482

Ekstaza w związku z prezydencją. Próba przykrycia „osiągnięć" czterech lat rządzenia przez „ładne obrazki"

1. Zaczęło się, teraz przez 6 miesięcy słowo prezydencja będzie w Polsce odmieniane przez wszystkie przypadki. Przejęliśmy przewodnictwo w Unii, będziemy kierowali Unią, teraz my poprowadzimy Unię, tchniemy w nią nowego ducha, będziemy motorem Unii, Unia liczy na polskie przewodnictwo, to tylko niektóre zwroty, którymi raczy się polskie społeczeństwo już od paru tygodni. Dzisiejszy dzień jest naszpikowany tyloma wydarzeniami związanymi z naszym przewodnictwem w UE, że telewizje informacyjne wręcz nie nadążają z przenoszeniem się z miejsca na miejsce, aby to wszystko pokazać i w ten sposób wmawiać Polakom, jacy to jesteśmy wielcy. Dziennikarze meinstremowych mediów sprawiają wrażenie bliskich ekstazy. TVP Info posunęła się nawet do zachęcania telewidzów do przesyłania zdjęć dzieci urodzonych wczoraj i dzisiaj w celu ich prezentowana w programie, a jedna z jej dziennikarek wizytuje oddziały położnicze i wypytuje zdumione matki czy te narodziny są zaplanowane na „cześć prezydencji"? Widać, że dziennikarze w lot wyczuwają zapotrzebowanie rządzących na propagandę i wręcz prześcigają się w pomysłach jakby tu tej władzy się przypodobać, stąd pomysły, przy których propaganda PRL-owska to mały pikuś.

2. „Chciałaby dusza do raju tylko jej grzechy nie dają" można by skwitować te dążenia naszych rządzących. Od 1 stycznia 2010 roku obowiązują, bowiem zapisy Traktatu Lizbońskiego, który ograniczył rolę kraju przewodniczącego Radzie Unii Europejskiej do roli koordynatora prac tylko na poziomie tej rady (z wyjątkiem Rady Ministrów Spraw Zagranicznych, której przewodniczy Pani Ashton), czyli posiedzeń ministrów rządów krajów członkowskich i innych blisko 250 komitetów i zespołów niższej rangi. Posiedzeniom Rady Europejskiej, w której zasiadają szefowie rządów albo głowy państw członkowskich, przewodniczy i koordynuje do nich prace przygotowawcze Herman Von Rompuy, jako stały przewodniczący tej rady. Przewodniczący tylko współpracuje z krajem mającym prezydencję w sprawie agend tych posiedzeń. A więc jeżeli chodzi obrady tego najwyższego gremium UE, kraj sprawujący przewodnictwo, wypełnia tylko rolę pomocniczą. Jeżeli do tego dodamy regularne spotkania Kanclerz Angeli Merkel z Prezydentem Nikolasem Sarkozy, na których podejmowane są strategiczne decyzje dotyczące przyszłości UE i komunikowanie ich pozostałym krajom za pośrednictwem konferencji prasowych ( tak na przykład było paktem euro plus), to dopełnia to obrazu obecnego funkcjonowania Unii Europejskiej.

3. W tej sytuacji prawnej i faktycznej realizacja przewodnictwa w UE jest szczególnie utrudniona, a już nadawanie mu roli wiodącej jest po prostu mrzonką. Wprawdzie priorytety przedstawione przez Polskę (integracja, jako źródło wzrostu; bezpieczna Europa - żywność, energia, obronność; Europa korzystająca z otwartości) zostały przez wiodące kraje zaakceptowane, ale jak się wydaje ich realizacja może być tylko szczątkowa. Wiodące bowiem będą dwie kwestie: ratowanie Grecji i przygotowanie dla niej drugiego pakietu pomocowego w czym Polska nie będzie wręcz brała udziału jako ,że nie jest członkiem strefy euro i wydarzenia w Afryce Północnej skutkujące kolejnymi falami emigrantów na które główne kraje UE, chcą zareagować możliwością zawieszania funkcjonowania strefy z Schengen. O takiej, a nie innej agendzie obrad Rady Europejskiej świadczy choćby przebieg ostatniego jej posiedzenia. Mimo naszego trzeciego priorytetu „Europa korzystająca z otwartości" na ostatnim posiedzeniu tej rady, jednogłośnie zobowiązano Komisję Europejską do przygotowania na wrzesień rozwiązań, które będą pozwalały krajom członkowskim (Komisji Europejskiej) na wprowadzanie zawieszania przepisów z Schengen, pozwalających na swobodne przemieszczanie się osób w ramach UE.

4. Nic nie pomogą, więc nasze zaklęcia, nie pomoże ekstaza meinstremowych mediów, nasza prezydencja będzie taka, na jaką pozwolą nam dwa wiodące kraje UE Niemcy i Francja, a także przebieg wydarzeń w Grecji i w Afryce Północnej. Natomiast ogromne natężenie propagandy (nazywanej teraz PR-em) w sprawie prezydencji, z jakim mamy już do czynienia sugeruje, że rząd Tuska chce ją przede wszystkim wykorzystać w kampanii Platformy w nadchodzących wyborach parlamentarnych. To właśnie, dlatego Donald Tusk nie zdecydował się na przeprowadzenie wcześniejszych wyborów parlamentarnych, mimo, że wcześniej to zapowiadał. Stąd próba przykrycia „osiągnięć" czterech lat rządzenia przez „ładne obrazki" z przebiegu naszej prezydencji. Zbigniew Kuźmiuk

W Polsce nie opłaca się pracować Polska to kraj, w którym praca jest opodatkowana jak wódka, a emerytom wiedzie się lepiej niż pracującym. Skoro państwo karze za podejmowanie legalnej pracy wysokimi podatkami, a hojnie wynagradza bierność zawodową, to niski odsetek zatrudnionych nie powinien nikogo dziwić. Liczby i wnioski przytoczone poniżej mogą okazać się zaskakujące i sprzeczne z tzw. mądrością ludową. Społeczno-medialny przekaz dominujący w Polsce jest, bowiem następujący: źle się żyje emerytom, rencistom i rolnikom, za to przedsiębiorcy opływają w luksusy. Ten utarty w latach 90 stereotyp w pierwszej dekadzie XXI wieku przestał być prawdziwy. Główny Urząd Statystyczny od ośmiu lat prowadzi coroczne badanie budżetów domowych Polaków. Raport jest sporządzany na postawie reprezentatywnej próby przeszło 37 tysięcy gospodarstw domowych. Poniższe liczby określają przeciętny dochód rozporządzalny, (czyli po odliczeniu podatków i tzw. składek na ubezpieczenie społeczne) przypadający na jednego członka gospodarstwa domowego w czterech grupach społeczno-ekonomicznych. Jednostkowe dochody emerytów od ośmiu lat są wyższe niż w gospodarstwach pracowników. Po pierwsze, gospodarstwa emeryckie zazwyczaj składają się z jednej lub dwóch osób, z których każda uzyskuje stały dochód. Tymczasem na utrzymaniu pracowników pozostają dzieci, a w wielu przypadkach tylko jedna osoba ma stałą pracę. Ale winny jest też system podatkowy, który nakłada na pracowników ogromne daniny. Pracownik po opłaceniu 32% na ZUS i 18% na PIT dostaje zaledwie 61% tego, co gotowy jest mu zapłacić pracodawca. Przykładowo: z pensji 2.500 złotych brutto państwo zabierze aż 1.153,90 złotych podatku, a pracownik na rękę dostanie tylko 1.808,10 zł. Podatek od przeciętnej emerytury wynosi 321,84 zł. Na uwagę zasługuje także dynamiczny wzrost dochodów rolników. Unijne i budżetowe dopłaty do produkcji rolnej w połączeniu z wysokimi cenami żywności sprawiły, że w ciągu siedmiu lat przeciętne dochody gospodarstw rolniczych wzrosły o 116%. W tym samym okresie pracownicy zyskali 64%, przedsiębiorcy 78%, a emeryci 53%. Oprócz przewagi emerytur nad płacami zaskakuje także niska premia za ryzyko prowadzenia własnego biznesu. Uśredniając, dochody przedsiębiorców są tylko o 22% wyższe od dochodów pracowników. Ale to i tak lepiej niż w roku 2003, gdy różnica ta wynosiła zaledwie 13%.

Emeryci są faworyzowani kosztem pracowników Powyższa dystrybucja dochodu jest tylko w niewielkiej części skutkiem działania mechanizmów rynkowych. Ogromną rolę odgrywa, bowiem redystrybucja dokonywana przez państwo. Każdemu legalnie zatrudnionemu Polakowi rząd zabiera 39% jego pensji (nie licząc podatków pośrednich: VAT-u, akcyzy, PCC, opłaty paliwowej, ceł czy opodatkowania psów). Tymczasem emeryci i renciści są zwolnieni od płacenia podatku na ZUS. To samo dotyczy rolników, którzy niezależnie od osiąganych dochodów nie odprowadzają PIT-u i płacą tylko podatek rolny (równowartość pieniężna 2,5 q żyta od hektara przeliczeniowego, czyli obecnie 94,10 zł/ha rocznie). Zamiast 840 złotych miesięcznie „składek na ubezpieczenia społeczne” dostają przywilej zwany KRUS-em, kosztujący ich 115 złotych. Skutkiem tego, że państwo polskie poprzez system podatkowy premiuje emerytów i rolników kosztem pracowników, jest rosnąca liczba tych pierwszych. Polacy w praktyce okazują się świetnymi ekonomistami i bezbłędnie kalkulują, co im się bardziej opłaca. A opłaca się jak najwcześniejsze przejście na emeryturę, które daje przywilej podatkowy w postaci zwolnienia od składek na ZUS. Na koniec 2010 roku na garnuszku ZUS pozostawało 7,5 mln ludzi. Do tego należy doliczyć 1,4 mln pobierających zapomogi z KRUS-u oraz armię 390 tys. emerytowanych mundurowych. Na szczególną uwagę zasługują ci ostatni, którzy w stan spoczynku finansowanego przez podatników przechodzą przeciętnie w wieku 46 lat po zaledwie 23 latach pracy. Pobierają przy tym przeciętne świadczenie w kwocie 2.730 złotych brutto, czyli o tysiąc złotych więcej niż średnia emerytura wypłacana z ZUS-u, co kosztuje nas wszystkich blisko 13 miliardów złotych rocznie. Efekty widoczne na poziomie statystyk są zatrważające. Tylko w 2011 roku emerytury i renty będą nas kosztowały 208,3 mld złotych, czyli ok. 15% produktu krajowego brutto. Oznacza to, że niemal, co siódmą złotówkę wytworzoną w gospodarce wydamy na utrzymanie ludzi biernych zawodowo. Na armię 9,3 miliona emerytów i rencistów musi zapracować niespełna 14 milionów ludzi płacących horrendalne podatki od płacy. Dlatego Polacy, gdy tylko mogą, uciekają do szarej strefy bądź stają się beneficjantami ZUS-u lub KRUS-u. Stąd bierze się bardzo niski wskaźnik zatrudnienia: w Polsce pracuje tylko 56% ludzi w wieku produkcyjnym. Ta pracująca połowa musi utrzymać niepracującą połowę, poświęcając na ten cel blisko połowę swojego dochodu.

Uciekajmy przed nędzą, póki czas Uważam, że bez realnej obniżki świadczeń emerytalnych nie uda się obniżyć podatków. Za sprawą czynników demograficznych liczba emerytów będzie szybko rosnąć, a liczba ludzi w wieku produkcyjnym niedługo zacznie maleć. Przy utrzymaniu obecnego poziomu świadczeń emerytalnych oznaczać to będzie konieczność podwyżki podatków, co doprowadzi do spadku zatrudnienia i fali emigracji. Najbardziej cierpią ludzie młodzi, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy i którzy myślą o założeniu rodziny. W sytuacji, gdy państwo pozbawia ich połowy dochodu, utrzymanie większej rodziny (tj. więcej niż jednego dziecka) staje się trudne i praktycznie skazuje na ubóstwo (tj. spadek poniżej kwoty minimum socjalnego). Utrzymanie obecnego systemu emerytalnego doprowadzi do zapaści demograficznej, ostrego kryzysu finansów publicznych i zahamowania wzrostu gospodarczego, co będzie skutkować emigracją najbardziej przedsiębiorczych jednostek. Jeśli na zmiany nie zdecydujemy się teraz, to za kilka lat bezlitosna arytmetyka demograficzno-wyborcza uniemożliwi jakąkolwiek naprawę systemu, bo emerytów będzie więcej niż pracujących. Albo wymusimy na państwie zmiany, albo za 10-15 lat Polska będzie krajem emerytów-nędzarzy i kurczącej się liczebnie, taniej siły roboczej. Krzysztof Kolany

Minister Sikorski bierze na głowę Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wprawdzie sytuacja Polski systematycznie się pogarsza, ale za to mamy najweselszego ministra spraw zagranicznych na świecie - Radosława Sikorskiego. Cokolwiek zrobi - to tylko boki zrywać. Ostatnio na przykład wpadł na pomysł wysłania donosu do Stolicy Apostolskiej na ojca Tadeusza Rydzyka za to, że podczas pobytu w Brukseli wystawił naszemu nieszczęśliwemu rządowi recenzję, która nie spodobała się naszym Umiłowanym Przywódcom. Usłyszawszy tę wiadomość, wprost nie wierzyłem własnym uszom, że to prawda - że jakikolwiek minister spraw zagranicznych może zrobić coś tak głupiego. Okazało się jednak, że minister Radosław Sikorski najwyraźniej postanowił przelicytować nawet Władysława Bartoszewskiego, który będąc ministrem spraw zagranicznych, również całemu światu dostarczał wiele wesołości. To ambitne zadanie, ale wierzymy, że ministru Sikorskiemu się to uda - zwłaszcza, że Stolica Apostolska już odpowiedziała mu ustami rzecznika prasowego, że nie czuje się związana wypowiedziami ojca Tadeusza Rydzyka. Trudno o większe ośmieszenie się i ministra, i - niestety - Polski, która takie osoby czyni ministrami spraw zagranicznych. To można było przewidzieć już na samym początku - ale cóż, kiedy konsyliarze, jakich nieboszczyk "Drogi Bronisław" poumieszczał w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w postaci tak zwanej stajni, najwyraźniej muszą być jeszcze bardziej rozrywkowi od swojego pozornego zwierzchnika? Więc wprawdzie "nieszczęśliwy kraj" i w ogóle - ale cóż nam szkodzi, w ramach myślenia pozytywnego i zachowania pogodnego usposobienia, trochę się pośmiać - zwłaszcza, że jest z kogo? Tyle zresztą naszego, co się pośmiejemy, bo oto minister Radosław Sikorski znowu dał głos, tym razem w związku z tak zwaną prezydencją, po której najwyraźniej wiele sobie obiecuje. Niech mu będzie na zdrowie, bo - jak już wspominałem - te wszystkie prezydencje to taki rodzaj Saturnaliów, podczas których w starożytnym Rzymie niewolnicy na kilka dni zamieniali się rolami ze swymi właścicielami - dopóki nie nastąpił bolesny powrót do rzeczywistości. Najwyraźniej minister Sikorski za dużo sobie dopuszcza do głowy, jakby nie pamiętał przestrogi wypowiedzianej przez pana Zagłobę do Rocha Kowalskiego, że co może wziąć na plecy, to niech bierze, ale na głowę - już niekoniecznie. Oto właśnie oświadczył, że wykorzysta polską prezydencję do podpisania Karty Praw Podstawowych - tego "Manifestu Komunistycznego" Unii Europejskiej. Do czegoś takiego żadnej "polskiej prezydencji" nie potrzeba - wystarczy pióro albo długopis - bo czy prezydencja jest, czy jej nie ma - skutki podpisania Karty będą takie same. Inna rzecz, że odmowa przyjęcia Karty Praw Podstawowych posłużyła w charakterze listka figowego prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu i jego politycznemu obozowi. Ten listek figowy miał przed opinią publiczną w Polsce zasłonić sromotę ratyfikacji traktatu lizbońskiego, który właśnie wypłukuje resztki państwowej suwerenności - a teraz minister Sikorski chce ten listek odrzucić. Jednak - powiadają - nie ma większego zawodu niż ten, kiedy pod odsłoniętym listkiem figowym zobaczy się figę. Bo odmowa przyjęcia Karty Praw Podstawowych zakrywała niestety figę - w postaci orzecznictwa sądów i trybunałów, które rozwiązania przyjęte w owej Karcie wprowadzały do tubylczego systemu prawnego kuchennymi drzwiami. Wspominała o tym pani sędzia Małgorzata Jungnikiel, deklarując na Uniwersytecie Warszawskim, podczas sympozjonu poświęconego wejściu Polski do unii walutowej, że niezawisłe sądy w Polsce będą orzekały według prawa unijnego, nawet gdyby było ono sprzeczne z tubylczą konstytucją. Nie wypada dociekać, od kogo też mogły dostać taki rozkaz - bo że dostały, to w świetle deklaracji pani sędzi wydaje się pewne. Teraz jednak minister Sikorski musiał dostać kolejny rozkaz - żeby mianowicie odrzucić wszelkie pozory. Nie jest wykluczone, że tak mu kazała pani Katarzyna Ashton, Angielka, wysunięta na stanowisko "wysokiego przedstawiciela", czyli ministra spraw zagranicznych Unii Europejskiej, która nastręczyła go w charakterze nauczyciela demokracji w Libii. Zgodnie zatem z zasadą Murphy´ego, według której, jeśli tylko cokolwiek może pójść źle, to na pewno pójdzie, skutki przyjęcia Karty Praw Podstawowych ujawnią się w naszym nieszczęśliwym kraju w całej pełni nie tylko w sferze obyczajowej, ale przede wszystkim w sferze gospodarczej. W zamian za to zostaniemy obdarzeni nową wersją iluzji - to znaczy Partnerstwa Wschodniego - dzięki której nasi Umiłowani Przywódcy mogą bawić się w politykę europejską, a nawet nadymać mocarstwowością - co prawda tylko wobec Alaksandra Łukaszenki - ale dobra psu i mucha. Żadnych skutków w realu to oczywiście za sobą nie pociąga i dlatego właśnie Nasza Złota Pani Aniela na takie igraszki naszym mężykom stanu pozwala - podczas gdy w rezultacie przyjęcia Karty Praw Podstawowych Polska skruszeje jeszcze szybciej, by była łatwiejsza do przełknięcia, gdy przyjdzie na to pora. SM

Anderman gra pobudkę na baranim rogu Tadeusz Boy-Żeleński w jednej ze swoich publikacji wspomina kobiecinę, która przyszła do lokalu Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa. To Towarzystwo znane było raczej wśród dam z towarzystwa, którym udzielało pomocy w zacieraniu kompromitujących następstw różnych nocnych przygód, więc dobre panie były zaskoczone odwiedzinami kobiety, najwyraźniej pochodzącej z ludu. - Skąd wzięliście nasz adres, dobra kobieto - zapytały? - Od księdza na Grzybowie - odpowiedziała. Okazało się, że ów ksiądz, co niedziela grzmiał na kazaniach przeciwko wspomnianemu Towarzystwu, podając dla większej ścisłości wszystkie jego dane, które kobieta owa dobrze zapamiętała. Wprawdzie można podejrzewać tego księdza o natręctwo, ale przynajmniej mówił prawdę. Co innego ”Gazeta Wyborcza”, której funkcjonariusze - bo tak chyba wypadałoby określać oficerów frontu ideologicznego, wśród których korespondent „Nowego Ekranu” wykrył właśnie kolejnego byłego tajnego współpracownika SB - najwyraźniej mają obsesję na punkcie Radia Maryja, telewizji TRWAM i „Naszego Dziennika” - ale z prawdą, swoim zwyczajem, się mijają. Świadectwem takiej obsesji może być zatrudnienie w Toruniu specjalnego alfonsa („wynajęli też alfonsa, żeby ze mnie się natrząsał”), który nie tylko pilnie nasłuchuje Radia Maryja, ale swoje złote myśli publikuje w „Głosie Rydzyka” stanowiącym stały dodatek internetowego wydania „Głosu Cadyka”, to jest, pardon - oczywiście „Gazety Wyborczej”. Niezależnie od tego, trzymany w „Gazecie Wyborczej” na łaskawym chlebie, obdarzony talentem - ale małym - literat Janusz Anderman, w szmoncesie zatytułowanym „Baranie rogi” powiada m.in., że podczas debaty, jaka odbyła się w Szkole Głównej Handlowej na temat „Czy polski naród się odrodzi?”, wraz z kolegą Ziemkiewiczem „wprawnie” odegraliśmy „rolę młodych”. Janusz Anderman, jak zwykle mija się z prawdą. Żadnej „roli młodych” tam nie odgrywaliśmy. Nikt zresztą tego od nas nie oczekiwał, bo koncentrowaliśmy się na odpowiedzi na tytułowe pytanie. Ja na przykład starałem się odpowiedzieć na to pytanie zarówno w aspekcie biologicznym, kładąc nacisk na fakt, że w ostatnich 20 latach udział dzieci i młodzieży w populacji polskiej zmniejszył się aż o 10 procent - w aspekcie ekonomicznym - wskazując na konsekwencje gwałtownego przyrostu długu publicznego, który obciąża przyszłe pokolenia i w aspekcie politycznym, wskazując na niepokojący fakt, że od 1944 roku naród polski zaprzestał wytwarzać szlachtę, co można uznać za objaw jego uwsteczniania się do poziomu przednarodowego. Zamiast szlachty, naród polski wytwarza imitatorskie namiastki - na przykład w rodzaju Janusza Andermana. Ze szmocesu „Baranie rogi” wynika, że Janusz Anderman lekceważy problem przyszłości narodu polskiego. Nietrudno się temu dziwić, skoro całkiem niedawno w „Gazecie Wyborczej” ukazała się rozmowa ze „światowej sławy historykiem” Janem Tomaszem Grossem, zatytułowana „Żydzi wracajcie. Cudowne”, której przedmiotem jest sprowadzenie do Polski, co najmniej 3 mln Żydów - nad czym pracuje Ruch Odrodzenia Żydowskiego w Polsce. Dwa narody w jednym miejscu odradzać się nie mogą - to oczywiste. Któryś któremuś musi ustąpić - a zanim ustąpi, jeszcze zostanie wyszlamowany finansowo. Więc Janusz Anderman usłużnie dmie w „Barani róg”. SM

Generał Czempiński wbija nóż w plecy Ach, w jakim potężnym dysonansie poznawczym znalazł się Salon w związku z publikacją raportu parlamentarnego zespołu, pod kierownictwem posła Macierewicza badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej! Niby Salon wszystko wie lepiej, niby wszystko, co nie zgadza się z zatwierdzonymi, (przez kogo?) opiniami, to „oszołomstwo” i „teorie spiskowe”, niby powinniśmy być „dumni ze swego państwa”, które „zdało egzamin” - o czym 3 maja 2010 roku zapewnił wszystkich nie byle kto, tylko sam marszałek Bronisław Komorowski, który przejął obowiązki prezydenta na podstawie komunikatu spikerki TVN - ale okazało się, że jednak wystąpiły „karygodne zaniedbania” między innymi w postaci nieprzygotowania żadnego lotniska zapasowego, na którym mógłby w razie czego nie tylko wylądować samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim i towarzyszącymi mu osobami, ale gdzie oczekiwałyby również autokary, mogące przewieźć delegację do Katynia. Potwierdził to nie tylko poseł Antoni Macierewicz, któremu Salon „nie wierzy” od 4 czerwca 1992 roku, kiedy to do Sejmu trafiła lista konfidentów SB, ozdobiona nazwiskiem prezydenta Lecha Wałęsy - ale również generał Gromosław Czempiński - jeden z Ojców Założycieli III Rzeczypospolitej. Jemu tak ostentacyjnie „nie wierzyć” nie byłoby zbyt bezpiecznie, kto wie, czy nawet nie dla samego redaktora Michnika, bo zirytowany generał mógłby przecież w jednej chwili zniweczyć wiarygodność i prestiż swoich krytyków, przypominając im rozmaite wstydliwe zakątki w życiorysach. Dlaczego generał Czempiński to robi - to oczywiście osobna sprawa, bo na pewno towarzyszy temu ukryty cel polityczny, którego możemy domyślać się choćby ze wzmianki, że minister Bogdan Klich powinien oddać się do dyspozycji premiera natychmiast po katastrofie 10 kwietnia 2010 r. Co tu dużo mówić - dobrze to nie wygląda. A tu jeszcze, na domiar złego, premier Tusk czyta i czyta nieszczęsny raport Jerzego Millera, trzymając w niepewności nie tylko całe stado autorytetów moralnych, ale również - „maleńkich uczonych” z „Gazety Wyborczej”, tych wszystkich przemądrzałych Pawłów Wrońskich i Dominiki Wielowieyskie ze świętych rodzin. Oczywiście do czasu, bo nie ulega wątpliwości, że Ministerstwo Prawdy już tam na gwałt obmyśla najnowszą wersję kłamstwa smoleńskiego, które za pośrednictwem Salonu będzie podawane do ludności wierzenia, a być może nawet egzekwowane przez Ministerstwo Miłości. SM

Hier ist der Hund begraben!! Konferencję prasowa miałem w dziś w gmachu YMCA-i – i wychodząc trafiłem prosto na demonstrację „S”. Zostałem zaszokowany życzliwym przyjęciem przez demonstrujących. Prawie każdy rzucał się ściskać rękę, zrobiono ze mną paręset fotek, uścisnąłem ponad tysiąc rak, ludzie zapewniali, że czytają moje artykuły i popierają. Twierdzili, że jestem jedynym politykiem, który nie bał się do nich wyjść (A dlaczego miałbym się bać? Czy ja ich okradam, czy nakładam na nich podatki??!?) Prosili, by „Tak trzymać!” A co najważniejsze kilka razy, zupełnie niezależnie, padały okrzyki: „Nareszcie doczekał się Pan, że będziemy na Pana głosować!”. Co ciekawe: część sugerowała start w koalicji – i to raczej z PJN niż z PR! Raz tylko padła sugestia:, „W jakim języku się Pan modli?” - i raz, (a może dwa): „Dlaczego fotografujecie się z tym Korwinem – przecież to anty-związkowiec?” - co spotkało się z powszechnym wzruszeniem ramion. Jedna osoba pytała mnie, czy popieram „prawa związkowców” - ale kiedy odpowiedziałem: „Nie – ja popieram normalne prawo” - wcale nie robiła wrażenia rozczarowanej. Tak, ze wrażenie odniosłem b. pozytywne. To prawda, ze ci ludzie przez 8 godzin dziennie są związkowcami, – ale przez 16 godzin (oraz na urlopach, podczas weekendów, na chorobowym, na emeryturze i w latach szkolnych – związkowcami nie są. Są konsumentami. I, o dziwo, chyba tak się podczas tej demonstracji czuli. Przy okazji dowiedziałem się, dlaczego domagają się podniesienia ustawowej płacy minimalnej; wcale nie, dlatego, by najmniej zarabiający zarabiali więcej!!! Chodzi o to, że od wysokości płacy minimalnej uzależnionych jest szereg dodatków do płacy (np. za pracę nocną) również ludzi zarabiających całkiem. I tu jest pies pogrzebany!!! W tym celu trzeba, więc zmienić te biurokratyczne ustawy – a nie podnosić płac-min!! Ale to jest, zdaje się, poza horyzontem związkowców. A ich drugi postulat – obniżka akcyzy na benzynę – jest absolutnie słuszny. JKM

Na śmierć kardynała Georga Sterzinskiego Niemiecki piątek Piotra Semki Zmarł kardynał Georg Sterzinsky, arcybiskup Berlina. Parę miesięcy temu, w lutym, z racji ukończenia wieku 75 lat, oddał kierowanie diecezją administratorowi diecezjalnemu – biskupowi Matthiasowi Heinrichowi. Pierwszy raz zwróciłem uwagę na arcybiskupa Sterzinskiego w 1996 r. kiedy witał Jana Pawła II w Berlinie. Wizycie papieża towarzyszyły wyjątkowo wulgarne kontrdemonstracje lewicy i homoseksualistów. Widać było, że Sterzinskiemu osobiście wstydzi się za skalę antypapieskiej agresji.

Przychodzi mi też na myśl długi, przejmujący wywiad jakiego ówczesny arcybiskup udzielił mi w Berlinie w 2000 roku. Była to jego pierwsza dłuższa rozmowa z polskim dziennikarzem. Początkowo wywiad miał trwać trzy kwadranse, ale wspomnienia poruszyły hierarchę na tyle, że rozmawialiśmy dwie i pół godziny. Pochodził z Warmii – rocznik 1936. Z Worławek, wsi niedaleko Olsztyna. Oczywiście zapytałem arcybiskupa o jego polsko brzmiące nazwisko. Zawdzięczał je pradziadkowi, który był z okolic Częstochowy rodem i jako powstaniec listopadowy przeszedł w 1831 roku granice Prus. Tam po internowaniu przez władze nie ruszył do Francji. Pozostał na miejscu i ożenił się z Warmiaczką. Ale Sterzinsky taktownie nie pozostawiał wątpliwości, że on i jego rodzina uważali się za Niemców. Gdy miał 10 lat nadszedł moment wysiedlenia wszystkich niemieckich mieszkańców Worławek. Arcybiskup opowiadał o tamtych wydarzeń z głębokim smutkiem, lecz bez agresji. Niemcy warmińscy długo łudzili się, że jako katolicy będą mogli tam pozostać. Potem swoje nadzieje wiązali z biskupem warmińskim Maksymilianem Kallerem, który miał reputację przeciwnika nazizmu. Ale przybyły do Olsztyna prymas August Hlond nie pozostawił Kallerowi żadnych nadziei, że zachowa stanowisko. Rodzice Sterzinskiego byli rolnikami. Po latach przypominał, że francuski i polski robotnik rolny jedli z nimi przy jednym stole. Nie uznałem tego za jakiś powód do dumy, ale Sterzinski przekonywał, że władze potrafiły karać za równe traktowanie robotników. Jego rodzice byli przekonani, że wtedy, w 1946 roku, władze polskie z premedytacją czekały, aby Niemcy wiosną zasadzili ziemniaki. Gdy już zebrali plony jesienią i wypełnili nimi piwnice w Worławkach, przybyli polscy milicjanci z nakazem wysiedlenia. Swój nowy dom Sterzinsky znalazł w Erfurcie – jedynej obok saksońskich Górnych Łużyc części NRD z liczącą się społecznością katolicką. Wybrał kapłaństwo, aby odreagować traumę wojny, z której pamiętał bardzo dużo. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1960 roku. Nie ukrywał, że po deportacji miał uraz do Polski. Wspominał, że gdy w latach 60. przebywał w Gorlitz – mieście graniczącym z polskim Zgorzelcem – unikał spacerów nad graniczną rzeką Nysą. Nie chciał nawet z daleka oglądać polskich słupów granicznych i nie chciał słuchać, jak po Nysie niesie polską mowę. W tej traumie konserwował go zapewne zastój, w jakim trwał izolowany od Zachodu, ciasny i przetrwalnikowy enerdowski katolicyzm. Dopiero, gdy w 1989 roku został biskupem diecezji berlińskiej zrozumiał, że nie ucieknie od kwestii swojego stosunku do Polaków i Polski. I co najważniejsze – zmusił się do działania i przekroczenia traumy. W następnych latach nawiązał partnerskie kontakty z diecezją szczecińską i gorzowską. Zaczął regularnie odwiedzać szczecińską katedrę i nawiązał osobiste kontakty z kolejnymi metropolitami szczecińsko-kamieńskimi, Marianem Przykuckim, Zygmuntem Kamińskim i Andrzejem Dzięgą. W 2009 roku przewodniczył w Berlinie wspólnej mszy polskich i niemieckich biskupów w rocznicę wybuchu II wojny światowej. Z rozmowy wyniosłem wrażenie, że wielkomiejski i zlaicyzowany Berlin go przygniatał. Może pewien efekt surowości jego osoby, jaki zapamiętałem, był wynikiem dziesięcioleci trwania w dusznej atmosferze inwigilacji Kościoła w NRD. Nie był spontanicznym biskupem – uważnie dobierał słowa i miał zmęczone spojrzenie. Wiązał koniec z końcem w wielkiej diecezji z małą liczbą katolików. Musiał decydować, które z kościołów sprzedać a które utrzymywać. O swojej traumie mówił uczciwie, bez unikania sporu, ale potrafił tę powojenną barierę przebyć. 9 lipca w berlińskiej katedrze św. Jadwigi zostanie pożegnany przez swoich wiernych. Niech spoczywa w pokoju.

