propozycję rządu dotyczące ubezpieczeń. Warto odnotować, że jeszcze kilka miesięcy wcześniej z wypowiedzi przedstawicieli Kościoła wynikało, że współpraca z rządem układa się wręcz znakomicie, a sytuacji Kościoła w Polsce nie wolno było porównywać do metod władzy z czasów PRL-u: - „W obecnych realiach nie ma walki między Kościołem a rządem. Są różnice stanowisk, jak przy pewnych trudnych kwestiach etycznych związanych np. z in vitro, ale jest współpraca, zatroskanie, jest szczerość, jest wzajemna autonomia, co jawi się jako warunek konieczny istnienia każdego społeczeństwa opartego na zasadach demokracji” – głosił abp. Józef Życiński, metropolita lubelski. Po marcowym ultimatum rządu, retoryka hierarchów uległa tak zasadniczej zmianie, że kard. Dziwisz nie wahał się uznać, iż „ataki na Kościół są bardziej przebiegłe, niż w czasach komunizmu”, a prymas Polski mówił o rządzących: „Jak Kościół był potrzebny, to się pchali, wchodzili do zakrystii, prosili o pomoc”. W perspektywie dwóch dekad istnienia III RP nie sposób byłoby wskazać wydarzenia, które wywołało równie ostrą reakcję hierarchów. Komentując sytuację, dr Barbara Fedyszak-Radziejowska trafnie spostrzegła: „To działanie socjotechniczne. To przemyślana arogancja, której celem jest obniżenie pozycji Kościoła i hierarchów, bo ze słabszym przeciwnikiem można rozmawiać bardziej skutecznie”. Kolejne miesiące upłynęły na rozmowach zespołów konkordatowych: rządowego i kościelnego. Wiemy o przynajmniej trzech spotkaniach w sprawie finansowania Kościoła. Na początku maja br. przewodniczący Rady Episkopatu ds. Ekonomicznych kard. Kazimierz Nycz poinformował, że ustalono konieczność przygotowania specjalnej umowy pomiędzy Kościołem a rządem ws. Funduszu Kościelnego. Nie porozumiano się jedynie w sprawie wysokości ewentualnego odpisu. W czerwcu br., gdy Sejm (m.in. głosami posłów PO) odrzucił projekty radykalnych rozwiązań zgłoszonych przez RP i SLD, nastąpiło ocieplenie relacji rząd-Episkopat. Podczas obrad Sejmu Donald Tusk oświadczył, że według obecnego prawa "zmiany dotyczące finansowania Kościoła, w tym likwidacja Funduszu Kościelnego, wymagają procedury uzgadniania tych stanowisk z Episkopatem w ramach komisji rządowo-kościelnej" i wyraził przekonanie, że „spokojna praca z Episkopatem przyniesie efekt, o jaki chodzi, czyli odłączenie niezdrowej finansowej pępowiny państwa od Kościoła z korzyścią dla Kościoła, wiernych i samego państwa". To koncyliacyjne stanowisko poprzedzone jednak zostało ostrzeżeniem, na tyle wyraźnym, że Katolicka Agencja Informacyjna opatrzyła je tytułem „Tusk grozi Kościołowi”. W tym samym dniu, podczas obrad Sejmu premier rządu oświadczył, bowiem: „Jeśli strona kościelna nie zaakceptuje propozycji rządowych, to Sejm będzie musiał rozstrzygnąć dylemat, czy finansowe relacje państwo - Kościół wymagają zmiany Konstytucji, zmiany zapisów konkordatowych, czy też rząd i parlament mogą forsować pewne rozwiązania bez pełnej akceptacji ze strony kościelnej”. Kilka dni później, po zebraniu plenarnym KEP we Wrocławiu, abp Józef Michalik uznał, że „atmosfera rozmów z rządem zmieniła się na lepszą, ale konkretów ciągle nie ma”. Wyraził jednak nadzieję, że „ dalsze rozmowy przyniosą oczekiwany efekt”. Zmiana w relacjach rządu i KEP zbiegła się z informacją z lipca br. o umorzeniu przez prokuraturę większości śledztw prowadzonych w sprawie działalności Komisji Majątkowej. Z blisko 30 śledztw, ponad 20 umorzono z powodu „braku znamion przestępstwa lub braku dowodów na jego popełnienie.” Komentując ten fakt, Tomasz Wiścicki, publicysta miesięcznika „Więź" napisał - „Wokół Komisji Majątkowej wywołano atmosferę wielkiej afery. Doszło do sytuacji, że Kościół ograbiony z majątku za czasów komunistycznych został potraktowany, jako rabujący. Umorzenie większości spraw pokazuje, że ta atmosfera była wynikiem uprzedzeń części polityków i mediów wobec rzekomo pazernego Kościoła”.W okresie poprzedzającym podpisanie aktu „pojednania” nie słyszeliśmy już o żadnych konfliktach ani „wojnie z Kościołem”. Okoliczności, w jakich doszło do zawarcia paktu z wysłannikiem Putina, obecność Bronisława Komorowskiego, urzędników z polsko-rosyjskiej Grupy ds. Trudnych oraz polityków Platformy, zdawały się świadczyć, że spór o finanse został zażegnany, a strony porozumiały się w sprawie umowy dotyczącej Funduszu Kościelnego. Potwierdzenia dla tej tezy można poszukiwać w komunikacie wydanym 26 sierpnia br. po spotkaniu Rady Biskupów Diecezjalnych na Jasnej Górze. Biskupi zajęli się wówczas sprawą „przesłania o pojednaniu narodów i dalszych etapów dialogu z Kościołem prawosławnym”, postanawiając, że tekst owego „przesłania” zostanie odczytany w polskich kościołach w dniu 9 września. Przypomnę, że takie życzenie już w lipcu br. wyraził Adam Rotfeld – współprzewodniczący Grupy ds. Trudnych, której członkowie mają zasadniczy wkład w zawarcie aktu „pojednania”. Rotfeld powiedział wówczas: "Gdyby tekst orędzia został odczytany we wszystkich kościołach w Polsce i wszystkich cerkwiach w Rosji, miałoby to ogromne znaczenie". Wprawdzie nic nie wiadomo, by orędzie miało zostać kiedykolwiek odczytane w Rosji, to życzenie urzędnika mianowanego przez Tuska zostało spełnione przez polskich hierarchów. Jednocześnie biskupi przyjęli „instrukcję o zarządzaniu kościelnymi dobrami materialnymi”, będącą rodzajem kompendium, w którym przedstawiono „wskazówki dla księży, jak skutecznie zarządzać majątkiem kościelnym w oparciu o prawo kanoniczne i prawo obowiązujące w Polsce”. W zadziwiający sposób, w tym jednym dokumencie Rady Biskupów Diecezjalnych znajdujemy fuzję dwóch różnych spraw i dwóch porządków: treści o „nowym rozdziale w relacjach między naszymi Kościołami i narodami” oraz założenia „planowanej reformy”, polegającej na „ujednoliceniu zasad finansowania we wszystkich diecezjach w Polsce, obowiązku publikowania sprawozdań rocznych przez proboszczów i biskupów oraz zwiększenia nadzoru finansowego ze strony osób świeckich.” Można sądzić, że przyjęcie tej instrukcji było jednym z warunków porozumienia w sprawie finansowania Kościoła. Jeśli w najbliższej przyszłości dojdzie do podpisania umowy między rządem i KEP, a sprawa nieprawidłowości wokół Komisji Majątkowej zejdzie całkowicie z pola widzenia mediów i prokuratury, będzie to świadczyć, że kombinacja operacyjna „pojednanie” zakończyła się pełnym sukcesem. Aleksander Ścios

Lekcja matematyki Trwa festiwal inwektywów pod adresem Jarosława Kaczyńskiego i zaproponowanych przez niego założeń programowych. Posłowie jedynie słusznej partii przeganiają się w pomysłach jak tu dokopać, by było ostrzej, bardziej prymitywnie, dosadnie a przy tym wszystkim jeszcze wyglądało to na dowcipne. A to Sznejnfeld wyskoczy z "zatrutymi gruszkami na wierzbie", a to Olszewski, a to... Oczywiście we wszystkich tych wypowiedziach nie znajdzie się rzeczowej argumentacji, obliczeń (te mają się ponoć pojawić dziś... ciekawe co to będzie, bo interesuje mnie precyzja "wyliczeń" dokonanych na podstawie ramowych założeń bez konkretów) ale przecież nie o to chodzi - grunt, by każdy głupi wiedział, że gdyby rządził Kaczyński, gdyby rządził PiS...

Przed chwilą przeczytałem wypociny, jakie poczyniła Agnieszka Pomaska

"Gdyby Jarosław Kaczyński gospodarował domowym budżetem tak jak chce to robić z budżetem państwa, dawno byłby bankrutem, gdyby miał własna firmę, skończyłaby ona jak Amber Gold. Moja córka nie ma jeszcze dwóch lat, ale zaczyna całkiem nieźle radzić już sobie z liczeniem. Myślę, że jeszcze chwila, a będzie mogła prezesowi udzielić lekcji matematyki." Ciekawe jak w jej oczach wypada minister Rostowski, który planując budżet na rok 2009 pomylił się o blisko połowę sumy zakładanego deficytu.

Rachunek jest prosty:

(27 186 307 − 18 186 307) ÷ 18 186 307) × 100% = 49,49%

gdzie:

18 186 307 - suma deficytu (w tysiącach złotych) zakładana w ustawie budżetowej na rok 2009 z 9 stycznia 2009

27 186 307 - suma deficytu (w tysiącach złotych) zakładana w zmianie tejże ustawy z 14 sierpnia 2009

Przeciętna (nawet niewykształcona) matka i żona gdyby strzeliła taką gafę w obliczaniu budżetu domowego, pewnie spaliłaby się ze wstydu. No, może nie doszłoby do samospalenia, ale pozew rozwodowy ze strony męża byłby prawie pewny (rękoczynów i morderstwa w afekcie nie popieram, ale każdy sąd uznałby aż takie okoliczności łagodzące).

Różnica wyrażona w liczbach, a nie w procentach robi jeszcze potężniejsze wrażenie:

27 186 307 000 − 18 186 307 000 = 9 000 000 000

Dziewięć miliardów!!!

"Ach, jak pięknie wyglądają te zera" chciałoby się powiedzieć... gdyby nie fakt, że to dodatkowy przyrost zadłużenia, które to my będziemy musieli spłacić. Pani Agnieszko! W związku z POwyższym proszę o niezwłoczne oddelegowanie Pani niespełna dwuletniej córki do ministra Rostowskiego, aby udzieliła mu solidnych korepetycji z matematyki. Prośbę swą motywuję tym, że do końca kadencji pozostały jeszcze trzy lata i kolejnych pomyłek ministra Rostowskiego na tę skalę w tak długim przedziale czasu może nie wytrzymać ani budżet naszego państwa, ani nasze budżety domowe.

Z poważaniem Peacemaker

"Gdyby rządził PiS..." Problem w tym, że PiS już rządził. Ówczesne propozycje rządu PiS zaostrzenia prawa pracy i zmniejszenia kosztów pracy spotykały się z identyczną reakcją posłów PO i eksponowanych w mediach "ekspertów". Powiem więcej, miało być jeszcze gorzej. Nie tylko budżet miał zbankrutować, ale dodatkowo rynek pracy, a może nawet cały sektor prywatny miały się zawalić. Co spełniło się z tych apokaliptycznych wypowiedzi?

Wzrost PKB w roku 2007 wyniósł 6,7%. Nigdy wcześniej ani później nie był taki wysoki.

Deficyt budżetowy w roku 2007 wyniósł 1,8% PKB. Nie tylko nigdy wcześniej ani później nie był taki niski, ale nawet nigdy nie mieścił się poniżej progu 3% (wymaganego przez KE).

Bezrobocie spadło do poziomu jednocyfrowego. Co więcej ten trend utrzymywał się nawet w pierwszych miesiącach rządu Tuska. Niestety nie jest on wieczny, a tym bardziej tuskoodporny. Wspomniałem wcześniej w całym tym festiwalu inwektywów chodzi o to, aby każdy głupi wiedział, że gdyby rządził Kaczyński, gdyby rządził PiS... I właśnie tutaj trzeba bardzo mocno zaakcentować słowo GŁUPI. Bo każdy, kto głupi nie jest patrzy na LICZBY i FAKTY a nie na GDYBANIE. Ustawa budżetowa i ustawa o jej zmianie: http://www.mf.gov.pl/dokument.php?const=5&dzial=32&id=122397

Pomaska:

http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/pomaska-gdyby-kaczynski-mial-firme-skonczylaby-jak,1,5237689,wiadomosc.html

Peacemaker

„Gazeta Wyborcza” i pięć piw Były szef ugrupowania, w którym działali skini, jako pełnomocnik niedawnego dziennikarza „Gazety Wyborczej” – nie ma chyba scenki lepiej ukazującej fikcyjność demokracji w naszym posowieckim państwie. Na serio jest tu tylko walka o utrzymanie Polski w rosyjskiej strefie wpływów. Spory ideologiczne to inscenizacja, udawanie, że żyjemy w zachodnim kraju. Roman Giertych, były szef Młodzieży Wszechpolskiej, został pełnomocnikiem Michała Tuska, byłego dziennikarza „Gazety Wyborczej”. Z kolei – jak ujawnia dziś tygodnik „Gazeta Polska” – Tomasza Turowskiego reprezentuje od niedawna radca Jerzy Pardus, w latach 80. redaktor naczelny betonowej „Rzeczywistości”, pisma wrogiego Izraelowi i zwalczającego środowisko Adama Michnika. Lamentu w mediach, że oto w życiu publicznym tolerowani są nacjonaliści i antysemici, nie słychać. Gdzie czujność stowarzyszeń walczących o tolerancję? Gdzie okładki „Gazety Wyborczej” i „Polityki” krzyczące, że oto budzą się nacjonalistyczne upiory i nadchodzi brunatna ofensywa?

Adwokat Tuska do wora, wór do jeziora? Młodzież Wszechpolska kierowana przez Roberta Winnickiego jest dziś ugrupowaniem grzecznie wyglądających zwolenników idei Romana Dmowskiego. W latach 90., gdy jej szefem był Roman Giertych, było inaczej. Działali w niej skinheadzi, choć z czasem namawiani do tego, by zapuścili trochę dłuższe włosy i zrzucili kurtki flayersy, w warunkach bojowych przekładane na pomarańczową stronę. Gdy LPR współrządził z PiS, media rozpętały awanturę wokół faszystowskiego gestu używanego przez członków MW, który tłumaczyli oni, jako gest zamawiania „pięciu piw”. Manifestacje przeciwko ministrowi z hasłem: „Giertych do wora, wór do jeziora”, uznawano za dopuszczalne. Koalicja z „faszystą” Giertychem miała kompromitować PiS. Dowodzić, że ugrupowanie to tylko udaje rozsądne i cywilizowane, a w rzeczywistości dla władzy zrobi wszystko. Jak nisko upadł Kaczyński, zadając się z Giertychem! – ubolewały media. Dziś Roman Giertych jest pełnomocnikiem syna premiera, byłego dziennikarza „Gazety Wyborczej”. A także urzędującego ministra spraw zagranicznych, a więc urzędnika, któremu najmniej wypada zadawać się z osobami podejrzewanymi o brak tolerancji dla innych narodów. Pewnie polityk zmienił swoje poglądy – tak pomyślałby dziennikarz z zachodniego kraju, któremu opowiedzielibyśmy tę historię. Ale Giertych wcale poglądów nie zmienił. Nie ogłosił: „Błądziłem, działając w Młodzieży Wszechpolskiej, a moje poglądy z młodości, podobnie jak publikacje mojego dziadka i ojca, to stek bzdur”. Nie tylko ich nie zmienił, ale i nikt po stronie salonowej od niego tego się nie domagał.

