Krater
Las szeptał coś po swojemu. Ale ja nie słuchałem. Wiersze drzew i pieśni kwiatów wcale nie zwracały mojej uwagi. Bo byłem zły. Zły, zły, zły. Już w domu chciałem stanąć gdzieś, gdziekolwiek, i zacząć wrzeszczeć. Na przyjaciół, których nie ma, na znajomych, którzy mnie omijają, na świat, za to że istnieje. Bym tak stał i krzyczał. Pomyślałem, że niektórzy z przechodniów stwierdziliby, że jestem nienormalny i prawdopodobnie ktoś by zadzwonił, np. po policję. Chcąc, by to się nie stało, wyszedłem na spacer do lasu. Chciałem iść – jak najdalej od tego miasta, jak najdalej od ludzi. ,, Jedyne czego mogę chcieć, to tylko wyć jak pies…,,* - przypomniałem sobie słowa jednej z piosenek.
Przeskoczyłem przez gruby, wystający korzeń. Dawno temu skręciłem z cywilizowanych dróg. I dosłownie i w przenośni. Miałem wrażenie, że zaraz coś mnie rozsadzi. Torując sobie przejście, odgarnąłem krzaki i stanąłem zdziwiony, ledwie łapiąc równowagę. Przetarłem oczy. Przede mną rozciągało się coś w rodzaju krateru. Miał około 15 metrów głębokości i dwa razy więcej szerokości. Na samym środku leżało idealnie okrągłe jeziorko. W powietrzu krążyły dziesiątki kruków. Krater wyglądał jak wyrwany z filmów o kosmitach. Piach był żółtoczerwony, gdzieniegdzie leżały kamienie, przypominające do złudzenia plamy na rdzawo-rudawej sierści.
Rozejrzałem się zaintrygowany. Krater był jakby z innej rzeczywistości, nie pasował do otaczającego go, soczystego zielonego lasu. Oceniłem moje szanse na bezpieczne zejście. Stok nie wydawał mi się taki znowu stromy. Wyznaczyłem sobie tylko mi widoczny szlak i postawiłem pierwszy krok. Las jakby zamruczał, prosząc abym nie schodził. A raczej tak mi się wydawało. Mój brudny trampek trafił na następny uskok. Zacząłem wędrówkę na dół.
Pieśń lasu ucichła. Najpierw zastąpiła ją przerażająca cisza. Najpierw nie zwróciłem na nią uwagi. Nie wtedy. Byłem zbyt zafascynowany dziwnym zjawiskiem. Potem do mojego ucha dotarł taki jakby pomruk irytacji. Następnie, w miarę jak schodziłem na dół, przeradzał się w warkot gniewu. Miałem to gdzieś. Byłem już na dole. Zamknąłem oczy i wsłuchałem się w muzykę krateru.
Podobała mi się. Las wydawał mi się zbyt spokojny, a tutaj… te dźwięki oddawały to, co czułem. Zadowolony uśmiechnąłem się. Po moich plecach przeszedł dreszcz – nie strachu, ale samozadowolenia. Krater jakby ucichł, zdziwiony moją reakcją. Chociaż nie. Kratery raczej nie są zdziwione czyjąś reakcją. Zwłaszcza moją. No bo kogo ja obchodziłem?
Wciągnąłem głęboko powietrze. Było zimne i jednocześnie nieruchome. Wzruszyłem ramionami i ruszyłem w kierunku jeziorka. Ptaki nad moją głową zakrakały ponurą pieśń, coraz bardziej zniżając lot. Doszedłem do stawku. Zdziwiony podniosłem jedną brew. Woda… A raczej ciecz zbiornika miała kolor krwistoczerwony. Podrapałem się po głowie w której wirowały wtedy setki wizji:
Może siedzę właśnie w jakimś zatrutym, radioaktywnym miejscu? Albo krater jest miejscem obrzędów tutejszych sekt? A może… da się to jakoś logicznie wytłumaczyć? Rozejrzałem się. Stoki rzucały taki cień i woda robiła się czerwona? Lub to słońce? Tak, to na pewno słońce, które właśnie zachodziło.
* Zespół Coma się kłania w piosence ,, ,,
Stanąłem po drugiej stronie jeziorka. Tym razem woda przybrała kolor zielonożółty. Z innej strony stawek mienił się szafirem i ciemnym błękitem. Ukląkłem przy brzegu i ostrożnie powąchałem. Zapachu brak. Zaciągnąłem się bardziej, ale i to nie przyniosło żadnego rezultatu. Żadnej woni siarki, ani nic. Zaciekawiony, powoli zanurzyłem opuszek palca w cieczy. Woda zafalowała. Poczułem, że jest ciepła. Pospiesznie wyciągnąłem rękę. To się nie zgadzało. Przecież powietrze jest zimne. Co najmniej zero stopni! Zauważyłem jeszcze jedno dziwne zjawisko – mój palec nie wywołał kulistych fal, tylko bardzo nieregularne, przypominające słońca. Odskoczyłem od stawu, łapiąc się za rękę i przybliżając ją do oczu. Moja skóra nie była nawet zaczerwieniona. Może tylko mi się tak wydawało?