Plusy i minusy tygodnia (24.06 – 01.07.2011) Dwie daty: 30 czerwca i 1 lipca – obie dotyczą rzeczy ważnych, ale podlegających dyskusji. I obie obrzydzono mi w bardzo podobny sposób. Pierwsza data to setne urodziny Czesława Miłosza, a druga to początek polskiej prezydencji w Unii. W obu wypadkach niezliczeni publicystyczni guwernerzy sprawdzają Polaków, czy z dostatecznym entuzjazmem świętują obie daty. Kto nie wymachuje biografią pióra Franaszka i nie zachwyca się multikulturowością Miłosza, ten jest pouczany, że jego sumienie obciąża „największa hańba polskiej kultury”, jak orzekł Adam Michnik. A jak ktoś skrytykuje rząd w czasie prezydencji, to się dowie, że jest antypolskim awanturnikiem. Skąd wiem, jak może być z pouczaniem w czasie polskiej prezydencji? Bo pouczać będą mnie z pewnością ci sami, co dziś robią z Miłosza bożka. Ludwik Stomma, opisując w „Polityce” kontrowersje związane z reżyserem koncertu inaugurującego polską prezydencję, pisze: „Jest sto powodów, żeby nienawidzić Kuby Wojewódzkiego. Jest inteligentny, bogaty, oczytany, zna się na tym, co robi, nie przejmuje się zawistnikami”. Boże! Który to już raz ta sama stara płyta? „Jest sto powodów, aby zazdrościć Michnikowi. Znany w świecie, oczytany, inteligentny…”.

Zmarł Peter Falk. Przez ostatnie 25 lat walczył z utożsamianiem go z porucznikiem Columbo. Bezskutecznie, ale i niepotrzebnie. To jedna z najinteligentniejszych kreacji we współczesnym filmie kryminalnym. Obok ekranizacji powieści Agaty Christie były to najciekawsze kryminały pokazujące meandry ludzkiej psychiki. Dla mnie, należącego do pokolenia, które chłonęło ten serial w latach 70. i 80., były to jedyne filmy, które pokazywały ludzi z amerykańskich elit. Kiedyś ze zdziwieniem z rozmowy z Markiem Jurkiem dowiedziałem się, że on tak samo wtedy, 30 lat temu, oprócz czerpania przyjemności z oglądania kryminalnej zagadki analizował „Columbo”, jako próbkę kapitalistycznej normalności. W serialu przedstawiano pisarzy, biznesmenów, aktorów, prawników – ludzi, którzy mieli klasę, choć ulegali nadziei, że morderstwo pozwoli im zrealizować jakieś plany życiowe. Serial prócz wątku kryminalnego pokazywał, że duże pieniądze w USA wiążą się zazwyczaj z wysoką kulturą osobistą. Że sukces i bogactwo wymagało ciężkiej pracy i pomysłowości. Dzięki Columbo w latach PRL pokazano – zapewne lekceważąc siłę przekazu jakiegoś tam kryminałku – kawałek prawdziwej Ameryki. Czy ludzie dobrej woli odezwą się w sprawie sądowych badań psychiatrycznych Jarosława Kaczyńskiego? – pytałem dwa tygodnie temu. Znalazł się taki odważny w Radomsku. To pan doktor Jacek Łęski senior, ojciec mojego niegdysiejszego kolegi-dziennikarza z „Życia”. Napisał on w liście otwartym, który wydrukowała parę dni temu „Rzepa”: „Apeluję do kolegów lekarzy psychiatrów, biegłych sądowych: zbojkotujcie to postanowienie (o badaniach Kaczyńskiego). Czyniąc to, nie wyrządzicie jakiejkolwiek szkody żadnemu ze swych pacjentów. Nie bierzcie udziału w brudnej politycznej robocie niezależnie od tego, czy jesteście bezpartyjni, czy do jakiejś partii należycie”.

Ważne i mądre słowa. Czy jacyś inni lekarze zdecydowali się na taki protest? PJN znów zastygł. Na stronie internetowej tej partii wśród zdjęć „nasi liderzy” widać zdjęcie Michała Kamińskiego – i potencjalni wyborcy mogą się zastanawiać, czy jest on we władzach PJN czy nie. To świetny pomysł, aby reklamować się osobą, która wykonuje za Platformę brudną robotę, wzywając lidera PiS, aby wybrał się do psychiatry. Ludzie z PJN czekali do końca, licząc, że Joanna Kluzik-Rostkowska zlituje się i zostanie w ich partii. Teraz nie wiedzą, co zrobić z „Misiem”. Czekajcie, aż wypali z jakąś szokującą wypowiedzią. Tyle, że wtedy na usuwanie go będzie już za późno. Kamiński wchodzi powoli w buty Palikota. Mówi to, czego nie wypada mówić platformersom. Powinien pamiętać o losie takich politycznych narzędzi. Czy Kamiński wyjdzie na operacji glanowania Kaczora lepiej niż lubelski skandalista? Im bardziej wchodzi w role kaczożercy, tym mniej jest dla PO atrakcyjny. Czy dostanie ambasadę unijną za trzy lata? Wątpię. W Brukseli przekroczył już limit kontrowersji, natomiast w kraju odgrywa właśnie rolę „młota na PiS”. A narzędzia się używa, ale się go nie przecenia. I nawet protekcja Romana Giertycha niewiele pomoże. Semka

Prezydencja, czyli megawrzuta Wszystkim, którzy ulegli entuzjazmowi, jaki to sukces i radość i duma, a zwłaszcza tym, którzy ten entuzjazm usilnie krzewią, pozwolę sobie zadać jedno pytanie: czy w ogóle wiedzą, czemu Polska od dzisiaj "przewodzi"? Nie, nie "Europie". Żaden z traktatów europejskich nie przewiduje czegoś takiego, jak "przewodzenie Europie”, jako takiej. Traktaty te, ostatecznie zebrane i uporządkowane przez Traktat Lizboński, precyzują dokładnie, kto zarządza Unią Europejską. Są to Parlament Europejski, czyli jakby wspólna władza ustawodawcza, Komisja Europejska, czyli jakby europejski rząd, Rada Europejska z jej przewodniczącym, zwanym potocznie "prezydentem Unii Europejskiej”, (choć z uwagi na posiadane uprawnienia sensowniej byłoby nazywać go raczej "królem"), który Unię "reprezentuje", i wreszcie Wysoki Przedstawiciel Unii Europejskiej ds. Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa, zwany potocznie "ministrem spraw zagranicznych Europy", do którego należy wyłączność na reprezentowanie Unii w kontaktach zewnętrznych. Któremu z tych ciał przewodniczy Polska? Którym z nich, konkretnie, zarządza od dnia dzisiejszego przez najbliższe pół roku? Zawieszę to pytanie, żeby dać uczestnikom naszej zgaduj-zgaduli czas do namysłu, a tymczasem powiem coś ważnego, czego jakoś w ostatnich dniach nie wyartykułowano, albo wyartykułowano za słabo: Ojciec Tadeusz Rydzyk nie ma, za co przepraszać. Nie powiedział niczego horrendalnego. Ojciec Rydzyk stwierdził (ciekawe, że nikt go nie cytował dokładnie, a wszyscy tylko polemizowali z bliżej nieskonkretyzowanym "szkalowaniem Polski"), że w naszym państwie stosuje się dziś totalitarne metody. Czy to nieprawda? Główna służba specjalna, odpowiednik niemieckiej BND czy amerykańskiej FBI, zgodnie z prawem powołana do tropienia "poważnych zagrożeń" dla porządku konstytucyjnego i gospodarki, wszczyna i prowadzi śledztwo przeciwko autorowi strony internetowej zbierającej rozmaite żarty z prezydenta. Czy to jest do pomyślenia w kraju demokratycznym? Sędzia działający w imieniu Rzeczypospolitej wydaje wyrok 10 miesięcy więzienia na ucznia, który nabazgrolił na ścianie szkoły obelżywe antyrządowe hasło. Inny sędzia upokarza lidera opozycji, wysyłając go na badania psychiatryczne pod pretekstem, że przyznał się do brania leków uspokajających w dwa lata po zdarzeniach, które ów sędzia miał rozstrzygać. Komendant wojewódzki policji wydaje swym podwładnym służbowe polecenie, aby podczas zabezpieczania imprez sportowych wyłuskiwali z tłumu i aresztowali osoby trzymające antyrządowe transparenty. Za jeden z takich transparentów - z napisem "Tola ma Donalda, Donald ma Tole" - kilka osób zostaje aresztowanych, we własnych mieszkaniach, w parę godzin po meczu, a prokurator stawia im zarzuty zagrożone karą trzech lat więzienia! To nie są totalitarne metody? Rząd i jego propagandyści zbywają sprawę słowem "nadgorliwość". A to, że w Polsce służby podsłuchują prawie 29 obywateli na tysiąc, gdy w Niemczech ten sam wskaźnik wynosi 0,2 obywatela na tysiąc, to też nadgorliwość? A skazywanie opozycyjnych dziennikarzy na dotkliwe grzywny z osławionego artykułu 212, który karze za krytykowanie "osób publicznych", nawet, jeśli krytyka ta jest w całości oparta na prawdzie - też nadgorliwość? Moim zdaniem to tłumaczenie fałszywe, ale nie będziemy o tym teraz dyskutować. Gołym okiem widać, że w Polsce dochodzi coraz częściej do zdarzeń typowych dla krajów totalitarnych, i że histeryczne oburzenie na Ojca Rydzyka oraz okrzyki o "szkalowaniu Polski" są dokładnie tym samym, czym niegdyś nieustające oburzenie "Trybuny Ludu" na "szkalowanie ustroju i najwyższych władz PRL", a tym samym "mas pracujących miast i wsi" przez "grupki renegatów na żołdzie obcych wywiadów". Warto się zastanowić, dlaczego w takim razie polski minister spraw zagranicznych robi z siebie idiotę, wysyłając oficjalną notę dyplomatyczną do Watykanu w błahej sprawie, choć z góry wiadomo, co Watykan dyplomatycznie odpowie? Oszalał? Nie. Polski minister wie oczywiście doskonale, że ta nota jest absurdem, a jako członek Rady Ministrów i prominentny działacz PO wie też lepiej niż ktokolwiek inny, jak daleko i coraz dalej obecnej władzy do standardów demokratycznych. Minister po prostu produkuje w ten sposób "newsa", czyli, jak zwykło się to nazywać, "wrzutkę". Proszę zauważyć. W tym samym czasie "Gazeta Wyborcza" informuje o tym, że prokuratora, który doskrobał się do podejrzanych sprawek i bez tego po wielekroć już podejrzanego szefa ABW, odsunięto bezceremonialnie od śledztwa. Gazeta, akurat, zdecydowanie prorządowa, (ale jak to w mafii, i u nas w szeroko pojmowanych sferach władzy są różne frakcyjne dintojry), więc nie można tej sprawy tak łatwo zbyć okrzykami o "pisowcach". Zwłaszcza, że dzień później "Dziennik", też niepisowski, podaje, że za tropienie tych samych "domniemanych nadużyć" bliski szefowi ABW wiceminister finansów zdymisjonował szefa jednej z Izb Skarbowych. Łatwo skojarzyć te zdarzenia z niedawnym odsunięciem od śledztwa smoleńskiego prokuratora, który ponoć miał czelność dobierać się do odpowiedzialnych za organizację fatalnego lotu (czy też raczej jej brak) ministrów.Sprawa śmierdzi na kilometr, ale rozeszła się po kościach, pozostała w obiegu gazetowym - a z tych 14 milionów Polaków, którzy rozstrzygają o wyniku wyborów, gazety czyta tylko milion, i to tych akurat, którzy i tak swoje wiedzą. Do reszty przemówić by mogła tylko telewizja, więc nie przypadkiem telewizje, wzięte przez władzę krótko za pysk, o sprawie nie wspomniały, ujadając za to, jak okropnie oszkalował Polskę ten straszny Rydzyk, i jak słusznie minister Sikorski daje mu odpór. A w gazetach przemknęło cichutko, że premier Tusk do szefa ABW Bondaryka "nadal ma zaufanie". Ja myślę. Facet, który się tyle napodsłuchiwał, na pewno wie o władzy takie rzeczy, że śmiałby Tusk zaufanie do niego stracić! (Ale "świętych krów nie ma", prawda, panie premierze?) Cytat Lista newsów, które nie docierają do milionów karmionych optymistyczną, telewizyjną papką, jest długa Oczywiście, to tylko drobny przykład. Lista newsów, które nie docierają do milionów karmionych optymistyczną, telewizyjną papką, jest długa. Rząd, na przykład, właśnie rąbnął cztery miliardy złotych z tzw. rezerwy demograficznej, przeznaczając je na wypłatę bieżących emerytur. Polska jest krajem sukcesu, a przejada rezerwy odłożone na czarną godzinę, ciekawe, prawda? NIK stwierdził miliardowe marnotrawstwo w kopaczowej służbie zdrowia. Ciszej nad tą białą trumną. Kolejne trzy miliardy - prawie tyle, ile trzeba było rąbnąć z rezerwy demograficznej na ratowanie wypłat emerytów - stracił budżet wskutek "błędnych decyzji" jednego tylko urzędu celnego; każde dziecko wie, jaki jest mechanizm takich "błędnych decyzji", ale nie można tego wprost napisać, bo artykuł 212 wciąż obowiązuje... Osobny rozdział tego, co nie dociera do ogłuszonych entuzjazmem i optymizmem mas, to nasze sukcesy międzynarodowe. Na przykład, Niemcy obiecali, że "jeśli będzie potrzeba", to zakopią tę rurę, którą nam zatkali port w Świnoujściu, pod dnem. Jak mogą to Niemcy obiecywać, skoro wszyscy fachowcy są zgodni, że gdy już rurą gaz puszczono, to o jej zakopywaniu mowy nie ma? Spoko, mogą. Przecież powiedzieli: jeśli będzie trzeba. A kiedy może się pojawić taka potrzeba? Kiedy port w Świnoujściu się rozwinie i zacznie przyjmować większe statki. A kiedy może się rozwinąć? Dopiero po odetkaniu, czyli zakopaniu rury. Czysty "Paragraf 22". Minister Sikorski, pogromca Rydzyka, stoi obok składającej tę obietnicę Angeli Merkel z kamienną twarzą i udaje, że nie rozumie, że pani kanclerz sobie z nas jaja robi w żywe oczy. A może, co gorsza, naprawdę nie rozumie.A w przeciwną stronę? Rosja zniosła embargo na unijne warzywa, ale na polskie nie zniosła. Bo polskie ogórki mają "złą historię kredytową" i Rosja "nie ma zaufania" do naszych inspekcji sanitarnych. Patrzcie Państwo na tę symetrię. My mamy do Rosji zaufanie stuprocentowe, w każdej sprawie, z tak brzemienną w skutki, jak śmierć prezydenta i całej oficjalnej delegacji na Obchody Katyńskie. O nic nie pytamy, niczego nie kwestionujemy, bo ufamy jak dzieci matce - spróbowalibyśmy nie ufać! Wojny przecież Rosji nie wypowiemy. A oni nie ufają nawet naszej inspekcji sanitarnej. I co im możemy? Skoczyć. Bo przecież to ten właśnie rząd zgodził się trzy lata temu, żeby Rosja polskie produkty traktowała nie, jako unijne, tylko osobne, ogłaszając zresztą tę kapitulację - jak każde swoje posunięcie - wielkim sukcesem. Taka właśnie jest dziś nasza pozycja w polityce międzynarodowej. I tu czas wrócić do naszego quizu: czemu przewodniczy od dziś Polska? Prawidłowa odpowiedź: Radzie Unii Europejskiej. Tak, kto sprawdził w przeglądarce, zasłużył na pochwałę, ale taka odpowiedź to jeszcze żadna odpowiedź. Bo proszę o wyjaśnienie: co to takiego ta Rada Unii Europejskiej? Albo konkretnie zapytajmy: jakie decyzje podejmuje Rada Unii Europejskiej? Otóż odpowiedź brzmi: żadnych! Rada Unii Europejskiej to ciało fasadowe, które Traktat Lizboński pozbawił wszelkich, i tak zresztą zawsze nader skromnych uprawnień, przekazując je nowo utworzonej Radzie Europejskiej pana Van Rompuya. Wspomniana rada tworzona jest przez urzędników niskiego szczebla, ministerialnych, i może jedynie składać wnioski do Komisji i Parlamentu Europejskiego.

Cytat Innymi słowy, powierzenie "prezydencji Unii Europejskiej" Polsce znaczy mniej więcej tyle, co przyznanie Wrocławowi tytułu "Europejskiej Stolicy Kultury". Można oczywiście się cieszyć i krzyczeć, że Wrocław będzie stolicą Europy, ale... Innymi słowy, powierzenie "prezydencji Unii Europejskiej" Polsce znaczy mniej więcej tyle, co przyznanie Wrocławowi tytułu "Europejskiej Stolicy Kultury". Można oczywiście się cieszyć i krzyczeć, że Wrocław będzie stolicą Europy, ale... No, jest jedna różnica na korzyść Wrocławia: o tytuł "stolicy kultury" była jakaś konkurencja, (choć tylko między Polakami, bo z rozdzielnika wypadało, że rotacyjną współstolicą ma być w 2016 roku miasto polskie) a zaszczyt "prezydowania" Unii Europejskiej dostaje każdy rząd po kolei, co pół roku. Cały sukces polega na tym, że rząd Tuska wreszcie się doczekał polskiej kolejki. I chwycił się tego faktu rękami i nogami, bo to przecież megawrzuta, okazja do przykrycia wszystkich coraz gorzej wyglądających spraw propagandowym picem i sterowaną radością z naszego wielkiego, europejskiego triumfu! Cóż, w moim wieku pamiętam jeszcze Gierka i jego "propagandę sukcesu". Pamiętam, jak byliśmy dziesiątym mocarstwem gospodarczym świata, i pamiętam, jak wszystkie media pękały z dumy, gdy Gierek zorganizował w Warszawie światowy szczyt dyplomatyczny - spotkanie samego Breżniewa z którymś z prezydentów Francji. Europejski, światowy właściwie mąż stanu, u którego Wschód się spotyka z Zachodem! Jakaż to wielka była wtedy ta "druga Polska", i jakie sukcesy odnosiła, zanim się z dnia na dzień wszystko zawaliło wskutek gorliwie osłanianych tą propagandową zadymą długów, chaosu i totalnego rozprzężenia. Niektórzy z propagandystów władzy, chcąc zachować przed samymi sobą twarz, uzupełniają ten absurdalny spektakl zupełnie bezzasadnego triumfu wyrażaniem obaw, że "nasza prezydencja przypada na trudny okres", bo kryzys euro, rewolucje... Bez żartów, proszę. Myśleć, że z tytułu "prezydencji" Europa oczekuje po nas zaradzenia powyższym plagom to tak, jakby wystrojony portier przed luksusowym, ale coraz mniej zarabiającym hotelem zastanawiał się, jakiej rady udzieli dyrektorowi, gdy ten go zapyta o strategię wyjścia z narastającego deficytu. Inni znowu, by nie wyjść na zupełnie bezkrytycznych, pozwalają sobie na dąsik, że "nie określono ściśle priorytetów naszej prezydencji", co akurat nie jest prawdą. Priorytet jest jeden, jasny, choć nigdzie niesformułowany otwarcie: lans. I nie chodzi bynajmniej o deklarowane "promowanie Polski w Europie", bo 99 proc. Europy nie wie, kto akurat "sprawuje prezydencję" i guzik to, kogo obchodzi. Tu chodzi o promowanie Tuska i rządzącej ferajny w samej Polsce, jako rzekomo wielkich, europejskich rozgrywających, jako rzekomo mężów stanu poważanych przez naszych zachodnich aliantów, jakoby na ich miarę i na miarę świata. No cóż, przygotujmy się na ten do szpiku gierkowski, wielomiesięczny festiwal absurdu. Polska rządzi Europą! Zaszczyt! Sukces! Potęga! Koncerty, wystawy, filmy, bajery, lasery, miliony, jeśli nie miliardy złotych wywalane w powietrze na fajerwerki - niech się naród tym zachwytem zachłyśnie i upoi, niech tańczy śpiewa, niech korzysta z darmowego piwka i kiełbasek (sam za nie płaci, ale skoro tego nie rozumie, tym lepiej), i niech nie trzeźwieje jeszcze przez parę miesięcy. Aby do wyborów. Rafał Ziemkiewicz

BIOGŁUPOTA W Banku Światowym i Światowej Organizacji handlu powstał podobno raport, wzywający rządy do zaprzestania bezsensownej polityki dotowania produkcji biopaliw, bo jest to przyczyną wzrostu cen produktów rolnych.

http://www.reuters.com/article/2011/06/10/us-biofuels-g-idUSTRE7593ZB20110610

Już po 10 latach polityki wspierania „ekologicznych” biopaliw eksperci doszli do wniosku, że skutki są opłakane. Chwała ekspertom. Choć bez wiedzy „eksperckiej” łatwo było przewidzieć, że dotowanie produkcji paliw z żywności połączone z OBOWIĄZKIEM ich stosowania MUSI spowodować wzrost cen żywności. Pan Bóg nie robi więcej ziemi. Jeśli bardziej opłaca się uprawiać na niej rzepak czy kukurydzę na biopaliwa, to na tej samej ziemi nie będzie uprawiany owies. To chyba dość proste. Niektórzy jednak nadal uważają, że z biopaliwami to był świetny pomysł, tylko zawiodła realizacja. Pisz wymaluj jak z komunizmem. Karol Marks miał świetny pomysł, ale na skutek błędów i wypaczeń nie został on właściwie wdrożony w życie, więc eksperyment trzeba powtórzyć jeszcze raz - już bez tych błędów. Będzie to o tyle łatwe, że teraz jesteśmy już lepsi i mądrzejsi. Parafrazując Mistrza Jana rzecz można, iż „nową przypowieść ekolog sobie kupi, że przed szkodą i po szkodzie głupi”. Chyba, że to nie taka głupota: może na długo ekolodzy walczą o klimat, a na krótko inwestują w biopaliwa???

EKOBIZNES Wcale nie miałem planu, żeby ostatnie zdanie z poprzedniego wpisu było wstępem do nowego. Tak samo wyszło. Okazuje się mianowicie, że w Polsce przyjęliśmy najdroższy z możliwych sposób postępowania z ochroną przyrody wynikający z europejskiego programu Natura 2000. Jest nim objęta sieć terenów cennych przyrodniczo w całej Unii Europejskiej. Każde państwo samo decyduje, jakie obszary obejmie programem i w jaki sposób będzie je chronić. Polska uznała, że każdy z ponad tysiąca terenów objętych programem otrzyma osobny plan zadań ochronnych. Zawiera on katalog działań, których nie wolno wykonywać na danym terenie. Koszt ich opracowania to około 60 mln zł.

http://wyborcza.pl/1,75248,9873446,Natura_2000__Setki_milionow_na_cos__czego_ludzie_nie.html#ixzz1QrKQQo00

Niby nie dużo, bo to raptem około 60 tys. zł. za jeden. Jak dobrze pogłówkować to może nawet bez zamówień publicznych da radę. Ciekawe tylko ilu będzie wykonawców godnych dostąpić zaszczytu opracowania takiego planu i mających już odpowiednie w tym doświadczenie??? Z całą pewnością autorami muszą być osoby, którym dobro przyrody leży głęboko na sercu, – czyli ekolodzy!

ZNAKI Z MFW Podobno „nie ma przypadków są tylko znaki” - jak powiadał ksiądz Bronisław Bozowski. Więc całkowicie przypadkowo w trzy dni po objęciu przez Panią Christine Lagarde funkcji Dyrektora Zarządzającego Międzynarodowego Funduszu Walutowego, legło w gruzach oskarżenie o gwałt jej poprzednika Dominque Strauss-Kahna, który z powodu tegoż właśnie oskarżenia stracił swoją funkcję. Znak to jakiś niechybny – tylko jeszcze nie wiadomo, jaki. Ale uważna obserwacja znaków kolejnych powinna pozwolić je w końcu właściwie ocenić. Tylko czy wtedy nie będzie już po przysłowiowych „ptakach” – jak w przypadku zmiany w MFW? Gwiazdowski