Antypolska działalność Władysława Bartoszewskiego Jak ujawnia dziś tygodnik „Gazeta Polska”, pełnomocnikiem Tomasza Turowskiego, byłego komunistycznego szpiega, który organizował przylot polskiej delegacji do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r., jest dr Jerzy Pardus, w latach 80 redaktor naczelny betonowego pisma „Rzeczywistość”. Przypomnijmy, że Turowski, zanim odszedł z MSZ, należał do bliskich współpracowników ministra Radosława Sikorskiego. Teraz na pełnomocnika wybrał sobie człowieka, który pisał w latach 80. o Władysławie Bartoszewskim, że jest nagradzany przez Niemców za „antypolską działalność”. Zaś organizacja, którą kierowali Michnik i Kuroń była „jawnie antypolska, powiązana z obcymi wywiadami”. Tak Pardus charakteryzował zakulisowe siły, które rządzą światem, w tym ich rodzimych przedstawicieli: „Gdzie się pojawiają, powstają wiry. Ruch. Krzątanina. Hasła. Rewolucja... Lubią grać. W cieniu, zza kulis, ostrożnie... Nie dać złapać się za rękę. Ale wpływać. Czuć własne znaczenie. Rosnąć i urastać”. Jak czuje się z tym Sikorski? Czy odetnie się od swojego byłego współpracownika? Czy „Gazeta Wyborcza” poświęci niegodziwościom Turowskiego serię artykułów?

Arcybiskup Michalik i samorozwiązanie Kościoła Arcybiskup Józef Michalik był w salonowych mediach czarnym charakterem, cyklicznie pouczanym przez Katarzynę Wiśniewską w „Gazecie Wyborczej”. Jarosław Kuźniar z TVN doradzał z kolei niedawno Kościołowi katolickiemu samorozwiązanie. Wystarczyło, by arcybiskup podpisał porozumienie z patriarchą Cyrylem, a już stał się w TVN-ie mile widzianym gościem. Czy oznacza to, że TVN i „GW” zamierzają przyłączyć się do postulowanej w przesłaniu walki z aborcją i eutanazją? Z usuwaniem symboliki religijnej z przestrzeni publicznej? Z konsumpcjonistycznym stylem życia? Mają przeciwne zdanie? W takim razie dlaczego nie oprotestowały manifestu zacofania podpisanego przez duchownych? A co z wtrącaniem się duchownych w nieswoje sprawy? Przecież w dokumencie roi się od zaleceń dla polityków. Gdzie neutralność światopoglądowa państwa? Czyżby TVN i „GW” miały ważniejsze priorytety niż walka z ciemnogrodem? Tak ważne, że nawet do „faszystów” już nic nie mają? Jakie to priorytety i dlaczego nie mówią o nich na co dzień?

Pańscy, chłopscy, robotniczy lub endeccy Marian Hemar w wierszu „Anegdotka reklamowa” pisał, jak Henryk Ford ogłosił, że w nowym sezonie będzie mógł kupić forda, w jakim tylko chce kolorze, byle był to kolor czarny. I porównywał to do sytuacji w PRL:

„W nowym, cudnym, rajskim świecie,/ Co rozwiera się przed nami,/ Tak będziemy suwerenni,/ Jak życzymy sobie sami./ Jak zechcemy – pańscy, chłopscy,/ Robotniczy lub endeccy./ (Pod warunkiem, naturalnie,/ Że będziemy prosowieccy)./ Politycznie – niepodlegli./ Ustrojowo – szmer podziwów./ (Naturalnie pod warunkiem,/ Że w sowieckiej sferze wpływów)./ Wolni, silni, katoliccy,/ Aż się serca w nas weselą./ (Z tym warunkiem, że naturalnie/ pod sowiecką kuratelą)”. Strategia Moskwy w swoich zasadniczych zrębach pozostaje niezmienna od wieków. Oczywiście zarówno Rosja pragnie zniszczenia polskiego katolicyzmu, jak i niechętne pozostają mu laickie media. Ale rzeczywistość kraju posowieckiego, osuwającego się w moskiewską strefę wpływów, mało wspólnego ma z prawidłami rządzącymi krajami zachodnimi. Podporządkowanie Polski Rosji, likwidowanie polskiej niepodległości jest tu absolutnym priorytetem. Jego zwolennikom się spieszy, starają się maksymalnie wykorzystać międzynarodową koniunkturę, która jutro może się zmienić. Katolicyzmu nie da się zniszczyć w podobnym tempie. Odrodzenie zainteresowania polską historią pokazuje, że także unicestwianie polskiego patriotyzmu też idzie zbyt wolno. Mądrość etapu nakazuje więc, by chwilowo mieć swoich katolików i swoich patriotów. Stąd awanse Giertycha – w III RP sprzed 10 kwietnia niewyobrażalne. Dzisiaj – logiczne. Ideologicznie zakręceni wielbiciele tolerancji muszą więc uzbroić się w cierpliwość. Przykro nam chłopaki. Musicie teraz przecierpieć Giertycha. Wiemy, że wam niełatwo. Ale przecież jemu też nie było łatwo pójść na tak poważne draństwo, jak wypowiedzi o Smoleńsku. Duże draństwo, to i nagroda musi być niemała.Piotr Lisiewicz

06 września 2012 Ze Świnicy w kierunku Zawratu Kto następny? - pytałem w jednym ze swoich felietonów - po „samobójczej” śmierci pana generała Sławomira Petelickiego. Sugerowałem, że może pan Romuald Szeremitiew popełni” samobójstwo”, ale ten następnego dnia powiedział, że nie zamierza popełnić „samobójstwa”, Więc hipoteza upadła.. No i nie było” samobójstwa”.. Minął jakiś czas - no i mamy- wpadł do przepaści pomiędzy Świnicą a Zawratem- pan profesor Józef Szaniawski- lat 68. Wracając ze zwornikowego szczytu -Świnica w Tatrach Wysokich.. Nie wiem jak to się stało, nie było mnie przy tym, może są jacyś świadkowie- ale sprawę na pewno poprowadzi niezależna prokuratura w odpowiednim kierunku i wszystko się wyjaśni.. To był tragiczny wypadek.(???) To już wiadomo od razu,” ale poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy”.. Przy okazji należałoby sporządzić spis świadków, żeby… więcej nie wchodzili na Świnicę.. Bardzo niebezpieczna trasa.. Gdzie są ekolodzy i wszyscy ci, którym na sercu leży bezpieczeństwo” obywateli”.. Natychmiast zamknąć ten szlak! Bo szlag wszystkich patriotów trafi.. Tak się składa, że pan profesor Józef Szaniawski, prywatnie mąż pani Haliny Frąckowiak, był bardzo zaangażowany politycznie, jako patriota, co prawda wielbiciel Józefa Piłsudskiego - który moim zdaniem patriotą nie był, ale współczesny patriota, związany ze środowiskiem Radia Maryja, Telewizji Trwam, Wyższą Szkołą w Toruniu - Dziennikarstwem w Szkole im. Wańkowicza. Bardzo wiele publikował, był wściekle antyrosyjski, był pełnomocnikiem pana pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, agenta amerykańskiego w czasach, gdy Polska przynależała do sowieckiego bloku socjalistycznego. Teraz przynależy do Związku Socjalistycznych Republik Europejskich.. Pan Ryszard Kukliński przekazywał informacje Amerykanom, Polska była wtedy krajem o ograniczonej suwerenność, nie tak jak dzisiaj.. Dzisiaj jest częścią państwa o nazwie Unia Europejska- Imperium Europanum.. Pan Profesor Józef Szaniawski i to opcja proamerykańska.. Pan profesor Józef Szaniawski na pewno wiele wiedział, przynajmniej z czasów pełnomocnictwa u pana pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, angażował się bardzo politycznie, nie był ulubieńcem „Salonu Europejczyków”, związany z ojcem Tadeuszem Rydzykiem – wielkim patriotą i jego alternatywnym imperium wobec- „liberalnych” środków masowej dezinformacji.. Telewizja Trwam i Radio Maryja, to jedno- reszta to- media okrągłostołowe pozostające w zmowie.. Myślę o mediach głównego nurtu dezinformacji.. Nad całością zmowy czuwa Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, której przymusowa obecność wpisana jest nawet do Konstytucji III Rzeczpospolitej(!!!) Żeby tylko nikt jej nie zlikwidował, gdyby akurat miał większość sejmową. Bo lud przecież bywa nieobliczalny i może wybrać nie tych, co trzeba.. To jest taki niewidoczny na pierwszy rzut oka rodzaj cenzury, że to niby dla dobra ”obywateli”, a tak naprawdę, żeby panował w mediach ład okrągłostołowy, zaprojektowany w Magdalence.” W Magdalence, na kredensie leżą zdjęcia przy Wałęsie. Kto Wałęsie ściśnie dłoń? temuu laur ozdobi skroń”. Żeby nie pojawiły się czasami alternatywne źródła informacji, żeby zaprzeczyć dezinformacji. Są oczywiście takie, ale o bardzo niewielkim zasięgu.. Niemającym wpływu na świadomość mas demokratycznych.. Walka o świadomość się toczy- musi obowiązywać określona” prawda, a nie prawda obiektywna.. Prawda obiektywna nie jest władzy potrzebna.. Bo niby, po co? Żeby zamącać świadomość ludu? Niech lud myśli tak jak władza chce, jak pragnie, w kierunku na mamienie. .Opanować bazę i świadomość.. Tak jak proponował Marks.. Baza, sprawy ekonomiczne - świadomość- propaganda.. Z panem profesorem Józefem Szaniawskim spotkałem się w swoim życiu dwukrotnie: raz będąc w Warszawie z byłym prezesem Unii Polityki Realnej o/radomskiego profesorem Tadeuszem Pyrciochem, zupełnie przypadkowo na schodach jakiegoś gmachu przy Towarowej, już nie pamiętam gdzie to było, bo było to dawno- kilkanaście lat temu. I kilkanaście minut rozmawialiśmy o ówczesnej polityce.. A drugi raz na jakiejś Konferencji w Warszawie, której też już dokładnie nie pamiętam.. Ale gdzieś mam zdjęcia.. Aparat okazuje się przydatny w utrwalaniu przeszłości.. Chyba promował wtedy swój kolorowy album o Piłsudskim, czy o Kuklińskim( przepraszam za brak fotograficznej pamięci), ale nie jestem fanem tych postaci, ani towarzysza Piłsudskiego- szpiega, ani pana Kuklińskiego też szpiega pracującego dla Amerykanów - więc nawet nie kupiłem tej pozycji. Ale autograf pana profesora gdzieś mam.. Muszę poszukać! Mimo to uważam, że był polskim patriotą.. Cześć jego pamięci! Może profesor „popełnił samobójstwo”, może ktoś go popchnął w pięćdziesięciometrową przepaść..(???) Niezależna prokuratura wyjaśni całą sprawę.. Może znajdzie się jakiś świadek,. Który potwierdzi tragiczną śmierć pana profesora. .Dowiemy się naprawdę prawdy. A ja znowu pytam: kto następny? W każdym razie - tak jak przed II Wojną Światową, szczególnie po zamachu Majowym Piłsudskiego- działy się różne rzeczy, ginęli wyżsi oficerowie Wojska, przede wszystkim przeciwnicy Józefa Piłsudskiego, działały grupy Taty Tasiemka i Łokietka, dawni koledzy z grupy bojowej Józefa Piłsudskiego-- i co jakiś czas ktoś ginął w niewyjaśnionych okolicznościach przyrody.. Świadkowie w sądach byli zastraszani, cała Warszawa domyślała się prawdy - ale nie było dowodów.. Tatę Tasiemka nawet sąd skazał na więzienie, ale prezydent Wojciechowski- go ułaskawił.. Pan profesor Józef Szaniawski zostawił syna ze związku z panią Haliną Frąckowiak.. pana Filipa Frąckowiaka. Pani Halina Frąckowiak był w Komitecie Honorowym wyboru na prezydenta pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego.. Nie wiem, jakie zapatrywania polityczne ma syn?

Ale nie radziłbym mu wybierać się w góry, szczególnie w okolice TatrWysokich- ze Świnicy w kierunku na Zawrat.. Historia lubi się powtarzać, czasami, jako tragedia, a czasami, jako komedia. Tak jak ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich- to była tragedia- a Związek Socjalistycznych Republik Europejskich - to jest komedia.. Chociaż robi się coraz bardziej opresyjnie.. Pożyjemy, zobaczymy.. W każdym razie znowu pytam: kto następny? Szeremietiew, Rydzyk, Łysiał. Korwin-Mikke. Michalkiewicz? A może profesor Wolniewicz?Życie pokaże… WJR

ABW jak Premier, czyta gazety (blogerom) Może tak być, że całe zamieszanie w związku z ujawnioną i nieujawnioną zarazem notatką ABW, przesłaną w maju Premierowi, oraz oskarżenia podnoszone w tej sprawie przez opozycję są albo przesadzone albo wręcz bezpodstawne. Wczorajsze oświadczenie Ministra Grasia, nadesłane do mediów (naprawdę nie wiem czemu jeszcze do teraz słowa o oświadczeniu nigdzie nie ma i pozostał po nim jedynie ślad w mej pamięci w postaci prowadzącego dziennik, który z papierem w ręku informował „Dotarło do nas właśnie oświadczenie rzecznika rządu…)*, z którego wynikało, że premier ani o włos nie minął się z prawdą twierdząc, że bazował na doniesieniach mediów i tylko w oparciu o nie odradzał synowi kontakty z firmami Plichty. Wyjaśnić tę z pozoru nie trzymająca się kupy linię obrony, przyjętą przez Tuska i konsekwentnie kontynuowaną przez Grasia można na trzy sposoby.

Pierwszy, najbardziej dramatyczny scenariusz opiera się na wykazanym bodaj właśnie przez Grasia braku koincydencji czasowej między ojcowską rozmową Premiera z synem a sławną, ujawniona i nieujawniona zarazem notatką służb. Jak wiadomo pan Michał Tusk przeistoczył się w Józefa Bąka gdzieś tak w marcu 2012 czyli koło dwóch miesięcy przed otrzymaniem przez Premiera opracowania ABW. Wtedy pan Donald Tusk faktycznie wiedział tyle, ile gazety napisały a później z jakichś powodów nie mógł ostrzec syna i ze łzami w oczach i drącymi rękami patrzeć musiał jak jego syn pogrąża się coraz bardziej za circa pięć tysięcy miesięcznie. Drugi sposób wyjaśnienie sprawy jest najbardziej heroiczny. Premier, kiedy syn przybiegł do niego rozgrzany z emocji propozycją pana Plichty, doskonale wiedział jak się sprawy mają ale uznał, że rodzina rodziną, ale Polska jest najważniejsza. I z premedytacją wolał zostać wyrodnym rodzicem, z pozoru obojętnym na to, że jego syn właśnie za moment może wpaść po czubek głowy w szambo, niż godnym pogardy urzędniczyną wykorzystującym w prywatnych celach poufne informacje. Wreszcie sposób trzeci. Najbardziej prawdopodobny jeśli wziąć pod uwagę zarzuty medialne, dotychczas już dość obficie formułowane pod adresem naszych służb, które nie zapobiegły ani samej aferze ani uwikłaniu w nią osoby tak blisko związanej z szefem rządu. Może nie ma sprzeczności między tym, że Premier otrzymał czy nawet otrzymywał od ABW a może i innych służb informacje o Plichcie i jego aktywności i tym, że nie wiedział więcej niż to, co pisały o sprawie media. Mogło być właśnie tak, jeśli ta ujawniona i nieujawniona zarazem informacja ABW była po prostu jakąś teczuszką pełną materiałów równiutko powycinanych z różnych gazet przez naszych asów wywiadu. Ja oczywiście wiem, że ABW oraz profesjonalne służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze całego świata śledzą i powinny śledzić informacje mediów i w ogóle przekaz medialny. Pięknie nazywa się to „białym wywiadem”. Jednak tutaj, w tej sprawie wygląda, że całość działań naszych Jamesów Bondów z ABW miała szlachetny kolor niewinności. To też mogłoby tłumaczyć opory, z jakimi szefowie i nadzorcy tej pracy odnoszą się do postulatu odtajnienia materiałów. Tak przy okazji przyszło mi do głowy czemu pan Premier po raz kolejny sugeruje, że o istotnych sprawach wie dzięki mediom. Może nie tylko przy okazji Amber Gold ale w ogóle materiały służb, które do niego trafiają mają charakter klasycznych prasówek. I nie jest wcale jego winą żadne tam nie czytanie raportów. Może czytanie raportów i prasy to w jego przypadku jedno i to samo.

