599

Sowieci założyli “polski Gułag” To NKWD założyło łagry w Polsce i przez pewien czas je prowadziło, a potem przekazało polskiej bezpiece – podkreślił dr Bogusław Kopka z IPN podczas sesji “Sowiecki system obozów i więzień”, która odbywa się w Łodzi - Pierwszymi gospodarzami tych obozów byli właśnie Sowieci, później wraz z wycofywaniem się tych jednostek były one przekazywane lokalnym władzom bezpieczeństwa – podkreśla dr Kopka. Historyk z warszawskiego oddziału IPN wylicza, że na terenie Polski istniało po wojnie 206 obozów pracy zwanych “polskim Gułagiem”. W jaki sposób powstało w tak krótkim czasie aż tyle łagrów? – Po prostu wykorzystano całą sieć obozów, jakie zostały zbudowane przez okupanta niemieckiego – stwierdza Bogusław Kopka. Pierwszym obozem zajętym przez Armię Czerwoną był Majdanek. – Praktycznie następnego dnia został przejęty przez NKWD – wskazuje Kopka. – Drugim obozem przystosowanym przez Sowietów był Auschwitz – dodaje. Kolejny obóz cieszący się złą sławą to Świętochłowice, którego komendantem mianowano Salomona Morela. – Ze swoimi kompanami, że się tak wyrażę, znęcał się nad ludnością internowaną w tym obozie, miały miejsce przypadki tortur – wskazuje historyk. Morel został odwołany po wybuchu epidemii tyfusu, co miało przełożenie na drastyczny wzrost śmiertelności więźniów. Ale jak podkreśla, później jego kariera potoczyła się bez problemu, został m.in. komendantem obozu w Jaworznie. Po 1989 r. ścigany był listem gończym, ale władze Izraela konsekwentnie odmawiały jego wydania. Zmarł kilka lat temu, ale do końca życia pobierał polską emeryturę w wysokości 5 tys. zł miesięcznie. Kopka podkreśla, że badanie historii polskich obozów pracy jest trudne z uwagi na to, że dokumenty po nich zostały zniszczone. Dlatego historycy sięgają po źródła pośrednie, m.in. z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego czy np. akta stanu cywilnego. Te ostatnie pomagają ustalić skalę śmiertelności w tych obozach, a wcale nie jest to łatwe. – “Polski Gułag” pochłonął blisko 25 tys. osób. To jest minimum – zaznacza. Doktor Kopka podkreśla, że w porównaniu z rosyjskimi łagrami w tych założonych przez NKWD w Polsce panowała większa śmiertelność. Przez te obozy pracy przewinęły się dziesiątki tysięcy osób. W 1947 r., kiedy odnotowano apogeum tego typu represji, przebywało w nich ponad 57 tys. więźniów. Po 1950 r. obozy te zyskały nowe formy. – To nie znaczy, że mamy do czynienia z końcem Gułagu – mówi historyk IPN. Pojawiła się, bowiem nowa forma represji – ośrodki pracy więźniów, jak obozy górnicze czy budowlane. W latach 1950-1954 na obóz pracy zostało skazanych 60 tys. osób. - Do łagrów sowieckich kierowano osoby bez żadnego uzasadnienia, wina nie miała tutaj znaczenia – podkreśla dr Meelis Maripuu z Estońskiego Instytutu Pamięci Historycznej w swoim wykładzie. – Więźniowie Gułagów stanowili zabezpieczenie bezpłatnej siły roboczej na różnych budowach – stwierdza Maripuu. Historyk podkreśla, że byli oni tam kierowani niezależnie od ich zachowania. – Liczył się tylko sowiecki interes ekonomiczny – podkreślił naukowiec. Historycy przypominali, że więźniowie umierali od chorób i ciężkiej pracy. Edita Jankauskiene z Centrum Badania Ludobójstwa i Ruchu Oporu Mieszkańców Litwy przypomniała, że po śmierci Stalina w 1953 r. zwolniono około 1 mln więźniów, głównie skazanych za przestępstwa kryminalne. Ale nadal w łagrach pozostawało ponad 150 tys. więźniów, głównie politycznych. Wywoływali oni strajki i powstania, aby uzyskać zwolnienie z Gułagów. Jankauskiene wskazuje, że wśród więźniów było wówczas coraz więcej młodych ludzi w wieku 25-30 lat, którzy uczestniczyli w ruchu oporu przeciwko władzy komunistycznej w różnych rejonach państwa sowieckiego. Spowodowało to likwidację łagrów specjalnych i rezygnację z przymusowej pracy. Organizatorem konferencji “Sowiecki system obozów i więzień. Forma represji politycznych w Europie Środkowo-Wschodniej w pierwszej połowie XX wieku” jest łódzki oddział Instytutu Pamięci Narodowej. Jak podkreśla jego reprezentant dr Jerzy Bednarek, głównym celem konferencji jest “podsumowanie badań dotyczących sowieckiego systemu penitencjarnego z lat 1922-1953 oraz ich zilustrowanie m.in. na przykładach pojedynczych obozów czy więzień”. Według Bednarka, to spotkanie historyków z Europy Środkowo-Wschodniej to okazja do “skonfrontowania wiedzy na temat organizacji i funkcjonowania sowieckich obozów oraz więzień pomiędzy naukowcami z Europy Środkowo-Wschodniej”. Patronat nad sesją objął “Nasz Dziennik”. Zenon Baranowski

Chcą wprowadzić euro w Polsce – bez zgody Polaków Ministerstwo Finansów uważa, że referendum w sprawie wprowadzenia w Polsce euro byłoby bezprzedmiotowe, ponieważ Polacy wypowiadali się już na ten temat. Wiceminister finansów Ludwik Kotecki odniósł się do interpelacji poselskiej Mieczysława Łuczaka, dotyczącej m.in. referendum w sprawie euro. Wiceminister zaznaczył, że zgodnie z art. 125 Konstytucji referendum ogólnokrajowe może być przeprowadzone w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa. Wskazał przy tym, że art. 90 Konstytucji pozwala wyrazić zgodę na ratyfikację umowy międzynarodowej w referendum ogólnokrajowym. W tym trybie w dniach 7-8 czerwca 2003 r. przeprowadzono ogólnopolskie referendum w sprawie przystąpienia Polski do UE. Polacy odpowiedzieli wówczas na pytanie: “Czy wyraża Pan/Pani zgodę na przystąpienie Rzeczypospolitej Polskiej do Unii Europejskiej?”. Kotecki przypomina, że zgodnie z wynikami referendum 77,45 proc. uprawnionych do głosowania opowiedziało się za przystąpieniem do Unii Europejskiej. Ponieważ w referendum wzięła udział ponad połowa uprawnionych do głosowania (frekwencja wyniosła 58,85 proc.), miało ono charakter wiążący i rozstrzygający dla decyzji o ratyfikowaniu traktatu. “Referendum w sprawie wprowadzenia europejskiej waluty należy uznać za bezprzedmiotowe w świetle wyników ogólnopolskiego referendum przed ratyfikacją traktatu akcesyjnego, na podstawie, którego Polska stała się członkiem Unii Europejskiej oraz członkiem UGiW (Unii Gospodarczej i Walutowej) ze statusem państwa członkowskiego z derogacją” – poinformował Kotecki. Podkreślił, że na mocy poszczególnych traktatów Polska jest zobligowana do wypełnienia niezbędnych warunków osiągnięcia trwałej konwergencji nominalnej i prawnej, a w jego następstwie – do przyjęcia wspólnej waluty. Wiceminister zauważył, że Konstytucja nie przewiduje możliwości powtórzenia referendum w sprawie udzielenia zgody na ratyfikowanie tej samej umowy międzynarodowej, gdy pierwsze referendum w tej sprawie było wiążące i rozstrzygające. Wskazał, że obecnie rząd nie określa przewidywanej daty przyjęcia euro, ze względu na dużą niepewność, co do terminu wypełnienia formalnych warunków wprowadzenia wspólnej waluty oraz sytuację w strefie euro. PAP

Zamach na Papieża i stan wojenny - Należy użyć wszelkich dostępnych środków, by uniknąć zmiany kursu polityki rozpoczętej przez polskiego papieża, a jeśli będzie to konieczne, sięgnąć po środki idące dalej niż dezinformacja i dyskredytacja. - fragment nowej książki Joachima Jauera pt. "Urbi et Gorbi. Jak chrześcijanie wpłynęli na obalenie reżimu komunistycznego w Europie Wschodniej". Publikujemy fragment książki Joachima Jauera pt. "Urbi et Gorbi. Jak chrześcijanie wpłynęli na obalenie reżimu komunistycznego w Europie Wschodniej" za zgodą Wydawnictwa Akcent. Rozdział "Zamach na papieża i stan wojenny. Jak zwalczano Solidarność i jej orędowników". 13 maja 1981 r. Turek Mehmet Ali Ağca podczas jednej z audiencji dla pielgrzymów na placu św. Piotra w Rzymie próbował zabić papieża, oddając do niego trzy strzały. Do dziś nie wyjaśniono, czy zleceniodawcą Ağcy były bułgarskie tajne służby. Podejrzenie, że zamach na Jana Pawła II został zlecony przez radzieckiego szefa partii, Breżniewa, i przekazany przez KGB w Moskwie do wykonania przez bułgarski wywiad, pojawiło się wkrótce po tym, jak Ağca usiłował dokonać morderstwa. Długoletni sekretarz papieża, Stanisław Dziwisz, jest przekonany, że „wydaje się obiektywnie niemożliwe, by Ali Ağca był indywidualnym sprawcą, który wszystko robił sam”. Akta potwierdzają, że Stasi przyjęło zadanie propagandowego odciążenia bułgarskiego „bratniego organu” z zarzutu próby morderstwa, jednak brakuje świadków lub niepodważalnego dowodu spisku zawiązanego przez komunistów. Po dziś dzień nie wyjaśniono tła zamachu. Pewne jest, że radzieckie biuro polityczne wielokrotnie doradzało, w jaki sposób można by „rozwiązać problem polskiego papieża”. Amerykański pisarz John O. Koehler twierdzi, że zna dokument pochodzący z listopada 1979 r. podpisany przez członków ówczesnego radzieckiego Biura Politycznego, w tym Gorbaczowa. Gorbaczow w listopadzie 1979 r. był sekretarzem Komitetu Centralnego, jednak nie członkiem Biura Politycznego. Decyzje dotyczące akcji tajnych służb KGB były podejmowane w najwęższym kręgu partyjnym. Pismo z moskiewskiego archiwum brzmi następująco:

Należy użyć wszelkich dostępnych środków, by uniknąć zmiany kursu polityki rozpoczętej przez polskiego papieża, a jeśli będzie to konieczne, sięgnąć po środki idące dalej niż dezinformacja i dyskredytacja. Za tym sformułowaniem kryje się jakoby polecenie, by zabić papieża – jak to interpretuje Kohler. Były radziecki szef państwa i partii Gorbaczow zasadniczo nie odrzuca hipotezy, że 13 listopada 1979 r. doszło do tajnych obrad Komitetu Centralnego, broni się jednak przed przypuszczeniem, iż mówiono wówczas o akcji przeciwko polskiemu papieżowi. Na zapytanie byłego dziennikarza ZDF i eksperta w tematyce watykańskiej, Wernera Kaltefleitera, Gorbaczow odpowiedział tak: „Co się tyczy strzałów na placu św. Piotra, to generalnie nie posiadam informacji na temat współudziału KGB w tym przestępczym czynie [… – jednak –] jeśli chodzi o wydarzenia z roku 1980 w Polsce, mogę powiedzieć, że oczywiście wywieraliśmy polityczną presję na władze pańs­twowe”. Na pewno dość wcześnie w moskiewskim Biurze Politycznym rozważano, w jaki sposób zareagować na nieoczekiwany sukces papieża w Polsce i poza jej granicami – być może planowano interwencję Związku Radzieckiego, a nawet Układu Warszawskiego w Polsce. Jednak Gorbaczow zawsze ostro dementował doniesienia o zleceniu morderstwa przez Moskwę. Ciężko ranny papież cudem przeżył zamach, jednak bolesne, długofalowe następstwa tego ataku trwale zaszkodziły jego stabilnemu dotąd zdrowiu. 23 grudnia 1983 roku Jan Paweł II odwiedził zamachowca w jego celi więziennej i mu przebaczył. Stanisław Dziwisz opowiadał, że podczas tej rozmowy Mehmet Ali Ağca wciąż powtarzał tylko jedno pytanie: „Dlaczego pan nie zginął? – Wiem, że dobrze wycelowałem. Wiem, że to była niszczycielska, śmiercionośna kula. Dlaczego więc pan nie zginął?”. Papież podarował jedną z kul Alego Ağcy Matce Boskiej Fatimskiej. Jan Paweł II był święcie przekonany, że przeżył zamach dzięki jej pomocy. W ten dzień przypadała bowiem rocznica pierwszego objawienia Matki Boskiej w Fatimie. Szefowie państw i partii od Moskwy po Berlin Wschodni coraz wyraźniej zdawali sobie sprawę z tego, że polski papież u siebie, w Polsce, mógł wydawać się wiernym z krajów komunistycznych autentyczniejszy niż w dalekim Watykanie. W Polsce mógł ogłaszać swoje orędzie o chrześcijańskim oporze również „bratnim krajom”, Czechom, Węgrom, Słowakom i obywatelom NRD. W tajnym dokumencie skierowanym do ówczesnego radzieckiego szefa państwa i partii, Leonida Breżniewa, papież Wojtyła był określany mianem kontrrewolucjonisty. Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego NRD rozpoznało już wichrzyciela i zanotowało, że „pochodzący z Polskiej Republiki Ludowej papież i jego duży wpływ na kraj ojczysty to jedne z głównych przyczyn obecnej sytuacji w PRL. Decydujące znaczenie ma przy tym w oczywisty sposób wizja papieża dotycząca wspólnej chrześcijańskiej Europy”. Pogróżki „bratnich krajów” pod koniec roku 1980 przybrały na sile i stały się bardzo konkretne. Układ Warszawski był zaniepokojony. Tolerowanie zorganizowanej opozycji, która w coraz większym stopniu nabierała także antyradzieckiego charakteru, było nie do zniesienia dla szefów partii socjalistycznych sąsiadów Polski. Upierali się przy tym, by partie leninowskie zachowały monopol na władzę. Breżniew zaczął przygotowywać manewry „bratnich armii” w Polsce przede wszystkim ze względu na nalegania Honeckera. Wojskowe ćwiczenia miały w drastyczny sposób unaocznić Polakom, że w odpowiedzi na Solidarność planowano inwazję militarną. Ożyły wspomnienia roku 1953 w Berlinie Wschodnim, roku 1956 w Budapeszcie i 1968 w Pradze. Wojskowy reporter telewizji NRD donosił o bliżej niezidentyfikowanym „poligonie na południowym zachodzie Polskiej Republiki Ludowej”. Tam jakoby „sztaby oddziałów wojskowych i formacji armii radzieckiej oraz ich polscy towarzysze broni byli gotowi, by wspólnie wykonać zadania bojowe”. Zdjęcia czołgów, które przejeżdżały przez polskie wsie, i piechoty, która prowadziła szturm na płonących polach, wzmocniły groźbę. „W dotychczasowym przebiegu manewrów »Sojusz 81« zademonstrowali u boku swych współbojowników z Narodowej Armii Ludowej Niemiec i Czechosłowackiej Armii Ludowej wysoką gotowość operacyjną i bojową”, ostrzegał reporter NRD. Konferencja Episkopatu Polski liczyła się z interwencją zbrojną Układu Warszawskiego. Biskup Alojzy Orszulik powiedział mi: „Zdawaliśmy sobie jasno sprawę z tego, że sąsiednie państwa: NRD, Czechosłowacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria przygotowują ekspedycję karną przeciw kontrrewolucji w Polsce”. W grudniu 1980 r. papież Jan Paweł II, jako polski patriota niepokojący się możliwością inwazji, wystosował list do radzieckiego sekretarza generalnego KC, Leonida Breżniewa. Przywódca najmniejszego państwa świata, które nie dysponowało żadnymi oddziałami wojskowymi, lecz jedynie miniarmią – gwardią szwajcarską w renesansowych kostiumach, napisał do wodza uzbrojonego po zęby mocarstwa atomowego:

Do Jego Ekscelencji, pana Leonida Breżniewa, Przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich Przemawiam w trosce o losy Europy i całego świata w związku z napięciem wywołanym wewnętrznymi wydarzeniami mającymi miejsce w Polsce w ciągu ostatnich miesięcy. Polska jest jednym z sygnatariuszy Aktu Końcowego KBWE. Jan Paweł II otwarcie wskazuje w dyplomatycznej formie na to, że chodzi o „wydarzenia wewnętrzne w Polsce”, a dla państw sygnatariuszy Aktu Końcowego KBWE z Helsinek „nieingerencja w sprawy wewnętrzne innego państwa” była jedną z podstawowych zasad. Następnie papież przypomina radzieckiemu przywódcy o napadzie Hitlera na Polskę i w ten sposób wyjaśnia, jakiego rodzaju historyczne porównanie nasuwałaby inwazja na jego ojczyznę. Naród ten stał się, we wrześniu 1939, pierwszą ofiarą agresji, która zapoczątkowała straszny okres okupacji, trwający do roku 1945. Podczas całej drugiej wojny światowej Polacy stali ramię w ramię ze swymi sprzymierzeńcami, walcząc na wszystkich frontach wojny, a niszcząca siła tego konfliktu kosztowała Polskę utratę niemal sześciu milionów jej synów: to znaczy jedną piątą jej populacji sprzed wojny. Mając więc na uwadze różne motywy zaniepokojenia wywołanego napięciem wokół aktualnej sytuacji w Polsce, proszę, aby zrobił Pan, co tylko w Pańskiej mocy, by wszystko, co składa się na przyczyny owego zaniepokojenia, zgodnie z powszechną opinią, zostało wyeliminowane. Jest to niezbędne dla odprężenia w Europie i w świecie. Sądzę, że można to osiągnąć tylko przez wierne dotrzymywanie solennych zasad zawartych w Akcie Końcowym KBWE, który ustanawia kryteria regulujące stosunki międzynarodowe, a w szczególności zasadę poszanowania niezbywalnych praw do suwerenności, a także zasadę nieingerowania w wewnętrzne sprawy każdego z sygnatariuszy. A na końcu następuje zdanie, w którym pojawia się słowo „solidarność” w podwójnym znaczeniu. Wydarzenia mające miejsce w Polsce w ostatnich miesiącach zostały wywołane nieuchronną koniecznością gospodarczej przebudowy kraju, co wymaga równocześnie przebudowy moralnej opartej na świadomym zaangażowaniu, w duchu solidarności, wszystkich sił całego społeczeństwa. List kończył się naglącym apelem do Breżniewa, by zrobił wszystko, co w jego mocy, „żeby rozładować obecne napięcie, aby polityczna opinia publiczna została uspokojona w kwestii tego delikatnego i pilnego problemu”. Kardynał Stanisław Dziwisz potwierdził w rozmowie ze mną, że ten i inne listy z Watykanu nigdy nie doczekały się odpowiedzi z Moskwy. Dopiero później, gdy szefem partii został Gorbaczow, stosunki ze Związkiem Radzieckim się znormalizowały. Być może jednak odpowiedzią Breżniewa było to, że zagrażająca Polsce inwazja Układu Warszawskiego nie doszła do skutku. Komunistyczne władze kraju same przeprowadziły ekspedycję karną, której się obawiano. Szef państwa i partii, Wojciech Jaruzelski, 13 grudnia 1981 r. ogłosił wprowadzenie stanu wojennego. Rozpoczęła się walka rządu z Solidarnością – Polska Zjednoczona Partia Robotnicza przeciw wolnym związkom zawodowym robotników. Jaruzelski rzekomo chciał w ten sposób zapobiec wkroczeniu do Polski armii Układu Warszawskiego. Warszawski rząd zaczął prowadzić wojnę domową przeciwko własnemu narodowi. Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” został zdelegalizowany, 5000 jego najważniejszych członków internowano. Lech Wałęsa został aresztowany. Po przełomie Jaruzelski bronił swojego puczu również przed sądem: „Jak państwo wiedzą, jestem zawodowym żołnierzem. Dlatego użyję terminologii wojskowej: w sensie strategicznym racja była po stronie papieża i Solidarności, w sensie taktycznym – po naszej stronie. Solidarność miała rację strategiczną w swojej wizji demokracji. My, rząd, mieliśmy rację taktyczną, zapobiegając tragedii, jaką byłaby inwazja obcych wojsk”. Mieczysław Rakowski, który bądź co bądź przez dwa dziesięciolecia był szefem „Polityki” – najbardziej chyba interesującego i umiarkowanie „liberalnego” czasopisma w Europie Wschodniej – a następnie ostatnim komunistycznym premierem, bez zastrzeżeń popierał wówczas akt przemocy Jaruzelskiego. Przed moją kamerą bronił się, wskazując na obawy towarzyszy z Warszawy, którzy pełnili wówczas odpowiedzialne funkcje: „Opinia, że byłem wrogiem Solidarności, jest niemądra. Ten zarzut jest idiotyczny. Byłem jedynie wrogo nastawiony do radykałów działających w ramach Solidarności. Należę do pokolenia, które przeżyło płonący Budapeszt i koniec »praskiej wiosny«. Nie chciałem, by w Polsce powstały nowe cmentarze”. Tej niedzieli, 13 grudnia 1981 r., były kanclerz Niemiec, Helmut Schmidt, prowadził właśnie rozmowy z sekretarzem generalnym SED, Erichem Honeckerem, w NRD. Schmidt zdecydował, że nie przerwie swojej wizyty mimo „wydarzeń w Polsce”. Tego niedzielnego poranka przejechał z brandenburskiego zamku Hubertusstock do meklemburskiego miasteczka Güstrow, gdzie mieszkał bardzo ceniony przez niego rzeźbiarz Ernst Barlach. Po zwiedzeniu warsztatu artysty kanclerz został przyjęty w Güstrow przez Honeckera. W nocy Stasi licznymi autobusami zwoziła na miejsce lojalnych towarzyszy z innych okręgów NRD. Zamiast miejscowej ludności, która najwyraźniej wydała się władzom niepewna, wzdłuż ulic wokół ratusza stanęli klakierzy, trzymając papierowe flagi NRD. Mieszkańców wezwano do pozostania w domach, których wejść pilnowali funkcjonariusze Stasi w cywilnych ubraniach. SED obawiała się owacji i wyrazów sympatii dla lubianego również przez ludność NRD Helmuta Schmidta. Jako korespondent ZDF od wczesnych godzin porannych dokumentowałem na taśmie filmowej wymianę miejscowych mieszkańców na „przybyszów”. Honecker oczekiwał, że kanclerz Niemiec weźmie udział w tym niezręcznym, haniebnym, ale i śmiesznym przedstawieniu. Spotkanie tych dwu polityków miało służyć odprężeniu w stosunkach między oboma niemieckimi państwami, tak naprawdę jednak podkreśliło ochłodzenie w zimnej wojnie Wschodu z Zachodem i pokazało, jak lodowate stosunki panują między RFN a NRD. Na zachodzie Niemiec tuż przez Bożym Narodzeniem doszło do spontanicznych manifestacji związków zawodowych, wyrażających sympatię wobec prześladowanej Solidarności. Liczba wysyłanych do Polski paczek z darami wyraźnie się zwiększyła, można je było ekspediować bez opłaty pocztowej. Rząd NRD jednak zamknął przed swoimi obywatelami przejścia graniczne do Polski, podróże do sąsiedniego kraju były niemożliwe z powodu rzekomego zagrożenia dla przybyszów z NRD. Propaganda popularyzowała w zakładach pracy określony obraz strajkujących jako unikających pracy polskich awanturników, na których łożyć musiał sumienny sąsiad Polski – NRD. Nie wahała się nawet przed użyciem lub ponownym przywróceniem do życia stereotypu „leniwych Polaków”, pokutującego jeszcze od czasów pruskich, a później także w okresie nazistowskim. Strajk, najszlachetniejsze prawo ludzi zależnych od pracy najemnej, zgodnie z komunistyczną interpretacją był zalecany tylko w kapitalizmie. W socjalizmie, w którym robotnicy rzekomo sprawowali władzę, strajk – zgodnie z podręcznikiem Lenina – był walką władzy robotniczej z samą sobą i z tego względu był zakazany. W czerwcu 1983 roku Karol Wojtyła po raz drugi odwiedził ojczyznę jako papież. W PRL wciąż jeszcze obowiązywał stan wojenny. Solidarność nadal była nielegalna, a jej najważniejsi przedstawiciele – internowani. Jan Paweł II nie przybył jako triumfator do udręczonego kraju. Chcąc nie chcąc, reżim z radością powitał jego wizytę, ponieważ potrzebował pośrednika. Papież przejechał z Warszawy przez Częstochowę – cel pielgrzymek maryjnych – do Poznania, Katowic i Wrocławia, dawnego niemieckiego Breslau. Na skraju Ostrowa Tumskiego, najstarszej dzielnicy miasta poważnie zniszczonego przez wojnę, od kilku lat stoi pomnik przedstawiający kardynała Bolesława Kominka, pierwszego na tym terenie powojennego polskiego biskupa. U jego stóp można obecnie zobaczyć wielki dwujęzyczny napis, po polsku i po niemiecku – wygłoszone przez kardynała przesłanie pojednania między Polakami a Niemcami: PRZEBACZAMY I PROSIMY O PRZEBACZENIE (WIR VERGEBEN UND BITTEN UM VERGEBUNG). Kardynał Bolesław Kominek sformułował tę prośbę w listopadzie 1965 roku zainspirowany II Soborem Watykańskim – dwadzieścia lat po zakończeniu morderczej wojny z Polską, eksterminacji mieszkającej w niej ludności żydowskiej, a następnie wypędzeniu Niemców z ich śląskiej ojczyzny kardynał wyciągnął rękę do swoich niemieckich braci sprawujących funkcje biskupie. Jego bezkompromisowa postawa doprowadziła do poważnych ataków komunistów na Kościół katolicki, partia posądzała biskupów o zdradę ojczyzny. Niezwykle odważna prośba o przebaczenie była jednak przez długi czas źródłem irytacji także w łonie Kościoła, wciąż straumatyzowanego przez „hitlerowskich faszystów” – jak określano ich w Polsce. Setki tysięcy ludzi mimo obowiązywania stanu wojennego pielgrzymowało wszędzie za papieżem. Nie przygotowano z tej okazji specjalnych pociągów ani nie wynajęto autobusów. W trakcie całej wizyty Ojca Świętego wciąż pojawiały się flagi zakazanego związku zawodowego ze znanym już na całym świecie logo Solidarności. Jan Paweł II regularnie wplatał w swoje kazania słowo „solidarność”, unikając wymieniania nazwy organizacji wyjętej spod prawa i wzywając wiernych „jedynie” do solidarności jako aktu miłości bliźniego. Mimo to ludzie doskonale go rozumieli i gdy tylko wspominał o solidarności, rozlegały się gromkie owacje. Nie poddawajcie się! Wspierajcie cię! Nie lękajcie się! Papież nie mógł chyba lepiej wesprzeć swoich rodaków w tej drażliwej sytuacji, jaką był stan wojenny. We Wrocławiu odbyła się demonstracja, która jak żadna inna udowodniła, jak głęboka więź łączy Kościół i Solidarność, papieża i polski naród. Setki tysięcy ludzi zebrały się na terenie hipodromu w dzielnicy Partynice. Tajniacy obsadzili wejścia na tor wyścigowy. Szukali plakatów, transparentów i flag zakazanej Solidarności. Nie wiadomo, czy tajna policja była niedbała, czy nie dość fachowo przeprowadzała kontrole, czy też wśród funkcjonariuszy byli sympatycy niezależnego związku zawodowego. W każdym razie w trakcie mszy na całym terenie nad głowami ludzi co i rusz pojawiały się na kilka sekund kilkumetrowe płachty z napisem „Solidarność” i równie szybko znikały. Pomimo że Jan Paweł II w swoim kazaniu we Wrocławiu ani razu nie wspomniał o zakazanym związku zawodowym, to gdy wezwał, by zachować wszystko, co dobre w solidarności, ministranci stojący na stopniach ołtarza unieśli swoje białe komże – pod nimi widniały koszulki z czerwonym logo Solidarności. Kardynał Stanisław Dziwisz, który przez czterdzieści lat był najbliższym współpracownikiem i powiernikiem Wojtyły, opowiedział mi o tej scenie. Wierni i ich orędownik z Rzymu w cichym porozumieniu zademonstrowali, że Solidarność żyje. Przywódca nielegalnego związku zawodowego znajdował się w tym czasie w areszcie domowym, pod ścisłą obserwacją. Wizytę papieża oglądał w telewizji. Jan Paweł II przesłał przywódcy związku wieści za pośrednictwem sekretarza generalnego Konferencji Episkopatu Polski, Alojzego Orszulika. Jako członek-​-sekretarz Komisji Wspólnej Przedstawicieli Episkopatu Polski i Rządu PRL duchowny miał dostęp do rzecznika Solidarności, któremu zakazano kontaktów ze światem zewnętrznym. Odprawił mszę świętą w obecności Wałęsy i jego rodziny i przekazał mu pismo od papieża z przykazaniem: „Proszę nauczyć się tego na pamięć! To teoretyczna podstawa Solidarności”. Doszło także do ostrego sporu z kierownictwem partii, ponieważ Jan Paweł II nalegał, by podczas wizyty mógł się spotkać z napiętnowanym przywódcą zakazanej Solidarności. Kardynał Dziwisz wyjaśnił mi, że papież chciał w ten sposób pokazać, iż Wałęsa nie stracił swojego znaczenia politycznego, lecz jest partnerem do rozmowy, i że związek Solidarność – choć nielegalny – dla niego i międzynarodowej opinii publicznej nadal istnieje. Kierownictwo państwa i partii próbowało za wszelką cenę udaremnić to spotkanie. Papież zapowiedział więc, że natychmiast przerwie wizytę, wsiądzie do swojego samolotu i wróci do Rzymu. Polskie władze chciały uniknąć takiego skandalu. Zaproponowały więc, by papież spotkał się z Wałęsą w utajnionym miejscu bez obecności mediów. Jan Paweł II pojechał więc do Zakopanego, by tam w schronisku spotkać się z przywódcą robotników. Służba Bezpieczeństwa przygotowała pokój, w którym miała się odbyć rozmowa, co oznaczało, że założono w nim podsłuch. Karol Wojtyła, który znał chwyty stosowane przez bezpiekę, nie chciał prowadzić rozmowy w tym miejscu. Odesłał oczekujących tajniaków i wyszedł z Wałęsą na zewnątrz, gdzie nie było podsłuchów. Polak Wojtyła ingerował także bezpośrednio w czasie kryzysu w swoim kraju rodzinnym. Podczas przyjęcia, które szef państwa i partii, Wojciech Jaruzelski, wydał na cześć papieża, Jan Paweł II zażądał od człowieka, który wprowadził stan wojenny, by natychmiast go odwołał i uwolnił aktywistów Solidarności przetrzymywanych w obozach dla internowanych. Miesiąc później ostatnie zarządzenia stanu wojennego przestały wprawdzie obowiązywać, jednak delegalizację Solidarności utrzymano w mocy. [Dopiero w 1989 r., podczas przełomu w Polsce, odwołano to rozporządzenie.] Solidarność robotników i niepisane przymierze z Kościołem katolickim i patronem z Rzymu przetrwały polityczny okres zlodowacenia. Podziemny związek Solidarność wciąż nawoływał do strajków z powodu niskich płac, wysokich cen i niedostatecznego zaopatrzenia. Z tego względu również po odwołaniu stanu wojennego dochodziło do poważnych konfliktów między robotnikami a polską „partią robotniczą” – policyjne pałki zastępowały demokrację. Szef państwa i partii, Jaruzelski, próbował w latach osiemdziesiątych „znormalizować” sytuację w kraju, wprowadzając rządy twardej ręki. Przez długi czas panowała cmentarna cisza, ponieważ kierownictwo Solidarności zostało poważnie osłabione przez prześladowania stanu wojennego. Kościół katolicki zupełnie otwarcie nadal opowiadał się po stronie opozycji. SB miało nadzieję, że za pomocą terroru ukierunkowanego indywidualnie zastraszy zwolenników podziemnego związku zawodowego. Duchowni lub osoby świeckie aktywnie działające w strukturach Kościoła padali ofiarami napadów dokonywanych przez „nieznanych sprawców”. Każdy w Polsce wiedział, mimo braku twardych dowodów, że były to skoordynowane akcje Służby Bezpieczeństwa wymierzone w Kościół. Te zamachy, a przede wszystkim morderstwo znanego księdza, przerwały ciszę, na której zależało reżimowi. W 1984 r. samochód księdza Jerzego Popiełuszki został zatrzymany pod pozorem kontroli trzeźwości kierowcy. Funkcjonariusze SB wywlekli duchownego z samochodu, związali, dotkliwie pobili i zamordowali. Jego zwłoki zostały znalezione w jednym z zalewów wiślanych. Rannemu kierowcy Popiełuszki udało się uciec – jako świadek zbrodni zgłosił na milicję informację o zamachu. Państwo nie mogło już zrzucić wszystkiego na „nieznanych sprawców” i zarządziło ostre dochodzenie. Jerzy Popiełuszko w stanie wojennym odprawiał msze za ojczyznę i ciemiężoną opozycję. Prowadzone przez niego nabożeństwa, podczas których – mimo państwowego zakazu – pojawiali się ludzie z flagami Solidarności, były zarazem protestem przeciwko dyktaturze. Obecnie ksiądz Popiełuszko uważany jest za patrona Solidarności. W jego pogrzebie wzięły udział setki tysięcy ludzi. Po długiej nieobecności pojawił się publicznie także Lech Wałęsa. Wygłosił nawet krótką mowę pożegnalną: „Polska nie zginęła i nie zginie, skoro ma tak ofiarnych i solidarnych księży. (…) Solidarność żyje, bo ty oddałeś za nią życie”. Trzej mordercy Popiełuszki i ich przełożony byli pracownikami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W 1985 roku zostali skazani na długoletnie więzienie, jednak po przełomie zwolniono ich przedterminowo „za dobre zachowanie”. Pewien katolicki ksiądz w 2006 roku przyznał się do dostarczenia Służbie Bezpieczeństwa materiałów o księdzu Popiełuszce. Ogólnokrajowe oburzenie w związku z brutalnym morderstwem popularnego księdza nie słabnie od połowy lat osiemdziesiątych. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Służba Bezpieczeństwa, której później udowodniono przed sądem, że była „organizacją przestępczą”, próbowały zastraszyć sympatyków zakazanego związku zawodowego i zmusić ich do poddania się. Osiągnęły coś wręcz przeciwnego – powstała nowa fala solidarności z Solidarnością. W czerwcu 1987 r. Jan Paweł II podczas swojej trzeciej wizyty pasterskiej w Polsce zawitał także do kolebki Solidarności – Gdańska. W trakcie dwóch pierwszych pielgrzymek reżim odmawiał mu zgody na odwiedzenie miasta, w którym stała stocznia im. Lenina. Teraz na papieża czekały dwa miliony ludzi. Partia komunistyczna była już do tego stopnia osłabiona przez utrzymujący się opór ludności, że nie odważyła się zakazać obrońcy Solidarności wstępu do Gdańska. Wpływ Gorbaczowa na klimat polityczny w Związku Radzieckim w sposób oczywisty przyczyniał się także do odprężenia w stosunkach państwo – Kościół w Polsce. Jan Paweł II na początku roku przyjął nawet w Watykanie Wojciecha Jaruzelskiego. Oficjalnie wizyta papieża miała związek z Kongresem Eucharystycznym. Jednak już podczas spotkania z przedstawicielami komunistycznych władz państwowych stało się jasne, że nie chodzi tylko o religijną pielgrzymkę. Jaruzelski w mowie powitalnej wspominał o pokoju w rozumieniu Układu Warszawskiego. Papież w swojej odpowiedzi zastosował niezwykle mocny akcent: „Jeśli chcecie zachować pokój, pamiętajcie o człowieku. (…) Wszelkie naruszenia i nieposzanowanie praw człowieka stanowi zagrożenie dla pokoju”. W Gdańsku Jan Paweł II zupełnie otwarcie mówił o Solidarności i jej ideałach – nie ma solidarności bez miłości. Wszyscy są wzajemnie za siebie odpowiedzialni, nie chodzi o walkę klasową, lecz o walkę o człowieka. Żaden człowiek nie powinien być wrogiem drugiego człowieka. Człowiek pracujący ma szczególną godność. Był to otwarty atak na program Międzynarodówki Komunistycznej. Papież potępił walkę klasową i zamiast niej propagował ideał „solidarności”. Opowiedział się również za wolnością słowa i wyznania religijnego, za humanitarnymi warunkami pracy – i to w kraju, w którym rzekomo zniesiono wyzysk robotników. Jak wspomina kardynał Dziwisz, reżim wielokrotnie próbował w dyplomatyczny sposób upominać Jana Pawła II, by powstrzymywał się w swoich kazaniach od „polskich wypowiedzi”. Program „solidarności” sformułował już w 1981 roku w swoim dziele „Etyka solidarności” wielki polski filozof i teolog, ks. Józef Tischner z Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Tę „etykę solidarności” Tischner głosił tysiącom robotników w krakowskiej katedrze na Wawelu. Jego wykłady były szkołą pokojowej opozycji – traktowały o poczuciu wspólnoty i dialogu, pracy i wyzysku, rewolucji i demokracji. Trzecia wizyta papieża w jego ojczyźnie przebiegała na ogół pokojowo. Nabożeństwa gromadzące miliony wiernych utwierdziły ludzi w ich woli reform i jednocześnie skłaniały do cierpliwości i rezygnacji ze stosowania siły. Ludzie coraz bardziej ufali swojemu orędownikowi z Rzymu, jednak spoglądali także pełni nadziei ku reformatorowi z Moskwy. To był dobry czas na zmiany. Rok po wizycie Jana Pawła II znów doszło do ogólnokrajowej fali strajków. Późnym latem 1988 rząd ogłosił, że jest gotów do negocjacji, nawet z Solidarnością. Przedstawiciele władz i opozycji wraz z reprezentantami Kościoła zasiedli przy Okrągłym Stole, by wspólnie poszukać sposobu na rozwiązanie kryzysu państwowego. Joachim Jauer

