Związek Sowiecki rządzony przez zbrodniarza Józefa Stalina nie przyniósł wolności Polakom Putin - spadkobierca spuścizny Stalina - zadaje w dniu dzisiejszym kłam oczywistej prawdzie, że wspólnie z hitlerowskimi Niemcami Rosja przyczyniła się do wybuchu II wojny światowej. Świeżo upieczony prezydent Kremla i przyległości próbuje zamalować bielą czarne plamy historii swoich poprzedników – czekistowskich zbrodniarzy wojennych. Oto kilka jego dzisiejszych kłamstw:
"Nie wolno zapominać, jak na oczach całego świata rodził się, umacniał i rozzuchwalał nazizm - straszna i cyniczna siła; jak barbarzyńcy kreślili plany unicestwiania całych narodów; jak decydowali o losach państw i kontynentów" – jakby nie istniał pakt Ribbentrop – Mołotow, łagry, wywózki, gułagi, masowe mordy dokonane przez ekipę Stalina i towarzyszy, którzy wymordowali więcej ludzi niż Hitler.
"Ścisłe przestrzeganie norm międzynarodowych, poszanowanie suwerenności państwowej i samodzielnego wyboru dokonanego przez każdy naród, to jedna z bezwarunkowych gwarancji, że tragedia minionej wojny nigdy więcej się nie powtórzy" – powiedział ten, który wysadzał domy z własnymi obywatelami, żeby mieć pretekst do zbrojnej agresji na Czeczenię.
"Rosja konsekwentnie prowadzi politykę umacniania bezpieczeństwa w świecie i ma wielkie moralne prawo, aby pryncypialnie i wytrwale bronić swojego stanowiska" – zwłaszcza w Gruzji, Czeczenii i innych republikach kaukaskich, które są bogate w zasoby, których Putin pożąda.
"Dlatego, że to właśnie nasz kraj przyjął na siebie najsilniejszy cios nazizmu, odpowiedział na niego heroicznym oporem, przeszedł najcięższe próby, przesądził losy tamtej wojny, niszcząc wroga i przynosząc wolność narodom całego świata" – najpierw ręka w rękę z Hitlerem mordując dzieci, kobiety i elitę naszego narodu. Co więcej - parada na Placu Czerwonym tradycyjnie odbyła się przy bezdeszczowej pogodzie, którą zapewniły Siły Powietrzne FR - przy użyciu specjalnych reagentów, rozpylonych z dziesięciu samolotów An-12 i An-26. Dzięki temu deszczowe chmury w rejonie Moskwy zniknęły – w Smoleńsku z mgłą też im poszło nie najgorzej 10tego kwietnia 2010. Gwoli, więc dania świadectwa prawdzie, przypominam ważny referat Wiktora Suworowa "Czy Hitler był uczestnikiem wielkiej wojny ojczyźnianej", który wygłosił na konferencji "O likwidację skutków zmowy Hitler – Stalin" w dniu 15 września 1998 roku w gmachu Senatu RP. Konferencja odbyła się z inicjatywy przewodniczącego Komisji Ustawodawczej Piotra Andrzejewskiego oraz przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych i Integracji Europejskiej Władysława Bartoszewskiego (obaj występowali wówczas jako senatorowie). Honorowy patronat nad konferencją objął przewodniczący NSZZ Solidarność Marian Krzaklewski.
CZY HITLER BYŁ UCZESTNIKIEM WIELKIEJ WOJNY OJCZYŹNIANEJ?