Rozejrzałem się. Niedaleko stawu stał krąg kamieni z popiołem w środku. Wyglądało to jak miejsce na ognisko. Tylko kto urządza sobie przyjęcia w jakimś zapomnianym przez świat kraterze? Do głowy wróciła mi wizja z sektą. Szybko ją przegnałem, goniony ciekawością. Zbadałem krąg kamieni. Każdy był nieregularny, szary – jak to kamień, z jednej strony osmolony – jak to kamień z ogniska. Zamknąłem oczy i skoncentrowałem się. Tu musiało być coś jeszcze. Musiało! Podniosłem powieki i znowu się rozejrzałem. Z nosem prawie przy płaskiej, obrośniętej krótką, szarą trawą ziemi, kilka razy okrążyłem miejsce domniemanego ogniska. Najpierw znalazłem kapsel od puszki. Następnie podniosłem ostrożnie z ziemi papierek od gumy do żucia. Była w dobrym stanie, co świadczyło, że jej właściciel był na miejscu kilka godzin temu. Najwyżej tyle, bo gdy wychodziłem z domu, padało. Kilka metrów dalej, leżała guma, ale nie miałem ochoty jej podnosić. Po następnych dziesięciu minutach znalazłem posążek na rzemyku. Prawie go minąłem, bo miał kolor ziemi. Był mały, około trzy centymetry. Podniosłem go do oczu, lecz nadal nie mogłem rozpoznać jego kształtu. Wydawał mi się zrobiony z niezwykłą starannością, ale mimo to wyglądał na coś pomiędzy szczurem, wroną, a wilkiem.
Coś mi się przypomniało. Czemu nie słyszę pokrakiwania ptaszydeł? Podniosłem głowę. Kruki siedziały na krawędziach krateru i przyglądały mi się wzrokiem głodnych sępów. Przebiegł po mnie dreszcz i tym razem- był to dreszcz strachu. Za murem piór przemknął jakiś ludzki kształt.
W tamtej chwili przypomniały mi się dwie rzeczy: moja wymyślona sekta i film ,,Ptaki,, Hitchcocka. Wsadziłem figurkę do kieszeni i zacząłem powoli podchodzić do krawędzi, z której przeszedłem. Z niewiadomych przyczyn, kruki tam nie siedziały. Nie zdając sobie z tego sprawy przyspieszałem. Wspinając się po skarpie, prawie biegłem. Rzuciłem kraterowi jeszcze jedno spojrzenie i wpadłem pędem do lasu, starając się więcej nie oglądać. Po kilku minutach adrenalina opadła i spokojnie zanurzyłem się w objęcia głuszy. Stopy same prowadziły mnie do domu, a myśli biegły w stronę zagadkowego jeziorka.
***
Tak, to nie jest normalne – wychodzić z domu i zostawiać drzwi otwarte. Tym bardziej, gdy w mieszkaniu nikogo nie ma. Na dodatek ten mój dom to nowy był. Ledwo się przeprowadziłem. Zamknąłem drzwi na klucz i powoli zawlokłem się na górę. Za jakieś 20 minut mieli wrócić rodzice. Mimo to, nic nie chciało mi się robić. Wszedłem na górę i walnąłem się na łóżku. Całą energię, jaką kiedykolwiek miałem, przeznaczyłem na powrót do domu. To było trudne, a ja byłem głupi. Byłem tu pierwszy dzień i przed chwilą prawie zabłądziłem w lesie. Przymknąłem oczy i mimowolnie przeniosłem się wyobraźnią do krateru. W kieszeni znalazłem figurkę. Wyciągnąłem ją i jeszcze raz uważnie się jej przyjrzałem. Nie… Nie wiem który raz. Nadal nie mogłem stuprocentowo stwierdzić co przedstawia.
Tchórz
Na przystanku było zimno. Co chwilę nerwowo spoglądałem na zegarek. Autobus miał przyjechać za piętnaście minut, za dziesięć… Czas dłużył mi się niesamowicie. Wydawało mi się, że wszyscy przyglądają mi się uważnie.
Zwłaszcza ta babcia w fioletowym moherze. I tamta ruda. I tamten chłopak z włosami na jeża. I tamta. I tamten. Jestem śledzony! Czy chodzi im o zdewastowanie okolic krateru? Ale ja nic nie zrobiłem! To nie ja. A teraz gonią mnie służby bezpieczeństwa! FBI! Ja przecież nic nie zrobiłem! A oni chcą mnie skrzywdzić. Zaraz mnie przesłuchają! I co ja wtedy im powiem? I mnie przeszukają! Znajdą figurkę! Głupi człowieku. Po co ty się pchałeś do tego lasu?
Ogarnęło mnie wszechobecne uczucie paniki. Chciałem uciekać. Uciekać!!! Cofnąłem się dwa kroki, chcąc jak najszybciej opuścić przystanek.
Nie, nie. Zaraz. Czemu ja się tak dziwnie zachowuję? Potrząsnąłem głową.
O co tu chodzi?
Jeszcze raz rozejrzałem się po przystanku. Rdzawo włosa dziewczyna z zainteresowaniem stukała w klawisze telefonu komórkowego. Babcia z niecierpliwością wyglądała autobusu. Nikt się na mnie nie patrzył. No więc co się ze mną dzieje?
Nadjechał bus. Zielona czwórka, tak jak opisywała mi mama. Wszedłem i skasowałem bilet. Rozejrzałem się za wolnym miejscem, gdy nagle znowu poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Instynktownie wyskoczyłem z pojazdu. Po chwili walnąłem się w głowę. Co ja wyprawiam? Jeszcze raz wspiąłem się po schodkach i zająłem miejsce. Tym razem wszyscy się na mnie patrzyli. Ale nie… Pasażerowie gapili się na mnie, bo właśnie wyskoczyłem z niewiadomych przyczyn na chodnik. Prawie namacalnie odczuwałem ich zdziwienie. Mimo wszystko. To nie było tamte uczucie. Coś było nie tak.