Polerowanie historii, albo - czy prof. Friszke "morduje świadków"? Proponuję dziś historię quasikryminalną. Będzie to, niestety historia mocno ezoteryczna – tylko dla wtajemniczonych i aby ją z pożytkiem przeczytać, trzeba znać mój wcześniejszy tekst pt. „Antek-oszołom. U źródła mitu”, a jest to tekst długi. Dociekliwych odsyłam w tym miejscu do tamtego tekstu, a dla leserów, którym się nie chce tyle czytać mam krótkie wprowadzenie. A więc, do pewnego już czasu próbuję drążyć temat kontaktów „opozycji przedsierpniowej” z władzą. Impulsem był dla mnie fragment jednego z donosów Lesława Maleszki, na który trafiłem w artykule Henryka Głębockiego wydrukowanym przez „Arcana”. Otóż, Maleszka donosił, że w lipcu 1977 roku u związanego z KOR prof. Edwarda Lipińskiego pojawił się wicepremier PRL-owskiego rządu Kazimierz Secomski. Secomski proponował dalsze rozmowy przedstawicieli władzy z ludźmi Komitetu, a pośrednikiem między stronami miał zostać Jan Szczepański z jednej uchodzący za człowieka bliskiego Gierkowi, ale z drugiej strony nie będącego partyjnym aparatczykiem. Od Maleszki wiadomo też, że odbyła się przynajmniej jedna tura takich rozmów, a miało to miejsce 28 lipca w Milanówku. Są to, jak widać sprawy ciekawe, ale niełatwe do tropienia, bo mamy do czynienia z takimi obszarami polityki, które zostawiają mało śladów. W ogóle zresztą historia KOR-u to ziemia jałowa, co skądinąd świadczy o sukcesie tego środowiska (tylko zwycięzcom historycy tak bardzo boją się grzebać przy korzeniach). Tak więc opracowań o KOR-rze mamy tyle, co kot napłakał, gdym się więc dowiedział, że prof. Friszke wydał właśnie grubaśną książkę o Komitecie, to – rzecz jasna - z miejsca ją kupiłem i (nie czytawszy, po bożemu od deski do deski) namierzyłem przy pomocy indeksu nazwisk najbardziej interesujące mnie fragmenty. Po przeczytaniu których to fragmentów stwierdzam co następuje:Profesor Friszke o spotkaniu Lipińskiego z Secomskim pisze, co notuję mu na plus, bo – szczerze mówiąc – liczyłem się raczej z przemilczeniami. W tym miejscu kończą się jednak plusy a zaczynają ślady „zbrodni”... Profesor posługuje się bowiem wyłącznie relacją z dziennika Mariana Brandysa, a relacja Maleszki dla profesora nie istnieje wcale. Przyznaję – wcześniej nie wiedziałem, że Brandys coś pisał na ten temat, ale skoro się dowiedziałem, że pisał, to sprawdziłem co konkretnie, bo prof. Friszke raczej Brandysa streszcza niż cytuje. Okazuje się, że relacja Brandysa wygląda tak:

„Warszawa, poniedziałek 25 lipca (1977 - tad9)

Dzieją się dziwne rzeczy. Profesora Lipińskiego odwiedził wicepremier, profesor Secomski. Kontakty towarzyskie utrzymują od dawna, ale tym razem nie była to wizyta towarzyska. Wicepremier usiłował wybadać profesora Lipińskiego co do dalszej działalności KOR-u i starał się mu wytłumaczyć, że KOR, po pojednawczym geście rządu, powinien w ogóle działalności zaprzestać. Jest to z pewności a jakiś nowy element w stosunkach między władzą a opozycją. Pierwsze próby nawiązania dialogu. Bo trudno uznać wizytę Secomskiego za inicjatywę prywatną. Kuroń i jego chłopcy wyprowadzają z tego zbyt już – moim zdaniem – optymistyczne wnioski. Głoszą, że rozpoczyna się nowy etap „wielkiej liberalizacji”. Zwłaszcza, że do profesora Lipińskiego zamówił się na rozmowę drugi kolega, profesor Jan Szczepański, człowiek Gierka” (Marian Brandys, Dziennik 1976-1977, s.354-355)

A teraz przypomnijmy relację (donos) Maleszki:

"W dniu 28.7.77 r. w parku, niedaleko miejsca zamieszkania Kuronia obok Cytadeli spotkali w godzinach dopołudniowych się L.Dorn, S.Kawalec, J.Zemer, L.Maleszka, S.Kowalski, i J.Kuroń. W trakcie tego spotkania Jacek Kuroń szeroko omawiał działalność opozycji w Polsce. m.in. stwierdził, że dzień po zwolnieniu z aresztów członków KOR-u do prof. (Edwarda) Lipińskiego przyszedł v-ce premier Secomski z gorącą prośbą, aby członkowie KOR-u zgodzili się powstrzymać o 3 dni z wydaniem oświadczenia nt. ich zwolnienia. Wg Kuronia prośba ta związana była z aktualną wizytą E(dwarda) Gierka w Moskwie. V-ce premier Secomski m.in. miał stwierdzić, że o porozumieniu ideologicznym między rządem a opozycją nie ma mowy, ale możliwe są realne obustronne kompromisy, które każdemu wyjdą na dobre. Dalszy ciąg będzie z nimi prowadził socjolog Jan (Józef) Szczepański, który nie jest z nikim formalnie związany, nie jest oficjalnym przedstawicielem rządu, ale może być negocjatorem w tych sprawach. J.Kuroń w dalszej swojej wypowiedzi przedstawił program działalności opozycji, który ponownie omawiał w tym samym dniu w godz. wieczornych na spotkaniu u A.Celińskiego. W wym(ienionym) parku ok. godz. 13.00 część z tych osób, wraz z Kuroniem udała się do Milanówka, jak stwierdzili "na dalsze pertraktacje z przedstawicielami rządu". W tym samym dniu ok. 20.00 w mieszkaniu A.Celińskiego odbył się bankiet z okazji - jak oświadczyli zebrani zwycięstwa związanego z faktem zwolnienia aresztowanych członków KOR-u. W bankiecie tym udział brali A.Celiński, J.Kuroń, G(rażyna)Borucka-Kuroń, J.J.Lipski, ks.Małecki,W(itold)Łuczywo, H(enryk)Wujec, W.Ostrowski, P(iotr)Bąkowski, A.Macierewicz, P(iotr)Naimski, J.Walc, J.Karpiński oraz prawie wszyscy uczestnicy obozu w Bieszczadach. J.Kuroń do Celińskiego przyjechał z Milanówka i na wstępie oświadczył zebranym: "...pragnę was wszystkich, jak tu jesteście, prosić, abyście kategorycznie zapomnieli o tym, że były jakieś rozmowy z przedstawicielami rządu, a gdyby ktoś o to pytał, proszę mówić, że nic nie wiecie, ponieważ tego wymaga dobro sprawy, jeżeli chcemy, aby te rozmowy toczyły się dalej...". Żadnych szczegółów rozmów w Milanówku nie ujawnił". (za: Henryk Głębocki, Krakowscy "cisi" i "gęgacze", Arcana 51/52 ). I od razu widać o co chodzi: jeśli skasujemy donos Maleszki z historii zniknie wraz z nim spotkanie w Milanówku (przynajmniej ja nie trafiłem na inne źródło wspominające o tym spotkaniu, co oczywiście nie znaczy, że takich źródeł brak, choć uważam to za prawdopodobne). I teraz możemy się zastanawiać czy prof. Friszke nie odrobił lekcji i nie przestudiował gruntownie donosów Maleszki, czy też „zabił świadka” z premedytacją, to jest relację Maleszki znał, ale ją przemilczał. Oczywiście jeśli miała miejsce ta druga ewentualność, to trzeba się będzie zastanowić jaki był motyw „zabójstwa”? Zacznijmy od ewentualności pierwszej. Otóż, wydaje mi się niemożliwe, by prof. Friszke tego akurat donosu Maleszki nie znał (że zna inne, to wynika z jego książki, w której je cytuje). Donosy te są bowiem nie do pominięcia – dla powaznego badacza. Czy to się komu podoba, czy nie owo specyficzne dziejopisarstwo Maleszki ma bowiem pierwszorzędną wartość jako źródło historyczne. Można się więc Maleszką brzydzić, ale jego donosy studiować trzeba i to skrupulatnie. Co prawda nie wiem ile Maleszka tych donosów natłukł, ale pewnie nie aż tyle, by rzecz była nie do ogarnięcia – zwłaszcza dla profesora specjalizującego się w tematach, których donosy Maleszki dotyczą. Tak więc trudno doprawdy założyć, że Andrzej Friszke sobie te relacje odpuścił. Ale skoro sobie nie odpuścił, a potem na część z nich przymyka oko, to pojawia się pytanie: dlaczego szanowany profesor miałby w ten sposób „mordować świadka”? Możliwy motyw już podałem (wykasowanie z historii spotkania w Milanówku), ale czy można profesorowi dowieść „znajomości ze świadkiem” (będę się trzymał tego kryminalistyczno-policyjnego stylu...). Otóż, można. W 2003 roku w piśmie IPN „Pamięć i Sprawiedliwość” wydrukowano zapis debaty na temat „Władza wobec opozycji 1976 – 1989”. Debatowali Antoni Dudek, Henryk Głębocki i Andrzej Friszke. Hensryk Głębocki przywołał cytowany wyżej donos Maleszki, a prof. Friszke się do tego odniósł – lekceważąco. Tak czy owak mamy dowód, że profesor o tej relacji słyszał. Może więc w 2003 roku profesor o relacji Maleszki wiedział, a potem – zapomniał? Ubytek wiedzy u profesora jest zjawiskiem osobliwym, ale niewykluczonym, a na rzecz zaistnienia czegoś podobnego się przemawiać ta okoliczność, że profesora strasznie łatwo na prześlepieniu źródła złapać (mnie się na przykład udało, choć zajmuję się sprawą pokątnie, po godzinach i na marginesie). Gdyby profesor Friszke chciał coś zachachmęcić, to robiłby to sprytniej – może więc powiedzieć jego obrońca. Z drugiej jednak strony Friszke mógł zakładać, że nie znajdą się chętni do łapania, a nawet jeśli się znajdą, to mało kogo to obejdzie. Nawiasem mówiąc taki scenariusz właśnie się realizuje, bo jakkolwiek nie ogarniam całego pola badań i polemik historycznych, to jednak coś mi mówi, że wśród 7 miliardów mieszkańców Ziemi jestem jedynym, który się profesora w tej sprawie czepia. No, ale właśnie – czy jest się czego czepiać? Może chodzi o drobiazg? Ostatecznie, gdyby ktoś się uparł, to mógłby ustalić jaka była w dniu rozmów w w Milanówku pogoda, tylko czy pogoda jest tu jakąś istotną zmienną historyczną? Oczywiście – nie. A może i same rozmowy są niewiele więcej ważne dla historii? Ale, jeśli to drobiazg – to po cóż go ukrywać? Nie, nie mamy do czynienia z drobiazgiem!Sam profesor poświęca zresztą sprawie spotkania Lipiński - Secomski dwie strony (co prawda opasłego) dzieła i jeszcze na koniec dodaje: „Nie wiadomo, niestety, kiedy doszło do rozmowy Lipińskiego ze Szczepańskim i jaki miała ona przebieg. W dalszych zarejestrowanych przez podsłuch rozmowach do tematu nie wracano”. Nie wiadomo „niestety”, więc profesor chciałby wiedzieć i to do tego stopnia, że nadrabia nawet wiedzy spekulacją i pisze: „Można przypuszczać, że rozmowa ze Szczepańskim miała charakter ogólnikowy i jedynie sondażowy. Być może koncentrowała się na sprawach praworządności”. Przypuszczać, faktycznie można wszystko, ale jednak lepiej jest wiedzieć. I tu mam dla profesora dobrą wiadomość – profesorze, coś tam jednak wiemy! Wiemy, nawet jeśli udamy, że nie wiemy o donosie Maleszki. A wiemy od Henryka Wujca. Relację Wujca też już kiedyś przedstawiałem, ale proszę – oto ona raz jeszcze. Wujec powiedział: „"Zdarzyła się później taka sławna rzecz: profesor Edward Lipiński spotkał się z Secomskim. Odbyły się jakieś rozmowy na najwyższym szczeblu, nic z nich jednak nie wyszło, gdyż władze oczekiwały, że zaprzestaniemy działalności. A potem zaczęła się dyskusja nad dalszym kształtem tego ruchu, dyskusja nad Deklaracją Ruchu Demokratycznego" No i proszę - nie jest tego wiele, ale jednak trochę jest... Dowiadujemy się, że były jakieś rozmowy „na najwyższym szczeblu”, mamy nawet wątłą relację o ich treści i finale. Wartość tej relacji to już inna rzecz. Można się, na przykład głowić czy Wujec był wtajemniczony w prawdziwe kulisy rozmów, czy też uczestnicy rozmów oszczędnie gospodarowali przekazami i Wujec przedstawia nam obraz jakoś tam wypaczony. Tego nie wiemy. Niemniej – da się o relację Wujca jakoś zaczepić. Tymczasem profesor Friszke znów zdaje się nie wiedzieć, że taka relacja w ogóle istnieje. Ale znów mamy mocne poszlaki wskazujące, że ową relację profesor znać musi. Tak się bowiem składa, że Wujec opowiadał to wszystko w wywiadzie robionym przez Andrzeja Paczkowskiego i Andrzeja Friszke we własnej osobie. Co prawda wywiad przeprowadzano ze trzydzieści lat temu, ale tom, w którym się on znalazł wydano w 2008, a przy okazji wydania autorzy wywiadów pewnie gruntownie je przestudiowali, choćby po to, by dodać przypisy. Przy epizodzie z Secomskim taki przypis się zresztą pojawia (by wyjaśnić kto zacz ów Secomski). Niestety pisząc książkę o KOR-rze prof. Friszke o relacji Wujca „zapomniał”. A szkoda, bo jakież wspaniałe rysują się nam perspektywy! Kolejna dobra wiadomość jest przecież taka, że Henryk Wujec żyje i można go o wiele spraw dopytać, podobnie zresztą jak innych, wciąż żywych świadków epoki, a profesor Friszke ma ten atut, że większą część tych świadków zna. Więc trzeba tylko chcieć. Ja bym chciał, a nie mogę, a profesor może, ale chyba nie chce... Tak oto względy towarzysko-polityczne wychodzą naukom historycznym bokiem. Ale pora zmierzać do finału. Mamy motyw i powtarzający się „wzór zbrodni”. Wygląda to tak, jakby profesor „mordował świadków” mogących świadczyć przeciw tezie głoszącej, że jeśli nawet były jakieś kontakty między KOR-em, a władzą, to miały one „...charakter ogólnikowy i jedynie sondażowy”. „Amnestia lipcowa była decyzją władz i nie towarzyszyły jej żadne negocjacje ani ustalenia” - stwierdza profesor, a gdy trafia się świadek, którego przekaz zdaje się wskazywać, że mogło być inaczej, to go ciach i w piach... (oczywiście – metaforycznie). Zupełnie jakby nakaz milczenia wydany niegdyś przez Kuronia nadal obowiązywał. Bo też – może i obowiązuje. Wstyd profesorze... tad9 - blog

Fałszywe pojęcie miłości W księdze Eklezjastyka, rozdział 12, mamy ostrzeżenie jak należy postepować i z kim się układać. “Jeśli czynisz dobrze, wiedz, komu czynisz, a będzie wielka wdzięczność za dobrodziejstwa twoje. Czyń dobrze sprawiedliwemu, a znajdziesz zapłate wielką, jeśli nie od niego, to na pewno od Pana. Bo nie dzieje się dobrze temu, który trwa w złym i który jałmużny nie daje; ponieważ i Najwyższy ma w nienawiści grzeszników, a lituje się nad pokutującymi. Dawaj miłosiernemu, a NIE WSPOMAGAJ GRZESZNIKA; i bezbożnym i grzesznikom odda pomstę, zachowując ich na dzień pomsty. Dawaj dobremu, A NIE WSPOMAGAJ GRZESZNIKA. Czyń dobrze pokornemu, a NIE DAWAJ BEZBOŻNEMU; zakaż mu dawać chleba, aby przezeń nie stał się mocniejszy od ciebie; BO DWA RAZY TYLE ZŁA OTRZYMASZ ZA WSZYSTKO DOBRO, któreś mu uczynił; gdyż i Najwyższy nienawidzi grzeszników, i bezbożnym odda pomstę.” (Eklz 12:1-7) Żydzi są bezbożnikami. Pomagając żydom w jakiejkolwiek formie (słownego poparcia, dawanie schronienia, usługując im, pracując gorliwie dla nich, broniąc ich, itd) Polacy ściągaja na swój kark podwójne zło i zemstę zarówno żydów jak i Boga. Żydzi często powołują się na przykazanie Nowego Testamenu (którego oni sami nie uznają) o miłości chrześcijańskiej tylko po to, aby uzyskać pomoc i wsparcie do zniszczenia tego chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo nie polega więc na dawaniu pomocy w zniszczeniu tego chrześcijaństwa. Chrześcijanie, a zwłaszcza katolicy, nie rozumieją że “miłość nie znaczy pomoc”, i że pomoc (w jakiejkolwiek formie) jest obostrzona kryterium poznawczym wnętrza i intencji pomaganej osoby. Jeśli ktoś, tak jak żydzi, chcą zniszczyć ludzkość, to pomaganie i wspieranie ich w jakiejkolwiek formie, jest także naszym grzechem i czyni nas wspólnikami zbrodniarzy. Czy pomaganie zbrodniarzowi, który nie ma dość własnych sił aby kogoś zabić, jest aktem miłosierdzia czy też współzbrodni? Jak więc pomaganie i współpraca z ludźmi z “synagogi szatana” może być dobrem i miłością? Jest na odwrót. Jest to grzech. Patrząc na własną historię, sami możemy się przekonać że wypowiedziane słowa są prawdziwe. Polska przyjęła żydów którzy tą Polskę niszczyli i zniszczyli (Frankiści, neofici, talmudyści, KPP, staliniści, UB, KOR, liberałowie). Żydzi są odpowiedzialni za rozbiory (Frankiści i bankierzy żydowscy Prus) i nasze irracjonalne powstania: Kościuszki, Listopadowe, Styczniowe, 1905, Warszawskie w których zgineła elita naszego narodu. Są odpowiedzialni za komunizm, stalinizm i zbrodnie tego okresu. Są odpowiedzialni za zniewolenie narodu i kradzież Polski po 1989 roku. Oprócz tego szkalują Polskę i Polaków na całym świecie już od kilkuset lat. Taka to zapłata za serce i pomoc grzesznikowi. Jest wiele przypadków i z naszej nieodległej historii potwierdzającej prawdziwość słów Biblii. Ksiądz Jankowski dawał schronienie Adamowi Michnikowi, a ten gdy tylko mógł, nie tylko pomógł zniszczyć Polskę po 1989 roku, ale przeklął i oskarżył ks. Jankowskiego. O. Rydzyk i Radio Maryja popierał Mariana Krzaklewskiego, a ten, gdy tylko mógł, współpracował z wrogami Polski i zdefraudował majątek narodowy warty dziesiątki miliardów złotych. Popierał również Lecha Kaczyńskiego, aby ten później mógł klaskać i cieszyć sie z ubicia ab. Wielgusa, jak również podpisać oddanie Polski w niewolę Unii Europejskiej. Czy promowanie ludzi w RM o złych intencjach względem Polski i Polaków, jak również użyczanie mikrofonu ludziom którzy ewidentnie przemycają szkodliwe rozwiązania dla Polski i promują kryptożydów (choć robią to pod pozorem dobra), nie jest współpracą w zbrodni? Czy w ten sposób Radio Maryja (prawdopodobnie poprzez głupotę lub infiltrację ideologiczną i fizyczną) nie jest współodpowiedzialne za te zbrodnie na narodzie Polskim? W istocie stało się współpracownikiem w zbrodni na narodzie. Do tego doprowadza wybieranie „mniejszego” zła. Choć może chciało dobrze. Powstaje jednak zasadnicze pytanie. Dlaczego tym księżom jest tak trudno dostrzeć brudne serca i złe intencje ludzi których promują? Odpowiedź jest w Biblii. Bo, sami są pełni pychy, która zaciemnia ich wzrok. RM teraz popiera drugiego brata, lecz powinno wiedzieć, że pomocy nie należy udzielać grzesznikowi choćby tamten był w żałobie i potrzebował współczucia. Jarosław Kaczyński, obnoszący się ze swoją żałobą po ekranach telewizyjnych, nie miał współczucia dla rodzin żołnierzy których wysłał na śmierć do Iraku i Afganistanu tylko po to aby pomóc w realizacji planów żydowskich i Izraela, bo przecież nie polskich. Czy RM miało choć jedną audycję ukazującą los matek i żon żołnierzy (którzy byli Polakami) którzy zginęli w Iraku lub Afganistanie za sprawą Kaczyńskich, Kwaśniewskich i spółki? Czy miało audycję poświęconą setkom tysięcy (lub nawet milionom) Polaków którym nie starcza na chleb i przedwcześnie zmarli z powodu zbrodniczego systemu ekonomiczego który stworzył Balcerowicz (a PiS i AWS popierał) i spółka? Dlaczego więc tak się rozczulało nad Małgorzatą Wasserman (żydówką) której ojciec zginął w katastrofie Smoleńskiej? Najwyraźniej dla RM również są ludzie równi i równiejsi. Jarosław Kaczyński po katastrofie Smoleńskiej jasno powiedział że „w życiu nie ma już innego celu poza wyjaśnieniem przyczyn katastrofy”. Bycie politykiem polskim, prezydentem czy premierem, wymaga jednak realizowania celów narodu i państwa, a nie zaspokajania prywatnej ciekawości. To wyjaśnianie katastrofy może robić w swoim własnym czasie i na swój własny koszt. Nie można tego robić kosztem 38 milionowego narodu. Jarosław Kaczyński traktuje krzyż instrumentalnie i do doraźnych politycznych celów. Jarosław Kaczyński jasno powiedział, że jest przeciw ogłoszeniu Jezusa Chrystusa jako Króla Polski. Jarosław Kaczyński jasno powiedział że jest przeciw ochronie życia od poczęcia do śmierci. Dlaczego więc księża popierają grzesznika, przez co sami stają się grzesznikami? Dlaczego duszpasterze, jeśli są prawdziwi, nie znają “Starych Słów Mądrości”? I dlaczego nie chcą lub nie umieją ich stosować w życiu codziennym? Dlaczego nie badają „nerek i serc” (intencji i dobra) ludzkich? Jakże więc ślepcy mogą poprowadzić owce do celu kiedy to sami prowadzą je na manowce? Czy więc te osoby, popierające poprzez swoją pychę lub doraźne korzyści, żydowskich antynarodowych kandydatów (podsuwanych im przez takie „autorytety” jak JRN), nie są współwinne grzechu i zbrodni na narodzie Polskim? Tym bardziej odrażającego że serwowanego pod płaszczykiem dobra. Polacy uratowali kilkaset tysięcy żydów w czasie II wojny światowej (np: Geremek). Dzisiaj ci żydzi najbardziej oskarżają Polaków o zbrodnie i antysemityzm. Wielu z uratowanych żydów mordowało później Polaków w czasach stalinowskich, utrwalało komunizm, a później, po 1989 roku przyłożyło rękę do zniszczenia materialnego i duchowego Polski. Jakże więc prawdziwe są słowa: “Nie wspomagaj grzesznika”, bo “dwa razy tyle zła otrzymasz za wszystko dobro”. Żydzi są śmiertelnymi wrogami Polaków i Polski. Jak z nimi postępować mamy opisane w słowach z Księgi Eklezjastyka, 12:8-19“Nie pozna się przyjaciela czasu szczęśliwego, ani się nie ukryje nieprzyjaciel czasu przeciwnego. W szczęściu męża nieprzyjaciele jego w smutku, a w nieszczęściu jego przyjaciela się poznaje. – Nie wierz na wieki nieprzyjacielowi twemu, bo jak spiż rdzewieje złość jego; i choćby upokorzony i skurczony chodził, miej się na pieczy i strzeż sie go. Nie stawiaj go przy sobie i niech nie siedzi po prawicy twojej, by snadź obróciwszy się do miejsca twego, nie starał sie zająć stołka twego, i byś na koniec nie zrozumiał słów moich i nie miał wyrzutów z powodu mów moich. Któż się zlituje nad zaklinaczem, którego wąż ukąsi, i nad wszystkimi którzy się do dzikich zwierząt zbliżają? Podobnie nad tym, który się łaczy z człowiekiem złym i uwikłał się w grzechy jego. Jedną godzinę będzie trwał przy tobie, a jeśli się zaczniesz pochylać, nie wytrzyma. Łagodnie mówi wargami swymi nieprzyjaciel, ale w sercu swym obmyśla, jakby cię w dół wtrącić. Oczyma swymi płacze nieprzyjaciel, ale jeśli znajdzie sposobność, nie nasyci się krwią; a jeśli cię spotka co złego, znajdziesz go tam pierwszego. Oczyma swymi płacze nieprzyjaciel, a rzekomo ratując cię będzie podkopywał stopy twoje. Głową swą będzie potrząsał i klaskał ręką, a wiele szepcąc, odmieni oblicze swoje.” Nauczmy się więc odróżniać żydów i ich współpracowników od Polaków i patriotów