Panie Przewodniczący! Panie i Panowie Senatorowie! To wielki zaszczyt dla mnie wystąpić tutaj, w twierdzy polskiej demokracji. Dziękuję państwu za zaproszenie. Szczególnie jestem wdzięczny za to, że zaproszono mnie, abym wystąpił właśnie dziś, 15 września. Jutro wylatuję z Polski. Moim zdaniem, były człowiek radziecki ma prawo witać świt 17 września wszędzie, tylko nie w centrum Warszawy. Nie potrafiłbym tego dnia patrzeć Polakom w oczy. W roku 1939 mój kraj, w zmowie z Hitlerem, zadał niespodziewany, zdradziecki cios w plecy broczącej krwią Polsce. Mój kraj wystąpił, jako sojusznik Hitlera, jako współuczestnik i inspirator jego krwawych zbrodni. To prawda, że pierwszy na Polskę napadł Hitler. Ale stało się to możliwe tylko, dlatego, że Stalin zrobił wszystko, co można, a nawet więcej, aby odrodzić niemiecką potęgę militarną. Po pierwszej wojnie światowej Niemcy w myśl Traktatu Wersalskiego zostały rozbrojone. Traktat był grabieżczy, podły i niesprawiedliwy. Zasiewał ziarna drugiej wojny światowej. Popychał Niem-cy do rewanżu. Ale jednocześnie był na rękę Związkowi Radzieckiemu. Traktat zabraniał Niemcom posiadania i budowy czołgów, bombowców, okrętów podwodnych i wielu innych rodzajów nowoczesnego uzbrojenia. W tej sytuacji Związek Radziecki mógł się tylko cieszyć. Po zwycięskiej wojnie Francja wybiera doktrynę stricte obronną. Wznosi na rubieżach coś w rodzaju Muru Chińskiego, nie zamierza wychodzić poza swoje granice. Wielka Brytania leży na wyspach, jej główną troską jest utrzymanie kolonii. Tak, więc na kontynencie europejskim nie pozostała żadna wielka armia, poza Armią Czerwoną. W tych warunkach Stalin proponuje rządowi niemieckiemu, by w tajemnicy, naruszając Traktat Wersalski, Związek Radziecki rozpoczął szkolenie niemieckich czołgistów w Kazaniu, lotników - w Lipiecku, specjalistów od broni chemicznej - w Saratowie i Wolsku. I zaczyna ich szkolić. Główny trzon armii niemieckiej, która w latach 1939-1940 zmiażdżyła Europę, został stworzony w Związku Radzieckim. Ziarno drugiej wojny światowej zasiano w Wersalu, ale wzeszło ono w tajnych radzieckich cieplarniach. Poza przygotowaniem niemieckiej kadry dowódczej, w Związku Radzieckim stworzono doskonałe warunki do rozwoju niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Niemieccy konstruktorzy samolotów pracowali pod Moskwą. Konstruktorzy okrętów podwodnych i czołgów - w Leningradzie. Rodzi się pytanie: jaki interes miał w tym Stalin? Po co były Stalinowi potrzebne silne, agresywne Niemcy? Przeciw komu odradzał Stalin niemiecką potęgę militarną? Jasne, że nie przeciwko sobie. A więc? Odpowiedź: przeciw całej reszcie Europy. Jednak nawet i to nie wystarczało do rozpętania drugiej wojny światowej. W Niemczech nie ma ropy naftowej, nie ma rud żelaza, nie ma wielu rodzajów surowców strategicznych, bez których nie sposób walczyć, po prostu nie sposób żyć. Embargo byłoby dla Niemiec wyrokiem śmierci. Gdyby Francja, Wielka Brytania i Związek Radziecki zablokowały Niemcy, to III Rzesza długo by się nie utrzymała. Hitler i jego generałowie byli tego świadomi. Stalin powinien był oświadczyć jasno i wyraźnie: jeżeli Hitler zaatakuje któregoś z sąsiadów, to nie otrzyma radzieckiej ropy i radzieckiego zboża. Przy takim stanowisku Związku Radzieckiego druga wojna światowa po prostu nie mogłaby wybuchnąć. Ale Stalin dokonał wręcz przeciwnego posunięcia. Oznajmił Hitlerowi: wojuj, niczego się nie obawiaj, embarga nie będzie, dam ci wszystko, czego potrzeba do prowadzenia wojny. To jest istota moskiewskiego paktu Ribbentrop-Mołotow. To jest istota podziału Polski. Szatańska gra Stalina na tym się jednak nie kończy. 