***
Lucjan spojrzał na swoją budę. Szkoła była mała, szara i brudna. Zdewastowane ogrodzenie okalało dawno niebielony budynek. Na rabatach rosło kilka nędznych brzózek bez połowy gałązek. Kilka ścian ozdobiono nędznymi graffiti jakichś dzieciaków, którym się nudziło. Napisy były wyjątkowo koślawe. Pokręcił głową. Autorzy rysunków całkowicie nie wiedzieli, co trzeba robić ze sprejami.
Powoli przekroczył próg szkoły. Środek nie różnił się zbytnio od wnętrza – górowała tu szarość i taka sama brzydota, jak na zewnątrz. Naprzeciw drzwi znalazł szatnię i odwiesił tam kurtkę. Wspiął się po schodach patrząc na mijanych uczniów. Wszyscy mieli taki sam, niemądry wyraz twarzy, charakterystyczny dla ludzi, co się nie wyspali. Koło gazetki szkolnej stał niewysoki chłopak z jasnymi, brązowymi włosami do ramion. Hm… nigdy go nie widział. Może to tamten, który miał dojść po feriach? Bo i takie plotki po szkole chodziły…
-Co on robi? – do Lucjana podszedł Eryk.
-Czyta. Chyba o… - zastanowił się - zaginięciach. – Dokończył.
Lucjan zmarszczył brwi. Znał tamten tekst na pamięć. Mówił o siedmiu dziewczynach z tej szkoły. Siedmiu, które zniknęły podczas ostatnich siedmiu miesięcy. Dorota, Zuzia, Daria, Basia, Iga, Kamila i Ola. W równych odstępach czasowych.
-Nie podoba mi się on – mruknął Eryk.
-Czemu?
-Nie wiem. Jest jakiś inny.
Lucjan wzruszył ramionami. Erykowi zawsze każdy nowy wydawał się inny. Westchnął, gdy zadzwonił dzwonek i powlókł się w stronę klasy.
***
Pierwsza lekcja minęła mi przede wszystkim na przypatrywaniu się uczniom. W mojej klasie było 18 osób razem ze mną. Po równo i chłopców i dziewczyn.
Jęknąłem, gdy zadzwonił dzwonek. Bo co nowy uczeń może robić w czasie przerwy, gdy wszyscy ze sobą rozmawiają i śmieją się. A ten biedny, nowy uczeń nikogo nie zna? No cóż… dla owego nowego ucznia jest kilka wyjść :
Może siedzieć/ stać w kącie i gapić się w ścianę
Może spróbować z kimś rozmawiać
Może zwiać do kibla i przeczekać chociaż pierwszą przerwę jako tchórz.
No cóż - wybrałem ostatnią opcję. Ta. Wiem. Jestem beznadziejny. Nawet nie próbuję zaprzeczyć.
Łazienkę nie trudno znaleźć. Odrapane drzwi, przekrzywiona tabliczka z literką W ( C oderwano ) i z trójkątem. Nic godnego uwagi.
Wtedy znowu doznałem tego okropnego uczucia, że ktoś się na mnie gapi. Rozejrzałem się spanikowany. Nie jestem pewny, ale chyba krzyknąłem coś w stylu ,, Spadaj!,,. Kilka osób rzuciło mi zdziwione spojrzenie i wróciło do rozmowy. Natomiast ja szybko otworzyłem drzwi i wślizgnąłem się do toalety. Byle dalej od tego okropnego uczucia. Wciąż odnosiłem wrażenie, że jestem śledzony. Odwróciłem się… I znieruchomiałem.
Stowarzyszenie
Na podłodze, pomiędzy malowniczo obtłuczonymi drzwiami, a zlewami, siedziała po turecku pięcioosobowa grupa długowłosych świrów. Trzymali się za położone na kolanach ręce i zaciskali ze skupienia oczy. W środku kręgu, który tworzyli, leżał przyszpilony gwoździem do ziemi miś.
-Y… Co wy robicie?- wyrwało mi się. Dość głupio swoją drogą. Bo co może robić grupa metali klęczących w kole? Raczej się nie modlili, no nie?
Jeden z dziwaków, najwyższy, rudowłosy. Wstał i jednym susem do mnie podskoczył. Spojrzał mi w oczy w dość nieuprzejmy sposób. Westchnąłem. Nie lubię, kiedy ludzie mnie zmuszają, bym im się odpłacił pięknym wzrokiem za nadobny. Ale skoro muszę… Zmrużyłem lekko oczy, starając wlać w nie cały mój gniew ostatnich dni, wszystkie rozstania i niepowodzenia. Zadziałało. Rudowłosy zamrugał zdziwiony. Jego usta ułożyły się w idealne ,,O,,. Uśmiechnąłem się z ponurą satysfakcją. Nagle stało się coś, czego nie przewidziałem. Zazwyczaj ludzie odchodzą lub zwiewają, byle dalej ode mnie. A ten długowłosy nie – wręcz przeciwnie. Klęknął na kolano i zaczął wrzeszczeć:
- Mistrzu! Wybacz! Wybacz mi! Nie wiedziałem, że przyjdziesz! Nie wiedziałem, że przyjdziesz jako taki… taki no… - zaplątał się. Zgadłem, że chodzi mu o to, że przy nim i przy jego kumplach wyglądam tak jakoś nędznie i mało. Cała piątka była wyjątkowo wielka, a mimo to właśnie wili się przede mną i błagali o wybaczenie. Coś z tym światem jest nie tak, no nie?
