CZĘŚĆ 1
Previosly in Stargate: SG-1:
SG-1 trafia na planetę zwaną przez tubylców Aexią.
- Witamy na Aexii, w mieście Ruthar.
- Aexia to planeta?
- Aexia to nazwa planety i zarazem tego kontynentu.
Ludzie używają tam średniowiecznej broni, jednak ich budowle bardziej przypominają styl barokowy. Jack O'Neill i jego drużyna spotyka tam maga imieniem Vagerdii. Opiekuje się on miastem.
- Ja jestem pułkownik Jack O'Neill, to jest major Samantha Carter, tam są doktor Daniel Jackson i Teal'c.
- Ja jestem Vagerdii. Co was do mnie sprowadza?
Vagerdii i ludzie zawierają układ. SG-1 ma pomóc magowi obronić swoje miasto przed atakiem innych czarodziejów, a on w zamian ma udostępnić im technologię.
- Magiczne działo energetyczne. Umożliwia strzelanie na duże odległości potężnym ładunkiem magicznej energii.
- Mógłbyś się z nami podzielić informacjami o twoim odkryciu?
- Oczywiście. Jeśli tylko mi pomożecie.
SG-1 dostaje do pomocy oddział Delta Force. Dzięki znakomicie przygotowanemu planowi i świetnie wyszkolonym ludziom udaje się pokonać wroga. Niestety w walce ginie Vagerdii.
- Do raportu.
- Snajper jeden. Zdjąłem trzech.
- Snajper dwa. Zdjąłem jednego.
- Działo - jeden.
- Nelson. Czterech.
- Teal'c. Dwóch.
- O'Neill. Czterech.
- Blair. Dwóch.
And now the conclussion...
- Pentagon nalega, aby wysłać ponownie zwiad na Aexię. - Powiedział generał Hammond.
- Działo już mamy. Niech nam dadzą teraz listę zakupów. - Odpowiedział O'Neill.
- Będziecie mieli zbadać planetę dokładniej, możliwe, że znajdziecie coś ciekawego.
- Mamy zbadać całą planetę?
- Nie całą, pułkowniku.
- Kontynent?
- Nie. Tylko okolicę. Z początku chciałem wysłać was na quadach, ale doszedłem do wniosku, że może wam to utrudnić kontakt z miejscową ludnością. Nie mówię o mieszkańcach Ruthar, ale innych miast gdzie nie jesteście jeszcze znani.
- Jesteśmy znani w całej galaktyce. - Powiedział O'Neill z uśmiechem. - Jak nie na quadach to może konno?
- Tak, dobry pomysł. - Poprał pułkownika Daniel.
- Ty umiesz jeździć konno?
- Tak.
- Niestety ja nie posiadłem takiej zdolności, O'Neill.
- Ani ja.
- No to idziemy na piechotę.
- Wyruszacie za dziesięć godzin. - Powiedział Hammond.
Drużyna SG-1 stała w pomieszczeniu wrót. Mieli na sobie wielkie, ciężkie plecaki, największy miał Teal'c.
- Powrót za pięć dni. - Powiedział O'Neill rozglądając się po bazie.
- Noo. - Potwierdził Daniel.
- Rozpocząć procedurę wybierania współrzędnych nakazał generał Hammond.
Wewnętrzny pierścień zaczął się obracać. O'Neill spojrzał na zegarek. Teal'c stał nieruchomo. Daniel podrapał się po głowie. Sam sprawdziła zapięcia GDO. Pierwszy symbol zaskoczył.
Gwiezdne wrota na Aexii aktywowały się. Towarzyszył temu efektowny wir. Po kilku sekundach od aktywacji przez wrota przeszedł Jack, potem reszta drużyny.
- Witamy pana i pańską drużynę pułkowniku O'Neill. - Powiedziało dwóch wartowników.
- Cześć chłopaki. - Odpowiedział O'Neill.
Zeszli schodami w dół budowli. Miasto było piękne jak zwykle.
CZĘŚĆ 2
Weszli na rynek znajdujący się przed ratuszem. W jego centrum stała dużą fontanna zrobiona z posągu Vagerdiego. Woda wylatywała z jego magicznej laski. Na około zbiornika wodnego o średnicy dziesięciu metrów były porozstawiane inne figury. Jack podszedł do jednej.
- Chciałbym poznać tak piękną osobę, którą przedstawia ten posąg. - Powiedział z uśmiechem do Sam.
- Pułkowniku, to ja. - Odparła Samantha.
- Tutaj jesteś ty, Jack, ja, Teal'c i ci komandosi z Delta Force. - Powiedział Daniel.
Do drużyny SG-1 podbiegł bogato ubrany człowiek.
- Witajcie nasi wybawcy! - Powiedział z radością. - Nazywam się Mekhelin i jestem burmistrzem Ruthar. Nie mieliśmy okazji poznać się wcześniej.
- Wystawiliście nam pomniki? - Zapytał O'Neill.
- Nie tylko pomniki. Pozwólcie za mną.
Ruszyli w kierunku ratusza. Daniel dobrze pamiętał miejsce, w którym prawie został zabity przez jednego z wrogich magów. W głównej sali, na ścianach widniało wiele obrazów. Przedstawiały one rycerzy w lśniących zbrojach, brodatych czarodziejów i wyobrażenia pradawnych bogów. Jeden, natomiast przedstawiał drużynę SG-1. Po środku stali Jack i Sam. Jack trzymał oburącz M16, major Carter trzymała zieloną różdżkę Vagerdiego, a na lewej ręce miała Ribbon Device. Po bokach stali Teal'c ze swoim staffem i Daniel z Berettą 92F.
- Fajne. - Powiedział Jack.
Dalej przeszli do gabinetu burmistrza. Na ścianach też widniało kilka obrazów z udziałem SG-1.
- Czy mógłbym zapytać, w jakim celu zaszczyciliście wszystkich mieszkańców Ruthar swoją wizytą?
- Oczywiście. Chcemy, aby przyjaźń między naszymi światami trwała nadal. Proponujemy traktat pokojowy między naszymi światami. Wymiana technologii.
- Obawiam się, że nie możemy wam zbyt wiele oferować. Aktualnie nie mamy w mieście żadnego maga, który mógłby nauczyć was jak tworzyć magiczne przedmioty.
- Co wydobywacie w kopalni? - Zapytała Sam.
- Neekit.
- Możemy dostać próbkę?
- Oczywiście chodźcie za mną.
- Po ostatnich przeżyciach jakoś zbytnio nie mam ochoty wchodzić do środka. - Powiedział O'Neill spoglądając z daleka na wejście do kopalni.
- Nie będzie to konieczne. Pójdziemy do żurawia ładunkowego.
Sam zbadała ładunek neekitu urządzeniem pomiarowym.
- To trinium, sir. - Zakomunikowała.
- To, to, z czego mamy przesłonę?
- Tak.
- Ta planeta jest lepsza niż myślałem. - Powiedział Jack. - Chcemy, zbadać Aexię dokładniej. Czy jest jakiś inny sposób, jak podróż na piechotę albo konno?
- Możecie się zabrać karawaną do Getheby.
- Getheby?
- To port transportowy. Znajdują się tam teleporty roznoszące towar na cztery strony świata.
- Bardzo chciałabym to zbadać, sir. - Powiedziała Sam.
- Ja też. - Powiedział Daniel.
Drużyna SG-1 załadowała się na wozy. Karawana miała obstawę dwudziestu konnych i składała się z ośmiu wozów. Dwa z nich były wyładowane trinium, reszta wiozła zapasy i sprzęt niezbędny do podróży. Daniel i Sam wyjęli swoje książki i zaczęli czytać. Jack'owi pozostała możliwość rozmowy z Teal'ciem lub własne zajęcie. Wybrał własne zajęcie. Wyjął z plecaka pokrowiec, z którego wysunął GameBoy'a Advance.
CZĘŚĆ 3
O'Neill przemierzał ciemne korytarze trzymając w ręku pistolet. Wskaźnik żyć wskazywał na maksimum, podobnie było z pancerzem. Na ekran jego konsolki spadła kropla deszczu. Po chwili poczuł następną na dłoni. Zaczynało padać. Pułkownik schował GBA do plecaka.
Wyciągnął rękę i pomachał nią między oczami Sam, a książką.
- O co chodzi pułkowniku?
- Pobudka, zaczyna padać majorze.
- Ledwo kilka kropel.