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/poznaj-zyda/

Nie zadajmy się więc w jakikolwiek sposób z żydami i Izraelem. Powinniśmy się starać unikać międzypaństwowych kontaktów z Izraelem i jakiejkolwiek „współpracy” z tym bandyckim państwem odpowiedzialnym za zamach na WTC w dniu 11 września 2001 roku, jak również za zamachy w Londynie (7/7), Madrycie, Bombaju, wojny w Afganistanie, Iraku, Libii i przewroty polityczne w innych państwach (Egipt). Powinniśmy unikać kotaktów z żydami i wspierania ich ekonomicznie poprzez kupowanie w ich sklepach czy wysługiwania im się w biznesie ponad to, co jest minimalnie konieczne do naszego własnego przeżycia. Mottem Mossadu jest hasło: “Poprzez oszustwo będziesz prowadził/wywoływał wojnę”. Poprzez napuszczanie jednych państw na drugie, żydzi wywołują wojny w których giną najlepsi i najodważniejsi goje a nawet całe narody. Żydzi na tych wojnach zarabiają i dzięki infiltracji zdobywają przywództwo w narodach zarówno pokonanych jak i zwycięskich. Dzięki tej metodzie, krok po kroku, zdobywają kontrolę nad coraz większa liczbą narodów, tylko po to aby ustawić w ostateczności globalny konflikt w którym ma zginąć 90% ludzkości. Pozostałe, prawie 10%, ma służyć żydom jako niewolnicy, tak jak to jest określone w Kabale. Żydzi bowiem w swojej działalności podboju świata kierują sie nauką Kabały.Żydzi chcą wyeksterminować Polaków przy pomocy dostarczania im zatrutej wody i żywności. Chcą wyeksterminować przy pomocy szczepienia zatrutymi szczepionkami które wywołują określone choroby lub osłabiają organizm i przy pomocy służby zdrowia która będzie niszczyć zdrowie pacjentów. Chcą zrujnować ekonomicznie Polaków poprzez monopol na dostarczanie energii, w służbie zdrowia i w produkcji żywności. Chcą uczynić Polskę i Polaków bezbronnymi na agresję z zewnątrz (którą również oni ustawiają), poprzez kontrolę nad przemysłem zbrojeniowym i służbami. Jeśli Polacy się nie obudzą na czas i nie podejmą racjonalnych działań obronnych, przestaną istnieć jako naród. Polityka nie powinna być zostawiona ludziom z „synagogi szatana”, ludziom nawiedzonym, szarlatanom, demagogom, oportunistom, ludziom bez wiedzy i nie dociekliwym. Potrzebujemy osób normalnych, wykształconych, z prestiżem i dorobkiem, mądrych, oddanych sprawie Polskiej, i odważnych. Ci ludzie są, lecz siedzą na uboczu. Ich obowiązkiem jest zaangażowanie się w politykę, podjęcie i zorganizowanie działań sensownych. To zaangażowanie w politykę nie ma polegać na medialnym afiszowaniu się, ale w oparciu o nauki Dmowskiego dopasowane do aktualnych czasów. Dlatego każdy Polak powinien uważnie przestudiować wszystkie prace Romana Dmowskiego, tylko po to, aby nauczyć się myślenia w kategoriach politycznych. To jest patriotyzm i to jest obowiązkiem każdego Polaka. Wiedza o świecie, procesach politycznych i naszej obecnej sytuacji jest prawdziwym patriotyzmem a nie rzucanie haseł poza którymi jest pustka wiedzy politycznej. Nie można działać na oślep i nie wolno krzykaczom i głupcom zostawić spraw i losu całego narodu. Nie można też ciągle narzekać na innych, lecz samemu podjąć racjonalne działania w obronie narodu i państwa a co jest obowiązkiem każdego Polaka. Zamknięcie się tylko w kręgu swoich własnych interesów jest tchórzostwem i zdradą i takich ludzi należy napiętnowywać i/lub poddać ostracyzmowi. Odpowiedzialni ludzie sami muszą jednak wpierw zrozumieć sytuację polityczną i nauczyć się myślenia w kategoriach procesów politycznych. Nikt nie pozwoli aby jego dziecko leczył przypadkowy człowiek bez wykształcenia medycznego. Dlaczego więc sprawy dużo ważniejsze, bo losy całego narodu, Polacy powierzają ludziom całkowicie do tego nieprzygotowanym i nie wykształconym politycznie? W istocie, ludzie do sprawowania władzy muszą być przygotowani od maleńkości. Muszą być wykształceni wszechstronnie w wielu dziedzinach, zaznajomieni i doświadczeni w różnych sytuacjach, zanim obejmą władzę. Sprawowanie władzy nie jest nauką (tak jak to obecnie się uznaje) lecz jest egzaminem z wcześniejszego przygotowania. Jeśli się ten egzamin oblewa, to cenę ponosi cały naród, często bezpowrotnie. Nie są więc to igraszki. Dlatego też musi być odpowiedzialność przed narodem tych, co sprawują władzę według prawideł sprawiedliwości. Jeżeli reprezentanci władzy w sposób wyrazisty szkodzą narodowi, to musi być za to kara. Jeżeli reprezentanci władzy głosują (być może przez głupotę) za ustawami, które likwidują państwo, to jest to zdrada narodowa, za którą w dawnych czasach była tylko jedna kara. Głupota nie jest jednak usprawiedliwieniem przed poniesieniem kary, gdyż, konsekwencje tej głupoty ponosi wiele osób, z utratą życia włącznie. Ludzie którzy nie mają więc pojęcia o władzy i polityce nie powinni się brać za coś, czego nie rozumieją. Istnienie kary na tych głupców powinno w pewnym stopniu ograniczyć „pchanie” się tych idiotów do sprawowania władzy. Co mówią protokoły o reprezentantach gojowkiej władzy.

Protokół 1.20 Rozumni, rzekomo inteligenti goje … Nie zrozumieli, że tłum to potęga ślepa, że parweniusze, wybrani spośród tłumu do objęcia rządów, w dziedzinie polityki są równie ślepi jak i ten tłum, że człowiek, nawet ograniczony, lecz świadomy jej tajników, może rządzić; niewtajemniczony zaś, nawet geniusz, nie jest w stanie zrozumieć nic z polityki. Zwykle ludzie wybierani do reprezentacji narodu uczą się tych spraw PO wcześniejszym wybraniu na te stanowiska, gdzie są manipulowani i to za nasze pieniądze. Jest to anachronizm. Niech się nauczą tych spraw, zanim zostaną wybrani na te stanowiska. Zakulisowa władza żydowska potrzebuje użytecznych głupców do realizacji ich wytycznych. Oni nie potrzebują ludzi mądrych i tych co rozumieją te sprawy. Dlatego też musi istnieć kara na osoby, które swoimi decyzjami zaszkodziły narodowi. Polska i Polacy są w zagrożeniu w jakim nie znajdowali się od początku swego istnienia. Dla Polaków jest to walka na śmierć i życie. Większość jednak nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Jest to walka na śmierć i życie nie dlatego, że Polacy są agresorami, lecz dlatego że zostali zaatakowani od wewnątrz i ze wszystkich zewnętrznych stron przez siłę która chce Polaków unicestwić.

Autor: Marek S.

Siedem kłamstw o Komunii Świętej na rękę

1. Komunia na rękę jest powrotem do Tradycji Twierdzenie to zakłada całkowicie błędne rozumienie Tradycji, która jest przecież żywym przekazem niezmiennej wiary. Tradycja nie zmienia się w swej istocie, lecz dopasowuje swój wyraz do zmiennych okoliczności dziejów — np. potępiając ze szczególną mocą te błędy, które występują w danej epoce. W dziejach Kościoła widać jasno, jak na organicznym rozwoju form liturgicznych (lex orandi), stanowiącym w swej istocie część żywej Tradycji, odciska się wyraźne znamię doktryny (lex credendi), która coraz jaśniej przedstawia prawdę, a jednocześnie surowo potępia błąd. Jeżeli zatem w naszej epoce, zwłaszcza po II Soborze Watykańskim, zaczęły wśród katolików rozpowszechniać się tak poważne błędy odnoszące się do Najświętszej Eucharystii, jak utrata wiary w przeistoczenie czy negowanie kapłaństwa sakramentalnego — co przyznał nawet papież Paweł VI, wydając jeszcze w trakcie obrad soboru encyklikę Mysterium fidei — to praktyka liturgiczna żywej Tradycji winna ze szczególną mocą odzwierciedlać zagrożoną naukę. Niestety, większość wprowadzonych w ramach “posoborowej reformy liturgicznej” nowinek idzie w dokładnie przeciwnym kierunku, a Komunia na rękę jest tego najdobitniejszym przykładem.

2. Komunia na rękę nie prowadzi do świętokradztwa Większość historyków liturgii, zastanawiając się nad przyczynami wprowadzenia przez Kościół praktyki Komunii św. udzielanej do ust, wskazuje jako jedną z nich wprowadzenie chleba niekwaszonego jako materii Eucharystii. Z pewnością właściwe wypieczenie i wykrojenie komunikantów może ograniczyć liczbę oddzielających się okruchów, lecz na pewno nie jest w stanie całkowicie ich wyeliminować. Konsekwencje są oczywiste: nieużywanie pateny, niedbalstwo i nieuwaga szafarzy i komunikowanych oraz brak odpowiedniego nauczania o obecności Pana Jezusa w każdej cząstce prowadzą nieuchronnie do profanacji okruchów Ciała Pańskiego. W przerażenie mogą wprawić uspokajające głosy niedouczonych księży: “Nie przejmujmy się cząstkami, Jezus to przewidział…” — oto najczęstsza odpowiedź na wątpliwości wiernych. Co mamy jednak sądzić, gdy taką właśnie odpowiedź słyszymy ze strony Kurii Rzymskiej? (Por. pismo z Sekretariatu Stanu załączone do artykułu Świętokradztwo w majestacie prawa, Zawsze Wierni 12/2004).

3. Ręka świeckiego nie jest w niczym gorsza niż ręka kapłana Każdy kapłan Chrystusowy, świadom swego kapłaństwa, doskonale wie o swojej niegodności. Jak wielką bojaźnią i drżeniem musi go napawać wypowiadanie słów: “Oto ciało moje… Oto krew moja…”. A jednak sam Chrystus Pan nakazał kapłanom spełniać święte czynności. Wykonują je, na mocy władzy święceń, in persona Christi. Stają się przez to Chrystusem sprawującym swą ofiarę i udzielającym sakramentów Nowego Przymierza; oddają się na wyłączną posługę Bogu. “A nikt nie bierze sobie tej godności tylko ten, który jest wezwany przez Boga, jak Aaron” (Hbr 5, 4). Kapłan zresztą nigdy nie dotyka Ciała Pańskiego bez prawdziwej potrzeby. Czy dla katolika świadomego swej wiary nie są to wystarczające argumenty? — Z tego m.in. względu tradycyjni katolicy sprzeciwiają się nadużyciu tzw. świeckich szafarzy Eucharystii.

4. Język nie jest bardziej godną częścią ciała niż ręka Czytając takie opinie — a nie są one wcale rzadkie! — można dojść do przekonania o całkowitej słuszności powiedzenia: “Jeśli Pan Bóg chce kogoś ukarać, to mu rozum odbiera”. Czy propagatorzy Komunii na rękę spożywają Ciało Pańskie dłonią?! Nie wkładają Hostii do ust?! Nie dotykają jej językiem?! Wydaje się, że powinni doskonale wiedzieć, iż człowiek — cały człowiek, z duszą i ciałem — jest całkowicie niegodny przyjmować Komunię św. Czyżby nie rozumieli już nawet słów: “Panie, nie jestem godzien…”? Chcąc Komunię św. przyjąć, musi wziąć się ją do ust, dotknąć językiem. Nie ma potrzeby angażowania do tego dodatkowych organów ciała. Jeżeli na serio bierze się swą własną niegodność, nigdy nie sięgnie się po Ciało Pańskie jak po zwykły pokarm.

5. Komunia św. do ust umniejsza godność człowieka Właściwie nie należałoby w ogóle zajmować się tym kłamstwem, wynikającym zresztą z fałszywej religii humanistycznej, której elementy coraz częściej pojawiają się w tzw. Kościele posoborowym. Ktoś, kto recytuje: “Panie, nie jestem godzien”, a w chwilę później walczy o swoją godność, nie zasługuje nawet na miano homo sapiens.

6. Komunia św. na rękę jest zgodna z praktyką pierwszych wieków Trudno chyba o bardziej kłamliwe twierdzenie w świetle historii liturgii i rozwoju wszystkich znanych rytów chrześcijańskich. Forma, w jakiej rozpowszechniła się Komunia na rękę w dobie reformacji, identyczna z tą, którą promuje się dziś w Kościele katolickim, stanowi ordynarną nowinkę, stojącą w jawnej sprzeczności z praktyką stosowaną w starożytności i wczesnym średniowieczu. Najistotniejszą różnicę stanowi tu fakt, że nigdy i nigdzie — poza przypadkami naglącej konieczności, jak np. zagrożenie profanacją lub czas prześladowań — wierni nie mogli komunikować się samodzielnie. W znanych opisach patrystycznych czytamy o przyjmowaniu Ciała Pańskiego na dłoń prawej, nie lewej ręki (już sama ta różnica jest dowodem na całkowitą odmienność obu porównywanych praktyk), z której wierny, pochylony w głębokim pokłonie, chwytał Hostię wargami i spożywał, a potem dokładnie wylizywał wnętrze dłoni, zapobiegając profanacji pozostałych cząstek Ciała Pańskiego. Nie było w ogóle mowy o samodzielnym podnoszeniu Hostii palcami do ust. Zasada ta przez pewien czas dotyczyła także celebrującego kapłana (inny kapłan lub diakon podawał mu Ciało Pańskie), a nawet papieża, któremu Komunii św. podczas uroczystych ceremonii udzielał diakon.

7. Komunia św. na rękę jest w pełni zgodna z przepisami prawa Jesteśmy jak najdalsi od pozytywistycznego legalizmu liturgicznego, zakładającego, że wszystko, na co wyrażono zgodę w Rzymie, musi z konieczności służyć dobru Kościoła i zbawieniu dusz. Mamy zresztą liczne, smutne dowody, że tak niestety nie jest. Można nawet odnieść wrażenie, że najskuteczniejszą — zdaniem władz rzymskich — metodą walki z nadużyciami jest ich legalizacja. Widać to doskonale właśnie na przykładzie Komunii na rękę, która najpierw została nielegalnie rozpowszechniona, a potem wydano przepisy, umożliwiające uzyskanie indultu na to nadużycie tam, gdzie się rozpowszechniło. Warto jednak dowieść, że wprowadzanie Komunii na rękę w Polsce jest nielegalne nawet w świetle wewnętrznie sprzecznych przepisów posoborowych. Komunia na rękę nie stanowi normy prawa powszechnego, lecz wyjątek, na który trzeba uzyskać pozwolenie (indult) Stolicy Apostolskiej, uzależniony od zaistnienia pewnego stanu faktycznego (rozpowszechnienie się tej praktyki). Z tego względu np. zezwolenie kard. Józefa Glempa na przyjmowanie Komunii na rękę w archidiecezji warszawskiej stanowi akt bezprawia, który można uznać raczej za tworzenie warunków do wystąpienia o indult, niż za wykonywanie ważnie udzielonego pozwolenia. Jest bowiem bardziej niż oczywiste, że jak dotychczas Komunia na rękę wcale się w tej diecezji nie rozpowszechniła — podobnie zresztą, jak nie stała się powszechna w żadnej innej diecezji w Polsce. Nie należy się jednak łudzić: identyczna sytuacja miała miejsce np. w Anglii i Walii, a jednak Komunia na rękę jest tam rozdawana już od blisko dwudziestu lat…

Za: Zawsze Wierni 4/2005

Za: Forum Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X (23.05.2005)

http://www.bibula.com

Powrót legendy „białej” Rosji 4 listopada w Rosji świętuje się, od 2005 roku, Dzień Jedności Narodowej. Data ta, przypadająca na dzień zdobycia moskiewskiego Kremla w 1612 roku przez ludowe powstanie Minina i Pożarskiego przeciwko Polakom, odebrana została w Polsce jako wyraz tradycyjnej rosyjskiej nienawiści do Polski. Komentatorzy nie mogli się nadziwić, że ważniejsze okazało się wyzwolenie Moskwy spod dwuletniego polskiego panowania w XVII wieku, niż chociażby pokonanie Napoleona, bitwa na Kulikowym Polu (symboliczne narodziny państwa rosyjskiego), obrona Moskwy podczas II wojny światowej czy też jej symboliczny punkt przełomowy, czyli bitwa stalingradzka. Zupełnie nie dostrzegano oczywistego faktu, że chyba nikt w Rosji nie wiąże tego święta z Polakami i Polską. Wybór tej daty nie miał absolutnie żadnego uzasadnienia „zewnętrznego”, za to jedno, istotne uzasadnienie „wewnętrzne”: władzy chodziło o zastąpienie obchodzonej od 1920 rocznicę rewolucji październikowej, wypadającej na 7 listopada. Tak oto wydarzenie o w istocie antykomunistycznej wymowie w Polsce wpisano w ciąg rzekomego, postkomunistycznego antypolonizmu współczesnej Rosji. Kolejny dowód na to, że współczesna Rosja to nie tylko spuścizna po ZSRR i komunizmie, ale także próba połączenia jej z tradycją wielkości przedrewolucyjnego cesarstwa i legendą antykomunistycznej walki „białych” sił wiernych Bogu, Ojczyźnie i Carowi: po pierwszym pomniku, odsłoniętym w 2004 r., w 2008 ukazał się hagiograficzny film, poświęcony jednemu z naczelnych „wrogów ludu” i „kontrrewolucjoniście”, „białemu admirałowi”. Aleksander Kołczak powoli, lecz systematycznie dołącza do rosyjskiego panteonu narodowych bohaterów. Urodzony w 1874 r. w Sanki Petersburgu Aleksander Wasyljewicz Kołczak pochodził z rodziny oficerskiej i ukończył Korpus Kadetów Marynarki. Służył w marynarce zarówno wojennej, jak i w polarnych wyprawach naukowych (jako hydrolog). Lekko ranny podczas walk lądowych w Port Arturze podczas wojny rosyjsko-japońskiej, został uhonorowany szablą „Za Dzielność”. Był jednym z inicjatorów powołania nowego Morskiego Sztabu Generalnego, w którym służył w latach 1906-08. Do wybuchu I wojny światowej przeszedł z sztabu na stanowiska dowódcze na kolejnych okrętach wojennych, osiągając w 1913 roku stopień komandora. Podczas wojny walczył najpierw we Flocie Bałtyckiej, gdzie odznaczył się m.in. przeprowadzeniem udanego desantu na tyły Niemców pod Rygą, a później – już jako wiceadmirał – jako dowódca Floty Czarnomorskiej. Po rewolucji lutowej i bolszewickim chaosie, ogarniającym także flotę, zajął pozycję antykomunistyczną i stopniowo zyskiwał na popularności w kręgach „białych” polityków. Wysłany w 1917 przez Rząd Tymczasowy do USA, po dowiedzeniu się o rewolucji październikowej przejęciu władzy przez bolszewików, zdecydowany dalej walczyć z Niemcami, w 1918 przez Japonię i Chiny powrócił do Rosji. W październiku 1918 został ministrem wojny i marynarki w tzw. Dyrektoriacie w Omsku na Syberii (antybolszewickiego Ogólnorosyjskiego Rządu Tymczasowego). Już w listopadzie jednak za pomocą kadetów, białych oficerów i sił „Syberyjskiego Atamana”, czeskiego gen. Gajdy, które opanowały sporą część Kolei Transsyberyjskiej, dokonał przewrotu. Ustanowił dyktaturę i ogłosił się „wielkorządcą państwa rosyjskiego”. Jako admirał przejął kontrolę nad „białą” armią, kontrolującą wówczas obszary Syberii od Bajkału do Uralu. Kolejne sukcesy ofensywy bolszewickiej po wycofaniu się Legionu Czechosłowackiego z aktywnych działań wojennych spowodowały, że w styczniu 1920 r. Kołczak abdykował, w pociągu ewakuacyjnym przekazując swe obowiązki gen. Denikinowi. Ochraniający go żołnierze Korpusu Czechosłowackiego, w porozumieniu z dowódcą alianckich sił interwencyjnych na Syberii gen. Janinem, w zamian za zgodę na ewakuację sił czechosłowackich wydali Kołczaka oraz ewakuowane przez niego carskie rezerwy złota (skarb, który miał mieścić się w 18 wagonach towarowych, po części zaginął w trakcie rewolucyjnej zawieruchy, i obrósł legendą, porównywalna do tej o Bursztynowej Komnacie w Polsce) nowemu rządowi eserowców i mienszewików w Irkucku. Ten jednak szybko został przejęty przez bolszewików, a Kołczak został, po 6-dniowym śledztwie, rozstrzelany 7 lutego 1920 w Irkucku. Jego ciało zatopiona zostało w przerębli na Angarze. W roku 2004, dokładnie w Dzień Jedności Narodowej oraz (cóż za zbieg okoliczności!) w 130. rocznicę urodzin Kołczaka 4 listopada, odsłonięto w Irkucku nad Angarą, niedaleko miejsca, w którym zatopione zostały jego zwłoki, pierwszy w poradzieckiej Rosji pomnik Aleksandra Kołczaka. Postać, uchodząca przez 70 lat za podręcznikowy przykład „wroga ludu” i „reakcji”, doczekała się w putinowskiej Rosji rehabilitacji na równi z męczennikami z rodziny carskiej, z prawosławnym świętym, Mikołajem II, na czele. W roku 2008 ukazał się w Rosji film „Admirał”. Żołnierz, bohater, legenda, ogłoszony szybko największą produkcją rosyjskiej kinematografii. Film śmiało określić można jako hagiografię Kołczaka – poza wspaniałymi scenami batalistycznymi, są w nim i incydenty zmyślone, a mające świadczyć o geniuszu bohatera (zatopienie niemieckiego pancernika w Zatoce Fińskiej 1916), oraz tradycyjnie rosyjski mistycyzm, przejawiający się w wierze w wpływ sił wyższych na wydarzenia historyczne i ich zbawienną dla Matuszki Rossii – choć oczywiście nie w aż takim stopniu, jak w filmie „1612”. Słowem: film potwierdzać ma z góry narzuconą przez Kreml tezę o wyjątkowości, bohaterstwie i geniuszu admirała oraz wyidealizowanym romantyzmie kochającego mężczyzny. Współczesna Rosja oczywiście nie wyrzeka się spadku po ZSRR, stara się jednak eksponować z niego to, co w oczach Rosjan godne jest szacunku i pamięci: osiągnięcia techniczne i społeczne, siłę i potęgę, w tym ogromny wyczyn zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami. Jednocześnie odeszła ona od ideologicznej otoczki, starając się stopniowo przywracać pamięć o czasach przedrewolucyjnych i bohaterach strony przeciwnej bolszewikom. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się ideologicznym szpagatem, z punktu widzenia interesu państwa jest bardzo racjonalne i uzasadnione. Zamiast „wojny domowej” Moskwa stara się połączyć dwie tradycje, „dwie Rosje”, pod jednym, współczesnym dachem. Łączona symbolika, czerwone gwiazdy i dwugłowe orły, sztandary czerwone i trójkolorowe obok siebie, są tylko tego uzewnętrznieniem. Pytanie tylko, czy obydwie te tradycje w realiach starzejącego się społeczeństwa, w dużej mierze urodzonego i wychowanego w czasach ZSRR oraz swoistej „sowieckiej” mentalności, mogą okazać się jednakowo silne. Michał Soska

http://mercurius.myslpolska.pl

Irańska Giełda Naftowa – prawdziwy powód ataku na Iran Artykuł prezentuje przedruk świetnej analizy obecnej sytuacji geopolitycznej. Po przeczytaniu każdy stwierdzi, ze pozwala szerzej spojrzeć na jakim świecie żyjemy… Po przeczytaniu artykułu warto spróbować odpowiedzieć sobie i innym na pytanie dlaczego inne kraje wydobywające ropę nie zdecydują się na rozliczanie w innej walucie niż $? Państwo narodowe opodatkowuje własnych obywateli; imperium opodatkowuje inne państwa narodowe (…) W XX wieku, po raz pierwszy w historii, Ameryce udało się opodatkować świat nie wprost – za pośrednictwem inflacji. Zamiast bezpośrednio domagać się podatku, jak czyniły to wszystkie poprzednie imperia, USA rozprowadziły po świecie, w zamian za towary, własną walutę bez pokrycia – dolary – z zamiarem późniejszego doprowadzenia do ich inflacji i dewaluacji. To z kolei umożliwiało odkupienie każdego następnego dolara za mniejszą ilość dóbr. Owa różnica stanowiła imperialny podatek spływający do Stanów Zjednoczonych. A oto, jak do tego doszło. Dr Krassimir Petrov

I. Ekonomia imperiów Państwo narodowe opodatkowuje własnych obywateli; imperium opodatkowuje inne państwa narodowe. Historia imperiów, od hellenistycznego i rzymskiego po osmańsko-tureckie i brytyjskie, poucza nas, że ekonomicznym fundamentem każdego bez wyjątku imperium jest opodatkowanie innych narodów. Zdolność imperium do narzucania podatków zawsze opiera się na lepszej i silniejszej gospodarce, a w konsekwencji – na lepszym i silniejszym wojsku. Część podatków ściąganych od poddanych szła na podnoszenie stopy życiowej obywateli imperium; część zaś służyła dalszemu wzmacnianiu dominancji militarnej niezbędnej do egzekwowania owych podatków. Historycznie rzecz biorąc, kraje podporządkowane składały daniny w rozmaitych formach – zwykle w złocie i srebrze tam, gdzie kruszce te miały walor pieniądza, ale nieraz także w postaci niewolników, żołnierzy, ziemiopłodów, bydła czy innych produktów i surowców naturalnych, w zależności od tego, jakich dóbr gospodarczych imperium żądało a kraj podwładny był w stanie dostarczyć. Dawniej opodatkowanie na rzecz imperium miało zawsze formę bezpośrednią: państwo podporządkowane przekazywało te dobra gospodarcze wprost do imperium. W XX wieku, po raz pierwszy w historii, Ameryce udało się opodatkować świat nie wprost – za pośrednictwem inflacji. Zamiast bezpośrednio domagać się podatku, jak czyniły to wszystkie poprzednie imperia, USA rozprowadziły po świecie, w zamian za towary, własną walutę bez pokrycia – dolary – z zamiarem późniejszego doprowadzenia do ich inflacji i dewaluacji. To z kolei umożliwiało odkupienie każdego następnego dolara za mniejszą ilość dóbr – właśnie owa różnica [między ilością dóbr importowanych a eksportowanych] stanowiła imperialny podatek spływający do Stanów Zjednoczonych. A oto, jak do tego doszło. W początkach XX wieku gospodarka USA uzyskała dominującą pozycję w świecie. Dolar amerykański był wówczas ściśle związany ze złotem, toteż jego wartość ani nie rosła, ani nie malała, lecz była wciąż równa tej samej ilości złota. Wielki Kryzys, z poprzedzającą go inflacją w latach 1921 – 1929 oraz napęczniałymi deficytami budżetowymi w latach następnych, pokaźnie zwiększył ilość waluty w obiegu – dalsze utrzymywanie jej pokrycia w złocie stało się niemożliwe. To skłoniło Roosevelta do zniesienia w 1932 r. sprzężenia między wartością dolara a wartością złota. Aż do tego momentu USA mogły co prawda dominować w gospodarce światowej, ale, w sensie ekonomicznym, nie były jeszcze imperium. Stała wartość dolara i jego wymienialność na złoto nie pozwalała Amerykanom ekonomicznie wykorzystywać innych krajów. Amerykańskie imperium w sensie ekonomicznym narodziło się w Bretton Woods w 1945 r. Wprawdzie dolar nie był już w pełni wymienialny na złoto, ale ową wymienialność na złoto zagwarantowano rządom innych państw – i tylko im. Tym samym dolar stał się walutą rezerwową całego świata. Było to możliwe, ponieważ w czasie II wojny światowej Stany Zjednoczone zaopatrywały aliantów żądając zapłaty w złocie, dzięki czemu zgromadziły u siebie znaczną część światowych zasobów tego kruszcu. Imperium nie mogłoby zaistnieć, gdyby, zgodnie z postanowieniami z Bretton Woods, podaż dolara pozostała ograniczona i nie przekraczała wartości dostępnego złota. Umożliwiałoby to pełną wymianę dolarów z powrotem na złoto. Jednak polityka „armaty i masła” z lat sześćdziesiątych miała typowy charakter imperialny: podaż dolara zwiększano nieustannie, żeby finansować wojnę w Wietnamie i projekt „wielkiego społeczeństwa” L. B. Johnsona. Większość owych dolarów trafiała za granicę w zamian za towary sprzedawane do USA bez szans na odkupienie ich po tej samej cenie. Wzrost zasobów dolarowych zagranicy wywoływany przez nieustanny deficyt handlowy Stanów Zjednoczonych był równoznaczny z opodatkowaniem – z klasycznym podatkiem inflacyjnym nakładanym przez dany kraj na własnych obywateli, tyle że tym razem był to podatek inflacyjny nałożony przez USA na resztę świata. Kiedy zagranica zażądała w latach 1970-1971 wymiany posiadanych dolarów na złoto, 15 sierpnia 1971 rząd USA ogłosił niewypłacalność. Wprawdzie opinię publiczną karmiono frazesami o „zerwaniu więzi między dolarem a złotem”, ale w rzeczywistości odmowa spłaty w złocie była aktem bankructwa rządu Stanów Zjednoczonych. W gruncie rzeczy USA ogłosiły się wtedy imperium. Wyciągnęły z reszty świata ogromną ilość dóbr, nie mając zamiaru ani możliwości ich zwrócić, a bezsilny świat musiał się z tym pogodzić – świat został opodatkowany i nic nie mógł na to poradzić. Od tego momentu, aby Stany Zjednoczone mogły utrzymać status imperium i nadal ściągać podatki, reszta świata musiała w dalszym ciągu akceptować – jako zapłatę za dobra ekonomiczne – stale tracące na wartości dolary. Musiała też gromadzić ich coraz więcej. Trzeba było więc dać światu jakiś powód do gromadzenia dolarów, a powodem tym stała się ropa. Gdy coraz wyraźniej było widać, że rząd USA nie zdoła wykupić swych dolarów płacąc za nie złotem, zawarł on w latach 1972-73 żelazną umowę z Arabią Saudyjską: USA będą wspierać władzę królewskiej rodziny Saudów, a w zamian za to kraj ten będzie sprzedawał ropę wyłącznie za dolary. Śladem Arabii Saudyjskiej miała podążyć reszta państw OPEC. Ponieważ świat musiał kupować ropę od arabskich krajów naftowych, utrzymywał rezerwy dolarowe, aby mieć czym za nią płacić. Świat potrzebował coraz więcej ropy, a jej ceny szły stale w górę, toteż popyt na dolary mógł tylko wzrastać. Wprawdzie dolarów nie można już było wymienić na złoto, ale za to stały się one wymienialne na ropę naftową. Sens ekonomiczny wspomnianej umowy sprowadzał się do tego, że dolar miał pokrycie w ropie naftowej. Dopóki tak było, świat musiał gromadzić coraz większe sumy dolarów, ponieważ były one niezbędne, aby móc kupić ropę. Tak długo jak dolar był jedynym dopuszczalnym środkiem płatności za ropę, miał on zagwarantowaną dominację w świecie, a amerykańskie imperium mogło dalej ściągać podatki z całego świata. Gdyby dolar, z jakiegokolwiek powodu, stracił pokrycie w ropie naftowej, amerykańskie imperium przestałoby istnieć. Trwanie imperium wymagało więc, aby ropa była sprzedawana wyłącznie za dolary. Wymagało ponadto, aby rezerwy ropy pozostawały rozproszone pomiędzy osobne, suwerenne państwa nie dość silne politycznie bądź militarnie, żeby móc żądać zapłaty za ropę w jakiejś innej formie. Gdyby ktoś zażądał innej zapłaty, należało go przekonać do zmiany zdania – poprzez naciski polityczne albo środkami militarnymi. Człowiekiem, który faktycznie zażądał za ropę zapłaty w euro był, w 2000 r., Saddam Hussein. W pierwszej chwili jego życzenie zostało wyśmiane, później było lekceważone, ale kiedy stawało się coraz jaśniejsze, że jego zamiary są poważne, zaczęto wywierać na niego polityczną presję, aby zmienił zdanie. Kiedy również inne kraje, takie jak Iran, zażyczyły sobie zapłaty w innych walutach, przede wszystkim w euro i w jenach, dolar znalazł się w realnym niebezpieczeństwie. Taka sytuacja wymagała akcji karnej. W Bushowskiej operacji „Szok i Przerażenie” w Iraku nie chodziło o nuklearny potencjał Saddama, o obronę praw człowieka, o propagowanie demokracji, ani nawet o zagarnięcie pól naftowych; chodziło o obronę dolara, a tym samym – amerykańskiego imperium. Chodziło o pokazanie światu, że każdy kto zażąda zapłaty za ropę w walucie innej niż dolar USA, będzie przykładnie ukarany. Wielu krytykowało Busha za to, że wszczął wojnę, aby zająć irackie pola naftowe. Krytycy ci jednak nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego Bushowi zależało na zajęciu owych złóż – przecież mógł po prostu wydrukować puste dolary i uzyskać za nie tyle ropy, ile tylko mu było potrzeba. Musiał więc mieć inny powód do inwazji na Irak. Historia uczy, że imperium ma dwa uzasadnione powody do toczenia wojen: (1) w obronie własnej; albo (2) aby uzyskać poprzez wojnę jakieś korzyści. W każdym innym wypadku, co po mistrzowsku wykazał Paul Kennedy w „The Rise and Fall of the Great Powers”, wysiłek wojenny wyczerpie jego zasoby ekonomiczne i przyczyni się do jego rozpadu. Mówiąc językiem ekonomicznym, aby imperium wszczęło i prowadziło wojnę, korzyści muszą przewyższać koszty militarne i społeczne. Korzyści z opanowania irackich złóż ropy z trudem usprawiedliwiają długofalowe, rozłożone na wiele lat koszty operacji wojskowej. Bush musiał natomiast uderzyć na Irak, aby bronić swego imperium. Potwierdzają to fakty: w dwa miesiące od momentu inwazji, program „Ropa za żywność” został wstrzymany, irackie konta prowadzone w euro przestawione z powrotem na dolary, a ropa znów była sprzedawana wyłącznie za walutę USA. Przywrócono globalną supremację dolara. Bush triumfalnie zstąpił z myśliwca i obwieścił pomyślne zakończenie misji – udało mu się obronić dolara, a wraz z nim – amerykańskie imperium.