- Możecie przestać się drzeć, debile? – warknąłem. Nawet nie wiem dlaczego. Po prostu całkowicie nie wiedziałem co robić.
Natychmiast umilkli.
- Co wy robicie? Jesteście jakąś sektą, czy co?
- Jesteśmy Stowarzyszeniem Czarnych Piór i naszą misją jest uratowanie świata przed nawałą zła Klanu Różowego Słońca. – powiedział szybko wyuczoną formułkę rudowłosy.
-Y… - zrobiłem niezbyt mądrą minę.
- No widzisz… - zaczął tłumaczyć, ale mu szybko przerwałem.
- Nie, nie, nie. Czekajcie. Może najpierw byście się łaskawie przedstawili. I wstali. Bo ja jestem Markus. – spojrzałem na nich oczekująco.
- Marcin. – powiedział gorączkowo ten rudy.
- Eryk.
-Józef.
- Tycjan. – spojrzał na mnie przyciskający do ziemi misia.
- Lucjan. – usłyszałem tego, który chodził ze mną do klasy.
Mimo to, nie wstali.
-Nie słyszycie, co do was mówię? – krzyknąłem trochę histerycznie. – Wstawać! Raz, dwa!
Niewidzialna siła postawiła dziwaków do pionu. Lucjan przycisnął misia do ściany. Świr…
-Ok., teraz możecie mi mówić, co sobie ubzduraliście. – oświadczyłem łaskawie.
-Widzisz… Ten pluszak, którego tu mamy, to nie jest zwykły miś… - zaczął Marcin.
-Ta… A co jest w nim takiego niezwykłego? – spytałem. – I dlaczego twój kolego go ciągle dusi?
-W tej zabawce Klan Różowego Słońca ukrył całe swoje zło. A my przed chwilą sprawdzaliśmy, czy przypadkiem nie wydziela żadnych takich jakiś fal złej energii, czy co…
-Eee.
Marcin westchnął.
-Słyszałeś o tych zaginięciach, prawda? – widząc, że kiwam głową, kontynuował. – Wszystko zaczęło się dziać siedem miesięcy temu. W drugi czwartek miesiąca. Zawsze to się dzieje w drugi czwartek miesiąca… - zamyślił się na chwilę. – Policja podejrzewa jakąś sektę. My nie podejrzewamy. My wiemy, że to jest Klan. Klan Różowego Słońca.
Popatrzyłem na niego zdezorientowany.
-Widzisz… - tym razem zaczął mówić dalej Lucjan. – Zginęły w naszym miasteczku dziewczyny. Siedem dziewczyn w wieku od piętnastu do osiemnastu. Zawsze w…
-Drugi czwartek miesiąca? – domyśliłem się. – Ale… Skąd wytrzasnęliście ten Klan?
-Zawsze dzień po porwaniu dostajemy wiadomość. Chodzimy do krateru. Kiedyś robiliśmy tam ogniska i takie tam. A teraz… - Lucjan wzdrygnął się. - To miejsce nas nie lubi. A krater to jest…
-Wiem co to jest. Widziałem to. – mruknąłem.
-Tak? – zaciekawił się Eryk. – I widziałeś te wszystkie wrony?
- Kruki. – poprawiłem. Tymczasowo nie wspominałem o dziwnej figurce, która ciążyła mi w kieszeni. Wystarczy, że ja twierdzę, iż ONI są nienormalni.
- Co miesiąc, w drugi piątek, dostajemy tam informację. – Tycjan westchnął. – Wyrytą w ziemi. Bo tak jest sucho i tak jakoś… Zawsze jest tam napisane kogo porwali. I zawsze jest taki różowy miś. I zawsze jest podpis Klanu Różowego Słońca.
- Dowiedzieliśmy się też, że te dziewczyny dostawały takiego misia. Takiego jak ta nasza różowa maskotka. Że niby od tajemniczego wielbiciela czy co… - Józef spojrzał na zabawkę. – A potem znikały.
- Raz prawie udało się nam temu zapobiec. – przypomniał sobie Eryk. – Dowiedzieliśmy się o Misiu w czwartek rano. No to – pędzimy do tej dziewczyny. Ale nie zdążyliśmy. Poszła do kina.
- I już nie wyszła z sali - dokończył Eryk.
Zastanowiłem się. Stowarzyszenie nie wyglądało na takie, które robiło sobie jaja. Ale postanowiłem zadać jeszcze kilka pytań.
- Dlaczego wy? Dlaczego wy macie niby ratować tą wioskę?
-To będzie brzmiało głupio. – ostrzegł Marcin.
- Zaryzykuję.
- Każdy z nas… pewnego dnia… widział wronę… - tłumaczył Eryk.
- Kruka. – poprawił Lucjan.
-E… nie ważne. Nowo więc… każdego nagle natchnęło… że musimy pomagać. Bo możemy.
- Przedtem prawie w ogóle się nie znaliśmy. – zaśmiał się Marcin. – I nagle – podchodzimy do siebie i zaczynamy gadać, jak ze starymi przyjaciółmi.
- Nasi znajomi przeżyli szok. – zachichotał Józef.
- Ok, brzmi to głupio. – zgodziłem się. – A czemu tak nazwaliście to całe Stowarzyszenie Pomocy Dla Świata?
Chłopcy zmieszali się.
-Właściwie to nie ma żadnego większego powodu. – wyjaśnił po chwili Tycjan. – Po prostu się nam taka nazwa podobała. I że niby takie nawiązanie do tej wrony… czy tam jak Lucjan woli – kruka.
Zaśmiałem się.