19 sierpnia 1939 roku przeprowadzono najbardziej błyskotliwą i zręczną kombinację w całej historii ludzkości. Stalin powiadomił Hitlera o gotowości podzielenia Polski. To prowadziło automatycznie do wojny europejskiej, a w konsekwencji także światowej. Stalin to rozumiał. Hitler nie. 1 września 1939 roku Hitler, działając zgodnie z umową, rozpoczął wojnę przeciwko Polsce, a Stalin... do wojny nie przystąpił. Innymi słowy, dwaj zbrodniarze dogadali się, że wspólnie dokonają mordu. Jeden zadał cios siekierą, a drugi nie. Dlatego cała wina za rozpętanie drugiej wojny światowej spadła na hitlerowskie Niemcy. 3 września 1939, w odpowiedzi na niemiecką agresję przeciw Polsce, Wielka Brytania i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom. Niemcy już w trzecim dniu walk toczyły wojnę na dwa fronty, to jest znalazły się w sytuacji, w której nie mogły wygrać. Za plecami Europy stała Ameryka. To sprawiało, że Niemcy były w tej wojnie skazane na porażkę. Pakt o rozbiorze Polski podpisano nie w Berlinie, ale w Moskwie. Hitler przy podpisywaniu nie był obecny - Stalin był. Jednak nikt jakoś nie uznał Stalina za agresora, nikt jemu wojny nie wypowiedział. Hitler natychmiast zwrócił się do Stalina: umówiliśmy się, że będziemy razem walczyć przeciwko Polsce, więc przystępuj do wojny! (Czyli - niech i ciebie cały świat uważa za agresora!) Na to 5 września 1939 roku rząd radziecki odpowiedział uprzejmą odmową. I dopiero 17 września, kiedy świat był już przekonany, że agresorem są Niemcy, i tylko Niemcy, Związek Radziecki zadał niespodziewany cios w plecy państwu polskiemu. Rezultat: połowa Polski dla Hitlera, połowa dla Stalina, zgodnie z układem. Dzięki temu Hitler na wieki zapisał się na kartach historii, jako sprawca wojny i agresor, a Stalin - jako przywódca neutralnego państwa, który troszczył się jedynie o umocnienie własnych granic. Wmanewrowany przez Stalina Hitler wplątał się w wojnę, którą przegrał jeszcze przed pierwszym wystrzałem. Stalin zaś poszczuł na siebie swych wrogów i odskoczył, zachowując wizerunek tego, który ma na względzie tylko pokój i powszechne bezpieczeństwo. Plan Stalina, genialny w zamyśle i wykonaniu, to szczyt politycznej, militarnej i dyplomatycznej przewrotności. Tak pięknie i prosto nikt nikogo nigdy nie wywiódł w pole. Warzyli piwo we dwójkę, a winien wszystkiemu jest tylko Hitler. Ale to jeszcze nie koniec. 19 sierpnia 1939 roku Stalin podjął decyzję, że podpisze z Niemcami "pakt o nieagresji". Tego samego dnia podjął też inną decyzję: o rozpoczęciu tajnej mobilizacji Armii Czerwonej. Była to niepohamowana, lawinowa rozbudowa potęgi militarnej. Rankiem 1 września 1939 roku na IV nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Najwyższej ZSRR uchwalono ustawę wprowadzającą powszechny obowiązek służby wojskowej. Już 2 września setki tysięcy młodych mężczyzn, wśród nich także mojego ojca, powołano do wojska. Teraz tłumaczy się nam, dlaczego tę ustawę uchwalono właśnie 1 września 1939 roku: tego dnia, bowiem rozpoczęła się druga wojna światowa. Ale dziwna rzecz: rankiem 1939 roku nikt w Polsce nie wiedział, że wybuchła druga wojna światowa. Świt, mgła, odgłosy wystrzałów. Może to ćwiczenia. Może prowokacja. A jeśli nawet wojna, to polsko-niemiecka. Skąd ktoś miał wiedzieć, że to druga wojna światowa? Nawet Hitler 1 września 1939 roku nie wiedział, że rozpoczęła się druga wojna światowa. W tym momencie planował jedynie zmiażdżenie Polski. Po dwóch dniach Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Była to dla Hitlera bardzo niemiła, szokująca niespodzianka. Nie spodziewał się czegoś takiego. I od 3 września zaczęła się dla niego "dziwna" wojna na froncie zachodnim. Ale bynajmniej jeszcze nie wojna światowa. A u nas, w Radzie Najwyższej ZSRR, bladym świtem 1 września 1939 już wiedzieli, że rozpoczęła się druga wojna światowa, i dlatego zebrali się na nadzwyczajnym posiedzeniu i natychmiast uchwalili odpowiednią ustawę. Z odległych kresów ZSRR droga do Moskwy jest długa i uciążliwa. Podróż niekiedy trwa 10-12 dni. Żeby ustawę można było przegłosować 1 września, zawiadomienie o nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Najwyższej rozesłano... 