II. Irańska Giełda Naftowa Władze Iranu w końcu opracowały ostateczną broń „jądrową”, która może błyskawicznie unicestwić system finansowy leżący u podstaw amerykańskiego imperium. Tą bronią jest Irańska Giełda Naftowa, której inaugurację planowano na marzec 2006 [otwarcie giełdy opóźniło się, ale ma nastąpić w najbliższym czasie - przyp. red.]. Ma ona być oparta na mechanizmie handlu ropą rozliczanym w euro. W kategoriach ekonomicznych projekt ten stanowi znacznie większą groźbę dla hegemonii dolara niż wcześniejsze posunięcie Saddama. W ramach transakcji giełdowych bowiem każdy chętny będzie mógł kupić albo sprzedać ropę za euro, bez żadnego pośrednictwa dolara. Możliwe, że w takiej sytuacji prawie wszyscy chętnie przyjmą system rozliczeń w euro. Europejczycy, zamiast kupować i trzymać dolary, aby zabezpieczyć swe płatności za ropę, będą mogli płacić własną walutą. Przejście na rozliczenia w euro w transakcjach naftowych nadałoby euro status światowej waluty rezerwowej – z korzyścią dla Europejczyków, z niekorzyścią dla Amerykanów. Chińczycy i Japończycy będą szczególnie zainteresowani nową giełdą, gdyż umożliwi im drastyczne zmniejszenie swych ogromnych rezerw dolarowych i ich dywersyfikację, co będzie dla nich ochroną przed następstwami deprecjacji dolara. Część posiadanych dolarów będą chcieli nadal zatrzymać; drugiej części być może w ogóle się pozbędą; trzecią część zachowają na pokrycie dolarowych płatności w przyszłości, tym razem już bez odnawiania tych rezerw, a przechodząc stopniowo na rezerwy w euro. Rosjanie mają żywotny interes ekonomiczny w przejściu na euro – większość wymiany handlowej prowadzą właśnie z krajami europejskimi, z krajami – eksporterami ropy naftowej, z Chinami oraz z Japonią. Przejście na rozliczeniach w euro natychmiast uwidoczni się w handlu z pierwszymi dwoma blokami, a z czasem także ułatwi handel z Chinami i Japonią. Ponadto Rosjanie, zdaje się, z niechęcią trzymają dolary, które tracą na wartości, skoro ich nowym objawieniem jest rozliczanie się w złocie. Poza tym, w Rosji odżył nacjonalizm, i jeśli przejście na euro miałoby być dotkliwym ciosem dla Ameryki, z przyjemnością go zadadzą i będą z satysfakcją się przyglądać, jak imperium krwawi. Arabskie kraje eksportujące ropę chętnie będą przyjmować euro jako środek dywersyfikacji ryzyka wobec piętrzących się gór dewaluujących się dolarów. Te kraje także, podobnie jak Rosja, handlują przede wszystkim z krajami Europy, a zatem będą preferować walutę europejską, zarówno ze względu na jej stabilność, jak i dla ograniczenia ryzyka walutowego, nie mówiąc już o motywie ideologicznym – dżihadzie przeciwko Niewiernemu Wrogowi. Tylko Brytyjczycy znajdą się między młotem a kowadłem. Ze Stanami Zjednoczonymi łączy ich wieczne strategiczne partnerstwo, ale równocześnie naturalnie ciążą ku Europie. Jak dotąd mieli wiele powodów, aby trzymać z tym, który wygrywa. Kiedy jednak zobaczą, że ich blisko stuletni partner upada, czy będą wytrwale trwać u jego boku, czy też go dobiją? Nie należy jednak zapominać, że obecnie dwie wiodące giełdy naftowe to nowojorski NYMEX i londyńska Międzynarodowa Giełda Ropy Naftowej (International Petroleum Exchange – IPE), obie praktycznie w rękach Amerykanów. Bardziej prawdopodobne wydaje się, że Brytyjczycy będą musieli pójść na dno razem z tonącym okrętem, w przeciwnym bowiem razie strzeliliby sobie w nogi, szkodząc własnym interesom na londyńskiej IPE. Warto zauważyć, że bez względu na retorykę objaśniającą powody utrzymania funta szterlinga, Brytyjczycy nie przeszli na euro najprawdopodobniej właśnie dlatego, że sprzeciwiali się temu Amerykanie: gdyby tak się stało, londyńska IPE musiałaby się przestawić na euro, tym samym zadając śmiertelną ranę dolarowi i strategicznemu partnerowi Wielkiej Brytanii. W każdym razie bez względu na to, co postanowią Brytyjczycy, jeśli Irańska Giełda Naftowa nabierze tempa, liczące się siły interesu – europejskie, chińskie, japońskie, rosyjskie i arabskie – z zapałem przyjmą w rozliczeniach euro, a wówczas los dolara będzie przypieczętowany. Amerykanie nie mogą do tego dopuścić, i użyją, jeśli zajdzie konieczność, szerokiego wachlarza strategii, aby powstrzymać lub zahamować funkcjonowanie planowanej giełdy:

* Sabotaż giełdy – mógłby polegać na wprowadzeniu wirusa komputerowego, ataku na sieć, system łączności lub serwery, rozmaitych naruszeniach bezpieczeństwa serwerów, albo też na zamachu bombowym na główne i pomocnicze obiekty giełdy w stylu 11 września.

* Zamach stanu – zdecydowanie najlepsza strategia długoterminowa, jaką dysponują Amerykanie.

* Wynegocjowanie takich warunków i ograniczeń prowadzenia giełdy, które będą do przyjęcia dla USA – inne znakomite rozwiązanie dla Amerykanów. Oczywiście, rządowy zamach stanu jest strategią wyraźnie preferowaną, gdyż zagwarantowałby, że giełda wcale nie będzie funkcjonować, a więc niebezpieczeństwo dla amerykańskich interesów będzie zażegnane. Gdyby jednak próby sabotażu czy zamachu stanu się nie powiodły, wówczas negocjacje byłyby z pewnością najlepszą dostępną opcją. * Wspólna rezolucja wojenna ONZ – tę będzie bez wątpienia trudno uzyskać, zważywszy na interesy wszystkich pozostałych państw członkowskich Rady Bezpieczeństwa. Gorączkowa retoryka o tym, jak to Irańczycy opracowują broń jądrową niewątpliwie ma na celu utorowanie drogi do tego typu działań.

* Jednostronne uderzenie nuklearne – to byłby straszliwy wybór strategiczny, z tych samych względów, co strategia następna – jednostronna wojna totalna. Do wykonania tej brudnej roboty Amerykanie prawdopodobnie posłużyliby się Izraelem.

* Jednostronna wojna totalna – to jawnie najgorszy możliwy wybór strategiczny. Po pierwsze, zasoby wojskowe USA zostały już nadwerężone przez dwie poprzednie wojny. Po drugie, Amerykanie jeszcze bardziej zraziliby do siebie inne silne narody. Po trzecie, państwa posiadające największe rezerwy dolarowe mogłyby się zdecydować na cichą zemstę w postaci pozbycia się swoich gór dolarów, tym samym utrudniając Stanom Zjednoczonym dalsze finansowanie ich ambitnych wojowniczych planów. Po czwarte wreszcie, Iran ma strategiczne sojusze z innymi silnymi narodami, co mogłoby doprowadzić do ich zaangażowania się w wojnę; mówi się, że Iran ma takie przymierze z Chinami, Indiami i Rosją, znane pod nazwą Szanghajskiej Grupy Współpracy, a także osobny pakt z Syrią. Bez względu na to, która strategia zostanie wybrana, z czysto ekonomicznego punktu widzenia można stwierdzić, że o ile Irańska Giełda Naftowa nabierze rozpędu, główne potęgi gospodarcze z zapałem zaczną z niej korzystać, a to pociągnie za sobą zgon dolara. Upadanie dolara dramatycznie przyspieszy amerykańską inflację i stworzy presję na dalszy wzrost długoterminowych stóp procentowych w USA. W tym momencie Bank Rezerwy Federalnej znajdzie się między Scyllą a Charybdą – między groźbą deflacji a hiperinflacji – i będzie musiał pospiesznie albo zażyć swoje „klasyczne lekarstwo” deflacyjne, polegające na podniesieniu stóp procentowych, co wywoła poważną depresję gospodarczą, zapaść na rynku nieruchomości oraz załamanie się rynku obligacji, akcji i walorów pochodnych, a w następstwie – totalny krach finansowy, albo, alternatywnie, wybrać wyjście weimarskie, czyli inflacyjne, a więc utrzymać na siłę oprocentowanie obligacji długoterminowych, odpalić „helikoptery” i „zatopić” rynek powodzią dolarów, ratując przed bankructwem liczne fundusze długoterminowe (LTCM) i wywołując hiperinflację. Austriacka teoria pieniądza, kredytu i cykli gospodarczych uczy nas, że pomiędzy ową Scyllą a Charybdą nie ma rozwiązania pośredniego. Prędzej czy później system monetarny musi się przechylić w jedną lub w drugą stronę, co zmusi Rezerwę Federalną do podjęcia decyzji. Głównodowodzący Ben Bernanke (nowy prezes Fed – przyp. red.), renomowany znawca Wielkiego Kryzysu i wprawny pilot śmigłowca „Black Hawk”, bez wątpienia wybierze inflację. „Helikopterowy Ben” nie pamięta wprawdzie America’s Great Depression Rothbarda, ale dobrze zapamiętał lekcje płynące z Wielkiego Kryzysu i zna niszczycielskie działanie deflacji. Maestro nauczył go, że panaceum na każdy problem finansowy jest wywołanie inflacji, choćby się paliło i waliło. Uczył on nawet Japończyków własnych niekonwencjonalnych metod zwalczania deflacyjnej pułapki płynności. Podobnie jak jego mentorowi, marzy mu się przezwyciężenie „zimy Kondratiewa”. Żeby nie dopuścić do deflacji, ucieknie się do drukowania pieniędzy; odwoła wszystkie helikoptery z 800 zamorskich baz wojskowych USA; a jeśli będzie trzeba, nada stałą wartość pieniężną wszystkiemu, co mu się nawinie. Jego ostatecznym dokonaniem będzie hiperinflacyjna destrukcja amerykańskiej waluty, z której popiołów powstanie nowa waluta rezerwowa świata – barbarzyński relikt zwany złotem. Tegoż autora: „China’s Great Depression” „Masters of Austrian Investment Analysis” „Austrian Analysis of U.S. Inflation” „Oil Performance in a Worldwide Depression” Zalecana lektura: William Clark „The Real Reasons for the Upcoming War in Iraq” William Clark „The Real Reasons Why Iran is the Next Target”

O autorze: Krassimir Petrov (Krassimir_Petrov@hotmail.com) uzyskał doktorat z ekonomii w USA, a obecnie wykłada makroekonomię, finanse międzynarodowe i ekonometrię na Uniwersytecie Amerykańskim w Bułgarii.

Tłum. Paweł Listwan

http://www.tmpw.com.pl/iran.php

http://newworldorder.com.pl

Z Wilna do Monachium – stulecie urodzin Wiktora Trościanki Wiktor Trościanko (1911-1983) należał do tych osób, wywodzących się z przedwojennego obozu narodowego, które na swojej drodze życiowej osiągnęły zawodowy sukces. Trościanko był znanym i cenionym dziennikarzem, a największą popularność przyniosła mu praca w Radiu Wolna Europa. Od młodości związany z ruchem narodowym, związkom tym pozostał wierny przez całe życie. Urodził się 24 października 1911 r. w Wilnie. W młodości jako student Wydziału Prawa i Nauk Społecznych Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie był jednym z liderów tamtejszej Młodzieży Wszechpolskiej. Funkcję członka zarządu i wiceprezesa koła MW łączył z pracą w dwutygodniku dla studentów „Sprawy Otwarte”. W ramach obozu narodowego był reprezentantem pokolenia młodych, dalekim jednak od skrajnych tendencji drugiej połowy lat 30. występujących w łonie formacji narodowych (pomimo to, sugestia Józefa Szaniawskiego w posłowiu jednej z książek Trościanki, jakoby w ramach Stronnictwa Narodowego związał się on „z jego najbardziej liberalno-demokratycznym skrzydłem”, jest nieco przesadzona). Podczas studiów na Uniwersytecie poznał m.in. Czesława Miłosza (historii znajomości Trościanki z autorem „Doliny Issy” poświęcony był artykuł „Trościanko o Miłoszu” zamieszczony w „Myśli Polskiej” nr 35-36/2011) oraz Pawła Jasienicę, którego, w odróżnieniu od późniejszego noblisty, przez resztę życia darzył wielką sympatią. Od 1931 r. był pracownikiem Rozgłośni Wileńskiej Polskiego Radia, prowadząc m.in. audycję „Kwadrans Akademicki”. W 1937 r. przeniósł się do Warszawy, pracując w centrali Polskiego Radia. Tam zastał go wybuch wojny. Z Warszawy ewakuował się wraz z rozgłośnią warszawską na wschód. Powrócił do Wilna, w którym spędził pierwsze dwa lata okupacji. W czasie pobytu w Wilnie został dwukrotnie aresztowany, pierwszy raz przez Litwinów, następnie przez Rosjan (szczęśliwie udało mu się opuścić więzienie NKWD).

„Walka” i powstanie W 1941 przedostał się do stolicy. Brał udział w działalności konspiracyjnej SN, był członkiem Narodowej Organizacji Wojskowej. Od maja 1942 r. pełnił funkcję redaktora naczelnego organu SN – „Walka”, od listopada zaś tego roku był kierownikiem działu prasowego w Centralnym Wydziale Propagandy KG NOW. Jako szef prasowy CWP Trościanko współpracował blisko z Ryszardem Szczęsnym, Edmundem Glińskim, Andrzejem Mikułowskim, Jerzym Redke i Janem Dobraczyńskim (z którym redagował m.in. wspólnie miesięcznik literacko-społeczny „Sprawy Narodu”). Dział prasowy zajmował się m.in. pracą wydawniczą, jak można przeczytać w monografii „Prasa konspiracyjna Stronnictwa Narodowego w latach 1939-1947” (Poznań 2006) autorstwa Mirosława Orłowskiego: „Najważniejszym zadaniem było oczywiście wydawanie naczelnego organu Stronnictwa Narodowego «Walki». W początkowym okresie okupacji regularne wydawanie tego tygodnika powiązane było bezpośrednio z funkcjonowaniem określonych punktów wydawniczych, a znaczna część pracowników drukarni była jednocześnie członkami redakcji. Dlatego po pierwszej wpadce podziemnej drukarni CWP w grudniu 1940 roku przy ul. Okrężnej (w czasie akcji obronnej zginął m.in. Ryszard Szczęsny – przyp. M.M.), przez następne pół roku «Walkę» musiały zastąpić ukazujące się nieregularnie powielaczowe pisma: «Zwycięstwo» i «Wojna» (drukowano je w nowych drukarniach SN, m.in. na warszawskim Ulrychowie, na ul. Górczewskiej – M.M.). Z czasem jednak dzięki rozwojowi CWP sytuacja się zmieniła, a nawet spowodowała objęcie przezeń opieką innych pism”. Poza „Walką” CWP wydawał m.in. również: „Żołnierza Wielkiej Polski”, „Młodą Polskę”, „Sprawy Narodu” oraz harcerski „Patrol”. W czasie okupacji Wiktor Trościanko pracował także w Departamencie Informacji i Prasy Delegatury Rządu w sekcji Polskie Radio. Decyzji o wybuchu Powstania na terenie miasta Trościanko, podobnie jak inni przedstawiciele obozu narodowego, był zdecydowanie przeciwny. W czasie jego trwania redagował staromiejskie wydanie „Walki” (wydawana była również śródmiejska wersja pisma, oba wydania poddawane są obecnie digitalizacji w Bibliotece Publicznej m. st. Warszawy na ul. Koszykowej). Po upadku Starego Miasta redakcja „Walki” zasiliła śródmiejski zespół pisma (od 17. 09. 1944 r. „Walka” wychodziła zaś wspólnie z „Warszawskim Głosem Narodowym” jako jedno pismo). Walkom stołecznych oddziałów NOW (bataliony „Gustaw” i „Antoni”) Trościanko poświęcił opublikowany w 1948 r. na łamach „Myśli Polskiej” szkic „Oddziały Narodowej Organizacji Wojskowej w Powstaniu Warszawskim” (przypomniany niedawno w zbiorze „W imię czego ta ofiara? Obóz narodowy wobec Powstania Warszawskiego”, Warszawa 2009). W ramach konspiracyjnego SN Trościanko należał do zwolenników prezesa Stefana Sachy, także w okresie późniejszym pozostał wierny kierunkowi politycznemu Stronnictwa, zdecydowanie przeciwstawiając się linii prezentowanej przez premiera Stanisława Mikołajczyka.

W drodze do RWE Po Powstaniu Trościanko trafił do obozu jenieckiego Gross Bornem Westfalenhof. Po wyzwoleniu obozu przez Amerykanów służył w dywizji gen. Maczka, a następnie jako kierownik Referatu Radia w II Korpusie we Włoszech. W 1946 przeniósł się do Londynu, gdzie w latach 1946-1947 pełnił funkcję sekretarza redakcji „Myśli Polskiej”, ukazującej się wówczas jako miesięcznik. Brał czynny udział w życiu politycznym polskiej emigracji, wchodził w skład ciał statutowych SN (w odniesieniu do tego faktu cytowany już J. Szaniawski, z satysfakcją odnotowuje, że co prawda był „członkiem władz naczelnych emigracyjnego Stronnictwa Narodowego, chociaż często nie zgadzał się z jego linią programową”). W 1950 roku opuścił Anglię i przeniósł się do RFN, zaś dwa lata później przeniósł się do Hiszpanii, gdzie mieszkał do końca życia. Także w 1952 roku podjął współpracę z Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa. Prowadził w niej popularny cykl felietonów politycznych zatytułowany „Odwrócona strona medalu”. Praca w RWE stanowi w życiu Trościanki najbardziej znany, ale także (dla wielu) najbardziej kontrowersyjny okres w jego życiu. Jak stwierdził po latach Jan Nowak-Jeziorański – dyrektor Rozgłośni Polskiej RWE, ówczesny przełożony Trościanki: „Trościanko w zespole Wolnej Europy występował jako kapłan nieustępliwości, zaciekły wróg jakiegokolwiek łagodzenia kursu wobec komunistycznego reżimu”. Podobną opinię o Trościance wyrażał także inny spośród narodowców współpracujących z rozgłośnią – Marian Emil Rojek. Trościanko prezentował stanowisko nieprzejednane i bezkompromisowe. W jednym z listów do Jana Dobraczyńskiego Zofia Kossak, komentując bieżące wydarzenia w kraju, pisała: „Sukces tej imprezy (zjazd Paxu w 1960 r. – uwaga moja, J. D.) doprowadza do furii Wolną Europę. Najpierw ruszył Trościanko z ulewą obelg…” (J. Dobraczyński, „Tylko w jednym życiu”, Warszawa 1977). W drugiej połowie lat 60. sytuacja uległa jednak pewnej zmianie. Zaczął wówczas narastać w RWE spór dotyczący oceny zjawisk zachodzących w Polsce, z działalnością kierującego MSW gen. Mieczysława Moczara i ideologią narodowego komunizmu na czele. Jak pisze Paweł Machcewicz w pracy „«Monachijska menażeria». Walka z Radiem Wolna Europa 1950-1989” (Warszawa 2007):

„W latach sześćdziesiątych Trościanko był, obok Józefa Ptaczka i Jana Kroka-Paszkowskiego, jedną z czołowych postaci tej grupy redaktorów polskiej sekcji RWE, która z coraz większą dezaprobatą przyjmowała antymoczarowską linię rozgłośni. Uważali oni, że traktowanie frakcji «partyzantów» jako głównego zagrożenia dla Polski jest poważnym błędem. Ich zdaniem ewolucja reżimu komunistycznego w bardziej «narodowym» kierunku była wręcz korzystna i mogła doprowadzić do uzyskania większej autonomii w stosunkach z Moskwą (…) Ich oburzenie wywołało przyjmowanie przez Nowaka do pracy w polskiej sekcji RWE dziennikarzy opuszczających Polskę po kampanii «antysyjonistycznej» 1968 r., wcześniej pracujących w oficjalnych tytułach, w wielu przypadkach członków PZPR”. Warto w tym miejscu wspomnieć, że do grona dziennikarzy prezentujących najbardziej nieprzejednane stanowisko wobec Moczara i „partyzantów” należała Aleksandra Stypułkowska (na antenie występująca, jako Jadwiga Mieczkowska), żona Zbigniewa Stypułkowskiego. Niechętne stanowisko wobec PRL mogło jednak być spowodowane wcześniejszymi kontaktami Stypułkowskiej z wywiadem w okresie „afery Bergu”.

A jednak Polska Stopniowa ewolucja układu sił politycznych w Polsce sprawiła, że Trościanko zdecydował się nawiązać kontakt z przedstawicielami służb wywiadowczych PRL. Kontakty ze spikerem WE utrzymywał oficer Wojskowej Służby Wewnętrznej, kontrwywiadu wojskowego. Trościanko jako swój warunek stawiał, że kontaktował będzie się jedynie z przedstawicielami wojska, nie zaś wywiadu cywilnego, podkreślając uzależnienie tego drugiego od partii. W latach 1965-1971 popularny redaktor RWE spotykał się kilkakrotnie z przedstawicielami WSW. Od początku zastrzegł pole współpracy – były nim zgodne z ówczesną polską racją stanu działania podejmowane na polu walki z zachodnioniemieckim rewizjonizmem i rewanżyzmem kwestionującym granicę zachodnią Polski oraz przeciwdziałanie środowiskom „syjonistycznym”. Zarówno o spotkaniach, jak i o ich treści Trościanko informował przedstawicieli władz SN – Tadeusza Bieleckiego i Antoniego Dargasa. Ten ostatni brał nawet udział w dwóch z odbytych spotkań. Jak pisze cytowany już P. Machcewicz „«Medal» (taki kryptonim otrzymał Trościanko – M.M.) konsekwentnie odmawiał jakiegokolwiek sformalizowania współpracy z wywiadem, deklarując swój antykomunizm i chęć porozumienia wyłącznie na gruncie obrony interesów narodowych (…) Trościanko nie został agentem wywiadu PRL ani nie zdecydował się wrócić do kraju. Nic też nie wskazuje na to, że wypełniał polityczne wskazówki formułowane przez MSW. Chętnie jednak udzielał obszernych informacji na temat atmosfery i stosunków panujących w polskim zespole RWE (MSW interesowały m.in. reakcje na powrót do kraju Czechowicza) oraz planowanej taktyki i zamierzeń programowych”. Sugestie Trościanki odegrały pewną rolę w akcji ujawnienia niewyjaśnionych do dziś zarzutów wysuwanych pod adresem Nowaka- Jeziorańskiego, dotyczących zarządu przez „kuriera z Warszawy” mieniem pożydowskim w czasie okupacji niemieckiej. W odniesieniu do swojej „konkurentki” z rozgłośni – Aleksandry Stypułkowskiej (oboje rywalizowali o fakt bycia w RWE przedstawicielem środowisk narodowych) Trościanko zasugerował w rozmowach z oficerami wywiadu trop, wedle którego Stypułkowska miała pełnić w czasie wojny funkcję „kapo” w obozie Ravensbrück. Współpraca została przerwana w 1971 r., do czego przyczyniła się wpadka wywiadu grożąca dekonspiracją kontaktu. Ponadto nastąpiła zmiana charakteru współpracy (wywiad wojskowy miał zastąpić cywilny), MSW uznało bowiem, „dialog przedstawicieli MON z »M[edalem]« (jego grupą polityczną – SN) (…) za poważny błąd polityczny”. Rozmowy z Trościanką miały odtąd służyć uzyskiwaniu informacji, docelowo zaś werbunkowi, „a nie szukaniu politycznego porozumienia między emigracyjnym SN a służbami specjalnymi PRL”. Ujawnienie współpracy Trościanki z polskim wywiadem było dla Nowaka-Jeziorańskiego prawdziwym szokiem, były dyrektor Rozgłośni Polskiej na gorąco komentował fakt współpracy w następujący sposób: „jestem zaskoczony (…) Bez względu na to, że wzbraniał się przed podpisaniem formalnego zobowiązania, był agentem tego reżimu, skoro podjął współpracę i pomagał osłabiać Wolną Europę (…) Trudno mi to nazwać inaczej niż zdradą” („Rzeczpospolita” z 18-19. 09. 2004). W interesujący sposób fakt współpracy Trościanki z PRL-owskim wywiadem skomentował także w swojej pracy zatytułowanej „Archiwum Stowarzyszenia PAX. Publicystyka polityczna. Tom I” (Warszawa 2006), nieżyjący już Ryszard Reiff. Były przewodniczący PAX-u przeanalizował sprawę Trościanki, ukazując ją z szerszej perspektywy na tle powojennej działalności Nowaka-Jeziorańskiego: „Dyrektor Nowak-Jeziorański, skarżąc się słusznie na Trościankę, zapomniał, do czego namawiał go Józef Światło, i co proponował przypisać Bolesławowi Piaseckiemu. Ponieważ nie można było Piaseckiego krytykować za linię porozumienia w stosunkach Kościół – państwo, to stary ubecki prowokator Józef Światło proponował i propozycja została przyjęta, by zadziałać nie na drodze argumentów, a podstępnych oszczerstw (…) firmowanie wymysłów Światły zasługuje na takie same oceny i określenia jak kłamstwo w sprawie Stypułkowskiej. Ona nie była «kapo» w obozie, a PAX nie był «kapo» w Kościele. Właśnie taką rolę Piaseckiemu i PAX-owi przypisała WE w osobie Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Trościanko rozmawia z pułkownikiem UB, tyle że z frakcji antysemickiej, a Jan Nowak-Jeziorański z przedstawicielem tych służb, tyle że z innej frakcji, tej, która się ewakuowała do Izraela (…) Casus Trościanki pozwolił zakosztować Nowakowi-Jeziorańskiemu nienawiści innych wobec siebie (…) Przykład Trościanki to zawiłe ścieżki, po których myśl o Polsce krążyła w zmiennym obszarze przemian w świecie, pragnąc coś dla Polski wygrać, coś dla niej ocalić. Antysemityzm to zła legitymacja. Ale ukazuje mroczne strony duszy. Jan Nowak-Jeziorański w PAX-ie widział tylko takie, a u Trościanki ich nie spostrzegał, choć miał go pod ręką, a o PAX-ie dowiadywał się od zaprzedanych kłamstwu ubeków”. W kontekście opisywanej współpracy Trościanki z PRL-owskim wywiadem wojskowym nieco humorystycznie brzmi uwaga wypowiedziana przez Andrzeja Brychta w jego najpopularniejszej chyba pracy – reportażu „Raport z Monachium” (Łódź 1968): „«Bliski koniec komunizmu w Polsce – opracował Wiktor Trościanko». Żeby mógł, toby opracował, ten Trościanko, ciężki kapitalista za pięćset dolarów miesięcznie”. Swoją relację z pobytu w RFN na przełomie 1966 i 1967 r. Brycht, związany wówczas z PAX-em, pisał w momencie, gdy współpraca Trościanki z wywiadem trwała już z górą rok. Na marginesie warto dodać, że również sam Brycht napisał swój błyskotliwy reportaż (książka była przez jakiś czas lekturą szkolną, a jej inscenizacji teatralnej podjął się Ryszard Filipski) po nawiązaniu kontaktu z MSW. W roku 1976 Trościanko przeszedł na emeryturę. Współpraca z wywiadem miała jednak swoje dalsze konsekwencje, także po śmierci dziennikarza w 1983 r. Podczas rewizji w jego hiszpańskim domu dokonanej przez WSW (gen. Władysław Pożoga utrzymywał, że była to SB) znalezione zostały m.in. listy i dokumenty, wśród nich korespondencja Trościanki z Józefem Szaniawskim, wówczas pracownikiem PAP-u. W 1974 roku Szaniawski podczas jednego ze swoich pobytów za granicą nawiązał znajomość z Trościanką. W okresie późniejszym, m.in. na gruncie współpracy Szaniawskiego z Wolną Europą, utrzymywali ze sobą kontakt korespondencyjny. Odnalezione przez WSW listy posłużyły jako dowód w procesie Szaniawskiego, oskarżonego o szpiegostwo (już z więzienia Szaniawski wystosował w 1985 r. list do szefa WSW, w którym pisał m.in.: „Nie biernym siedzeniem w więzieniu, ale wymazaniem działalności za pośrednictwem WSW chcę odpokutować swoje czyny (…) Chcę »powstać« dokładnie, gdzie »upadłem«. Chcę działać, a myślę, że potrafię przeciwko Radiu Wolna Europa, jeśli to będzie możliwe w Monachium lub, jeśli nie, to w kraju. A jeśli i to jest niemożliwe, to chcę współpracować z MSW przeciwko wrogom Polski Ludowej, w tym zwłaszcza przeciwko wywiadowi amerykańskiemu i opozycji wewnętrznej”). W cytowanym już powyżej wspomnieniu o Trościance Józef Szaniawski, opisując historię swojej relacji z emigracyjnym dziennikarzem, podkreślał wagę audycji RWE dla polskiego społeczeństwa: „To na falach tej rozgłośni społeczeństwo w kraju dowiadywało się o tym co rzeczywiście dzieje się w PRL, dowiadywało się o ukrywanych przed narodem faktach, o przestępczej działalności PZPR, bezpieki, o nadużyciach właścicieli Polski Ludowej, o tajemnicach KC i MSW. Nigdy też w historii radio, może z wyjątkiem BBC w latach II wojny światowej, nie było tak bezwzględnie zwalczane jak Wolna Europa. Różne formy zagłuszania, coraz to udoskonalanego, nasyłanie agentów SB w rodzaju osławionego kapitana Czechowicza, prowokacje bezpieki, plugawa i nikczemna propaganda PRLowska, pomówienia i kalumnie – wszystko to skierowane było przeciwko Radiu Wolna Europa. W dużej zaś mierze przeciwko czołowemu publicyście i dziennikarzowi RWE Wiktorowi Trościanko” (W. Trościanko, „Nareszcie lata pokoju”, Warszawa 1991).