Nim Carter zdążyła wrócić do książki rozpoczęła się ulewa. Zarówno członkowie SG-1 jak i powożący przykryli się pelerynami przeciwdeszczowymi. Żołnierze na koniach jechali dalej, sprawiając wrażenie jakby deszcz im nie przeszkadzał.
- Kim są ci ludzie? - Zapytał się woźnicy Jack, wskazując na jednego z jeźdzców.
- To spece od ochrony karawan. Zostali wynajęci po ostatnim napadzie.
- Napadzie?
- Cała karawana znikła bez śladu.
- Co?! Czemu nikt mi o tym nie powiedział?! Jak odpowiesz: "bo nie zapytałeś" to cię zastrzelę.
- To nie moja wina.
- Wrobiono nas po raz kolejny. Dość tego! Zmywamy się, macie odstawić nas do domu.
Reszta drużyny tylko patrzyła na zdenerwowanego Jack'a.
- Zmywamy się? - Zapytał Daniel.
O'Neill nie zdążył odpowiedzieć, bo cała karawana zatrzymała się.
- Drzewo przewróciło się na drogę. Musimy je usunąć. - Zakomunikował jeden z woźniców.
Dwudziestu jeźdźców wcisnęło coś na swoich paskach. Każdego z nich otoczyło pomarańczowe pole energetyczne. Zdjęli z pleców srebrzyste sejmitary. Wiedzieli, że coś się szykuje.
Pułkownik też wiedział. Odbezpieczył swoje P90 i to samo nakazał zrobić reszcie drużyny. Wszyscy położyli się na wozie.
Zewsząd otaczał ich las. Byli wystawieni na atak z obu stron. Jeśli znajdowali się tu jacyś wrogowie mieli nad nimi przewagę strategiczną.
Pierwsza strzała trafiła powożącego wozem, na którym siedział O'Neill w krtań. Człowiek zaczął pluć krwią. Cały czas próbował złapać oddech jednak na nic mu się to nie zdało.
Jack starał się namierzyć strzelca. Niestety nie było widać nikogo w ciemnościach.
- Carter podaj mi okulary na podczerwień. Szybko!
Sam błyskawicznie wyjęła z plecaka pułkownika kamerę na podczerwień. Po chwili wyjęła też swoje. Jack założył kamerę i podłączył ją do P90. Od razu dostrzegł w ciemnościach sylwetki przeciwników. Zdjął pierwszego. Do walki dołączyli po chwili Sam, Daniel i Teal'c. Ochrona karawany stała w miejscu oczekując na rozpoczęcie walki w zwarciu. Strzały i bełty zatrzymywały się na ich polach ochronnych. W końcu zdecydowali, że nie warto dłużej czekać. Zsiedli z koni i ruszyli w górę, w las. Żaden nie został trafiony.
W lesie po obu stronach karawany rozgorzała walka. Jeden z ochroniarzy ciął mieczem. Ostrze przeszło przez jego pole ochronne rozłupując czaszkę jednemu z bandytów. Zorientowali się oni, że nie mają większych szans w walce. Ich broń nie mogła przebić pól siłowych, byli bezbronni. Mogli tylko ginąć, albo uciekać. Wybrali drugą opcję. Jak na komendę rzucili się do ucieczki.
- Robią wrażenie. - Powiedział Jack zdejmując z oczu kamerę na podczerwień - Jestem ciekaw ile biorą.
- Pewnie sporo. - Odpowiedział Daniel.
- Potrzebujemy waszej pomocy. - Powiedział dowódca karawany. - Sami będziemy usuwać drzewo z drogi przez kilka godzin.
O'Neill spojrzał na gruby, powalony konar.
- Może nie jest to najlepszy pomysł, ale ładunek C4 wystarczy zdecydowanie.
- Użyjemy staffa do zamontowania ładunków. - Wtrąciła się Sam.
- OK. Do roboty majorze.
Sam poszła po staffa leżącego na wozie. Otworzyła go. Wcisnęła przycisk. Z końca broni wyleciał pocisk energii. Trafił w powalone drzewo. Po zetknięciu się pocisku z korą drzewa nastąpił wybuch. Major Carter wystrzeliła po raz kolejny.
Do użycia ładunku C4 trzeba było cofnąć wszystkie wozy. W końcu major Carter wcisnęła przycisk zdalnie aktywujący zapalnik ładunku. Konar drzewa rozleciał się na drobne kawałki. Wozy przejechały bez problemów i karawana mogła ruszyć dalej.
Jack zrezygnował z powrotu do miasta, bo udało im się rozbić szajkę rabusiów. Teraz siedział sobie wygodnie i grał w swojego GBA. Z przykrością jednak musiał stwierdzić, że kończą mu się baterie. Wyjął ostatnie dwa paluszki z pokrowca i umieścił je w środku. Zostały mu wprawdzie jeszcze akumulatorki, ale były rozładowane. Pułkownik zabrał je licząc, że da się podłączyć ładowarkę do jakiegoś reaktora naquada, albo innego ustrojstwa wymyślonego przez Carter. W ostateczności można było je umieścić na jakimś samotnym drzewie w czasie burzy.
Sam przestała czytać książkę. Odłożyła ją na bok i sięgnęła po kartkę, długopis oraz kalkulator. Myślała nad możliwością ustawienia działa Vagerdiego tak, aby pocisk mógł lecieć szybciej i dalej. Pani major chciała przygotować broń dalekiego zasięgu do walki z rosnącym w siłę Anubisem i innymi Goa'uldami. Zastanawiała się też, jak przebić osłony pojazdu. Można było strzelać w nie tak długo, aż by padły, albo przebić je innym sposobem. Nowe tarcze były odporne na działa jonowe Tollan, więc mogły być też odporne na działo Vagerdiego. Najgorsze, że Carter nie miała żadnych osłon do testów.
Rozmyślania przerwał jej dźwięk pioruna uderzającego kilka kilometrów od karawany.
CZĘŚĆ 4
Przez całą noc padało. Karawana zatrzymała się, gdyż konie musiały odpocząć.
Ranek przywitał SG-1 piękną pogodą. Na niebie nie było nawet jednej chmurki.
Jack podniósł się z ziemi i leniwie ziewnął. Promyki słońca wpadały do namiotu oświetlając go. O'Neill myślał, że wstał jako pierwszy, jednak, gdy rozejrzał się po namiocie zmienił zdanie - brakowało Teal'ca - natomiast Daniel i Sam smacznie spali. Postanowił ich obudzić, zastanawiał się tylko nad sposobem. W końcu wybrał metodę zapachową.
Doktora Jacksona obudził miły zapach i krzyk Jack'a.
- Daniel, majorze pobudka! Czas na śniadanie!
- Co dzisiaj jemy? - Zapytał jeszcze półprzytomny Daniel.
- Podgrzewane mięso z puszki. - Oznajmił Jack.
- Tak pachnie podgrzewane mięso z puszki?
- Po odpowiednim doprawieniu tak pachnie nawet pasztet z larwy Goa'ulda.
Jack i Teal'c wrócili do namiotu po plecaki. Musieli zabrać z niego wszystkie rzeczy nim zaczęli go składać.
- Jak sądzisz, Teal'c, czemu to zawsze my musimy nosić najcięższe plecaki?
- Prawdopodobnie, dlatego, że jesteśmy najsilniejsi, O'Neill.
- Nie pomyślałeś nigdy, że oni nas wykorzystują?
- Major Carter i Daniel Jackson?
- Tak.
- Nie wydaje mi się, O'Neill.
- A może zastrajkujemy i oni będą musieli...
- Pułkowniku O'Neill niech pan zobaczy, srebrne pająki! - Krzyknął, przerywając Jack'owi jeden z woźniców.
- Cholera nawet tutaj, te paskudztwa! - Krzyknął pułkownik i błyskawicznie chwycił za swojego FN P90.
Dowódca SG-1 i jaffa wybiegli z namiotu. Obcy błyskawicznie złapał leżącego na zewnątrz staffa.
- Tam, Jack. - Krzyknął Daniel, wskazując na oddalony od niego o 100 metrów skraj lasu.
Wychodziło z niego kilka srebrnych pająków. Pająków, nie replikatorów. Były wielkie, wysokie na metr, szerokie na dwa.
- Co to do cholery jest?
- Nie mam pojęcia, sir. - Odezwała się Samantha.