02 lipca 2011 Ryba po grecku - to od niedawna- ryba na kredyt. Tak się dowcipkuje na temat sytuacji w Grecji, gdzie socjalizm się kończy, bo zbankrutował, tak jak każdy socjalizm wcześniej czy później. Wszystkie socjalizmy, których wcielania do tej pory były na świecie- zbankrutowały. Ale socjaliści nie ustają w jego budowie, bo w socjalizmie jest biurokracja, która daje możliwości do życia na cudzy koszt. Ta biurokracja- to posady, stowarzyszenia, fundacje, państwowe spółki- wszystko, co marnieje w socjalizmie i wymaga budżetowych pieniędzy, czyli pieniędzy pochodzących z kieszeni tych, którzy wartość dodaną wytwarzają. Biurokracja i budżetówka, jeśli już- wytwarza wartość ujemną. Ciągnie nas w dół.. Do dołu- dołu ofiar socjalizmu. Socjalizm narodowy Łukaszenki też zbankrutuje.. Narodowy towarzysza Hitlera – też by zbankrutował, dlatego między innym tak parł do wojny, która zatarła wszelkie długi i zobowiązania. Hitler Pozbył się przy tym wierzycieli.. Zbankrutował socjalizm radziecki, chiński, wietnamski, kambodżański, socjalizmy afrykańskie, kubański, bankrutuje amerykański, europejski. Te dwa ostatnie tak długo-, ponieważ wcześniej kapitalizm wytworzył w nich wielkie bogactwo.. Teraz przejadane i marnotrawione. Kapitalizm ze swej natury zbankrutować nie może:, bo to jest wolny rynek i prywatna własność. W kapitalizmie może zbankrutować jedynie pojedynczy podmiot na własny rachunek, ale nie na rachunek nas wszystkich. Socjalizm, jako system redystrybucji biurokratycznej bankrutując- pociąga za sobą nas wszystkich.. Moim skromnym zdaniem powili bankrutuje socjalizm europejski, ale zawsze poszczególne państwa można uratować, trzeba tylko zmienić kierunek wprowadzanych zmian w poszczególnym państwie. Nawet w systemie demokratycznym. Ale trzeba mieć większość rozsądnych ludzi, którzy pożądany kierunek zmian - przegłosują.. Ale jak wybrać demokratycznie wielu porządnych, uczciwych i mądrych ludzi???? Czasami się trafi- w akcie desperacji ludu.. Wygląda na to, że trafiło się Węgrom.. Pożyjemy – zobaczymy. Na razie Viktor Orban wspomniał o Bogu, podczas otwarcia polskiej prezydencji w Teatrze Narodowym. To jest dobry początek, bo bez Pana Boga ani rusz. Socjaliści z diabłem mają konszachty, więc nic im nie wychodzi i wyjść nie może.. Konstruując diabelski ustrój- socjalizm demokratyczno-biurokratyczny. Żeby była jasność: prezydencja nie oznacza rządów Unią Europejską, jako państwem o osobowości prawnej międzynarodowej-, oznacza jedynie przewodniczenie Radzie Europejskiej Unii Europejskiej- a rządzi nadal Komisja Europejska, nasz nowy rząd w nowym państwie o nazwie Unia Europejska.. A przewodniczyć będzie Radzie Europejskiej Unii Europejskiej- Platforma Obywatelska Unii Europejskiej.. Trafił swój na swego.. Na razie za sprawą Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej weszło w życie prawo( od 1.07.11) na mocy, którego, -bo prawo ma wielką moc dotyczy, wszystkich i zobowiązuje wszystkich do jego przestrzegania- pracodawca ma prawo sprawdzić trzeźwość swojego pracownika. Do tej pory nie miał, ale miała policja obywatelska w stosunku do kierowców poruszających się po drogach państwowych i …prywatnych- od niedawna, także za sprawą Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej.. Platforma Obywatelska to takie PZPR- tylko skierowane od Zachodu.. Tamci z PZPR służyli Wschodowi - a ci- Zachodowi. Łączy ich jedno: obie partie służą obcym.. I socjalizmowi. Tamci, topornemu, moskiewskiemu, a ci- Zachodniemu, z ludzka twarzą( do czasu!). W PZPR- e było trochę patriotów, choć zdawali sobie sprawę z geopolityki ówczesnej- w Platformie Obywatelskiej Unii Europejskiej- patriotów nie ma.. Są ludzie o postawie służalczej, cynicy i karierowicze.. Może gdzieś na dole Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej.. Ale na pewno nie na górze.. Wciągnęli nas do eurokołchozu bez wglądu na cenę i codziennie powtarzają jak to Polska na tym zyskała.. Żebyśmy czasami nie zapomnieli jak bardzo, żeśmy zyskali.. A o składce, jaką płacimy i ile mamy długów- nie wspominają.. I ile upadło drobnych i małych firm przez zastosowanie wymogów biurokratycznych i europejskich, wtedy jeszcze Wspólnot Europejskich.. I ile milionów Polaków wyjechało z Polski za przysłowiowym chlebem.?. Bo podobno od siedmiu lat jesteśmy w Unii Europejskiej, tj. od 1 maja 2004 roku, co nie może być prawdą, bo Unia Europejska powstała 1 grudnia 2009 roku na mocy Traktatu Lizbońskiego.. W każdym razie badaniem trzeźwości swoich pracowników może się od 1 lipca zająć właściciel, kupując w tym celu alkomat, no, bo jak zbadać trzeźwość człowieka nie badając go alkomatem? Ponieważ w Polsce jest jeszcze ponad 2 miliony podmiotów gospodarczych, z czego na oko połowa to samozatrudniający się, a reszta ma pracowników- to producenci alkomatów mogą liczyć na sprzedaż, co najmniej miliona alkomatów prawdy w trzeźwości.. Niezły będzie interes, jeszcze zrobić wymóg( a może już jest!), żeby alkomaty były, co jakiś czas sprawdzane pod względem użyteczności prawdy zawartości we krwi.. Na razie policja obywatelska nie będzie wkraczać do prywatnych firm i badać zawartość alkoholu we krwi pracownikom i właścicielom. No, bo jakby już wkraczała to, dlaczego od razu nie zbadać właściciela, tym bardziej, że pracownik mógłby donieść na policję obywatelską, że właśnie szef oblewa dobrą transakcję z przedstawicielem handlowym, a pracownicy na ogół nie lubią sowich szefów- dzięki notorycznej propagandzie nadawanej w środkach masowej dezinformacji.. I tak są dostatecznie skłóceni, a teraz będą jeszcze bardziej.. Policja obywatelska już może szukać prawdy we krwi kierowców na prywatnych drogach, za sprawą decyzji Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej.. Uważajcie państwo pod supermarketami i na prywatnych wiejskich drogach, żeby jakiś zaczajony funkcjonariusz policji obywatelskiej was nie przydybał i nie sprawdził ile macie we krwi promili prawdy alkoholowej.. Tym bardziej, że alkomaty się czasami mylą i trzeba sprawę wyjaśniać w najbliższym w punkcie medycznym. To jest tylko kilka godzin- także nie warto się stresować. Dobrze, że nie mają jeszcze stresomatów, bo zaraz by wyszło, że jesteśmy zestresowani, a gdy zaczniemy krzyczeć z nerwów to skierują nas na badania psychiatryczne- wzorem sowieckich psychuszek. Sama apteczka samochodowa nie wystarczy, której zresztą obowiązkowość będzie- za sprawą Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej- od pierwszego sierpnia Roku Pańskiego 2011.. Jak policja obywatelska ma prawo kontrolować nas na prywatnej drodze, to, dlaczego nie miałaby kontrolować nas w prywatnej firmie, czy po prostu w naszym własnym domu? PO jest po to, żeby kontrolowała, a PO jest po to, żeby uchwalało.. Wspaniała symbioza przeciw nam-„obywatelom”.. Dziwię się jeszcze, że nie ma obowiązku wożenia w samochodzie alkomatów, powinien to być przywilej jak najbardziej obywatelski, powiązany z prawami człowieka i obywatela.. Bo trudno mi sobie wyobrazić nowoczesny samochód, zblokowany ograniczeniem prędkości- bez obowiązkowego alkomatu na wyposażeniu, obok gaśnicy (najlepiej kilku!) apteczki, sznura pociągowego, kamizelki, klucza, koła zapasowego, przewodów do akumulatora, zapasowych butów dla kierowcy, spodni zapasowych, alarmu połączonego z policją, strażą pożarną i pogotowiem oraz zapasowego kasku na głowę.. Bo, że kaski na głowę będą obowiązkowe- ja nie mam żadnych wątpliwości. To tylko kwesta czasu parlamentarnego.. Tylko jak ktoś sobie rozbije głowę w wypadku, zaraz władza zarządzi obowiązkowość kasków na głowach. Kapelusze i czapki będą zakazane podczas jazdy samochodem- tak jak zakazane jest rozmawianie przez komórkę, ale nie ma zakazu czytania książek czy uprawiania seksu. Kapelusze zamiast czapki będzie można używać tylko zamiast uszkodzonego kasku- tymczasem.. Szaliki będą dozwolone.. To wszystko przed nami, niewolnikami, demokratycznego państwa prawnego.. Na razie od pierwszego, demokratyczne państwo prawne pobiera opłaty na naszych wspólnych drogach, na które żeśmy się złożyli, jako podatnicy.. Zapłaciliśmy wielokrotnie więcej niż są warte.. Zapłaciliśmy za drogi szybkiego ruchu i autostrady, których na razie nie ma zbyt dużo, ale na pewno będą.. Ufam, że będą.. A teraz będziemy płacili nadal. Choć już wliczano w cenę paliwa opłatę za drogi.. Jeśli droga byłaby prywatna, to niech właściciel pobiera za przejazd ile mu się podoba.. Ale jak jest nasza???? Wielkiej materii poplątanie. Ryba zawsze psuje się od głowy.. Tak jak nasze państwo psute jest od góry.. Kredyty też mamy od góry.. Czy czeka nas wariant greckiej ryby? Ale za to Grecy są niekwestionowanymi przodownikami w częstotliwości uprawiania seksu..164 razy na sekundę, pardon- w ciągu roku!!!!! Z tych wszystkich zgryzot zajęli się seksem.. I to im może wyjść na dobre.. Ich system przymusowych ubezpieczeń też trzeszczy w szwach.. I nie mogą nawet nie pójść na wybory. (???) W socjalistycznej Grecji wybory są obowiązkowe!!!! I czym to się skończyło??? „Obowiązkowe wybory w Polsce-„ oto moje hasło! Więcej poczucia obywatelskości.. Bo obywatelskość to uczestnictwo w demokratycznym cyrku. I robienie z siebie małpy.. chyba, że ktoś zagłosuje na innych, spoza ”bandy czworga” i nich chce wyjść na zwariowanego pawiana.. Nasz cyrk- i nasze małpy.. WJR

Lenin III RP – przypadek Lisiewicza Piotr Lisiewicz w „Gazecie Polskiej” zajmuje się m.in. naszym redaktorem naczelnym, pisząc o nim: „to taki pan, co kieruje małpującą „Gazetę Polską” podróbą o nazwie „Uważam Rze”". Ujęcie to zastanawiające, gdyż, jeśli Lisiewicz uznaje swój tygodnik za pismo uczciwe, które trzyma się standardów dziennikarskich, to zarzut „małpowania” brzmiałby tak jak oburzenie moralisty oskarżającego osobę zachowującą się przyzwoicie o plagiat. Jeśli przyjmiemy, że „GP” jest periodykiem konserwatywnym, krytycznym wobec III RP, to uznanie za „podróbę” pisma o podobnej orientacji jest jeszcze bardziej absurdalne. W ogóle zarzut plagiatu w odniesieniu do całej gazety, która, siłą rzeczy, trzyma się konwencjonalnych form, brzmi dziwnie i oznaczać musiałby kopiowanie pewnych szczególnych dla innego tytułu form. Chętnie dowiedziałbym się, które to oryginalne rubryki „GP” podrabiamy, bo np. Lisiewicz jest nie do zmałpowania i nikt z nas na taki pomysł by się nie poważył. O co więc chodzi Lisiewiczowi i jego gazecie, w której podobne uwagi pod naszym adresem mogliśmy już znaleźć? Przecież nie możemy posądzać kolegów o niską zawiść spowodowaną naszym sukcesem. Być może Lisiewicz za długo zajmował się małpowaniem Lenina i dalej robi to nieświadomie. Pamiętamy, że wódz bolszewików na początku rozprawiał się z najbliższą sobie konkurencją, aby stać się monopolistą na lewej stronie sceny politycznej. Podstawą oskarżenia była zawsze niedostateczna czujność, brak należytej stanowczości itp. Czy oznaczałoby to, że Lisiewicz and consortes chcieliby pozostać jedyni w swoim politycznym skansenie? Ale przecież koledzy z „GP” powinni wiedzieć, że media to nie partie polityczne i działać powinny na innej zasadzie. Pozostaje domniemanie, że Lisiewicz nie za dobrze wie, co pisze…

Wildstein

Niech się święci prezydencja, w której poniesiemy sukces! Prezydencja sprawowana pod hasłem niezałatwiania własnych spraw będzie chwalona na wszystkich europejskich salonach i odpustach

1. Rozpoczęła się prezydencja, która stanie się pasmem sukcesów rządu Donalda Tuska.

Rząd jest do tych sukcesów znakomicie przygotowany, ma rozpisany plan imprez - koncerty, wystawy, bankiety. Już wczoraj było pięknie, jutro będzie jeszcze piękniej!

2. Prezydencja to nie jest czas na załatwianie własnych (czytaj - polskich) interesów - ta złota myśl premiera Tuska, wyrażona w jednym z wywiadów, staje się myślą przewodnią polskiego przewodnictwa w UE. Polska będzie się wystrzegać podejmowania jakichkolwiek spraw, z których mógłby wynikać choćby cień podejrzeń, że mogłaby na tym coś zyskać, albo przynajmniej nie stracić To, dlatego rząd PO-PSL już na kilka miesięcy przed prezydencją zrzekł się walki o wyrównanie dopłat bezpośrednich dla polskich rolników, wzbudzają tym radość zwłaszcza Francuzów i Niemców. Dzięki temu polityka rolna Unii w dalszym ciągu będzie polegało na tym, ze bogatszym krajom pomaga się więcej, a biednym mniej. Nie muszę dodawać, że bogatym krajom zachodu taka polityka najbardziej odpowiada.

3. Dzięki beztrosce o własny interes narodowy polska prezydencja będzie w Unii wyjątkowa. Dotychczas było, bowiem tak, ze każdy kraj sprawujący prezydencję o własne interesy się troszczył i starał się przekonywać Unie, że jego interes narodowy jest interesem całej Unii. Na przykład Francuzi w czasie swojej prezydencji wmawiali uparcie, że dla całej Unii, nie wyłączając Szwecji czy Finlandii - najważniejsze są sprawy dziejące się w basenie Morza Śródziemnego i przez całą prezydencję faszerowali nas polityka śródziemnomorską. Węgrzy dowodzili, że nie ma dla Europy sprawy ważniejszej, niż piękny modry Dunaj, który trzeba mądrze zagospodarować, a Portugalczycy, Irlandczycy, czy Finowie musieli się zgodzić, że przynajmniej przez 6 miesięcy Dunaj i dla nich też był najważniejszy. Hiszpanie podczas swojej prezydencji opowiadali wciąż o suszach i pożarach lasów i udowadniali, ze to dla Europy sprawa fundamentalna, choć nas akurat w tym czasie trapiły powodzie.

4. Z Polską takiego problemu nie będzie, my będziemy troszczyli się o sprawy cudze, własnych broń Boże nie tykając.

No, bo dla prawdziwych Europejczyków prezydencja to nie jest czas na załatwianie własnych spraw...

5. Nie ulega wątpliwości, że prezydencja sprawowana pod hasłem niezałatwiania własnych spraw będzie chwalona na wszystkich europejskich salonach i odpustach. Możnowładcy Europy zawsze chwalą tych, którzy nie upominają się o swoje. A zatem - niech się święci prezydencja, w której rząd PO-PSL poniesie kolejne sukcesy! PS. Dzięki za wsparcie w sprawie Telekomunikacji. Przyszli znienacka o świcie i naprawili! Janusz Wojciechowski

Matecznik korupcji. Schetyna, policja i ABW Komendant główny gen. Andrzej Matejuk kupił ziemię położoną kilka kilometrów od granic Wrocławia płacąc 1,6 zł za metr kwadratowy. Licząca ponad hektar działka dziś jest warta ok. 1,3 mln zł, gdyż standardowa cena metra kwadratowego ziemi w tej okolicy wynosi 130 zł. Działkę o nr 357/47 kupił, kiedy piastował urząd komendanta wojewódzkiego policji we Wrocławiu. Tego samego dnia działkę o nr 357/48 kupił jego ówczesny zastępca Zbigniew Maciejewski. Licytacja w obu przypadkach przeszła gładko, bo o dziwo nie było innych chętnych. Dobroczyńcami obu panów był skarb państwa, a dokładnie kontrolowana przez państwo spółka "Agro Wrocław" zajmująca się obrotem nieruchomościami. Władze tej spółki naraziły min. Skarb Państwa na utratę 20 mln zł przy "odrolnianiu" i sprzedaży ziemi pod hipermarket Auchan pod Wrocławiem. Przedstawiciele Agro za najlepsze kawałki gruntu brali łapówki lub oczekiwali przychylności. jeśli kupującymi były wpływowe osoby. Z całą pewnością, kiedy komendant główny kupował razem ze swoim zastępcą w/w działki wiedział, że wokół spółki Agro jest "smród" trwała, bowiem już akcja pod kryptonimem "Ziemia Obiecana". Dlaczego się nie zawahał, dlaczego się nie wycofał? Odpowiedź jest prosta, bo nadzorował policjantów, którzy się tą sprawą zajmowali. W maju 2007 roku Matejuk odchodzi z pracy w Policji na emeryturę, zdumionym kolegom mówi, że kieruje się względami osobistymi... Wkrótce władzę w kraju przejmuje PO, a na osobisty wniosek ówczesnego ministra spraw wewnętrznych i administracji Grzegorza Schetyny Matejuk zostaje przywrócony do służby i od marca 2008 roku pełni funkcję komendanta głównego Policji. Jego kolega od działek, Maciejewski zostaje komendantem we Wrocławiu. Zapytacie, co z akcją "Ziemia Obiecana".... Przejęła ją ABW i do dziś o dalszych losach afery spółki AGRO, ani widu, ani słychu. Działania wzorowane na spółce AGRO w Warszawie prowadzi Grzegorz C. Osobiście ma udziały, bądź zasiada we władzach blisko 20-stu spółek związanych z obrotem nieruchomościami. Jego gigantyczny majątek jest wiązany z "OPERACJĄ MOST"*.

PSSąsiadami panów policjantów są także prokurator Jeziorek oraz biegły Opala, ten sam, który wykonywał w tej sprawie ekspertyzy i wyceny.

* Operacja MOST - Dnia 26 marca 1990 r. na spotkaniu z przedstawicielami Amerykańskiego Kongresu Żydów Tadeusz Mazowiecki złożył deklarację, że Polska nie uchyli się od pomocy Żydom emigrującym z ZSRR i zapewni im tranzyt. W wyniku tej decyzji podjęta została współpraca z dotychczas wrogimi sobie służbami specjalnymi. Do Polski przybyła delegacja izraelskiego MSW. Podstawowym zagadnieniem było zapewnienie bezpiecznego tranzytu Żydów w ramach wspólnej operacji o kryptonimie MOST. W wyniku skutecznej współpracy transport przebiegł bez zakłóceń.

źródło: krolafer.salon24.pl/320592,matecznik-korupcji-schetyna-policja-i-abw

Gasipies

O systemie opartym na lichwie Fragment książki Romualda Gładkowskiegi „O pieniądzu i lichwiarzach” nadesłany przez p. PiotrX – admin.

Zatem znaczenie lichwy doceniają ludzie przedsiębiorczy, zajmujący się produkcją na dużą skalę, trzymający na nogach gospodarkę kraju. Jednak, oni również widzą lichwę, jako „zysk”, jako dokuczliwego pasożyta, z którym da się żyć i nie atakują procederu lichwiarskiego; jak ludzie przeciętni, dla których pieniędzmi są banknoty przyniesione z wypłaty. Stąd, lichwiarstwo, nie napotykając sprzeciwu, może ciągnąć się przez stulecia. Co więcej, w systemie lichwiarskim dług nie może być nigdy spłacony, a to z prostej przyczyny. Nie istnieją, bowiem pieniądze, które mogłyby go pokryć. Kraj zadłużony może spłacać długi jedynie towarami, a to jest możliwe tylko wówczas, gdy eksportuje więcej aniżeli importuje. Jednak, mając zadłużenia wewnętrzne, kredytodawca posiada jeszcze większą ilość towarów niesprzedanych, które też chciałby eksportować. Jeżeli więc przyjmie od dłużnika spłatę towarami, to wówczas powiększa swój zapas towarów, które zalegają magazyny, co prowadzi do większego bezrobocia. Czyli, problem stworzony przez lichwiarski system pieniężny jest nie do rozwiązania. Ponadto, w systemie lichwiarskim wszelki dług musi opierać się na rosnącym oprocentowaniu; co pogarsza sytuację dłużnika. Stąd, kreując pieniądze kredytowe, lichwiarze kreują zadłużenia. Przeciętny zjadacz chleba nie ma żadnego wpływu na polepszenie sytuacji narodu zadłużonego. Wszelka kampania na rzecz „dociskania pasa” jest cynicznym oszustwem. Powiedzmy, naród polski może wyjść z długów jedynie wówczas, gdy bankierzy międzynarodowi zostaną zmuszeni i będą w stanie znaleźć sobie inną ofiarę która te długi wchłonie z nadwyżką. Tym samym, bankierzy międzynarodowi muszą dążyć do centralizacji władzy na świecie, aby nikt im nie podskakiwał. Całe szczęście, że tytani należą do świata mitologii. Bankierzy są również zwykłymi śmiertelnikami i popełniają błędy, gdyż nie zawsze są w stanie pojąć prawa obowiązujące w stworzonym przez siebie światku mamony. Stąd, mijają wieki, a amatorzy na władców świata nadal kąsają własny ogon i nie są w stanie wybić się ponad poziom naznaczony mieczem Bożej sprawiedliwości. Nie pomogły nawet wojny światowe i wstrząsające światem rewolucje. Samozwańczy kandydat na boga mógł, co najwyżej podmienić syfilis na inną chorobę „brzydką”: AIDS. To wszystko. Dlaczego oparty na lichwie system pieniężny zawodzi? Otóż, zysk lichwiarski wymaga, aby były spełnione określone warunki. Pieniądze nie rozmnażają się przez pączkowanie, jak drożdże. Powstają w wyniku pracy czyichś rąk, a to wymaga czasu, nieraz długiego okresu czasu. Stąd, ryzyko pożyczania jest duże i przekracza żywot człowieka. Przecież jest trudno przewidzieć, czy za lat kilkanaście nie pojawi się na ziemi Adolf przedsiębiorczy, który zamknie lichwiarzy w klatce i zamorzy głodem. Ponadto pieniądze pożyczone można odzyskać wówczas, gdy inwestycja kończy się pełnym sukcesem, co ma miejsce w znikomych przypadkach. Bowiem, dług samo rosnący, który centralizuje władzę w rękach małej grupy plutokratów, aby mógł istnieć i rozwijać się potrzebuje armii biurokratów, szpiegów i policji, którzy nie tylko nie są produktywni, ale niweczą wszelką inicjatywę. Lichwiarstwo nie tylko tworzy powszechne niezadowolenie, ale także zatruwa stosunki pomiędzy narodami, ustawiając je przeciwko sobie. Istotnie, skoro narzucony nam system zadłużeń jest pod każdym względem sprzeczny z prawem naturalnym, bankierzy międzynarodowi są zmuszeni do spania z otwartymi oczami. Ich bronią najlepszą, sprawdzoną przez wieki, jest deprawowanie narodów i rozwijanie w nich wierzeń mitologicznych. Reasumując, wymogi stawiane przez bank, aby procenty były wpłacane regularnie, bez ryzyka z jego strony, oraz że pożyczka może być wycofana w każdej chwili, są w praktyce nierealne. Lichwa zawsze będzie ociekać krwią i potem. Cykl życia lichwiarzy jest zawsze podobny. Zaczyna się od przedsiębiorców, którzy dla sprostania rosnącym potrzebom w kraju potrzebują pieniędzy. Bowiem w normalnie funkcjonującym narodzie zapotrzebowanie na pieniądze istnieje zawsze. Przecież, nie wszyscy żyją od wypłaty do wypłaty. Ktoś musi planować, inwestować, rozwijać przemysł i rolnictwo, rozwijać wsie i miasta. Ktoś musi dostarczać ludziom dóbr materialnych, niezbędnych dla ciała i duszy człowieka. Zdrowo rozwijający się naród musi mieć własną hierarchię społeczną. Stąd, zawsze istnieją w nim inwestorzy, którzy potrzebują pieniędzy, ponieważ każda inwestycja gospodarcza wymaga nakładów finansowych. Skąd, więc brać pieniądze? Małe kwoty można pożyczyć od sąsiada. Skąd jednak wziąć kwoty duże? W tej chwili, jedynie bank jest w stanie sprostać wymogom inwestycyjnym. Zatem, pieniądze dostarcza bankier, a każdy obywatel z osobna i cały naród stają się dłużnikiem banku; bez konieczności życia ponad stan. Jednak, poprzez manipulacje finansowe bankierzy tworzą długi dodatkowe, dzięki którym stają się właścicielami państw. Stają się właścicielami wszystkich pieniędzy w kraju i sami zaczynają je emitować. Daje to im tak wielką władzę, jakiej nikt inny nie miał w historii ludzkości. Wprawdzie lichwa i zadłużenie nie są czymś nowym, jednak w przeszłości miały charakter lokalny. Dzisiaj, są o zasięgu międzynarodowym. W ciągu ostatnich trzystu pięćdziesięciu lat, lichwiarze międzynarodowi zdołali podbić cały świat; czego nie udało się osiągnąć ani katolikom, ani muzułmanom ani hordom z Azji głębokiej. Co więcej, dobrobyt ogólny staje się niemożliwy, gdyż dobrobyt w jednym miejscu globu oznacza depresję gospodarczą w jego innym miejscu. Przemysł skrępowany lichwą może prosperować tylko wówczas, kiedy coraz to głębiej grzęźnie w długach, co nazywamy kredytami dodatkowymi. Władza bankierów nakłada embargo na produkcję. Decydują, co można wytwarzać i w jakich ilościach. Stąd, w kraju opanowanym przez wielki monopol nie da się produkować nawet zwyczajnych parówek, o ile to jest sprzeczne z interesami spekulantów międzynarodowych. Naród zadłużony przybliża swój koniec, gdyż jego struktura wali się pod własnym ciężarem. Ilość nadużyć i idiotyzmów prawnych mnoży się do tego stopnia, iż jest konieczne, aby rozbudowywać w nieskończoność aparat biurokratyczny i policyjny. Maleje wówczas siła nabywcza narodu, a ludzie cierpią niedostatek. Kraj, kiedyś prężny i rozwijający się, zamienia się w farmę zwierząt. Niestety, jak długo lichwiarz będzie posiadał prawo do kreowania pieniędzy, tak długo walka z lichwiarstwem będzie bezowocna. Przecież, Kościół rzymski walczy z lichwą od czasów Chrystusa Pana; ze skutkiem opłakanym. Zatem, kto pierwszy uwolni się od lichwiarskiego systemu pieniężnego, ten wprowadzi świat do nowej ery. Bowiem, historię świata piszą ludzie posiadający wiedzę i odwagę. Przejdźmy teraz do zagadnienia długu. Dług oznacza, że jesteśmy komuś winni pieniądze lub dobra materialne. Dla przeciętnego zjadacza chleba dług jest skutkiem życia ponad stan, jest wydawaniem więcej aniżeli się zarabia. Stąd, ludzie żyjący w długach są widziani, jako lekkomyślni, ekstrawaganccy, beztrosko zaspakajający swoje kaprysy. W istocie rzeczy, problem długu jest daleki od powszechnego o nim mniemania. Praktycznie, ogólna ilość pieniędzy w kraju jest długiem, płatnym w dobrach, jaki cały naród ma wobec tych, którzy te pieniądze posiadają, Kiedy naród cierpi na niedostatek, to wówczas dług nigdy nie może być spłacony. W takiej sytuacji, istniejący pieniądz bez wartości jest ignorowany i często dochodzi do wymiany towarowej (barter); bowiem, w wymianie usług i produktów ludzie mogą zrezygnować z korzystania z pieniędzy bezwartościowych. Jest to dowodem, że pieniądz nieuczciwy ma bardzo krótki okres życia. Dewaluujące długi wewnętrzne są długami krótkoterminowymi. Problem takiego zadłużenia „rozwiązuje” wymiana pieniędzy. Inaczej ma się sprawa z długami długoterminowymi, jakie przywódcy narodu zaciągają lekkomyślnie u obcych. Są to długi kredytowe, oparte na walucie fikcyjnej. Dług długoterminowy rośnie w postępie geometrycznym i praktycznie jest niespłacalny. Bowiem, tysiąc dolarów długu z czasem staje się dwoma tysiącami dolarów, a następnie, te dwa tysiące przeobrażają się w cztery tysiące, i tak w nieskończoność. Co gorsze, to nawet wówczas, gdy zaciągnięte kredyty nie są zużyte na cele nieproduktywne, jak wojny i rewolucje w trzecim świecie, czy też festyny pierwszomajowe, a idą na budowę hut i fabryk, to w ten sposób uzyskany majątek jest doraźny, gdyż z biegiem czasu fabryki idą na złom, a dług nadal istnieje. Czyli, bankierzy, którzy pożyczają to, czego nie posiadają tzn. tworząc nowe pieniądze, jako kredyty, bez wyrzeczeń ze swojej strony, odzierają ze skóry te narody, które dały się namówić na taki kontrakt. Cała ich praca codzienna idzie na konta lichwiarzy; bez cienia nadziei na polepszenie swojego bytu. Tak na marginesie, o ile ktoś wydaje swoje pieniądze zanim je zarobi, to w żadnym wypadku nie zwiększa swojej siły nabywczej. Po prostu, otrzymuje dobra nieco wcześniej. Teraz, proszę zwrócić uwagę, co dzieje się, gdy naród jest w stanie spłacić swoje pożyczki. Powiedzmy, jest zaciągnięty dług kredytowy na trzydzieści sześć miliardów dolarów. Załóżmy, iż podniesieni na duchu Lech, Wojciech, Tadeusz oraz Mieszko, ożywieni „odnową demokratyczną”, zawijają rękawy jeszcze wyżej, dociskają pasa jeszcze mocniej, pracują przez długie lata za darmo, aż wreszcie, minister Umsztajn jest w stanie wystawić bankierom międzynarodowym wielki czek na trzydzieści sześć miliardów dolarów i drugi, na lichwę owianą tajemnicą. Pomińmy jednak lichwę, którą zainkasował prywatny Międzynarodowy Fundusz Monetarny, czy też Rothschild Trust and Brothers. Skoncentrujmy się tylko na kwocie pożyczonej. Powiedzmy, że ów wielki czek ministra Umsztajna redukuje do zera konto oszczędnościowe narodu polskiego i spłaca dług w całości. Jednak, te trzydzieści sześć miliardów dolarów, które Polacy otrzymali w formie kredytów, jako zastępstwo pieniędzy legalnych, z chwilą ich spłacenia przestają istnieć. Wówczas, ogólna ilość pieniędzy w obiegu maleje gwałtownie, co powoduje spadek cen na rynku i wiele przedsiębiorstw prowadzi do bankructwa. W takiej sytuacji mówimy, że gospodarkę światową dotknęła depresja. Wniosek wypływa z tego oczywisty: nikomu z zewnątrz nie zależy w najmniejszym stopniu, aby naród polski wyszedł z tak lekkomyślnie zaciągniętych długów. Wręcz przeciwnie. Będą nam w tym przeszkadzać, wywołując tarcia wewnętrzne. Tutaj, sojuszników być nie może. Tu nie może być pomocy z zewnątrz w celu wyciągnięcia narodu polskiego z długów. Z definicji. Pragnę tutaj podkreślić, iż nie jest w moim zamiarze, aby kogokolwiek straszyć. Chodzi mi głównie o to, aby przywódcy narodu polskiego nie okłamywali siebie samych i nie marzyli o rzeczach, które nie istnieją gdyż to może pogorszyć naszą sytuację. O ironio, w kraju powstają organizacje, które pragną anulować długi (?). Jest to brawurowa próba wypowiedzenia wojny światu wielkiego biznesu. Hm, bez posiadania benzyny i amunicji, bez posiadania kawalerii, gdyż nawet koni i szabel już nie mamy? Inna sprawą, że umorzenie długów zaciągniętych przez rząd, czyli rezygnacja z egzekwowania spłaty kapitału, a zadowolenie się tylko procentami, nie usuwa zła, lecz zwalnia nieco nadejście upadku ostatecznego i powiększa rozmiar nieszczęścia. Podejrzewam, że grupki nawołujące do umorzenia długów mogą być inspirowane przez kręgi wielkiej finansjery. Dla walki pozornej, która i tak nie zmieni sytuacji. Proszę zwrócić uwagę, że jeżeli ogólne zadłużenie narodu rośnie, to oprocentowanie długu zawsze maleje. Tak musi być, gdyż lichwiarza nie interesują procenty, ale ogólna suma pieniędzy płacona przez naród zadłużony. U stadium końcowym, oprocentowanie może przestać istnieć. Kiedy lichwiarze zdobędą całkowita kontrolę nad państwem, mechanizm oprocentowania spełnił już swoją rolę i może być zaniechany. Stąd, stać bankiera na wielki gest „umorzenia długów”. Wie dobrze, iż jego celem było stać się posiadaczem państwa i to go w pełni zadawala. W tej chwili, naród polski stał się łatwym łupem dla rozrabiaczy wynajętych przez obcych, wspartych olbrzymią propagandą. Przecież, ugrupowania socjalistyczne zawsze będą powiązane z interbankierami. Po to zostały utworzone. Ponadto nieszczęście zawiera się w tym, że nasi „ustawodawcy” byli i są nadal przekupywani, w taki czy inny sposób, dla prywatnych korzyści ekonomicznych. Tak manipuluj prawem, aby służyło interesom plutokracji. Proszę zauważyć, kto zajmuje katedry wydziałów ekonomicznych na uniwersytetach? Wiadomo, „fachowcy” sięgający doświadczeniem do czasów Mojżesza. Ach, te pół sykla! Zazwyczaj, ważne osobistości rządowe otrzymują swoją dolę od procentów spłacanych przez naród i tym samym są kupieni przez bankiera. Współpraca ministrów socjaldemokratycznych z bankierami jest zapowiedzią nacjonalizacji wszystkiego. Istniejąca różnorodność ugrupowań politycznych i walka pomiędzy nimi odciąga uwagę działaczy politycznych od nabrzmiałych zagadnień finansowych. Fakt, iż gospodarką naszego kraju rządzą interbankierzy, powoduje, że ubywa nam mężów stanu, głosów władczych, a ich miejsce zajmują zdrajcy narodu, kłamcy, łapówkarze i lizusy. Już tyle razy byliśmy świadkami, jak nasi ministrowie „obejmowali stanowiska” i przyjmowali na siebie odpowiedzialność, a następnie popełniali „błędy i wypaczenia”, by w końcu iść w odstawkę, lub… przejąć inne ministerstwo. Jest to dowód najlepszy, że minister nie musi znać się na sprawach resortu, któremu przewodzi. Bowiem, reguły gry ustala, kto inny. Więzy rodzinne, najczęściej poprzez wżenienie się, członkostwo masońskie, działalność społeczna na rzecz „zalecanych” trendów, styl życia, to wszystko, co towarzyszy karierze zawodowej, jest w istocie rzeczy natury finansowej. Zanim nasz „bohater” osiągnie szczyt drabiny, jest urobiony jak kukiełka z plasteliny. Musi wyrzec się prawdomówności, być gotowym działać niesprawiedliwie, chcieć służyć celom bliżej mu nieznanym lub otwarcie złym. Głównie, niewolnik dobrowolny uzyskuje szybkie awanse i podwyżkę znaczną. Nieraz, w skrytości serca, pragnie wycofać się z tak brudnego interesu, jednak presja finansowa, za którą często stoi widmo żony atrakcyjnej lub kochanki, a nieraz jedno i drugie, zniewala go całkowicie. Staje się biernym narzędziem w rękach swoich mocodawców. Tu płaci cenę jego sumienie. Takie położenie ministra i dyrektora jest wyjątkowo uciążliwe. Przede wszystkim, rozwija korupcję i nadużycia wszelkie w najgorszym ich wydaniu. Niestety, kryzysowi gospodarczemu zawsze towarzyszy zanik patriotyzmu. W historii narodów, zawsze nędzy ludu towarzyszył zanik patriotyzmu. Grecy starożytni witali Rzymian, jako swoich wyzwolicieli. Następnie, ludy imperium rzymskiego witały barbarzyńców, jako wyzwolicieli. Rusini witali Rosjan, jako tych, którzy ulżą ich doli. Dalej, Rosjanie witali wojska hitlerowskie, jako swoich wyzwolicieli. W latach osiemdziesiątych tego stulecia, tak wielu rodaków w kraju żebrało listownie u protestanckich instytucji charytatywnych za granicą. Niektóre z tych listów były wręcz szokujące. Przebijał w nich zanik poczucia własnej godności do tego stopnia, że wielokrotnie byłem pytany o wiarygodność podanych tam informacji. Zastanawiałem się nieraz, czy Polak naprawdę oddaje walkowerem swoje prawo naturalne do suwerenności i niepodległości? Jak mogło dojść do tak głębokiego upodlenia? Wszystko wskazuje na to, że w Polsce obecnej Niemiec byłby witany, jako sojusznik, bez uczucia żalu. W przypadku konfrontacji, na placu boju pozostałby tylko prof. Maciej Giertych i jego zastępy. Czy Pan Bóg nas opuścił? – Nie. Nasza ziemia jest nadal urodzajna. Słońce nadal świeci nad naszym krajem. Nasz węgiel, siarka i miedź nadal zachowują swoje właściwości naturalne. Pomimo tego, przeciętny Polak został owładnięty niemocą, podszytą strachem, i często myśli o ucieczce za granicę. Co jest grane, panowie? Polakom w kraju nadal mydli się oczy wykrętnymi historyjkami, odsuwającymi moment wprowadzenia kuracji uzdrawiającej „na później”, bez dotykania sedna sprawy. Przecież, niezależnie od tego jak dochodowy i nowoczesny przemysł jest, gdy siedzi w zadłużeniu, to w pierwszym rzędzie owoce jego produkcji idą do kieszeni udziałowców. To kredytodawca jest rzeczywistym właścicielem przemysłu, a nie „naród”. O dziwo, socjaliści ubzdurali sobie, że to przedsiębiorca wyzyskuje robotnika. W rzeczywistości, obaj są wykańczani przez ,Dług”. Obraz kapitalisty, przedstawiany w socjalistycznych podręcznikach do ekonomii, zakrawa na farsę i trąci nieuctwem. Tego rodzaju ekonomia jest propagandą ideologiczną i nie ma nic wspólnego z wiedzą. Pogląd, że nędza mas jest wynikiem wyzysku właścicieli fabryk posiadał pozory prawdopodobieństwa i został przyjęty przez rzesze robotników. Stąd, ideologia socjalizmu mogła kuleć przez dziesiątki lat i nadal znajduje zwolenników. Socjalistyczni eksperci od ekonomii lubują się w opisywaniu poszczególnych składowych gospodarki kraju, mniej lub bardziej dokładnie, ale solidarnie pomijają jej cel. Zamiast atakować lichwę, zaatakowali zysk, który nie jest niczym występnym, gdyż każdy z nas pracuje nie tylko na chleb powszedni, ale i na dodatki do chleba, które w istocie rzeczy są zyskiem. Tym samym, dzięki teorii socjalizmu, lichwiarze poczuli się pewniejsi siebie. Nie mogę oprzeć się podejrzeniom, że „lud wybrany” miał nakazane z góry, przez rabinat, aby popierać i rozwijać sockomunizm To nacjonalizacja banków i przemysłu dała możliwości wyzysku przekraczające najśmielsze oczekiwania lichwiarzy. Wówczas, bank i państwo stanowią jedno. Od tej chwili, wszystko idzie dla „państwa”, a robotnicy muszą pracować w takich warunkach, na które nie zgodziliby się za żadne skarby, gdyby byli wolni. Nie pomoże tu zmiana metod rządzenia krajem, nie pomoże zmiana rządów, czy też zmiana teorii politycznych i systemów. Okresy „błędów i wypaczeń” będą następować po sobie w sposób nieubłagany. Bowiem, bez poprawnie postawionej diagnozy nie może być uzdrowienia. Romuald Gładkowski