19 sierpnia. A więc 19 sierpnia 1939 roku ktoś w Moskwie już wiedział, że za parę tygodni zacznie się druga wojna światowa i potrzebna będzie nowa ustawa. Dziwny zbieg okoliczności. Stalin wyciąga do Hitlera przyjacielską dłoń: przysyłaj Ribbentropa do Moskwy, podpiszemy pakt o nieagresji. I tego samego dnia wydaje rozkaz o zwołaniu deputowanych Rady Najwyższej, żeby ci w chwili wybuchu drugiej wojny światowej już siedzieli na Kremlu i zgodnie głosowali. Jeszcze jeden zbieg okoliczności. Tego samego dnia, 19 sierpnia 1939 roku, w Związku Radzieckim rozpoczęto tajne formowanie, co najmniej stu nowych dywizji. Robiono to jeszcze przed oficjalnym uchwaleniem nowej ustawy, jeszcze zanim delegaci zebrali się w Moskwie. Dzień później rozpoczyna się masowy pobór do Armii Czerwonej. Dzięki nowej ustawie zdołano, nie ogłaszając mobilizacji i nie strasząc sąsiadów, zwiększyć liczebność Armii Czerwonej z 1 miliona (wiosną 1939 roku) do 5,5 miliona (wiosną 1941 roku). Oprócz tego ustawa pozwalała przeszkolić 18 milionów rezerwistów, aby w każdym momencie można było uzupełnić armię dowolną liczbą żołnierzy. Stalin powołał do Armii Czerwonej od razu kilka roczników, właściwie - wszystkich młodych mężczyzn. Tok jego rozumowania nie pozostawiał cienia wątpliwości: ponieważ służba w wojsku trwa dwa lata, Związek Radziecki do września 1941 roku musi przystąpić do wielkiej wojny. W przeciwnym wypadku po tej dacie miliony młodych ludzi trzeba będzie rozpuścić do domu, rozwiązać wszystkie te armie, korpusy powietrznodesantowe i zmechanizowane, dywizje pancerne, lotnicze i inne, a wówczas praktycznie nie będzie, kogo powołać do armii. Utrzymywać takiej armii w czasie pokoju nie można. Armia niczego nie produkuje, zużywa natomiast wszystko, co wytwarza kraj. Przyznaje to również Ministerstwo Obrony obecnej Rosji na łamach swego oficjalnego organu: "Na utrzymywanie armii, pozostającej w gotowości bojowej, w innych celach niż wojna nie może sobie pozwolić żadne państwo: gospodarka nie wytrzymuje przeciążenia, a w zmobilizowanej armii z powodu bezczynności zaczyna się rozkład". ("Wojenno-istoriczeskij żurnał", nr 3/1999, s. 10.) Decyzja o przystąpieniu do wielkiej wojny zapadła na Kremlu w sierpniu 1939 roku. Ustalono termin: naj-później lato 1941 roku. Podział Polski, tak jak rozumiał go Stalin, był tylko prologiem do wielkiej wojny - i potrzaskiem dla Hitlera. Hitler chciał dostać połowę Polski, a tymczasem wplątał się w wojnę z całym światem. Opowiadano nam i nadal się opowiada, że od 1 września 1939 roku wojna dla wszystkich jej uczestników miała charakter imperialistyczny. Otwórzmy zszywkę gazety "Prawda" z jesieni 1939 roku: "imperialiści gryzą się jak psy", "pornograficzne widowisko, trupie śmietnisko Europy, gdzie szakale szarpią się wzajem". W swoich książkach przytaczałem wiele takich cytatów. To właśnie wtedy ukształtował się stosunek do drugiej wojny światowej i nigdy się później nie zmienił. "Winowajcami wojny byli nie tylko imperialiści Niemiec, ale i całego świata". Wydrukowano to w dzienniku "Krasnaja zwiezda", oficjalnym organie Ministerstwa Obrony ZSRR, 24 września 1985 roku, w kulminacyjnym momencie Gorbaczowowskiej głasnosti i pierestrojki. Na trupim śmietnisku Europy szakale szarpały się nawzajem do 22 czerwca 1941 roku. Ale po tym dniu wszystko się zmieniło. Niemcy "zdradziecko, bez wypowiedzenia wojny" napadły na Związek Radziecki. Od tego momentu zaczęła się Wielka Wojna Ojczyźniana. 