- Za to ja mam. - Powiedział dowódca ochrony karawany. - To tak zwane Neksiil - Neekitowe Pająki. Odżywiają się neekitem, wpierw rozpuszczają go swoją śliną, potem wchłaniają.
- Groźne?
- Bardzo. Jest tylko jedna sprawa.
- Jaka?
- One występują na dalekiej północy w górach, tu ich nie powinno być.
- To, czemu tu są?
- Nie wiem.
Pająki nagle przyspieszyły.
- Już nie idą na węch, zauważyły nas i wiedzą, że mamy ich posiłek. Musimy uciekać.
- Tylko złożymy namiot. - Powiedział O'Neill.
- Nie ma czasu zostawcie wasz namiot.
- Jasne.
Jack i Teal'c wrzucili plecaki na ostatni wóz i wskoczyli na niego. Siedział na nim również dowódca karawany, natomiast Sam i Daniel jechali na innym, z przodu.
- Nie atakujcie, dopóki się nie zbliżą. Nie wiem czy wasza broń da im radę.
Pająki coraz bardziej zbliżały się. Były szybsze od karawany. Gdy odległość od pierwszego pająka do ostatniego wozu spadła poniżej dziesięciu metrów pułkownik i jaffa postanowili otworzyć ogień. O'Neill ustawił swój pistolet maszynowy na ogień ciągły i wcisnął spust. Naboje odbijały się od połyskującego w słońcu pancerza pająka. Pociski ze staffa tez nie czyniły mu szkody. Jack puścił uchwyt swojej broni i chwycił po granat. Wyjął zawleczkę i rzucił nim w potwora. Wybuch tylko spowolnił monstrum.
- Cholera, czy to jest niezniszczalne?!
- Jest zniszczalne. - Odpowiedział Horgaroth, dowódca ochrony karawany.
- Jak?
- Używają specjalnego kwasu do rozpuszczania neekitu. Taki sam kwas rozpuści ich pancerz.
- Masz coś takiego?
- Nie.
O'Neill wyjął z kieszonki ładunek C4. Umieścił zdalny zapalnik na miejscu i wyjął nadajnik.
- Musimy go spowolnić inaczej wybuch nas zabije.
- Zrozumiałem O'Neill.
Jaffa precyzyjnie wymierzył i strzelił w jedno z odnóży neksiila. Dało to Jack'owi możliwość użycia ładunku. Wybuch wyniósł potwora w górę na wysokość sześciu metrów, urywając mu nogę. Pająk wylądował na ziemi, a reszta jego braci pobiegła za O'Neillem. Po chwili poszkodowany pajęczak podniósł się.
- Nie mamy z nimi szans! - Krzyknął Jack.
- Musimy porzucić ładunek i uciec do lasu, jest szansa, że nie pójdą za nami. - Powiedział Horgaroth.
- Nie! Nie mogę zostawić tak cennego ładunku.
- To nie zostawiaj, my się zmywamy.
- Horgaroth, - dowódca karawany zwrócił się do jeźdźca - ty i twoi ludzie macie obowiązek chronić karawanę!
- Powstrzymamy je chwilę, ale wy uciekajcie! - Odpowiedział szef ochrony, nakazując jednocześnie gestem, aby jego ludzie przygotowali się do walki.
Horgaroth chwycił swój sejmitar za rękojeść i zwolnił zaczep, przesuwając duży, metalowy przycisk. Tego typu zaczepy były bardzo wygodne. Można było przygotować broń do walki w zaledwie jedną czwartą sekundy.
Horgaroth przebiegł obok pająka machając sejmitarem. Nie spodziewał się zadać bestii żadnych ran, więc nie ciął. Chciał tylko zwrócić na siebie uwagę neksiila. Udało mu się. Potwór ruszył za nim. Horgaroth wyjął z kieszonki przy pasku mały flakonik pełen pomarańczowego płynu i rzucił nim w ścigającego go stwora.
Ognisty wybuch tylko go rozwścieczył.
Wozy zatrzymały się. Przewoźnicy starali się zabrać najwięcej ładunku ze sobą do lasu. Dopiero O'Neill machając przed nimi swoim P90 wbił im trochę rozumu do głowy.
Horgaroth ledwo zdążył wyrwać stopy ze strzemion i uratować się przed upadającym na niego koniem. Nie mógł dłużej odciągać pająka. Jego osobiste pole siłowe było nieskuteczne w przypadku srebrnych potworów.
Gdybym się ich spodziewał, wziąłbym odpowiednią broń, pomyślał szef ochrony. Ja i moi ludzie wykończylibyśmy to plugastwo. Ale kto mógł wiedzieć?
Biegnąc do lasu nie oglądał się za siebie. Nie mógł wiedzieć, że trzech jego podkomendnych było właśnie zabijanych przez potwory. Zresztą nawet gdyby wiedział nie mógłby im pomóc w żaden sposób.
Major Samantha Carter otworzyła oczy. Nad jej głową znajdował się pięknie zdobiony baldachim. Nie miała przy sobie broni, więcej - nie miała swojego wojskowego ubrania. Była ubrana w krótką suknię, zrobioną z czerwonego aksamitu. Sam poderwała się z łóżka. Żołnierska natura nakazała jej znaleźć jak najszybciej jakąś broń. W pokoju nie było nic, co mogło się nadawać do obrony, więc major Carter mocno zacisnęła swoje pięści. Nie miała najmniejszego pojęcia gdzie się znajdowała.
CZĘŚĆ 5
Sam nie miała innego wyboru jak dokładnie zbadać miejsce, w którym się znajdowała. Rozejrzała się dookoła. Ściany były obite ciemnobrązową boazerią. Nie było na nich żadnych obrazów. Na podłodze leżał miękki czerwony dywan, który przyjemnie grzał bose stopy. W pokoju oprócz łóżka nie było, żadnych mebli.
Pani major podeszła do dużych, drewnianych drzwi i nacisnęła metalową klamkę. Zaskoczyło ją, że drzwi były otwarte.
Korytarz był długi i wąski. Ściany były gładkie i czarne. Sam cały czas szła po czarnym dywanie, na którym widniały rysunki gwiazd i planet. Hall kończył się okrągłym, pomieszczeniem, które wypełniało światło. Łączyły się w nim cztery korytarze. Samantha miała trzy możliwości wyboru drogi. Poszła prosto przed siebie.
W korytarzu panowała ciemność, więc Sam nie od razu zauważyła znajdujący się na końcu wielkie, dwuskrzydłowe drzwi. Gdy przed nimi stanęła, zorientowała się, że nie mają one klamki. Dotknęła ich i otworzyły się niemal bezgłośnie.
Weszła do wielkiej, jasnej sali. Środkiem ciągnął się dziesięciometrowy stół. Przy jego końcu siedział człowiek ubrany na granatowo. Sam zrobiła kilka kroków w głąb sali. Pod znajdowały się posągi przedstawiające rycerzy, czarodziejów, grajków, królów i królowe.
- Witaj. - Powiedział spokojnie, siedzący za stołem człowiek.
- Kim jesteś?
- Panem tego zamku, a ty?
- Major Samantha Carter USAF.
- Długie nazwisko.
- Skąd się tu wzięłam?
- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz. Pamiętasz cokolwiek?
- Zaraz. Pamiętam, że szłam lasem...
- Pułkowniku O'Neill! - Krzyknął Horgaroth biegnąc w stronę SG-1. - Gdzie reszta karawany?
- Rozbiegli się po lesie. Chyba będziemy ich szukać przez najbliższe trzy godziny.
- Jack, spójrz. - Powiedział Daniel. - Powietrze faluje.
Faktycznie powietrze falowało w taki sposób jak to robi w gorący dzień.
- Mam dziwne odczyty energii z urządzenia pomiarowego, sir. - Powiedziała Samantha.
Wyszli na polanę. Fale energii rozchodziły się od jej środka, jednak nie było tam żadnego urządzenia, które mogłoby je emitować.
- Sir, chciałabym się temu dokładniej przyjrzeć.
- Lepiej nie, majorze. To może być niebezpieczne.
Nagle w centrum fal pojawiło się oślepiające światło.
- Ja znalazłem cię w lesie obok mojego zamku. Miałaś obrażenia głowy.
- Ale teraz, czuję się dobrze. Nie mam nawet śladu po ranach na głowie.
- Wyleczyłem cię magicznie.
Pułkownik O'Neill i doktor Jackson pojawili się w powietrzu z nikąd. Jack przeleciał kilka metrów w powietrzu i twardo wylądował na ziemi. Daniel wbił się z w stojący obok stodoły stóg siana.