WSI w “Rzeczpospolitej”? Współpracownikiem biznesowym Grzegorza Hajdarowicza, który ma przejąć większościowy pakiet udziałów spółki wydającej dziennik “Rzeczpospolita”, jest Kazimierz Mochol, były szef kontrwywiadu i zastępca szefa Wojskowych Służb Informacyjnych. Mochol jest prezesem zarządu giełdowej spółki KCI SA, w której przewodniczącym rady nadzorczej jest właśnie krakowski biznesmen Grzegorz Hajdarowicz, właściciel Gremi Media, spółki, która podpisała umowę kupna Mecom Poland Holdings SA. Do Mecomu należy 51,01 proc. udziałów spółki Presspublica, wydającej m.in. gazetę “Rzeczpospolita”. KCI, która realizuje “projekty nieruchomościowe”, jest “związana ściśle z Grupą Gremi”. Oficjalny życiorys Mochola jest dosyć enigmatyczny. W latach 1981- -1989 pełnił on “służbę” na “różnych stanowiskach w MON”. Następnie do 1993 r. pracował w MSW, by potem zostać dyrektorem biura “Centralnego Urzędu Administracji Państwowej”. W latach 1998-2001, kiedy był zastępcą szefa Wojskowych Służb Informacyjnych, widnieje informacja “służba w MON, Zastępca Dowódcy J.W. 3362 Warszawa”. Pod tym oznaczeniem kryła się centrala inspektoratu WSI przy al. Niepodległości 243 w Warszawie. Pełniąc tę funkcję, Mochol nadzorował aresztowanie Zbigniewa Farmusa, asystenta wiceministra obrony Romualda Szeremietiewa w rządzie Jerzego Buzka. Farmusa aresztowano w lipcu 2001 roku. Oskarżony o łapownictwo został uniewinniony przez sąd. – Pan pułkownik był zastępcą szefa WSI i rzeczywiście to właśnie on nadzorował postępowanie wymierzone w moją osobę. Kiedy zatrzymano Zbigniewa Farmusa, to wtedy ówczesny minister obrony pan Bronisław Komorowski wystąpił z wnioskiem do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego o awansowanie Kazimierza Mochola na stanowisko generała brygady Wojska Polskiego – mówił w wywiadzie dla “Naszego Dziennika” Szeremietiew kilka lat temu. Były wiceszef MON przyznał, że Mochol miał zostać, jak chciał tego ówczesny szef MON Komorowski, nowym szefem WSI. – Prezydent Kwaśniewski nie zgodził się na taką nominację. Z informacji, jakie uzyskałem od moich znajomych, wynika, że Kwaśniewski miał inne plany, co do tego, kto po zwycięstwie wyborczym SLD obejmie szefostwo WSI – powiedział. Po odejściu z WSI Mochol przeszedł do pracy w biznesie, pełniąc m.in. funkcję wiceprezesa spółek Energoinvest Sp. z o.o. oraz Poprad Sp. z o.o. Sprzedaż Mecomu spółce Gremi musi jeszcze zaakceptować Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Hajdarowicz planuje stworzenie “znaczącej” na polskim rynku grupy medialnej. Gremi jest właścicielem tygodnika “Przekrój” i miesięcznika “Sukces”. Natomiast Presspublica to wydawca m.in. dziennika “Rzeczpospolita”, gazety “Parkiet”, tygodnika “Uważam Rze” oraz portali internetowych. Zenon Baranowski

Czy Hajdarowicz dogoni Solorza? W ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin ogłoszono o sfinalizowaniu dwóch ważnych transakcji dotyczących przyszłości polskich mediów, a być może i czegoś więcej. Zygmunt Solorz-Żak za 18 miliardów złotych kupił 100 proc. akcji Polkomtela, otwierając sobie drogę do stworzenia największego w naszym kraju koncernu medialno-telekomunikacyjnego. Jeśli uda mu się wdrożyć na masową skalę technologię LTE, radykalnie przyspieszającą mobilny Internet, nie tylko zarobi kolejne miliardy, ale stanie się też najpotężniejszym graczem na rynku nowych mediów. Tych mediów, które już za kilka, a najdalej kilkanaście lat całkowicie zmarginalizują tradycyjną prasę. Z tą ostatnią związana jest druga transakcja. Grzegorz Hajdarowicz, który jest już właścicielem „Przekroju”, a przed półtora rokiem bezskutecznie próbował kupić tygodnik „Wprost”, teraz dopiął swego i stał się właścicielem 51 proc. udziałów w spółce Presspublica (wydawcy „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”). Zapłacił za nie 80 milionów złotych, co na tle wartości transakcji dokonanej przez Solorza jasno pokazuje, że Hajdarowicz jak na razie gra w zupełnie innej lidze. A jednak – sądząc po komentarzach, także w S24 – to właśnie ta transakcja budzi znacznie większe emocje. Powód jest prosty: idą wybory, a Hajdarowicz przejął właśnie kontrolę nad główną gazetą opozycyjną. Czy zmieni radykalnie jej orientację? Niektórzy, zapatrzeni w przykład „Przekroju”, uważają to za oczywiste. Jeśli jednak Hajdarowicz nie chce powtórki z biznesowej porażki, jaką było nadanie „Przekrojowi” lewicowo-liberalnego kierunku, powinien się dobrze zastanowić zanim przekształci „Rzepę” w „Gazetę Wyborczą”-bis, a ”Uważam Rze” w namiastkę „Polityki”. Po co ludzie mają kupować namiastki, skoro w każdym kiosku (i w sieci) dostaną oryginały? Rzecz w tym, że Hajdarowicz bardziej kupuje znane tytuły, niż związane z nim opcje ideowe. On również wierzy, że szybkimi krokami zbliża się epoka nowych mediów, w których liczyć się będą nie tylko dostawcy szybkiego Internetu (jak Solorz), ale i ci, którzy będą z jego pomocą dostarczać najwięcej informacji, kształtując gusta i sympatie (polityczne, ale nie tylko) milionów Polaków. Hajdarowicz najwyraźniej jest przekonany, że dobrze zakorzeniona na rynku marka „Rzeczpospolitej” pomoże mu – tak jak i „Przekrój” – przyciągnąć do siebie użytkowników tabletów i smartofonów, których będzie przybywało z każdym dniem. Czy ma rację, przekonamy się niebawem. Antoni Dudek

Jak znaleźć wyjście z sytuacji bez wyjścia Artykuł Andrzeja Boboli, ciekawy, acz nie pozbawiony kontrowersji – admin.

Znajomi często mnie krytykują mówiąc, że zbyt wiele czasu poświęcam na piętnowanie różnych nieprawidłowości, jakie zdarza mi spostrzec w Naszej Umęczonej Ojczyźnie i zamieszkujących ją współobywatelach. Jest to rzecz jasna wynik naturalnej skłonności drzemiącej w każdym z nas a polegającej na tym, że aspekty rzeczywistości nam przyjazne przyjmujemy za stan odniesienia, podczas gdy zdarzenia mniej przyjemne uważamy za dotkliwość losu, którą trzeba usunąć jak najszybciej jak to jest możliwe. Na przykład naturalne wypróżnienie przyjmujemy za sprawę oczywistą ale zaparcie czy biegunka budzi nasze aktywne zainteresowanie, które rozciąga się często też na osoby nam towarzyszące. Jeśli wiec narzekam, przykładowo, na niską wydajność pracy polskich pracowników, z którymi wszedłem w styczność, to czynię to, dlatego, że porównuję ich obsługę klienta z tą, z jaką się spotykam przy analogicznej transakcji w USA. Na przykład wizyta na poczcie, która znajduje się w domu, w którym mieszkam, odbiega znacznie od standardu amerykańskiego. Nie, dlatego, że poczta amerykańska jest lepiej czy wytworniej urządzona. Wręcz przeciwnie! Na ogół jest to lada posiadająca trzy a czasem mniej stanowisk obsługi. Pracowników nie dzieli od klientów elegancka szklana szyba z małym prześwitem u dołu. Nie mają oni też krzesełek, na których mogą siedzieć wygodnie, podczas gdy petent męczy się czekając w kolejce. Wręcz przeciwnie. W USA zakłada się, że pracownik musi być ruchomy i aktywny, jeśli ma szybko obsłużyć swoich petentów. Jest on, więc przez cały czas na nogach, z wyjątkiem przydzielonych okresów wypoczynku na zapleczu. Ten prosty sposób realizuje starą amerykańską zasadę “załatw sprawę i żegnaj” a pobyt na poczcie zajmuje znacznie mniej czasu, nawet przed świętami różnego rodzaju, niż wizyta w polskim UP w dzień normalny. Podobnie długo-czasowym doświadczeniem jest załatwianie czegokolwiek w innych urzędach polskich. Na przykład załatwienie dowodu osobistego, który w większości stanów jest też prawem jazdy, to jedna wizyta w stosownym wydziale komunikacji. Podczas tej wizyty zrobią zdjęcie, wypełni się formularz i dostanie poprzednie prawo jazdy/dowód osobisty z uciętym końcem, co uprawnia do używania go do czasu, gdy dostanie się nowy dokument. To następuje z grubsza po tygodniu, przy czym wizyta w celu jego odebrania nie jest konieczna. Nowe prawo jazdy przyjdzie pocztą. Podobna operacja dla polskiego dowodu osobistego trwa miesiąc i oczywiście trzeba się pojawić w urzędzie ponownie, aby podpisać uzyskanie dokumentu. To tylko przykłady wskazujące jak wiele jeszcze pozostaje do zrobienia w Naszej Umęczonej Ojczyźnie. No, ale nie o tym właściwie chciałem pisać. Ostatnie doniesienia w dzienniku telewizyjnym oraz gazetach mówią o zaostrzaniu się sytuacji w Grecji, która została praktycznie postawiona pod ścianę przez bankierską międzynarodówkę. Pieniądze albo życie! – ale wygląda na to, że żydowscy bankierzy mają ochotę na jedno i drugie. Dziennikarze polscy a także politycy bredzą oczywiście o konieczności solidarnego wsparcia Grecji finansowym zasiłkiem. Jest to nonsens gdyż Grekom to ani nie zaszkodzi ani nie pomoże. Cała pomoc przeleje się po prostu do kieszeni zainteresowanych niemieckich i francuskich wierzycieli. Osobiście radziłbym Grekom po prostu ogłosić niewypłacalność. Co najwyżej groziłoby im to tym, że nie będą mogli dalej kupować towarów za granicą na kredyt. Swego czasu taką decyzję podjął Hitler, czym zapewnił sobie doskonałą koniunkturę i pełne zatrudnienie obywateli przez parę następnych lat. Mało jednak, kto z moich tutejszych znajomych zdaje sobie sprawę, że Nasza Umęczona Ojczyzna znajduje się w nie mniejszym zagrożeniu finansowym niż Grecja czy inne kraje PIIGS. Polacy od dwudziestu ponad lat żyją poważnie ponad stan a cały interes kręci się wyłącznie dzięki temu, że rząd wyprzedaje kolejno wszystko, co tylko znajduje nabywców. Niestety nawet tak bogaty w różne zasoby kraj jak Polska ma ich tylko skończoną liczbę i właśnie dobiega końca ich asortyment. Spójrzmy na wykres przedstawiający produkt krajowy brutto (PKB) Polski w latach 1980-2010. Jest to praktycznie wykres najnowszej historii Polski. Jak widzimy, wykres PKB(t) zaczyna się pod koniec zapaści gierkowskiej, kiedy to, podobnie jak teraz, dla spłacenia długów wyprzedawano wszystko, co się dało sprzedać w owej dziesiątej potędze przemysłowej świata. Na to wszystko nałożyły się zamieszki wywołane przez powstającą “Solidarność” oraz wewnętrzna walka w o władze w PZPR. Stan wojenny nieco poprawił sytuację (wzrost w latach 1980-85) ale próba normalizacji gospodarczej została przerwana wprowadzeniem blokady ekonomicznej przez prez. Reagana. To zagwarantowało kolejny spadek PKB. Rozwój kraju rozpoczął się dopiero po ustaleniach okrągło-stołowych w 1990r. Luźniejsza polityka gospodarcza (plan Wilczka), wymiana waluty, prywatyzacja i wyprzedaż majątku narodowego zaowocowały przyjemnym wzrostem PKB od poziomu 200 mln uncji złota w r.1992, aż do poziomu 700 mln. uncji złota w r. 2002. Wzrost ów wynosił około 23% rocznie, co było wynikiem bardzo dobrym { (700-200)/200/(2002-1991)}. Niestety następne lata wykazały, że układ osiągnął już granice swoich możliwości, czego dowodziły “fluktuacje krytyczne” pomiędzy poziomem 600 mln a 700 mln uncji złota. Silnik polskiej gospodarki nie dał po prostu rady, aby uciągnąć cały ciężar pasożytnictwa IIIRP i od roku, 2007 czyli praktycznie od początku aktualnych rządów PO układ się gospodarczo zapada z szybkością około 19 % rocznie { (700-300)/700/(2010-2007)}. Tyle, jeśli chodzi o faktyczny stan naszej “zielonej wyspy”. Omawiam ten wykres szczegółowo, bowiem doświadczenie z obcowania z moimi Szanownymi Kolegami Blogerami nauczyło mnie, że nie umieją oni z reguły posługiwać się wykresami, ani też je interpretować. Być może mam do czynienia z humanistami (“Boże miej nas w swojej opiece! Dostaliśmy się w ręce humanistów” – Mandelsztam), albo są to skutki zredukowanego nauczania nauk ścisłych. Tak czy inaczej wykresy, a nie daj Boże jeszcze jakieś wzory, absolutnie nie przechodzą do świadomości moich czytelników czy rozmówców, dzięki czemu rządowi ekonomiści mogą im wcisnąć praktycznie wszystko. Spójrzmy teraz na drugą planszę, na której przedstawiony jest polski dług zagraniczny. Wynosi on około 250 mln uncji złota. Jeśli przyjmiemy, że jest on oprocentowany w wysokości 5% rocznie, to sama obsługa długu, bez spłat kapitalu, jest równoważna około 389 ton złota na rok. Tyle, więc wynosi kapitał, jaki wypływa z Polski rocznie zagranicę. Polska istotnie jest bogatym krajem, ale nawet najbogatszy kraj nie może długo utrzymać takiej straty kapitału. Zadłużenie zagraniczne stanowi obecnie około 83% PKB {=250/300}. Nie wiem ile wynosi obecny dług wewnętrzny, (czyli obligacje skarbowe wykupione przez inwestorów wewnątrz kraju). Jest on mniej groźny, gdyż dług wewnętrzny tylko redystrybuuje kapitał wewnątrz kraju, ale go nie wywozi. Przyjmując, że jest on z grubsza taki jak zadłużenie zagraniczne, otrzymamy wynik, że zadłużenie całkowite stanowi obecnie około 167% PKB, co jest wynikiem alarmującym, jeśli spojrzymy na obecny, zniżkowy trend zmian PKB. Jeśli chcemy sytuację naprawić, to pierwszym krokiem powinno być zwiększenie PKB, drugim zaś zahamowanie wzrostu i zmniejszenie długu zagranicznego. Zauważmy, że przy obecnym PKB jeden dzień pracy wnosi przeciętny wkład wynoszący około 1 176 471 uncji złota/dziennie. Polska ma, bowiem tylko 255 dni roboczych (365 – 60 świąt – 50 wolnych sobót). Jest to ewenement, jeśli porównamy z USA, gdzie mamy świąt państwowych tylko 10 (niektóre nieobchodzone we wszystkich stanach) i tyle samo wolnych sobót. Jeśli przesuniemy wszystkie święta wypadające w środku tygodnia na niedzielę (jak w USA) oraz zlikwidujemy wolne soboty (tak jak to było w czasie PRL-u i II RP), to zyskamy 110 dni roboczych o wartości 129 411 810 uncji złota. Ta suma stanowi około 43% obecnego PKB. Jej dodanie do obecnego stanu PKB powinno podnieść go o 24%, a więc odwrócić trend spadkowy. Jest to całkowicie racjonalne rozwiązanie gdyż zmierza w kierunku wzrostu dochodu państwa zamiast obecnego rozwiązania, które operuje podwyższaniem podatków i opłat. Takie rozwiązanie jest kontr-produktywne, gdyż zabiera pieniądze z rynku, co w efekcie spowalnia ekonomię kraju. Zauważmy, bowiem, że podatki z zasady idą na pokrycie kosztów szeroko rozumianych usług państwowych, a nie na rozruch produkcji i wytwarzania kapitału. Jest to tez zgodne z zaleceniami Najwyższego, który jak wiemy pracował sześć dni nad budową świata i siódmego, ostatniego dnia tygodnia, czyli w niedzielę, odpoczywał kontemplując wyniki swojej pracy. Radziłbym także uzupełnić tą modyfikację tygodnia roboczego przez dewaluacje PLN (póki jeszcze możemy to zrobić – po wejściu do sfery euro staracimy kontrolę nad swoją walutą) o około 100%. Obecnie cena złotej monety o wadze 1 uncji wynosi w NBP 4821.48 PLN/oz. Wystarczy podrożyć cenę złota do powiedzmy równej liczby 10 000 PLN/oz, aby uzyskać dewaluację o 107.41%. Obniży to ceny pracy w Polsce i ułatwi eksport towarów oraz rozbudowę zakładów przemysłowych w kraju. Zahamuje to też import towarów z zagranicy, który stanowi poważne źródło wycieku kapitału. Te dwa posunięcia mogą uratować Polskę od nadchodzącej katastrofy gospodarczej typu greckiego, ale nie są one jedynymi krokami, jakie bym zalecał. Część reform podałem już uprzednio i do nich kieruję Szanownych Czytelników: Zdaję sobie sprawę z tego, że kiedykolwiek ktoś prosi mnie o radę jak wydobyć się z niewygodnej sytuacji, to faktycznie ma on na myśli sposób, który by mu pozwolił kontynuować to, co robił do tej pory, ale usunął jakoś przykre tych czynów konsekwencje. Niestety, w przypadku Naszej Umęczonej Ojczyzny takie rozwiązanie nie jest dostępne, bowiem katastrofalna sytuacja, w jakiej się znajdujemy jest właśnie konsekwencją podążania drogą, jaką odpowiada elicie i większości społeczeństwa. Jeśli mamy wyjść z gospodarczej zapaści musimy zastosować lekarstwo, które z każdą dalszą chwilą zwłoki będzie gorzej smakowało. Andrzej Bobola

Andrzej Bobola jest pseudonimem literackim profesora fizyki chemicznej, który dla odpoczynku od nieco rozrzedzonej atmosfery fizyki teoretycznej oddaje się rozważaniom na tematy humanistyczne o aktualnym znaczeniu.

Za: Bobolowisko (June 30, 2011)

http://www.bibula.com/?p=40095

Libia: niespodziewany ratunek dla Kaddafiego Osaczony Muammar Kaddafi wezwał nowych ochotników do walki z rebeliantami, którzy próbują obalić trwające 42 lata rządy libijskiego przywódcy. Jak ustalił CNN, na apel Kaddafiego odpowiadają kobiety w każdym wieku. Kobiety z Trypolisu, bastionu libijskiego przywódcy, i jego okolic wyruszają na południe do ośrodka treningowego w Bani Walid, aby ćwiczyć posługiwanie się bronią. Nie jest to jednak dziwny widok w kraju, gdzie młode kobiety przechodzą szkolenie wojskowe już w szkołach. W sytuacji, kiedy minął już setny dzień prowadzonego przez NATO ostrzału z powietrza, a rebelianci nadal uparcie walczą o obalenie Kaddafiego, przywódca Libii łapie się wszelkich możliwych sposobów i ściąga do swych sił kogo tylko może, aby utrzymać się u władzy. W ośrodku szkoleniowym w Bani Walid, kobiety są szkolone po to, by „chronić Muammara i kraju” – powiedziała sierżant Faraj Ramadan, kobieta, która szkoli inne odpowiednio posługiwać się bronią. - One uczą się używać broni, składać ją i rozbierać na części i oczywiście strzelać – powiedziała sierżant w niedawnej rozmowie z CNN. – Te kobiety zostały już wyszkolone i zebrały doskonałe stopnie. Podczas ostatniej uroczystości zakończenia szkoleń w ośrodku, jedna z uczestniczek, 40-letnia Fatima Masoud powiedziała, że podobały jej się treningi. Jak wyjaśniła, każdego dnia wychodziła o godzinie 16 z pracy w fabryce tekstylnej, aby zdążyć na szkolenia. - Chciałam się szkolić i bronić mojego kraju, a teraz to ja szkolę kobiety w każdym wieku, by umiały korzystać z broni – powiedziała. Trudno ustalić, ile kobiet odpowiedziało na apel Kaddafiego i jak wiele z nich ukończyło już program szkoleniowy w Bani Walid. Ale faktem jest, że kobiety walczą w szeregach sił rządowych. Jedna z nich, prosząc o anonimowość, powiedziała, że przyszła na szkolenie prosto z pola walki. - Nie należy nie doceniać kobiet w Libii, niezależnie od tego, czy są starsze, czy młodsze – powiedziała. – Kobieta wciąż jest w stanie zrobić więcej, niż myślicie. Rząd Kaddafiego twierdzi, że od czasu, kiedy kilka miesięcy temu zaczęło się powstanie, rozdał cywilom ponad milion sztuk broni. CNN nie jest w stanie zweryfikować tego w sposób niezależny.

http://wiadomosci.onet.pl/

Czy polski (i w ogóle każdy euro demokratyczny) leming choć przez chwilę zastanowi się, jak to jest możliwe, że „dyktator” Kaddafi ma tak masowe poparcie w swym narodzie? Że nawet kobiety gotowe są bronić swego kraju i jego przywódcy? Co to za dyktator, który rozdaje społeczeństwu broń? Czy lemingowi wpadnie do głowy straszna myśl, że to właśnie kraje europejskie są dyktaturami, gdyż zakazują swym obywatelom posiadania broni, a sama myśl o jej rozdawaniu wpędziłaby je w histerię? Szkoły w Libii są zamknięte od ponad czterech miesięcy, a dzieci nie wychodzą na zewnątrz. Kto za to ponosi odpowiedzialność, zdaniem leminga? Kaddafi – czy żydo-euro-amerykańska, prawoczłowiekowa demokratura, która brutalną, militarną napaść na pokojowy kraj nazywa „ostrzałem z powietrza” i „wprowadzaniem demokracji”? Admin

Profesor Krystyna Pawłowicz – Riposta Myśl jest bronią Konstytucja chroni także ojca Tadeusza Rydzyka, Prof. Krystyna Pawłowicz Minister Radosław Sikorski nadużył instytucji noty dyplomatycznej do prywatnej, wewnętrznej walki z opozycją. Nota miała wywołać ze strony innego państwa działania "uciszające" o. Tadeusza Rydzyka. Miała sprowokować Benedykta XVI do "załatwienia problemu o. Rydzyka". Posunięcie polskiego resortu spraw zagranicznych świadczy także o braku szacunku i lekceważeniu Ojca Świętego, którego potraktowano jak chłopca do bicia czy chłopca na posyłki obecnych polskich władz w ich rozprawie z polską opozycją i aktywną grupą polskich katolików. Artykuł 54 Konstytucji RP zapewnia każdemu, nie wyłączając osób duchownych, w tym o. Tadeusza Rydzyka, "wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji". Z kolei art. 32 głosi, iż "wszyscy są wobec prawa równi", "mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne" oraz że "nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny". Obywatel Rzeczypospolitej o. Tadeusz Rydzyk, zaproszony do Brukseli na konferencję na temat odnawialnych źródeł energii, jako osoba, która z własnego doświadczenia zna problemy związane z rozwojem i utrudnieniami dotyczącymi geotermii w Polsce, nie wygłosił kazania w sprawach wiary, Kościoła i jego dogmatów, lecz referat o trudnościach w konkretnej sprawie, z jaką się boryka inicjatywa gospodarcza toruńskiej geotermii. Mówił o przeszkodach, jakie władze państwowe stawiają temu przedsięwzięciu. Przedstawiał konkretne dowody, pisma i tym podobne dokumenty, jak to się zwykle czyni na merytorycznych zebraniach.