22 czerwca 1941 roku uważa się za datę przystąpienia Związku Radzieckiego do drugiej wojny światowej. I mówi się nam, że od tego momentu charakter wojny uległ zmianie: nadal była wojną imperialistyczną i zaborczą w odniesieniu do wszystkich krajów świata, ale sprawiedliwą i wyzwoleńczą dla Związku Radzieckiego. Oto, dlaczego nadal piszemy nazwę drugiej wojny światowej - wbrew zasadom rosyjskiej ortografii - małymi literami, a naszą Wielką Ojczyźnianą - wielkimi: szanować należy tylko nasze ofiary, tylko my prowadziliśmy wojnę sprawiedliwą. Nikt inny na szacunek nie zasługuje. Zwróćmy uwagę na kuriozalny brak logiki: ideolodzy komunistyczni mówią, że Wielka Ojczyźniana była częścią drugiej wojny światowej. Ale jednocześnie każą drugą światową pisać małą literą, a jej część składową - wielką. Uczono mnie od dzieciństwa, że mam uczestników Wielkiej Ojczyźnianej kochać, szanować, okazywać im cześć. I kiedyś - miałem osiem lat - zadałem nauczycielce pytanie: a czy Hitler był uczestnikiem Wielkiej Ojczyźnianej, czy nie? Nauczycielka chwyciła mnie za prawe ucho, wykręciła je, jak się obraca klucz w zamku, i powlokła mnie do dyrektora. Natychmiast do gabinetu zleciało się z dziesięcioro nauczycieli. Wybuchł straszliwy skandal. Skuliłem się, zwinąłem w kłębuszek, a oni wrzeszczą. I nagle dostrzegłem w obozie wroga zbawienne dla mnie sprzeczności. Wrzeszczą nie na mnie, ale kłócą się między sobą, i to coraz bardziej zażarcie. Kiedy sytuacja w gabinecie dyrektora wyraźnie dojrzała do rękoczynów, wyślizgnąłem się cichutko i nikt mnie już później tam nie zawołał. Wówczas niczego nie rozumiałem: o co się sprzeczają? Zrozumienie przyszło po wielu latach. Moje pytanie wzburzyło wszystkich nauczycieli. Ale jedni wściekli się dlatego, że ośmieliłem się przypuścić, iż Hitler był uczestnikiem Wielkiej Ojczyźnianej, inni zaś wściekli się dlatego, że ośmieliłem się przypuścić, iż nie brał udziału w Wielkiej Ojczyźnianej. I pożarli się. Nie wiem, jak się zakończyły te uczone dysputy. Później jeden z nauczycieli powiedział mi, że tego pytania nie wolno zadawać. A wtedy nasunęło mi się inne: dlaczego? Teraz już wiem. Dlatego, że każda odpowiedź prowadzi w ślepą uliczkę. Przypuśćmy, że Hitler i wszyscy hitlerowcy nie byli uczestnikami Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Wówczas okaże się, co następuje: Armia Czerwona walczy, na przykład, pod Stalingradem, ale hitlerowców pod Stalingradem nie ma, jako że nie uczestniczą w tej wojnie. Wynika z tego, że walczyliśmy, sami, bez przeciwnika. Albo może my walczyliśmy na jednej wojnie, a hitlerowcy na innej? Teraz załóżmy, że Hitler i hitlerowcy byli uczestnikami Wielkiej Ojczyźnianej. To jeszcze gorzej. Wyobraźmy sobie obwieszczenie: "Wczoraj w Berlinie popełnił samobójstwo największy złoczyńca wszystkich czasów i narodów, potwór w ludzkim ciele, uczestnik Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, Adolf Hitler. Albo: "W Norymberdze powieszono jednego z głównych uczestników Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, Joachima von Ribbentropa". Tragedią mojego życia jest to, że strasznie lubię zadawać pytania, których zadawać nie wolno. Już samo pytanie o uczestników Wielkiej Ojczyźnianej pociąga za sobą mnóstwo kolejnych pytań. Czy Stany Zjednoczone Ameryki są uczestnikami Wielkiej Ojczyźnianej, czy nie? Amerykanie bombardują Drezno - to druga wojna światowa. Następnie zrujnowane miasto zajmują radzieccy żołnierze-wyzwoliciele. I to jest Wielka Ojczyźniana. Łatwo było zdobyć Drezno - były w nim same ruiny. A więc, jak mamy oceniać: czy Amerykanie nam pomogli, czy nie pomogli? Albo z innej strony: żołnierze radzieccy ściskają żołnierzy amerykańskich w Torgau nad Łabą. Razem Niemców bili, razem za zwycięstwo wódkę pili. Tyle, że my walczyliśmy w Wielkiej Ojczyźnianej, a oni w niej nie brali udziału. Albo taki obraz: z połtawskiego węzła lotnisk startują amerykańskie bombowce strategiczne B-17 i lecą bombardować Niemcy. Ich start