- Cholera jasna! Czemu mnie zawsze boli! - Wykrzyknął dowódca drużyny SG-1.
- Co to było?
- Aaaaj. Mnie się pytasz? To ty jesteś tutaj mózgiem.
O'Neill ciągle leżąc rozejrzał się po okolicy. Po jego prawej stronie znajdowała się sterta gnoju. Optymistycznie przyznał, że twarde lądowanie wcale nie było takie twarde. Fakt, że jest czysty od razu poprawił mu humor.
- Sprawdź czy nie trafiłeś na widły, Danielu.
- Nie trafiłem.
Na wiejskie podwórko wbiegli trzymający widły chłop i mały chłopiec.
- Tato, tato. Patrz mówiłem, że spadli z nieba!
- Co robicie w moim gospodarstwie? - Chłop podszedł do Jack'a podstawiając mu widły pod nos.
- Właściwie, to spadliśmy z nieba. - Powiedział Daniel, który właśnie zdążył wygrzebać się z siana.
- Żartów się wam zachciewa łapserdaki?! Mnie nie nabierzecie. Wiem, że kury kraść przyszliście. Skocz po braci na pole, synu. Migiem! Migiem!
- Właściwie to my już pójdziemy. Było nam miło. - Powiedział dyplomatycznie Jackson.
Jack spróbował wstać, ale chłop uniemożliwił mu to jeszcze bardziej zbliżając widły do jego głowy.
- Próbowaliśmy kulturalnie, - zaczął pułkownik - ale widać się nie dało. Danielu czyń swoją powinność.
- Ale Jack...
- Zamknij się i wykorzystaj interesujący argument, w kształcie węża, znajdujący się w kaburze przy twojej prawej nodze.
- Wężem mnie straszyć będziecie?!
- Nie. Jesteśmy pokojowo nastawionymi badaczami.
Z pola przybiegło czterech synów, chłopa. Trzech starszych miało przy sobie widły i sierp.
- Jesteśmy ojcze.
- Złapałem złodziei kurczaków.
- Nieprawda. Jesteśmy pokojowo nastawionymi badaczami. - Grzecznie zaprotestował Daniel.
- Akurat! - Krzyknął jeden z synów.
- No dobra, przejrzałeś nas. Nie jesteśmy pokojowo nastawionymi badaczami. Jesteśmy czarodziejami. I jeśli zaraz nas nie puścicie...
- ...zamienimy was wszystkich w żaby. - Dokończył Jack.
- Akurat.
- No to patrzcie.
Doktor Jackson błyskawicznym (jak dla niego) ruchem wyjął z kabury Zat'a. Pierwszym strzałem obezwładnił chłopa, który upadając niemal wepchnął widły w gardło Jack'a. Drugim strzałem położył jednego z biegnących synów. Ostatnim uzbrojonym zajął się O'Neill.
- Powiedz, tatusiowi jak się obudzi, żeby następnym razem nie atakował pokojowo nastawionych badaczy. - Powiedział dowódca SG-1, do małego syna nieprzytomnego chłopa.
Teal'c nagle pojawił się w powietrzu, przeleciał kilka metrów i wylądował w głębokim śniegu. Obok niego zmaterializował się Horgaroth, któremu udało wylądować się na nogach. Jaffa bez słowa podniósł się z sięgającego mu po pas śniegu.
- Teal'c!
Jaffa obrócił się w kierunku szefa ochrony karawany.
- Wiesz, co się stało?
- Chyba zostaliśmy teleportowani, Horgaroth. Muszę spróbować skontaktować się z pułkownikiem O'Neill.
- Dobra. Kontaktuj się z O'Neillem.
Jaffa wyjął swoją krótkofalówkę.
- O'Neill, tu Teal'c. Odpowiedz.
Nikt nie odpowiedział.
- O'Neill, tu Teal'c. Odpowiedz.
Znów nic.
- Muszę się połączyć z sondą MALP i zostawić wiadomość.
- Chyba jesteśmy na północy. Słuchasz mnie, Teal'c?
Jaffa poszukał leżącego w śniegu staffa, którym odgarnął biały puch, tak, aby mógł rozstawić aparaturę. Wyjął z plecaka niezbędny sprzęt oraz palmtopa. Podłączył go do czarnej skrzynki, którą połączył długim kablem z rozkładaną anteną. Wpisał rysikiem wiadomość, dla generała Hammonda, a następnie wysłał ją. Czekał dwadzieścia minut na potwierdzenie przyjęcia wiadomości od, MALP, ale nic takiego nie dostał.
- Obawiam się, że jesteśmy bardzo daleko od Ruthar.
- To zdążyłem zauważyć. Choć znajdźmy jakąś osadę, Teal'c. Inaczej zginiemy tutaj.
CZĘŚĆ 6
Sam podeszła bliżej do mężczyzny, który ją wyleczył. Nosił na sobie cienką, granatową koszulę i tego samego koloru luźne spodnie. Miał krótkie, czarne włosy i spoglądał na nią tajemniczymi, brązowymi oczami. Wyglądał na trzydzieści osiem, może trzydzieści dziewięć lat.
- Jesteś czarodziejem?
- Tak.
- Mieszkasz tu sam?
- Tak.
- Czemu odpowiadasz tak lakonicznie?
- Bo nie ma sensu odpowiadać dłużej. Zakładam, że jesteś głodna.
Dopiero teraz Sam zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo była głodna.
- Trochę.
- Więc częstuj się. - Mężczyzna wskazał drugi koniec stołu.
Ku zdziwieniu major Carter, suto zastawiony choć wydawało się jej, że gdy wchodziła był pusty.
Po posiłku. Mężczyzna machnął ręką i wszystkie rzeczy znikły ze stołu równie niezauważalnie jak się pojawiły.
- Mogę wiedzieć jak masz na imię?
- Oczywiście. Jestem Keylsmir. Pamiętasz ostatnie miasto, w którym się znajdowałaś?
- Tak. Aexia, koło miasta Ruthar.
- Aexia to kontynent na północy, ale o Ruthar nigdy nie słyszałem.
- Możesz mnie tam teleportować? Do Aexii.
- Wybacz, ale nie znam się zbytnio na teleportacji.
- A te znikające talerze? Musisz mieć jakiś generator pola hiperprzestrzennego, albo coś podobnego.
- Widzę, że trafiłem na osobę w temacie. Jesteś magiczką?
- W pewnym sensie.
- Ale teleportować się nie umiesz?
- Tak bez niczego? Nie. Potrzebuję odpowiedniego sprzętu.
- Magicznych artefaktów?
- No. Tak.
- Mam ich trochę może uda nam się zbudować jakiś teleport. W czym się specjalizujesz? Wiesz zaklęcia ochronne, ofensywne, mythale.
- Mythale?
- Zaklęcia wielkoobszarowe na przykład rzucane na całe miasta.
- A na całe państwa czy planety?
- Jeśli ktoś ma wystarczająco dużo mocy to, czemu nie. Jednakże nie udokumentowano takich przypadków. Więc jak będzie z moim pytaniem?
- Jestem astrofizykiem.
- Chyba astrologiem.
- Nie.
- To dobrze. Nie lubię astrologów, z tymi ich zależnościami od położenia gwiazd. Czuj się w moim zamku jak u siebie w domu. Możesz chodzić gdzie chcesz, korzystać z biblioteki, laboratorium. Uważam, że możemy się wiele od siebie nauczyć.
- Też tak uważam.
- Keylsmir?
- Tak?
- Czy masz może moje ubranie i plecak?
- Plecaka nie mam. Znalazłem cię w podartym zielonym ubraniu. Mogę ci je dać. Ale tym czasem załóż coś na nogi. - Mag wyczarował parę czerwonych, szpilek.
Czarodziej pokazał Samancie jej wojskowe ubranie. Zawartość kieszeni nie zmieniła się. Major Carter spróbowała wywołać swojego dowódcę przez krótkofalówkę, niestety nic to nie dało.
- To na pewno wszystko?
- Tak.
- Pewnie reszta nie przeniosła się ze mną.
- Pewnie nie.
- Długo byłam nieprzytomna.
- Szesnaście godzin, bo uśpiłem cię czarem, abyś mogła odpocząć.