Te metody są totalitarne Obywatel RP, także we "wspólnej Europie", która tego typu działania popiera, ma prawo do wolnego przedstawienia faktów, informacji i związanych z nimi poglądów własnych. Obywatel RP, korzystający z konstytucyjnej wolności słowa i równości, miał prawo wyrażenia swych odczuć i choćby ostrej w słowach, (ale przecież nie wulgarnej typu "dureń", "idiota", "dyplomatołek", "faszysta", "nekrofil" i wiele innych określeń będących w arsenale środowisk rządzących) oceny traktowania jego geotermalnych inicjatyw przez polską administrację, która jest częścią szeroko rozumianej administracji unijnej. Miał prawo na podstawie przedstawianych faktów ocenić sytuację z jego perspektywy, jako "skandal". Miał prawo stwierdzić, iż grupa organizatorów geotermii (działających zresztą głównie na użytek uczelni toruńskiej mającej obniżyć koszty jej utrzymania) "czuje się wykluczona". Miał prawo subiektywnie twierdzić, iż "jesteśmy dyskryminowani", za czym przemawiają przecież powszechnie znane działania władz wobec działań o. Tadeusza Rydzyka. Miał w końcu pełne konstytucyjne prawo określić całą sytuację słowami: "to jest totalitaryzm". Totalitaryzm, według słownika, to taki system organizacji państwa, który głęboko ingeruje we wszelkie obszary życia społecznego, gospodarczego, politycznego czy kulturalnego w celu zachowania nad nimi kontroli. To system wykluczeń i przeszkód, dyskryminacji i barier administracyjnych i politycznych. Czy więc obywatel Rzeczypospolitej na merytorycznej konferencji gospodarczej we "wspólnej Europie" nie może na określenie konkretnych szykan administracyjno-gospodarczych dotykających go w Polsce użyć sformułowania "to jest totalitaryzm"? Czy wypowiedzi o naruszeniach prawa w Polsce poza jej granicami "psują wizerunek" Polski czy raczej tych, którzy to prawo naruszają? To, dlaczego rząd polski nie składa not, nie protestuje na liczne skargi przeciwko Polsce kierowane przez obywateli polskich np. do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu? Dlaczego "państwo polskie nie reaguje" notami, gdy niektóre środowiska skarżą Polskę o naruszenia prawa unijnego do Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu? Wyroki przez te Trybunały wydawane przecież też "psują" wizerunek Polski, a władze nie ścigają adresatów skarg i nie insynuują im "narastającego poczucia bezkarności", nie szykanują za "szkodzenie interesom Polski".

Zła wola i manipulacje Przy okazji należy przypomnieć, że rzecznik MSZ w swych wystąpieniach publicznych nie powinien dezinformować opinii publicznej w Polsce, co do treści wystąpienia o. Tadeusza Rydzyka w Brukseli, który nie mówił, że "Polska jest krajem niecywilizowanym i totalitarnym". Mówił jedynie, że konkretna, opisywana przez niego sytuacja administracyjnych utrudnień ze strony władz "jest totalitaryzmem", jest - skoro znamy sens tego słowa - sytuacją eliminowania środkami administracyjno-policyjnymi z życia społecznego, gospodarczego czy kulturalnego. Nota MSZ do Państwa Watykańskiego jest tylko kolejnym dowodem tego zastraszającego totalitaryzmu. Nota zresztą wyrywała z kontekstu i przeinaczała sens wypowiedzi o. Tadeusza Rydzyka, zmieniając jej istotę w treści szczujące na ich autora i mające go ośmieszyć oraz poniżyć w oczach adresata noty - Ojca Świętego. Ojciec Tadeusz Rydzyk mówi też, iż "Polską nie rządzą Polacy, bo nie mają polskich serc, i nie o krew tu chodzi, tylko o to, że nie mają polskich serc". Jest to oczywista, zrozumiała przenośnia i tylko przy dużym natężeniu złej woli i po wyjęciu słów z kontekstu można wmawiać innym, iż jest to wypowiedź ksenofobiczna. Nota w prawie międzynarodowym jest efektem oficjalnego powiadomienia innego państwa o jakimś wydarzeniu czy fakcie, z którym prawo międzynarodowe wiąże określone skutki prawne. Na przykład nota o wystąpieniu z organizacji międzynarodowej, nota o utworzeniu jakiegoś państwa itp. W omawianym przypadku instytucja noty została nadużyta do prywatnej, wewnątrzpolskiej walki z opozycją. Szybka odpowiedź rzecznika Stolicy Apostolskiej przywróciła miarę rzeczy i ostudziła rozkręcane nastroje histerii. Rzecznik odpowiedział, iż wypowiedź o. Tadeusza Rydzyka w Brukseli na temat jego problemów z polskimi władzami w sprawach toruńskiej geotermii nie dotyczyła spraw Stolicy Apostolskiej ani polskiego Kościoła. Rzecz oczywista, ale czy trzeba było notami dyplomatycznymi w tej sprawie "psuć wizerunek Polski"?

Premier powinien przeprosić Nie bez znaczenia dla określenia, w jakim systemie żyjemy, jest też postępowanie premiera. Otóż, w jakim państwie premier rządu, nie mając żadnych podstaw prawnych, publicznie insynuuje prywatnej osobie lub instytucji, iż mają one "poczucie wszechmocy w Polsce" (skąd premier zna wewnętrzny stan jakiegoś obywatela), że mają one "poczucie narastającej bezkarności"? W jakim kraju premier publicznie określa - bez żadnych podstaw - iż czyjeś postępowanie to "typ działań i zachowania budzące zasadnicze wątpliwości"? W jakim kraju premier może publicznie, gołosłownie, nie mając podstaw, zarzucać obywatelowi swego państwa i przedsięwzięciom utworzonym z jego inicjatywy "postępowanie nie zawsze zgodne z regułami, zgodne z prawem"? Są to pomówienia mające poniżyć i odebrać wiarygodność pomawianemu. W zderzeniu z premierem nadużywającym swej władzy, przy braku realnych mechanizmów rozliczających władzę, obywatel Rzeczypospolitej, jakim jest np. o. Tadeusz Rydzyk, jest bezbronny. Może czuć się dodatkowo zagrożony słowami premiera, iż urzędnicy polscy "nie będą już więcej pobłażać naruszeniom prawa czy dobrych obyczajów", zwłaszcza, że, jak w "Procesie" Franza Kafki, oskarżający nie precyzują, jakie prawa naruszono oraz które i czyje "dobre obyczaje". Jeśli premier posiada wiedzę o przestępstwach środowisk związanych z o. Tadeuszem Rydzykiem, powinien powiadomić prokuraturę, jeśli takiej wiedzy nie ma, to za bezpodstawne pomówienia na poniedziałkowej konferencji prasowej w Gdańsku powinien przeprosić, czego oczywiście nie zrobi. Więc, w jakim kraju żyjemy i czy polska Konstytucja chroni też o. Tadeusza Rydzyka? Autorka jest prawnikiem, członkiem Trybunału Stanu, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego.

źródło: www.naszdziennik.pl

sosenkowski

Wolta czy targ? Czyli w co gra PSL Polskie Stronnictwo Ludowe walczy z SLD o antenę TVP Info. Przypadnie ona ludowcom, gdyż mogą oni liczyć na wsparcie koalicjantów z Platformy Obywatelskiej. Myliłby się jednak ten, kto uważa, że koalicja PO–PSL jest wieczna. Przeciwnie, Platforma wciąż poważnie rozważa współpracę z SLD. Niektórzy działacze chłopskiej partii nieśmiało zerkają w kierunku PiS. Czy to jedynie gra pozorów służąca umocnieniu własnych pozycji, czy faktyczny początek zmian na polskiej scenie politycznej? – PSL to partia władzy, chodzi im jedynie o stołki – mówi polityk Platformy Obywatelskiej, proszący o zachowanie anonimowości – Będą chcieli zostać w rządzie za wszelką cenę, nas zapewniają o lojalności, jednocześnie puszczają oko do PiS. Rzeczywiście w ostatnim czasie pojawiły się ze strony działaczy PSL ciepłe słowa względem PiS, a nawet krytyka niektórych ministrów. Wicepremier Waldemar Pawlak w wywiadzie dla jednego z tygodników skrytykował ministra Cezarego Grabarczyka. Stwierdził, że jego obecność w rządzie jest dla ludowców „pewnym problemem”. Wcześniej niektórzy politycy PSL nie wykluczali, że po wyborach parlamentarnych ich partia wejdzie w sojusz z Prawem i Sprawiedliwością. Eugeniusz Kłopotek ubolewał, że ostre słowa PiS-owców pod adresem PSL szkodzą przyszłej współpracy. Zdecydowanie bardziej sceptyczni wobec koalicji z ludowcami są przedstawiciele PiS. Zdaje się, że ich obawy są słuszne. PO i PSL ręka w rękę działają w mediach publicznych, wspólnie walczą o TVP Info. – Koalicja medialna z PO jest nam na rękę – mówi jeden z polityków PSL. – Z kim będziemy rządzić po wyborach, to zupełnie inna sprawa – dodaje. Jak udało nam się ustalić, PSL jest przygotowany na koalicję ze zwycięzcą październikowych wyborów, ktokolwiek nim będzie. O tym jednak za chwilę. Najpierw przyjrzyjmy się koalicji medialnej PO–PSL.

Telewizja na ludowo W mediach publicznych rządzi koalicja PO–SLD–PSL. Pod płaszczykiem zgody partie toczą ostry spór o władzę nad poszczególnymi antenami. Kilka tygodni temu PO głosowało wspólnie z PiS za odrzuceniem sprawozdania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Oczywiście ostatecznie sprawozdanie przyjmie prezydent, jednak działanie PO było wyraźnym sygnałem wobec pozostałych członków medialnej koalicji: uważajcie, niczego nie możecie być pewni. Między PSL i SLD toczy się ostry spór o władzę w TVP Info. Głównym kanałem informacyjnym ma pokierować Marek Kassa. Znany był z tego, że jako szef Dwójki w latach 90. stracił stanowisko za zbytnią promocję ludowców. Reporterzy programów informacyjnych musieli docierać na każdą, nawet najmniej istotną imprezę z udziałem działaczy PSL. Sam Kassa tłumaczył, że „Polskie Stronnictwo Ludowe nie jest mu ugrupowaniem wrogim”. Przez kolegów w TVP nazywany był komisarzem ludowym telewizji. W walce o TVP Info ludowcy mogą liczyć na poparcie PO. – Dobry wynik PSL jest też w naszym interesie – mówi jeden z działaczy PO. – Koalicja działa dobrze, zmiana partnera nie jest nam potrzebna – tłumaczy. Platforma wspierając ludowców może się jednak przeliczyć. Partia Waldemara Pawlaka to typowe ugrupowanie władzy, które zawsze dogada się z silniejszym. – Gdyby wygrało SLD, PSL znalazłby wytłumaczenie dla współpracy koalicyjnej – żartują politycy PO. Dobry wynik PSL jest, więc dla partii rządzącej cenny tylko pod warunkiem wygranej w wyborach. Jeśli zwycięży PiS, ludowcy nie będą mieli oporów, by podjąć współpracę z Jarosławem Kaczyńskim. Dla samego lidera PiS trudny do zaakceptowania byłby jednak sojusz z Waldemarem Pawlakiem. Ludowcy są na taki scenariusz gotowi.

Zgolone wąsy peeselowca Kilka miesięcy temu pisaliśmy o ewentualnej zmianie na fotelu prezesa PSL. Władzę miałoby przejąć młode pokolenie, którego reprezentantem jest marszałek województwa świętokrzyskiego Adam Jarubas. Trzydziestoparoletni, wyluzowany, popularny w regionie. Jak napisał jeden z lokalnych dziennikarzy, Jarubas „zgolił wąsy z twarzy peeselowca”. Jednocześnie jednak marszałek województwa partię trzyma żelazną ręką. Ze Świętokrzyskiego uczynił bastion ludowców, którzy osiągają tam znacznie lepsze wyniki niż w pozostałych częściach kraju. Jak ustaliliśmy, Jarubas zawarł z Pawlakiem porozumienie. Jest liderem bardzo mocnej świętokrzyskiej listy do Sejmu. Po wyborach, w razie koalicji z PO, może liczyć na stanowisko w rządzie lub prezydium Sejmu. W przypadku rozmów z PiS nieobciążony przeszłością i do bólu pragmatyczny Jarubas byłby lepszym partnerem niż kojarzony z „Nocną zmianą” i dobrymi kontaktami z Rosjanami Waldemar Pawlak. – Już teraz marszałek województwa świętokrzyskiego jest jednym z trzech najważniejszych ludzi w partii. W parlamencie jego rola jeszcze wzrośnie – mówi bliski współpracownik Jarubasa.

Partia chłopska już tylko z nazwy Sojusz z PiS jest realny z dwóch powodów. Dla największej dziś partii opozycyjnej to PSL byłby bardziej strawnym partnerem niż postkomuniści czy nastawione coraz bardziej wrogo PO. Dla ludowców byłby szansą na poprawę nadwątlonego wizerunku w elektoracie rolniczym. Największa partia chłopska poprzez współpracę z PO całkowicie odeszła od postulatów istotnych dla mieszkańców wsi. Widać to chociażby w staraniach o zwiększenie unijnych dopłat. Problemem jest też... brak chłopów. Przykładowo: na liście PSL w regionie świętokrzyskim nie ma ani jednego rolnika. Za to znaleźli się na niej marszałek województwa, wiceprezydenci miast, burmistrzowie, dyrektorzy szpitali. – To boli, że partią ludową jesteśmy jedynie z nazwy – mówi polityk PSL. – Stwierdzam to z bólem, ale w tej chwili to PiS jest bliżej rolników niż my. Trudno polemizować ze stwierdzeniem, że ludowcy są dziś typowym ugrupowaniem władzy, a ich siła opiera się jedynie na popularności lokalnych liderów startujących z ich list.

Koalicja z PiS mogłaby rozładować niezadowolenie chłopskiej części elektoratu ich partii. Pytanie tylko, czy sojusz PSL i PiS, choć realny, byłby dla Prawa i Sprawiedliwości opłacalny?

Ryzykowny układ Wydaje się, że Jarosław Kaczyński mówiąc, że jedynym możliwym scenariuszem dla jego partii jest współpraca z częścią PO, realnie ocenił pozostałych potencjalnych koalicjantów. Współpraca z częścią Platformy, choć trudna do przełknięcia, byłaby mimo wszystko łatwiejsza niż pakt z postkomunistami czy nawet z teoretycznie bliskim PSL. Ludowcy są ugrupowaniem, które bezwzględnie walczy o stanowiska. W stronnictwie silne są nastroje promoskiewskie. Swoją drogą to zastanawiające, że komentatorzy i socjologowie nie dostrzegli jak dotąd zjawiska „ludowego antypisu”, czyli małomiasteczkowej niechęci do Prawa i Sprawiedliwości. Bywa ona czasem jeszcze mocniejsza niż w przypadku „młodych, wykształconych, z dużych miast”. Przykład stanowi działacz społeczny z małej miejscowości (nazwisko do wiadomości redakcji), który miał kandydować do rady gminy z list PiS. Ze względu na swoją działalność miał szansę na dobry wynik, jednak ostatecznie zrezygnował ze startu. Powodem był ostracyzm sąsiadów i znajomych z jego środowiska. Nieprzypadkowo Jarubas mający opinię pragmatyka, polityk, który przez kilka lat rządził w województwie świętokrzyskim z Prawem i Sprawiedliwością, wpis na blogu na temat wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu zatytułował „Wścieklizna polityczna”. Nosicielem groźnej choroby miał być rzecz jasna Jarosław Kaczyński. Biorąc pod uwagę, że słowa te wygłosił polityk uważany za życzliwego PiS, w małżeństwie z ludowcami trudno spodziewać się wielkiej miłości. Raczej bardzo trudnych dni. Pragmatycy z PSL mogliby tworzyć rządową koalicję z PiS, jednocześnie w mediach nadal współpracować z PO. Przy nieprzychylnym prezydencie i niepewnym koalicjancie Prawo i Sprawiedliwość miałoby de facto związane ręce, w dodatku byłoby obciążane za wszelkie niepowodzenia. Wydaje się, więc, że jedynym rozwiązaniem korzystnym dla PiS pozostaje zdecydowane zwycięstwo w wyborach lub długi marsz w opozycji i powtórzenie „wariantu węgierskiego”.

Przemysław Harczuk

Rodzinny interes ministra Sawickiego Minister Rolnictwa i Rozwoju wsi Marek Sawicki objął patronatem honorowym I Międzynarodowy Kongres Grupy SCD Probiotics, który w lipcu odbędzie się w Warszawie. Patronem medialnym jest I Program Polskiego Radia, a jednym z głównych partnerów konferencji spółka Bio-World, w której władzach zasiada Katarzyna Sawicka, córka ministra rolnictwa. Nie jest to pierwsza konferencja pod patronatem honorowym ministra Sawickiego i publicznego radia oraz spółki córki Sawickiego – we wrześniu ubiegłego roku Bio-World było współorganizatorem konferencji w Licheniu pt. „Mikroorganizmy dla współczesnego rolnictwa”. To także niejedyne przedsięwzięcie, w jakie zaangażowani są bliscy Marka Sawickiego. Kilka tygodni temu minister rolnictwa wziął udział w uroczystym otwarciu prywatnego Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego z Rehabilitacją, który powstał dzięki potężnym dotacjom unijnym. Właścicielem obiektu jest spółka Sawimed, w której – według rejestrów www.ktokogo.pl – zasiadały żona ministra Sawickiego Wiesława i córka Katarzyna.

Szpital na peryferiach O spółce Sawimed „Gazeta Polska” pisała trzy lata temu. Wiesława Sawicka, wiceprezes prywatnej spółki Sawimed, we wrześniu 2008 r. w imieniu swojej firmy kupiła po atrakcyjnej cenie grunt w gminie Repki, gdzie w latach 1990–1996 wójtem był jej mąż Marek Sawicki, obecny minister rolnictwa. Grunt z budynkami na sprzedaż wystawiła gmina, a z jego pierwokupu zrezygnowała Agencja Nieruchomości Rolnych, nadzorowana przez ministra rolnictwa i rozwoju wsi. Grunt w drodze ustnego przetargu kupiła prywatna spółka, która sprzedała go innej firmie. „I może nie byłoby nic dziwnego w tej sprawie, gdyby nie to, że zarówno w pierwszej, jak i w drugiej firmie pracują ci sami ludzie, że kupującą grunt jest żona ministra rolnictwa i rozwoju wsi, cena zaś – wielokrotnie niższa od cen rynkowych” – pisała „GP”. Spółka, w której zasiadały żona i córka ministra Sawickiego, została powołana tuż przed zawarciem transakcji. Z aktu notarialnego wynika, że za 2,15 ha gruntu z budynkiem byłej szkoły, murowanym, krytym papą, dwukondygnacyjnym o powierzchni użytkowej 751,33 mkw., w średnim stanie technicznym, murowanym budynkiem byłego przedszkola o powierzchni użytkowej 132,75 mkw., murowanym garażem o powierzchni użytkowej 89,60 mkw. spółka Sawimed zapłaciła 150 tys. zł. Po zakupie przedstawiciele spółki wystąpili o dotacje unijne. Rozdział środków z Regionalnego Programu Operacyjnego, którego beneficjentem został Sawimed, nadzorował zarząd województwa mazowieckiego z Adamem Struzikiem (PSL) na czele. Tytuł złożonego przez Sawimed wniosku o dofinansowanie brzmiał: „Przebudowa, rozbudowa ze zmianą sposobu użytkowania istniejącego budynku szkoły z przeznaczeniem na Zakład Opiekuńczo-Leczniczy z częścią rehabilitacyjną wraz z wyposażeniem oraz infrastrukturą zewnętrzną w miejscowości Sawice-Wieś nr 19”.Co ciekawe – choć spółka ma status przedsiębiorstwa mikro (roczny obrót do 2 mln euro), a w konkursie brały udział przedsiębiorstwa małe (do 10 mln euro) i średnie (do 43 mln euro), to kwota, o jaką wnioskował Sawimed, wyniosła... aż 4,6 mln zł. Dotacja została przyznana i w kwietniu tego roku nastąpiło uroczyste otwarcie szpitala, w którym wzięli udział minister Marek Sawicki, minister – główny inspektor pracy Tadeusz Zając, przedstawiciele Urzędu Marszałkowskiego, Mazowieckiej Jednostki Wdrażania Programów Unijnych, Narodowego Funduszu Zdrowia, starostowie: sokołowski i węgrowski, wójt gminy Repki, dyrektorzy publicznych ZOZ-ów i szpitali z regionu. „Placówka dysponuje profesjonalnie wyposażonymi salami do ćwiczeń rehabilitacyjnych i nauki chodu, pracownią terapii zajęciowej, gabinetami psycho- i muzykoterapii. Pacjenci mają do dyspozycji nowoczesny blok rehabilitacji, m.in. z pracowniami hydroterapii, krioterapii i masażu leczniczego” – mówiła z okazji otwarcia zakładu lokalnemu tygodnikowi Wiesława Sawicka. Z obszernej relacji czytelnicy nie dowiedzieli się, że jest to żona ministra Sawickiego, a zakup nieruchomości wzbudził tak duże wątpliwości, że sprawą zajęło się Centralne Biuro Antykorupcyjne.

Honorowy patronat Minister Marek Sawicki wspiera również przedsięwzięcie swojej córki, która zajmuje się probiotykami. Probiotyki to wyselekcjonowane kultury bakteryjne, które początkowo były stosowane w dietetyce, a od kilku lat są wykorzystywane w rolnictwie. Preparaty probiotyczne robią błyskawiczną karierę i są szeroko stosowane w związku z zanieczyszczeniem środowiska naturalnego. Wpływają m.in. na detoksykację trucizn, łącznie z pestycydami, i poprawiają stan gleby. W Polsce jednym z potentatów handlujących preparatami probiotycznymi jest firma Bio-World, w której władzach zasiada córka ministra rolnictwa i rozwoju wsi Katarzyna Sawicka. Na stronie internetowej Bio-World znajduje się zaproszenie do sklepu internetowego: „Od 2009 roku BIO-WORLD sp. z o.o. jest generalnym dystrybutorem wszelkich wyrobów będących w ofercie ProBiotics Polska”. W sklepie wyszczególniony jest asortyment produktów, jakie można kupić w sprzedaży wysyłkowej, za pomocą, której rozprowadzana jest większość probiotyków. Gorącym zwolennikiem stosowania mikroorganizmów jest minister Marek Sawicki, który zachwala je przy każdej nadarzającej się okazji, podkreślając ich pozytywną rolę w produkcji rolnej. Nietrudno dostrzec, że minister rolnictwa i rozwoju wsi wspiera inicjatywy związane z probiotykami. W internecie można np. znaleźć informacje na temat ubiegłorocznej konferencji w Licheniu pod jego patronatem. Współorganizatorem konferencji była spółka Bio-World. „Konferencję otworzył minister rolnictwa Marek Sawicki, który w swoim wystąpieniu zwrócił uwagę na nowe zadania stawiane przed polskim rolnictwem przez Unię Europejską, tj. dbałość o ochronę środowiska naturalnego poprzez poprawę kultury ziemi i dobrostanu zwierząt oraz nowe technologie uprawy roślin ograniczające stosowanie chemii zastępujące ją mikroorganizmami, jako biostymulatorami wzrostu i rozwoju roślin. Podkreślił, że bioorganizmy stosowane w ochronie zwierząt doskonale sprzyjają ich życiu” – czytamy na stronie

http://www.wir.org.pl/aktualne/em.htm

Informację opatrzono zdjęciem ministra Sawickiego. Na konferencji w Licheniu nie skończyły się inicjatywy, którym patronował minister Marek Sawicki, a współorganizowała firma jego córki. Za kilka dni w warszawskim hotelu „Gromada” odbędzie się międzynarodowa konferencja pod auspicjami ministra rolnictwa i rozwoju wsi. Kongres jest organizowany z rozmachem – oprócz ministra, patronat medialny objął I Program Polskiego Radia, a wśród gości znaleźli się znani naukowcy propagujący probiotyki. Partnerem kongresu jest m.in. spółka Bio-Word, a Katarzyna Sawicka znalazła się w komitecie organizacyjnym kongresu. W rozmowie z „GP” córka ministra Sawickiego powiedziała, że nie ma konfliktu interesów. – Poza tym nie wiedziałam, kto obejmie honorowy patronat, a ja sama niewiele mam wspólnego z kongresem – dodała w rozmowie z nami Katarzyna Sawicka. Do chwili oddania tego numeru do drukarni minister Marek Sawicki nie odpowiedział na naszą prośbę o rozmowę. Dorota Kania

Poszukiwany, poszukiwana przez wiele lat Smysłowski mieszkał w Polsce, a nawet miał polską żonę. A ONI ZYJA WCIAZ W BOGACTWIE, PIJAC WINO JAK KIEDYS KREW, POTOMSTWO ICH DZISIAJ TAKZE WALCZY RAMIE W RAMIE W ODDZIALACH ZNIEWALAJACYCH POLAKOW W TAK ZWANYM EUROKOLCHOZIE

Rosyjscy sojusznicy Hitlera Czytając enuncjacje, niektórych przedstawicieli ruchu narodowego można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z oczywistą dychotomią: po jednej stronie zła, zdominowana przez Niemcy, Unia Europejska; po drugiej, słowiańska, przyjazna Polsce, odbudowująca swe najlepsze tradycje – Rosja. Matuszka Rossija... święta Ruś... ostoja Słowiańszczyzny... jedyna sojuszniczka Polski w walce ze zdemoralizowaną, masońską, libertyńską Unią Europejską! Pomijając fakt, na ile jest to obraz prawdziwy, można postawić jeszcze jedno pytanie: czy rzeczywiście Rosja zawsze była wrogiem Niemiec i czy w tym kontekście jest to najbardziej pożądany sojusznik Polski?

22 czerwca 1941 roku armia niemiecka, wraz z armiami państw sojuszniczych przekroczyła na całej długości zachodnią granicę Związku Sowieckiego. Wbrew wieloletnim mitom sowieckiej, a ostatnio rosyjskiej machiny propagandowej, nie był to jednak atak „podstępny” czy „niespodziewany”. Przeciwnie; zarówno doskonała sowiecka siatka szpiegowska, jak i wywiad Armii Krajowej sygnalizowały wielokrotnie koncentrację wojsk niemieckich na ogromną skalę. Nie jest też prawdą jakoby Związek Sowiecki nie był przygotowany do wojny. Państwo nieprzygotowane do wojny, nie rozlokowuje na swoich granicach 3 milionów żołnierzy! Co więcej trzon owych sił stanowiły regularne jednostki Armii Czerwonej, a nie podległe NKWD, jednostki wojsk pogranicznych. Śmiało można tu założyć, że po sowieckiej stronie granicy przygotowywano się do realizacji planu „anty”-Barbarossa. Niemcy jednak uderzyli pierwsi... Kolejnym mitem, niegdyś sowieckiej, a obecnie rosyjskiej propagandy, jest powszechny opór stawiany agresorowi i – niemal masowy – udział obywateli sowieckich w ruchu partyzanckim i to zaraz po przejściu frontu. Oczywiście były również przypadki heroicznego wręcz oporu jednostek sowieckich. Do legendy przeszła, na przykład obrona twierdzy Brześć. Tyle tylko, że Brześć broniony był przez jednostki... NKWD, a nie Armii Czerwonej! Konkretnie były to jednostki konwojowe NKWD zgromadzone nad granicą w celu konwojowania niemieckich jeńców wojennych wziętych do niewoli przez żołnierzy sowieckich. Przykrą, także dla współczesnych Rosjan, prawdą jest to, że na okupowanych przez Związek Sowiecki terenach II Rzeczypospolitej, w okupowanych państwach bałtyckich czy w Mołdawii, wkraczające wojska niemieckie (a w Mołdawii również rumuńskie) witano z sympatią, a często z euforią. Chlebem i solą! Dla ludzi żyjących w normalnych państwach, nawet dwa lata okupacji sowieckiej były koszmarem. Nic dziwnego, że w wielu miejscach niemal natychmiast zaczęły powstawać jednostki – wpierw policyjne, a z czasem wojskowe – pragnące walczyć u boku armii niemieckiej przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Kolejną „ciekawostką” jest fakt, że po wkroczeniu na tereny należące do Związku Sowieckiego przed 1939 rokiem sytuacja praktycznie się nie zmieniła! „Sowieccy” Białorusini, Ukraińcy, a w końcu i Rosjanie, witali wkraczający Wehrmacht jak wyzwolicieli... Co więcej na wieść o nadciągającej niemieckiej ofensywie doszło do regularnych powstań kozackich nad Terekiem i Kubaniem... Armia Czerwona znalazła się w sytuacji okupanta na terytorium własnego państwa! Jak łatwo można się domysleć, wśród żołnierzy sowieckich wziętych do niewoli, również nie brakowało takich, którzy nie tylko nie kochali swej „robotniczo – chłopskiej” ojczyzny, ale wręcz gotowi byli walczyć przeciwko niej z bronią w ręku. Na przeszkodzie stała niemiecka doktryna rasowa, każąca traktować Słowian jak podludzi. Nawet jednak w niemieckim sztabie generalnym, zdawano sobie sprawę, że kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy ochotników z terenów sowieckich to siła nie do pogardzenia. Problemem była jedynie sprawa dowodzenia potencjalnymi ochotnikami. Tu jednak los „uśmiechnął się” do Niemców zsyłając im generała Andrieja Andriejewicza Własowa. Własow nie był, bynajmniej głęboko zakonspirowanym monarchistą czy bodaj zwolennikiem Kiereńskiego. Był niedoszłym duchownym prawosławnym - ukończył 2 lata seminarium duchownego, a później kształcił się na agronoma, gdy został powołany do Armii Czerwonej. Poza kursami oficerskimi „Wystrzał”, (bo taki miał pseudonim) nie ukończył żadnej uczelni wojskowej. Własow karierę wojskową rozpoczął w Armii Czerwonej, do której został powołany w maju 1920 podczas wojny domowej w Rosji w latach 1917-1922. W regularnych walkach udziału nie brał, tłumił natomiast bunty chłopskie, a wojnę zakończył, jako dowódca kompanii.