Jeśli rzecz tak właśnie miałaby wyglądać, mam radę dla pana Premiera. Niech przegoni tych, pożal się Boże, „agentów specjalnych” i , pożal się Boże, wszystkich „szefów tajnych służb”. Będzie miał tyle zaoszczędzonej kasy, że może mu budżet styknie i taka na przykład sprzedaż IPN-u** wcale potrzebna nie będzie. A strata żadna. Jeśli chce wiedzieć co w prasie się pisze i mieć jeszcze dogłębną analizę tego z uwzględnieniem różnych punktów widzenia i kątów patrzenia, niech regularnie śledzi Salon24 i inne, podobne do niego blogowiska. My tu i tam też czytać umiemy a nawet chętnie z tej umiejętności korzystamy. I to tak, że jak się już za jakąś gazetę, telewizję czy konkretną informację bierzemy, obgryzamy ja do białej kości. A ZUS-u nam płacić nie trzeba. Oczywiście żartuję. Ale to dość gorzki żart jeśli wziąć pod uwagę to, że odnosi się do służb, które mają nam zapewnić bezpieczeństwo. Rosemann

Kwity na stół, Donaldzie T.! Od jakiegoś czasu toczy się spór pomiędzy zwolennikami, a przeciwnikami Donalda T. ( piszę T., bo lepiej być po bezpiecznej stronie, wydarzenia biegną czasem tak szybko), czy Premier ( P.?) ostrzegł o Marcinie P. swego syna, z jakiś przyczyn noszącego imię i nazwisko Józefa Bąka, no, zdarza się, nie każdy lubi być Donaldowiczem Tuskiem. Obawiam się, że tego się nigdy nie dowiemy, do takich rzeczy potrzebujemy, bo ja wiem, Jasia Flanelkę, który w 2010 zakupił okazyjnie na Allegro aparaturę do odczytywania myśli i wykorzystał ja do odczytania myśli kapitana Protasiuka z ostatniego lotu ( „bał się generała Błasika, chciał zostać majorem”) . Oczywiście, możliwe było, że popili sobie razem w przeddzień lotu, albo w trakcie i stąd Osiecki znał najskrytsze myśli kapitana, z jego osobistych zwierzeń. No, możliwe, ale nie za bardzo, bo wówczas powstaje kolejny problem, jak Flanelka uratował się z samolotu, by podzielić się z publicznością swoją ekskluzywną wiedzą. Co prawda Turowski, posiadacz swoistej Korony Himalajów ( obecność na Placu Świętego Piotra, jako polski jezuita, oraz obecność w Smoleńsku, jako polski dyplomata, wątpię, czy ktoś jeszcze może się tym pochwalić, choć on akurat się nie chwalił, skromy taki, samo wyszło) twierdził, że trzech pasażerów przeżyło, być może w tej liczbie Flanelka, turlając się po ziemi sposobem Ace Ventury, psiego detektywa. No, ale sami widzimy, że brniemy w kolejne utrudnienia i komplikacje, brzytwa Ockhama sugeruje raczej tą aparaturę do odczytywania myśli. Albo współprace ze znaną z Internetu wróżką Gizelą. Problem w tym, że Flanelka nie będzie z nami współpracował bez zgody zwierzchników, nawet prośba naszych prokuratorów wojskowych będzie przez nich zignorowana, jako niższych stopniem i przynależnych do wrogiego bloku wojskowego Nato. No, więc, impas, ani Osiecki z jego aparaturą do odczytywania i rejestrowania myśli, ani Gizela nie wchodzą w grę, zatem ta tajemnica, ostrzegł Premier premierowicza, czy nie, pozostanie miedzy nimi. Causa finita. Ale, zamiast pogrążać się w jałowych rozważaniach, mamy znacznie prostszy problem, a czemuż to Pan premier nie ostrzegła wszystkich Polaków, w tym zwłaszcza tych nieszczęśników, którzy do ostatniej chwili, powodowani niskim uczuciem chciwości zanieśli swoje pieniądze do kas Amber G., albo zakupili bilety w firmie OLT, a było ich kilkaset tysięcy. Bo tu akurat nie musimy gdybać, nie ostrzegł. A mógł, bo według ABW wiedział od maja, z raportu ABW właśnie. Tyle, że on twierdzi, że nic podobnego, żadnego raportu nie czytał. I wiecie, co, ja mogę w to nawet uwierzyć, bo pan premier T, nie ma czasu na takie pierdoły, jak czytanie dokumentów, wielokrotnie o tym mówił, żalił się, ze tyle ich spływa na biurko, że to doprawdy nieludzkie. Przecież, jak był casting na Mężyka Stanu, jak formował się projekt pod nazwą PO i szukano trzech wysokich przystojnych, co to będą dobrze wyglądać na niebieskim tle, to nikt mu o tym nie wspominał. Miał się uśmiechać, wciskać kit w miły, sympatyczny sposób, a jak było coś niemiłego, albo trudnego, to miał się chować do szafy, albo jechać w Dolomity, aż spłyną sondaże i ustali się, jaka odpowiedź jest najmniej niepopularna. Taka była umowa, i on się ze swojej strony wywiązał, więc i jego proszę zostawić w spokoju. Pacta sunt servanda, czy jakoś tak. Nawet o tym, że Prezydent Kaczyński się wybiera do Smoleńska, dowiedział się z prasy, sam tak mówił, a podważać jego słowa byłoby niegodziwością, wszyscy to rozumiemy. Pamiętam też, jak Pani minister Pitera, od zwalczania walki z korupcją swym szczerym, perlistym śmiechem wyśmiewała pytania dziennikarza, czy pan Premier nie czyta raportów. „A co Pan myśli, że Pan Premier nie ma innych zajęć, żeby to wszystko czytać, cha, cha, cha!" Co prawda, jest bardzo prosty sposób, by sprawdzić, kto kłamie, pan Bondaryk, czy Pan Premier, bo każde zapoznanie się z tajnym dokumentem jest kwitowane i podpisywane, z datą. Pozostaje, zatem tajemnicą, czemu Pan Premier Donald T. nie walnie taka listą czytających w oczy nikczemnym oszczercom, by im pokazać, że nie ma tam nazwiska już nie tylko Donald Tusk, ale i nawet Donald Bąk, tak dla większego dramatyzmu. Donaldzie T. (B?) - kwity na stół!