Działacz Stronnictwa Narodowego Trościanko także i na emeryturze pozostał czynnym uczestnikiem życia politycznego emigracji. Pozostał wierny swym poglądom, którym wyraz dawał niejednokrotnie, także na łamach „Myśli Polskiej”. Podczas przemówienia, które wygłosił na V Centralnym Zjeździe Delegatów SN, który odbył się w Londynie w czerwcu 1982 r., zwraca uwagę wolna od propagandowego schematyzmu (szczególnie na tle ówczesnej emigracyjnej publicystyki politycznej) ocena rządów gen. Wojciecha Jaruzelskiego: „Nazwano Jaruzelskiego dyktatorem, prawicowym faszystą, nie mówiąc już o innych, bardziej ozdobnych epitetach czy nawet literaturze w stylu rynsztokowym (…) Jaruzelski nie jest ani lepszy ani gorszy od kolejnych «pierwszych sekretarzy», zaopatrzonych we wszystkie atrybuty lokalnych dyktatorów. Ani okres tzw. stalinowski, ani ten który przyszedł po nim, w istocie swej nie różniły się od siebie. Może tylko i w Moskwie i w Warszawie zaczęto sobie zdawać sprawę, że Polaków na kopyto sowieckie nie przerobią. Za Bieruta, Ochaba, a także Gomułki były równie drastyczne zarządzenia i gorsze gwałty fizyczne z całym perfidnym repertuarem doświadczeń terroru bolszewickiego (…) A wreszcie Gierek z degrengoladą moralną jego zespołu – od góry do dołu i w konsekwencji najcięższym krachem gospodarczym, po którym naród dotąd może zaledwie wegetować. Te i inne zjawiska niedawnej przeszłości zdają się być zapomniane, gdyż tamci «najlepsi z najlepszych» odeszli. Teraz Jaruzelski ma być ten «najgorszy z najgorszych»” (W. Trościanko, „Komentarz do 13 grudnia”, „Myśl Polska”, nr 11-15/1982). Trościanko, podobnie jak ogromna większość narodowców, zarówno w kraju, jak i na emigracji, uznał też stan wojenny za „mniejsze zło”, za krok, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa uratował Polskę przed jeszcze większym nieszczęściem, jakim była interwencja wojsk radzieckich. Pomimo konsekwentnie prezentowanej postawy antykomunistycznej Trościanko potrafił odróżnić realny interes kraju od krytyki panującego w Polsce ustroju. Znamienne są słowa, jakie skierował w liście z 30 grudnia 1983 do Jana Dobraczyńskiego ks. Józef Warszawski – „Ojciec Paweł”, legendarny kapelan Konfederacji Narodu: „Doszła chyba do pana wiadomość, że Trościanko nie żyje. Zmarł 25. XI. (w rzeczywistości Trościanko zmarł 26. 11. – M.M.). Serce. Otrzymałem od niego list pośmiertny (…) Zaciekawi zapewne Pana fakt, który mi opisał: Najder z RWE namawiał go, żeby przyjął propozycję tejże instytucji i opracował szereg pogadanek na temat «PRON-u». Oczywiście odmówił” (M. Pałaszewska, „Listy O. Józefa Warszawskiego do Jana Dobraczyńskiego (3)”, „Myśl Polska” nr 43/2007). Poza aktywnością polityczną Trościanko był także utalentowanym pisarzem. Jeszcze w czasie okupacji ukazał się nakładem „Walki” zbiór poezji „Słowo Prawdziwe” (dwa wydania – 1942, 1943), w którym obok utworów autorstwa m.in.: Wojciecha Bąka, Wacława Bojarskiego, Tadeusza Gajcego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Jerzego Pietrkiewicza, Zdzisława Stroińskiego i Andrzeja Trzebińskiego, znalazły się także wiersze Trościanki. W późniejszych latach, już na emigracji wydał on jeszcze tomik poetycki zatytułowany „Przeciw wiatrom” (1956), był także autorem prac „Nike i Skarabeusz” (1965; praca poświęcona kulturze śródziemnomorskiej) oraz „Roman Kochanowski; szkic biograficzny” (1972). Na niwie literackiej zapisał się jednak przede wszystkim jako autor trylogii: „Wiek męski” (1970), „Wiek klęski” (1971), „Nareszcie lata pokoju” (1976). Powieści te obfitują w szereg wątków autobiograficznych z życia autora. Na koniec warto jeszcze raz przywołać fragment cytowanej już pracy R. Reiffa, w którym były przewodniczący PAX-u zestawia autora „Wieku męskiego” z osobą B. Piaseckiego: „Antykomunizm nie może wziąć góry nad planem odzyskania niepodległości. Takim antykomunistą był Trościanko. Bił w komunizm jak w bęben, ale nie chciał z Polski zrobić samobójczej bomby, która zaszkodzi komunizmowi, ale także zniszczy kraj (…) Jan Nowak-Jeziorański z pewną bezradnością i zakłopotaniem mówi o Trościance, że był «zaciekłym wrogiem jakiegokolwiek łagodzenia kursu wobec komunistycznego reżimu». O święta naiwności! Jak można tak jednowymiarowo postrzegać politykę. Dwa błędy w jednym: «Trościanko – zacięty wróg reżimu, Piasecki – zacięty zwolennik reżimu». Ta symetria jest błędna. O Trościance już się dowiedział, że miał selektywne poglądy na PRL. Niech teraz pomyśli, czy Piasecki też nie kreował konstelacji politycznej, wykraczającej poza schemat czarno-biały”. W dalszej części Reiff pisze wprost, że Trościanko w swoim antykomunizmie brał poprawkę na „sprawę narodową i polskie realia”. Kim zatem był Wiktor Trościanko? Czy zapiekłym wrogiem PRL-u, zwalczanym bezlitośnie przez jego agendy, jak chce tego Szaniawski, czy też może „propaństwowym antykomunistą”, jak zdaje się sugerować Reiff? Z całą pewnością był Trościanko przez całe swoje dorosłe życie wierny idei narodowej, był też, podobnie jak na przykład Jędrzej Giertych, przykładem polityka i publicysty, który w sytuacji, gdy na szali znajdowały się interesy państwa i narodu, potrafił wznieść się ponad osobiste urazy i doświadczenia. Jak wszyscy niemal narodowcy po 1945 r. nie akceptował narzuconego Polsce ustroju politycznego, wiedział jednak, gdzie kończy się walka z komunizmem, a gdzie zaczyna już walka z własnym narodem. Maciej Motas

http://mercurius.myslpolska.pl/

Europejska integracja Polski – bilans kosztów i perspektywy Obserwując szybko następujące po sobie wydarzenia w Unii Europejskiej trudno oprzeć się wrażeniu że zbliża się ona do „tąpnięcia”, które w sposób fundamentalny zmieni sytuację na naszym kontynencie. Decyzja premiera Grecji dotycząca rozpisania referendum na temat „pakietu ratunkowego” uchwalonego zaledwie przed kilku dniami spowodowała chaos w polityce europejskiej. Papandreou został w trybie pilnym wezwany przed oblicze tandemu Merkel-Sarkozy w celu „wyjaśnienia” tego niespodziewanego ruchu. Głosy mediów korporacyjnych sugerują, że „Europa traci cierpliwość z powodu Grecji”, oraz że „demokracja nie jest odpowiednim narzędziem do sprawowana władzy finansowej”. Ponieważ światowe finanse wywierają przemożny wpływ na wszystkie dziedziny życia człowieka nie wyłączając polityki, kultury, migracji, czy opieki społecznej, wszystko wskazuje na to że miłość świata zachodniego do „wolności parlamentarnych” może się szybko zakończyć, a na plan pierwszy wysunie się kolejny „jedynie słuszny system”, który dla uproszczenia nazwijmy „autokracją finansową”. Taką transformację mogą jednak zakłócić oddolne prądy społeczne. Już teraz odzywają się głosy w innych państwach unijnych o potrzebie naśladowania greckiej inicjatywy. Tak więc Unię rozrywają dwie przeciwstawne sobie tendencje: centralizacyjna i odśrodkowa. Trudno przewidzieć, która z nich zwycięży, ale jedno jest pewne-nadchodzi polityczne trzęsienie ziemi. Ponieważ zbliża się zamknięcie obecnego rozdziału historii Europy, warto zbilansować rezultaty polskiej integracji z UE. W swej istocie zaczęła się ona po 1989 roku, a szczegółową ocenę z poszczególnych dziedzin można znaleźć poniżej:

http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/336901

http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/335667

http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/334580

http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/359441

W bilansie minionego dwudziestolecia, tylko jedną istotną sprawę można by uznać za „korzyść”, a mianowicie uzyskanie przez obywateli swobody przemieszczania się. Ponieważ jednak została ona zafundowana Polakom nie po to by „zerwać im łańcuchy niewolników”, ale po to by pozbyć się ich z Polski, nawet powyższa zmiana z punktu widzenia państwa i społeczeństwa musi być uznana za negatyw. Inne zasadnicze dokonania muszą już być zaksięgowane po stronie „kosztów”. Fundamentalnym osiągnięciem ostatnich lat było ostateczne ugruntowanie agenturalno-kolonialnego charakteru władzy w III RP nieudolnie ukrywającej się za potiomkinowską fasadą „niepodległego państwa polskiego”. Praktycznym tego rezultatem jest zaniechanie jakichkolwiek jego działań w zakresie ochrony interesów Polski i Polaków. Mało tego można nawet zaobserwować świadome posunięcia wymierzone w powyższe interesy. Sztandarowym tego przykładem jest sprawa smoleńska, gdzie władze we ścisłej współpracy z Rosjanami uwikłały się w działania zmierzające do zamaskowania prawdy o tej tragedii. Materialnym kosztem integracji europejskiej było dostosowanie polskiej gospodarki do zachodnich wymogów, polegające na likwidacji przemysłu wytwórczego i przekształcenie kraju w rynek zbytu dla wyrobów naszych „partnerów”, zaopatrzony jedynie w szczątkową drobną wytwórczość i usługi. Społecznym efektem tegoż było rozszerzanie się strefy nędzy, które w połączeniu z de facto likwidacją siatki ochrony socjalnej stanowi bezpośrednie zagrożenie dla bytu biologicznego obywateli. W celu uniknięcia napięć, zgodnie z najlepszymi wzorami amerykańskimi z tej dziedziny, pozbawienie ludności nabytych uprzednio świadczeń socjalnych, na które ograbionego społeczeństwa po prostu nie stać, odbyło się również za potiomkinowską fasadą. Formalnie system nadal funkcjonuje, ale przeciętne renty czy emerytury nie gwarantują biologicznego przetrwania, zmuszając do szukania dodatkowych źródeł utrzymania. System opieki zdrowotnej przeorganizowano w taki sposób, by pacjenci zmuszeni byli do wielomiesięcznego wyczekiwania na niezbędne procedury medyczne, oferując równocześnie szybkie ich wykonanie za stosowną opłatą. Metoda ta ma dwie zalety. Z jednej strony w sposób naturalny eliminuje tych chorych, których nie stać na prywatny zabieg, z drugiej zaś ma przekonać społeczeństwo o wyższości prywatnej służby zdrowia nad społeczną. W momencie jej szczęśliwego wprowadzenia w życie, doić się będzie pacjentów poprzez podwyżki składek ubezpieczeniowych i niekończący się wzrost dopłat własnych (tzw. copayment). Strategia takowa sprawdza się wspaniale w USA i III RP nie powinna zostawać w tyle za „przodownikiem”. W obszarze edukacji, polskie szkolnictwo zreformowano na zachodnioeuropejską modłę (słynne standardy unijne), które w swej istocie wdrażają amerykańskie doświadczenia z tej dziedziny. Celem naczelnym jest możliwie najdroższe kształcenie ignorantów na wszystkich szczeblach edukacji. Kontrolowanie idiotów w przeciwieństwie do ludzi rozumnych okazało się bowiem w praktyce „demokratycznej” znacznie łatwiejsze. Z tego powodu zaprzepaszczono wszystkie poprzednie osiągnięcia w tej dziedzinie. Za wyjątkiem kierunków „ideologicznych” system edukacji w PRLu był bowiem na wysokim poziomie. Fakt egzekwowania przez naszych wrogów pełnej kontroli nad wszystkimi bez wyjątku mediami głównego nurtu, pozwolił „domknąć” proces ogłupiania i demoralizacji polskiego społeczeństwa. Rezultatem naszkicowanych powyżej przemian jest proces stopniowej biologicznej zagłady Polaków. Statystyki demograficzne określają to mianem katastrofy. Liczebność obecnych roczników zmniejszyła się w porównaniu z latami 80-tymi o połowę. Wskaźnik dzietności kobiet, wynoszący obecnie 1,2 nie zapewnia prostej odnawialności pokoleń. Na to wszystko nakłada się jeszcze gigantyczna emigracja młodego pokolenia. Jak widać nie potrzeba komór gazowych* Auschwitz by rozwiązać „problem polski”. Na obecnym gwałtownym zakręcie historii, wciąż otwartym pytaniem pozostaje zagadnienie, jak ostatecznie zostanie on rozwiązany. Jeżeli przeważy tendencja „centralizacyjna”, to zgodnie z przewidywaniami wielu analityków centralna rola w jej wdrażaniu powierzona zostanie Niemcom przez rządzącą oligarchię finansową. Nie ulega wątpliwości, że w takiej sytuacji III RP zostanie ostatecznie „zintegrowania” w taki czy inny sposób z Republiką Federalną. Biorąc pod uwagę sympatie młodszego pokolenia do tej nacji, nie powinno to nastręczać większych kłopotów. Poziom świadomości etnicznej „młodych, wykształconych” jest bardzo niski. Kulturowo tożsami są oni z anglojęzyczną „pop-culture” panującą powszechnie w Europie. Jeżeli nie sympatyzują z obcymi żywiołami cywilizacyjnymi, to są w stosunku do nich przynajmniej ambiwalentni. Proste kalkulacje danych statystycznych poszczególnych krajów europejskich pozwalają oszacować, że co piąta Polka zakładająca obecnie rodzinę wybiera sobie za męża obcokrajowca. Ponieważ przeważająca większość polskich kobiet funkcjonuje na emigracji w najniższych warstwach tamtejszych społeczeństw to z naturalnych względów potencjalni kandydaci na partnerów reprezentują szeroki wachlarz ras, kultur i religii, jaki prezentują tamtejsze środowiska. Daje to dobitne świadectwo o pełnej tolerancji Polaków, która co prawda jest bardzo przez UE propagowana, ale z drugiej strony stwarza niebezpieczeństwo całkowitej dezintegracji narodowej. Można przypuścić, że dodatkowe dwie dekady funkcjonowania w pełni zintegrowanej III RP, ograniczy obszary polskości do pewnej liczby etnograficznych skansenów, rozwiązując tym samym ostatecznie „polski problem”. Znacznie trudniej jest cokolwiek przewidywać w przypadku gdy w Europie przewagę uzyska tendencja odśrodkowa. Owocować to może długotrwałym chaosem na obszarze kontynentu. Otwartym pozostaje pytanie, kto w tym procesie weźmie górę. Gdyby rozpad UE zaowocował powstaniem mniejszych regionalnych bloków, szanse odrodzenia Polski w ramach Europy centralnej byłyby znaczne. A jak będzie zobaczymy niedługo. Ignacy Nowopolski

KOMENTARZ BIBUŁY: Odnośnie problemu związanego z tzw. komorami gazowymi, polecamy Komentarz pod artykułem: http://www.bibula.com/?p=45616

Za: http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl

http://www.bibula.com/

Lądowanie Dni uplywaja a my ciagle jestesmy pod wrazeniem awaryjnego ladowania bez podwozia kapitana TadeuszaWrony , Boeingiem 767 odbywajacym Lot N° 016 z N.Y do Warszawy, w miniony wtorek, 1go listopada 2011. Telewizor otworzylismy przypadkowo, o nietypowej dla nas porze, okolo godziny 14ej. Z ekranu powialo groza: widzielismy mapke okolic Warszawy a naniej gesto zaznaczone osemki Glos z telewizora donosil zas, ze nad stolica Polski Warszawa krazy Boeing majacy klopoty z uruchomieniem podwozia. Przez chwile pojawilo sie wspomnienie z 10 kwietnia 2010 roku, kiedy to rano po otwarciu komputera na pierwszym miejscu byla wiadomosc, ze pod Smolenskiem rozbil sie prezydencki samolot z Lechem Kaczynskim na pokladzie. Wowczas w pierwszej chwili nie moglismy uwierzyc. Podejrzewalismy, ze to kolejny wyglup brutalnej opozycji z PO. Po przejrzeniu kilku adresow niestety wszelkie watpliwosci ulecialy. We wtorek wszystko bylo jasne – przez plecy przebiegl dreszcz – bedziemy swiadkami dramatycznych chwil. Ladowanie bez podwozia…to jeszcze nie katastrofa. Zwlaszcza, ze byc w samolocie, ktory mial klopoty z otwarciem podwozia juz nam sie zdarzalo. Na liniach krajowych – lata szescdziesiate – wysiadajac zdarzalo sie uslyszec jak pilot do zalogi oswiadczal: „Tym gratem wiecej nie polece – dzis podwozie musialem wypuszczac trzy razy…” Ba, bylo to w czasach gdy wiekszosc systemow byla oparta na mechanice i pilot siedzac w fotelu doskonale odczuwal kazda reakcje samolotu na dotkniecie urzadzen sterujacych. Dzis samoloty sa « naladowane » elektronika. Ich sterowanie przypomina zabawe gra komputerowa. Tyle, ze…. a o tym dowiedzielismy sie z relacji telewizyjnej – w przypadku Boeinga 767, ktory zmierzal do ladowania w Warszawie pilot nie posiadal w kabinie zadnej mozliwosci obserwowania czy podwozie wyszlo, czy nie! Zdany byl tylko na kontrolki… Gdy zdecydowal sie uzyc systemu awaryjnego (elektrycznego w odroznienbiu od glownego hydraulicznego) to aby sie dowiedziec jaka jest sytuacja (wszak rumor dochodzacy z wnetrza o niczym nie swiadczyl) mial do wyboru nisko przeleciec nad wieza, ktora z bezposredniej obserwacji mogla mu przekazac informacje i nastepnie zawrocic…wzbudzajac niepokoj pasazerow lub, co zrobiono, poprosic o pomoc mysliwce wojskowe. Dwa F-16 uczynily co trzeba. W efekcie nie wywolujac emocji – pozniej dowcipnie ktos powiedzial: « Kapitan Wrona nie chcial krakac » – zaloga przygotowala samolot do awaryjnego ladowania. Poki co jednak ani pasazerowie ani my widzowie wiekszego rozeznania w sytuacji nie mielismy. Na ekranach telewizorow ujrzelismy co prawda gdzies, obok pasa, duze zgrupowanie samochodow strazy pozarnej. Jesli zajrzec do kronik wypadkow/katastrof lotniczych latwo przekonac sie, ze ladowania « na brzuchu » nie naleza do rzadkosci. W trakcie wojny takie « przygody » maja miejsce czesto. Ponoc takie ladowanie przytrafilo sie nawet Hitlerowi (!). Skutki zas, bywaja zalezne od sytuacji (lotnisko, rozmiar samolotu, wyszkolenie zalogi i…pogoda). Powszechnie znana byla niechec Stalina do wsiadania do samolotu i gdzie sie dalo jezdzil on koleja. Podobnie zreszta bylo z wielokrotnym mistrzem swiata w szachach, Michailem Botwinnikiem, ktory z Moskwy do Londynu byl gotow jechac koleja przez trzy tygodnie (z postojami w Berlinie, Hamburgu, Amsterdamie), niz leciec cztery godziny samolotem. Zreszta strach przed lataniem byl… chlebem powszednim wielu radzieckich arcymistrzow szachowych w latach szescdziesiatych. Po czesci, ale tylko po czesci ich odczucia zrozumialem, gdy pozniej poznalem stan niektorych lotnisk w azjatyckiej czesci ZSRR. Z drugiej bowiem strony umiejetnosci pilotow rosyjskich – od Walerija P. Czkalowa (1904 – 1938) poczynajac – zawsze mi imponowaly.

B-767 krazy nad Warszawa Tymczasem z telewizora naplywaja opinie i komentrze ekspertow: jak moze wygladac ladowanie? Ogladamy jednoczesnie dwa programy: TVP info i TVN -24. Mimo, ze komentarze sa do siebie bardzo podobne, zdecydowanie lepiej slucha sie TVP. W czym rzecz? Otoz w TVP komentatorzy nie przerywaja i pozwalaja gosciom « mowic do konca ». W TVN odwrotnie: gdy tylko zaproszony dobiega do momentu, w ktorym winna pasc pointa – komentator przerywa i wtraca malo istotne zapytanie. W pewnym momencie malzonka zauwaza: « Jakze strasznie musza sie czuc rodziny obserwujace lot, w ktorym uczestnicza ich bliscy. Ja bym nie wytrzymala gdyby w samolocie byl ktos z rodziny». Dodam: na tej trasie czasami lata i nasza rodzina. Nasza pamiec jest wybiorcza i bezlitosna. Z jednej strony « cos » nam mowi: « ONI wyladuja szczesliwie… ». Z drugiej strony zostaja odgrzebane obrazy zapamietane z filmow, zdjec badz opisow. Przed oczami wyobrazni przewijaja sie zapamietane zdarzenia/katastrofy. Samolot nie trafia w pas, sunie po trawie, przewraca sie, ogarniaja go plomienie… Siada z dziobem przechylonym do przodu…fika kozla… Usiadl wspaniale, ale pedzi, pas sie konczy, maszyna wypada za teren lotniska, ogien i dym… Ten kolowrotek mysli i obrazow toczy sie szybko ale nam szeregowym widzom zdaje sie, ze to wiecznosc. A jak jest tam na gorze, w powietrzu?!? Brak sil i wyobrazni aby wczuc sie w nastroj pasazerow. A co mysli i czuje pilot? Pilot od ktorego postawy, decyzji, odruchow zalezy los ponad dwustu ludzi! Jak pieknie wygladaly malutkie sylwetki samolotow, wysoko na niebie, gdy jako pieciolatek wraz z kolega-rowiesnikiem przygladalem sie im z domowego podworka i snilismy, ze kiedys zbudujemy sami samolot. Ba…zaczelismy zbierac « czesci » – skonczylo sie na sklejaniu modeli w kolku modelarzy w Miejskim Domu Kultury. Budowac samoloty, latac…kto o tym nie snil?! Jakze inne odczucia, jakis paralizujacy dreszczyk przeszywa, gdy stajemy w obliczu ewentualnej katastrofy… o ktorej nigdy nie myslelismy. Przez lata wspolpracy z klubami sportowymi sponsorowanymi przez Zaklady Lotnicze w Mielcu i Swidniku (AVIA i STAL) mialem okazje poznac wielu naszych mistrzow pilotazu – nigdy jednak perspektywa ewentualnej katastrofy nie byla tematem rozmowy. Pamietam nawet dzien, w ktorym burza piaskowa uniemozliwila amerykanskim pilotom doleciec helikopterami do Teheranu, aby odbic zakladnikow. To zdarzenie zadecydowalo o wyborczej porazce Cartera na rzecz Regana. Ja zas mialem okazje rozmawiac z pilotami ze Swidnika, ktorzy naszymi helikopterami – polskiej produkcji (!) – w gorszych warunkach latali w Afryce. Juz dobre pol godziny sluchamy komentatorow. Dowiadujemy sie, ze w sytuacji gdy zawioda dwa systemy wypuszczania podwozia (glowny hydrauliczny i awaryjny elektryczny) istnieje jeszcze jedna mozliwosc/szansa. Otoz piloci moga podjac probe takiego ustawienia samolotu, ze przeciazenie(grawitacja) wypchnie klapy i podwozie samo sie wysunie. Pozniej dowiemy sie, ze i ta proba zawiodla. Komentatorzy zastanawiaja sie jak dlugo zaloga bedzie jeszcze krazyla i kiedy podejmie probe ladowania. Krazenie na ogol ma za cel wypalenie nadmiaru paliwa, aby ladowac z minimalna jego iloscia. Minimalna aby ograniczyc zagrozenie pozarem. Z niezbednym minimum, aby jednak w razie potrzeby silniki mogly poderwac maszyne. Dlugotrwale krazenie nad lotniskiem to koszmar dla pasazerow. 27 marca 1977 na Ténerife dochodzi do strasznej katastrofy. We mgle dwa B-747 zderzaja sie na pasach dojazdowych. Ginie 583 ludzi. Ta katastrofa zastala mnie na turnieju we Francji w Hawrze. Wsrod uczestnikow jest paru szachistow, ktorzy z Ténerife odlecieli kilka godzin przed katastrofa. Nastepnego dnia, poznym wieczorem z Warszawy do Paryza przylatuje ma Zona. Wobec duzej mgly Paryz przyjmuje na zwolnionych obrotach. Samolot z Warszawy krazy dobra godzine. Jak wspomina Zona: niektorzy pasazerowie choruja.. . Z telewizora slyszymy… ze z pewnoscia nasz B-767 bedzie w powietrzu jeszcze przez kilkadziesiat minut. W chwile pozniej, u gory w lewym rogu ekranu, dostrzegamy jakis cien – niczym zwolna plynaca fajke. Cien rosnie. Nabiera ksztaltu, trudnego jeszcze do rozroznienia, samolotu. Czyzby Telewizja chciala czas oczekiwania na ladowanie wypelnic komputerowa symulacja?!? NIE! To nasz B-767! Jakze wolno On leci – rzucam. Moze Ci sie tylko tak wydaje, kamery pewnie sa daleko – replikuje Zona. Zobacz jak on lagodnie schodzi – dodaje. Od wielu lat, dwa razy w miesiacu, mamy okazje ogladac ladujace (od wschodu od Soissons) lub startujace na zachod (od strony Gonesse) samoloty z paryskiego lotniska Charlesa de Gaulla. Znizanie naszego B-767 jest niezwykle w porownaniu z tym do ogladania czego przywyklismy. On plynie wolno i lagodnie – niczym Sw.Mikolaj z prezentami przybywajacy z nieba po snieznym kobiercu. Tak, pozniej dowiemy sie, ze do ladowania schodzil z minimalna mozliwa predkoscia okolo 250 km/h. O co najmniej 50 km mniej niz ci co normalnie laduja. Przelatuja nad typowym lotniskowym ogrodzeniem. Minimalna korekta i siada – to zostanie zapisane w podrecznikach pilotazu – dotykajac ogonem osi srodkowej pasa. Fenomenalne! Sunie powoli. Pasazerowie pozniej stwierdza, ze wyladowali tak cicho i lagodnie, ze sadzili, ze…podwozie bylo wypuszczone (!). Ciche ladowanie kapitan Tadeusz Wrona pozniej wyjasni tym, ze pas byl dobrze pokryty piana zas brak podwozia zaowocowal brakiem szumu zwykle czynionego przez amortyzatory. Samolot sunie po pasie, wrecz plynie, niczym lodz mistrza regat Waldemara Marszalka. UFF… Oby tak dalej, oby bez ognia… Dziob sie zniza. Samolot plynie po pasie juz calym brzuchem. Zaczyna zwalniac. Pianka zamienia sie w mgielke skrywajaca maszyne. Najniebezpieczniejszy moment a na pokladzie…rozlegaja sie oklaski. Jak pozniej wyjasni p. kapitan przy predkosci 100 km/h na pasie pilot traci zdolnosc sterowania/kierowania samolotem. Ewentualne wypadniecie na trawnik moze miec nieobliczalne konsekwencje. Dopiero teraz mozna docenic majstersztyk, jakim bylo posadzenie samolotu na trzech punktach (ogon i dwa silniki). OGIEN! Z okolic silnika buchaja plomienie. Pozar czy « tylko » iskrzenie powlok silnika (gondol)? Tego nikt z nas nie wie… Samolot zatrzymuje sie. Plomienie na silnikach opadaja. Widac nadjezdzajaca straz. Z przodu i z tylu otwsieraja sie drzwi awaryjne. Rozwijaja sie trapy. Zaczynaja – jak po slizgawce – zjezdzac pierwsi pasazerowie. Strazacy juz polewaja silniki. UFF… Coraz wiecej pasazerow jest na ziemi. Wszystkich – takze zaloge – dotyka to pierwszy raz a mimo to ich zachowanie sprawia wrazenie jak gdyby « mieli to juz przetrenowane ». Pasazerowie po opuszczeniu trapu/slizgawki rozbiegaja sie w dwie strony nie przeszkadzajac ani sobie ani ewentualnie nadciagajacej pomocy. Poltorej minuty…wszyscy na ziemi! Tylko kapitan Tadeusz Wrona opusci mostek i poklad pozniej, po okolo godzinie od wyladowania. W tym samym czasie w obiegu jest juz powiedzonko: « Lataj jak Orzel – laduj jak Wrona ! »