- Stowarzyszenie Czarnych Piór… - pokręciłem głową. – Śmiesznie brzmi.
- A dołączysz do nas? – spytał się z nadzieją w głosie Józef.
- Może… może wam pomogę. – stwierdziłem wspaniałomyślnie.
Stowarzyszenie uśmiechnęło się radośnie.
- Wiecie co… myślę, że ten cały Klan to ma was na myśli… - zastanowiłem się. – Bo zostawia wam tyle wskazówek itp…
- No i co z tego?
- No nic. Musicie uważać. Musimy. – poprawiłem, przypominając sobie, że do nich należę. – Czy sprawdzaliście, czy oprócz tego misia?
Spojrzeli na siebie zdziwieni.
- Y… Nie mistrzu. – zaprzeczyli.
- To sprawdźcie. I nazywam się Markus!
Pytania i odpowiedzi
Józef wyszedł z klasy. Tak… to było dziwne. Po raz pierwszy od bardzo dawna chciał, aby lekcja ciągnęła się w nieskończoność. To było niesamowite uczucie… Rozejrzał się po korytarzu. Miał znaleźć Ewelinę i wypytać ją o Basię, która zniknęła jako piąta. Miał wypytać dziewczynę o inną dziewczynę. Lepiej! O taką dziewczynę, która znikła! Całkowicie nie wiedział, jak ma się za to zabrać. Najpierw trzeba dowiedzieć się, gdzie jest i zapytać się jej o tą całą Basię. Tylko gdzie ta Ewelina się podziała? Zaraz. Ona chodzi do… trzeciej d. A oni podobno mają lekcję na parterze. Musi ją szybko znaleźć. No, niby ma całą długą przerwę, ale lepiej mieć to już za sobą.
Zszedł po stromych schodach i rozejrzał się. Siedziała na ławce tępo wpatrując się w przestrzeń przed oknem. No nie. Nie dość, że ma wypytać się dziewczyny o zaginioną dziewczynę, to ta dziewczyna na dodatek jest taka zamulona! Pokręcił ze zrezygnowaniem głową i powoli podszedł do Eweliny.
-Y… Chciałbym… chciałbym… - zaczął nie do końca wiedząc, jak zacząć.
-Usiądź, zastanów się, a potem pytaj. – zaproponowała mu bezbarwnym głosem.
Skorzystał z jej propozycji. Zaczął się zastanawiać nad swoją beznadziejną sytuacją. Jak ma zacząć? Chm… jak jego kuzyn Olek chce coś powiedzieć, to wali prosto z mostu. Czyli ma przyjąć taką taktykę? Chyba tak. Lepszego wyjścia nie widział. Zaczerpnął powietrza i wypalił :
- Chciałbym cię zapytać o Basię.
Ewelina momentalnie pobladła. W jej oczach pojawiły się łzy i już po chwili płakała. Ta… spodziewał się takiej reakcji, ale i tak nie był na to przygotowany. Kurczę. Nie dość, że ma pytać dziewczynę o zaginioną dziewczynę to ta dziewczyna płacze! Na dodatek… dlaczego ona miała takie ładne oczy? Takie ciemnobrązowe. Jak jego miś z dzieciństwa. Nagle zalała go fala wspomnień. On i jego miś na plaży… Robią zamki z piasku… Pluszak jest cały ubabrany. Na dodatek mokry, bo wpadł Józefowi do morza… On pierwszy raz w szkole, a wraz z nim – jego wierny, mięciutki przyjaciel… Józef z misiem na karuzeli, w lesie, na urodzinach… Właściwie to wtedy był Józkiem. Wszystko było takie proste. Żadnych Klanów Różowego Słońca, żadnych różowych, pokracznych misiów… Zatrząsł się z obrzydzenia i momentalnie przypomniał sobie gdzie jest i po co. Z przerażeniem stwierdził, że Ewelina nadal szlocha. Musi coś zrobić. Tylko co? Niepewnie poklepał ją po ramieniu.
- Wszystko będzie dobrze. – zapewnił.
- Nie będzie. – zaprzeczyła słabo - Ja… dobrze pamiętam jak… jak ostatnim razem… jak u mnie była… Przedtem byłyśmy na… na zakupach… i to było takie głupie. Gdybym wiedziała, że… widzę ją po raz ostatni. To… wszystko byłoby inaczej…
I znowu zaczęła płakać. Józef poważnie zastanowił się, czy nie powiedział coś nie tak. Chociaż zaraz. On przecież nic takiego nie powiedział. No to o co chodzi?
Popatrzył z nadzieją na uczniów. Czemu nikt nie może mu pomóc.
Miał wrażenie, iż upłynęło tyle czasu, że przerwa powinna się już dawno skończyć. Mimo jego podejrzeń, dzwonek uparcie nie dzwonił. Ewelina, łkając, oparła głowę o jego ramię. Po chwili cały rękaw miał już mokry. Przynajmniej oszczędzi, bo nie będzie musiał prać tego ubrania. Chociaż – zaraz. Łzy są słone, więc mają sól. A sól chyba niszczy tkaninę, więc będzie musiał tym bardziej wyprać tą nieszczęsną koszulkę. Chm… czemu on myśli o takich dziwnych rzeczach?
- A była taka… taka szczęśliwa… taka wesoła… Co chwila powtarzała, że widzi wszystko na różowo, że to jest takie piękne… bo ona poznała takiego jednego. – kontynuowała przerywając na pochlipywanie. – Nazywał się Łukasz…
- Acha. – przytaknął, nie wiedząc co zrobić i licząc, że to jedno słowo nie wzbudzi nowej fali szlochów.