Keylsmir zaprowadził Sam do biblioteki. Pomieszczenie było krągłe, w centrum znajdowało się biurko, z lampą i krzesło. Dach był oszklony dzięki temu, do środka wpadało mnóstwo światła słonecznego. Carter zauważyła, że w pomieszczeniu musi znajdować się system klimatyzacyjny, bo inaczej byłoby tu gorąco jak w szklarni.
- Aktualnie czytam "Intahea". To starożytne dzieło opowiadające o wojnach bogów.
- Mam przyjaciela, który byłby zachwycony tą książką.
Mag przyjemnie się uśmiechnął.
- Tam w sekcji A3 są książki dotyczące teleportacji. - Wskazał na jeden z regałów.
- Dużo tego. Wspaniałe zbiory.
- Dziękuję. Spotkamy się przy kolacji o godzinie osiemnastej. - Powiedział wręczając Sam piękny, złoty, damski zegarek.
- Nie mogę tego przyjąć.
- Jeśli nie przyjmiesz spóźnisz się na kolację.
- Dobrze. - Wzięła zegarek.
Samantha wzięła się do przeglądania książek o teleportacji. Większość z nich traktowała o teleportacji za pomocą zaklęć, w taki sam sposób jak to robił Vagerdii. Oczywiście była bardziej zainteresowane budową urządzeń służących do tego celu niż zaklęciami. Jednak uznała, że nie zaszkodzi poczytać też o czarach. Zabrała się do czytania "Wstępu do teleportacji".
"Zasadniczo wyróżnia się dwa rodzaje teleportacji. Zwane potocznie daleką i bliską, a profesjonalnie żyłową i nieżyłową. Aby nauczyć się dowolnej z metod teleportacji należy poznać wpierw nauczyć się koncentracji i postrzegania pozazmysłowego. Podstawy koncentracji i postrzegania pozazmysłowego zostały opisane w książce "Podstawy postrzegania pozazmysłowego i koncentracji ćwiczenia praktyczne" Joahima Derki..."
Carter wyszukała odpowiednią książkę i wróciła z nią do stolika. Ominęła wstęp otwierając pierwszy rozdział.
"Koncentracja jest bardzo ważnym czynnikiem w działalności każdego maga. Nie jest to rzecz prosta i wymaga wielu ćwiczeń. W tym rozdziale dowiesz się, w jaki sposób koncentrować myśli na wyrazach wypowiadanych w myślach.
Ćwiczenie pierwsze. Koncentracja na wyrazie wypowiadanym ustnie.
Znajdź jakieś ciche pomieszczenie..."
Sam odłożyła książki z powrotem na półkę. Pomyślała, że Daniel lepiej poradziłby sobie z tym całym skupianiem.
Na kolacji postanowiła wypytać Keylsmira o teorii teleportacji za pomocą czarów.
- Jeśli już się nauczysz skupiać i postrzegać energię, możesz teleportować się na mniejsze odległości. To potrafi praktycznie każdy czarodziej, nawet ja. Jednak musisz sobie zdawać sprawę z tego, że kontynent Aexia jest na półkuli północnej, a my jesteśmy na południowej. Do tego celu trzeba wykorzystać bardzo trudną technikę teleportacji żyłowej.
- Nie doczytałam, na czym ona polega.
- W ziemi znajdują się żyły energetyczne. To swego rodzaju niemal niewyczerpalne źródła energii. O ile lokalizacja ich zazwyczaj nie sprawia problemu magom, to trudniej jest je okiełznać i wykorzystać do własnych celów takich jak zasilanie urządzeń, czy teleportacja. Dzięki temu, że żyły rozchodzą się po całym globie możliwe jest poruszanie się w nich. Oczywiście pod postacią energii.
- Czyli mag posiadający taką umiejętność może przemieszczać się z dowolnego miejsca na Aexii do innego, gdzie znajdują się żyły?
- Niezupełnie. Można się teleportować z miejsca przecięcia się żył do innego miejsca przecięcia żył.
- Ale na kontynencie Aexia znajduje się takie przecięcie?
- Nawet kilkaset.
- Znasz kogoś, kto może mi pomóc?
- Niestety nie.
Po posiłku Sam znów wybrała się do biblioteki i siedziała tam do późnej nocy.
CZĘŚĆ 7
Teal'c i Horgaroth weszli do przydrożnej karczmy położonej na skraju pobliskiej wioski. W środku było ciepło i przyjemnie. Mieli szczęście lądując zaledwie trzy kilometry od zamieszkałego miejsca, oboje nie byli przygotowani na zimowe warunki.
Horgaroth podszedł do lady.
- Proszę grzane piwo i... co dla ciebie Teal'c? - Zapytał ochroniarz.
- Woda. Mineralna niegazowana.
Obaj wojownicy usiedli przy stoliku stojącym w zacienionym rogu.
- Musimy dowiedzieć się gdzie jesteśmy i znaleźć sposób na powrót do Gwiezdnych Wrót.
- Chodzi ci o ten teleport, który stoi w Ruthar?
- W rzeczy samej.
- Słyszałem, że umożliwia przechodzenie na różne planety.
- To prawda.
- Zwiedziliście wiele planet?
- Tak.
- To wspaniałe. Długo trwa podróż wrotami?
- Krótko. Zazwyczaj kilka sekund, ale to zależy od odległości.
- Jak się czujesz lecąc przez ten teleport?
- Odczuwa się tylko wejście i wyjście.
- Hmmm. Ciekawe. Słyszałem wiele o waszej broni. Z twojego kija można podobno strzelać.
- Istotnie. - Powiedział Teal'c podając, Horgarothowi staffa.
- Interesująca broń. Jak się z tego strzela?
- Musi to przesunąć w dół i wcisnąć przycisk
Horgorath otworzył staffa. Na jego końcu pojawiły się błyski energii.
- Niezłe.
Ochroniarz wcisnął przycisk. Pocisk energii trafił w drewniany sufit, z którego posypały się wióry.
- Ups. Przepraszam! - Krzyknął do karczmarza.
Horgatoth i Teal'c zdążyli dowiedzieć się gdzie są. Znajdowali się w niezbyt dużej wiosce - Ehaiven na dalekiej pólnocy Aexii. O Ruthar nikt nic nie wiedział. Ehaiven była małą górską wioską. Ludzie utrzymywali się głównie z polowań i przyjezdnych, którzy mogli tutaj się przespać zjeść coś czy zakupić konie, jednak jaffa i ochroniarz mieli pecha - we wiosce nie było teraz żadnych koni, nikt nie mógł też sprzedać wierzchowca, poza tym Teal'c zadeklarował, że nigdy nie dosiądzie jakiegoś tam zwierzęcia. Kiedy zakupili cały potrzebny sprzęt i ciepłe ubrania wrócili do karczmy, aby ostatecznie rozważyć czy jest sens iść do innej wioski na piechotę, czy też zaczekać, aż będzie możliwość zakupienia ich tutaj.
- Nie rozumiem, czemu tak nie lubisz tych zwierząt? - Spytał po raz kolejny Horgaroth.
- Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób można podróżować na żywym zwierzęciu.
- Jesteś wojownikiem. W jaki sposób trafiałeś na pola walk? Przez te wasze kółko?
- Planety zazwyczaj nie są atakowane przez wrota, bo jest łatwo je obronić - wystarczy w pewnej odległości ustawić działa dużego kalibru. Wrót używa się tylko, jeśli ludność zamieszkująca planetę jest słabo rozwinięta.
- A w przeciwnym wypadku?
- Trzeba użyć statków.
- Nie rozumiem. Z tego, co mi wiadomo - choć przyznaję, że się na tym zbytnio nie znam - planety są zawieszone w przestrzeni, a nie w wodzie.
- Latających statków. Statków kosmicznych.
- Latających w kosmos? Do gwiazd?
- Tak.
- Potrafisz coś takiego zbudować?
- Nie.
- Wiesz, co Teal'c? Mam pewien pomysł, ale jego realizacja wymaga od ciebie, że wsiądziesz na konia.
Przed budynkiem stały cztery konie. Należały do przyjezdnych gburów stołujących się w karczmie. Horgaroth wybrał dwa najlepsze jego zdaniem i odwiązał od belki. Gdy zaczął mocować do siodła plecak jaffa, w drzwiach pojawili się właściciele wierzchowców.
- Co wy tu robicie gnojki?! - Wykrzyknął jeden z gburów.
- Cholera. - Zaklął cicho ochroniarz.
- Kradniecie nasze konie? Niedoczekanie wasze.