Krzysztof Pytel

http://szachimat.bloog.pl/?pod=1&ticaid=6d543

Piramidy w Bośni i nie tylko Jak starzy gajówkowicze pamiętają, Marucha co jakiś czas, dla rozładowania atmosfery, zamieszcza artykuły o nieco odmiennym charakterze, jak na przykład poniższy. Nie oznacza to, że Marucha wyznaje tezy w nim zawarte, ani też że próbuje je ośmieszyć. Żyjemy w niezwykle ekscytujących czasach, w których nieoczekiwanie okazuje się, że niemalże wszystko czego starano się nas nauczyć w szkołach o pochodzeniu i historii człowieka jest… nieprawdą. Kolejne znaleziska i odkrycia jakich dokonuje się w rozmaitych częściach globu potwierdzają, że historia człowieka jest daleko bardziej odległa i skomplikowana niż przedstawiają to uniwersyteckie, tzw. autorytety. Przykładem może tu być kwestia piramidy, czy raczej zespołu piramid odkrytych w Bośni. Po niezliczonych próbach ośmieszenia tego odkrycia, nieustannie przybywa argumentów na to, że wzgórze Visocića jest piramidą zbudowaną przez bliżej nieznaną cywilizację kilkanaście tysięcy lat temu. Gdyby okazało się, że struktury w Bośni zostały wykonane czymś więcej niż tylko siłami natury, to stałyby się one także największymi ze wszystkich znanych piramid na świecie. Piramida Słońca w Bośni ma 220 m wysokości, gdy tymczasem Wielka Piramida w Gizie ma zaledwie 146 m. wysokości. Wg odkrywcy bośniackich piramid – Semira Osmanagića – zbudowano ją z cementu, który jest znacznie starszy od tego jaki potrafili wykonać Rzymianie. Piramida Słońca była ukryta pod warstwa gleby przez co najmniej 12 tys lat. Pod zespołem bośniackich piramid znajduje się skomplikowany system korytarzy, tuneli, komnat i podziemnych jezior. W tunelach tych odnaleziono olbrzymie bloki ceramiczne na których wyryto runiczne znaki. Badania takich bloków zrobiono na uniwersytecie w Zagrzebiu w Chorwacji. Nie sposób jest dokładnie określić momentu powstania tych piramid. Aby tego dokonać potrzebny jest jakiś organiczny materiał w jednej z komnat, dzięki czemu można by go zbadać za pomocą izotopu węgla. Z braku takiego materiału, póki co dokonano szeregu analiz gleby pokrywającej piramidę. Instytut naukowy, który podjął się takich badań określił, że gleba pokrywająca piramidę jest tam od co najmniej 12 tys. lat. Nie jest to dowód na wiek piramidy, lecz sugestia, że przed tym okresem gleby na piramidzie nie było. Do wykonania cementowej elewacji piramidy użyto piachu i kamieni wykopanych z jej wnętrza. Wskazuje to z kolei na to, że jako kręgosłup i strukturę nośną budowli, wykorzystano istniejące już wzgórze, które obłożono olbrzymimi cementowymi blokami, nadając mu kształt piramidy. Materiał nie pochodził więc z kamieniołomów a z wnętrza wzgórza, w którym odnaleziono kilometry chodników. Takie chodniki to element, który można spotkać niemalże pod każdą starożytną piramidą na świecie. Zespoły piramid w różnych miejscach ziemi połączone są ze sobą siecią korytarzy i tuneli. W Gizie np. tunele łączą ze sobą wszystkie trzy piramidy ze Sfinksem i z rzeką Nil. W podobny sposób korytarze łączą ze sobą piramidy w Chinach. Niektórzy uważają, że korytarze te są pozostałością po starożytnych kopalniach złota, srebra czy miedzi. Jednak na terenie bośniackich piramid nie znaleziono żadnego z tych metali. Starożytne piramidy zostały uznane przez historyków za niezwykłe i wyjątkowe budowle, wznoszone w Egipcie i w Ameryce Środkowej. O ile rzeczywiście piramidy są czymś absolutnie niecodziennym i niezwykłym, o tyle są one strukturą budowaną powszechnie niemalże w każdym zakątku świata. W samych Chinach naliczono ich ok. 250. W Peru ponad 300. Piramidy znaleziono na Wyspach Kanaryjskich i w Kambodży. Z tego powodu piramidy w Bośni nie powinny być zaskoczeniem. Piramidy nie były budowane przypadkowo – na chybił trafił. Ich pozycja geograficzna była ściśle określona. Do budowy piramid używano zawsze lokalnego, powszechnie dostępnego materiału. W Peru są to cegły zrobione z gliny adobe, w Gwatemali skały wulkaniczne, w Egipcie jest to lokalny piaskowiec i granit, w Bośni użyto konglomeratu kamieni i piasku dostępnego również lokalnie. Tak więc wbrew powszechnemu przekonaniu, piramidy nie były budowane z precyzyjnie wyciętych bloków skalnych a raczej z bloków cementu odlanych w kształcie opowiadającym miejscu przeznaczenia. Aby połączyć takie bloki ze sobą, potrzebna była substancja, która związałaby je ze w sposób trwały. W przypadku piramid w Bośni do tego celu użyto pospolitej gliny. Potwierdziło to 6 niezależnych instytutów badawczych (w Bośni, Francji i Włoszech) do których wysłano odpowiednie próbki starożytnego cementu. Wszystkie instytuty stwierdziły, że cement ten został wykonany przez człowieka i miał on niezwykle wysoką jakość. Glinę podgrzewano później do temperatury 260 stopni C. Taki sposób wiązania ze sobą elementów budowli znali także starożytni Rzymianie. Semir Osmanagić odkrył Piramidę Słońca w 2005 r. Później szybko zidentyfikował drugą piramidę, którą nazwał Piramidą Księżyca. Przeprowadzone potem badania topograficzne a także zdjęcia satelitarne wskazały, że w tym rejonie znajduje się 5 struktur o kształcie piramidy. Od tamtego czasu prowadzi się tam także wykopaliska archeologiczne, które mają potwierdzić odkrycie Osmanagića. Największą zagadką piramid jest oczywiście powód dla którego je budowano. Ciężko jest zaakceptować, że budowano je wyłącznie jako ekscentryczne grobowce dla lokalnych władców. W 2010 r. grupa wyposażonych w sprzęt analityczny fizyków z Zagrzebia przeprowadzała badania nad anomaliami pola elektromagnetycznego wokół bośniackich piramid. U podstaw piramidy nie zauważono nic niecodziennego ale nieoczekiwanie na jej szczycie odkryto snop energetyczny o grubości 4 m. i częstotliwości 28 kHz. Jest to częstotliwość ultradźwiękowa, której nie możemy usłyszeć czy zobaczyć. Snop energii badano przez 3 doby i jego siła w tym czasie nie tylko nie uległa zmianie, ale także wahaniom. Naukowcy nie mieli wątpliwości, że ultradźwięki musiały powstać w sztuczny sposób. Ultradźwięki można uzyskać poprzez urządzenie mechaniczne, elektromagnetyczne lub wykorzystujące efekt piezoelektryczny. Gdy poddać kryształy kwarcu działaniu ciśnienia – wówczas zaczynają one wytwarzać energię. Częstotliwość 28 kHz na szczycie bośniackiej piramidy Słońca wskazuje, że coś w jej wnętrzu ściska kryształy 28 tys. razy na sekundę (!). Tak więc źródło tej energii nie może być naturalne. Do wnętrza Piramidy Słońca w Bośni zabrano licznik Geigera, aby zmierzyć panujące tam promieniowanie i okazało się, że jest ono o połowę mniejsze od tego na zewnątrz. Jednak promieniowanie wewnątrz piramidy nie jest stabilne i nieustannie zmienia ono swój poziom, podnosząc się i spadając. Wskazuje to na istnienie jakiegoś źródła wytwarzającego pole elektromagnetyczne wewnątrz tuneli w piramidzie. Radioaktywność w tych tunelach waha się od 0.05 do 0.15 mikrorema/h. Co ciekawe ludzie pracujący wewnątrz piramidy mają zawsze doskonałe samopoczucie i rzadko bywają zmęczeni, bo ich ciało produkowało olbrzymią ilość endorfin. Wewnątrz piramidy znikała astma i problemy z zatokami. Wielu ludzi stwierdzało, że oddychanie pod ziemią jest łatwiejsze, niż na jej powierzchni. Bośniacka piramida Słońca posiada także wodę, która jest doskonalej jakości i jest traktowana jako woda zdrowotna. Kształt piramidy niewątpliwie wpływa na molekularną strukturę wody. Woda zdaje się przepływać siecią kanałów wewnątrz piramidy. Ceramiczne bloki jakie znaleziono w korytarzach zazwyczaj rozmieszczone były w miejscach, w których znajdowało się ujęcie wody. Woda jest doskonałym nośnikiem energii, która przekazywana jest do takiego ceramicznego bloku, w którym była ona magazynowana. Niektóre z ceramicznych bloków ważyły nawet 8 ton. Bloki te prześwietlono radarem geologicznym i okazało się, że składają się one z dwóch części. Najpierw wypalano część wewnętrzną, którą okrywano grubą warstwą gliny i ponownie wypalano. Penetrujący ziemię radar wykrył wewnątrz takiego ceramicznego bloku coś jeszcze. Był to owalny przedmiot, którego przeznaczenie nie jest na razie znane. Przypuszcza się, że energia która przedostaje się do bloku dzięki wodzie jest w jakiś sposób transformowana przez ten owalny przedmiot i transmitowana na zewnątrz piramidy. Owalny przedmiot nie jest zbyt duży i ma on ok. 30 cm długości i 20 szerokości. Aby przekonać się jak on naprawdę wygląda, badacze zamierzają wywiercić w bloku niewielka dziurę (2 cm średnicy) i obejrzeć ten przedmiot przez chirurgiczną kamerę. Piramida Słońca pokryta jest olbrzymimi cementowymi blokami o grubości jednego metra, które stają się nieco cieńsze u szczytu piramidy. W niektórych miejscach znaleziono położone na sobie 4 warstwy takich bloków. Obecnie prowadzone są wykopaliska wokół Piramidy Słońca a także Piramidy Księżyca. Okazało się, że piramidy zrobione są z dwóch różnych materiałów. Piramida Słońca jest zrobiona z cementowego konglomeratu i ma ona klasyczny kształt, ze ścianami pochylonymi do ziemi pod kątem 45 stopni. Piramida Księżyca jest zbudowana zupełnie inaczej. Jej ściany są raz płaskie, by przejść w schodkowe, podobne do tych jakie budowali Majowie. Piramidę Księżyca można nazwać z tego powodu piramidą tarasową. Jest ona zbudowana z piaskowca i przykryta warstwą gliny. 80% ścian tej piramidy pokryta jest gliną. W podobny sposób pokrywano gliną piramidy chińskie. Na szczycie Piramidy Księżyca znajduje się wycięta dziura przez którą można zobaczyć kolejne warstwy materiałów z których ją zbudowano. Każda warstwa bloków piaskowca przedzielona jest warstwą gliny. Do badań nad bośniackimi piramidami zaproszono egipskich ekspertów. Uznali oni, że bośniackie piramidy są wzgórzami, którym nadano kształt piramid i pokryto je betonowymi płytami. Osmanagić uważa jednak, że piramidy zbudowano z rozmysłem, bez wykorzystywania istniejących już wzgórz. Jako dowód podaje fakt, że Piramida Słońca, Księżyca i Smoka, tworzą idealny, równoboczny trójkąt, który przez swą idealną geometryczną idealność nie może być dziełem natury. Oprócz Egipcjan badań nad bośniackich piramid dokonali także Rosjanie z Instytutu Szmidta w Moskwie – Kawroszkin i Tsyplakow – wykorzystując różnorodny sprzęt używany przy badaniach geologicznych. Wg nich nie ulega wątpliwości, że Piramida Słońca jest obiektem zbudowanym ręką człowieka. Niemalże każda kultura jaka rozwijała się na ziemi tysiące lat temu zdawała się obsesyjnie budować swoje własne piramidy. Dziś wiedza na ich temat wydaje się być kompletnie zagubiona a jest przecież być może konieczna dla naszego dalszego przetrwania. Dlatego piramidy w Bośni są jednym z elementów znacznie większej układanki. Do 1973 r trzech rosyjskich uczonych (Makarow, Gonczarow i Morozow) naliczyło 3300 struktur o kształcie piramidy. Na podstawie prac sir Alfreda Watkinsa odkryli oni, że położenie tych struktur nie jest przypadkowe bo leżą ona na skrzyżowaniu linii (Ley lines) gdzie miały się mieścić unikalne, energetyczne punkty Ziemi. Watkins zauważył że na skrzyżowaniu takich linii położone są nie tylko starożytne budowle megalityczne ale także znacznie młodsze kościoły, zazwyczaj budowane na zlecenie Templariuszy. Trzech wymienionych wyżej Rosjan pociągnęło wymienione przez Watkinsa linie dookoła kuli ziemskiej, co stworzyło siatkę. Na jednym ze skrzyżowań tej siatki położone są także piramidy z Bośni. Piramidy te przechodziły wiele faz budowy. Zostały zbudowane w punkcie, z którego można było pozyskiwać ziemską energię. Tak położona piramida stabilizowała lokalnie skorupę ziemską a także warunki meteorologiczne. Redukowała ilość trzęsień ziemi i wybuchów wulkanicznych. Piramida wpływała pozytywnie na ludzkie zdrowie, uzdatniała wodę i redukowała ilość szkodliwych bakterii i wirusów. Można wiec sobie zadać pytanie w jaki sposób rozmaite kultury porozrzucane po różnych zakątkach naszej planety, znały znaczenie piramid a także położenie energetycznych punktów na Ziemi. W jaki sposób wiedzieli jak pozyskać taką energię i obrócić ją w sposób by działała na pożytek całej lokalnej społeczności. Wiele wskazuje na to, że wiedza ta została przeniesiona na Ziemię przez znacznie bardziej wyrafinowaną cywilizację. Tylko w taki sposób można wytłumaczyć powszechność piramid w rozmaitych miejscach świata. taka powszechna wiedza uzyskana bez pozaziemskiej interwencji byłaby możliwa jedynie wtedy, gdy cala kultura naszej planety byłaby jednolita, by później zostać kompletnie zniszczona przez jakiś globalny kataklizm. Chyba że… chyba że przybysze z innej planety byli tacy jak my! I my jesteśmy ich potomkami, którzy przez milenia zgubili wiedzę na temat piramid. Patrząc z lotu ptaka na bośniacką Piramidę Słońca, ma się wrażenie, że nie potrzeba innych dowodów aby nabrać pewności, że jest ona czymś więcej niż tylko tworem natury. Ale oczywiście te inne dowody jak najbardziej istnieją. Są to choćby podziemne tunele a także znalezione tam inskrypcje napisane za pomocą runów. Tunele są charakterystyczne dla większości megalitycznych budowli na świecie. W okolicy bośniackich piramid znaleziono sporej wielkości kamienne kule, o perfekcyjnym kształcie, które przywodzą na myśl niemalże identyczne, jakie znaleziono w Mezoameryce w kulturze Olmeków. Położenie piramid nie jest przypadkowe i jest ono w ściśle określony sposób zorientowane nie tylko geograficznie ale także astronomicznie. Piramidy były także wyłożone cementowymi płytami zrobionymi z lokalnych materiałów. Ewidencja jest więc wystarczająco duża, aby podejść do bośniackich piramid serio. Niecodziennym dowodem autentyczności tych piramid jest reakcja archeologów, którzy zareagowali na nie wręcz histerycznie wysuwając tysiące zarzutów przeciwko ich istnieniu bez choćby jednego rzutu oka na ewidencję. Nie jest to żadnym zaskoczeniem, bo takim samym milczeniem otacza się wiele innych piramid na całym świecie. Jedna z moich ulubionych piramid to piramida w zespole Cahokia (Illinois), niedaleko St. Louis. Jest to piramida ziemna a jej podstawa dorównuje Wielkiej Piramidzie w Gizie. Wokół niej znajduje się kilkanaście innych, mniejszych piramid wybudowanych przez cywilizację, o której historycy mają niewiele do powiedzenia (na NA wkrótce będzie szersze omówienie tego tematu). Piramidy w Cahokii swoją budową przypominają nieco Piramidę Księżyca w Bośni. Jest to bowiem konstrukcja tarasowa. Potwierdza to tylko, że większość starożytnych cywilizacji powstawała wokół piramid, które z jakiś powodów były niezwykle dla nich istotne i mimo że większość tych cywilizacji nie miała ze sobą żadnego kontaktu, to budowały one po całym świecie struktury o tym samym kształcie. Musi więc być ku temu jakiś powód i z pewnością nie była to chęć uczczenia swojego – choćby najbardziej zasłużonego wodza lub króla takim niezwykłym i pracochłonnym grobowcem. Można wręcz powiedzieć, że jako ludzie mamy umiejętność i potrzebę budowania piramid wpisaną w nasz kod genetyczny. Piramidy można znaleźć w każdym zakątku świata. Np. na filipińskiej wyspie Bohol znajduje się ich aż 1776! Oficjalnie nazywa się je „Czekoladowymi Wzgórzami” ze względu na kolor jaki przybierają one w porze suchej, gdy wysycha trawa. Czegoś podobnego nie można zobaczyć nigdzie indziej na świecie i mimo, że niezwykle regularny kształt wzgórz wskazuje na inne niż naturalne pochodzenie, naukowcy od razu orzekli, że wzgórza są tworem geologicznym. Nie są oni w stanie wyjaśnić jak powstały takie wzgórza, ale wg. nich nie mogą być nienaturalne. Koniec kropka. Wystarczy zajrzeć do Wikipedii. Najważniejszy (wg naukowców) dowód na to, że Czekoladowe Wzgórza nie mogły powstać w wyniku działań człowieka, jest to, że praca nad nimi swoją skalą przewyższyłaby wszystko, czego dokonano w starożytnym Egipcie. Tymczasem takie oświadczenie niekoniecznie pokrywa się z prawdą, bo w Egipcie wybudowano olbrzymią ilość piramid. Większość z nich jest zorientowana astronomicznie odzwierciedlając poluźnienie konstelacji Oriona na nieboskłonie oraz rzeki Nil, która reprezentuje Drogę Mleczną. Wiele książek na ten temat napisali Graham Hancock i Robert Bauval, którzy przeprowadzili szereg badan i pomiarów egipskich piramid na podstawie ich położenia względem Oriona określili ich wiek na co najmniej 12 500 lat. Olbrzymią ilość piramid wybudowano w Mezoameryce. Nadal nie wiadomo jaka jest ogólna liczba piramid, bo każdego roku odkrywa się następne, dobrze schowane przed ludzkim wzrokiem pod poszyciem dżungli. Często takie odkrycia są zupełnie przypadkowe, gdy wzgórze okazuje się nieoczekiwanie być niezwykłą kamienną piramidą, po tym jak potężny huragan i ulewny deszcz zdejmie z jej szczytu część roślinności. Pozostałości po piramidach znajdowane są także w amazońskiej dżungli. Ślady te ukazują się ludzkim oczom zazwyczaj po wycięciu dziewiczego lasu i można je dostrzec z przelatującego nad takim terenem samolotu. Wiele takich śladów przypomina słynne petroglify z pustyni Nazca. Piramid nie brakuje w Ameryce Pn. Oprócz wspomnianego już zespołu w Cahokii w wielu miejscach natrafiono na potężne kopce (np. Marietta, Ohio) i z braku jakiejkolwiek wiedzy na tematy budowniczych tych struktur nazwano ich… kulturą budowniczych kopców. Podobne kopce można spotkać w Polsce wzdłuż górnej Wisły, którą niektórzy nazywają polską Doliną Piramid. Ciągnie się ona od Salve Regina w Sandomierzu aż po Kopiec Kraka w Krakowie. W Europie wiele piramid znaleziono we Włoszech i być może jest to główny powód dla którego Cesarstwo Rzymskie powstało na Półwyspie Apenińskim. Inne piramidy na świecie to chińskie piramidy w Xi’an, piramidy Yonaguni w Japonii a także podwodny kompleks megalityczny u wybrzeży Kuby. Piramidy w Chinach były utrzymywane w tajemnicy przed światem aż do naszych czasów. Dowiedziano się o nich dopiero ze zdjęć szpiegowskich zrobionych przez samoloty amerykańskie w 1945 r. Zdjęcia te ukazały się dwa lata później w gazecie Rocky Mountain News. Wielkie amerykańskie media jednak nigdy nie podchwyciły tego tematu i wieści na temat chińskich piramid nawet dziś uważane są za kontrowersyjne. Tajemnice chińskich piramid są strzeżone od czasów legendarnego cesarza Qin Shi Huang, od którego Chiny wzięły swoją nazwę. Cesarz ten zadbał aby zniszczyć wszelkie informacje o tych, którzy zbudowali te piramidy. Cesarz Qin należał do rodziny Smoka, która wg legend nie pochodziła z Ziemi, lecz przybyła tu z innej planety. Legenda chińskich piramid mówi, że zbudowali je bogowie, którzy przybyli z nieba na swoich ziejących ogniem, metalicznych smokach. Cesarz po śmierci kazał pochować się w piramidzie razem z armią zrobioną z terakoty. Legenda o przybyciu na Ziemie innej cywilizacji wskazuje, że jest ona nam bliższa niżby się to pozornie wydawało – że nie są to zielone ufoludki a ludzie tacy jak my. A może to po prostu oznacza to, że cała ludzkość jest emigrantami z innej planety. I być może piramidy są kluczem do rozwiązania zagadki pozaziemskiego pochodzenia człowieka. Chris Miekina

Źródło: Nowa Atlantyda

http://newworldorder.com.pl/artykul,3175,Piramidy-w-Bosni-i-nie-tylko

Duch „doktryny Breżniewa” krąży nad UE Kanclerz Angela Merkel i prezydent Nicolas Sarkozy musieli mieć nietęgie miny, gdy w poniedziałkowy wieczór dotarła do nich informacja, że premier Grecji Jeorios Papandreu zapowiedział przeprowadzenie referendum w sprawie wdrożenia kolejnego etapu pomocy finansowej dla jego kraju. Zwłaszcza że dopiero co widzieli się z greckim premierem, który wyrażał zadowolenie z postanowień szczytu państw eurostrefy. Co takiego wydarzyło się potem, że premier Papandreu podjął decyzję o referendum? Jak i co spowodowało, że się z niej ostatecznie – o czym jest już głośno – wycofał? Czynników pierwszej decyzji jest zapewne wiele. Chociażby kalkulacja polityczna wyrastająca z coraz większej presji własnego społeczeństwa, które nie chce już dłużej cierpieć z powodu problemów zagranicznych banków posiadających całe szuflady greckich obligacji. Papandreu zdawał sobie też sprawę z tego, jakie mogą być społeczne konsekwencje dalszego wdrażania „pomocy” dla Grecji. Ogłoszenie referendum i ewentualne powiedzenie w nim przez większość społeczeństwa „tak” w pewnym sensie rozgrzeszałoby go z tego, co się będzie działo dalej. Zawsze mógł ogłosić: „naród tak chciał”, „sami głosowaliście za dalszą pomocą UE”. Ale równie ciekawa jak motywacja, którą mógł się kierować grecki premier, jest reakcja największych rozgrywających w Unii. Świeżo mamy w pamięci niedawne głosowanie w słowackim parlamencie, kiedy to tamtejsi posłowie najpierw odrzucili włączenie się Słowacji do pakietu ratunkowego strefy euro dla Grecji, po to tylko, by po kilku dniach ów pakiet zaakceptować. W tym czasie nie zmienił się przecież skład słowackiego parlamentu… Przypadek męczenia Irlandczyków, by wreszcie przyjęli traktat lizboński, jest na tyle znany, że nie trzeba go tu przypominać. A na reakcję „wielkich graczy”, zmierzającą do tego, aby wyperswadować premierowi Papandreu pomysł przeprowadzenia referendum, długo nie trzeba było czekać. Nasuwa się tu pewna analogia. W państwach bloku komunistycznego obowiązywała tzw. doktryna Breżniewa. Jej istotę lepiej oddaje określenie „zasada ograniczonej suwerenności”. Dotyczyła ona państw satelickich Moskwy, bo sam Związek Sowiecki był państwem jak najbardziej suwerennym. Przykład niedawnego głosowania w słowackim parlamencie oraz sytuacja z Grecją, gdzie wystarczyły dwa dni, by premier Papandreu wycofał się z idei referendum, czyli – mówiąc potocznie – bez zażenowania dał sobie zrobić „z gęby cholewę”, pokazują, że pewne elementy ducha tej doktryny przeniesione zostały na grunt dzisiejszej Unii Europejskiej. Kanclerz Merkel czy prezydent Sarkozy nie zapowiadają co prawda „bratniej pomocy militarnej” w celu przywrócenia porządku w Grecji, jednak nie wyobrażają sobie, by Ateny nie chciały przyjąć „bratniej pomocy” finansowej przeznaczonej głównie na ratowanie m.in. niemieckich i francuskich banków. Reakcja „wielkich” zaczęła się od oburzenia i szantażu, potem premierowi Grecji objawiła się nagle w rządzie opozycja, aż wreszcie nastąpiła kapitulacja. Jakieś tajemne siły zadziałały i w tym przypadku. Można by posłużyć się słowami poety: „Inni szatani byli tam czynni”. Liderzy UE są w stanie zrobić dużo, by ratować polityczny projekt wspólnej waluty i w ogóle samą Unię. Poświęcą wiele, w tym także zdrowy rozsądek, by ich wielka idea nie zbankrutowała. Dlatego, jak w dobrym thrillerze, w sprawie Grecji i nie tylko, zapewne czekać nas będzie jeszcze wiele zaskakujących zwrotów akcji… Mankamentem tego thrillera jest jednak to, że koniec, mimo wszystko, łatwo przewidzieć.

http://naszdziennik.pl/

Zakazany Sarkozy. „Wydawało się, że przynajmniej rzecznik rządu Paweł Graś odpowie ostro prezydentowi Francji” Czekałem i czekałem, ale się nie doczekałem. Wydawało się, że przynajmniej rzecznik rządu Paweł Graś odpowie ostro prezydentowi Francji, na jego niegodziwe słowa, w zasadzie szydzące z wszystkich ostatnich wystąpień Donalda Tuska w sprawie przyszłości Unii Europejskiej. Przecież Sarkozy dobitnie i wielokrotnie powtórzył w niedawnym wywiadzie dla dwóch kanałów publicznej telewizji, że żadnej integracji w ramach 27 państw nie będzie. Wszelkie procesy integracyjne zarezerwowane są obecnie tylko dla krajów strefy euro, bo – zdaniem prezydenta Francji – w całej Unii integracja posunęła się zbyt daleko. Cóż więc warte są nawoływania Tuska, także te podczas inauguracji polskiej prezydencji, o pełną integrację, o „więcej Europy w Europie” itp. Panie Graś, do roboty! Za co panu płacą? I jeszcze jedno. Żadna z polskich telewizji nie poinformowała o tym fragmencie wystąpienia Sarkozy,ego, przedstawiając tylko wątki odnoszące się do Grecji i działań z nią związanych. Tomasz Domalewski

http://wpolityce.pl/

Najgorzej, gdy sługusy zamiast, jak to się mówi, wykorzystać okazję do trzymania mordy w kuble – zaczynają wybiegać przed orkiestrę myśląc, iż w ten sposób zasłużą sobie na poklepanie po plecach – admin.