osłaniają radzieckie myśliwce i towarzyszą im do granic swojego zasięgu. W tym samym czasie z Anglii startuje druga fala amerykańskich bombowców. Po zrzuceniu bomb na niemieckie miasta i zakłady przemysłowe bombowce te lądują na lotniskach w Połtawie. Czekają tam radzieckie myśliwce i osłaniają lądowanie Amerykanów. Jak to zakwalifikować? Otóż, nasze myśliwce walczą w Wielkiej Ojczyźnianej, a amerykańskie bombowce przyleciały z innej wojny. A może inaczej: wczoraj były w Anglii, na drugiej wojnie światowej, dziś przyleciały na Wielką Ojczyźnianą, a jutro znów odlecą na drugą światową. Jeżeli jednak uznamy Amerykę za uczestnika Wielkiej Ojczyźnianej, to wpiszmy tutaj i Anglię. I wszystkich sojuszników Ameryki. I przeciwników. Okaże się wtedy, że wojna między Ameryką i Japonią na Pacyfiku to również Wielka Ojczyźniana. A może ci amerykańscy lotnicy, którzy walczą przeciw Niemcom i Włochom, są z Wielkiej Ojczyźnianej, ci zaś, którzy walczą przeciw Japonii - nie są? A czy uczestnikami Wielkiej Ojczyźnianej były Litwa, Łotwa i Estonia? Wszystkich, którzy w tych krajach występowali w obronie własnej ojczyzny, Armia Czerwona i NKWD bezlitośnie mordowały. Później zaś na pół wieku kraje te znalazły się pod radziecką okupacją. Gdyby Związek Radziecki nie zgnił, pozostawałyby w niewoli po wieczne czasy. Jak narody tych krajów miały rozumieć termin Wielka Ojczyźniana, skoro w rezultacie tejże utraciły swoją ojczyznę? A Bułgaria? Czy była uczestnikiem Wielkiej Ojczyźnianej? Jeżeli nie, to, dlaczego tam wleźliśmy? Przecież nie wyrządziła nam krzywdy. Dlaczego narzuciliśmy w Bułgarii i w całej okupowanej Europie swoje ohydne porządki? Czy to też była forma wyzwalania? Weźmy Ukrainę. Tam wojna przybrała potworne rozmiary. Zginęło mnóstwo ludzi, również takich, którzy w niczym nie zawinili. Ale naród ukraiński, który tak kocha śpiewać, jakoś nie ułożył żadnej pieśni o tak zwanej Wielkiej Ojczyźnianej. O jakiej ojczyźnie mieli śpiewać? O tej, która w urodzajnych latach trzydziestych sztucznie wywołała głód i unicestwiła w czasie pokoju więcej ludzi, niż ich poległo we wszystkich krajach świata podczas całej pierwszej wojny światowej? Albo o tej, która pod przewodem Żukowa i Berii zamierzała wywieźć wszystkich Ukraińców na Syberię? A Polska? Czy była uczestnikiem Wielkiej Ojczyźnianej? Z jednej strony, polskie dywizje, korpusy i armie wraz z radzieckimi dywizjami, korpusami i armiami szturmowały Berlin według jednego planu, w jednym szyku bojowym, ramię w ramię. Czyż mogło być tak, że Rosjanie szturmują Berlin w jednej wojnie, a Polacy w jednym z nimi w szyku szturmują ten sam Berlin, ale w innej wojnie? Z drugiej strony, 17 września 1939 roku Armia Czerwona zadała cios w plecy krwawiącej Polsce. Jak to rozumieć? Czy wówczas zaczęła się dla Polski Wielka Wojna Ojczyźniana, czy był to na razie wyzwolicielski marsz Armii Czerwonej? Armia Czerwona wzięła do niewoli setki tysięcy polskich żołnierzy i 15 tysięcy oficerów. Oficerów wybito do nogi, a żołnierze wylądowali w radzieckich obozach koncentracyjnych. Jak to nazwać? Wielka Ojczyźniana, czy niezbyt wielka? Nikt nie potrafi określić nie tylko uczestników Wielkiej Ojczyźnianej, ale i jej ram czasowych. 14 czerwca 1941 roku w "Prawdzie" opublikowano komunikat TASS o tym, że Związek Radziecki nie zamierza napadać na Niemcy, a kolosalne przemieszczenia wojsk radzieckich w kierunku niemieckich granic, to tylko przygotowania do ćwiczeń. Tenże 14 czerwca 1941 roku, to dzień żałoby narodowej na ziemiach Litwy, Łotwy, Estonii, Zachodniej Białorusi, Zachodniej Ukrainy, Mołdawii. Tego dnia, według starannie opracowanego i przygotowanego planu, setki tysięcy mieszkańców rejonów, w których wyładowywały się radzieckie dywizje, korpusy i armie, przemocą wtłoczono do bydlęcych wagonów i wysłano tam, skąd wielu już