Wszyscy czterej jak na zawołanie wyciągnęli miecze z pochew. Horgaroth od razu poznał, że jest to broń tania i masowo produkowana, która jednak jak każda broń mogła zrobić krzywdę.
- Zapłacimy wam - próbował pokojowo ochroniarz - dostaniecie... ten oto wspaniały kostur miotający ognistymi kulami, który normalnie kosztuje dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć złotych keariańskich, a dla was będzie za darmo.
Teal'c spojrzał na swój kostur. Nie miał najmniejszej ochoty się z nim rozstawać.
- Weźmiemy, co będziemy od was chcieli, gdy już będziecie martwi.
Jaffa demonstracyjnie zakręcił staffem, a Horgaroth błyskawicznie wydobył miecz.
- Może jednak sobie odpuście? - Spytał ochroniarz.
- Chyba jednak nie. - Powiedział jeden z gburów rzucając się na Horgarotha. Ten bez większego trudu odsunął się unikając ciosu.
Następnych trzech zaatakowało Teal'ca. Jaffa zablokował swoją bronią klingi mieczy zmierzające w jego kierunku i odskoczył do tyłu otwierając staffa.
Hrgaroth ciął płytko swojego przeciwnika w udo. Ten upadł na ziemię, wypuszczając miecz z ręki.
Teal'c natomiast zademonstrował tylko działanie swojej broni, a że demonstracja zdała egzamin nie było już, z kim walczyć.
Trochę to niesprawiedliwe, okradać kogoś z koni i do tego ranić, zamyślił się na chwilę ochroniarz. Zresztą życie nigdy nie było sprawiedliwe.
CZĘŚĆ 8
Po godzinie marszu Teal'c w końcu zdecydował się spróbować dosiąść konia. Z początku zastanawiał się, w jaki sposób będzie mógł nakazywać zwierzęciu zmianę prędkości i kierunku jazdy, potem, gdy Horgaroth pokazał mu wodze i zastosował analogię do sterowania statkiem kosmicznym, którego nawiasem mówiąc nigdy nie widział, jaffa poczuł się pewniej.
Jechali powoli, aby nie męczyć wierzchowców. Dookoła nich rozciągały się piękne, zimowe krajobrazy. Widzieli pola, samotne, stojące przy drogach drzewa, skute lodem stawy, wielkie przydrożne kamienie, a wszystko pokryte białym, czyściutkim śniegiem.
Powoli dzień ustępował miejsca nocy. Niebo na zachodzie było jeszcze pomarańczowe, jednak wschód pokrywała czerń. Horgaroth zastanawiał się nad rozbiciem obozu i przeczekaniem nocy. Zdawał sobie sprawę, że nocowanie w terenie może być niebezpieczne, ale obawiał się, że nie będą w stanie jechać całą noc. Ku jego zdziwieniu, Teal'c nie wykazywał żadnych objawów zmęczenia.
- Wyglądasz na pełnego sił, mimo że jedziemy już kilka godzin, Teal'c.
- Jazda konna nie jest męczącą czynnością.
- Może i nie jest, ale powinniśmy przemyśleć możliwość rozbicia obozu na noc. Lepiej będzie, jeśli wyśpimy się w nocy, może po drodze trafimy na jakąś chatkę.
- Ja nie muszę spać.
- Nie musisz? To ma jakiś związek z tym znakiem na twoim czole?
- Pewien związek.
- Hmm. - Ochroniarz nie uznał za stosowne wypytywać jaffa o więcej.
Drogę oświetlały im dwa światła, biały kryształ Horgarotha i halogenowa latarka Teal'ca. Jechali cały czas mając nadzieję, że na horyzoncie pojawi się światełko oznaczające jakąś małą chatkę. Spodziewali się małej chatki, więc zaskoczył ich widok całego miasteczka.
Jechali powoli, zbliżając się do pierwszych zabudowań. Były to drewniane domy mieszkalne. Dalej, przy głównej drodze ciągnącej się przez środek miasteczka znajdowała się karczma. Gdy podjechali bliżej, Horgaroth przeczytał na głos szyld znajdujący się nad drzwiami:
- "Lodowa Iglica". Ciekawa nazwa nie sądzisz Teal'c?
- W rzeczy samej.
- Wejdźmy do środka i spytajmy o jakieś miejsce, gdzie można się wyspać.
Weszli do karczmy. W środku było ciepło i gwarno, przyjemnie pachniało jedzeniem. Horgaroth przez ostatnią godzinę jazdy miał ochotę na ciepły posiłek.
- Popytamy, ale wpierw coś zjemy.
Podeszli do lady karczmarza.
- Witam, witam miłych gości. - Powiedział karczmarz.
- Witamy również. - Odpowiedział za siebie i Teal'ca, Horgaroth.
- Co podać?
- To, co tak ładnie pachnie.
- To na pewno Ognista Zupa - sekret naszej karczmy.
- Hmm. Ognista zupa? Brzmi smakowicie.
- Podać dwie?
- Dwie, Teal'c?
- Też poproszę.
- Dwie. - Potwierdził ochroniarz.
- Będą za pół minutki.
- Będziemy siedzieli tam, w rogu. - Wskazał zacieniony róg pomieszczenia.
W oczekiwaniu na Ognistą Zupę, Horgaroth rozglądał się po karczmie. Przy jednym ze stolików siedziała zbrojna drużyna. Trzech mężczyzn i kobieta. Byli uzbrojeni w miecze, łuki i topory. Każda broń była odpowiednia do rozmiarów jej posiadacza, tak, że barczysty mężczyzna miał oparty o krzesło topór, który mógłby, z powodzeniem, służyć, do wycięcia wiekowego dębu, a szczupła kobieta posiadała niewielki, przeznaczony do rzucania toporek.
Przy małym stoliku, w przeciwległym kącie siedziała samotna kobieta. Przez krzesło, na którym siedziała przewieszone było niebieskoszare futro. Po fioletowym tatuażu na jej szyi ochroniarz domyślił się, że była ona kapłanką Iscarill - bogini lodu.
Iscarill, była od wieków czczona przez ludy zamieszkujące północ, jednak w miarę rozprzestrzeniania się religii z południa znaczenie spadła liczba wyznawców bogini lodu.
Kapłanka jadła smażoną rybę i piła wodę. Horgarothowi zaburczało w brzuchu.
Po dwóch minutach dwa talerze pełne gorącej, pomarańczowej, Ognistej Zupy wylądowały na stoliku. Ochroniarz od razu porwał chwycił łyżkę i zabrał się do jedzenia. Była to zwykła zupa pomidorowa, prawie zwykła. Miała w sobie coś, co sprawiało, że smakowała inaczej, o wiele lepiej. Mogła to być jakaś tajemnicza przyprawa, albo jakiś nieznany, rosnący tylko tutaj składnik. Jednak to nie było ważne dla Horgarotha, liczył się smak. Gdy skończył pochłaniać zupę, zorientował się, że Teal'c zjadł swoją porcję o wiele wcześniej od niego i poszedł złożyć drugie zamówienie.
Do stolika podano wielką pieczeń z dzika, długie kabanosy, talerz piure, buraczki, sałatkę i smażoną rybę.
- Teal'c, przecież my tego nie zjemy!
- My tego nie zjemy, ja to zjem. - Poprawił ochroniarza wielki jaffa.
Horgaroth tylko patrzył jak Teal'c pochłaniał w błyskawicznym tempie ogromne ilości jedzenia. Nie mógł się nadziwić, w jaki sposób jeden człowiek może tyle zjeść.
Pewnie to ma jakiś związek z tym znakiem na czole, pomyślał.
Ochroniarz nie musiał długo czekać na swojego kompana, gdyż ten błyskawicznie uporał się z posiłkiem. Zaraz potem dowiedzieli się gdzie, jest oberża, jak się okazało w pobliżu była też stajnia, w której mogli zostawić swoje konie. Horgaroth przeliczył pieniądze, które zostały mu w sakiewce i zauważył, że niestety się one kończą.
- Kończą się nam pieniądze, gdy wyruszam z karawaną biorę ich tylko trochę. Będziemy musieli poszukać jakiegoś zajęcia.
- Wydaje mi się, że najrozsądniej będzie szukać zajęcia w dzień.
- Tak. Masz rację.
W końcu doprowadzili konie do stajni i mogli udać się do wynajętych pokoi.