DEPOPULACJA I ŁGARSTWA ONZ Zastępowalność pokoleń osiąga się po przekroczeniu średnio 2,1 dzieci urodzonych przez kobietę Przekroczenie przez ludzkość siódmego miliarda doprowadziło ONZ do ataku histerii w związku z „eksplozją populacyjną świata”. Według ONZ – do 2100 roku ludność świata przekroczy 10 miliardów. W ciągu ostatnich 40 lat podwoiła się liczba ludności świata i ta tendencja jest stała – oto mniej więcej ich rozumowanie w skrócie. Żebyż to była tylko histeria, byłoby pół biedy. Ale to również nieprawda. Niemal na całym świecie rodzi się coraz mniej dzieci. Eksperci przypuszczają, że już od 2060 roku – ilość ludności świata zacznie się zmniejszać. W najuboższych krajach wciąż, co prawda wzrasta liczba ludności, jednak wynika to z trzech przyczyn: po pierwsze, ludzie żyją tam teraz dłużej, po drugie, zmniejszyła się śmiertelność niemowląt i dzieci, a po trzecie dzieci urodzone w czasie eksplozji demograficznej właśnie wkraczają w okres reprodukcyjny. Jednak zmniejsza się drastycznie ilość dzieci urodzonych przez kobietę. W 1950 roku przeciętna kobieta rodziła pięcioro dzieci. Obecnie liczba ta wynosi 2,5. Jak wiadomo zastępowalność pokoleń osiąga się po przekroczeniu 2,1. Jesteśmy już blisko granicy. Japonia, w której najbardziej wydłużyło się życie, ma jednocześnie zaledwie 1,2 dziecka na kobietę. Niektóre kraje Europy po prostu wymierają. Na przykład Rosja, gdzie śmiertelność jest najwyższa w Europie. Za 40 lat ze 142 milionów Rosjan pozostanie około 100 milionów. Podobna jest sytuacja na Ukrainie i w Bułgarii. Gdyby nie imigranci, Niemcy również zaliczyłyby się do krajów wymierających. Lecz nawet z obecną imigracją w 2050 roku pozostanie ich tylko 70 milionów z dzisiejszych 82 milionów. W najbliższych 40 latach będzie to oznaczało konieczność przyjęcia 24 milionów nowych imigrantów, aby utrzymać kraj na chodzie. W tzw. Tygrysach Wschodu – Hongkongu, Singapurze, Południowej Korei czy Tajwanie – ilość urodzin kształtuje się na poziomie średniej europejskiej. W Południowej Korei w 1950 roku kobieta rodziła pięcioro dzieci, obecnie 1.9. W Chinach polityka jednego dziecka doprowadziła do tego, że na kobietę wypada 0,6 dziecka. Jedyne kraje, gdzie zanotowano rosnącą ilość urodzin to Pakistan, Afganistan i niektóre kraje sub-saharyjskie, takie jak Niger, gdzie na kobietę wypada siedmioro dzieci. Jednak i tam powoli wielodzietne, ubogie społeczeństwa rolnicze przenoszą się do miast i industrializują. Bogacą się, mają wówczas mniej, za to lepiej wykształconych dzieci, a zarazem żyją dłużej. W Rwandzie przeciętna kobieta rodzi obecnie 4,5 dziecka, podczas gdy ledwie pięć lat temu było to 6,1. W Brazylii kobiety tworzące klasę średnią poddają się masowo sterylizacji po urodzeniu pierwszego, czy drugiego dziecka. Nawet w Iranie rodzi się obecnie 1,8 dziecka na kobietę, – podczas gdy ledwie w 1980 roku było to 7,0 dziecka. W Turcji współczynnik ten wynosi obecnie 2,0. Singapur ma 5 milionów mieszkańców i PKB $44 000 na głowę. A jeszcze w 1960 roku dochód na głowę był niższy niż w Kenii, zaś na kobietę średnio wypadało 7,0 dziecka. Obecnie współczynnik ten wynosi 1,25 i władze Singapuru biją na alarm. Bezskutecznie. Wykształcona bizneswoman nie zamierza tracić czasu i pieniędzy na rodzenie i wychowywanie dzieci. Podobnie w Hongkongu, gdzie współczynnik spadł do 1,0. USA i Europie trzeba było aż 70 lat, aby ilość ludności przekraczającej 65 rok życia wzrosła od 7% do 14%. Chinom wystarczyło na osiągnięcie tego efektu marne 25 lat. Światowym demografom wydawało się, że kobiety zamiast mieć siedmioro dzieci, będą miały dwoje. Zupełnie nie przyszło im do głowy, że w ogóle zrezygnują z tego luksusu. Wydawało im się, że większa część ludności przeniesie się do miast. Nie przyszło im do głowy, że wszyscy. W całej Europie wsie się wyludniają. Pozostają w nich staruszkowie na dożywociu. Depopulacja sprawia, że eksperci na nowo wyceniają nieruchomości. Według nich, domy w Japonii, Włoszech i Niemczech będą traciły 1% wartości każdego roku. Od ogólnej sytuacji w Europie nieco odstaje Norwegia czy Szwecja. Tam króluje wariant niezamężnej bizneswoman z dwojgiem dzieci urodzonych gdzieś po trzydziestce. Partner też opiekuje się dziećmi i ma prawo do urlopu tacierzyńskiego. Ponieważ nigdy nie wiadomo, które z rodziców pójdzie na urlop, pracodawcy jest obojętne, czy zatrudnia kobietę, czy mężczyznę. Współczynnik rozrodczości zbliża się tam do magicznej cyfry 2. Podobno ten wzorzec jest optymalny (czytaj: poprawny politycznie) i powinien być rozpowszechniony w całej Europie. Zgodnie z depopulacyjnymi planami NWO powinniśmy dla własnego dobra zmniejszyć ilość ludzi do 500 milionów. Ostatni raz, kiedy ludzkość wymierała szybciej niż się rodziła, miał miejsce w XIV wieku, kiedy szalała epidemia dżumy, która spustoszyła średniowieczną Europę, zabijając, jak się ocenia, około 1/3 ludności tego kontynentu. Obecnie, w braku dżumy, człowiek postanowił ją zastąpić . Stosując masowo antykoncepcję, eutanazję, aborcję, sterylizację, szczepionki, GMO i co tam jeszcze – chyba osiągnął swój cel. Sigma

Czarne chmury nad walutami regionu Zamieszanie wokół Grecji odbije się na kondycji euro oraz walut peryferyjnych, w tym złotego - uważają ekonomiści. Ich zdaniem wiele będzie zależeć od wyniku greckiego referendum, a także od głosowania w sprawie wotum nieufności dla tamtejszego rządu. Zdaniem b. wiceprezesa NBP prof. Krzysztofa Rybińskiego, zamieszanie w strefie euro związane m.in. z możliwym niekontrolowanym bankructwem Grecji może w ciągu najbliższych kilku miesięcy skończyć się "potężną przeceną euro". Według niego niewykluczone, że dolar do euro będzie notowany według parytetu jedno euro do jednego dolara. - Słabnące euro bardzo mocno pociągnie za sobą w dół waluty peryferyjne, co dla złotego będzie oznaczało silne tąpnięcie. Jeżeli dojdzie do niekontrolowanego bankructwa Grecji i silnego wzrostu rentowności obligacji włoskich, to nie wykluczałbym, że w ciągu najbliższych kilku miesięcy zobaczymy poziom 5 zł za dolara i euro - powiedział. Rybiński zaznaczył, że nie należy łączyć bankructwa Grecji z koniecznością wyjścia tego kraju ze strefy euro. "To dwie różne rzeczy luźno ze sobą związane. Bankructwo Grecji stało już niemal faktem, a Grecja ciągle jest w strefie euro" - powiedział profesor. Rybiński uważa, że Grecja opuści jednak strefę euro, jeżeli nie uda się jej przywrócić wzrostu gospodarczego i odzyskać konkurencyjności. "Jeżeli Grecja nie wyjdzie z recesji w ciągu roku, czy dwóch, to naród ten więcej oszczędności nie przyjmie. Jedynym wyjściem będzie przyjęcie przez Grecję własnej waluty i jej dewaluacja. W początkowej fazie będzie się to wiązało z pogłębieniem kryzysem, ale w dłuższej perspektywie Grecja odzyska konkurencyjność, a gospodarka zacznie rosnąć" - powiedział. Według Rybińskiego Grecja może wyjść ze strefy euro w perspektywie 2-3 lat, a prawdopodobieństwo ziszczenia się takiego scenariusza wynosi ponad 50 proc. Główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu Janusz Jankowiak nie wierzy jednak, że w Grecji dojdzie do referendum, które mogłoby w przyszłości skutkować wyjściem tego kraju ze strefy euro. "To w tej chwili tylko spekulacje. Jeżeli do referendum by doszło i odpowiedź Greków byłaby negatywna, to otworzyłoby to drogę do sporów o procedury wyjścia Grecji ze strefy euro. Byłoby to jednak kłopotliwe i trwałoby jakiś czas. Ja nie widzę przyczyn dla takiego referendum i myślę, że do niego nie dojdzie" - powiedział Jankowiak. Przypomniał, że greckie referendum ma poprzedzić procedura wotom zaufania dla rządu Jeorjosa Papandreu. Jankowiak uważa, że pomysł referendum jest elementem wewnętrznej rozgrywki politycznej w Grecji "zawistowanym bardzo wysoko i ryzykownie". Według Jankowiaka, w krótkim okresie sprawa referendum i związane z nią zamieszanie będzie negatywnie oddziaływać na waluty peryferyjne. "Jeżeli do referendum nie dojdzie, albo prawdopodobieństwo takiego referendum - po piątkowym, pozytywnym dla rządu głosowaniu w sprawie wotum nieufności - znacznie się zmniejszy, to nastroje znowu się poprawią i wahadło wychyli w drugą stronę" - uważa ekonomista. Zdaniem analityka DM BOŚ raczej nie można powiedzieć, że grecki premier zapowiadając w poniedziałek możliwość przeprowadzenia społecznego referendum nie wiedział co robi. "Jeorjos Papandreu to doświadczony polityk. Bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, jaki może być wynik referendum, jeżeli zapyta się Greków o to, czy chcą nadal zaciskać pasa. Sondaż Kapa Research pokazuje, że tylko 13 proc. Greków przyjęło ze zrozumieniem ustalenia ostatniego euro szczytu" - powiedział analityk. Dodał, że być może Papandreu zagrał va banque chcąc wymusić większą pomoc dla Grecji w zamian za mniejsze reformy, pokazując, że w innym przypadku jego referendum może rozsadzić strefę euro. Zdaniem Rogalskiego, mało prawdopodobne jest jednak, aby Grecja opuściła strefę euro. "Mało realne wydaje się wyjście Grecji ze strefy euro, czego domagają się niektórzy demonstranci na ulicach Aten. Wydaje się, że społeczeństwo ma wciąż za małą wiedzę odnośnie obecnej sytuacji, a także ewentualnego +czarnego scenariusza+, czyli powrotu do drachmy. To spowodowałoby załamanie systemu bankowego i silne zubożenie społeczeństwa. Wątpliwe jednak, aby w ciągu kilku tygodni, politycy byli w stanie przeprowadzić masową edukację, zwłaszcza, że +ulica+ po prostu im nie ufa" - stwierdził analityk. Grecki rząd, obradujący w nocy z wtorku na środę na kryzysowym posiedzeniu, jednomyślnie poparł pomysł premiera Grecji Jeorjosa Papandreu, by jak najszybciej zorganizować referendum ws. drugiego pakietu pomocy dla Aten. Rząd poparł także wniosek szefa rządu, by zwrócić się o wotum zaufania do parlamentu. Głosowanie ma się odbyć w piątek. Decyzja premiera Grecji dotycząca przyjęcia pakietu pomocowego i programu drastycznych oszczędności było zaskoczeniem dla rynków. Głębokie spadki dotknęły giełdy, na wartości mocna traciło euro oraz waluty naszego regionu. INTERIA

Nie na naszą głowę, Eminencjo Gazety podały wiadomość, że 29 października na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie reżyser Artur Żmijewski wystawił mszę. Jak powiada, chciał sprawdzić, czy ten najczęściej realizowany spektakl nie jest przypadkiem szmirą. To bardzo ambitny zamiar, kto wie, czy nawet nie zbyt ambitny. Rzecz, bowiem w tym, że nie ma pewności, czy pan Artur Żmijewski potrafi odróżnić szmirę od czegoś, co szmirą nie jest. Przekonał się o tym całkiem niedawno w Berlinie, gdzie wystąpił z dziełem pod tytułem „Berek”, gdzie golasy płci obojga ganiają się i poklepują po dupach w dawnej komorze gazowej byłego „nazistowskiego” obozu. Pan Żmijewski wpuścił swoich golasów akurat tam, bo mu się wydawało, że w ten sposób przedstawi traumę z powodu holokaustu. Ale o ile takie blagierstwo może przejść w „małym żydowskim miasteczku na niemieckim pograniczu” - jak Stanisław Cat-Mackiewicz określał Warszawę - to na pewno nie w Berlinie, na którym Żmijewski najwyraźniej nie robi wrażenia. Owszem - w ramach różnych biurokratycznych siucht Niemcy mogą mu dać posadę stróża nocnego, czy inaczej - kuratora, ale to jeszcze nie powód, by mieli poważnie traktować jego tak zwane pomysły twórcze. Tym bardziej berlińscy Żydzi - ci ani przez moment nie dali się na Żmijewskiego nabrać i bez ceregieli go pogonili. Już tam ani Żmijewski, ani żaden inny blagier nie będzie im wmawiał, że te jego makagigi, to sam cymes. Co jest cymes, a co nie - to oni wiedzą najlepiej i żadnemu Żmijewskiemu nie dadzą się zagadać. I Żmijewski nawet nie próbował ich przegadywać, nie próbował w dyskusji bronić „Berka”, którego Żydzi najwyraźniej uznali za Scheiss, czyli - mówiąc inaczej - szmirę - tylko z podkulonym ogonem, jak niepyszny musiał „Berka” ewakuować. Więc - powtarzam - czy w tej sytuacji możemy mieć zaufanie do Artura Żmijewskiego, że potrafi odróżnić arcydzieło od szmiry? Jasne, że nie możemy, skoro „Berka” tak bezceremonialnie potraktowanego przez Żydów, on sam najwyraźniej musiał uważać za dzieło wybitne - bo czyż inaczej próbowałby je wtrynić na berlińską imprezę? Zatem eksperyment z wystawieniem mszy w teatrze, a zwłaszcza towarzysząca mu intencja zbadania, czy ta liturgia, to szmira, czy nie - aczkolwiek bardzo ambitna, prawdopodobnie przerasta artystyczne, a kto wie, czy też - intelektualne możliwości eksperymentatora. Pan Zagłoba radził Rochowi Kowalskiemu, by na plecy brał wszystko - ale nie na głowę. Tak samo zresztą poradził był pan Stanisław, kamerdyner i faktotum kardynała Kakowskiego swojemu chlebodawcy, kiedy ten pewnego dnia po powrocie z miasta pochwalił się, że został członkiem Rady Regencyjnej. - A co to takiego, ta Rada Regencyjna - zapytał Stanisław. - Ano, wraz z księciem Lubomirskim i panem hrabią Ostrowskim mamy rządzić krajem - odparł kardynał. Pan Stanisław zadumał się głęboko, po czym powiedział: „nie na naszą głowę, Eminencjo”. Ale mniejsza już o zdolności pana Żmijewskiego, bo nietrudno odnieść wrażenie, że pomysł wystawienia mszy w teatrze wskazuje na niedostatek dobrych sztuk, jakie można by wystawić. Nietrudno się temu dziwić w sytuacji, gdy szajki tak zwanych „artystów”, to znaczy - absolwentów różnych artystycznych chederów, zazdrośnie strzegą swego monopolu na rozdział państwowych dotacji do teatrów. Wyraża się to między innymi w tym, że sami piszą sztuki, sami je reżyserują, sami w nich grają i sami zagarniają całą forsę - bo skoro mogą zagarnąć ją sami, to, po co mieliby dzielić się z innymi? Oczywiście gardłuja przy tym o „misji” i temu podobnych dyrdymałach, ale jakaż tam znowu „misja”, kiedy zaczynają już wystawiać albo książki telefoniczne, albo jakieś pornograficzne skecze - oczywiście z szalenie patetycznym zadęciem - a „młodzi, wykształceni”, którzy myślą, że to wszystko naprawdę, kupują bilety, oglądają z opadniętymi koparami i wydaje im się, że oto obcują ze Sztuką w samej jej Świątyni. Zresztą - kto wie; może też się domyślają, o co chodzi, to znaczy - że chodzi o to, by wypić i zakąsić, – bo telewizyjne reality- show podniosły artystyczną poprzeczkę bardzo wysoko, to i w teatrach coraz częściej odchodzi rżnięcie na żywo - oczywiście z odpowiednio solennym uzasadnieniem. Ale - jak wspomniałem - nie z Żydami takie numery - o czym pan Żmijewski przekonał się, próbując im zasadzić nadwiślańską blagę, natomiast w Warszawie publika wiele zniesie, zwłaszcza, że - jak zauważył Słonimski - dzisiaj mało, kto jest pewny, z której strony kłaść widelec, a z której nóż, w związku, z czym nikt na widowni nie ośmiela się protestować nawet w sytuacji ewidentnej szmiry. Kiedyś było inaczej; jak w książce „Wojna i sezon” wspomina Michał Pawlikowski - podczas jakiegoś spektaklu Bogdan Zalutyński urządził awanturę wołając, że „za Skałona” było nie do pomyślenia, by miejski teatr wystawiał takie gówna. Podobnie i Słonimski wspomina, jak to z Witkacym urządzili awanturę, bo im się sztuka nie podobała, jak przedstawienie przerwano i wezwano policję, a „jakiś pan stanął w loży i niegłupio krzyknął: zachowanie panów zmusza nas do obrony tej miernoty!” Dzisiaj jednak zdemoralizowani państwowymi subwencjami entreprenerzy przemysłu rozrywkowego, bo przecież nie artyści, liczą na to, że nikt nie odważy się wypuścić z nich powietrza i nie tylko zalewają nieszczęśliwy kraj swoimi szmirami, ale jeszcze próbują wmawiać, że potrafią odróżnić szmirę od prawdziwego dzieła sztuki. SM

Dlaczego ludzie głosują na „Bandę Czworga”? Proszę łaskawie przeczytać tekst „Magik z Kamerunu” http://www.zyciewarszawy.pl/artykul/639530-Magik--z-Kamerunu.html

Policjanci zatrzymali oszusta, który za pomocą cudownie „rozmnożonych” €uro chciał kupić śródmiejską restaurację.

30-letni Kameruńczyk zaoferował za lokal 350 tys. zł. Jednak, jak stwierdził, najpierw musi „odbarwić" gotówkę. Opowiadał, że pieniądze przemycił z zagranicy i pokryte są specjalną farbą. Na dowód wyjął 100 €uro. Do banknotu przyłożył dwie kartki białego papieru, polał tajemniczym preparatem i pokazał trzy banknoty po 100 €uro. Zaproponował następnie restauratorowi, by przygotował 10 tys. €uro, a on w identyczny sposób zamieni je w 40 tys. €uro. Z tego €30 tys. miało być pierwszą ratą za restaurację. Pakiet polał preparatem i zawinął w papier. Restaurator miał go rozwinąć po kilku dniach. Gdy to zrobił, w środku znalazł pocięte gazety. Kameruńczyk wpadł, bo kolejny raz umówił się z restauratorem, a ten zawiadomił policję. Jeśli głupi, (bo wrócił!) Murzyn potrafi tak nabrać warszawskiego restauratora – to jak zwykły, prosty człowiek nie ma dać się nabrać na „100 milionów dla każdego”, „Mieszkania dla młodych małżeństw”, „Tanie kredyty dla studentów”, „Subwencje dla przemysłu” i ostatnio: „300 mld €uro dotacji dla całej Polski”??? JKM

Dziewiąty dzień tygodnia Pomysł „czasu letniego” to taki idiotyzm, że nie warto o nim w ogóle pisać. Natomiast warto pisać o tym, że rządy czują się uprawnione do jego wprowadzania – i ludzie przeciwko temu nie protestują. Parę dni temu wyśmiewałem tzw. „czas letni” nazywając go „komunistyczna bzdurą” - i twierdząc, że jest to produkt tych samych XX-wiecznych myślicieli, co to koniecznie chcieli „przekształcać przyrodę”, wychowywać „Nowego, Lepszego Człowieka” - i tak dalej. Te pomysły są nam obmierzłe. Konserwatysta wie, że Stary, Jako-Taki Człowiek się sprawdził – a Nowy-Lepszy może okazać się katastrofą. Dopóki robiono eksperyment tylko na częśći świata, Untermenschach z (niestety, naszej...) części świata, to Ludzkość to przeżyła. Gorzej, że ONI chcą teraz ten eksperyment upowszechniać. Pomysł „czasu letniego” to taki idiotyzm, że nie warto o nim w ogóle pisać. Natomiast warto pisać o tym, że rządy czują się uprawnione do jego wprowadzania – i ludzie przeciwko temu nie protestują. No, to radzę uważać. Bo jutro ONI wpadną na pomysł ośmio- albo i dziewięcio-dniowego tygodnia. Dzięki czemu zwiększyłaby się liczba dni pracy ( z 5/7 do 7/9...), wzrosło bogactwo narodowe... To jak? Mają ONI do tego prawo? Jeśli maja prawo gmerać w godzinach – to, dlaczego nie w dniach tygodnia albo i miesiąca? Otóż dawanie rządom takich uprawnień jest niebezpieczne. Powiem więcej: dzisiejsze rządy niemal zawsze posiadane możliwości wykorzystują przeciwko własnym obywatelom. I tak samo, jak odejście od waluty złotej dało rządom możliwość gigantycznego dodruku tzw. „pieniądza” - tak samo odejście od tradycyjnych miesięcy, tygodni, dni, godzin, minut i sekund daje IM dodatkowe możliwości. I konserwatyzm jest tu naszą bronią. A pomysłowość lepiej wykorzystywać w nauce. Chociaż... jej zdobycze też są coraz częściej wykorzystywane przeciwko nam. JKM

Dlaczego Kowalski nie ma Nowej Huty? W USA ¾ Wall Street głosuje na Czerwonych, czyli Demokratów. Na prywatną pocztę otrzymałem list: Znam (przynajmniej z grubsza) Pana poglądy gospodarcze - chce Pan sprywatyzować wszystko (z wyjątkiem policji i wojska); nurtuje mnie bardzo sprawa (np.) prywatyzacji dróg. Kogo byłoby stać na tego typu zakup? Oczywiście wielkie korporacje - a nie nawet nieprzeciętnie inteligentnego i bardzo pracowitego obywatela. Innymi słowy - zasiliłby Pan po prostu wielki kapitał dodatkowym źródłem ogromnego dochodu. Wg mnie Pańska wizja "prywatyzacji wszystkiego" miałaby szanse na akceptację, gdyby w punkcie wyjściowym różni ludzie mieli podobne (przynajmniej teoretycznie) szanse na zakup określonego dobra, a tak niestety nie jest i nie będzie (np. możliwości finansowe moje vs. p. Kulczyka), skończyłoby się to dominacją ogromnych korporacji, a więc sytuacją, do której zmierza również obecny system. (…) M.B. – Poznań Jest tu kilka spraw – a w każdej dziwaczne nieporozumienie.

1) rozumiem, że nie chodzi o szosy– to akurat specyficzny problem – tylko po prostu o DUŻE przedsięwzięcia. Otóż takich przedsiębiorstw jest parędziesiąt tysięcy – a ludzi parędziesiąt milionów. Tak, więc tak czy owak szansa, że byłby Pan właścicielem np.Nowej Huty czy autostrady Nr 1 wynosi 1/1000. Najprawdopodobniej, więc Pan by właścicielem nie był. Zakładając, że Pan nim nie jest, (bo nie ma Pan tylu pieniędzy, co p. dr Jan Kulczyk): dlaczego Pan by wolał, by właścicielem został jakiś Jan Kowalski, a nie p.Kulczyk??!? Raczej powinien Pan zresztą chcieć, by był to człowiek bardzo majętny, – bo (w normalnym kraju...) posiadany majątek znacznie zwiększa prawdopodobieństwo, że delikwent umie obchodzić się z pieniędzmi! Więc i szose będzie utrzymywał w lepszym stanie.

2) Pan zakłada, że zakup Nowej Huty czy jakiejś autostrady oznacza „dodatkowe źródło ogromnego dochodu”. Hmmm... Odpowiedni teksański dowcip z czasów kryzysu głosi: „Jak zostać w Teksasie właścicielem sporego mająteczku?” Odpowiedź: „Zacząć interesy z bardzo wielkim majątkiem!”. Działalność gospodarcza na wolnym rynku to również możliwość plajty. W państwie wolnorynkowym rząd nie ma ani pieniędzy, ani prawa by ratować od upadku np. „Chryslera”, AIG czy Citigroup Inc.! Miliony osób bankrutowały – nawet bank „Lehman Bros”... W Polsce również – w szczególności ci, co uwłaszczyli się na państwowym. Umieli się uwłaszczać – nie umieli gospodarować.

3) Ja jestem wrogiem wielkich korporacyj – interesy powinni prowadzić WŁAŚCICIELE. Jednak skoro Panu tak zależy na własności, to właśnie dzięki wielkim spółkom akcyjnym właścicielami może być parędziesiąt milionów, a nie parędziesiąt tysięcy ludzi. Pan to powinien popierać! Ja nie, – bo w praktyce oznacza to, że firmą nie rządzi tych 300.000 „właścicieli” - tylko nieodpowiedzialni finansowo managerowie!

4) Prywatyzacja wszystkiego następowałaby z licytacji. Tak, że szanse nabycia miałby każdy – nie tylko miliarderzy (lub „wielkie korporacje”, czyli spółki anonimowych „właścicieli”). Banki by to kredytowały – i jeśli inteligentny i pracowity człowiek wynalazłby sposób na wyciśnięcie z tej firmy większego zysku, niż Wielka Korporacja – to zaoferowałby bankowi lepsze warunki – i wygrałby licytację. Niestety: kandydat na właściciela musiałby wnieść w to spory wkład własny, bo mowy nie ma o tym, by jakiś gołodupiec (choćby i najinteligentniejszy...) dostał do ręki drogą zabawkę bez odpowiedzialności!! Nie tylko, dlatego, że bank by się bał (niby firma jest zastawem, – ale przecież zły właściciel może ją zrujnować – a nieuczciwy: okraść i zwiać do Argentyny). Głównie, dlatego, że to jest słuszne, – bo tylko wtedy, gdy po zakupie (na kredyt) Pan nie dosypiałby po nocach, panicznie bojąc się, że straci Pan majątek, a rodzina wyląduje pod mostem – mógłbym sprzedać Panu Nową Hutę czy choćby Pałac Kultury i Nauki im.Józefa Stalina!!! Dlatego „inteligentny i pracowity” kapitalista in spe musi zaczynać od małego businessu, potem przejść na większy – i udowodnić, że się nadaje na właściciela dużej firmy! A co jest dowodem? Nie jakikolwiek papierek urzędowy, nie głosowanie w wyborach – a zgromadzony majątek! Jasne? I jeszcze jedna uwaga wyjaśniająca coś, czego ludzie nie rozumieją. W kapitalizmie właściciel się nieustannie boi – i dlatego jest przezorny, oszczędny itd. I właśnie, dlatego wielcy kapitaliści boją się kapitalizmu - i głosują (i dają pieniądze!) na socjalistów, którzy (za łapówkę lub bez) dadzą zamówienie publiczne, wejdą w „partnerstwo publiczno-prywatne” lub w razie katastrofy – pomogą. W USA ¾ Wall Street głosuje na Czerwonych, czyli Demokratów. Ale i w Polsce mamy dowód tej tezy: Z kim Business Centre Club zawarł porozumienie wyborcze? Z SLD! JKM

Ksiądz Boniecki znalazł obrończynię Ksiądz Adam Boniecki, typowy przedstawiciel Judeokościoła, jest redaktorem naczelnym pseudokatolickiego „Tygodnika Powszechnego” (znanego bardziej, jako „Żydownik Powszechny”) i współpracownikiem kanału Religia.TV, razem z TVN, TVN24 i innymi należącego do grupy ITI, której proweniencja jest ogólnie znana. Postępowość ks. Bonieckiego okazała się – nareszcie! – niestrawna dla jego przełożonych. Władze zgromadzenia Księży Marianów obłożyły otóż go zakazem występowania w mediach i publicznych wystąpień, czego powodem były zarówno „kontrowersyjne” wypowiedzi na temat satanisty Nergala, jak i równie „kontrowersyjne” poglądy odnośnie obecności krzyża w Sejmie. O dalszym losie duchownego zdecyduje rada prowincji Księży Marianów, choć nie jest to do końca pewne. W obronę wzięła go, bowiem sama charyzmatyczna europosłanka Joanna Senyszyn, która na swym kultowym blogu pisze m.in:

Ks. Boniecki (…) został poddany kolejnym szykanom. W lipcu 2011 r. władze Zgromadzenia Księży Marianów (…) zmusiły go do opuszczenia Krakowa i zamieszkania w warszawskiej siedzibie zakonu. Przełożeni duchownego mieli świadomość, że to dla niego ogromny cios. (…) Zapewne łudzili się, że po takim szoku niewygodny zakonnik zamilknie. Może nawet na zawsze. Przeliczyli się. Ks. Boniecki nie przestał ani samodzielnie myśleć, ani dzielić się swoimi poglądami. Mocno odbiegającymi od linii prezentowanej przez kościelną wierchuszkę. W odróżnieniu od większości zapyziałego kleru, nie potępił Nergala, Palikota ani żądania zdjęcia krzyża wiszącego w Sali sejmowej. Uznał, że klerykalizacja Polski jest niewskazana, a rozdzielenie Kościoła i państwa jak najbardziej uzasadnione. Kościół uznał, że to myślozbrodnia.(…) O kondycji Kościoła katolickiego w Polsce najlepiej świadczy fakt, że dyrektor Rydzyk może mówić wszystko, a ks. Boniecki nic. O sile naszej demokracji najlepiej świadczy fakt, iż nawet tak odrażający w swej bezdennej głupocie babsztyl, jak Joanna Senyszyn, może bez narażania się na wytarzanie w smole i pierzu pieprzyć brednie w publicznym miejscu, jakim jest Internet. Gajowy Marucha

Ksiądz Boniecki – „męczennik” Te same media, które od lat cyklicznie podejmują ataki na ojca Tadeusza Rydzyka i apelują o zamknięcie mu ust, dzisiaj rwą szaty z powodu decyzji prowincjała księży Marianów, który wydał polecenie księdzu Bonieckiemu, aby ten przerwał swoje tourne w mediach. Ci sami dziennikarze, którzy nie raz apelowali do prowincjała warszawskich redemptorystów o uciszenie dyrektora Radia Maryja dziś rozpaczają nad tym jak to Kościół tłumi dyskusję. Nic nowego. Pamiętamy, jaka radość w owych mediach towarzyszyła zakazowi wygłaszania kazań wydanemu prałatowi Jankowskiemu i jednocześnie obrona byłego jezuity Obirka, któremu przełożeni nakazali milczenie za krytykę i ataki na Jana Pawła II. Dzisiaj nawet doszło do tego, że TVN24 twierdzi, że Obirek właśnie z powodu owego zakazu wystąpił z zakonu, zapominając, że tak naprawdę powodem była żona byłego izraelskiego dyplomaty pracującego w Warszawie. Najśmieszniejsze jest powoływanie się w TVN24 na protesty licznych „niezależnych środowisk”, które wystąpiły w obronie księdza Bonieckiego. Są to: ksiądz Kazimierz Sowa, niedoszły dominikanin, Szymon Hołownia i zespół redakcyjny Tygodnika Powszedniego, jednym słowem wszyscy zatrudnieni i opłacani przez ITI. Myślę, że przełożeni księdza Bonieckiego okazali wielką cierpliwość tolerując przez lata mieszanie w głowach katolikom przez księdza, który mówiąc kolokwialnie odleciał, bagatelizując promowanie w TVP satanisty Nergala i komplementując Janusza Palikota, który walczy z krzyżem i wprowadza do parlamentu byłego księdza, który zatrudniał mordercę księdza Jerzego Popiełuszki. Wart przypomnieć również to, że sam „męczennik” Boniecki, brał aktywny udział w nagonkach na ojca Rydzyka i próbach zamknięcia mu ust. Stopień zakłamania TVN24 to kompletna kompromitacja. Akcja z obrońcami księdza Bonieckiego przypomniała mi pewne wydanie „Loży prasowej” sprzed lat i to jak prowadząca prezentowała swoich gości:

- „Małgorzata Łaszcz, Loża Prasowa, witam Państwa

- przedstawiam państwu naszych dzisiejszych gości

- redaktor Ernest Skalski z ”Rzeczypospolitej”

- redaktor Jacek Żakowski z „Polityki”

- Piotr Niemczycki z Międzynarodowego Instytutu Prasy

- redaktor Piotr Najsztub z „Przekroju”

- no i, dla równowagi, redaktor Piotr Pacewicz z „Gazety Wyborczej”

kokos26

Oburzeni? Odurzeni Marksem! Za protestami „oburzonych”, tych z 1968 roku, antyglobalistów, alterglobalistów i tych spod giełdy na Wall Street, stoi ten sam fałszywy prorok – Karol Marks. Na ulice miast znów wyszli młodzi ludzie z całego świata. Protestują przeciwko kryzysowi. Przedtem protestowali przeciw globalizacji. Buntują się, więc przeciw zjawiskom będącym wynikiem aktywności niezliczonej ilości uczestników rynku. To tak jakby protestować przeciw handlowi samemu w sobie albo inflacji. Owe zjawiska są po prostu immanentnym składnikiem gospodarki rynkowej i oburzanie się na ich istnienie jest tak samo jałowe jak oburzanie się na wschody i zachody słońca lub grawitację. Oczywiście należy zrozumieć ich szczytne intencje, jednak wchodzenie w głębsze analizy tego zjawiska wydaje się bezzasadne. Tak długo jak idee Karola Marksa będą wykładane na uniwersytetach całego świata, zawsze znajdą się grupy ludzi, którzy będą w nie wierzyć i protestować przeciw kapitalizmowi, rynkowi czy rodzinie. Czy jednak zdarzyło się w ostatnim czasie coś naprawdę złego? Czy ludziom brakuje na chleb? Czy umierają z chorób i głodu na ulicach miast? Nie. Pojawił się kryzys, a więc okresowe spowolnienie rynkowej koniunktury. Młodzi protestują, więc przeciw kryzysowi, który na jakiś czas zmniejszy ich poziom konsumpcji, ograniczy podróże czy inwestycje ich rodziców w nowy sprzęt grający lub w samochody. Bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że tych pięknych, rumianych protestujących, wyposażonych w laptopy i iPhone’y, nie dotyka niedożywienie. Jeśli by tak było, a młodzież protestowałaby przeciw spowolnieniu, – czyli kryzysowi – oznaczałoby to, że protestują zwolennicy dynamicznego rynkowego wzrostu, którzy chcieliby, aby nic nie zakłócało ich konsumpcjonizmu.Bardzo łatwo wykazać sprzeczność takiego myślenia, które świadczy, że choć protestujący powołują się na Karola Marksa, tak naprawdę odpowiada im zachodni, kapitalistyczny styl życia. Naturalnie musi budzić zdziwienie pokrętna logika, którą kierują się liderzy tego ponowoczesnego ruchu kontestacji. Za obecny kryzys obwiniają mityczny „wolny rynek”, choć wolnego rynku jest tutaj najmniej, a większość problemów jest spowodowanych interwencją w naturalne mechanizmy rynkowe. Gdzie leży przyczyna obecnych kryzysów? W zbyt rozbudowanych funkcjach socjalnych państwa, w neomarksistowskiej ideologii sprawiedliwości społecznej, według której państwo powinno zapewniać opiekę socjalną od kołyski aż po grób, a na wszelkie państwowe usługi – edukację, opiekę zdrowotną, transport, kulturę itd. – obywatele powinni zrzucać się do wspólnej puli. Dla protestujących na jaw wyszło właśnie kilka faktów. Po pierwsze: tego typu systemu organizacji społecznej nie da się opłacić, bo jest on z natury deficytowy. Po drugie: aby utrzymać złudzenie, że ów system działa, państwo musi się notorycznie zadłużać – w bankach i u swoich obywateli. Po trzecie: widmo realnego bankructwa socjalnego państwa dobrobytu staje się coraz bliższe. Przeciwko temu w rzeczywistości protestują „oburzeni”. Jakie recepty mają buntownicy, aby pomóc światu wyjść z kryzysu? Najczęściej przyznają w szczerości, że nie mają żadnych pomysłów. Odurzeni ideami „nowego, wspaniałego świata” chcieliby legalizacji marihuany, wieczornych koncertów zorganizowanych przez samorządy, niewymagającej pracy na pół etatu i „darmowego” socjalnego mieszkania. Bardziej dojrzali, ci, co mają na utrzymaniu rodziny, w sposób bardzo gwałtowny, często posuwając się do przemocy, protestują przeciwko jakimkolwiek reformom. Po prostu chcą zachowania swojego status quo – wysokich pensji, rozbudowanych świadczeń i długich wakacji. Trzeba ich zrozumieć, – kto chciałby pracować więcej, na gorszych warunkach i za mniej pieniędzy? Być może gdybym był mieszkańcem południa Europy, rozkochanym w winie, morzu i słońcu, razem z nimi rzucałbym kamieniami. Za protestującymi stoi jednak jeszcze jedna grupa – ideologów, którzy niektóre bzdury napisane przez Karola Marksa traktują śmiertelnie serio. Jednym z takich postulatów jest walka z Kościołem. Jakiś czas temu skończyłem czytać wybitną książkę katolickiego pisarza Michaela O’Briena „Ojciec Eliasz. Czas apokalipsy”. W tej powieści o końcu naszych czasów, w której nietrudno znaleźć analogie do współczesnej sytuacji społecznej i politycznej (sekularyzacja, terror „poprawności politycznej”, apostazja, także w Kościele), przerażający był opis codziennej agresji młodzieży wobec kleru czy miejsc świętych. Dziś, gdy przez telewizory całego świata dotarł przekaz profanacji rzymskiego kościoła na Lateranie, gdzie młodzi ludzie łamią krzyż, dewastują świątynię i druzgoczą figurę Matki Boskiej, dotarło do mnie, że ten fikcyjny obraz apokalipsy realizuje się na moich oczach. Karol Marks uważał, że „religia to opium dla ludu”. Państwa komunistyczne były z założenia ateistyczne, w sposób bardzo brutalny zwalczając wiarę. Jednak historia pokazała fałszywość marksistowskich idei. Bóg pozostał niezwyciężony, a państwa socjalistyczne po prostu zbankrutowały. Czymś niepojętym jest, że wciąż znajdują się ludzie zwodzeni przez tę ze wszech miar skompromitowaną ideologię… Tomasz Teluk

Przykazania bandyty z Antify Będzie uliczna konfrontacja 11.11.11?