Seawolf

Bitwa nad Bzurą W nocy z 9 na 10 września rozpoczęła się największa bitwa wojny polsko-niemieckiej 1939 roku. W wyniku bitwy granicznej Niemcy przełamali polską obronę, rozrywając polskie ugrupowania w trzech operacyjnie, bardzo istotnych miejscach: na styku armii „Kraków” i „Łódź”, wskutek czego rozerwany został front w samym środku i otwarta droga do Warszawy, na styku armii „Modlin” i GO „Narew” oraz na styku armii „Kraków” i „Karpaty”. W konsekwencji tych działań nieprzyjaciel uzyskał możność okrążenia sił polskich. 5 września marszałek Rydz-Śmigły zarządził ogólny odwrót na linię rzek: Narew, Wisła i San. Armia „Pomorze” gen. Bortnowskiego, częściowo rozbita Borach Tucholskich oraz armia „Poznań” gen. Kutrzeby, wysunięte najbardziej na zachód, miały rozkaz odejścia na Warszawę. W jego rezultacie 8 września osiągnęły obszar Kutno-Włocławek-Koło. Równolegle do ich odwrotu posuwały się niemieckie 8 i 10 armie, z których ta pierwsza, w dużej części zmotoryzowana, wyprzedziła siły polskie. 8 września gen. Kutrzeba przedstawił Naczelnemu Dowództwu propozycję przeciwuderzenia na odsłonięte północne skrzydło maszerującej na Warszawę niemieckiej 8 armii, w celu uzyskania szerszego korytarza operacyjnego dla ułatwienia odwrotu ku stolicy. Gen. Kutrzeba, dysponując dobrymi informacjami o ugrupowaniu niemieckim, planował uderzyć w kierunku południowym na 30 DP osłaniającą skrzydło 8 armii, rozbić ją, a następnie pobić rozśrodkowane siły całej armii niemieckiej we współdziałaniu z nadciągającymi jednostkami armii „Pomorze”. Początkowo Rydz-Śmigły odrzucił jego propozycję, żądając jak najszybszego marszu na Warszawę, oceniając, iż „dalsze działanie szybkich wielkich jednostek nieprzyjaciela w kierunku na Piotrków-Warszawę oraz „Kielce-Radom mogło doprowadzić w krótkiej drodze do przerwania łączności między armią „Łódź” i „Kraków” oraz wyjście na skrzydło i tyły armii „Łódź”, a następnie armii „Poznań” i „Pomorze” oraz zagrożenia armii „Kraków” od północy”. Jednak szef Sztabu NW gen. Stachiewicz dostrzegł w propozycji gen. Kutrzeby szansę dla ratowania ciężkiej sytuacji na całym froncie środkowej Wisły. Gdyby bowiem udało się włączyć do akcji także armię „Łódź” oraz jednostki zbierające się w Warszawie i na jej przedpolach, Niemcy musieliby wstrzymać swój marsz ku stolicy, a polskie dowództwo miałoby czas na utworzenie nad rzeką zwartej obrony. To ostatecznie przekonało Naczelnego Wodza, który zaakceptował plan Kutrzeby, mający wspomóc decyzję o generalnym odwrocie w kierunku wschodniej Małopolski, gdzie planował utworzyć zwarty front obrony południowo-wschodniej Polski. Generał ruszył więc ze swą armią ku Łęczycy, gdzie na północnym brzegu Bzury miały znaleźć się podstawy wyjściowe do natarcia w kierunku Łodzi. Polskie rozpoznanie lotnicze stwierdziło obecność na południowym brzegu Bzury kilku kolumn niemieckich posuwających się równolegle do oddziałów armii „Poznań”. Niemieckie rozpoznanie naziemne nie przekraczało Bzury, a lotnicze było utrudnione z powodu nocnych marszów polskich jednostek oraz wszechobecnych kolumn uciekającej ludności. Niemcy nie podejrzewali narastającego zagrożenia na północnym skrzydle swoich głównych sił. Dowódca 8 armii meldował, iż jego oddziały toczą jedynie niewielkie potyczki z rozbitkami nieprzyjaciela. Tak więc położenie operacyjne armii „Poznań” było bardzo dogodne do skrzydłowego uderzenia i istniało znaczne prawdopodobieństwo uzyskania zaskoczenia przeciwnika. Konstrukcja manewru zaczepnego polegała na natarciu trzema dywizjami piechoty, na każdym skrzydle operowała dodatkowo jedna brygada kawalerii. Armia „Pomorze” początkowo miała osłaniać operację od północy. Przydzielenie takich zadań wzbudziło największe wątpliwości – zatrzymywano bowiem 5-6 dywizji armii „Pomorze” aby umożliwić lokalny zaczepny manewr trzech dywizji armii „Poznań”. Z tych zastrzeżeń zrodziła się koncepcja „małego” (25 DP, 14 DP oraz 17 DP z GO gen. Knolla-Kownackiego z armii „Poznań”) i „wielkiego” (również siłami grupy gen. Bołtucia i Pomorskiej Brygady Kawalerii z armii „Pomorze”) natarcia. Ta druga koncepcja przewidywała, iż natarcie trzech dywizji armii „Poznań” miało być wzmocnione na lewym skrzydle przez dwie dywizji gen. Bołtucia, na prawym skrzydle miały operować wszystkie trzy brygady kawalerii. Ostatecznie Rydz-Śmigły zaakceptował plan „wielkiego” natarcia, które miało rozpocząć się o świcie 10 września. Przyjęte ugrupowanie atakujących dywizji było niewątpliwie ofensywne – jednostki miały atakować na dość wąskich odcinkach, co dawało szansę uzyskania powodzenia w pierwszej fazie natarcia, jednak brak odwodów mógł doprowadzić do powstrzymania dalszej ofensywy. Z uwagi na konieczność podciągnięcia jednostek armii „Pomorze”, w pierwotnym natarciu uczestniczyły jedynie trzy wspomniane dywizje armii „Poznań”. Tym samym „wielkie” natarcie zostało de facto sprowadzone do „małego”. Wobec informacji o okopywaniu się Niemców na południowym brzegu Bzury gen. Kutrzeba zadecydował o rozpoczęciu natarcia 9 września w południe. Siły polskie mimo kilkukrotnej przewagi oraz zaskoczenia nie zdołały osiągnąć zasadniczego celu, zadały jednak duże straty niemieckiej 30 DP, odrzucając ją o ok. 20 km na południe oraz zdobywając do wieczora Górę Św. Małgorzaty, Piątek i Łęczycę. Przed świtem następnego dnia grupa kawalerii gen. Skotnickiego zdobyła Uniejów i Wartkowice, przez które przebiegały drogi zaopatrzenia całego niemieckiego X Korpusu. W obliczu tych wypadków dowódca 8 armii zatrzymał marsz na Warszawę XIII korpusu i skierował go na pomoc walczącym z Polakami jednostkom nad Bzurą. Nowe oddziały niemieckie pojawiły się już 10 września, jednocześnie tego samego dnia do bitwy zaczęły się włączać dywizje grupy gen. Bołtucia z armii „Pomorze”, zdobywając Łowicz. 11 września opór Niemców zaczął tężeć i polskie natarcie straciło pierwotny impet, następnego dnia przeciwnik przystąpił do przeciwnatarcia. Zahamowanie uderzenia gen. Knolla na Stryków i wynikające z tego „ugrzęźnięcie” polskich oddziałów na południowym brzegu Bzury wymusiło zmianę planów przez gen. Kutrzebę, który późnym wieczorem 12 września wydał rozkaz przerwania bitwy. „Byłem wprost przerażony tym rozkazem – wspominał po latach gen. Knoll – który został wysłany do dywizji z podpisem gen. Kutrzeby, gdyż nie tylko nie rozumiałem całkiem powodów zatrzymania dobrze idącego natarcia, ale rozumiałem też niebezpieczeństwo tego nowego, nagłego manewru. Zanim oddziały rozpoczną swój odwrót, będzie już jasny dzień, a wtedy na wszystkich grobelkach przez Bzurę grozi im dopiero prawdziwe niebezpieczeństwo od lotnictwa niemieckiego”. Podobne niezadowolenie panowało w oddziałach Grupy Operacyjnej gen. Bołtucia, gdzie „rozkaz odwrotu na północny brzeg rz. Bzury przygnębił wszystkich”. Szczególnie bolesne było wycofanie się, ze zdobytego za cenę dużych strat, stosunkowo łatwego do obrony Łowicza. Trzymanie Łowicza było operacyjną koniecznością, zarówno w przypadku kontynuowania natarcia, jak i obrony, znajdującej silne oparcie w zwartym kompleksie miejskich zabudowań. Przewidywania Knolla szybko spełniły się – 13 września spadły na polskie jednostki samoloty, wysłanej przez Rundstedta – niemieckiej 4 Floty Powietrznej. Nagłe wycofanie się Polaków zdezorientowało jednak Niemców, którzy dopiero 14 września rozpoczęli przygotowania operacji, której celem było okrążenie i zniszczenie sił polskich. Niemiecki plan przewidywał skierowanie do bitwy nad Bzurą gros sił 10 Armii, w tym dwóch dywizji pancernych, trzech lekkich i jednej zmotoryzowanej i koncentryczne rozbicie sił polskich. Generał Kutrzeba chcąc utrzymać inicjatywę, niezbędną do dalszego kontynuowania odwrotu na Warszawę, przewidywał uderzenie siłami armii „Pomorze” przez Łowicz na Skierniewice, w celu uchwycenia Sochaczewa i Puszczy Kampinoskiej. Opanowanie rejonu Skierniewic miało osłonić odwrót głównych sił przez Sochaczew w kierunku stolicy. Zgrupowanie gen. Bortnowskiego rozpoczęło natarcie o godzinie 8.00 14 września. 16 DP oraz 18 DP , które dobę wcześniej wycofały się z Łowicza, teraz ponownie nań nacierały. Natomiast 26 DP sforsowała Bzurę, złamała opór Niemców i zaczęła zagrażać tyłom oddziałów niemieckich broniących się w Łowiczu. Jednak wobec informacji o pojawieniu się trzech niemieckich kolumn zmotoryzowanych z czołgami na drogach między Błoniem a Sochaczewem, gen. Bortnowski nakazał wstrzymanie dalszego natarcia 26 DP. Płk. Ajdukiewicz - dowódca tej dywizji wobec silnych niemieckich kontrataków zadecydował, nie powiadamiając o tym Bortnowskiego, o powrocie za Bzurę. W ten sposób odsłaniając wschodnie skrzydło polskich dywizji nacierających na Łowicz, zmusił gen. Bołtucia do przerwania ataku i wycofania się także za Bzurę. Jakkolwiek głównym winowajcą tej porażki był gen. Bortnowski (gen. Abraham nazywa go wręcz „złym duchem kutnowskiego pola walki i złym doradcą Grupy Armii, gen. Kutrzeby”, a jego poczynania uważa za pozbawione ducha walki) , nie zwalnia to jednak z odpowiedzialności gen. Kutrzeby, który będąc blisko decydujących wydarzeń tej fazy bitwy, zbytnio zaufał gen. Boronowskiemu ograniczając się jedynie do akceptacji jego zarządzeń. W ten sposób ujawnił brak bezwzględności w egzekwowaniu wydanych rozkazów przez swych podwładnych, a przecież wraz z mianowaniem na dowódcę całego zgrupowania, gen. Bortnowski został mu podporządkowany. Dodatkowo wiedząc o fatalnej kondycji psychicznej dowódcy armii „Pomorze” nie zdecydował się o odsunięciu go od dowodzenia, co powinien uczynić najpóźniej 12 września. Niepowodzenie natarcia na Skierniewice oddziałów gen. Bortnowskiego poważnie pogorszyło ogólne położenie wojsk gen. Kutrzeby. Brak wystarczającej osłony ze strony armii „Pomorze” skomplikował znacznie planowane natarcie oddziałów gen. Knolla na Sochaczew, w okolicy którego Niemcy ściągali nowe siły. Coraz bardziej niepokojąca stawała się także sytuacja na północy, gdzie Niemcy sforsowali Wisłę pod Płockiem. Zanim oddziały gen. Knolla zajęły pozycje wyjściowe do przekroczenia Bzury w okolicach Sochaczewa doszło do wydarzeń, które o mały włos nie przekreśliły całkowicie szans zgrupowania obu armii na przebicie się do Warszawy. Wieczorem 13 września w rejonie Sochaczewa pojawiły się pierwsze jednostki niemieckie, które nie tylko zaczęły obsadzać linię Bzury, ale nawet podjęły działania zaczepne. Jedynie dzięki wspaniałej postawie oddziałów grupy płk Świtalskiego oraz Wielkopolskiej Brygady Kawalerii gen. Abrahama nie doszło do katastrofy jaką bez wątpienia byłoby przekroczenie przez Niemców rzeki w tym rejonie. Pomimo ataków 4 Dywizji Pancernej brygada utrzymała powierzony jej rejon przez trzy dni, tj. do 16 września. Nieoczekiwana zmiana sytuacji na tym odcinku Bzury spowodowała zmianę w planach gen. Kutrzeby. W zaistniałych warunkach zamiar przekroczenia Bzury w ww. rejonie wyłącznie siłami GO gen. Knolla nie miał szans na sukces. Kutrzeba postanowił więc o skierowaniu do ataku pięciu dywizji piechoty oraz dwóch brygad kawalerii. Niestety decyzja ta została podjęta zdecydowanie za późno. Zadanie, jakie stanęło przed wojskami Kutrzeby było niezwykle trudne – dotychczasowe walki uświadomiły Generałowi, iż „armia nasza z racji swej niższości uzbrojenia, głównie z powodu braków w lotnictwie i w obronie przeciwlotniczej, z trudem tylko działała ofensywnie nawet napotykając na względnie dogodne warunki taktyczne”. Czynnikiem decydującym o wyniku walki była szybkość działania – czas bowiem pracował na korzyść przeciwnika, który gromadził siły tak duże, że przerwanie się przez nie mogło okazać się niemożliwe. 8 armia koncentrowała swoje korpusy do natarcia 15 września na Żychlin i Kutno. Na pole walki przybywały także jednostki 10 armii. Tymczasem polskie oddziały w nocy z 15 na 16 września nadal znajdowały się w marszu, nie osiągając jeszcze podstaw wyjściowych do natarcia. Dywizje polskie zajmowały pozycje w dzień, a ich ruch był obserwowany zarówno z ziemi, jak i powietrza. W tej sytuacji nie mogło być mowy o zaskoczeniu Niemców, którzy uprzedzili polskie natarcie. Choć atak 16 pancernego korpusu został zatrzymany, to natarcie polskie nie mogło ruszyć z miejsca. Wobec tego gen. Kutrzeba zadecydował o przerwaniu bitwy i , wymijając przeciwnika, przejścia Bzury na północ od Sochaczewa w celu przejścia do Puszczy Kampinoskiej i dalej w kierunku Warszawy. Polski dowódca zdawał sobie sprawę z trudności wykonania tego manewru. W obliczu zdecydowanej przewagi przeciwnika, siły przemęczonych i wykrwawionych jego wojsk mogły nie wystarczyć – liczył jednak na wsparcie załogi Warszawy oraz Modlina. Faktycznie nocy z 15 na 16 września płk Porwit przedstawił w Dowództwie Obrony Warszaw propozycję silnego (złożonego z siedmiu batalionów piechoty, dywizjonu artylerii oraz pododdziału czołgów) wypadu, który pod jego osobistym dowództwem pójść miał południowym pasem Puszczy na spotkanie przebijających się znad Bzury wojsk. Dowódca Armii „Warszawa”, gen. Rómmel odmówił akceptacji tego planu. Wykonany zamiast tego 18 września wypad siłami tylko trzech batalionów okazał się za słaby. Mało skuteczna, bo przeprowadzona tylko siłami jednego batalionu, okazała się także pomoc Modlina. Wieczorem 16 września po zwinięciu stanowiska dowodzenia w Załuskowie, dowództwo i sztab armii „Poznań” skierowały się na przeprawę pod Witkowicami. Od tego momentu gen. Kutrzeba stracił de facto kontrolę nad wojskiem i przestał dowodzić całym zgrupowaniem. 17 września niemieckie dywizje, wspierane przez dodatkowe jednostki Luftwaffe, przypuściły generalny atak na okrążone polskie oddziały, próbujące wyrwać się z kotła. Od początku ostatniej fazy bitwy na działaniach polskich zaciążyły nieporozumienia oraz brak precyzji w wykonaniu zadań. I tak np. 25 DP zamiast forsować rzekę poniżej Brochowa, rozpoczęła przeprawę – za zgodą dowódcy grupy – w pobliżu tej wioski. Decyzja ta okazała się fatalna w skutkach, gdyż odsłoniła podchodzącą dopiero do rzeki 15 DP, a w rezultacie także 17 DP. W rezultacie doszło do totalnego chaosu oraz zatarasowania wszystkich dróg do Bzury. Na domiar złego załamała się także obrona armii „Pomorze”, mającej osłaniać całą operację od południa. W meldunku niemieckiego dowódcy 10 armii zanotowano, iż „odnosiło się wrażenie, że wśród wszelkich objawów bezwładnego odwrotu nieprzyjaciel ustąpił w kierunku południowym. Przypuszcza się, że duże siły nieprzyjaciela porzucają swoje pojazdy, przeprawiają się w dolnym brzegu Bzury w poszukiwaniu dróg odwrotu do Modlina lub Warszawy”. Obszar operacyjny zgrupowania Kutrzeby kurczył się coraz bardziej, co uniemożliwiało jakikolwiek manewr. Na stłoczone na małej powierzchni oddziały uderzyła Luftwaffe – „atak lotniczy ciągnął się przez cały dzień bez przerwy i był wykonywany przy użyciu kilkaset samolotów zarzucających niemal cały teren masami małych bomb rozpryskowych naziemnych, tzw. żabek, w połączeniu z ostrzeliwaniem z broni pokładowej każdego zagajnika, w którym zauważono lub nawet podejrzewano obecność polskiego oddziału”. 18 września podczas próby zorganizowania obron Białej Góry zginął dowódca 14 DP gen. Wład. Jego dywizja jako całość przestała istnieć – poszczególne małe grupy żołnierzy zbierane przez oficerów próbowały przedrzeć się. Udało się to nielicznym, większość dostała się do niewoli. Podobny los spotkał 17 DP. Sytuacja polskich oddziałów stawała się tragiczna – pierścień niemieckiego okrążenia zaciskał się ze wszystkich stron. 19 września gen. Kutrzeba zreorganizował w rejonie Palmir zebrane oddziały 15 i 25 DP oraz resztki 17 i 14 DP. Zgrupowanie to ruszyło na Warszawę, obu dowódcom dywizji polecono nie przekraczać linii ubezpieczeń obrony stolicy. Jednak obie dywizje, naciskane przez przeważające siły przeciwnika, zostały zmuszone do wycofania się w rejon miasta. Jednym z ostatnich starć cofających się znad Bzury jednostek był bój zaimprowizowanego oddziału gen. Bołtucia w dniu 22 września pod Łomiankami, w trakcie którego poległ gen. Bołtuć. Do Warszawy przedostali się gen. Kutrzeba ze sztabem, gen. Knoll i gen. Tokarzewski oraz kilka tysięcy żołnierzy 15 i 25 DP oraz Wielkopolskiej i Podolskiej Brygady Kawalerii. Reszta oddziałów z gen. Bortnowskim dostała się do niewoli w okresie 18-22 września. Gen. Kutrzeba został zastępcą dowódcy armii „Warszawa”, jednocześnie wydał rozkaz o rozwiązaniu armii „Poznań”. W rozkazie podkreślił, iż „jeżeli armia w przebytych działaniach osiągnęła pewne powodzenie, to zawdzięczać to należy przede wszystkim ofiarności i męstwu żołnierzy”. Polskie przeciwuderzenie znad Bzury, mimo że w końcowym rezultacie zakończyło się klęską obu armii, spełniło jednak ważne zadanie – zmusiło niemieckie dowództwo do zmiany planu działań, opóźniło kapitulację Warszawy i uniemożliwiło wykorzystanie niemieckich wojsk szybkich do działań na wschód od Wisły, w celu odcięcia Polakom wszelkich połączeń z Rumunią. Niewątpliwie istotnym elementem bitwy było odebranie Niemcom inicjatywy operacyjnej, co prawda tylko lokalnie i na krótko, ale na takim obszarze, który stać się mógł podstawą do silnych przeciwuderzeń po liniach wewnętrznych. Nad przebiegiem bitwy zaciążyło przeniesienie kwatery głównej Naczelnego Wodza do Brześcia, z którego Rydz-Śmigły nie miał możliwości sprawowania kierownictwa operacyjnego. W efekcie gen. Kutrzeba i gen. Bortnowski zostali pozostawieni sobie. Gen. Kutrzeba był bowiem tylko przygodnym dowódcą dwóch armii, który wszedł w tę rolę stosunkowo późno. Bitwa nad Bzurą była największą bitwą wojny polsko-niemieckiej w 1939 roku. W szczytowym jej okresie uczestniczyło niemal pół miliona żołnierzy. W walkach poległo ponad 15 tysięcy polskich żołnierzy. „Generał Kutrzeba – napisał płk Marian Porwit – związał na zawsze swe nazwisko z bitwą nad Bzurą, zarówno dzięki początkowym powodzeniom, jak i dzięki wielkości bitwy, mimo ostatecznej klęski”.

Wybrana literatura:

Polskie Siły Zbrojne w drugiej wojnie światowej

M. Porwit – Komentarze do historii polskich działań obronnych 1939 roku

R. Abraham – Wspomnienia wojenne znad Warty i Bzury

J. Kirchmayer – Pamiętniki

T. Kutrzeba – Bitwa nad Bzurą 9-22 wrzesień 1939 r.

W. Stachiewicz – Wierność dochować żołnierskiej

Wrzesień 1939 w relacjach i wspomnieniach

T. Jurga – Bzura 1939

Cdn. Godziemba

Strategia czystych pieniędzy Tajemnica bankowa takich centrów finansowych jak Szwajcaria, Lichtenstein, Wyspa Man czy Monako były przedmiotem ataków OECD oraz Unii Europejskiej od późnych lat 90. XX w. Dopiero kryzys finansowy poprzedniej dekady sprawił, że państwa OECD zwróciły się do Szwajcarii z konkretnymi żądaniami wykonania postulatów, które przez ostatnie lata dyplomacja szwajcarska umiejętnie odkładała w czasie. Według oczekiwań największy kapitał oszczędnościowy od lat skumulowany był w Szwajcarii. Obecnie polska prasa, a nawet doniesienia z Ministerstwa Finansów głoszą o upadku szwajcarskiego systemu bankowego. Szwajcarskie banki nie przyznają się do niczego. Dlatego należałoby doprecyzować, co tak naprawdę się dzieje.

Wielki precedens Pod wpływem nacisków, głównie politycznych, pierwszy przypadek ujawnienia informacji miał miejsce w 2010 r., kiedy to parlament Szwajcarii ratyfikował umowę, w której rząd wyrażał zgodę na przekazanie informacji urzędom skarbowym USA przez UBS – jeden z największych banków szwajcarskich. Ujawnienie informacji dotyczyło oszczędności na rachunkach bankowych 4 450 obywateli amerykańskich, podejrzewanych o praktyki nieujawniania przychodów podatkowych (tax evasion). Wyprzedzając pytanie, dlaczego to właśnie USA miało przełożenie i uzyskało zgodę parlamentu na tak znamienny w skutkach krok, należy podać, że UBS, jeden z największych banków w Szwajcarii, koncentruje inwestycje portfela swoich klientów na rynku amerykańskim (w 2004 r. 90 proc. dochodów pochodziło z inwestycji w USA). Jednocześnie blisko 40 proc. pracowników oraz placówek banku znajduje się obecnie w USA, które podlegają regulacjom amerykańskim. Z drugiej strony, każdy bank w Szwajcarii jest zobowiązany, pod rygorem zablokowania inwestycji na rynku amerykańskim, do przestrzegania postanowień Patriot Act – aktu mającego na celu przeciwdziałanie finansowaniu terroryzmu, wprowadzonego w USA po zamachu w 2001 r.