nigdy nie wróciło. I oto pytanie: czy ci ludzie - to ofiary Wielkiej Ojczyźnianej? Jeśli tak, to znaczy, że Wielka Ojczyźniana zaczęła się nie 22 czerwca, ale wcześniej. A jeżeli wysiedlenie ludzi, obywateli Związku Radzieckiego z rejonów nadgranicznych nie miało nic wspólnego z Wielką Ojczyźnianą, to wygląda to jeszcze gorzej. Okazuje się, że w czasie pokoju, nie spodziewając się napaści wroga, nasza ukochana ojczyzna tak po prostu, w ramach ćwiczeń, załadowała setki tysięcy swoich obywateli do bydlęcych wagonów, skazując ich na pewną śmierć na Syberii i Dalekiej Północy. To dopiero ojczyzna! Wielkiej Wojny Ojczyźnianej nigdy nie było. Ta nazwa nie ma sensu. Jedno z dwojga: albo należy uznać, że Związek Radziecki walczył w niej sam, bez przeciwników i sojuszników, albo trzeba wszystkich uczestników wojny, poczynając od Hitlera, uważać za uczestników tak zwanej Wielkiej Ojczyźnianej. I jedno, i drugie przeczy elementarnej logice. Dlaczego więc czerwona propaganda wymyśliła taką dziwną nazwę? Dlaczego mówimy o Wielkiej Ojczyźnianej, skoro bez rękoczynów nie sposób ustalić, kto był jej uczestnikiem, a kto nie? Skoro nie można określić, kiedy się zaczęła i kiedy się zakończy? Oto, dlaczego. Związek Radziecki był uczestnikiem drugiej wojny światowej już od pierwszego dnia. A nawet wcześniej: od momentu podpisania moskiewskiego paktu o podziale Polski. Ale staramy się o tym zapomnieć.
Pół Polski dla Hitlera. Krzyczymy: to agresja, to druga wojna światowa!
Pół Polski dla Stalina. O tym mówimy z rozbrajającą szczerością: to nie jest druga wojna światowa. To wyzwolicielski marsz Armii Czerwonej.
Hitler w Norwegii. To druga wojna światowa.
Stalin w Finlandii. To zapewnienie bezpieczeństwa miastu Lenina.
Hitler w Holandii, we Francji. To druga wojna światowa
Stalin w Estonii, na Łotwie i Litwie. To nie wojna. To przywrócenie władzy radzieckiej.
Wielka Wojna Ojczyźniana została wymyślona przez ideologów po to, by zachować w historii narodu nasze ofiary, nasze cierpienia, ale całkowicie usunąć ze świadomości ludzi wszystko, co tę tragedię poprzedziło. Między wrześniem 1939 roku a czerwcem 1941 w zmowie z Hitlerem Armia Czerwona-wyzwolicielka - dokonała agresji przeciw sześciu krajom europejskim i zagarnęła terytoria zamieszkiwane przez 23 miliony ludności. Armia Czerwona popełniała zbrodnie na cudzej ziemi, ale my tego nie uważamy za wojnę. To się nie liczy. Ale kiedy napadnięto na nas, od tej chwili zaczyna się odliczanie naszego udziału w wojnie.Tak zwana Wielka Ojczyźniana została wymyślona po to, żeby sztucznie wydzielić drugą, całkowicie dla nas nieoczekiwaną obronną fazę wojny, z jej wspólnej historii. Wymyślono to po to, by brud, krew i plwocinę radziecko-nazistowskich marszów przez Europę i wspólnych parad wojskowych usunąć poza kadr. Wymyślono to po to, żeby pozostawić w kadrze naszą szlachetność, nasze cierpienia, nasze ofiary, ale wyrzucić zeń hańbę i podłość zmowy z Hitlerem i wspólne zniszczenie Europy. Związek Radziecki przystąpił do drugiej wojny światowej, jako agresor i okupant, i zakończył ją jako agresor i okupant. Zapędziwszy pół Europy za druty kolczaste, komuniści bez żenady nazwali to obozem postępu. Wojnę prowadzili nie w celu uwolnienia narodów Europy od brunatnej zarazy, ale w celu zniewolenia tych narodów. Alternatywa była następująca: Europa - to jeden obóz koncentracyjny pod czerwonym sztandarem Hitlera, albo Europa - to jeden obóz koncentracyjny pod czerwonym sztandarem Stalina. Wielką Ojczyźnianą wymyślono po to, żeby raz na zawsze, po wieki wieków usprawiedliwić okupację Europy. Po to, żeby ukryć cel wojny: Związek Radziecki rwał się do panowania nad światem. Owo panowanie chciano sobie zapewnić cudzymi rękami. Hitler miał zmiażdżyć Europę, a Stalin nieoczekiwanym uderzeniem wyzwolić ją spod władzy Hitlera.