Czy aby na pewno władze miasta wiedzą, co robią? Jak można było pozwolić na przyjazd grupy terrorystów do Warszawy? Antifa to zorganizowana grupa ulicznych destruktorów odwołująca się w swojej ideologii bardzo często do reżimu komunistycznego a w szczególności do zbrodniczego maoizmu, trockizmu i tradycji lewackiego terroru lat 70. Choć oficjalnie żaden z nich nie przyzna się, że jest „towarzyszem” broni… Na swojej stronie internetowej uczą bojówki lewackie, co mają robić podczas aktów wandalizmu. Teraz ta czerwona hołota zjeżdza się do Warszawy, aby zakłócić przebieg Patriotycznego Marszu Niepodległości, w którym będą uczestniczyć weterani Armi Krajowej, żołnierze NSZ i wielu innych kombatantów, którzy przelewali swoją krew za Ojczyznę. Władze miasta pozwoliły Antifie zarejestrować kilka blokad i lewacy otoczą z kilku stron Narodowców utrudniając im planowany przebieg Święta Niepodległości

1. Trochę wiadomości z ostatnich „akcji” ANTIFY. Informacje wzięte z:

http://www.newsweek.pl/swiat/antifa–wrogowie-systemu-w-natarciu,79429,1,1.html

http://spoleczenstwo.newsweek.pl/niemiecka-antifa-chce-rozbic-marsz-niepodleglosci,83890,1,1.html

a) Polscy lewicowcy mogą liczyć na wsparcie kolegów z Niemiec. Ci jednak cieszą się złą sławą z uwagi na swoją historię. W lutym tego roku ponad 3 tys. z nich podczas blokowania marszu ”faszystów” w Dreźnie obrzuciło policjantów kamieniami i butelkami oraz demolowało sklepy i samochody. 82 funkcjonariuszy zostało rannych. W zeszłym roku Antifa sprowokowała z kolei walki z policją w Berlinie i Hamburgu, gdzie pobiła blisko 100 funkcjonariuszy..

b) 23 maja lewacy podpalili kable w pobliżu berlińskiego węzła kolejowego Ostkreuz. Setki tysięcy pasażerów utknęło na peronach, internauci zostali odcięci od sieci, a wiele osób nie mogło skorzystać z telefonów komórkowych. Cztery dni zajęło przywrócenie w Berlinie i Brandenburgii normalnego ruchu kolejowego. Także pociągi z Warszawy musiały zostać przekierowane z dworca głównego (Hauptbahnhof) na mniejszy Gesundbrunnen….

c) Na forach internetowych ekstremiści wzywają do ataków na żołnierzy i policjantów lub przynajmniej na ich sprzęt. W kwietniu posterunek policji przy Wedekindstrasse w berlińskiej dzielnicy Friedrichshain został obrzucony koktajlami Mołotowa…

d) O flirt z lewicowymi radykałami oskarżani są postkomuniści z Die Linke, czwartej dziś siły politycznej w Bundestagu. Pod skrzydłami Die Linke działają radykalne organizacje: Platforma Komunistyczna, Socjalistyczna Lewica czy Forum Marksistowskie, którymi interesuje się Urząd Ochrony Konstytucji. Na początku tego roku odbyła się w Berlinie konferencja nazwana imieniem Róży Luksemburg, słynnej komunistycznej działaczki z przełomu XIX i XX wieku. Zaproszenie przyjęła Gesine Lötzsch, szefowa Die Linke. Udział w niej wzięła także była lewacka terrorystka Inge Viett. W trakcie dyskusji dowodziła, że niszczenie sprzętu Bundeswehry to dopuszczalny wyraz pacyfizmu.Konferencję organizowała marksistowska gazeta „Junge Welt”, która w czasach NRD była organem komunistycznej młodzieżówki FDJ. Urząd Ochrony Konstytucji zwracał uwagę, że dzisiaj dziennik publikuje bez komentarza wezwania do przemocy…

e) Niemieckie media zastanawiają się, czy coraz większy radykalizm lewaków nie jest wstępem do nowej fali terroryzmu. W latach 70 i 80 postrach w RFN budziła Frakcja Czerwonej Armii (RAF). Jej działacze napadali na banki, porywali zakładników, przeprowadzali zamachy na biznesmenów, urzędników i polityków. Dziś służby specjalne przypominają, że granica między pobiciami i podpaleniami a godzeniem się na ofiary śmiertelne jest bardzo płynna…

2. Przykazania bandyty z Antify.

Źródło: http://antifa.bzzz.net/site/index.php?option=com_content&task=view&id=31&Itemid=9

a) Przed akcją opróżnijcie kieszenie ze wszystkiego, co w przypadku aresztowania może być dla was lub innych niebezpieczne (adresy, notatki, antyfaszystowska propaganda, numery telefonów etc.)

b) Na akcję zawsze ruszaj trzeźwy/a – nie ma nic gorszego niż konfrontacja, w której się jest pod wpływem narkotyków lub alkoholu.

c) Miej ze sobą wystarczająco pieniędzy, aby zapłacić za taxi w razie czego

d) Nigdy nie próbujcie robić zbyt dużo rzeczy na raz. Należy wycofać się z terenu po pierwszym udanym uderzeniu -zbyt długie przebywanie w miejscu operowania zwiększa ryzyko zatrzymania

e) W zależności od akcji pomyślcie nad odpowiednim strojem – czasem dresy i firmowa czapeczka jest lepsza niż klasyczne czarne ubrania

f) ZAWSZE, kiedy tylko możecie maskujcie się, pozatym czapki z daszkiem i kaptury utrudniają identyfikację w przypadku operowania w terenie gdzie są policyjne kamery

g) Nie noście ze sobą żadnego sprzętu, który jest nielegalny (bejzbole, nunczako, kastety), bo to powoduje tylko niepotrzebne problemy i możliwe wyroki w przypadku zatrzymania. Odpuście sobie także noże i inne ostre rzeczy – czymś takim łatwo kogoś zabić przez przypadek.

h) Zarówno przed jak i po akcji nie dyskutujcie jej szczegółów przez telefon, Internet ani w miejscach gdzie łatwo może was usłyszeć ktoś przypadkowy. Minęły czasy, kiedy policja nie interesowała się antifą. Zanim wasza lokalna bojówka przyzna się oficjalnie do jakiegoś uderzenia, lepiej jest dobrze przedyskutować wszystkie za i przeciw. Czasami propagandowe korzyści z udanej akcji są mniejsze niż ryzyko z powodu przyznania się do jakiegokolwiek z nią związku – wasz cel i tak będzie świadomy, dlaczego to się stało, a możecie tylko zaalarmować niepotrzebnie policję.

3. ABC bandyty z Antify.

źródło:http://antifa.bzzz.net/site/index.php?option=com_content&task=view&id=27&Itemid=9

a) Zgodnie z prawem zawiadomienie o demonstracji składa się – lub wysyła listem poleconym – w właściwym Urzędzie Miasta / Dzielnicy od 30 do 3 dni przed demonstracją. W zawiadomieniu piszemy o tym, kto jest organizatorem, godziny trwania (najlepiej z zapasem), temat demonstracji, szacunkowa liczba uczestników (zawsze zaniżamy!), trasę, język, w jakim będzie prowadzona, oraz podajemy informację, że demonstracja będzie posiadała własną służbę porządkową. To wszystko – nie obchodzi nas ich zgoda – nie musimy jej mieć, albowiem zgodnie z ustawą dopełniliśmy formalności…

b) Pamiętaj, żeby zorganizować transparenty na długich, solidnych kijach (drągach) – kijki od miotły tu nie wystarczą!Solidne drzewce do transparentów czy flag przydadzą nam się także w celu odparcia ewentualnego ataku…

c) Maski na twarzy – niektórym bardzo pomagają psychicznie, albowiem dają pełną anonimowość, oraz radykalizują sam wygląd dymu, a pośrednio przez to sam dym…

d) Zostaw swój notes, adresy, telefony, notatki, osobiste zapiski i inne dokumenty – (zwłaszcza legitymacje!!!!) w domu, zabierz ze sobą wyłącznie czyste kartki, długopis i ważny dowód osobisty. Dowód owiń w folię i schowaj głęboko…

e) Jeżeli potrzebujesz szybkiego zamaskowania, a nie masz kominiarki, taką rolę może spełniać koszulka T-shirt założona w ten sposób, że otwór na głowę zostawiamy na oczach, a rękawy związujemy z tyłu…

f) Bardzo użyteczne są barykady, zza których można razić podchodzących policjantów kamieniami…

g) Do rozbijania szyku idealnie też nadają się koktajle Mołotowa. Ważne jest, aby każda dziura, każdy wyłom natychmiast był atakowany dużą ilością kamieni…

h) Jesteśmy grupą radykalnych „antyfaszystów” mających na celu fizyczne i ideologiczne wyeliminowanie skrajnej prawicy…

4. Czerwoni zdrajcy.

5. Awantura – czerwone skurwysyny.

6. Czerwono-czerwoni.

7. Eskpansja – Czerwoni mordercy.

http://marszniepodleglosci.nowyekran.pl/

Czym w III RP zajmuje się wyszkolony przez KGB pułkownik SB? Od 12 kwietnia do 27 czerwca 1990 r., czyli przez 76 dni, cztery osoby (komisja Michnika) miały dostęp do archiwów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Hipolit Starszak do maja 1990 roku był Zastępcą Prokuratora Generalnego. Prymus kursów KGB i pogromca demokratycznej opozycji jest najbliższym współpracownikiem Jerzego Urbana. Osoba ta odpowiada m.in. za uwięzienie emisariuszy paryskiej „Kultury” i współpracowników Radia Wolna Europa, rozstrzyga, co jest etyczne w mediach, został, bowiem przez Jerzego Urbana rekomendowany do sądu koleżeńskiego Izby Wydawców Prasy. Starszak jest najbliższym współpracownikiem Jerzego Urbana, dyrektorem spółki Urma, wydającej tygodnik „Nie”. Ostatnim stanowiskiem Starszaka w PRL była funkcja zastępcy prokuratora generalnego. Jak wynika z akt personalnych, odtajnionych przez Instytut Pamięci Narodowej (teczka IPN 710/466), brał on udział w najgłośniejszych sprawach politycznych prowadzonych przez SB od połowy lat 60. Hipolit Starszak to temat rzeka, warto jednak wiedzieć jeszcze to, że on stoi za powstaniem pojęcia „wiewiórek” . Na początku lat, ‘80 kiedy poznał Jerzego Urbana zajmował się także „kontaktami” z opozycjonistą Adamem Michnikiem. O tym, co Michnik dowiedział się z kwerendy w 1990 r. wiemy dzisiaj praktycznie jedynie to, co ujawniła Irena Lasota, działaczka opozycji demokratycznej od lat 60. Napisała ona, że Michnik w wyniku przeglądnięcia „teczek” stwierdził, że w „Tygodniku Mazowsze” bezpieka ulokowała sieć agenturalną.To ważna informacja, gdyż dziennikarze „Tygodnika Mazowsze” tworzyli „Gazetę Wyborczą”.

PS. Starszak, jako wydawca NIE i szef spółki URMA jest pracodawcą rzecznika prasowego Ruchu Palikota Andrzeja Rozenka. Walterowicz

Polish Commissioner did not help us... Pamietacie Panstwo spot wyborczy PO, na którym Janusz Lewandowski, komisarz UE do spraw budżetu, z czarującym usmiechem obiecywał Polsce 300 miliardów złotych, pod warunkiem wyborczego zwycięstwa Pltformy? PO wygrała wybory, a w 3 dni później Komisja Europejska przedstawiła projekt rozporzadzenia w sprawie dopłat bezpośrednich dla rolników. Projekt dla Polski fatalny. Żadnego wyrównania dopłat! Polscy rolnicy, którzy na nierówności dopłat juz stracili w porównaniu z Niemcami 30 miliardów euro, w ciągu nastepnych 7 lat straca kolejne 15 miliardów. W ramach tzw. "bardziej sprawiedliwych" dopłat, Bruksela rzuca naszym rolnikom ochłapy, z grubsza po dwadzieścia euro na hektar. Na posiedzeniu Komisji Rolnej PE zaatakowałem ten projekt, jako przejaw dyskryminacji rolników z nowych krajów UE. Komisarz rolny UE Dacian Ciolos nie zaprzeczył, ze to jest dyskryminacja i dodał, ze do pełnego wyrównania poziomu dopłat potrzebna jest polityczna wola, której brak. Po posiedzeniu Komisji rozmawiałem z jednym z głownych doradców komisarza Ciolosa i zapytałem, dlaczego Komisja nie dała projektu pełnego wyrównania dopłat. W odpowiedzi usłyszałem - polish commissioner did not help us...Polski komisarz nam nie pomógł... Janusz Lewandowski jest komisarzem z nadania koalicji PO-PSL. Zwłaszcxza ludowcom waro pogratulowac takiego zatroskanego o sprawy polskiej wsi komisarza. Obawiam się, że obiecane 300 miliardów Polska też obejrzy tak samo jak rolnicy wyrównanie dopłat.

PS. Skierowałem do Pana Premiera Tuska nastepujacy list:

Pan Donald Tusk Prezes Rady Ministrów Szanowny Panie Premierze, Ze wzruszeniem oglądałem w ostatniej kampanii wyborczej spot Platformy Obywatelskiej, z pańskim udziałem, a także z udziałem komisarza Unii Europejskiej Janusza Lewandowskiego, w którym Pan Komisarz deklarował intensywne działania zmierzające do uzyskania przez Polskę 300 miliardów złotych z przyszłej perspektywy finansowej Unii Europejskiej. Jak rozumiem, Pan Komisarz obiecywał swoje wsparcie dla wszystkich Polaków, w tym również dla polskich rolników.Tymczasem docierają do mnie niepokojące sygnały, że Pan Komisarz Lewandowski nie wspiera w Komisji działań w kluczowej dla polskiej wsi sprawie wyrównania dopłat bezpośrednich dla rolników nowych krajów członkowskich, w tym Polski. Pragnę w związku z tym zapytać:

- Czy pan Premier zwracał się do Pana Komisarza Lewandowskiego o jego wsparcie w Komisji Europejskiej dla działąń zmierzających do wyrównania poziomu dopłat bezpośrednich dla polskich rolników?

- Czy zwracał się Pan do Pana Komisarza Lewandowskiego o podjęcie działąń zmierzających do zapewnienia leżącego w interesie Polski możliwie najwyższego budżetu na Wspólną Politykę Rolna UE?

- Czy uzyskał Pan od Pana Komisarza Lewandowskiego zapewnienie działań korzystnych dla Polskich rolników i czy takie konkretne działania polskiego komisarza sa Panu znane? Będę zobowiązany za szybką odpowiedź, ważną dla moich działań na rzecz uzyskania jak najkorzystniejszych rozstrzygnięć budżetowych dla polskich rolników w budzecie Wspólnej Polityki Rolnej na lata 2014-2020. Janusz Wojciechowski

Staruch więźniem politycznym Sąd przedłużył areszt dla „Starucha” o kolejne trzy miesiące mimo, że wszyscy świadkowie zostali już przesłuchani - Głównym powodem tego, że pan Staruchowicz siedzi, jest to, że prowadził manifestację przeciwko Donaldowi Tuskowi – nie ma wątpliwości Zbigniew Romaszewski, legenda opozycji z czasów PRL. Przypomnijmy: to Piotr Staruchowicz, charyzmatyczny gniazdowy kibiców Legii Warszawa, był autorem hasła „Donald matole, twój rząd obalą kibole”. To on prowadził słynną manifestację przeciwko premierowi Tuskowi. Po tym zdarzeniu stał się wrogiem publicznym numer jeden. Postawiono mu m. in. zarzut wtargnięcia na murawę stadionu w Bydgoszczy, mimo, iż setki osób widziały, że to nieprawda. Nie tylko tego nie zrobił, lecz także powstrzymywał przed tym innych. 1 sierpnia br. około 1,5 tysiąca kibiców Legii brało udział we wzruszających obchodach rocznicy Powstania Warszawskiego. Przemówił do nich gen. Zbigniew Ścibor-Rylski, żołnierz Zgrupowania „Radosław”. Po opuszczeniu kopca Powstania „Starucha” zatrzymano na oczach tłumu. Jak się okazało, doniesienie o dokonaniu przez niego rozboju złożył były kibic Polonii Warszawa. Został on wcześniej wykluczony z ruchu kibicowskiego, bo na policji złożył zeznania obciążające kolegów. Po zatrzymaniu „Staruch” został dwukrotnie pobity. – Ma zasinione nogi, był też bity w twarz – relacjonował b. senator Zbigniew Romaszewski (PiS). „Staruchowi” nie postawiono zarzutu udziału w bójce, lecz… rozboju. To umożliwiło aresztowanie – rozbój zagrożony jest karą do 12 lat więzienia. Prokuratura uznała, że „Staruch” chciał wzbogacić się – ukraść torbę z klapkami i ręcznikiem. - Zarzut rozboju jest, co najmniej dziwny – mówił nam dr Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Fakt, że Romaszewski odwiedził „Starucha” w areszcie został wykorzystany przeciwko PiS w kampanii wyborczej. Mimo poręczeń posłów, księży, artystów i dziennikarzy „Codziennej” „Staruch” spędził 3 miesiące w areszcie. Teraz sąd zdecydował o przedłużeniu aresztu. Zdaniem adwokata „Starucha” Mikołaja Wojciechowskiego niesłusznie – prokuratura przesłuchała już wszystkich świadków. – Obawa matactwa w tej sytuacji odpada – zgadza się Jacek Bąbka, prezes Fundacji Badań nad Prawem. Sędzia Wojciech Małek, rzecznik Sądu Okręgowego w Warszawie nie odbierał wczoraj naszych telefonów. Piotr Lisiewicz

Wrona, Krzywonos i Małysz… czyli pomieszanie z poplątaniem. Kolejny głupi felieton w Wiadomościach TVP. Właściwie mógłbym zacząć zarabiać na piętnowaniu głupoty, jaką wciska Polakom telewizja publiczna. Dzień w dzień ktoś obraża inteligencję wszystkich bardziej rozgarniętych. Nie wątpię, że jeszcze lepiej robią to Fakty TVN (szczególnie, że ostatnio wyprzedziły w oglądalności Wiadomości). O co chodzi z kpt. Wroną, Krzywonos Henryką, Małyszem i Wentą, (bo pokazano tam jeszcze Bogdana Wentę). Że ponoć potrzeba nam narodowych bohaterów. Że się wtedy cieszymy. Że tak trzymać (tu red. Kraśko robi do nas oko). Tylko, co ma kpt. Wrona wspólnego ze sportowymi bohaterami, a jeszcze bardziej (czy raczej mniej) co ma wspólnego z „dzielną tramwajarką” wylansowaną przez zjednoczone telewizje jednego dnia na narodową bohaterkę? Bohaterstwo tej ostatniej, jak nam przypomniano w felietonie, polegało głównie na tym, że „przywaliła” publicznie Kaczyńskiemu (i to z wdziękiem godnym pierwszej robotnicy PRL-u). To naprawdę żałosne poplątanie z pomieszaniem i kolejny przykład traktowania ludzi jak stada bezmyślnych baranów. Gdy patrzę na kpt. Wronę to przypomina mi się natychmiast (a podejrzewam że i milionom moich rodaków) kpt. Protasiuk. Jeszcze rok temu mieliśmy najgorszych na świecie pilotów (zgodnie z wspólnym wnioskiem raportu MAK i komisji Millera), a teraz proszę – mamy najlepszych. Czyżby wystarczył rok rządów Tuska? Oczywiście w TVP nikt nie śmie nawet wspomnieć o tym, że mu się też tak to kojarzy. Nie wolno. Takie są standardy wolności słowa w mediach III RP. Porównują za to internauci. Szczególnie ciekawy jest nurt idący w ślady dzielnej tramwajarki (czy liczą na to, że zostaną awansowani na „dziennikarzy III RP”?). Ponieważ oczywiste jest, że zestawienie reakcji zjednoczonych mediów w obu przypadkach budzi politowanie, już spieszą na pomoc, tłumacząc, (chociaż nikt ich o to nie pytał), że to dwa zupełnie różne przypadki. Jedni z pewnym umiarem, inni jadąc po bandzie. Na przykład na S24 wyróżnienia doczekał się tekst zatytułowany „Smoleńsk. Jeżeli to był zamach, to PiS …ma duży problem.” Cóż to za osobliwa logika? Normalna logika kazałaby sądzić, że jeśli to był zamach to Polska ma problem, my wszyscy mamy problem! Autor tekstu przyznaje poniekąd, że on sam problemu nie ma, nawet, jeśli to był zamach. Pozazdrościć prostoty oglądu rzeczywistości. Oczywiście, bardzo się cieszę, że kpt. Wrona tak wspaniale wylądował. Cieszy mnie ta demonstracja profesjonalizmu polskiego pilota. Dzięki temu, jako pasażer mogę mieć większe poczucie komfortu, gdy wiem, że za sterami samolotu siedzi polski pilot. Wyobrażam sobie nawet, że państwo polskie mogłoby nawet próbować wykorzystać ten szczęśliwie zakończony wypadek, do poprawiania wizerunku Polski i naszych linii lotniczych. Tyle, że wizerunek ten zniszczyliśmy sobie sami, raczej trwale, gdy zarówno rząd polski jak i prezydent przystali na opinię radzieckich towarzyszy, co do stanu naszego lotnictwa. Jedno szczęśliwie lądowanie nie wystarczy, żeby zniwelować skutki tamtych działań. Przeciętny pasażer na świecie wie, że do polskich samolotów lepiej nie wsiadać, bo piloci są niedoszkoleni, niedoświadczeni, łamią wszelkie procedury i bywają pijani. A nawet pijak ma czasami farta. I może w tym jest jakiś sens, że jedyne, co możemy zrobić, to postawić sobie kpt. Wronę obok Henryki Krzywonos i Małysza. Ot taki to teraz „naród”. jan mak • salon24.pl

Superpremier w rządzie. "Będzie wykonywał funkcję superpremiera rządzącego nie tylko gospodarką"

1. W mediach coraz częściej pojawiają się spekulacje dotyczące wejścia do nowego rządu Tuska Jana Krzysztofa Bieleckiego. Miałby być wicepremierem i ministrem gospodarki. Do tej pory Jan Krzysztof Bielecki to formalnie tylko Przewodniczący Rady Gospodarczej przy Premierze, która została powołana na wiosnę roku 2010, zresztą prawie natychmiast po tym jak przestał on być prezesem włoskiego Banku Pekao S.A. Rada Gospodarcza przy Premierze to gremium doradcze dla szefa rządu z niejasnymi do końca kompetencjami, ale okazuje się, że jej przewodniczący to wręcz szara eminencja, która decyduje o najważniejszych na dla naszego państwa sprawach.

2. Ta pozycja nie wzięła się z niczego. W styczniu 1991 roku ówczesny Prezydent Lech Wałęsa dosyć niespodziewanie przeforsował go na stanowisko Prezesa Rady Ministrów. Był nim tylko rok, ale niezwykle zasłużył się inwestorom zagranicznym w procesach prywatyzacji, które wtedy były prowadzone w zasadzie bez żadnych procedur, według uznania urzędników. Później był jeszcze ministrem ds. integracji europejskiej w rządzie Premier Suchockiej, a stamtąd już na wiele lat trafił, jako przedstawiciel Polski na stanowisko dyrektorskie do Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju.

W 2003 roku został prezesem kupionego przez Włochów banku Pekao S.A i był nim aż do początków 2010 z pensją rzędu kilku milionów złotych rocznie. To za jego prezesowania, Włosi przeprowadzili tzw. projekt Chopin, który oznaczał wyprowadzenie z banku w Polsce do spółki -matki we Włoszech kilku miliardów złotych.

3. Ale były i inne „ ciekawe „ osiągnięcia z jego udziałem. Okazuje się, że od momentu, kiedy został Przewodniczącym Rady Gospodarczej zaczął informować opinię publiczną o zamierzeniach rządzących z takim wyprzedzeniem, że ministrowie konstytucyjni byli bardzo często zaskakiwani tego rodzaju zapowiedziami. Na jesieni 2010 roku Bielecki powiedział na konferencji organizowanej przez agencję Reuters, że Bank PKO BP w ciągu najbliższych kilku lat powinien zostać całkowicie sprywatyzowany. Dopiero blisko rok później, bo w lipcu tego roku ministerstwo skarbu poinformowało, że przystępuje sprzedaży przynajmniej 15% akcji PKO BP S.A. To lider na rynku bankowości i jedno z ostatnich naszych sreber rodowych, którego kapitalizacja przed ostatnimi gwałtownymi spadkami na giełdzie, wynosiła ponad 50 mld zł. To ostatni duży bank, będący w rękach skarbu państwa, który przetrwał wcześniejsze szaleństwa prywatyzacyjne w sektorze bankowym, ale jak widać po namowach Bieleckiego, rząd Tuska zdecydował rozpocząć jego prywatyzację Skarb Państwa ma w tym banku 41% akcji bezpośrednio i kolejne 10,25% poprzez Bank Gospodarstwa Krajowego, którego jest 100% właścicielem. Zdecydowano, że do sprzedaży przeznaczone zostaną akcje będące w posiadaniu BGK i 5% z zasobów skarbu państwa. Kiedy wszystko było już przygotowane, a sama transakcja miała nastąpić na przełomie III i IV kwartału tego roku, czyli tuż przed wyborami, resort skarbu ogłosił, że czasowo zawiesza ofertę publiczna sprzedaży akcji PKO BP, zdaje się ze strachu przed skutkami tej decyzji w kampanii wyborczej. Transakcja jest zawieszona do tej pory, choć ze względu na problemy budżetowe może być wznowiona w każdej chwili.

4. Jakiś czas temu portal WikiLeaks doniósł, że Bielecki na wiosnę 2010 roku w rozmowie z ambasadorem USA w Polsce, zapraszał amerykańskich inwestorów do udziału w prywatyzacji polskiej ochrony zdrowia. Była to informacja wręcz szokująca, bo od paru lat Platforma dystansuje się publicznie od tego, że zamierza prywatyzować zasoby ochrony zdrowia. Wprawdzie od 1 lipca tego roku weszła w życie ustawa pozwalająca przekształcać SPZOZ-y w spółki prawa handlowego, ale sugestia Prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego w kampanii prezydenckiej latem 2010, że Platforma chce prywatyzacji w ochronie zdrowia, zakończyła się procesem w trybie wybiorczym i przegraną, bo Platforma wszystkiemu gorąco zaprzeczała. Ujawnione przez WikiLeaks doniesienia za amerykańskiej ambasady w Warszawie pokazują czarno na białym, że już na początku 2010 roku, doradca Premiera Tuska mówi wprost do przedstawiciela innego państwa, że zaprasza inwestorów do udziału w prywatyzacji w ochronie zdrowia. Dzieje się to na prawie 1,5 roku przed uchwaleniem ustawy, która na takie działania pozwala.

5. Przeniesienie Bieleckiego do rządu i to w randze wicepremiera, spowoduje, że teraz za podejmowane decyzje, będzie on ponosił konstytucyjną odpowiedzialność, ale jego powiązania z biznesem i to w szczególności zagranicznym mogą się kłaść cieniem na jego działalności państwowej. Ponadto jego wiedza i doświadczenie w gospodarce, a także powiązania biznesowe spowodują, że w rządzie Tuska (absolwenta wydziału historii), będzie wykonywał funkcję superpremiera rządzącego nie tylko gospodarką. Zbigniew Kuźmiuk


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
op 599 nr2
599
599
598 599
599
599
Prochaska, Norcross Systemy psychoterapeutyczne s 525 558, 599 610
599
op 599 nr1
599 0005
599 0024
599 0007
599 0001
599 0004
artykul 599
599 0022
599 0008

więcej podobnych podstron