Weryfikacja dochodów Na skutki tej precedensowej decyzji parlamentu Szwajcarii nie trzeba było długo czekać. W roku 2011 dwa duże kraje Unii Europejskiej, Niemcy oraz Wielka Brytania, rozpoczęły bezpośrednie renegocjacje ze Szwajcarią. Rozmowy podjęte były z pominięciem UE i dotyczyły przekazywania informacji o rachunkach bankowych posiadanych przez rezydentów podatkowych Niemiec i Wielkiej Brytanii. Po burzliwych obradach Rada Narodowa Szwajcarii zdecydowała się wyrazić zgodę na ratyfikowanie zmian zimą 2011 r., zaś minister finansów Eveline Widmer-Schlumpf oraz Rada Federalna zobowiązały się sporządzić „strategię czystych pieniędzy”. Chodzi o to, aby Szwajcaria nie była kojarzona z praktyką nieujawniania przychodów podatkowych (tax evasion) oraz aby inne kraje nie miały możliwości wywierania nacisków pod groźbą wciągnięcia Szwajcarii na czarną listę. W rezultacie podpisania protokołów do umów z Niemcami oraz z Wielką Brytanią, od 1 stycznia 2013 r. banki w Szwajcarii będą miały obowiązek zweryfikować czy dochody zostały zadeklarowane w kraju rezydencji podatnika, albo pobrać podatek i odprowadzić go do właściwego urzędu skarbowego w jego kraju. W przypadku rezydentów podatkowych w Niemczech, którzy nie zadeklarowali dochodów na rachunku bankowym w kraju, podatek będzie pobrany wstecznie w wysokości od 21 do 41 proc., w momencie, gdy w kraju zapłaciliby oni od 19 do 34 proc. Dodatkowo te majątki, które były przedmiotem spadku objętego przez spadkobierców, a niezgłoszonego w kraju, zostaną opodatkowane najwyższą stawką podatkową, tj. 50 proc. aktywów nabytych przez spadkobierców. Szwajcaria zgodnie z protokołem zadeklarowała wpłatę w wysokości 2 mld euro do budżetu niemieckiego. Docelowo niemieccy politycy liczą na wpływ ok. 10 mld euro. W kolejnych latach rezydenci niemieccy będą mieli do wyboru bądź zadeklarowanie przychodów z rachunku bankowego w Szwajcarii i opodatkowanie ich wraz z dochodami niemieckimi lub też utrzymanie poufności rachunku bankowego w Szwajcarii i pobranie podatku przez bank. W każdym przypadku podatek w wysokości 26,375 proc. dochodów odsetkowych i kapitałowych zostanie odprowadzony do właściwego urzędu skarbowego w Niemczech.

Demaskowanie podejrzanych praktyk Analogiczne zasady przewiduje porozumienie z Wielką Brytanią. Osoby, które zgodzą się na ujawnienie rachunków bankowych, zapłacą jednorazowy podatek skalkulowany w oparciu o aktywa posiadane pomiędzy 31 grudnia 2010 r. a 31 grudnia 2012 r. Ten jednorazowy podatek ma zastąpić podatek należny w tych latach z tytułu PIT, CIT, VAT oraz podatku od spadków. Dochody uzyskane na rachunkach bankowych po 1 stycznia 2013 r., zostaną opodatkowane podatkiem u źródła w wysokości 41 proc., który zostanie odprowadzony do właściwego urzędu skarbowego w Wielkiej Brytanii. HMRC (brytyjski urząd skarbowy) oczekuje, że wpływy z tytułu podpisanej umowy, w roku 2013 przyniosą 7 mld GBP. W przypadku obu renegocjowanych umów utrzymano możliwość dalszego korzystania przez właścicieli rachunków z tajemnicy bankowej. A więc fakt posiadania rachunku w Szwajcarii oraz stan konta będą nadal poufne. Równolegle jednak wszelkie podatki z tytułu uzyskanych dochodów będą musiały zostać uiszczone zgodnie z prawem kraju rezydencji. Szwajcaria zobowiązała się również do przekazania władzom podatkowym w Niemczech lub w Wielkiej Brytanii, w ograniczonej liczbie przypadków, informacji o rachunkach bankowych wykorzystywanych do praktyk nieujawniania przychodów podatkowych (tax evasion), jeżeli istnieje stosowne podejrzenie takich praktyk. Opisane wyżej porozumienia stanowią jedynie wstęp do nawiązania identycznych rozmów renegocjacyjnych przez pozostałe państwa OECD, chociaż spotkały się ze sprzeciwem Komisji Europejskiej, która stawia sobie za cel negocjowanie ze Szwajcarią warunków wymiany informacji w imieniu wszystkich krajów UE.

Kwestia czasu Rozmowy ze Szwajcarią, w sprawie wymiany informacji, prowadziła również Rzeczpospolita Polska. Polsko-szwajcarski protokół do umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania został podpisany w październiku 2011 r., zaś jego postanowienia weszły w życie 1 stycznia 2012 r. Polskie negocjacje nie objęły jednak należności z tytułu dochodów uzyskanych w latach poprzedzających negocjacje. Polski resort finansów będzie mógł uzyskać informacje z banku szwajcarskiego, tylko na podstawie zadanego władzom podatkowym pytania, jeśli dotyczy ono obowiązków podatkowych wynikających z konwencji i jedynie, jeśli odnosi się do dochodów uzyskanych po 1 stycznia 2012 r. Co prawda regulacje podpisanego przez Polskę protokołu nie idą tak daleko, jak postanowienia umów zawartych przez Niemcy lub Wielką Brytanią, niemniej należy brać pod uwagę, że podobne regulacje obowiązujące w całej Unii Europejskiej lub w krajach członkowskich OECD to jedynie kwestia czasu. Niespełna dwa miesiące temu, w kwietniu tego roku, podobną umowę w sprawie poboru podatku u źródła Szwajcaria podpisała z Austrią. Umowa ta nie narusza tajemnicy bankowej, obejmuje jednak opodatkowanie dochodów przyszłych, jak i aktywów posiadanych na rachunkach bankowych w Szwajcarii w przeszłości.

Walka o dostęp do informacji W ostatnich latach również w polskich przepisach krajowych zaszły zmiany. Z początkiem roku 2010 weszły w życie nowe regulacje prawa dewizowego, określające obowiązek informowania Narodowego Banku Polskiego o posiadanych aktywach za granicą. To również oznaka kierunku zmian oraz dążenia do pełnego dostępu do informacji o aktywach posiadanych przez polskich rezydentów za granicami kraju. W tym samym kierunku zmierza ustawodawstwo dzisiejszej Unii Europejskiej. Wszelkie zmiany w przepisach krajowych, jak i wymiana informacji, na którą zgadza się dziś Szwajcaria, to nieuchronny skutek polityki kilkunastu ostatnich lat, nacisków OECD oraz kryzysu ostatniej dekady finansów Europy. Świadczy to również o ogólnej tendencji w świecie międzynarodowych finansów. Należy jednak zaznaczyć, że wszelkie obowiązki związane z wymianą lub przepływem informacji nie nakładają nowych zakazów lub nakazów, a jedynie stanowią implementację systemu kontroli przestrzegania przepisów już obowiązujących. Nie oznacza to również, że fakt posiadania rachunku bankowego czy spółki zagranicznej wiąże się z ryzykiem prawnym, wynikających z nowych regulacji oraz otwarciem Szwajcarii lub innych krajów na wymianę informacji, a jedynie, że takowe inwestycje należy prowadzić ze świadomością zmieniających się nieustannie regulacji.

Dr Anna Maria Panasiuk

Tusk i Rostowski kłamią jak z nut Jeżeli tak wygląda klucz do bezpieczeństwa państwa przygotowany przez premiera Tuska, to najwyższy już czas wymieniać drzwi i zamki, a w konsekwencji także klucze, bo szybko może się okazać, że państwo pod tymi rządami, stoi otworem.

1. We wtorek Rada Ministrów do późnego wieczora debatowała nad projektem budżetu na 2013 rok. Najpierw początek jej obrad wyznaczono na godz. 11, później pod naciskiem niezadowolonych ministrów z przydzielonych im limitów środków na poszczególnych częściach budżetu, obrady przełożono na godz. 15, żeby dać czas na ich konsultacje z ministrem Rostowskim. Minister finansów, bowiem położył na stole projekt budżetu oparty na zupełnie innych wskaźnikach makroekonomicznych, niż te, które prezentował jeszcze w czerwcu tego roku, w konsekwencji mimo wyższego o ponad 3 mld zł deficytu budżetowego, musiało dojść do redukcji wydatków w niektórych resortach. Minister Rostowski przyjął do obliczeń dochodów budżetowych poziom wzrostu gospodarczego w wysokości 2,2 % PKB, podczas gdy jeszcze w czerwcu prognozował, że ten wzrost w roku 2013 będzie wynosił 2,9% PKB, czyli będzie o 0,7% PKB wyższy. Zaproponował także przyjęcie znacznie niższej niż parę miesięcy wcześniej inflacji wynoszącej tylko 2,7%, w konsekwencji wyraźnie zmniejszyły się podatkowe dochody budżetowe w tym w szczególności z podatku VAT.

2. Tyle tylko, że mimo tych redukcji wpływów, to, co zostało zapisane w budżecie po stronie dochodów z podatków jest palcem na wodzie pisane. Bo jak można przyjąć za rzetelne przy niższym wzroście PKB niż ten tegoroczny, zaplanowanie na następny rok wzrost wpływów z PIT o 6,7%, z CIT aż o 11,3%, a z VAT wprawdzie mniejsze o 4,4% niż tegoroczne, ale jeżeli byśmy wzięli pod uwagę wielkości wykonane z tego podatku na koniec tego roku, to jednak wyższe od nich i to o blisko 6 mld zł. Bardzo mocno podrasowano także wpłaty z zysku i dywidendy spółek Skarbu Państwa aż do blisko 6 mld zł i wpływy z cła do wysokości 2 mld zł, choć ze względu na wyraźne spowolnienie gospodarcze należy się spodziewać także spadku tempa importu. Jeżeli dołożymy do tego umieszczoną w budżecie fikcję z rynku pracy, a więc stopę bezrobocia w wysokości 13%, w sytuacji, kiedy już na koniec tego roku spodziewana jest wyższa, a pierwsze dwa kwartały przyszłego roku będą zdaniem ekspertów dla tego rynku wręcz dramatyczne, to tylko dopełnia to tylko obrazu fikcyjności tego projektu.

3. Mimo tego wszystkiego, premier Tusk i minister Rostowski wystąpili wczoraj na konferencji prasowej i przedstawili jak się wyraził szef rządu „budżet bezpieczny i zrównoważony”. Jeżeli o budżecie, który ma bardzo wyraźnie zawyżone dochody podatkowe i niepodatkowe można powiedzieć, że jest bezpieczny, to także chyba można powiedzieć, że spółka Amber Gold jest podmiotem, który ciągle bezpiecznie przechowuje oszczędności Polaków. Jeżeli o tym budżecie można powiedzieć, że jest zrównoważony, w sytuacji kiedy ma się on zakończyć deficytem wynoszącym prawie 36 mld zł, to rządzący mogą powiedzieć w zasadzie każdą bzdurę, bez żadnych konsekwencji.

4. Później jeszcze premier Tusk dodał „Nie jesteśmy liderami opozycji, nie możemy sobie pozwolić na żądną większą swobodę. U nas wszystko musi się zgadzać. To jest klucz do bezpieczeństwa państwa”. Jeżeli tak wygląda klucz do bezpieczeństwa państwa przygotowany przez premiera Tuska, to najwyższy już czas wymieniać drzwi i zamki, a w konsekwencji także klucze, bo szybko może się okazać, że państwo pod tymi rządami, stoi otworem. Na konferencji prasowej nie padło żadne pytanie dotyczące prawdziwości tych stwierdzeń. To tylko pokazuje jak ulegli wobec premiera Tuska, są dziennikarze mediów głównego nurtu, których bardziej interesuje sprawdzanie kosztów pomysłów legislacyjnych, jakie przedstawił lider opozycji Jarosław Kaczyński, niż prawdziwość słów urzędującego premiera w odniesieniu do planu finansowego państwa na rok 2013. Być może te zachowania dziennikarzy wobec premiera Tuska wynikają z faktu, że do tej pory w tak ogromnej ilości spraw mijał się on już z prawdą, bez żadnych konsekwencji, więc nie ma już sensu, zwracanie uwagi na każde kolejne nieprawdziwe wypowiedzi. Kuzmiuk

Filozofia Sun Tzu w służbie II Komuny

Ziemkiewicz o dilerach, o terroryzujących je gangach, o pobiciach, gwałtach i zastraszeniu

 

Sun Tzu „Aby uniknąć tego, co silne, trzeba uderzać w to, co słabe. „....(źródło)

 

Ziemkiewicz „Oczywiście, fakt, że władza działała pod naciskiem lewackich idiotów, którzy w III RP skolonizowali wiodące media tak samo jak na Zachodzie, nie zdejmuje odpowiedzialności z Tuska.”....”Eksplozja przemocy w szkołach to tylko drobna część szkód, jakie wyrządził on polskiej edukacji, a szkody te to tylko drobna część szkód, jakie w ogóle wyrządził Polsce i za które, mam wciąż tę nadzieję, w końcu zostanie mu wystawiony rachunek....(więcej )

 

II Komuna, Platforma, lewacy spod znaku Palikota i socjalistycznej poprawności stosują w ujeżdżaniu Polaków , tego współczesnego chłopstwa pańszczyźnianego ( Kukiz. Chłopów pańszczyźnianych z nas zrobili ) zasady starożytnego chińskiego stratega wojny i dominacji Sun Tzu . Szczególnie jedno jego zalecenie jest z zaciekle realizowane . „Aby uniknąć tego, co silne, trzeba uderzać w to, co słabe.”.

 

Fanatyzm zwolenników socjalistycznej politycznej poprawności jest oczywistym bandytyzmem . A co jest łatwym celem socjalistycznych bandytów . Gdzie najłatwiej uderzyć Polaków ?

 

Wymuszenia rozbójnicze, kradzieże, pobicia stają się w szkole codziennością. MEN nie reaguje. Szkoła to miejsce, gdzie zagrożone jest bezpieczeństwo uczniów. Lawinowo przybywa przypadków przemocy. „....”Z danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych wynika, że szkoła zaraz po ulicy jest najmniej bezpieczną przestrzenią publiczną.„.....”Minister Szumilas z 6 mln zł, jakie miała w tym roku zarezerwowane na program „Bezpieczna i przyjazna szkoła", 4,5 mln zł przeznaczyła na kampanię informacyjną o obniżeniu wieku szkolnego, a 1,25 mln zł na... promowanie zdrowej żywności. Ile wydała na bezpieczeństwo? Jedynie 250 tys. zł. Pieniądze te trafiły na profilaktykę przeciwdziałania narkomanii. „....(źródło )

 

Pod bokiem nauczycieli rozgrywają się dziecięce dramaty, które trwają miesiącami. „....”Przybywa też kradzieży, udziału w bójce i przestępstw narkotykowych.Alarmujące są także statystyki MSW dotyczące szkolnej przestępczości.

Wynika z nich, że w zeszłym roku blisko 35 proc. rozbojów, wymuszeń, kradzieży rozbójniczych popełniono na ulicy, a niemal 29 proc. - czyli 7,5 tys. - w podstawówce lub gimnazjum. Podobnie sprawa wygląda z bójkami, także tymi, które kończą się  uszczerbkiem na zdrowiu, za czym kryją się uszkodzenia ciała czy połamane kończyny.”......”O tym, że szkolną przestępczość można ograniczyć, świadczą dane z 2007 r., kiedy spadła ona o kilkanaście procent. Ówczesny minister edukacji Roman Giertych przekonuje, że był to efekt przyjętego w 2006 r. rządowego programu „Zero tolerancji dla przemocy w szkole".Jego następczyni Katarzyna Hall z programu się wycofała, co natychmiast zostało odnotowane przez policyjne statystyki.”......(źródło)

 

Tusk, Platform dysponuje jak widzimy danymi statystycznymi , które pokazują , że szkoły II Komuny to miejsca niebezpieczne dla polskich dzieci . Zmuszają rodziców, aby ci w bezsilności patrzyli jak ich dzieci są niszczone według zasady Sun Tzu „„Aby uniknąć tego, co silne, trzeba uderzać w to, co słabe” .