Gen. Andriej Andriejewicz Własow Do WKP(b) wstąpił w 1930. W latach 1937-1938 jako członek trybunału wojskowego leningradzkiego, a potem kijowskiego okręgu wojskowego wydał kilkaset wyroków śmierci w sfabrykowanych procesach stalinowskich(!). Pracował również, jako „doradca” w sowieckiej misji wojskowej w Chinach. Andriej Własow, nie szukał bynajmniej możliwości przejścia na stronę niemiecką. W wyniku bezsensownych rozkazów dowództwa Armii Czerwonej w Moskwie, jego 2. Armia Uderzeniowa znalazła się w okrążeniu i została rozbita. Sam Własow po dwutygodniowej tułaczce poddał się Niemcom. Mimo, że wraz z kilkoma innymi wysokimi oficerami był on wykorzystywany przez Niemców w celach propagandowych, dopiero w 1944 roku, Himmler zezwolił mu na tworzenie samodzielnych oddziałów rosyjskich, które przyjęły nazwę; Rosyjska Armia Wyzwoleńcza (niem. Russische Befreiungsarmee, ros. Русская Освободительная Армия, ROA). Tak naprawdę, żołnierze z naszywkami ROA, na rękawach pojawili się na froncie już w 1943 roku. Niemieckie Oberkommado der Heeres (OKH), wydało, bowiem rozkaz, by wszyscy ochotnicy z dawnych terenów sowieckich nosili taki znak rozpoznawczy. Miało to stwarzać wrażenie masowości zjawiska. Obowiązkowo nosili je również hiwisi, byli jeńcy wojenni z Armii Czerwonej i sowieccy cywile w służbie armii niemieckiej wykonujący czynności pomocnicze. ROA po sformowaniu i wysłaniu na front, okazała się formacją nie tylko lojalną, ale bitną i zdyscyplinowaną. Obawy niemieckich dowódców, co do wartości bojowej Rosjan dość szybko zostały rozwiane. Co więcej, żołnierze ROA, był dodatkowo zmotywowani faktem, że po wzięciu do niewoli przez jednostki sowieckie nie mogli liczyć na jakiekolwiek odruchy litości. A co gorsza, nie mogła na nie liczyć, również mieszkająca na terenach kontrolowanych przez rząd sowiecki – rodzina, własowca. Bodaj najbardziej spektakularną operacją przeprowadzoną przez jednostki ROA, był najbardziej spektakularny wypadek niesubordynacji sił rosyjskich wobec niemieckiego sojusznika.

Lotnicy ROA Wbrew legendom, o „rozsądku” Czechów, pod koniec wojny wywołali oni powstanie w Pradze, mające na celu wypędzenie Niemców zanim do Pragi wkroczą oddziały sowieckie. Ponieważ zryw, w maju 1945 roku, był równie „świetnie” przygotowany jak powstanie warszawskie, wszystko wskazywało na to, że Niemcy – mimo krytycznej sytuacji na froncie – zdołają utopić praskie powstanie we krwi. Wtedy jednak Czesi wystosowali apel do generała Siergieja Kuźmicza Buniaczenki z ROA, by w imię „słowiańskiej solidarności” przybył prażanom z pomocą. Generał prośby wysłuchał i podążył z pomocą dla walczącej Pragi, ratując powstanie przed klęską. W walkach z niedawnym niemieckim sojusznikiem, poległo 300 żołnierzy i oficerów 1 Dywizji Piechoty (KONR), zaś „wdzięczni” Czesi zażądali... wycofania antysowieckich sił rosyjskich z Pragi!

Żołnierz RONA Inną formacją rosyjską walczącą u boku Niemiec była 29 Dywizja Grenadierów SS (1 rosyjska) (niem. Waffen-Grenadier Division der SS (russische Nr. 1). Dywizja ta często nazywana była Waffen – SS Division „RONA” (ros. Русская Освободительная Народная Армия, Rosyjska Ludowa Armia Wyzwoleńcza), a jej dowódcą był Bronisław Władysławowicz Kaminski, syn Polaka i Niemki, przez gen. Ericha von dem Bach – Zelewskiego opisywany tymi słowami: „był awanturnikiem politycznym, wygłaszał do swych ludzi mowy propagandowe o wielkiej faszystowskiej Rosji, której chciał być przywódcą - führerem. Kobiety i alkohol były treścią jego życia. Dowództwo wojskowe pozostawiał swym dowódcom pułków. Pojęcie własności było mu obce, żadnego narodu nie nienawidził tak, jak Polaków, których wspominał jedynie obelżywymi słowami. Nie chciał się przyłączyć do Własowa, przeciwnie, pragnął kiedyś przez swoje stosunki z Himmlerem wysadzić Własowa z siodła...". Faktem jest, że wszystkie oddziały Waffen – SS, uchodziły za wyjątkowo brutalne, ale „wyczyny” grenadierów z RONA, można określić tylko słowem: okrucieństwo. Masowe mordy, w tym na pacjentach szpitala, grabieże, gwałty zdawały się być treścią ich istnienia. Kaminski został zresztą aresztowany, osądzony i rozstrzelany przez samych Niemców. Bynajmniej jednak nie za zbrodnie wojenne, ale za niesubordynację, grabieże i unikanie walki. Wyrok utrzymano w tajemnicy przed jego żołnierzami, a samą dywizję rozformowano i włączono w skład ROA.

Gen. Helmuth von Pannwitz Kolejnym rosyjskim oddziałem walczącym u boku armii niemieckiej był XV Kozacki Korpus Kawalerii SS (niem. XV. Kosaken-Kavallerie-Korps, ros. 15-й Казачий кавалерийский корпус СС) , stworzony na bazie 1 Kozackiej Dywizji Kawalerii. Dowódcą korpusu był Górnoślązak, gen. Helmuth von Pannwitz. Pannwitz już w młodości zafascynowany był Kozakami i z rodzinnej Opolszczyzny często jeździł do Częstochowy, by przyglądać się musztrze paradnej Kozaków. W czasie powstań śląskich walczył we Freikorpsie, zaś w dwudziestoleciu międzywojennym, był rządcą w... dobrach radziwiłłowskich! Biegle mówił po polsku i w tym języku wydawał komendy swoim kozackim podwładnym. By podkreślić swoją więź z Kozactwem przeszedł na prawosławie! XV Korpus wykorzystywany był przede wszystkim na terenie Jugosławii do walki z komunistyczną partyzantką. Na tym tle doszło w Korpusie, nieomal, do buntu, gdyż Kozacy koniecznie chcieli być wysłani na front wschodni. Nastroje musiał łagodzić ściągnięty specjalnie w tym celu, sędziwy ataman Piotr Krasnow, który przekonał Kozaków, że z bolszewizmem można walczyć w różnych częściach Europy. Kozacy okazali się zresztą wyjątkowo udaną „inwestycją” i rzeczywiście w rejonie ich operowania aktywność titowskiej partyzantki gwałtownie słabła. Zgodnie z zawartym z Niemcami porozumieniem, Kozacy nie byli wykorzystywani do działań przeciwko „królewskiej” partyzantce czetników, gen. Drazy Mihajlovicia. Dochodziło natomiast do starć z, formalnym sojusznikiem, chorwackimi ustaszami. W przeciwieństwie do ROA czy RONA, większość żołnierzy XV Korpusu nigdy nie była obywatelami sowieckimi! Byli to przede wszystkim biali emigranci z Rosji, którzy do dawna już posiadali paszporty jugosłowiańskie, bułgarskie, francuskie, niemieckie, a nawet polskie. Co więcej, z tej właśnie przyczyny, nie chcieli oni walczyć pod rozkazami „bolszewika” Własowa. Już po wojnie, niemal cały korpus został – w myśl porozumień jałtańskich - wydany Sowietom.

Gen. Borys Alieksiejewcz Smysłowski – Holmston Jeszcze inną formacją wojskową walczącą po stronie Niemiec była 1 Rosyjska Armia Narodowa (niem. 1. Russische Nationalarmee, ros. 1-я Русская Национальная Армия), walcząca pod dowództwem gen. Borysa Alieksiejewicza Smysłowskiego – Holmstona. Podobnie jak Kozacy von Pannwitza, Smysłowski nie chciał walczyć pod dowództwem Własowa, ale nie miał oporów, by dowodzić ludźmi wywodzącymi się ze Związku Sowieckiego. Co ciekawe przez wiele lat Smysłowski mieszkał w Polsce, a nawet miał polską żonę. Był również prominentnym wolnomularzem Starożytnego i Pierwotnego Rytu Memphis-Misraim. Działał także w loży „Piramida Północy" w Warszawie, przewodniczył kapitule „Pelikan pod Jutrzenka Wschodzącą" w Warszawie i pełnił funkcję Wielkiego Egipskiego Konserwatora Obrządków Wielkiej Mistycznej Świątyni na Polskę. Prawdopodobnie w 1938 r. pomagał wywieźć z Polski archiwum polskich struktur obrządku M.M. do Suwerennego Sanktuarium Starożytnego i Pierwotnego Rytu Memphis-Misraim Francji do Lyonu. Już w czasie wojny nie wiedział, po której stronie „barykady” jest jego miejce, co zaowocowało: wyrokiem śmierci od AK i aresztem domowym nałożonym przez Niemców. Po uwolnieniu, Smysłowski sformował dywizję, która stopniowo rozrosła się do stanu armii, do walk partyzanckich przeciwko Armii Czerwonej. Formalnie pod rozkazy Smysłowskiego trafiły również, choć nigdy nie doszło do połączenia, Rosyjski Korpus Ochronny i formowana 3 dywizja Sił Zbrojnych Komitetu Wyzwolenia Narodów Rosji.

KONR obraduje w Pradze Polityczną strukturą rosyjską, działającą na terenie Niemiec był Komitet Wyzwolenia Narodów Rosji (ros. Комитет Освобождения Народов России, KONR). Na czele KONR stanęli gen. Andriej A. Własow, gen. Gieorgij N. Żylenkow, gen. Wasilij F. Małyszkin, gen. Fiodor I. Truchin, gen. Michaił A. Meandrow, płk Władimir I. Bojarski, płk Wiktor I. Malcew i płk Siergiej K. Buniaczenko. Celami ogólnymi KONR były: zrzucenie tyranii Józefa Stalina, wyzwolenie narodów Rosji spod władzy bolszewików i przywrócenie społeczeństwu tych praw, które wywalczono podczas rewolucji 1917 r.,(sic!) zakończenie działań wojennych i podpisanie honorowego pokoju z Niemcami, zaprowadzenie w Rosji nowego systemu politycznego bez bolszewików i wyzyskiwaczy. Pomimo słów poparcia i oficjalnego uznania KONR za rosyjską reprezentację polityczną zmierzającą do pokonania bolszewizmu, Niemcy nie śpieszyli się jednak spełnić swoich obietnic, co dodatkowo spotęgowało narastające napięcia wśród Rosjan. Z obiecanych początkowo dziesięciu dywizji gen. A. A. Własow dopiero 28 stycznia 1945 r. otrzymał jedynie dwie- występujące od tej chwili, jako Siły Zbrojne KONR, a nie ROA - słabo uzbrojone, dywizje piechoty i kilka mniejszych jednostek. W dodatku nie stanowiły one jednego związku operacyjnego. Opisane wyżej struktury to tylko, niektóre z formacji wojskowych i politycznych wspierających Niemcy w walce ze Związkiem Sowieckim. W wielu wypadkach nie były one „czysto” rosyjskie. Kozacy, uważali się za odrębną grupę etniczną i odmawiali wchodzenia do rosyjskich jednostek zbrojnych. Osobne formacje mieli Gruzini, Azerowie, Tatarzy czy Kałmucy. Wręcz wrogi stosunek do Rosjan mieli walczący u boku Niemiec, Bałtowie czy Ukraińcy z Galicji i Wołynia. Dla odmiany wielu Białorusinów czy Ukraińców z „sowieckich” republik walczyło w formacjach rosyjskich. Po wojnie, praktycznie wszyscy członkowie KONR, zostali przekazani stronie sowieckiej. Większość z nich, została powieszona w sierpniu 1946 roku. Własowa powieszono na strunie fortepianowej ( czyżby inspiracje niemieckie?), a następnie wbito hak w jego głowę. Można w tym miejscu zadać pytanie jak Niemcy chcieli po – zwycięskiej – wojnie pogodzić postulaty wszystkich swoich sojuszników? Wszak biali Rosjanie, żądali powrotu Rosji do granic z 1914 roku, Ukraińcy marzyli o Ukrainie „od Krakowa do Kaukazu”, Bałtowie o odbudowie niepodległych państw...Jedno jest w tym uderzające; w każdym wariancie przegraną byłaby, Polska! Los wschodnich sojuszników Niemiec po zakończonej wojnie był straszny. W ramach porozumień jałtańskich, Anglosasi zgodzili się wydać Sowietom (i wszystkim państwom z „rządami” utworzonymi pod sowieckimi auspicjami) żołnierzy walczących po stronie Niemiec, a będących ich obywatelami. Operacji nadano kryptonim „Keelhaul” (ang. przeciąganie pod kilem). Serwilizm Anglosasów wobec Stalina, okazał się być zresztą wyjątkowy. Nie tylko wydano wszystkich działaczy KONR, żołnierzy ROA czy RONA, ale również niebędących obywatelami sowieckimi, Kozaków z XV Korpusu Kawalerii SS, łącznie z gen. von Pannwitzem. Wiele kozackich kobiet, by uniknąć przekazania Sowietom, wybierało samobójczą śmierć. Stosunkowo przyzwoicie zachowali się w tej sytuacji Francuzi, którzy zachęcali wziętych do niewoli Rosjan, by wstępowali do francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Bodaj jedyną formacją, która uniknęła wydania Sowietom, była 1 Rosyjska Armia Narodowa, gen. Smysłowskiego, która pod sam koniec wojny przekroczyła granicę... Liechtensteinu(!),gdzie jej żołnierze uzyskali prawo azylu. I to mimo brutalnych nacisków ze strony Anglosasów i Rosjan. Sam Smysłowski, nie chcąc narażać gościnnego księstwa, wyjechał do Argentyny, by wrócić do Liechtensteinu dopiero w 1966 roku. Patrząc na Europę A.D. 2008, trudno oprzeć się wrażeniu, że wygląda ona tak jakby to Niemcywygrały wojnę, a w Moskwie rządził, któryś z ich najbliższych sojuszników. Niemiecko – rosyjskie partnerstwo strategiczne jest niemal ucieleśnieniem marzeń Własowa, Smysłowskiego czy Krasnowa. Słuchając zaś polityków malowniczej zbieraniny uchodzącej za „rząd” Tuska, można sobie zadać pytanie, o przyszłość Polski...Tym bardziej, ze wbrew opowieściom o bezpieczeństwie Polski w ramach NATO i Unii Europejskiej, jeden rzut oka na mapę, okazuje, że Polska – po staremu – leży między Rosją, a Niemcami! Bogdan Pliszka

Służby PRL w służbie USA W 1989 r. władze Stanów Zjednoczonych postanowiły przejąć kontrolę nad służbami wywiadowczymi państw bloku wschodniego. Faktyczne przejęcie udało się w całości jedynie w Polsce i na Węgrzech. Funkcjonariusze komunistycznego wywiadu Węgier i PRL, którzy do niedawna wiernie służyli Moskwie, bez problemu nawiązali kontakty z nowym sojusznikiem i oddali się na usługi nowego protektora. Na jesieni 1989 r. władze Stanów Zjednoczonych postanowiły przejąć kontrolę nad służbami wywiadowczymi państw bloku wschodniego. Wytypowano służby wywiadowcze trzech krajów satelickich: Węgier, Polski i Czechosłowacji. Z Czechami rozmów nie prowadzono, ponieważ szybko rozwiązali komunistyczne służby specjalne i zastosowali opcję zerową. Z Polakami przedstawiciele Stanów Zjednoczonych podjęli rozmowy wiosną 1990 r., z ramienia Departamentu I MSW miał je prowadzić m.in. Gromosław Czempiński, wówczas naczelnik Kontrwywiadu Zagranicznego (późniejszy szef UOP), Aleksander Makowski, naczelnik Wydziału XI (w przyszłości prezes Zarządu spółki Konsalnet SA) oraz Henryk Jasik (nominowany po rozwiązaniu SB na stanowisko dyrektora Zarządu Wywiadu UOP). Pierwsza tura rozmów odbywała się w jednym z hoteli w Lizbonie w Portugalii, druga już na terenie Polski w willi wywiadu w Magdalence pod Warszawą. Gorliwość w zawieraniu nowych sojuszy była podyktowana zwykłym strachem przed utratą pracy i profitów. Wywodzący się z PRL funkcjonariusze wywiadu dowiedzieli się, że zostaną zwolnieni, a ich miejsca zajmą nowi młodzi ludzie kończący właśnie szkołę wywiadu w Kiejkutach. Nowym sojusznikom wnieśli w „posagu” dotychczasowe, nabyte w relacjach z moskiewskimi partnerami, doświadczenie.

I Departament w UOP Po zmianie władzy 10 maja 1990 r. „nowa” służba specjalna przyjęła nazwę Urząd Ochrony Państwa. W rzeczywistości niewiele się zmieniło – ci, którzy byli w Służbie Bezpieczeństwa, niemal w całości przeszli do UOP. Także funkcjonariusze kontrwywiadu zagranicznego, którzy w SB zajmowali się zabezpieczeniem pracowników wywiadu i służb dyplomatycznych przed infiltracją wrogich służb zachodnich, rozbudowywaniem sieci agentury wśród własnych obywateli, prowokacjami i przeróżnymi grami operacyjnymi mającymi na celu skompromitowanie niewygodnych przedstawicieli aparatu partyjnego oraz dyplomatycznego. W strukturze Departamentu I MSW kontrwywiad zagraniczny funkcjonował, jako Wydział X, z jego działalnością wiążą się „niekonwencjonalne” i „pozastandardowe” metody pozyskiwania informacji i przesłuchań. Kontrwywiad zagraniczny odpowiedzialny był także za poszukiwanie ukrywających się zdrajców i dezerterów oraz za wymierzanie im „socjalistycznej sprawiedliwości”, jednakże konstytutywnym zadaniem tej komórki było rozpracowywanie służb specjalnych państw zachodnich i werbowanie ich funkcjonariuszy do współpracy. W końcu lat 80. szefem tej jednostki był Gromosław Czempiński. Ten sam, który w ubiegłym roku powiedział publicznie, że namawiał Pawła Piskorskiego i Andrzeja Olechowskiego do założenia Platformy Obywatelskiej. Partia powstała w 2001 r., a w jej szeregach znaleźli się byli funkcjonariusze służb specjalnych oraz osoby, które – według dokumentów IPN – zostały zarejestrowane, jako współpracownicy komunistycznych służb specjalnych.

„Imperium” w natarciu W okresie PRL najważniejszą placówką komunistycznego wywiadu był Nowy Jork. Udało nam się dotrzeć do instrukcji operacyjnej z 1985 r. dla oficera pod przykryciem o ps. „Maros” przed jego wyjazdem na placówkę do Nowego Jorku. Instrukcja operacyjna oficera wywiadu to dokument zawierający konkretne zadania operacyjne stawiane przez centralę, opis sytuacji wywiadowczej kraju, w którym przyszło funkcjonariuszowi wywiadu pracować, oraz, co istotne, charakterystyka i zadania przejmowanych na kontakt od poprzednika tajnych współpracowników (kontaktów operacyjnych i agentów) i spraw operacyjnych. Każdorazowo przed wyjazdem instrukcja była podpisywana przez oficera kierowanego na placówkę i archiwizowana w teczce rezydentury. W tym wypadku rezydentury „Imperium”, która operowała na terenie Nowego Jorku. Według tego dokumentu, rezydentura „Imperium” posiadała na stanie siedem kontaktów operacyjnych (tj. obywateli PRL świadomie współpracujących z wywiadem): „Ritmo”, „Jonhson”, „Palo”, „Bis”, „Kuszel”, „Suwaj” oraz „Tawio”, a także pięciu agentów (tj. obcokrajowców świadomie współpracujących z komunistycznym wywiadem): „Laliwa”, „Wera”, „Richmond”, „Makl” i „Jakubas”. W tym czasie oficerowie rezydentury prowadzili rozpracowania 23 obywateli amerykańskich pod kątem ich werbunku oraz systemowe rozpracowania trzech instytucji będących głównymi kierunkami zainteresowań wywiadowczych: „AGENDA” (sekretariat ONZ), „GNIAZDO” (Centralna Agencja Wywiadowcza) oraz „GĘŚ” (Federalne Biuro Śledcze – FBI). Cała agentura krajowa i zagraniczna będąca na kontakcie rezydentury „Imperium” była podporządkowana głównemu celowi, jaki stawiała centrala w Moskwie, tj. rozpracowywanie CIA, FBI i sekretariatu ONZ. Instrukcja dla rezydenta o ps. „Maros” w następujący sposób określiła zadania ogólne dla placówki wywiadu ulokowanej w sekretariacie ONZ:

„Prowadzenie rozpracowań obiektowych »AGENDY« (służby specjalne KK w Sekretariacie ONZ), »GNIAZDO« (CIA) oraz »GĘŚ« (FBI) – powyższe zadania realizować dostępnymi środkami (agenturalnymi, pół-oficjalnymi i oficjalnymi) rozpracowując działalność; strukturę i personel ASS. Podobnymi środkami rozpoznawać rezydentury CIA i ss RFN umiejscowione w ONZ. (…) Rezydent wyznaczy oficera odpowiedzialnego za okresowe informacje o aktualnym stanie rozpracowywania obiektów przede wszystkim »GĘŚ« i »GNIAZDO«. W chwili obecnej odpowiedzialnym za powyższe zagadnienie jest oficer »BLESS« ”. Według instrukcji, centrala Departamentu I MSW w Warszawie, tak oto definiowała zadania i charakteryzowała swojego współpracownika „Ritmo”:

„»RITMO« – usytuowany w Sekretariacie ONZ. Inteligentny, spostrzegawczy, posiadający umiejętność nawiązywania kontaktów i oceny ludzi. »R« winien być wykorzystany do opracowań osób zatrudnionych w Sekretariacie i agendach ONZ-towskich powiązanych z obcymi służbami specjalnymi. Poza bieżącym śledzeniem problematyki służb specjalnych na terenie ONZ i okresowym sporządzaniem notatek na te tematy, »R« winien przekazywać naprowadzania na osoby mogące zainteresować naszą służbę, również z krajów Trzeciego Świata, które można by wykorzystać przeciwko USA i innym KK zachodnim. »R« posiada najlepsze możliwości prowadzenia rozpracowania obiektowego »AGENDY« i głównie na tym odcinku winien być wykorzystywany. Kontaktowany przez rezydenta”. Inne przykładowe charakterystyki aparatu pomocniczego wywiadu, zawarte w instrukcji dla rezydenta „Marosa”, przedstawiają się następująco:

„»KUSZEL« – pracownik placówki na kontakcie of. »WATFORD«. Chętny do współpracy. Stawiane mu zadania przez prowadzącego go oficera są zbyt niskie, »K« posiada naturalne możliwości kontaktów z polskimi personelem spółek, gdzie sytuacja kadrowa budzi szereg wątpliwości ze względu na częste odmowy powrotu do kraju. »K« może wyprzedzająco informować o podejmowanych decyzjach ew. dezercji, jeśli otrzyma takie zadanie”.

„»SUWAJ« – pracownik »GAL« w Nowym Jorku prowadzony przez of. »MIWA«. »S« spełnia zadania charakteru kontrwywiadowczego w spółkach oraz sygnalizuje o nadawanych przesyłkach do kraju przez wrogie nam organizacje z terenu USA. (…) W odczuciu Centrali »S« winien być aktywnie wykorzystywany, szczególnie na odcinku spółek, gdzie sytuacja jest zła”. Według zachowanej dokumentacji, jednym z podstawowych zadań krajowej agentury ulokowanej w placówkach dyplomatycznych i firmach polonijnych było szpiegowanie własnych obywateli oraz donoszenie na tych, którzy chcieli pozostać na stałe na obczyźnie. Nie mniej ważnym zadaniem, przed jakim stała rezydentura „Imperium”, było ciągłe prowadzenie rozpracowania na tzw. głównych zdrajców i dezerterów przebywających w USA – rezydentura miała dążyć wszelkimi środkami do ustalenia miejsc ich pobytu i aktualnego statusu. Oficerowie rezydentury „Imperium” w Nowym Jorku aktywnie pracowali nad pozyskiwaniem do współpracy z wywiadem funkcjonariuszy amerykańskich służb specjalnych. Przede wszystkim pracowników i współpracowników CIA oraz FBI. Przykładowo w ramach rozpracowania operacyjnego o kryptonimie „Bambo” kontrwywiad zagraniczny Departamentu I MSW dążył do zwerbowania do współpracy funkcjonariusza lokalnej placówki FBI Carla Hendersona. Z kolei pod kryptonimem „Komandor” rozpracowywano emerytowanego pracownika CIA, o którym wiedziano, iż posiada daleką rodzinę w Polsce i w przeszłości z pozytywnym skutkiem werbował obywateli PRL do współpracy z agencją. W sprawie „Neto” rozpracowywano urzędnika władz miejskich Nowego Jorku, który jednocześnie był doradcą ekonomicznym i politycznym oraz miał szerokie kontakty w administracji rządowej USA. Rozpracowanie operacyjne pod kryptonimem „Kirył” miało na celu zwerbowanie do współpracy właściciela biura podróży i pracownika linii lotniczych Eastern Lines. Figurant, który według ustaleń posiadł liczne kontakty z pracownikami FBI i w rozmowach zadeklarował gotowość do udzielania pomocy służbie wywiadu. Przyjął nawet przed formalnym werbunkiem do realizacji konkretne zadania. Jak widać z podanych przykładów, kontrwywiad zagraniczny Departamentu I MSW dostarczał finalnie Moskwie (via Warszawa) wszelkie informacje zdobyte różnymi metodami o działalności CIA i FBI, nie stroniąc od brutalnych metod werbunku pracowników i funkcjonariuszy tych agencji.

Cenny współpracownik „Ritmo” Jak wynika z akt Instytutu Pamięci Narodowej, w kategorii tajnego współpracownika – kontaktu operacyjnego pod pseudonimem „Ritmo” został zarejestrowany Sławomir Cytrycki. Z dokumentów wynika, że głównym zadaniem „Ritmo” oprócz rozpracowywania polskich pracowników sekretariatu ONZ było rozpoznawanie amerykańskich służb. Zresztą rozpracowywanie sekretariatu ONZ i działających na terenie biura służb specjalnych państw zachodnich było jednym z priorytetowych zadań rezydentury „Imperium”. Całość akcji rozpracowania centrala powierzyła źródłom usytuowanych w tej organizacji, czyli oficerowi o ps. „Bless” i właśnie KO „Ritmo”. W dokumencie urzędowym „Raport z pozyskania k.o. pseudonim »Ritmo«„ z 1 grudnia 1982 r. (w Polsce obowiązywał nadal stan wojenny) sporządzonym dla naczelnika Wydziału X Departamentu I SB MSW przez mjr. M. Wrońskiego (akta oznaczone sygnaturą IPN BU 0197_9), w części I pt. „Dane o figurancie i jego kontaktach z SB”, możemy przeczytać:

„Jako wyróżniający się wynikami i zdolnościami uczeń »RITMO« po maturze został skierowany na studnia ekonomiczne do Leningradu, w trakcie których był aktywnym działaczem SZSP. Po ukończeniu studiów [tj. 1974 r.] (…). Wykorzystywany był do operacyjnego zabezpieczenia międzynarodowego ruchu akademickiego i działalności naszych organizacji studenckich i młodzieżowych na forum międzynarodowym (…). Z tych też względów w 1977 r. »RITMO« w wieku 26 lat, z rekomendacji Dep. III MSW, został skierowany do pracy w Departamencie Współpracy z Zagranicą MNSzWiT na stanowisko wicedyrektora”. Z kolei w charakterystyce współpracownika możemy znaleźć takie oto superlatywy:

„Za okres kontaktów z Dep. III MSW k.o. posiada znakomite opinie. Charakteryzowany jest, jako osoba o dużej i rzetelnej wiedzy, bardzo inteligenta, znakomicie zorientowana w problematyce społeczno-politycznej i międzynarodowej, o dużej kulturze osobistej, a zarazem bezpośrednia i wzbudzająca sympatię otoczenia. W charakterystykach podkreśla się również, że jest bardzo obowiązkowy, sumienny, lojalny i odpowiedzialny. (…) Reasumując, w mojej ocenie k.o. »RITMO« jest osobą wyjątkowo predysponowaną do pracy wywiadowczej. Biorąc zaś pod uwagę jego już spore doświadczenie operacyjne winien być dla nas bardzo cenną jednostką. Śmiało można powiedzieć, iż należy i trzeba wymagać od niego takich efektów i jakości pracy jak od oficera kadrowego”. W dalszej części „Raportu z pozyskania do współpracy” mjr Wroński tak opisywał sytuację operacyjną „Ritmo”: „»RITMO« w ubiegłym roku [tj. w 1981 r.] typowany był na wyjazd w charakterze eksperta ds. koordynacji działalności organizacji systemu ONZ w dziedzinie nauki i techniki w Centrum Nauki i Techniki dla Rozwoju ONZ. Będąc w czerwcu br. [tj. 1982 r.] w Nowym Jorku ambasador WYZNER zaproponował »RITMO« stanowisko swojego sekretarza. Propozycja była dla »R« zaskoczeniem, ponieważ nigdy nie utrzymywał bliższych stosunków z tow. WYZNEREM. Znali się jedynie z kontaktów służbowych. Początkowo z racji posiadania przyrodniego brata w USA »RITMO« nie otrzymał naszej zgody na wyjazd. Dzięki jednak znakomitym opiniom i zaangażowaniu się w sprawę tow. WYZNERA i ministra WIEJACZA został ostatecznie zakwalifikowany na to stanowisko”. W IPN znajdują się dokumenty wywiadu ze szczegółową informacją o podpisanych przez Sławomira Cytryckiego papierach:

„Na ostatnim spotkaniu k.o. podpisał nazwiskiem i pseudonimem instrukcję wyjazdową, stanowiącą jednocześnie zobowiązanie do współpracy z wywiadem PRL. Na podkreślenie zasługuje fakt, że k.o. wyraził zgodę na pełną agenturalną współpracę bez jakichkolwiek zastrzeżeń czy oporów, świadomie przyjmując na siebie wszystkie wynikające z tego obowiązki. (…)”. Po przyjeździe do Nowego Jorku w 1982 r. „Ritmo” został przejęty przez oficerów rezydentury wywiadu o kryptonimie „Imperium”. Na początku jego pobytu w USA oficerem prowadzącym był funkcjonariusz kryjący się pod pseudonimem „Rodan”, a kolejnym „Maros”. Sławomir Cytrycki obecnie pracuje, jako dyrektor generalny NBP, a w rządzie Marka Belki (2004–2005) sprawował funkcję szefa Kancelarii oraz ministra bez teki. Cytrycki to bardzo ważna, jeśli nie najważniejsza postać w obecnym otoczeniu Belki. Co istotne, Cytrycki przed objęciem teki w rządzie Belki, w latach 2003–2004 pełnił funkcję szefa Specjalnej Misji Dyplomatycznej w Waszyngtonie w randze ambasadora pełnomocnego. Biorąc pod uwagę jego karierę w czasach PRL, rodzi się pytanie: jak to się stało, że państwo amerykańskie zaakceptowało Sławomira Cytryckiego przed jego wyjazdem na placówkę w charakterze ambasadora pełnomocnego? Jak na razie pytanie to pozostaje retoryczne. Maria Argus

Dziwne przypadki Radosława Sikorskiego Radosław Sikorski jako pierwszy minister III RP wystosował notę do Stolicy Apostolskiej w sprawie polskiego duchownego – ojca Tadeusza Rydzyka. Jednocześnie, będąc szefem dyplomacji rządu Donalda Tuska, przez szereg miesięcy nie reagował na niszczenie wraku tupolewa na smoleńskim lotnisku, zabranie przez Rosjan czarnych skrzynek czy też kampanię oczerniania polskich pilotów, w tym gen. Andrzeja Błasika. Tolerował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych osoby oskarżane o kłamstwo lustracyjne, a także fakt, że Tomasz Turowski odpowiadał za organizację wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Radosław Sikorski zawsze przywiązywał znaczenie do tworzenia swojego wizerunku, chociaż nie zawsze był on zgodny z rzeczywistością. Aleksander Szczygło, który pracował z nim w Ministerstwie Obrony Narodowej, stwierdził: “On jest innym człowiekiem w przekazie medialnym, a innym, na co dzień. W swojej książce napisał, że to on, a nie ja, kazał pozdejmować z holu MON-u portrety komunistycznych ministrów obrony. Zapytajcie szeregowych pracowników ministerstwa, z czyjego polecenia zdejmowali portrety”.