- I… To było takie… - nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa. – Łukasz dał jej misia…
Józef nagle się ożywił. Coś mu podpowiedziało, że to ma związek z tą sprawą.
- A jak ten miś wyglądał? – spytał ostrożnie.
- Nic wielkiego. Taki różowy i kiczowaty. – Ewelina zastanowiła się. Wyglądało, że się już uspokoiła. Na dodatek coś przywróciło ją do pozycji pionowo - siedząco – wyprostowanej. Cokolwiek to było, Józef bardzo temu dziękował. – Ale liczył się gest. No wiesz…
Józef wstał gwałtownie i wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Znalazł zdjęcie Misia od Klanu Różowego Słońca i pokazał fotografię zdezorientowanej Ewelinie.
- To ten?
- No… tak. – przytaknęła zdziwiona.
- Coś ci o nim jeszcze mówiła? Coś pamiętasz? - Spytał gorączkowo, czując, że jest na właściwym tropie.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
- Chm… mówiła mnóstwo. Takie tam głupie. Że czuje się z nim tak wspaniale itd., itp. Czasami aż nie mogłam ją słuchać. Lubił… piłkę nożną. I pizzę z pieczarkami, szynką i oliwkami. Ale to cię zbytnio nie interesuje, no nie?
Józef pokręcił głową i zastanowił się chwilę.
- A słyszałaś jak wygląda? Albo widziałaś?
- No… raz. Przez chwilę. Taki wysoki, blondyn. Baśka mówiła, że ma na ramieniu tatuaż w kształcie… zaraz… chyba słońca.
- Słońca!? – wydarł się na cały korytarz Józef. Kilkoro uczniów omiotło ich zdziwionym spojrzeniem i wróciło do rozmowy.
- No tak. I tak nie krzycz. – poprosiła. – A co cię on tak interesuje?
- Słuchaj, to chyba on zabi… porwał twoją przyjaciółkę.
Tak… chłopacy mówili, żeby nikomu nie zdradzał o Stowarzyszeniu. Ale ona… to była przyjaciółka Basi. Miała prawo wiedzieć. Nawet nie zauważył, jak opowiedział jej dokładnie o kruku, o kraterze, wszystkich podejrzeniach i dzisiejszym spotkaniu z Markusem.
- Powiedział, że powinniśmy sprawdzić, czy zaginione łączy coś jeszcze. No i poszliśmy się popytać i ja poszedłem popytać się ciebie. – zakończył.
- A więc dlatego zacząłeś ze mną rozmawiać? – zaśmiała się trochę histerycznie.
- No… tak. Ale się nie gniewasz? – spytał przestraszony.
Pokręciła głową.
- Nie. Skoro to pomoże… znaleźć jej ciał… znaleźć Basię.
-Mogłabyś… mogłabyś jeszcze napisać mi jakbyś sobie coś przypomniała? O tym całym Łukaszu, dobrze? I jakbyś mogła to wypisz mi co Basia lubiła i takie tam… czy coś ją wiąże jeszcze s tymi innymi dziewczynami.
-Ok. – zapisała jego numer.
Zadzwonił dzwonek. Józef zdziwił się, że słysząc ten dźwięk zasępił się. Przecież ta rozmowa się skończyła, powinien się cieszyć.
- Muszę iść. I ty też. – zauważyła Ewelina.
- No tak… - przytaknął. – Napiszesz?
- Oczywiście.
- I…
- Tak?
- Uważaj na siebie.
Bardzo tajemnicze spotkanie w ubikacji
W łazience było duszno i pusto. Zaraz miało przyjść to całe stowarzyszenie. Ale zaraz. I dobrze. Oni ni byli normalni… Mówić do niego per ,,miszczu,,! Nie - z tymi ludźmi musiało być coś nie tak. Nagle zauważyłem, że rozmyślając, z zainteresowaniem wpatruję się w kibel. Chm… może ta dziwaczność jakoś się przenosi i teraz ja zostałem ofiarą?
A ta moja figurka… Może jest związana jakoś z tymi zniknięciami. Chociaż… nawet nie wiedziałem co przedstawia… Wyciągnąłem ją i podniosłem do oczu. Przypomniały mi się wszystkie obrazki przedstawiające jednocześnie kilka rzeczy. Na przykład był taki kielich, jednocześnie przedstawiający rozmawiające twarze. Może tu chodziło o to samo? Kilka przesłań w jednym. Tylko – jakie?!
W końcu do łazienki weszło to całe Stowarzyszenie.
-Witaj mistrzu. – powitali mnie.
Westchnąłem ciężko. Czemu oni tak mnie nazywacie? Po krótkiej chwili doszedłem do wniosku, że dowiem się, gdy ich o to zapytam.
-Czemu na mnie tak mówicie?
-Widzisz… jeszcze cię nie poprosiliśmy… ale… czy będziesz naszym nauczycielem?
Zatkało mnie. Mimo, że zachowywali się jak idioci i mieli mnie za jakiegoś pana, to i tak nie spodziewałem się tego, co właśnie powiedzieli. Moją pierwszą myślą było coś w stylu: ,, A czego ja będę niby ich uczyć. Fizyki? Matematyki?,,. Sam ledwo miałem między trzy, a dwa. Po chwili do mnie doszło. Chodzi im o mój wzrok, którego nikt nie mógł znieść.
-E… a po co? Po co mam was uczyć?