CZĘŚĆ 9
Obraz jest niewyraźny i zamazany. Biegnij Jack! Zza drzew wyłaniają się dwa glidery. Rozpoczynają ostrzał. O'Neill i Sam ostrzeliwują je, z P90. Sam zaczyna wybierać sekwencję. Błysk światła. Jack wisi nad wrotami. Próbuje ustawić bombę, tak, aby wyłączyła wrota. Teal'c trzyma linę. Mocno. Błysk światła. Teal'c idzie przez bazę, słyszy skrzypienie desek uginających się pod jego stopami. Skrzypienie desek...
Teal'c otworzył oczy. Jego kelnoreem zostało przerwane przez odgłosy kroków dochodzące z korytarza. Wyjął z leżącej na stoliku kabury, swojego zata. Ostrożnie podszedł do drzwi i czekał, aż ktoś spróbuje je otworzyć. Odgłosy kroków stawały się coraz głośniejsze. Ten, kto szedł, zbliżał się. Jaffa czekał w napięciu. Nagle kroki zatrzymały się. Teal'c cały czas czekał. Znów dało się słyszeć kroki, tylko tym razem się oddalały. Wojownik zaczekał chwilę, uchylił delikatnie drzwi i wyszedł na korytarz. Rozejrzał się. Korytarz był pusty, a odgłosy całkowicie ucichły.
Następnego dnia Teal'c i Horgaroth wybrali się poszukać jakichś ofert szybkiej i łatwej pracy.
Miasteczko budziło się do życia. Dwóch wojowników zmierzało ku budynkowi rady miasta. Horgarotha trochę zdziwiło, że tak mała mieścina potrzebuje rady.
- Słyszałeś dzisiaj w nocy jakieś odgłosy, Teal'c, bo mi wydawało się, że ktoś chodził po korytarzu?
- Także słyszałem kroki, kiedy jednak wyjrzałem za drzwi nikogo tam nie było.
- Dziwna sprawa, ale nieważne. Jesteśmy na miejscu.
W środku drewnianego budynku Teal'c i Horgaroth spotkali grupę wojowników, która wczoraj stołowała się w karczmie. Kobieta, która była widocznie dowódcą, rozmawiała z niskim, bogato ubranym człowiekiem. Horgaroth podszedł nieco bliżej i wytężył słuch.
- Mam nadzieję, że wam się w końcu uda. - Powiedział niski mężczyzna.
- Dwie poprzednia drużyny nie wróciły z wyprawy na tego Yeti.
- Skąd wiecie, że to tylko Yeti?
- Nie wiemy, ale przypuszczamy.
- Jeśli to jest faktycznie Yeti, to nie powinno być problemu. Bestie są silne, ale boją się ognia. Kilka zapalonych strzał, cięć mieczem i po sprawie.
- A jeśli to nie jest Yeti?
- Zabijaliśmy już wiele lodowych stworów. Lodowe salamandry tutaj raczej nie występują, zresztą są już na wyginięciu, może śnieżny wij? Pewnie nie, one nie polują na ludzi. Nie ważne, co to za paskudztwo, za tysiąc sztuk złota ubijemy nawet smoka.
- W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć wam szczęścia, bo chyba...
- ... nie, nie będzie nam potrzebne. - Zanegowała kobieta. - Jesteśmy profesjonalistami, nie liczymy na szczęście. Wyekwipujemy się jeszcze dzisiaj, a jutro z nastaniem świtu wyruszymy na polowanie. Do widzenia.
- Do widzenia.
Horgarotha zaciekawiła usłyszana przez niego rozmowa, dlatego postanowił dowiedzieć się kilku informacji więcej, na temat polowania na Yeti.
- Przepraszam - zwrócił się do człowieka, z którym przed chwilą rozmawiała drużyna poszukiwaczy przygód - szukamy jakiejś szybkiej, dobrze płatnej pracy.
- Poszukiwacze przygód?
- Pieniędzy przede wszystkim. - Zażartował ochroniarz.
- Wydaje mi się, że mam dla was robotę. W okolicach Kel-ar, - naszego miasteczka miało ostatnio miejsce kilka morderstw. Podejrzewamy Yeti, to głupie, ale niebezpieczne stwory.
- I poszukujecie kogoś, kto ubije tego Yeti?
- Dokładnie. Przed chwilą zlecenie wzięła inna drużyna poszukiwaczy przygód, ale jak to się mówi: kto pierwszy ten lepszy.
- Był ktoś jeszcze wcześniej?
- Tak dwie drużyny, obie nie wróciły.
- Zlecenie brzmi ciekawie, mam nadzieję, że zapłata jest równie interesująca.
- Oczywiście. Tysiąc sztuk złota, chyba może być?
- Jak najbardziej. Co mamy przynieść na dowód pokonania stwora, może głowę, ucho, albo język?
- Głowa będzie najlepszym dowodem.
- Wspaniale proszę czekać tylko, aż ubijemy tą bestię.
Kiedy Horgorath z Teal'ciem oddalili się od zleceniodawcy, jaffa rozpoczął rozmowę:
- Wydaje ci się, Horgaroth, że damy radę zabić to Yeti?
- Mam nadzieję, że tak. To najszybszy sposób, żeby zdobyć pieniądze na powrót do Ruthar. Wprawdzie nigdy nie trudniłem się zabijaniem potworów, ale wielokrotnie chroniłem przed nimi karawany, a także pojedyncze osoby.
- Potrzebujemy odpowiedniego planu. Zwłaszcza, że ja nigdy nie widziałem Yeti i nie wiem, jak z nim walczyć.
- Opowiem ci wszystko w karczmie. Ale wpierw chodźmy kupić sprzęt z pieniędzy, które jeszcze zostały.
CZĘŚĆ 10
O'Neill i Jackson jechali na zdobytych przez pułkownika koniach. Wygrał je w kości od stacjonujących w pobliżu żołnierzy, których w najmniejszym stopniu nie obchodziło, że oddają komuś dobro państwowe. Niestety nie udało mu się wygrać wszystkich rzutów, więc musiał się pozbyć zapasowych okularów Daniela i paczki chipsów, którą trzymał na specjalną okazję. Razem z końmi dostał kolczugę, pięć mieczy i miesięczny zapas strzał. Pozbył się całego żelastwa poza kolczuga, ponieważ uznał, że znakomicie nada się na gwiazdkowy prezent dla generała Hammonda.
Dzień był suchy, więc za kopytami koni jadących po piaszczystej drodze wznosiły się tumany kurzu. Jack mimo znużenia podróżą nie zamierzał rozpoczynać rozmowy z Danielem, nie chciał przecież zasnąć w siodle. W miarę dalszej podróży rosła ilość stojących w pobliżu domów. Mimo, że O'Neill uważnie przyglądał się chałupom, nie zauważył żadnej zbudowanej z cegły. Coś tu musiało być nie tak. Mieli przecież jechać w kierunku miasta, a gdzie miasto, to cywilizacja.
- Zróbmy postój. - Powiedział trochę obojętnym tonem pułkownik.
- Nie wiem, czy to ma sens. Jesteśmy już prawie na miejscu.
- Prawie na miejscu?
- Tak patrz. - Wskazał na drogowskaz, na którym pisało "Nilenvale, 15 minut". - To do tego miasta jedziemy.
Po upływie czasu podanego na drogowskazie dojechali na miejsce. Nilenvale otoczone było ośmiometrowymi murami obronnymi, na których pełnili wartę strażnicy. Przy otwartej bramie stało dwóch halabardników, którzy bez żadnych problemów wpuszczali wszystkich podróżnych do środka.
- W końcu miasto, cywilizacja. - Ucieszył się Jack.
- To mi nie wygląda na miasto z okresu baroku.
- Znaczy się dobrze? Aaa nieważne. Wiesz jak budowano takie miasta, więc prowadź do centralnego punktu, do MacDonalda.
- Chciałem powiedzieć, że to miasto przypomina raczej budowle wczesnego średniowiecza, budowane w stylu romańskim.
- Znaczy się jest ten MacDonald, czy nie?
- MacDonalda raczej nie ma, zresztą miastu daleko do barokowego piękna Ruthar.
- Co ty widzisz pięknego w Ruthar?
- Uhhh. Zobaczysz jak dojedziemy na miejsce.
Po chwili Daniel ponowił wykład.
- Powiedz, co czujesz?
- Głód.
- Coś jeszcze?
O'Neill nie czuł nic więcej, do czasu aż wjechali w główną uliczkę.