Przy czym kryminogenne, patologiczne , pełne bandytyzmu środowisko w jakie zamieniła szkoły II Komuna uderza małych Polaków , anie dzieci z rodzin nomenklatury II Komuny.

Ziemkiewicz tak opisał skutki podziału na szkoły dla oligarchii i te dla „chłopstwa pańszczyźnianego

Ziemkiewicz w tekście „Kto przeprosi Giertycha „ „chcąc nie chcąc umocnimy w Polsce podział na dwa obiegi edukacyjne. Podział, który od maleńkości naznacza tych lepszych, i tych trwale zepchniętych do motłochu. „.....”Opowieści o buszujących po warszawskich szkołach dilerach, o terroryzujących je gangach, o pobiciach, gwałtach i zastraszeniu nie tylko dzieci, ale i pedagogów „....”A jakimże to cudem w roku 2007 udało się na chwilę to, co się nijak wcześniej, a już zwłaszcza później, udać nie chciało? Ano, kto jeszcze pamięta, panowała wtedy duszna atmosfera rządów PiS, a ministrem edukacji był straszny faszysta Roman Giertych, który wprowadził w podległych sobie szkołach program „zero tolerancji dla przemocy". I owa przejściowa poprawa statystyk to właśnie efekt krótkotrwałego działania tego programu.Krótkotrwałego, bo potem przyszła światła PO i zgodnie z ideologią „europejskiej normalności" program „zero tolerancji" zastąpiła programem „przyjazna szkoła". To oczywiście tylko nazwy, ale nazwy, jakie sobie politycy wybierają, mówią coś o ich zasadach. Program „przyjazności" szkół polegał na przyjęciu wobec przemocy w szkołach tej samej postawy, co wobec wszystkich innych patologii: a róbta sobie co chceta, nas obchodzi tylko wizerunek władzy.”......”Oczywiście, fakt, że władza działała pod naciskiem lewackich idiotów, którzy w III RP skolonizowali wiodące media tak samo jak na Zachodzie, nie zdejmuje odpowiedzialności z Tuska. Eksplozja przemocy w szkołach to tylko drobna część szkód, jakie wyrządził on polskiej edukacji, a szkody te to tylko drobna część szkód, jakie w ogóle wyrządził Polsce i za które, mam wciąż tę nadzieję, w końcu zostanie mu wystawiony rachunek „.....(więcej )

 

Należy jak najszybciej skończyć z tą patologią. Rodzice muszą odebrać dzieci bandyckiemu państwu . Należy wprowadzić jak najszybciej bon oświatowy , a następnie odebrać całkowicie szkołę obłąkanym fanatycznym urzędnikom i zwrócić rodzicom. Oczywiście oddając Polakom wcześniej zagrabione im na „naukę” podatki ..

 

Rafał Mierzejewski „Bon oświatowy. Tak nazywa się pomysł, który może rozwiązać wiele problemów polskiej oświaty. „....”dea bonu – niekoniecznie musi on konkretyzować się w formie papierowego dokumentu – polega na tym, że pieniądze z państwowej kasy przeznaczone na edukację idą za każdym uczniem do tej szkoły, którą on sobie wybierze. Niezależnie od tego, czy jest to szkoła publiczna – powołana przez państwo, czy społeczna – założona przez rodziców, czy też prywatna – utworzona przez przedsiębiorcę, który chce na nauczaniu zarobić. Bon każdego ucznia jest wart tyle samo i może on – np. w przypadku tańszej szkoły państwowej – pokrywać całość kosztów edukacji, lub w droższej szkole prywatnej – tylko część (resztę pieniędzy dopłacają wtedy rodzice).Głównym celem bonu jest wprowadzenie konkurencji do systemu edukacyjnego, zapewnienie – jak tłumaczył pomysłodawca tego systemu noblista Milton Friedman – rywalizacji między szkołami prywatnymi a publicznymi.Friedman w 2005 r., rok przed  śmiercią, wyznał, że gdyby bony edukacyjne się upowszechniły, byłby to jego wielki sukces w dziedzinie polityki społecznej. „....(źródło)

Marek Mojsiewicz

Ława ławie nie równa

* Z czegoś trzeba żyć...* Demokracja za młodu i na stare lata

* Rekomendacje kandydatów * Kto pyta nie błądzi

Prezydent Komorowski, ksywka „Bul” (ale nie „Sitting Bull”, pogromca gen.Custera, niestety) zaproponował, żebyśmy stworzyli sobie własną tarczę obronną, bez oglądania się na Amerykę... Pomysł „ z grzybkami dobry”, jak powiedziałby ś.p. Witold Gombrowicz. Wszystko wskazuje, że za tym pomysłem naszego Bula kryje się całkiem zwyczajna chęć wkupienia się w łaski „wojskówki”, podsypania jej kilku miliardów pod pretekstem „tarczy”: w końcu „światowy kryzys” - kolejny etap globalizacji socjalizmu – potrwa długo, bardzo długo. Z czegoś trzeba żyć... Ponad sto lat temu, w młodzieńczym, by tak rzec, okresie demokracji europejskiej, w III Republice Francuskiej pewien prezydent pragnął rozwijać francuski program kolonialny we współpracy z Niemcami, kosztem pogodzenia się z utratą Alzacji i Lotaryngii. Czy zbudujemy „tarczę obronną” kosztem utraty Śląska?...Słynny Georges Clemenceau, jako poseł rzucił wówczas pod adresem rządu pamiętne słowa: „To nie jest ława ministrów, na którą teraz patrzę, to ława oskarżonych. Nie chcemy z wami dyskutować o wielkich problemach Ojczyzny. Precz!”. W sto dwadzieścia lat później, w podstarzałej demokracji europejskiej, która wkroczyła najwyraźniej w okres klimakteryjny, można by właściwie to samo powiedzieć pod adresem rządu Tuska w Polsce. Zwłaszcza po zapędzeniu Polski pod Traktat Lizboński, odbierającym nam suwerenność i po zamachu smoleńskim. Demokracja nie musi najlepiej służyć państwowości: te trzysta ustaw uchwalanych rocznie, ten nepotyzm od rządowej góry po samorządowy dół, to spróchniałe partyjnictwo, to radosne zadłużanie obecnego i przyszłych pokoleń... Z tamtego, wczesnego okresu demokracji europejskiej, pochodzi jeszcze jedna anegdota. Francuscy liderzy partyjni zastanawiali się, kogo wybrać prezydentem. Proponowano miernoty, żeby nimi kręcić. Ktoś zaproponował niejakiego Dubosta, ktoś inny spytał:

Dlaczego akurat on? - Przecież nie jest głupszy od innych – padło szczere uzasadnienie.

Jeśli chodzi o naszą młoda demokrację, która jeszcze zanim dojrzała już popadłą wraz z demokracją europejska w klimakterium – krąży plotka, że żona naszego Bula skwitowała jego wybór na prezydenta słowami: „Bronkowi się należało”... Też dobre uzasadnienie! A ja przypominam sobie, że i „Bolek”, jako prezydent wyraził kiedyś opinię, że „nie byłoby źle zwędzić gdzieś jedną bombą atomową”; ta jedna bomba atomowa i ta własna tarcza obronna idą jakby w parze: Bronek nie jest głupszy od „Bolka”, i vice versa. Tymczasem na „wielkie problemy Ojczyzny” nakładają się problemy duże: drożyzna, bezrobocie i - ostatnio - bankructwa firm. Splajtowało już bodaj 9 biur podróży. Plajtującym podwykonawcom autostrad Skarb Państwa zwróci wprawdzie forsę z pieniędzy podatkowych, ale przecież z pieniędzy podatkowych opłacono już wcześniej „wykonawcę”: ten zaś ani myśli oddać ze swoich... Splajtowały zakłady metalowe w Tarnowie. Postępującej drożyźnie i bezrobociu zaczynają, więc towarzyszyć pierwsze plajty, a przecież to dopiero sam początek „kryzysu” w Polsce. Tymczasem premier Tusk jakby schował się gdzieś w ciemną dziurę wobec tych niepokojących objawów „gierkowszczyzny-bis”, nadto sprawa pracy jego syna dla „Amber Gold” rodzi pośród ludu pracującego miast, wsi i osiedli oraz pośród ludu bezrobotnego treściwe pytanie: Czemu wiedział, a nie powiedział? Czemu odradzał synowi tę robotę, ale nie ostrzegł obywateli? Ale i pod adresem ministra sprawiedliwości, tudzież prokuratora generalnego, a i ministra gospodarki padają uzasadnione pytania: czemu wobec prezesa Amber Gold” orzekano trzykrotnie karę „ w zawieszeniu”, gdy już po pierwszym skazaniu działał w warunkach recydywy? Czemu akurat prokuratura gdańska ma teraz zajmować się tą sprawa, gdy cała Polska mówi o „układzie”, a nawet o „mafii gdańskiej”? Czemu minister gospodarki prześlepił ten „skład towarowy”, działający, jako kredytodawca i parabank? Kto roztacza parasol ochronny (he,he, tarczę ochronną?...) nad „układem gdańskim”?...Kto tak naprawdę dał ten szmal na „słupa”?... „To nie jest ława rządowa, na która teraz patrzę”...Hm. Czy demokracja młoda, jeszcze niemal dziewicza, czy już „posunięta”, i nie tylko „w latach” – odróżnienie ławy ministrów od ławy oskarżonych bywa trudne.

Marian Miszalski

Niepokoje sceptycznego globalisty

* Na początku jest „podmianka” * Pełzająca globalizacja socjalizmu

* Tenisówki zimą – karalne? * Egipt naśladuje naszą demokrację!

Jeśli „na początku było słowo”, to i początek fałszu musi zaczynać się zakłamania słowa. W miarę, jak flancuje się w naszym kraju nowa odmiana socjalizmu, tym razem w wersji brukselskiej, towarzyszą temu procesowi (tej operacji) charakterystyczne objawy. W warstwie kulturowej, (jeśli propaganda składa się także na kulturę) to przede wszystkim nowomowa, czyli tworki, podmianki i przesunięcia semantyczne, właściwe strojce każdej formy socjalizmu, szerzej: każdej formy totalniactwa. Zaczęło się od „kochających inaczej”, „małżeństw homoseksualnych”, „patriotyzmu inaczej” i temu podobnych hocków-klockow i tricków, ale źródło tkwi w moskiewskiej jeszcze wersji socjalizmu: w „kotlecie z jajek”, „centralizmie demokratycznym”, „bratniej pomocy”, „partii robotniczo-chłopskiej” i podobnych wynalazkach semantycznych, tkwiących z kolei w jeszcze głębszej przeszłości totalniactwa: w „partii bolszewików” (nie było ich wcale „bolsze”, a „mieńsze”...), w „ojczyźnie światowego proletariatu”, w „nowym człowieku radzieckim” itd.

Dzisiaj, obok wielu tego rodzaju chytrości, wiodącymi podmiankami semantycznymi jest termin „ograniczona suwerenność”, używany dla zamaskowania braku suwerenności, i „kryzys finansowy”, używany dla zamaskowania postępów socjalizmu w świecie. „Ograniczona suwerenność” to zwrot w najlepszym razie metaforyczny, poetycki lub nieuprawniony skrót publicystyczny, ale tak naprawdę suwerenność albo jest, albo jej nie ma: ograniczona suwerenność to w istocie brak suwerenności. Trudno, więc pojąć, dlaczego na łamach „Rzepy” Zbigniew D.Czachór pisze o „samoograniczającej się suwerenności” krajów unijnych, zamiast pisać o utracie suwerenności. Ale autor jest „stałym doradcą Komisji ds.Unii Europejskiej Sejmu RP” i tym chyba tłumaczy się ta sztuczka, jakiej używa. Co do „kryzysu finansowego” – rola amerykańskiego systemu Rezerwy Federalnej i Europejskiego Banku Centralnego, jako forpoczty globalnego socjalizmu – na grząskim gruncie długiego odchodzenia od parytetu złota – musiała w końcu doprowadzić gospodarkę światową do stanu obecnego, tak jak upaństwowienie gospodarki musiało w końcu doprowadzić do jej skurczenia się i zapaści. W warstwie prawnej nowa wersja socjalizmu skutkuje tworzeniem nowych ograniczeń wolności w miejsce likwidowanych, starych ograniczeń wyprodukowanych jeszcze w wersji socjalizmu sowieckiego. Rehabilitowano, zatem prywatną własność, ale nałożono na nią niebezpieczne i szkodliwe ograniczenia wypływające z interwencjonizmu keynesowskiego, a punkt ciężkości tych ograniczeń lokuje się dzisiaj właśnie w sferze pieniądza. Bankowa kreacja pieniądza, czyli inflacji, zaciąganie zobowiązań na koszt przyszłych pokoleń, budżety z deficytem, przymus ubezpieczeń emerytalnych i zdrowotnych – to codzienność nowego, globalnego socjalizmu. A w Polsce, dodatkowo - ten podatek, który przedsiębiorca musi płacić przy wystawianiu faktury, a nie przy inkasowaniu pieniędzy, ta bezbronność obywatela wobec urzędu skarbowego, te samorządy uprawnione do działalności gospodarczej i postępujące zbiurokratyzowanie życia... Po co konfiskować nieruchomości, fabryki, pola uprawne - jeśli konfiskować można niemal bez ograniczeń pieniądze, jakie przynoszą? „Ale są jeszcze sprawy drobne”... - a jest ich tyle, że zebrane razem składają się na coraz potężniejsze jarzmo, jakie nowa socjalistyczna nomenklatura nakłada na niewolnicze stado „społeczeństwa obywatelskiego”. Najnowszy pomysł – przymusu „ogumienia zimowego” – uzupełnia potężną, totalniacką kolekcję zdobyczy eurosocjalizmu, poczynając od podatku akcyzowego a na obowiązku „zezwolenia władz gminnych na wycięcie drzewa” lub „zezwoleniu ministra finansów na zbiórkę publiczną pieniędzy” kończąc. Kończąc? Gdzieżby tam!... Tylko patrzeć, jak za chodzenie zimą w tenisówkach wrzepią nam przykładną grzywnę. Wszystko wskazuje, że eurosocjalizm dopiero zaczyna się u nas na dobre. Spodstolnej prasie pozwolono ostatnio szerzej rozpisywać się o „kryzysie obejmującym Polskę”, czyli o gwałtownym, przyśpieszonym postępie socjalizmu w wersji brukselskiej. Będą nas przyzwyczajać, oswajać z tym „kryzysem” – po cóż by, jak nie po to, żeby usprawiedliwiać „środki antykryzysowe”, środki „walki z kryzysem”? A przecież historia socjalizmu nie zna innych środków jego „naprawy”, jak tylko „jeszcze więcej nowego socjalizmu”... Niestety, mądrale z roku 1989 nie odrzucili socjalizmu, przyjęli jego naprawę, która wyznaczyła logikę następstw. To i nie dziwi, że i do zmiany byle ministra w rządzie Tuska potrzebne są bezpieczniackie taśmy. To też nic nowego. Za PRL był w Łodzi tow.sekretarz Hieronim Rejniak, o którym wszyscy wiedzieli, że „lubi wypić” i w ogóle „jest swój chłop”, aliści do czasu, gdy zrobiono go szefem łódzkiej telewizji, na które to stanowisko nie on jeden miał ochotę. Zaraz też podkablowano go akurat w chwili, gdy „miał wypite” (była to misterna prowokacja w dniu jego imienin), chociaż „wypite” miewał i wcześniej, i na innych funkcjach. I jak tu nie westchnąć nad „globalizacją socjalizmu”, gdy podobny los spotyka w dalekiej Ameryce kandydata na szefa MFW Strauss-Kahna, wprawdzie na innym tle, bo prowokacji seksualnej, ale in modo wszystko się zgadza. „Taśmy Serafina” dowodzą tylko, że coraz lepiej wpisujemy się w „globalny kryzys”, jak eufemistycznie nazywany jest postęp socjalizmu w świecie, a nasza młoda demokracja policyjna radzi sobie coraz lepiej ze społeczeństwem obywatelskim. Tymczasem z dalekiej Ameryki nadeszła wieść, że wieloletni szef egipskiego wywiadu, Omar Sulejman, który zdradził Mubaraka i dołączył do spisku, a potem zwiał z kraju – „zmarł nagle podczas kuracji medycznej w Stanach Zjednoczonych”. Wprawdzie nie powiesił się ani nie zastrzelił „bez udziału osób trzecich”, ale, psiakrew, nowa demokracja egipska zaczyna przypominać naszą. Gdzie Warszawa, gdzie Kair, a jednak? Globalizacja, panie dzieju. globalizacja... Marian Miszalski