Birbant z Oksfordu Życie Sikorskiego potoczyłoby się inaczej, gdyby nie wyjazd w połowie 1981 r. na kurs języka angielskiego do Anglii. Dopisało mu szczęście, tygodnik “Polityka” pisał, że otrzymał turystyczny paszport, liceum ukończył rok wcześniej i nie upominało się o niego wojsko. W październiku 1981 r., po informacjach, że Służba Bezpieczeństwa interesuje się jego kolegami, wystąpił o azyl polityczny. We wniosku pisał o działalności konspiracyjnej, represjach, wyrzuconych z wojska stryjach, którzy byli oficerami Ludowego Wojska Polskiego (stryj Edward był oficerem politycznym, skazanym na trzy lata za pobicie sowieckiego generała, a stryj Klemens został wyrzucony z wojska w 1968 r., bo nie chciał wstąpić do partii). Sikorski rozpoczął studia na Oksfordzie, wstąpił do Bullingdon Club. Wiódł życie towarzyskie, wręcz hulaszcze. Wiosną 2010 r. stacja Channel 4 wyemitowała reportaż o młodości lidera brytyjskich konserwatystów Davida Camerona. Informacje te powtórzyła polska prasa. Bullingdon Club kojarzy się na Wyspach już wyłącznie z pijackimi ucztami i demolowaniem restauracji. Obecnie członkowie Bullingdon Club wstydzą się i tuszują burzliwą przeszłość, wszyscy odmówili wystąpienia w brytyjskim filmie, wyjątkiem był tylko Sikorski. Niewątpliwie zaskakuje fakt, że Sikorski przez lata ukrywał te młodzieńcze wyskoki, starał się wytworzyć w Polsce obraz młodzieńca, który ciężko pracował i walczył z komunizmem nawet w najdalszych zakątkach świata. Zaskakuje również to, że tak dokładnie opowiedział o luzackim stylu dopiero po blisko 30 latach, i to w Anglii. W czasie pobytu w Anglii był obserwowany i rozpracowywany przez służby PRL. 21 stycznia 1983 r. został zarejestrowany przez wydział II Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Bydgoszczy pod nr., 21200 jako “osoba do obiektu” do sprawy “Bristol” nr ewid. 9219. Sprawę przerejestrowano na Kwestionariusz Ewidencyjny krypt. “Bastard” – “podejrzany o kontakt ze służbami specjalnymi państw NATO”. Sprawę zdjęto z ewidencji 15 stycznia 1990 roku. Sikorskim zajmował się funkcjonariusz o pseudonimie “Brig”, ten sam, który “opiekował się” w Londynie Bogusławem Wołoszańskim. Rezydentura polskiego wywiadu w Londynie uważała, że Sikorski “najprawdopodobniej jest powiązany z brytyjskimi służbami specjalnymi, żyje ponad stan, szuka kontaktów i dużo podróżuje, a nie wiadomo, skąd ma pieniądze”.

Od Afganistanu, przez Afrykę, do Polski W okresie studiów rozpoczął współpracę z prasą polonijną i angielską. Jego wywiad z pisarzem Grahamem Greene´em przedrukował w Polsce “Tygodnik Powszechny”. W 1986 r. wyjechał do Afganistanu, jako korespondent wojenny “The Spectator”. Był jednym z kilku Polaków, którzy w czasie wojny z Sowietami przebywali w Afganistanie. Sympatyzował z mudżahedinami, z pobytu napisał “Prochy świętych”. W 1988 r. zdobył nagrodę World Press Photo za zdjęcie martwej Afganki z dziećmi. Uzyskał obywatelstwo brytyjskie. Był też korespondentem w Afryce. Tam najprawdopodobniej zetknął się z późniejszym szefem Wojskowych Służb Informacyjnych Bolesławem Izydorczykiem. Wspominał o tym Janusz Onyszkiewicz w liście do Sikorskiego z marca 1993 r.: “Pan generał Izydorczyk, który na Pana temat powiedział jedynie, że przychodząc do resortu nie był Pan dla niego osobą całkiem nieznaną, gdyż spotkał się z Panem w Namibii”. Na początku lat 90. drogi Sikorskiego i Izydorczyka skrzyżowały się w polskim MON. Na przełomie lat 80. i 90. Sikorski wrócił do Polski, w środowiskach antykomunistycznych stał się swoistą gwiazdą. Był bywalcem Salonu 101 Małgorzaty Bocheńskiej, żony Jana Parysa. Jednocześnie był przedstawicielem koncernu News Corporation Ruperta Murdocha, próbował uruchomić w Polsce jego stację. Zajął się remontem ruin dworu w Chobielinie, ożenił się z amerykańską dziennikarką Anne Applebaum. Jednak cały czas w Polsce żywa była jego “afgańska legenda”. Sikorski był postrzegany, jako emigrant polityczny stanu wojennego, który aktywnie sprzeciwiał się komunizmowi w Afganistanie. To chyba m.in. dzięki temu wizerunkowi został wiceministrem obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego. Miał uosabiać prozachodni kurs rządu i otwarcie administracji dla młodych, wykształconych ludzi. Po tzw. nocnej zmianie 4 czerwca 1992 r. powrócił do dziennikarstwa, publikował w zachodnich mediach. Jego artykuły, obok książki Jacka Kurskiego i Piotra Semki “Lewy czerwcowy” oraz pierwszego wywiadu z Janem Olszewskim, były wtedy ważną lekturą sympatyków prawicy niepodległościowej. Ostro krytykował Lecha Wałęsę za obalenie rządu Jana Olszewskiego, “Gazetę Wyborczą” za kampanię oszczerstw, a Wojskowe Służby Informacyjne za związki z Moskwą. W jednym z artykułów pisał: “WSI były ostatnią funkcjonującą organizacją komunistyczną, która mogła przejąć kontrolę nad krajem, gdyby ze Wschodu znów zaczęły wiać chłodniejsze wiatry. Jeszcze długo po puczu w Związku Radzieckim polscy szefowie WSI wciąż myśleli, że ich czas może nadejść”.

“Szpak” z WSI W świetle ujawnionych po latach informacji ten ostatni wątek jest szczególnie ważny. Od 1 października 1992 r. do 17 lutego 1995 r. WSI inwigilowały Radosława Sikorskiego, nadając tej akcji kryptonim “Szpak”. Rozpoczęcie operacji argumentowano tym, że Sikorski jest “zaangażowany w działalność polityczną ugrupowań stawiających sobie za cel osłabienie struktury i spoistości wojska, osłabienie autorytetu Zwierzchnika Sił Zbrojnych i kierownictwa MON. W perspektywie podporządkowania Sił Zbrojnych określonym celom politycznym “Szpak” szczególnie zaciekle atakuje Wojskowe Służby Informacyjne podważając ich cele i zadania, chce paraliżować działania WSI” (Raport z weryfikacji WSI, s. 75).Teczkę “Szpak” ujawnił Sikorski w czerwcu 2006 r., na kilka tygodni przed rozpoczęciem działalności komisji weryfikacyjnej. Dla członków tej komisji był to dowód na oddziaływanie WSI na sferę polityczną. Szukając innych materiałów, powoływali się na ten przykład. Wykorzystali to oficerowie WSI, do Sikorskiego dotarła zniekształcona informacja, że są poszukiwane tzw. haki na niego. Tymczasem Sikorski w Raporcie z weryfikacji WSI został przedstawiony, jako ofiara służb wojskowych, tak samo byłby przedstawiony w przypadku odnalezienia kolejnych dokumentów. Dla nikogo nie było zaskoczeniem, że w latach 90 związał się z Ruchem Odbudowy Polski Jana Olszewskiego, chociaż jeden z jego artykułów stał się dzwonkiem alarmowym, gdy w amerykańskim piśmie “Foreign Affairs” zasugerował: “Polskę byłoby łatwiej reformować, gdyby porzuciła wyeksploatowane regiony, takie jak Śląsk”. Artykuł stał się powodem konfliktu w tej partii, mimo to w 1997 r. Sikorski startował do Sejmu z listy ROP. W 1998 r. został wiceministrem spraw zagranicznych u ministra Bronisława Geremka. Odpowiadał za konsulaty, polskie ośrodki kultury i stosunki z Trzecim Światem. Po odejściu z MSZ został dyrektorem wykonawczym Nowej Inicjatywy Atlantyckiej.

Od bezpieczeństwa ważniejsza toaleta W 2005 r. otrzymał od prawicy kolejny kredyt zaufania – został senatorem Prawa i Sprawiedliwości, a w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza objął tekę szefa MON. Starannie dbał o wizerunek młodego, wysportowanego ministra współpracującego z NATO – fotografował się w F-16, w czasie skoków spadochronowych, zajęć z wychowania fizycznego itd. Jednak ten propagandowy wizerunek skrywał dziwne posunięcia Sikorskiego w politycznej rzeczywistości. Przykładem jest choćby postępowanie przetargowe na zakup nowych samolotów dla VIP-ów ogłoszone 26 lipca 2006 r. przez Sikorskiego, jako ministra obrony narodowej. Miał on zlekceważyć podstawowe założenia bezpieczeństwa. Ujawnił to były wiceminister obrony narodowej Jacek Kotas: “Założenia odwołanego przetargu zostały źle przygotowane. W ogłoszonym za kadencji Radka Sikorskiego przetargu głównym kryterium była cena samolotu. Była ważniejsza od kwestii bezpieczeństwa. Najbardziej jaskrawym przykładem jest dodatkowa toaleta w samolocie. Za drugą toaletę oferent dostałby 0,77 pkt, a za dodatkowy, trzeci silnik – jedynie 0,26 pkt. Podkreślę jeszcze raz: trzy razy wyżej oceniana była dodatkowa toaleta niż dodatkowy silnik”. Ten fatalny przetarg został odwołany 30 maja 2007 roku. Jesienią 2007 r. ówczesny szef MON Aleksander Szczygło powołał komisję przetargową, dokumenty były gotowe, ale rząd Tuska zablokował zakup nowoczesnych samolotów dla VIP-ów. Sikorski deklarował się wówczas, jako zwolennik zainstalowania w Polsce amerykańskiej tarczy antyrakietowej, jednak później wielokrotnie deklarował swój sceptycyzm w tej sprawie.

Problem z “wojskówką” Kolejną kwestią, która różniła Sikorskiego z programem PiS, był projekt reformy wojskowych służb specjalnych – rozwiązania WSI i powołania w ich miejsce nowych. Było to sztandarowe hasło partii Jarosława Kaczyńskiego. Jednak po powołaniu rządu Marcinkiewicza na tym tle doszło do istotnych różnic pomiędzy Sikorskim a Zbigniewem Wassermannem, ówczesnym koordynatorem służb specjalnych. Sikorski opowiadał się za włączeniem wywiadu i kontrwywiadu wojskowego w skład Sił Zbrojnych. Szef tych służb miał być mianowany przez ministra obrony narodowej, zaś pracownicy wywiadu i kontrwywiadu wojskowego mieli rekrutować się z żołnierzy. Takie rozwiązania Sikorski zgłaszał w Sejmie w połowie lutego 2006 roku. Natomiast min. Wassermann proponował, żeby wywiad i kontrwywiad wojskowy były instytucjami niezależnymi od wojska. Szefów miałby powoływać premier na wniosek ministra obrony narodowej. Do wojskowych służb mieli być przyjmowani specjaliści cywilni. Koordynator argumentował, że podporządkowanie służb resortowi obrony narodowej nie gwarantowało “usunięcia wszystkich patologii”. Natomiast Sikorski twierdził: “Tak jak ganimy patologię, tak powinniśmy chwalić sukcesy. Jest tam też praca uczciwych oficerów dla dobra Polski; dobra praca analityczna i operacyjna”. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja min. Wassermanna, ale tylko dzięki śp. prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, który zgłosił pakiet ustaw o likwidacji WSI autorstwa koordynatora, de facto było to odsunięcie rządu Marcinkiewicza od reformy wojskowych specsłużb. Sikorski komentował zresztą, że nie wie, jak będą wyglądały ustawy o likwidacji WSI i powołaniu nowych służb.

Tolerancja dla wybranych Jednocześnie Sikorski miał dziwną słabość do gen. Marka Dukaczewskiego, szefa Wojskowych Służb Informacyjnych, które w III RP prowadziły m.in. działania opresyjne wobec ludzi Kościoła. Odwołał go z funkcji szefa WSI dopiero 14 grudnia 2005 r., czyli półtora miesiąca po nominacji na ministra obrony narodowej! Zaskakujące opóźnienie, biorąc pod uwagę, że szefowie służb należą do grupy urzędników najszybciej wymienianych po wyborach. W dodatku po odwołaniu Dukaczewskiego proponował mianowanie go dowódcą Śląskiego Okręgu Wojskowego lub wysłanie do ataszatu w Pekinie. Jeszcze w lutym 2006 r. Sikorski pytany w TVN 24 o przyszłość b. szefa WSI przypomniał, że zgodnie z prawem może on być w rezerwie kadrowej przez sześć miesięcy: “Do tych sześciu miesięcy bardzo daleko. Rozważamy, co dalej, szukamy stanowiska, które byłoby zgodne z jego kwalifikacjami. Zastanawiamy się”. Takich skrupułów Sikorski nie miał w październiku 2007 r., kiedy na konwencji Platformy krzyczał: “Jeszcze dorżniemy watahy, wygramy tę batalię!”. W październiku 2007 r. Sikorski zaatakował Zbigniewa Wassermanna, kiedy przyniósł na rozmowę z nim w TVN 24 świadectwo ukończenia przez Dukaczewskiego kursu w ZSRS. Na dziwne relacje Sikorskiego z Dukaczewskim wskazywał były wiceminister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski (główny negocjator w sprawie tarczy antyrakietowej). Ujawnił on, że Dukaczewski bywał częstym gościem w gabinecie Sikorskiego wieczorami i nocami. Waszczykowski odniósł wrażenie, że Sikorski konsultuje z nim wiele decyzji personalnych.

Prowokacja ZEN Problem rozwiązania WSI i utworzenia nowych służb musiał bardzo nurtować Sikorskiego, ponieważ nieustannie i wielokrotnie powracał do niego. Negatywnie oceniał raport z weryfikacji WSI, upublicznienie nazwisk kursantów w Moskwie (była to jedyna lista w raporcie) oraz współpracowników WSI, którzy przekroczyli ustawowe ramy działalności, a zwłaszcza opisanie tzw. operacji ZEN. W akcji ZEN uczestniczył b. funkcjonariusz wywiadu SB. W Raporcie z weryfikacji WSI stwierdzono, że ZEN wprowadzała w błąd najwyższe władze państwa, w tym prezydenta Kaczyńskiego. Sikorski znał szczegóły operacji ZEN i nie zgłaszał zastrzeżeń. W oparciu o informacje z tej akcji Dukaczewski sugerował po wyborach 2005 r. wykorzystanie nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa w kraju. 7 lutego 2007 r. Sikorski został odwołany z rządu. Premier Jarosław Kaczyński tak wtedy tłumaczył tę dymisję: “Nie po to odsunęliśmy generała Dukaczewskiego i usunęliśmy WSI, by teraz awansować go na wysokie stanowisko. Minister obrony musi być człowiekiem, który dobrze współpracuje z premierem i prezydentem. Prezydent, jako zwierzchnik Sił Zbrojnych musi wiedzieć o wszystkich podejmowanych decyzjach. Tymczasem zdarzało się, że nie wiedział o bardzo ważnych”.

W obronie szpiega Sikorski swoje odejście z rządu tłumaczył konfliktem z Antonim Macierewiczem, jednak po kilku latach media wskazywały na zupełnie inną przyczynę tej dymisji. Media poinformowały, że w 2007 r. Sikorski bronił białoruskiego szpiega Siergieja M. Szpieg proponował polskiemu konsulowi z Mińska, by przekazywał informacje za pieniądze. Konsul powiadomił polski wywiad. Litwa zatrzymała Białorusina i zgodziła się na jego ekstradycję, a sąd w Warszawie go skazał. Podczas akcji polskiego wywiadu miało dojść do sporu – jak rozegrać sprawę białoruskiego szpiega. Sikorski chciał przewerbować Białorusina i wykorzystać go, jako źródło informacji dla Polski, ale sprzeciwiał się temu ówczesny szef wywiadu Zbigniew Nowek, którego poparł premier Jarosław Kaczyński - jak podawały media.

Znamienne było, że w obronie Sikorskiego stanął Gromosław Czempiński, były oficer wywiadu PRL i jeden z założycieli Platformy: “Widocznie minister Sikorski uznawał, że tę sprawę można załatwić inaczej. (…) Nie wiem, jakie materiały posiadał minister Sikorski, ale na pewno na czymś swoje propozycje opierał. (…) Radosław Sikorski być może szukał innego rozwiązania, co wcale nie znaczy, że chciał źle. Proszę zauważyć, że kiedy na początku lat 90 likwidowaliśmy rozbudowaną siatkę agentów rosyjskich, nikogo nie aresztowaliśmy”. To właśnie interwencja Sikorskiego w sprawie białoruskiego szpiega miała być przyczyną, że jesienią prezydent Lech Kaczyński odradzał Donaldowi Tuskowi nominację Sikorskiego na szefa dyplomacji. W tym kontekście zupełnie inaczej odczytujemy wypowiedź koordynatora Zbigniewa Wassermanna, który w listopadzie 2007 r., tuż przed ustąpieniem z urzędu, w radiowym wywiadzie stwierdził, że informacje stawiające Sikorskiego w niekorzystnym świetle pojawiły się tuż przed zdymisjonowaniem go ze stanowiska ministra obrony w rządzie PiS. Minister Wassermann mówił wtedy również, że Donald Tusk będzie mógł się dowiedzieć, co to za informacje, kiedy uzyska, jako premier dostęp do informacji ściśle tajnych, a teraz powinien “uwierzyć w to, co mówi pan prezydent, bo pan prezydent mówi w dobrze pojętym interesie państwa. To jest sfera bezpieczeństwa, objęta tajemnicą ścisłą, państwową”. Po odejściu z rządu pojawiły się informacje, że Sikorski wyjedzie na placówkę do USA, ale postawił warunek, który wyjawił Aleksander Szczygło w jednym z wywiadów radiowych: “Jeśli chodzi o stanowisko ambasadora w Waszyngtonie – tak – była taka propozycja. I to była propozycja, którą Radek przyjmował pod jednym warunkiem:, że kupimy nową siedzibę dla ambasadora w Waszyngtonie”. Wkrótce Sikorski związał się z PO i rozpoczął kampanię ataków na PiS. Kpił z proamerykańskiej strategii urzędników prezydenta Kaczyńskiego: “Pół roku temu prorokowałem, że nawet, jeśli prezydent USA wycofa się z umowy, to “okopy świętej trójcy” światowego buszyzmu, czyli nasze Biuro Bezpieczeństwa Narodowego się na to nie zgodzi i będzie walczyć dalej”. Jednocześnie sam jest wyjątkowo czuły na głosy negatywne, ostatnio wytoczył nawet kilku redakcjom procesy za wpisy internetowe czytelników.

Dyplomatyczna stajnia Augiasza W wyborach w 2007 r. Sikorski został posłem PO, a potem szefem MSZ. Po objęciu resortu przez Sikorskiego przerwano realizowane w nim zmiany. Za czasów min. Anny Fotygi absolwenci sowieckiej uczelni MGIMO (Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych) byli usuwani ze stanowisk kierowniczych do mniej odpowiedzialnych zadań. Jednak za czasów Sikorskiego w MSZ uznano, że studia w MGIMO nie są powodem do wstydu, chociaż wpływy w MGIMO miały posiadać sowieckie służby specjalne. Ryszard Schnepf, wiceminister w MSZ, stwierdził: “Radosław Sikorski uważa, że jedyne kryteria, jakimi powinno się kierować przy doborze ludzi, to ich profesjonalizm i lojalność wobec kraju. Nie byłoby dobrze, gdyby z powodu ukończenia tej czy tamtej uczelni ktoś był dyskryminowany lub faworyzowany”. Absolwenci MGIMO obejmowali ambasady, awansowali w centrali. Nominacji doczekał się np. wiceszef kadr w MSZ Roman Kowalski, który ukończył MGIMO. “Nasz Dziennik” zwracał uwagę na fakt, że w ostatnim okresie do sądów trafiło kilkanaście wniosków biura lustracyjnego dotyczących osób z MSZ. Sądy wszczęły postępowania lustracyjne wobec ambasadora tytularnego w Moskwie Tomasza Turowskiego, Janiny Biernackiej z kancelarii MSZ, Witolda Raczkowskiego, byłego konsula w Grodnie, oraz Mirosława Lewińskiego, członka “służby zagranicznej”, a także wnioski dotyczące Wojciecha Piątkowskiego, radcy z ambasady w Katarze. Pion lustracyjny Instytutu Pamięci Narodowej zarzuca byłemu konsulowi we Lwowie Mirosławowi Grycie i obecnemu konsulowi w Łucku Andrzejowi Kucharczukowi, że złożyli “nieprawdziwe oświadczenia lustracyjne”. Jednocześnie Sikorski czynił trudności tzw. pisowskim kandydatom na ambasadorów, zwłaszcza byłej minister Annie Fotydze, o której powiedział: “Dobrze, że Anna Fotyga nie została naszym ambasadorem przy ONZ, bo wstyd byłby jeszcze większy niż po jej nagłym odejściu ze stanowiska w Międzynarodowej Organizacji Pracy”. Natomiast w kwietniu 2009 r. oświadczył, że jest “mało prawdopodobne”, aby jego poprzedniczka została polskim ambasadorem przy ONZ. Stało się to po spotkaniu Anny Fotygi z sejmową Komisją Spraw Zagranicznych, kiedy stwierdziła: “Człowiek o moim życiorysie jest naprawdę głęboko poraniony przyglądaniem się temu, co się dzieje z polską polityką zagraniczną”. Trudno nie zgodzić się z byłą szefową dyplomacji RP. Sikorski wielokrotnie agresywnie atakował samego prezydenta Lecha Kaczyńskiego: “Prezydent wolnej Polski może być niski, ale nie powinien być mały”. Do min. Anny Fotygi miał powiedzieć: “Można być prezydentem, ale można być też chamem”.

Na tarczy w sprawie tarczy Strategię MSZ za czasów Sikorskiego charakteryzuje skrajny serwilizm wobec Unii Europejskiej i Moskwy. Dyplomaci nie bronili interesów naszego państwa na arenie europejskiej, nie realizowali wypracowanej wcześniej strategii stabilizacji naszego regionu i utrzymania przez Polskę ważnej pozycji w Europie, dzięki bliskim stosunkom z Waszyngtonem. Istotnym elementem tej architektury geopolitycznej był wspólny amerykańsko-polski projekt instalacji w Polsce tarczy antyrakietowej. Jego realizacja uczyniłaby z Polski samodzielnego gracza w tym regionie Europy, uniezależniłaby nas od Brukseli i Moskwy. Wprawdzie w okresie szefowania MON Sikorski werbalnie postulował budowę tego systemu, jednak po odejściu z rządu premiera Kaczyńskiego natychmiast zaczął wskazywać na kolejne trudności w sprawie budowy w Polsce amerykańskich baz antyrakietowych. Krytykował rząd polski i administrację USA. W “Washington Post” opublikował artykuł, w którym stwierdził, że jest “długa lista powinności państwa przyjmującego tarczę i niewiele zobowiązań USA. (…) Jeśli administracja Busha liczy na to, że Polacy i Czesi, skacząc z radości, zgodzą się na wszystko, co się im zaproponuje, czeka go bolesne zderzenie z rzeczywistością. (…) Nastawienie opinii publicznej do Ameryki jest coraz gorsze i rośnie sprzeciw wobec operacji wojskowych pod kierunkiem USA, a zwłaszcza do proponowanego umieszczenia bazy rakietowej w Polsce”. Natomiast już, jako szef MSZ w styczniu 2008 r. skrytykował byłą minister Fotygę za jej wypowiedź, że “rząd Tuska prowadzi negocjacje z USA techniką żądań zaporowych”, a poprzedni rząd rozmawiał ze Stanami o bardziej zaawansowanych technologiach, które “niekoniecznie musimy dostać” od USA, bo Polskę też “stać na modernizację armii”. Sikorski powiedział wtedy: “Rząd ma pewną pozycję negocjacyjną i bardzo proszę, żeby pani minister Fotyga tej polskiej pozycji nie podcinała”. Jednocześnie dodał, że prosi też prezydenta, by przywołał swoją podwładną do porządku. Jaką strategię negocjacyjną rząd Tuska wypracował w tej sprawie, przekonaliśmy się kilka miesięcy później, kiedy to dopiero publiczna wypowiedź min. Witolda Waszczykowskiego, głównego negocjatora Polski w sprawie tarczy antyrakietowej, spowodowała przyspieszenie ze strony MSZ i podpisanie umowy. Przez kolejne miesiące można było zaobserwować, że rząd Tuska wyczekiwał rezygnacji USA z projektu rozmieszczenia w Polsce tych baz. Taka postawa doprowadziła do sporu z prezydentem Kaczyńskim, który był zwolennikiem uczynienia z Polski lidera w Europie Środkowej. Ewidentną dyplomatyczną winą ekipy PO i osobiście Sikorskiego było opóźnienie rozmów z USA i oczekiwanie na dojście do władzy w Waszyngtonie zwolenników tzw. resetu w stosunkach z Rosją.

Afrodyzjakowa dyplomacja Taki “reset” z UE i Rosją dyplomacja Sikorskiego rozpoczęła, bowiem znacznie wcześniej. Kolejne wizyty w Moskwie, Brukseli, Berlinie, eliminowanie prezydenta Kaczyńskiego z rozmów dyplomatycznych, (bo taki miała sens słynna “wojna o samolot”), doprowadziły do pochwał ze strony Brukseli i słownego ocieplenia z Rosją. Po jednej z wizyt w Moskwie Sikorski oświadczył: “To początek przekuwania się przez warstwy lodu. Odkurzamy umowy i wróciliśmy do języka pragmatyki, tzn. odpowiadania sobie pozytywnymi gestami na pozytywne gesty”. Bagatelizował kolejne oświadczenia dostojników rosyjskich na temat groźby użycia broni: “To, że Rosja po raz kolejny używa doktryny pierwszego użycia broni atomowej, to nic nowego. Opracowała ją już w latach 90. To nie oznaka siły, ale słabości. Mam wrażenie, że te publiczne dywagacje pana generała nie są nawet w Moskwie i przez rosyjską prasę traktowane poważnie”. W kolejnych oświadczeniach Sikorski nie wykluczał przyjęcia Rosji do NATO, przebudowy tego paktu itd. Ten wschodni “reset” Sikorskiego wynikał z polityki UE, która postanowiła uczynić z Rosji partnera strategicznego, nawet kosztem nowych członków. Kwintesencją dyplomacji Sikorskiego są dwa jego spotkania – pierwsze z prezydentem Aleksandrem Łukaszenką (razem z szefem dyplomacji Niemiec) i drugie z polskimi ambasadorami w obecności szefa dyplomacji Rosji. W obu wypadkach interesy kraju zostały podporządkowane strategii UE. Najdobitniej odczuła to Polonia za wschodnią granicą. Dyplomacja Sikorskiego była zagranicznym wydaniem “polityki miłości” PO. Zresztą jego resort stał się sławny za sprawą specyficznego hobby Sikorskiego. “Nasz Dziennik” ujawnił, a MSZ potwierdziło, iż wykorzystał on jedną z dyplomatycznych wizyt w Chinach, by nabyć popularny wśród ludów Azji afrodyzjak przygotowany ze sproszkowanego rogu jelenia. Spreparowanie kosztownego specyfiku wiąże się z ogromnym cierpieniem zwierzęcia, któremu ścina się jeszcze młode, bardzo silnie unerwione poroże, przeciwko czemu protestują międzynarodowe organizacje ekologiczne zajmujące się ochroną ginących gatunków. Tymczasem do poszukiwania afrodyzjaku Sikorski zaangażował nawet personel polskiej placówki dyplomatycznej.