- Smród.
- Brawo. Teraz wiesz, czemu Ruthar jest takie piękne.
- Fee. Uciekajmy stąd. Czemu tu tak śmierdzi?
- Brak kanalizacji i higieny osobistej, przede wszystkim.
Jakaś kobieta otworzyła okno i wylała z wielkiego wiadra pomyje, omal nie oblewając Jacka.
- Straciłem, apetyt. Naprawdę zmywajmy się stąd jak najszybciej.
- Wpierw musimy się dowiedzieć, czy jest tu jakiś mag. - Daniel przypomniał główny cel misji.
- Priorytety się zmieniły.
- Patrz. "Karczma rozbity łeb", może się tu zapytamy o czarodzieja? - Archeolog zmienił temat rozmowy.
- "Rozbity łeb"? Nie zbyt ładnie brzmi ta nazwa poszukajmy, czegoś innego.
Jechali przez miasto w poszukiwaniu karczmy o ciekawszej nazwie, a przez całą drogę Daniel musiał wysłuchiwać narzekań Jacka, tak jakby to on był winny, że w ogóle istniało średniowiecze. W końcu znaleźli lokal o nazwie "U Staszka", odpowiadała ona o wiele bardziej dowódcy. Jak się okazało trafili dobrze, karczma była czysta i cicha.
- Przepraszamy, czy jest tu, w pobliżu jakiś mag? - O'Neill zapytał się karczmarza.
- We wschodniej części miasta jest wieża czarodzieja.
- Wjechaliśmy przez bramę zachodnią - zauważył Daniel.
- A co macie do jedzenia? - Pułkownik czując zapach przygotowywanych potraw odzyskał apetyt.
- O'Neill nie mamy pieniędzy. - Przypomniał cicho doktor Jackson.
- O rzesz w mordę, faktycznie. To my już pójdziemy, do widzenia.
- Mamy jeszcze suchy prowiant, Jack - powiedział Daniel, gdy już opuścili budynek.
- Będzie się nim trzeba zadowolić.
- Może batonik? - archeolog wyjął z kieszeni Snickersa.
- Dzięki, chętnie. Miejmy nadzieję, że ten czarodziej nam pomoże. Skąd wiesz, że będzie chciał z nami w ogóle gadać?
- Myślę, że z ciekawości. W końcu nie codziennie spotyka się podróżników z innej planety.
Wieża była zbudowana z białego, gładkiego kamienia. Nigdzie nie było widać spojeń, tak jakby budowla składała się z pojedynczej bryły, a nie z cegieł. Od reszty miasta odgradzał ją niewysoki metalowy płotek, za którym znajdował się zielony trawnik. Od bramy do drzwi wieży prowadziła długa na pięć metrów żwirowana dróżka.
O'Neill podszedł do bramy i zaczął szukać domofonu. Niestety nic, do czego można by mówić nie znalazł.
- Jak się mamy dostać do tej wieży? Przejść przez płot? - Zapytał z oburzeniem Daniela.
- Najwyraźniej. Ale lepiej wpierw sprawdź czy nie jest pod napięciem.
Jack wyjął swój czerwony, szwajcarski scyzoryk i przyłożył go do płotu.
- Chyba nie. - Odrzekł, ale w jego głosie nie było słychać przekonania.
- Dotknij.
- Ja? Chyba Ci odbiło.
- Ty jesteś żołnierzem, wiesz ryzyko zawodowe, te sprawy. Ja jestem tylko cywilnym naukowcem, który słysząc dźwięk strzelającego w filmie pistoletu chowa się pod stół.
- Nie ma mowy. Co potem napiszesz w raporcie Hammondowi, że mnie prąd popieścił na śmierć?
- Powiem, że zginąłeś ratując mnie przed setką rozwścieczonych jaffa.
- Wiesz, zróbmy to inteligentnie. - Jack, doznał olśnienia.
- Znaczy się jak?
- Mam w plecaku zapasowy sprzęt pomiarowy Sam.
- Czemu nie mówiłeś od razu?
- Bo zapomniałem.
- To dawaj.
- Tylko, ja nie wiem jak się go używa.
- Nie przejmuj się, ja wiem.
Jack wyjął z plecaka niechlujnie zgniecioną pelerynę przeciwdeszczową, kilka zeszytów komiksu o X-Menach, stare skarpetki, nadregulaminową amunicję do P90, aż w końcu dokopał się do czarnej walizeczki major Carter. Daniel natychmiast odebrał od niego sprzęt, w obawie, że dowódca jeszcze coś popsuje i zaczął łączyć ze sobą kabelki zapasowego urządzenia pomiarowego Sam. Jack w tym czasie załadował do plecaka, wszystkie wyrzucone z niego rzeczy.
Doktor Jackson zbliżył urządzenie do płotu.
– Nie wykrywam, żadnych oznak przepływu energii.
– To dotknij.
– Czemu ja?
– Bo ty jesteś pewien, że to nie kopnie.
– Mówię, że nie wykrywam oznak przepływu energii, a nie, że nie kopnie. Dotkniemy razem na trzy, cztery.
– OK. Gotowy?
– Taak.
– Trzy, cztery!
Daniel dotknął ogrodzenia, ale Jack błyskawicznie oddalił rękę.
- Haha! - Krzyknął dowódca. - Wrobiłem cię!
- Osz ty. Dobra idziemy przez płot.
Obaj przeszli przez ogrodzenie i zatrzymali się pod drzwiami, które były zrobione z lakierowanego drewna i nie miały klamki.
Pułkownik przyjrzał się dokładnie drzwiom. Powiódł wzrokiem od dołu do góry, gdzie spostrzegł niebieski, błyszczący i nieprzezroczysty kamień. Patrzył na niego przez chwilę, aż w końcu minerał rozbłysnął lekkim, błękitnym światłem.
- Kim jesteście? - Zapytał głos dochodzący z kamienia.
- Pokojowo nastawionymi badaczami. - Uprzedził O'Neilla, Daniel.
- Właśnie, pokojowo. - Potwierdził pułkownik gestykulując ręką, w której trzymał P90.
- Mógłbym poznać wasze imiona?
- Oczywiście. Ja jestem doktor archeologii Daniej Jackson, a to jest pułkownik Jack O'Neill.
- Skąd?
- Z planety Ziemia. - Odpowiedział Jack.
- Nie słyszałem nigdy o takiej planecie. Nie mam czasu z wami rozmawiać.
- Zaraz! Jesteśmy rozwiniętą technologiczną cywilizacją, możemy wymienić się bardzo ciekawymi informacjami. - Daniel starał się dalej o wpuszczenie do środka.
- Jesteście zaawansowani technologicznie? To wejdźcie sami do mojej wieży. Nie zamierzam wam otwierać. - Kamień przestał się świecić.
- Co robimy? - Spytał Jackson.
- Zrobimy to, co sobie zażyczył.
- Co masz na myśli?
- Wejdziemy do środka.
- Jak?
- Aaa nieważne. Patrz i ucz się.
O' Neill ruszył do leżącyh po drugiej stronie płotu plecaków. Gdy doszedł do furtki, odbezpieczył swoje P90 i przestrzelił zamek. Kopnął kilka razy w oporną furtę, aż ta się otworzyła, następnie podszedł do swojego plecaka i wyjął ładunek C4. Umieścił w plastycznym materiale zdalny zapalnik.
- Jack czy naprawdę myślisz, że to dobry pomysł?
- Tak. Zabierz konie dalej, bo się spłoszą.
Jack zamontował ładunek odpowiedniej wielkości przy drzwiach, otworzył zabezpieczającą klapkę urządzenia aktywującego i zrobił trzydzieści kroków od wieży. Odwrócił się, spojrzał na nią i powiedział:
- Puk, puk.
Zamontowane przy drzwiach C4 wybuchło, rozsadzając drewniane drzwi. Ogniste odłamki posypały się na równo przystrzyżony trawnik, zapalając go w niektórych miejscach. Pułkownik zamknął klapkę i schował urządzenie do kieszeni. Złapał zwisające mu z szyi P90 i krzyknął do Daniela:
- Przywiąż konie do płotu - wskazał na nieco uszkodzone ogrodzenie, okalające wieżę czarodzieja - i idziemy.
Daniel posłusznie wykonał zalecenie dowódcy.
Po chwili obaj wspinali się po kręconych schodach budowli.
CZĘŚĆ 11
….