Ryzyko mglistego pojednania Apel o pojednanie miedzy Rosjanami a Polakami, katolikami i prawosławnymi abp Józefa Michalika, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski i Cyryla I, zwierzchnika Cerkwi prawosławnej rodzi kilka pytań o charakterze zasadniczym. Pierwsza kwestia fundamentalna: pojednanie chrześcijańskie to akt indywidualny, akt sumienia. Tak, jak nie ma odpowiedzialności zbiorowej, tak nie ma zbiorowego pojednania. Jednać się, więc wybaczać, okazywać skruchę, próbować zadośćuczynienia może konkretny Kowalski z konkretnym Kuzniecowem, i to oni w swych chrześcijańskich sumieniach rozstrzygają o szczerości tego pojednania. W takim pojednaniu nie ma miejsca na ingerencję zewnętrznych czynników, jego uczestnicy stoją – by tak rzec – w prawdzie wobec Boga: jeśli mieliby się pojawić jacyś interpretatorzy takiego pojednania ze swą „wykładnią” – jego autentyczności – to tylko na zasadzie politycznej ingerencji. W aspekcie ewangelicznym, zatem ów apel o pojednanie Polaków z Rosjanami, katolików z prawosławnymi, nie wnosi nic nowego: kto z Polaków ukrzywdził Rosjanina - niech okaże skruchę, prosi o wybaczenie i niech mu Rosjanin wybaczy, i vice versa. Takiej postawy wobec bliźniego uczy już katecheza. Czy zatem ów apel o pojednanie polsko-rosyjskie przypomina tylko Polakom i Rosjanom ewangeliczny nakaz wybaczania konkretnych krzywd doznanych od konkretnego bliźniego, czy w swej dwuznaczności staje się apelem o „zbiorowe pojednanie”, zatem ma naturę także polityczną? Komu właściwie ma wybaczyć moja ciotka, której ojca zamordowano w Katyniu jako oficera polskiej policji, jeśli nie zna nawet nazwiska kata i jego pomagierów? Ma wybaczyć Stalinowi i tym kilku członkom biura politycznego, którzy podpisali ludobójczy rozkaz? Nawiasem mówiąc – ciekawe, że nasi „starsi bracia w wierze” jakoś nie nawołują do wybaczenia Adolfowi Hitlerowi i jego ekipie, a państwo - wyznaniowe przecież – jakim jest Izrael stawia przed swymi sądami pomocników i wykonawców ludobójstwa, i nie odzywa się ani jeden głos „starszego w wierze” z apelem o pojednanie i wybaczenie... Podobnie jak słynny list biskupów polskich do biskupów niemieckich z lat 60-ych, tak i obecny apel o pojednanie Polaków z Rosjanami ma, zatem charakter także polityczny. Sama polityczność tego rodzaju aktów nie może być zarzutem. I Kościół katolicki i Cerkiew prawosławna mają prawo prowadzić politykę służącą temu, by istniały należyte warunki do wyznawania, praktykowania i krzewienia wiary. Można jednak pytać, czy konkretny taki akt dobrze, czy źle służy takiej polityce. Apel o pojednanie polsko-rosyjskie, upubliczniony na Zamku Królewskim, wpisuje się w pewne konkretne tło polityczne. Trwa niechęć władz rosyjskich do ujawnienia wszystkich sprawców ludobójstwa dokonanego na Polakach, do rekompensaty za rabunek polskiego dobytku na przedwojennych ziemiach zabużańskich i ludobójcze deportacje. Zachowanie władz rosyjskich w sprawie tragedii smoleńskiej zdaje się in extenso potwierdzać hipotezę o zamachu i zacieraniu śladów. Świecka inicjatywa „pojednania polsko-rosyjskego”, zrodzona w środowisku żydokomuny, datująca się mniej więcej z czasu tej katastrofy, nie określała nijak treści postulowanego pojednania, wyglądała zatem na wyścig w zawodach o to, kto pierwszy „nadstawi się” polityce rosyjskiej w Polsce i polityce niemieckiej w Unii Europejskiej. Polityka obydwu tych strategicznych partnerów wobec Polski zmierza najwyraźniej do jej powtórnej wasalizacji, i o ile polityce niemieckiej – via UE i Traktat Lizboński – udało się dokonać tej wasalizacji wobec Niemiec, o tyle wasalizacja Polski wobec Rosji – poprzez współpracę UE z Rosją, NATO z Rosją (zwłaszcza po wycofaniu się Ameryki z Europy) i samo strategiczne partnerstwo Niemiec z Rosją – wymaga ideologicznej i propagandowej podbudowy, „podgotowki”. W co zatem, koniec końców, wpisuje się najnowszy apel o pojednanie abp Józefa Michalika i Cyryla I? Czy wpisze się bardziej w chrześcijańską naukę o wybaczaniu konkretnemu winowajcy konkretnych win, (ale konkretnych winowajców przecież jeszcze nie znamy, nie mówiąc już o ich skrusze...) – czy w politykę oswajania Polaków z możliwą - powtórną i już podwójną – wasalizacją wobec Rosji? Takie wydaje się ryzyko tego apelu w jego politycznym aspekcie. Jakoś tak przypadkiem (?) w kilka dni po apelu abp Józefa Michalika i Cyryla I amerykańskie władze zapowiedziały odtajnienie amerykańskich dokumentów dotyczących ludobójstwa katyńskiego. Pojawiają się głosy, że to „zachęta” dla władz rosyjskich, by wykonały to, co do nich należy w tej sprawie... A może, przeciwnie, to wstawienie nogi w drzwi, wedle takiego punktu widzenia: musieliśmy wycofać się z aktywnej polityki w Europie, oddając pole współpracy niemiecko-rosyjskiej, ale na ile jeszcze możemy, będziemy torpedować tę współpracę? Od naiwnie (lub cyniczne) optymistycznych nadziei na ewangelizację Europy zachodniej, w której honor zastąpiły honoraria – przechodzimy natomiast do wspólnego frontu z Cerkwią prawosławną w obronie chrześcijańskiego sposobu życia. To przynajmniej jakaś konkretna deklaracja, chociaż znów: jak konkretnie przebiegać będzie ta wspólna obrona w sytuacji, gdy Cerkiew prawosławna uzależniona jest od władz rosyjskich? Gdzie władze rosyjskie postawią granice tej wspólnej obronie, co przecież uczynić mogą w każdej chwili?... Putin ze swym politycznym zapleczem to jednak nie jest Mikołaj II. Tymczasem obradował Zjazd Polonii Świata i już na wstępie p.Longin Komołowski z PO dopuścił się prowokacji względem Adama Lipińskiego z PiS, przewodniczącego sejmowej Komisji Łączności z Polonią, zapominając go zaprosić, ale umieszczając jego nazwisko na liście mówców... I tu mamy kilka pytań: czy kontakty z Polonią w naszych ambasadach nadal utrzymywane są poprzez byłych i obecnych funkcjonariuszy służb specjalnych? Czy sama Polonia nie powinna wskazywać ministrowi spraw zagranicznych, kogo życzy sobie dla utrzymywania tych kontaktów? Co sądzi Polonia o osobnym urzędniku w MSZ dla kontaktów z „diasporą żydowską”? A o tym, że nie ma specjalnych urzędników ds. kontaktów z diasporami polskimi, w co większych krajach?...Pojednanie Polonii z polskim MSZ, w którym dominuje ciągle „zaciąg geremkowski” nie wydaje mi się błahą sprawą, może nawet pilniejszą od kulawych pojednań rosyjsko-polskich. Marian Miszalski

Kasta bezkarnych prokuratorów Sprawa Amber Gold pokazała, w jakim stanie znajduje się polska prokuratura Warto zapamiętać to nazwisko: Marzena Majstrowicz. To szefowa Prokuratury Rejonowej w Gdańsku Wrzeszczu. W ubiegły poniedziałek prokurator generalny Andrzej Seremet poinformował, że zwróci się do Krajowej Rady Prokuratury o zgodę na odwołanie prokurator Majstrowicz ze stanowiska. To pierwszy taki przypadek od czasu wejścia w życie reformy prokuratury, którą obecny rząd przeforsował w 2009 r. Cała sprawa jest efektem afery Amber Gold, która w największym stopniu obciąża prokuraturę. Tej afery zapewne by nie było, gdyby gdańscy prokuratorzy nie odmówili wszczęcia postępowania na wniosek Komisji Nadzoru Finansowego, po interwencji sądu jej nie umorzyli, a po kolejnej interwencji sądu - nie zawiesili. Wszystko to działo się w roku 2010, gdy spółka Marcina P. nie naciągnęła jeszcze tysięcy naiwnych klientów. Postępowanie odwieszono dopiero wiosną br., gdy przewodniczący KNF interweniował u prokuratora generalnego, a i tak wszelkie działania wstrzymało oczekiwanie na opinię biegłego. A po kilku miesiącach ogłoszono upadek Amber Gold… Podczas poniedziałkowej konferencji Andrzej Seremet oświadczył, że w pracy Prokuratury Rejonowej w Gdańsku Wrzeszczu było “wiele niedoskonałości”, dlatego postanowił odwołać jej szefową, a wobec sześciorga innych prokuratorów z tej jednostki wnioskować do rzecznika dyscyplinarnego o wszczęcie postępowania wyjaśniającego.
Komu przeszkadza Seremet Ta sprawa dobrze ilustruje rzeczywisty stan polskiej prokuratury. Zarówno w sensie merytorycznym, jak i systemowym. System, bowiem jest taki, że prokuratora funkcyjnego – takiego, jak pani Majstrowicz – jej najwyższy zwierzchnik, czyli prokurator generalny, nie może odwołać bez zgody Krajowej Rady Prokuratury (KRP). Ta zaś składa się z 25 osób, po części polityków, po części reprezentantów różnych szczebli prokuratury, którzy niekoniecznie podzielają personalne wybory Andrzeja Seremeta. Z kolei “szeregowi” prokuratorzy mogą być ukarani wyłącznie przez sąd dyscyplinarny złożony z ich kolegów po fachu, w dodatku w trybie niejawnym i bez jakiejkolwiek zewnętrznej kontroli, gdyż przed zwykłą odpowiedzialnością karną chroni ich immunitet. Zatem prawie 6,5 tysiąca prokuratorów to de facto kasta ludzi bezkarnych i nieodpowiadających za swoje decyzje. Trudno powiedzieć, czy Seremetowi uda się uczynić wyrwę w tej bezkarności przy okazji afery Amber Gold. To zresztą nie pierwsza sytuacja, gdy obecny prokurator generalny, (co ważne: z zawodu sędzia, a zatem człowiek spoza środowiska) podejmuje decyzje sprzeczne z interesami kasty prokuratorskiej. W marcu 2011 r. Seremet odmówił powołania do Prokuratury Generalnej dwóch spośród 17 kandydatów przedstawionych przez KRP: Andrzeja Kaucza i Leszka Pruskiego – prokuratorów skompromitowanych ściganiem opozycji w latach 80. A w styczniu br. prokurator generalny wywalczył odwołanie szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej, gen. Krzysztofa Parulskiego, który publicznie wypowiedział mu lojalność, stając w obronie sławnego “samobójcy”, płk. Mikołaja Przybyła. Na dymisję Parulskiego ostatecznie zgodził się prezydent Komorowski, ale jest tajemnicą poliszynela, że uczynił to pod naciskiem premiera Tuska, a swoje niezadowolenie zademonstrował, rezygnując z osobistego mianowania następcy generała. Takich rzeczy się nie zapomina, podobnie jak tego, że konkurentem Seremeta do stanowiska pierwszego po reformie prokuratora generalnego był Edward Zalewski, kierujący Prokuraturą Krajową w rządzie Tuska. Prezydent Kaczyński niedługo przed śmiercią zdecydował o powołaniu krakowskiego sędziego (zapewne, dlatego, że nie był związany z obecnym układem rządowym), ale prezydent Komorowski postawił Zalewskiego na czele Krajowej Rady Prokuratury, czyli organu kontrolującego pracę Seremeta, a nawet mogącego wnioskować o jego odwołanie.
Prezydent i stary układ Nietrudno zauważyć, że główni oponenci prokuratora generalnego to jednocześnie protegowani Pałacu Prezydenckiego. Ale to także ludzie o charakterystycznych życiorysach. Zarówno Zalewski, jak i Parulski należeli do PZPR i zaczynali kariery w PRL-owskiej prokuraturze czasów stanu wojennego (jeden w cywilnej, drugi w wojskowej). Ponadto za Zalewskim ciągnie się ponura sprawa z lat 80.: wydanie zgody na przesłuchanie niepełnosprawnego opozycjonisty z Lubina, podczas którego oficer SB próbował szantażem wymusić współpracę aresztowanego z bezpieką. Sprawa wyszła na jaw ponad trzy lata temu, ale w niczym nie zaszkodziła karierze Zalewskiego. Nic dziwnego, że takich prokuratorów bardzo uwiera osoba Andrzeja Seremeta – w młodości działacza NZS na Uniwersytecie Jagiellońskim, później sędziego o nienagannej reputacji. Zapewne z chęcią by się go pozbyli, ale to bardzo trudne, bo cała reforma z 2009 r. przeprowadzana była pod hasłem uniezależnienia prokuratury od rządu. Wprawdzie minister Jarosław Gowin przygotował niedawno projekt zmian, który zakłada, że prokurator generalny musiałby składać roczne sprawozdanie do oceny nie tylko premiera (jak jest dziś), lecz i Sejmu, co zwiększałoby szansę na odwołanie Seremeta przed upływem 6-letniej kadencji. Ale projekt ten ostro skrytykowała nawet Krajowa Rada Prokuratury, zarzucając jego autorowi chęć “przywrócenia kontroli politycznej rządu nad prokuraturą oraz ograniczenie niezależności prokuratorów”. Ten ostatni zarzut dotyczy zresztą głównie pomysłu Gowina, by prokurator generalny mógł zmieniać decyzje każdego z podległych sobie prokuratorów, co dałoby wreszcie Seremetowi rzeczywistą władzę nad całą kastą. Nic dziwnego, że KRP oświadczyła, iż “właściwym ośrodkiem” prac nad nową ustawą o prokuraturze powinna być… Kancelaria Prezydenta. Skoro, więc projekt Gowina raczej nie przejdzie, a innego na razie nie ma, jedyną możliwością odwołania Seremeta pozostaje odrzucenie przez premiera rocznego sprawozdania prokuratora generalnego i tym samym rozpoczęcie procedury jego dymisji. W ubiegłym tygodniu zaapelował o to Ruch Palikota, co można uznać za swoistą odpowiedź na decyzje personalne Seremeta. Najwyraźniej palikotystom (i środowiskom, które za nimi stoją) osoba prokuratora generalnego również bardzo przeszkadza. Ale raczej wątpliwe, by Donald Tusk zdecydował się na tak drastyczny krok, zwłaszcza w sytuacji, gdy sam pośrednio uwikłany jest w sprawę Amber Gold. Na razie zażądał od Seremeta raportu na temat wszystkich śledztw prokuratury dotyczących przestępstw finansowych od 2007 r., co wskazuje, że będzie próbował “utopić” gdańską aferę w całej masie innych spraw. Ale też może próbować uczynić z Seremeta “kozła ofiarnego”, zrzucając na niego odpowiedzialność za błędy i zaniechania licznych prokuratorów, w ten sposób odsuwając uwagę od siebie.
Filozofia Zalewskiego A trzeba przyznać, że znalezienie błędów i zaniechań w polskiej prokuraturze nie jest specjalnie trudne. Wynikają one nie tylko ze wspomnianej już bezkarności prokuratorów, ale i ze specyficznej filozofii funkcjonowania tej instytucji. Filozofii, którą trzy lata temu w wywiadzie dla “Polityki” sformułował Edward Zalewski, wówczas jeszcze prokurator krajowy: “Piękne prawnicze umorzenie prowadzonej sprawy jest tak samo dobre dla prokuratury jak wspaniały akt oskarżenia”. Krótko mówiąc: można sprawę poprowadzić, ale równie dobrze można ją też umorzyć. A skoro tak, to po co się wysilać, wnikać w skomplikowaną materię, może nawet narażać się wpływowym osobom czy środowiskom? Lepiej sprawę umorzyć i kwita. Przypadek Amber Gold jest modelową wręcz ilustracją zastosowania takiej filozofii. Modelową, ale oczywiście nie jedyną. Wystarczy przypomnieć tylko najgłośniejsze sprawy z okresu “niezależnej prokuratury”, czyli z ostatnich lat (by nie sięgać dalej w przeszłość). W kwietniu 2011 r. Prokuratura Okręgowa w Warszawie umorzyła śledztwo w sprawie afery hazardowej, nie doszukując się przestępstwa w żadnym z jego czterech wątków (decyzję tę potwierdziła wkrótce warszawska Prokuratura Apelacyjna). Pod koniec czerwca br. Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga umorzyła śledztwo w sprawie organizacji lotów do Smoleńska w kwietniu 2010 r. Dzięki temu jedyną osobą, której postawiono zarzuty w związku z katastrofą smoleńską, jest były wiceszef BOR, gen. Paweł Bielawny – choć trudno powiedzieć, dlaczego właśnie on, a nie jego zwierzchnicy, począwszy od szefa BOR, przez szefa MSWiA, po premiera. W obu tych sprawach ewidentnie widać, że prokuratorzy woleli zastosować “piękne prawnicze umorzenie” niż wdawać się w rzetelną ocenę działań rządzących polityków. W innych, równie “gorących” sprawach, stosowana jest taktyka maksymalnego przedłużania śledztwa – najwyraźniej po to, by opinia publiczna zapomniała o sprawie i łatwiej można było umorzyć. Np. postępowanie warszawskiej Prokuratury Okręgowej w sprawie śmierci Andrzeja Leppera trwa już ponad rok, choć wydawać by się mogło, że skoro było to samobójstwo (jak oficjalnie ogłoszono), to sprawa powinna być banalnie prosta. O śledztwach dotyczących głośnych zabójstw sprzed lat – Krzysztofa Olewnika czy gen. Marka Papały – lepiej nie mówić. To ostatnie kilka miesięcy temu weszło w fazę całkowitej kompromitacji, gdy okazało się, że dwie prokuratury mają własnych świadków koronnych, którzy wskazują na zupełnie różnych sprawców i motywy zabójstwa byłego szefa policji… Czasami jednak prokuratorzy zachowują się nadgorliwie i trudno nie widzieć w tym podtekstu politycznego. Tak było w przypadku oskarżenia Mariusza Kamińskiego i jego kolegów z kierownictwa CBA o przekroczenie uprawnień podczas ścigania tzw. afery gruntowej w 2007 r. W czerwcu br. Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia umorzył tę sprawę, uznając działania CBA za legalne. To wielka kompromitacja Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie, która postawiła zarzuty Kamińskiemu, co stało się pretekstem dla premiera Tuska do odwołania go z funkcji szefa CBA. Co ciekawe, autor aktu oskarżenia, rzeszowski prokurator Bogusław Olewiński, w latach 80. był nie tylko aktywistą ZSMP i ZSP, ale też został zarejestrowany jako tajny współpracownik SB. I ten przykład niech posłuży za ostateczną konkluzję stanu “niezależnej prokuratury” w Polsce. Paweł Siergiejczyk