Mecenas skuteczniejszy od MSZ O ile ten ostatni wyczyn Sikorskiego można oceniać w kategoriach satyrycznych, o tyle inne są już poważniejsze, tragiczne. To właśnie postawa dyplomacji rządu PO doprowadziła do rozdzielenia wizyt premiera Tuska i prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu. Zaniechania polskich władz spowodowały, że wizyta głowy państwa polskiego była traktowana przez władze Rosji, jako prywatna i była gorzej przygotowana. Pomimo tragedii 10 kwietnia Sikorski nie wyciągnął konsekwencji wobec urzędników winnych tych zaniedbań, nie wszczął postępowań dyscyplinarnych, nie skierował wniosków do prokuratury. Zachował się tak, jakby nie wydarzyła się największa tragedia w Polsce po II wojnie światowej. Sikorski nie podjął działań dyplomatycznych po publikacji raportu MAK. Zaniechania MSZ w tej sprawie unaocznił mec. Bartosz Kownacki, który praktycznie, jako osoba prywatna doprowadził do usunięcia ze strony internetowej MAK części fałszywych informacji o gen. Andrzeju Błasiku. Interwencja Sikorskiego byłaby skuteczniejsza.

Miejsce dla Turowskiego Najdobitniejszym przykładem skandalicznych przygotowań wizyty polskiego prezydenta w Katyniu jest fakt, że osobą odpowiedzialną za organizację był ambasador tytularny Tomasz Turowski, który powrócił do pracy w MSZ w lutym 2010 r. i natychmiast zlecono mu prace w tym zakresie. Instytut Pamięci Narodowej oskarżył Turowskiego o złożenie fałszywego oświadczenia lustracyjnego. Według archiwalnych dokumentów miał być w czasach PRL komunistycznym agentem pracującym pod przykryciem, m.in. w Watykanie. Oczywiście to nie są wszystkie “dokonania” ministra Radosława Sikorskiego, ale już tylko to zestawienie charakteryzuje go, jako Zeliga, bohatera filmu Woody´ego Allena, “człowieka bez właściwości”, który bez trudu dostosowuje się do każdych warunków i otoczenia. Zapewne fakt wysłania przez Sikorskiego noty do Watykanu w sprawie ojca Tadeusza Rydzyka wpisuje się w nowy etap działalności jego i jego partii – podważania i dyskredytowania osób duchownych. Piotr Bączek

Polecam: Smoleńska „Biała księga” Streszczenie 30 czerwca 2011 r. poseł Jarosław Kaczyński, b. premier rządu RP oraz poseł Antoni Macierewicz, przewodniczący Parlamentarnego Zespołu ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku przedstawili na konferencji prasowej ustalenia Zespołu. Premier Jarosław Kaczyński podkreślił, że dotyczy ona „odpowiedzialności polskiego rządu za stworzenie sytuacji, w której mogło dojść” (..) bezpośrednie przyczyny tej katastrofy to jest odpowiedzialność rosyjska„. Jednak – jak podkreślił premier J. Kaczyński – między zarzutami wobec rządu i strony rosyjskiej „nie ma żadnej sprzeczności. Gdyby nie zachowania Rosjan, to mimo tych wszystkich rzeczy, które robili przedstawiciele polskiego rządu, do katastrofy by nie doszło. Niemniej, gdyby polski rząd postępował inaczej, to też by do niej nie doszło„. Przewodniczący Antoni Macierewicz wskazał, że przy organizacji wizyty śp.Prezydent PR Lecha Kaczyńskiego w Katyniu doszło do karygodnych zaniechań, np. złamano zasady ochrony Prezydenta RP, odpowiedzialność za złą organizację wizyty ponoszą m.in. premier Donald Tusk, szefowie MSZ, MON, MSWiA, BOR oraz szefowie służb specjalnych. Konferencję prowadził poseł Adam Hofman, któremu pomagał Bartłomiej Misiewicz, szef biura. Poniżej publikowane jest streszczenie „Białej księgi”, które przekazano mediom.

Tezy „Białej księgi tragedii smoleńskiej”: Rząd D. Tuska nie zapewnił Polsce bezpiecznych samolotów dla VIP-ów i uzależnił ją od sprzętu proradzieckiego

Rząd Jarosława Kaczyńskiego przygotował do realizacji przetarg na samoloty dla VIP-ów. 21 września 2007 r. ówczesny Minister Obrony Narodowej ś.p. Aleksander Szczygło wydał Decyzję w sprawie wyposażenia Sił Zbrojnych RP w nowe samoloty do przewozu VIP oraz zlecił opracowanie wszystkich głównych dokumentów do końca 2007 r. Rząd Donalda Tuska miał ponad 3 lata, by rozstrzygnąć przetarg na samoloty dla VIP-ów, który został rozpisany przez rząd Jarosława Kaczyńskiego, jednak do chwili obecnej przesuwa termin zakończenia tego przetargu. Ponadto minister obrony narodowej Bogdan Klich był poinformowany o fatalnym stanie technicznym floty powietrznej należącej do 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego (36 splt), na co wskazują m.in. meldunki Dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika z lat 2008-2010 oraz 25 Decyzja nr 40/MON wydana przez Ministra Obrony Narodowej Bogdana Klicha w dniu 3 lutego 2010 r. Zaniechania rządu D. Tuska pozbawiły Polskę bezpiecznych samolotów da VIP-ów i spowodowały trwałe uzależnienie od sprzętu poradzieckiego. Blokowanie przez rząd Donalda Tuska przetargu na samoloty dla VIP-ów pozbawiło Polskę bezpiecznych statków powietrznych dla najważniejszych osób w państwie i spowodowało trwałe uzależnienie od sprzętu poradzieckiego. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy obarcza premiera D. Tuska i ministra B. Klicha.

Groźne awarie po ostatnim remoncie Tu-154M nr 101 w Rosji Po odebraniu w styczniu 2010 r. Tu-154M nr 101 z remontu powierzonego polskiej firmie MAW Telekom, a zleconego przez nią i wykonanego w Rosji przez zakłady „Aviakor” w Samarze, w czasie eksploatacji wystąpiło szereg defektów (w tym agregatów autopilota) i niesprawności (m.in. dotyczących odbioru sygnałów z radiolatarni). Niesprawnych agregatów autopilota nie zastępowano nowymi, lecz używanymi, wymontowywanymi z drugiego Tu-154M (nr 102). Natomiast agregaty wymontowane z Tu-154M nr 101 firma Politelektronik dostarczała do Rosji w celu wykonania naprawy w ramach gwarancji. Firma serwisująca niektóre z ww. agregatów Tu-154M nr 101 była ulokowana w Pradze, lecz korzystała z usługspecjalistów rosyjskich. Mimo stwierdzonych niesprawności systemu łączności satelitarnej AERO HSD+ zaniechano dalszych napraw. Remont kapitalny Tu-154 M nr 101 zorganizowano i przeprowadzono w sposób urągający zasadom bezpieczeństwa. Odpowiedzialny za to Minister Obrony Narodowej nie dopełnił ciążących na nim obowiązków. Także liczne awarie występujące już po zakończeniu tego remontu wskazują na rażące niedopełnienie obowiązków przez osoby odpowiedzialne za przygotowanie tego statku powietrznego. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy obarcza premiera D. Tuska i ministra B. Klicha.

Gra Tuska z Rosją. Zorganizowanie osobnej wizyty w Katyniu premiera D. Tuska Od jesieni 2009 r. polska i rosyjska strona rządowa prowadziły rozmowy i swoistą grę zmierzające do wyeliminowania Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego z udziału w katyńskich uroczystościach rocznicowych w kwietniu 2010 roku. Choć już jesienią 2009 r. w rozmowach z przedstawicielami Rosji ustalono, że w kwietniu 2010 roku dojdzie do odrębnej wizyty premierów D. Tuska i W. Putina w Katyniu, to do ostatniej chwili ukrywano to przed opinią publiczną i przed Prezydentem RP. Dopiero po 3 lutym 2010 r. strona rządowa oficjalnie poinformowała opinię publiczną i Prezydenta RP o rzekomo nagłym i niespodziewanym telefonie premiera W. Putina do premiera D. Tuska z zaproszeniem do Katynia. Tymczasem już 2 lutego 2010 r. minister A. Przewoźnik mówił o przygotowywaniu dwu wariantów uroczystości katyńskich. 11 lutego 2010 r. minister Andrzej Kremer w rozmowie z prezydenckim ministrem Mariuszem Handzlikiem oświadczył, że zorganizowanie wspólnej wizyty Prezydenta RP i premiera D. Tuska w Katyniu będzie trudne ze względu na stanowisko strony rosyjskiej. Tymczasem tydzień później, w trakcie wizyty ministra Andrzeja Przewoźnika w Katyniu to polska strona rządowa zaproponowała Rosjanom rozdzielenie wizyt, a „rozmówcy ze strony rosyjskiej przyjęli do wiadomości polskie propozycje”: min. Przewoźnik „poinformował stronę rosyjską, że bardziej prawdopodobne jest zorganizowanie dwu odrębnych uroczystości (7 kwietnia z udziałem Premiera i 10 kwietnia z udziałem Prezydenta)” a Rosjanie stwierdzili, że „wariant osobnych wizyt byłby najbardziej korzystny z punktu widzenia organizacji uroczystości”. Mimo to rząd D. Tuska nadal zapewniał Prezydenta RP, że zorganizowanie obchodów w Katyniu z jednoczesnym udziałem Prezydenta RP i Prezesa Rady Ministrów RP pozostaje jedną z aktualnych koncepcji organizacji uroczystości rocznicowych.

Rząd D. Tuska od jesieni 2009 r. współdziałał z rządem Federacji Rosyjskiej przeciwko Prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu w celu rozdzielenia rocznicowych uroczystości katyńskich poprzez zorganizowanie odrębnego spotkania premiera D. Tuska z W. Putinem w Katyniu w dn. 7 kwietnia 2010 r. Rządy obu państw ponoszą odpowiedzialność za tę sytuację, która doprowadziła do tragedii smoleńskiej. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy obarcza premiera D. Tuska i ministra R. Sikorskiego.

Gra Tuska z Rosją. Obniżenie rangi wizyty w Katyniu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego Już 10 marca 2010 r. dyrektor S. Nieczajew z MSZ FR w rozmowie z przedstawicielem MSZ RP podkreślił, iż protokół dyplomatyczny rządu FR będzie zajmował się wyłącznie organizacją spotkania premierów D. Tuska i W. Putina. Polski rozmówca Nieczajewa przyjął to do akceptującej wiadomości. W czasie tej samej rozmowy S. Nieczajew spytał, czy ma traktować słowa polskiego rozmówcy o przyjeździe Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego do Katynia w dniu 10 kwietnia, jako oficjalne powiadomienie strony rosyjskiej o tej wizycie, lecz polski rozmówca rosyjskiego dyplomaty nie zajął stanowiska.

Tymczasem 3 kwietnia polska strona rządowa ustaliła z rosyjską stroną rządową, że wylot premiera D. Tuska do Katynia będzie koordynowany z Moskwą, co gwarantowało bezpieczeństwo D. Tuska. Ministerstwo Spraw Zagranicznych świadomie współdziałało ze stroną rosyjską w takim organizowaniu wizyty Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, by była ona gorzej przygotowana i gorzej zabezpieczona niż spotkanie premiera D. Tuska z W. Putinem. Świadczy o tym rezygnacja z lidera, choć był specjalista dla D. Tuska. Zaakceptowano stanowisko MSZ FR, że strona rosyjska nie będzie zajmowała się wizytą Prezydenta RP w dn. 10 kwietnia. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy obarcza premiera D. Tuska i ministra R. Sikorskiego.

Zlekceważenie ostrzeżeń o katastrofalnym stanie lotniska W omawianym czasie Kancelaria Prezydenta RP sygnalizowała swoje wątpliwości dotyczące stanu lotniska w Smoleńsku. Współdziałanie MSZ ze stroną rosyjską prowadzone było tak, że polscy urzędnicy nigdy przed tragedią nie sprawdzili stanu lotniska w Smoleńsku. Wizyta przygotowawcza, które miała się odbyć w Katyniu i Moskwie w dn. 3-5 marca 2010 r. została w ostatniej chwili „odwołana przez organizatorów” z rządu. Zaplanowany na 10 marca wyjazd grupy roboczej do Smoleńska został w dn. 5 marca uznany przez stronę rosyjską za nieaktualny. 16 marca ambasador Jerzy Bahr przekazał do Kancelarii Prezydenta RP informację, że w związku ze zorganizowaną w dn. 17-18 marca wizytą delegacji rządowej z min. T. Arabskim i min. A. Kremerem w Moskwie, nie jest możliwe zrealizowanie programu zaplanowanej na dz. 19 marca wizyty w Moskwie min. M. Handzlika z Kancelarii Prezydenta RP, więc powinno się przełożyć ją na późniejszy termin. Rząd D. Tuska wielokrotnie otrzymywał informacje wskazujące na nieprzygotowanie lotniska Smoleńsk Siewiernyj do przyjęcia polskiego statku powietrznego. Mimo zapewnień, iż ww. lotnisko (na co dzień zamknięte) zostanie uruchomione, nie otrzymano ze strony rosyjskiej oficjalnego potwierdzenia, że zostanie ono uruchomione na potrzeby polskich delegacji w dniach 7-10 kwietnia (ta ostatnia informacja dotarła z MSZ do sekretariatu min. Handzlika w Kancelarii Prezydenta RP już po 10 kwietnia 2010 r.). 8 kwietnia 2010 r. MSZ wiedziało, że lotnisko w Smoleńsku nie jest poinformowane o zaplanowanym na 10 kwietnia 2010 r. lądowaniu samolotu z Prezydentem RP na pokładzie i oceniało, że nieprzygotowanie lądowania tego i innych samolotów w Smoleńsku jest kwestią fundamentalną. Mimo to MSZ i inne resorty zaniechały przeprowadzenia niezbędnych czynności i ustaleń. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy obarcza premiera D. Tuska, ministrów T. Arabskiego, J. Millera i R. Sikorskiego a także Szefa BOR gen. M. Janickiego oraz szefów służb specjalnych.

Nie zapewnienie załodze Tu-154M danych meteorologicznych Od jesieni 2009 r. jednostki organizacyjne Sił Powietrznych RP (w tym 36 splt) sygnalizowały konieczność uzyskania danych meteorologicznych z rosyjskich lotnisk (w tym zwłaszcza ze Smoleńska) oraz danych adresowych właściwej rosyjskiej b jednostki ze Smoleńska. Polski ataszat w Moskwie zlekceważył pilne wnioski Sił Powietrznych. Wiedząc, że załogi polskich statków powietrznych zamierzających lądować na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj będą pozbawione bieżącej informacji meteorologicznej, nie zrealizował tych wniosków. W dniu 10 kwietnia 2010 r. załoga Tu-154M nr 101 z Prezydentem RP Lechem Kaczyńskim na pokładzie nie otrzymała od strony rosyjskiej wymaganych depesz meteorologicznych METAR (aktualnych warunków na lotnisku podawanych, co pół godziny) i TAF (prognozy pogody), a informacje meteorologiczne przekazywane jej drogą radiową przez stanowisko kontroli lotów na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj były nieścisłe lub mylne. Stanowiło to naruszenie dyspozycji art. 8 polsko-rosyjskiego porozumienia z 1993 roku. MON i ataszat oraz służby rosyjskie całkowicie zlekceważyły swoje obowiązki dostarczenia załodze Tu-154M w dniu 10 kwietnia 2010 r. informacji o zagrożeniu meteorologicznym. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy obarcza ministrów B. Klicha i R. Sikorskiego.

Złamanie zasad ochrony Prezydenta RP i VIP-ów Zabezpieczenie wizyty Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego przez Biuro Ochrony Rządu było niewystarczające i niezgodne z obowiązującymi przepisami, ujętymi m.in. w ustawie z dnia 16 marca 2001 r. o Biurze Ochrony Rządu oraz w normatywach resortowych, takich jak np. wprowadzona Decyzją nr 184/MON Ministra Obrony Narodowej z dnia 9 czerwca 2009 r. Instrukcja organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD z 2009 r. Minister Obrony Narodowej był poinformowany o fatalnym stanie statków powietrznych eksploatowanych przez 36 splt, niezapewniającym wymaganego poziomu przewozów oraz bezpieczeństwa realizacji zadań przez konstytucyjne organa państwowe. Przedstawiciele BOR wyrazili zgodę na powierzenie stronie rosyjskiej zabezpieczenia wizyty Prezydenta RP na lotnisku w Smoleńsku oraz na trasie do Katynia. W ostatniej chwili (około godziny przed przylotem Tu-154M nr 101) strona rosyjska podjęła decyzję o odesłaniu na inne lotnisko statku powietrznego Ił-76 wiozącego rosyjskich funkcjonariuszy i środki transportu. W związku, z czym na lotnisku nie było sił i środków niezbędnych do zabezpieczenia wizyty Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, – o czym jednak strony polskiej nie poinformowano. Biuro Ochrony Rządu, a przede wszystkim Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji J. Miller w sposób skandaliczny nie dopełnili obowiązków zorganizowania ochrony Prezydenta RP i najważniejszych osób w Państwie. W szczególności obciąża ich uzgodnienie ze stroną rosyjską powierzenia FSO ochrony Prezydenta RP bez zapewnienia stronie polskiej koordynacji działań. 9 kwietnia 2010 r. Dyżurna Służba Operacyjna SZ przekazała ostrzeżenie o możliwości uprowadzenia statku powietrznego z lotnisk jednego z państw Unii Europejskiej. Nie ma danych świadczących o wpływie tego ostrzeżenia na działania BOR oraz innych instytucji zaangażowanych w zabezpieczenie podróży delegacji z Prezydentem. Brak reakcji na zagrożenie terrorystyczne obciążą zwłaszcza szefów służb specjalnych i nadzorującego ich premiera D. Tuska. Kwestia lotnisk zapasowych nie została właściwie rozwiązana i przygotowana przed startem Tu-154M nr 101, a informacja na ich temat nie dotarła na czas ani do załogi polskiego statku powietrznego z Prezydentem RP na pokładzie, ani na lotnisko docelowe. Natomiast z wyjaśnień oraz z transkrypcji rozmów prowadzonych 10 kwietnia 2010 r. na stanowisku kierowania lotami lotniska Smoleńsk Siewiernyj wynika, że ustalenia dotyczące wyznaczenia lotnisk zapasowych trwały także w trakcie ostatniego lotu Tu-154M nr 101. Niewskazanie lotniska zapasowego jednoznacznie obciąża stronę rosyjską. Rezygnacja z wyznaczenia lotnisk zapasowych wskazuje na współodpowiedzialność MSZ, BOR i MSWiA oraz MSZ Federacji Rosyjskiej za wprowadzenie Tu-154M w pułapkę nad lotniskiem Smoleńsk Siewiernyj. 10 marca 2010 r. Kancelaria Prezydenta RP przekazała zamówienie na samolot i rosyjskiego lidera (nawigatora). Uzyskano zapowiedź, że zamówienia zostaną zrealizowane. Gdy 30 marca 2010 r. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów przekazała zamówienie na samolot i lidera dla delegacji z D. Tuskiem na czele, strona rosyjska odpowiedziała, że w tak krótkim terminie nie może zrealizować zamówienia na skierowanie do Polski drugiego lidera. Odpowiedź ta została wykorzystana przez polską stronę rządową jako pretekst do wycofania zamówienia na lidera mającego towarzyszyć załodze Tu-154M nr 101 w dn. 10 kwietnia 2010 r. 7 kwietnia 2010 r. załogę samolotu transportującego delegację z premierem na czele uzupełniono o oficera – specjalistę osprzętu, 10 kwietnia 2010 r. składu załogi Tu-154 nr 101 nie poszerzono. Rząd D. Tuska odpowiada za brak rosyjskiego nawigatora na pokładzie Tu-154M w dniu 10 kwietnia 2010 r. i za wynikające stąd konsekwencje. Rezygnacja z nawigatora zamówionego dla samolotu przewożącego Prezydenta RP była skutkiem zorganizowania dodatkowego spotkania D. Tuska z W. Putinem. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy obarcza premiera D. Tuska, ministrów T. Arabskiego, B. Klicha, J. Millera i R. Sikorskiego, Szefa BOR gen. M. Janickiego oraz szefów służb specjalnych.

Powierzenie osobie o przeszłości agenturalnej odpowiedzialności za organizację wizyty Przygotowania do katyńskich wizyty premiera D. Tuska 7 kwietnia 2010 r. i Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. koordynował i nadzorował Tomasz Turowski, kierownik Wydziału Politycznego Ambasady RP w Moskwie. Z informacji prasowych wynika, że 14 lutego 2010 r. Tomasz Turowski został ponownie zatrudniony w MSZ po 3 latach przerwy w pracy w Ministerstwie i już dzień później udał się do Moskwy, gdzie powierzono mu zadanie przygotowania katyńskiego spotkania premiera Donalda Tuska z Władimirem Putinem oraz wizyty Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Premier D. Tusk, jako zwierzchnik służb specjalnych i minister R. Sikorski ponoszą szczególną odpowiedzialność za powierzenie kluczowej roli w przygotowaniu wizyty osobom o przeszłości agenturalnej. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy obarcza premiera D. Tuska i ministra R. Sikorskiego.

Oddanie śledztwa organom Federacji Rosyjskiej i utrudnianie postępowania wyjaśniającego Po katastrofie 10 kwietnia 2010 r. przedstawiciele rządu D. Tuska współdziałając ze stroną rosyjską podjęli szereg decyzji utrudniających prowadzenie polskiego postępowania wyjaśniającego przyczyny i okoliczności tej katastrofy. Początkowo katastrofa smoleńska była badana na trafnie przyjętej prawnej podstawie polsko-rosyjskiego porozumienia w sprawie zasad wzajemnego ruchu lotniczego wojskowych statków powietrznych RP i FR w przestrzeni powietrznej obu państw z 14 grudnia 1993 roku, lecz 15 kwietnia odstąpiono od badania katastrofy na podstawie tego porozumienia. Premierzy RP i FR zawarli umowę międzynarodową, w wyniku, której Polska odstąpiła od badania katastrofy na podstawie porozumienia z 1993 roku i przyjęła do wiadomości zarządzenie premiera W. Putina z dn. 13 kwietnia 2010 r., zgodnie, z którym Międzypaństwowej Komisji Lotniczej (MAK) powierzono rosyjskie badanie przyczyn katastrofy na podstawie załącznika nr 13 do konwencji chicagowskiej. Załącznik ten przyjęto, jako podstawę postępowania wyjaśniającego wbrew postanowieniom konwencji chicagowskiej. Sposób zawarcia tej umowy międzynarodowej przez Donalda Tuska stanowi delikt konstytucyjny, gdyż był niezgodny z polskim prawem, w tym z Konstytucją. Deliktem konstytucyjnym było też zmienienie 27 kwietnia 2010 r. rozporządzenia MON w sprawie organizacji oraz zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, poszerzające kompetencje premiera w sposób niezgodny z ustawą Prawo lotnicze. Na podstawie tego rozporządzenia powołano Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (tzw. komisję Millera), która jednak w świetle obowiązującego Prawa lotniczego nie ma podstaw prawnych do badania katastrofy smoleńskiej od chwili rezygnacji z porozumienia z 1993 roku stanowiącego jedyną prawną podstawę badania katastrofy. Pełnomocnik Rzeczypospolitej Polskiej akredytowany przy MAK E. Klich utrudniał polskim ekspertom zbadanie wraku Tu-154M nr 101. 31 maja 2010 r. J. Miller podpisał polsko-rosyjskie memorandum, zgodnie, z którym własność Rzeczpospolitej Polskiej będąca kluczowym dowodem w sprawie (polskie „czarne skrzynki”) pozostaje w dyspozycji organów Federacji Rosyjskiej aż do ostatecznego zakończenia rosyjskiego postępowania sądowego. Wszelką dostępną pomoc w śledztwie proponowały Stany Zjednoczone, lecz strona polska nie skorzystała z tej oferty. Powyższe decyzje oznaczały współdziałanie z obcym państwem w utrudnianiu śledztwa na szkodę RP. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy obarcza premiera D. Tuska oraz ministrów B. Klicha i J. Millera

Smoleńsk na kursie i na ścieżce 10 kwietnia 2010 r. świadomie rosyjscy kontrolerzy lotów wprowadzali w błąd załogę Tu-154M nr 101, podając jej znacząco niezgodne z prawdą (dwukrotnie zaniżone) dane meteorologiczne dotyczące widoczności na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj. Rosyjska kontrola lotów nie przekazała polskiej załodze wymaganych informacji dotyczących rodzaju podejścia i drogi startowej w użyciu a także wymaganych danych meteorologicznych. Płk Nikołaj Krasnokutski na polecenie centralnego punktu dowodzenia (kryptonim „LOGIKA”) w Moskwie egzekwował od pozostałych kontrolerów lotu w Smoleńsku wykonanie poleceń, zgodnie, z którym mieli oni bez względu na jakiekolwiek okoliczności sprowadzić statek powietrzny z Prezydentem RP na pokładzie do poziomu 100 metrów nad poziom pasa startowego lotniska. Załoga Tu-154M nr 101 była błędnie informowana, iż stale znajduje się na kursie i ścieżce – w czasie, gdy samolot znajdował się znacząco nad lub znacząco pod ścieżką. Stanowisko kontroli lotów nie utrzymywało ciągłego i wymaganego kontaktu radiowego z załogą statku powietrznego, lecz prowadziło wymianą wypowiedzi z długimi przerwami. Bezpośrednią odpowiedzialność za wprowadzenie Tu-154M nr 101 w pułapkę nad Smoleńskiem ponoszą najwyższe czynniki rosyjskie, które wydały polecenie przekazywania polskim pilotom fałszywych danych.

Wprowadzenie w błąd opinii publicznej Opinia publiczna i Sejm były systematycznie dezinformowane przez stronę rosyjską oraz rząd D. Tuska w sprawie najistotniejszych okoliczności dotyczących katastrofy i jej badania. Fałsze te dotyczyły m.in.:

• podstawy prawnej postępowania wyjaśniającego przyczyny katastrofy oraz okoliczności podjęcia decyzji o zastosowaniu załącznika nr 13 do konwencji chicagowskiej a także procedowania od 10 do 13/15 kwietnia z udziałem dwu komisji wojskowych pod przewodnictwem płk. Mirosława Grochowskiego i gen. Siergieja Bajnietowa i na podstawie polsko-rosyjskiego porozumienia z 1993 roku (w tym czasie strona polska uzyskała większość materiałów, którymi dziś dysponujemy);

• rzekomo znakomitej współpracy ze stroną rosyjską, w tym starannego przekopywania ziemi na miejscu katastrofy na ponad metr w głąb i szczególnie starannego jej przesiewania a także zabezpieczenia szczątków samolotu;

• stwierdzeń minister Ewy Kopacz, że polscy specjaliści przeprowadzali sekcje zwłok ofiar na miejscu katastrofy;

• danych ofiar katastrofy w aktach zgonów.

Ponadto już w maju 2010 r. rozpoczęła się celowa kampania zniesławiająca Dowódcę Sił Powietrznych ś.p. gen. Andrzeja Błasika. Przedstawiciele rządu Tuska nie przeciwdziałali rozpowszechnianiu kłamliwych stwierdzeń na temat Dowódcy Sił Powietrznych RP i nie reagowali na jego szkalowanie. Od 10 do 28 kwietnia opinia publiczna i Sejm były niezgodnie z prawdą informowane o dokładnym czasie katastrofy i czasie zgonu jej ofiar: w nocy z 10 na 11 kwietnia 2010 r. strona polska i rosyjska ustaliły, że przybliżony czas katastrofy to godz. 8.40 czasu polskiego, co dwa tygodnie później oficjalnie skorygowano na 8.41 czasu polskiego, natomiast polska strona rządowa aż do 28 kwietnia, jako moment katastrofy podawała godz. 8.56 czasu. Ponadto od czerwca 2010 r. przedstawiciele rządu D. Tuska prezentowali, jako autentyczną opracowaną przez rosyjski MAK wersję transkrypcji rozmów załogi Tu-154M nr 101 bez dwu kluczowych komend „Odchodzimy” w końcowej części transkrypcji, a 19 stycznia 2011 r. minister Jerzy Miller dwukrotnie stwierdził w Sejmie, że zawierająca zapis rozmów załogi taśma rejestratora dźwięku MARS-BM ma „30 minut”, (choć jej transkrypcja ma ponad 38 minut). Natomiast 28 stycznia 2011 r. w wywiadzie prasowym minister J. Miller zapowiedział, że Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (KBWLLP), której przewodniczy, uzna lot Tu-154M za pasażerski i realizowany „według reguł cywilnych”. Tym samym wprowadził opinię publiczną w błąd, co do statusu państwowego statku powietrznego Tu-154M, wykonującego lot do Smoleńska w ramach służby wojskowej, co KBWLLP wielokrotnie zapisała w Uwagach Rzeczypospolitej Polskiej z 19 grudnia 2010 r. do projektu Raportu końcowego MAK. Powyższe działania wskazują na w pełni świadome współdziałanie przedstawicieli rządu D. Tuska ze stroną rosyjską na szkodę śledztwa w celu uniemożliwienia dojścia do prawdy. Ponadto przedstawiciele rządu Tuska, w tym zwłaszcza akredytowany RP przy MAK Edmund Klich, ponoszą odpowiedzialność za brak odpowiedniej reakcji na rosyjską kampanię oczerniającą ś.p. gen. Andrzeja Błasika: w żaden sposób nie przeciwdziałali oni rozpowszechnianiu kłamliwych stwierdzeń na temat Dowódcy Sił Powietrznych RP. Takie postępowanie wskazuje na w pełni świadome współdziałania przedstawicieli rządu D. Tuska z władzami Federacji Rosyjskiej na szkodę polskiego śledztwa w celu uniemożliwienia dojścia do prawdy. Ponadto przedstawiciele rządu ponoszą odpowiedzialność za brak odpowiedniej reakcji na rosyjską kampanię oczerniającą ofiary katastrofy: w żaden sposób nie przeciwdziałali oni rozpowszechnianiu kłamliwych stwierdzeń na temat m.in. dowódcy Sił Powietrznych RP gen. Andrzeja Błasika. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy obarcza premiera D. Tuska i jego rząd. Parlamentarny Zespół ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 r., 30 czerwca 2011 r.

Cały tekst „Białej Księgi”:

http://niezalezna.pl/12664-biala-ksiega-do-pobrania

http://www.smolenskzespol.sejm.gov.pl

Piotr Bączek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
informacje uzupelniajace id 482 Nieznany
482
482
482
482
482
482
482
482
PN IEC 60364 4 482 1999
482
482
482
kpk, ART 482 KPK, I KZP 37/04 - z dnia 25 lutego 2005 r
482
informacje uzupelniajace id 482 Nieznany
482

więcej podobnych podstron