-Widzisz… Klan Różowego Słońca… ich główną bronią prawdopodobnie jest wzrok… taki wyjątkowo słodki, że wszyscy nie mogą mu się oprzeć… Potrzebujemy… czegoś co jest od tego inne… no wiesz - przeciwieństwo. Wzrok, który odrzuca.
Pokiwałem głową.
-To nie zmienia faktu, że jesteście dziwni. – dodałem.
Zgodzili się ze mną i zdali raporty z rozmów z koleżankami zaginionych. Udało im się zdobyć informacje o pięciu. Najpierw opowiadał Józef. Mówiąc trochę się jąkał się i mieszał. Jego kumple przyglądali się mu uważnie.
-No… Ewelina mówiła, że Basia poznała jakiegoś Łukasza. I Ewelina go widziała. I on miał… no mi… miał tatuaż na ręku… tak, na ręku… w kształcie słońca. Tak powiedziała. I dostała… to znaczy – Basia dostała, bo Ewelina nie, tylko Basia od tego Łukasza no… misia. Tego naszego, różowego. Tak Ewelina powiedziała.
Nagle Eryk wybuchnął śmiechem i poklepał Józefa po plecach.
Zdezorientowany popatrzyłem, a to na nich, a to na resztę. Na szczęście Tycjan, Marcin i Lucjan też nie wiedzieli zbytnio o co chodzi. Eryk nie wytłumaczył im, tylko zachichotał jeszcze raz i klepiąc Józefa po ramieniu, w końcu się uspokoił.
Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia. Marcin wzruszył ramionami, a chłopcy opowiedzieli, co im się wydarzyło. A raczej – co wydarzyło się dziewczyną, o których mieli się dowiedzieć. Właściwie to, co powiedzieli, nie różniło się zbytnio od tego co wyjąkał Józef. Tyle tylko, że oni się aż tak ni zacinali.
Scenariusz zawsze był podobny. Pani Koleżanka poznawała Pana Kolegę i potem… znikała. Zapisaliśmy wszystkie imiona. Łukasz, Darek, Jurek, Bartek, Grzesiek. Do tego kilka zdań na temat wyglądu. Jak dla mnie, to nic się ze sobą nie wiązało. Jeden z nich był Emo, inny – dresiarzem… Wszystko mieli inne, oprócz jednej rzeczy – tatuażu.
-Myślę, że to są właśnie oni… - zamyślił się Marcin.
-Ta… tylko pewnie nawet nie wiemy, jak się nazywają. – westchnąłem.
-Jak to? – zdziwił Tycjan.
-Możliwe, że nie podali swoich imion. – Lucjan spojrzał w lustro. – Gdybym to ja był takim porywaczem, to bym nie mówił, jak się nazywam.
Nagle do łazienki wpadło trzech zadyszanych dresów. Stowarzyszenie Świrów jednocześnie odwróciło się i posłało przybyszom rozeźlone spojrzenia. Nowoprzybyła trójka spojrzała na siebie przestraszona i wypadła z pomieszczenia.
-No cóż… budzimy respekt. – uśmiechnął się Marcin, na widok mojej miny.
-Y… a raczej – ludzie się po prostu nas boją. – poprawił Lucjan.
-A powiedźcie mi kilka rzeczy. – poprosiłem.
-Acha.
- Czemu robicie swoje zebrania w kiblu?
Stowarzyszenie wymieniło zdziwione spojrzenie.
-Chm… tutaj oni nas nie będą podsłuchiwać. – wymyślił Józef.
-Mają tutaj takie same szanse, jak na korytarzu. Bo tam jest głośniej.
Wzruszyli ramionami.
-Ale na korytarzu zwrócimy uwagę siedząc po turecku włoku jakiegoś misia, no nie? – wyszczerzył się Eryk.
-No tak… - przytaknąłem
Zadzwonił dzwonek. Że też przerwy są tak krótkie… Za krótkie, by ratować świat. Bo… muszę przyznać – byłem w tej szkole jedynie pięć godzin, Stowarzyszenie znałem jeszcze krócej, ale cóż… już się wkręciłem.
-A! Właśnie! – przypomniałem coś sobie. – Wiecie coś na ten temat? – wyjąłem figurkę z kieszeni.
Chłopcy podeszli i przypatrzyli się mojemu wczorajszemu znalezisku.
-Nie… - pokręcił głową Marcin.
-Skąd to masz? – spytał Tycjan.
-Znalazłem w kraterze. – wytłumaczyłem.
Pokiwali głowami i ruszyli na lekcje.
****
To było takie dziwne. Zazwyczaj nie przejmuję się, że jest pierwszy czwartek miesiąca. Ale… to oznaczało, że za tydzień ktoś znowu miał zniknąć. Musieliśmy działać szybko. Ale jeśli to, co odkryliśmy w dzień mojego przystąpienia do Stowarzyszenia można nazwać osiągnięciem, tak od tygodnia ciągnęła się za nami fala niepowodzeń. Sprawdzaliśmy, czy zaginione dziewczyny coś łączy. Zaznaczyliśmy na mapie miasta miejsca gdzie mieszkały, gdzie je ostatni raz widziano, gdzie lubiły chodzić. Łączyliśmy kolorowe punkty w najróżniejszy sposób. W ogóle nie wychodziło. Nie pozostało nam nic innego jak tylko zastanawiać się i czekać.
Siedziałem w domu, rozmyślając o naszej porażce, która polegała na tym, że nie było sukcesów. Każda godzina zbliżała do drugiego czwartku. A ja jadłem zupę ogórkową w kuchni , jak gdyby nigdy nic. Spojrzałem na zegarek. Za półgodziny miałem być w kraterze na zebraniu tego całego Stowarzyszenia.