To już się staje nudne. Dziś antysemityzm nie jest problemem prawicy panie Leszczyński! „Gazeta Wyborcza” komentuje akcje Dawida Wildsteina, który na Facebooku opublikował wyzwiska, jakimi go obdarzają zwolennicy PO. Po raz kolejny dziennikarze z Czerskiej bawią się w zaklinaczy deszczu i nie zauważają, gdzie kiełkuje niebezpieczna nienawiść do Żydów.

„Z listów zwolenników PO do mnie. "Pierdolony Żydzie,nie jątrz". "wypierdalaj do Izraela po nowe listy Wildsteina", "stoczyłeś się na samo dno ludzkiej godności", "czytaj parchu", "lepiej się nie urodzić niż być tobą","tchórzostwo prostactwo zakłamanie i podłość wyssałeś z mlekiem matki", "zdychaj z tatusiem", "niespotykane łajdactwo","łże Pan","do psychiatryka z resztą rodziny kapusiów". Pamiętajcie! Oni pójdą na wybory. A Wy?”- pisze mój szanowny kolega na swoim profilu facebookowym. David nie jest osobą, która w sprawie antysemityzmu jest zdolny do konfabulacji. Środowisko konserwatywnego Forum Żydów Polskich, w którym publicysta prężnie działa w spokojny i wyważony sposób stara się odbudowywać trudne polsko-żydowskie relacje. FŻP robi coś dokładnie przeciwnego niż „Gazeta Wyborcza”, która bez opamiętania rozdrapuje rany w taki sposób, że uniemożliwiają one pojednanie. Niestety od lat „GW” jest ślepa na to, gdzie czai się obrzydliwy antysemityzm, który może się skończyć przemocą wobec Żydów. Natomiast jej publicyści bardzo chętnie sięgają po marginalne przypadki nienawiści do Żydów po prawej stronie. Pisałem o tym wielokrotnie i nie chcę mi się już powtarzać, że polska prawica jest najbardziej prożydowska w całej Europie, a śp. Lech Kaczyński był niejednokrotnie chwalony przez izraelskie media za swoją pracę na rzecz pojednania naszych narodów. Nie mieliśmy tak prożydowskiego prezydenta w całej naszej historii. Trudno podejrzewać by jego brat miał inne nastawienie do naszych starszych braci w wierze. Nie przeszkadza to jednak  publicystom „Wyborczej” notorycznie doszukiwać się antysemityzmu po prawej stronie. Niedawno skandaliczny tekst na temat hasła PiS, które kojarzy się z III Rzeszą napisał czołowy publicysta tej gazety.  

„Nie twierdzę, że prawicowa opozycja to neonaziści, PiS to NSDAP, a Jarosław Kaczyński to nowy Hitler", ale…

Teraz „Wyborczej” przeszkadzają antysemickie wpisy jakiś pojedynczych frustratów na forum portalu wPolityce.pl. Trudno nawet polemizować z tym zarzutem. Każdy wie, czym jest Internet i jak poczucie anonimowości powoduje rozprzestrzenianie się chamstwa. Na portalach związanych z Agorą nie ma go mniej niż po prawej stronie. Śmiem nawet twierdzić, że jest go nawet więcej! Proszę poczytać, co wypisuje się tam o katolikach i…Żydach. Natomiast z pewnymi tezami „GW” należy polemizować.„Tyle że w sprawie antysemityzmu nie ma u nas w Polsce symetrii. Nie jest tak, że jest go tyle samo na prawicy i lewicy, i że to tylko żałosna piana na powierzchni naszego publicznego życia. Antysemityzm był konstytutywną częścią ideologii narodowej, absolutną obsesją jej założyciela, Romana Dmowskiego, i wielu innych polityków i publicystów. Kiedy przed wojną narodowcy - tacy jak Adam Doboszyński czy Jędrzej Giertych - pisali programy naprawy gospodarczej Polski, ich główne lekarstwo brzmiało "usunąć Żydów"- pisze Adam Leszczyński w „Gazecie Wyborczej”.  To prawda. Nie ma w tej sprawie symetrii. To co wyprawiają lewacy na swoich marszach woła o pomstę do nieba i nigdy nie zdarza się na marszach konserwatystów (nie piszę o łysych chuliganach, którzy z prawicą nie mają nic wspólnego). Ba, nie tylko na marszach lewicy, gdzie między czerwonymi flagami symbolizującymi komunizm można znaleźć antyizraelskie i skrajne antyżydowskie hasła, kiełkuje dziś antysemityzm, który jest przebrany w szaty antysyjonizmu. W coraz większej liczbie lewicowych gazet można spotkać haniebne porównania Izraela do Niemiec hitlerowskich. Czy to nie jest to odczłowieczanie mieszkańców Izraela? Czy nie jest to budowanie wobec nich nienawiści? Jest. Tak wygląda antysemityzm XXI wieku. Nie na darmo włoscy lewacy swego czasu nawoływali do bojkoty żydowskich sklepów… Już kilka razy pisałem o lewicowych źródłach antysemityzmu- antysemityzmie Marksa, Woltera i ich spadkobierców z pokolenie 68 (patrz: bełkot idola lewicy Grassa) Nie zamierzam robić tego ponownie. Mój tekst „Lewicowa nienawiść do Żydów” z „Uważam Rze” można łatwo znaleźć w sieci. Jeżeli jednak publicysta „Wyborczej” przytacza poglądy Giertycha czy Doboszyńskiego, to ja pójdę jeszcze dalej. „Przedstawiciele wieku oświecenia, którzy przygotowali rewolucję francuską, w rzeczywistości gardzili Żydami: widzieli w nich pozostałości średniowiecza i nienawidzili ich jako finansowych agentów arystokracji”. We Francji jedynymi zdeklarowanymi przyjaciółmi Żydów byli konserwatyści, którzy potępiali postawy antyżydowskie jako jedną z ulubionych tez XVIII w. Natomiast autorzy bardziej liberalni lub radykalni już niemal na zasadzie tradycji ostrzegali przed Żydami jako barbarzyńcami przywiązanymi tylko do patriarchalnej formy rządów i nieuznającymi innej formy państwa” – pisała Hannah Arendt w „Korzeniach totalitaryzmu”. Możemy tak się przerzucać historycznymi faktami. To do niczego jednak nie prowadzi, choć można bez wątpienia przyznać, że antysemityzm był konstytutywną częścią ideologii lewicowej. To jednak historia. Pomówmy o współczesności. Warto przejść się na marsz 11 listopada, który znów się skończy pewnie burdą i przekonać się, kto dziś buduje nienawiść do Żydów. Zapewniam, że (poza anonimowymi glosami garstki internautów) to nie jest problem prawicy. Antysemityzm jest nienawiścią ponad ideologiczną i w historii ukąsił wiele środowisk. Dziś jednak częściej występuje on po lewej stronie. Pogódźcie się z tym smutnym faktem i zacznijcie zwalczać nienawiść do Żydów tam, gdzie ona występuje.  Dziennik Łukasza Adamskiego

Wojna Tuska z ABW Nad szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego gen. Krzysztofem Bondarykiem zbierają się czarne chmury. Powodem jest nie tylko afera Amber Gold, ale także postępowania prowadzone przez ABW, w których pojawiają się nazwiska osób z najbliższego otoczenia premiera Donalda Tuska. Według ustaleń „Gazety Polskiej Codziennie" postępowania dotyczą branży energetycznej, a chodzi o nieprawidłowości sięgające milionów złotych. Energetyka jest niemal w całości opanowana przez ludzi Donalda Tuska i Jana Krzysztofa Bieleckiego, szefa Rady Gospodarczej przy premierze. Szefem Polskiej Grupy Energetycznej jest Krzysztof Kilian, zaufany człowiek Donalda Tuska, z którym zna się od kilkudziesięciu lat. Ostatnio PGE podpisała list intencyjny na budowę elektrowni atomowej m.in. z Eneą, wobec której od kilku miesięcy ABW prowadzi śledztwo. W śledztwie pojawiają się nazwiska osób z Ministerstwa Skarbu, a także ludzi „starych służb", m.in. Janusza Luksa, byłego funkcjonariusza wywiadu PRL, współpracownika gen. Sławomira Petelickiego i przyjaciela gdańskich biznesmenów, czy np. Pawła Olechnowicza, szefa Lotosu. Janusz Luks jest dyrektorem zarządzającym w Central Europe Energy Partners (CEEP) – lobbystycznym stowarzyszeniu z siedzibą w Brukseli. To właśnie intensywne działania Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w obszarze energetyki stały się początkiem ochłodzenia na linii Kancelaria Premiera–ABW.
– Kontakty między premierem a Krzysztofem Bondarykiem zostały ograniczone do minimum. Główną przyczyną była oczywiście afera Amber Gold i kwestia współpracy syna premiera Michała Tuska z OLT Express, o której ABW wiedziała od samego początku – mówi nam osoba związana ze służbami specjalnymi.
Dorota Kania , Samuel Pereira

SKW inwigiluje posłów PiS? Posłowie PiS Tomasz Kaczmarek i Marek Opioła uważają, że są bezprawnie inwigilowani przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego (SKW). Kaczmarek zawiadomił o tym prokuraturę. Posłowie domagają się, by w tej sprawie zebrała się komisja ds. służb specjalnych z udziałem premiera.

- 27 lipca złożyłem zawiadomienie do prokuratora generalnego w związku z bezprawną inwigilacją posłów na Sejm. (...) Z informacji jakie uzyskałem, bardzo wiarygodnych, SKW objęła kontrolą operacyjną mnie oraz Marka Opiołę, podsłuchami. Robi to w sposób bezprawny, rejestrując te działania na osoby, powiem to kolokwialnie, osoby NN - oświadczył Tomasz Kaczmarek. Obaj posłowie zwrócili uwagę, że składali interpelacje poselskie ws. nieprawidłowości w SKW. Według Kaczmarka działania służby wobec nich to "akt zemsty za zgodne z prawem obowiązki posłów".

- W momencie pierwszej interpelacji, która została przeze mnie złożona, SKW podjęła bezprawne działania polegające na inwigilacji, podsłuchiwaniu, obserwowaniu, wyciąganiu billingów posłów opozycji, którzy interesują się, a przede wszystkim wskazują na patologie i łamanie prawa, jakie ma miejsce dziś w tej służbie - mówił Kaczmarek.

- Poza tym oficerowie Służby Kontrwywiadu Wojskowego zostali poddani naciskom oraz groźbom podczas badań na wariografie, byli wypytywani o informacje dotyczące posłów opozycji, informacje z ich życia osobistego, co jest ewidentnym zbieraniem źródeł, które mogłyby tych posłów stawiać w złym świetle lub kompromitować - relacjonował Kaczmarek. Jak dodał, we wtorek w Prokuraturze Wojskowej złożył na ten temat zeznania. Kaczmarek i Opioła domagają się ponadto jak najszybszego posiedzenia sejmowej komisji ds. służb specjalnych w tej sprawie m.in. z udziałem premiera Donalda Tuska. Opioła poinformował, że złożył już odpowiedni wniosek do przewodniczącego komisji. Kaczmarek pytany, kiedy rozpoczęły się działania SKW wobec niego i Opioły, odparł, że w styczniu. Na pytanie, czy sprawa dotyczy tylko jego i drugiego posła PiS, czy też skala zjawiska jest większa, odparł, że obecnie można mówić, iż chodzi o niego i Opiołę, a skalę pokaże postępowanie prokuratorskie. Niezależna


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ADUC845 847 848
Compost Soil 847 1538 1 PB
59 847 859 Crack Resistance of Hardened Steels Against Thermal Shock
847
846 847
(13) Sulfonamidyid 847 ppt
847
847
847
847
846 847
847
847 Mackenzie Myrna Narzeczone z Red Rose 01 Odnaleziona muzyka
Vox V 847 nr 1 2006
847 a
ensemble 847 jingle bells

więcej podobnych podstron