-Mama, zaraz wychodzę. – powiadomiłem.
-Nie… - zaprzeczyła – Słyszałeś o tych porwaniach? Wiem, że chodzisz tu do szkoły od tygodnia, ale może…
-Ta… słyszałem.
-I dlatego cię nie puszczę. – powiedziała.
-Ale mamo… to były same dziewczyny. – próbowałem ją uspokoić.
-A jak dla ciebie zrobią wyjątek? Albo cię pomylą z dziewczyną? – spojrzała wymownie na moje włosy do ramion.
-No to się zdziwią. – odłożyłem talerz i poszedłem do przedpokoju, ubrać buty.
Na dworze padał deszcz. Czując krople wody, spadające mi na kaptur szedłem na kolejne, bezowocne spotkanie. I ja – Markus - nie mogłem tego zmienić.
***
Pan Wojtek powoli mieszał kawę. Tak… życie jest do dupy. Zwłaszcza jeśli jesteś gliną w jakiejś zapomnianej przez świat dziurze i masz nocne dyżury. Spróbował kawy. Była okropna. Wzdrygnął się na myśl, że będzie musiał taką pić przez całe dziesięć godzin. Spojrzał przez okno na ciemniejące niebo i zacisnął palce na uszku kubka. Dokładnie. To WSZYSTKO było bardzo niesprawiedliwe. Nie dość, że będzie musiał spożywać to świństwo, to na dodatek wszyscy winią policję – a więc także i jego – o to, że te porwania nie zostały przerwanie. Przecież to nie ich wina, że nic nie mogą zrobić, bo po prostu nie ma śladów! Co za szczęście, że za niedługo przyjadą ci cali fachowcy i się w końcu od nich odczepią… ( fachowcy będą posądzać stowarzyszenie! )
Usiadł wygodnie, położył nogi na biurku i włączył telewizor. Dzisiaj leciała powtórka meczu jednej z jego ulubionych drużyn. Co prawda – nie powinien podczas służby oglądać TV, ale co niby miał robić? Noc zapowiadała się na spokojną i monotonną. Tak jak zawsze.
Po dziesięciu minutach zapomniał o kubku pełnym lejnego świństwa, o komendzie policji i o całym świecie. Czuł się tak, jakby to on grał, a nie zawodnicy, jakby to on sędziował. Nic dziwnego, że dźwięk dzwonka telefonu dotarł do niego po pięciu minutach.
Pan Wojtek podniósł słuchawkę, nadal śledząc rozgrywającą się na ekranie akcję. O! Jego ulubiony napastnik właśnie ma piłkę. Kiwa pierwszego zawodnika i drugiego. Przymierza się i…
-GOOOOOOOOL! – wydarł się do słuchawki.
-Słucham? – usłyszał po drugiej stronie spokojny głos dziewczyny.
- Ychym, ychm – odchrząknął. – Komis pol. To znaczy komisariat tej tam… policji. W czym mogę pomóc?
- Jestem Marta. Szarowska. Stoję właśnie koło ulicy Śliskiej. To znaczy przy tym sklepie no… ,,Szymex,, się zwie. Czy jakoś tak.
-Już lecę. – obiecał pan Wojtek.
-Ale ja nawet nie powiedziałam o co chodzi… - zauważyła.
- Nie szkodzi. Już. Zaraz będę.
-Ale…
Rozłączył się. Ubrał szybko kurtkę i zbiegł po schodach. Chciał otworzyć poloneza, ale przypomniał sobie, że przecież nie wziął klucza. Westchnął na myśl o wspinaczce po schodach. Chociaż zaraz! Przecież ta dziewczyna może nawet umierać! Jaki kretyn z niego, że nie zapytał się jej o co chodzi. Musi się pospieszyć i to już. Spojrzał na zegarek. Hm… Jeśli się nie myli ( a przecież policjant Wojtek nigdy się nie myli) za minutę będzie autobus na przystanku położonym dwa kroki od komendy. Bez namysłu pognał i w ostatnich sekundach wskoczył do pojazdu. Uf… Jaki on jest dobry.
***
Marta spojrzała na zegarek. No, gdzie się ten glina podział? Trąciła nogą leżącego na ziemi dresiarza. Ech, teraz oni mają taką słabą psychikę. Zmarszczyła nos. Chłopak śmierdział mieszanką potu, piwa i petów. Mimo wszystko…
Z zamyślenia wyrwał ją przygruby policjant zmierzający chwiejnie w jej kierunku. Cóż, chód kaczki był ostatnio popularny. A on, zdecydowanie chodził, jak podchmielona kaczka. Uśmiechnęła się pod nosem.
- Dzień dobry – przywitała się grzecznie.
- Witam panią. Czy coś się stało? – Marta spojrzała na niego z irytacją w oczach.
-Nie, dzwonię do pana dla przyjemności – powiedziała do siebie cicho, po czym dodała głośniej – Szłam sobie spokojnie ulicą. Rozumie pan, jak to cywilizowani ludzie. Zmierzałam w stronę „Czerwonego owada z czarnymi kropkami i białą główką”. Nagle podchodzi do mnie tak chłopak. Krok w połowie kostek, czarna dresowa bluza itd. I łysa głowa. Pan rozumie, podręcznikowy przedstawiciel rasy – dres. Wyjmuje kij bejsbolowy. Swoją drogą, ciekawe skąd oni je mają. Widział pan kiedyś w sklepie taką pałkę? No, nieważne. Wtedy mówi do mnie, coś w rodzaju: „wyszkakuj ż hajsza”