Po to szkolono niemieckich czołgistów i lotników w Związku Radzieckim.
Po to Stalin doprowadził Hitlera do władzy.
Po to Stalin dzielił Polskę.
Po to zaopatrywał niemieckie czołgi i samoloty w paliwo, kiedy te miażdżyły Francję, Belgię, Holandię, Grecję, Jugosławię. Stalin zaopatrywał Hitlera... i ostrzył topór, aby znienacka ugodzić Hitlera w plecy. Hitler zburzył plan Stalina. I wszystko runęło. Wielką Ojczyźnianą wymyślono po to, żeby ukryć tę klęskę.Niektórzy nawet nie zauważyli, że Związek Radziecki przegrał drugą wojnę światową. Nie był przystosowany do życia w pokoju. Jak złośliwy nowotwór, mógł tylko rozprzestrzeniać się na całą planetę i zniszczyć normalne życie, albo sromotnie obumrzeć. Stalin nie zdołał zagarnąć świata i to oznaczało koniec Związku Radzieckiego. Żyć w pokoju z normalnymi krajami Związek Radziecki nie potrafił. Dlatego stale szykował się do nowej ofensywy, do trzeciej wojny światowej. Rzucił na jej przygotowanie wszystkie siły - i padł pod ciężarem własnych wydatków na zbrojenia.
Ale od tamtych czasów wszystko się zmieniło.
Prawda?
Zmieniło się, owszem. Ale nie na lepsze.
Rosja nie zapamiętała lekcji historii. Lekcje nie wyszły jej na korzyść. Oto przykład. Konwencja haska z 1907 zabrania zagarniać w charakterze reparacji bogactwa kulturalne. Stalin podpisał tę konwencję w roku 1942... i obrabował Europę. Wiedział jednak, że popełnia przestępstwo, toteż skarby, zrabowane przez jego marszałków uznano za bezpowrotnie utracone w czasie działań wojennych. Ostatnio Duma Państwowa i Trybunał Konstytucyjny Rosji oznajmiły, że zagrabione bogactwa, poczynając od złota Troi, są własnością Rosji. Ogłoszono, że państwa-agresorzy, które rozpętały drugą wojnę światową (pisaną, jak przyjęto u komunistów, małą literą), nie mogą rościć sobie praw do zwrotu dóbr kultury. Wśród krajów-agresorów, które rozpętały drugą wojnę światową, wymieniono między innymi Bułgarię i Finlandię. A niewinną ofiarą agresji był i pozostaje miłujący pokój, niewinny, neutralny Związek Radziecki. Nie chcę wyciągać żadnych wniosków. Nie chcę narzucać swoich poglądów. Zadaję tylko pytanie:
JAK MOŻNA WZMOCNIĆ KULTURALNY POTENCJAŁ ROSJI ZA POMOCĄ ZŁOTA TROI, UKRADZIONEGO W CZASIE WOJNY, KTÓRĄ SAMI ROZPĘTALIŚMY?
Wiktor Suworow - pisarz, w młodości oficer armii sowieckiej i sowieckiego wywiadu wojskowego GRU.
Popularyzator teorii o wiodącej roli Związku Radzieckiego w rozpoczęciu II wojny światowej oraz prewencyjnego charakteru niemieckiego ataku na ZSRR 22 czerwca 1941 roku. Służył w wojskach pancernych. Jako dowódca czołgu brał udział w inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 roku. W roku 1970 został skierowany na szkolenie w Wojskowej Akademii Dyplomatycznej w Moskwie, "kuźni" kadr sowieckiego wywiadu wojskowego GRU. W latach 1974-1978 był pracownikiem GRU w rezydenturze w Genewie. W 1978 uciekł do Wielkiej Brytanii. Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego ZSRR skazało Suworowa zaocznie na karę śmierci. Mimo upadku komunizmu i rozpadu Związku Sowieckiego wyroku nie uchylono. W 2009 roku Suworow wystąpił w filmie dokumentalnym w reżyserii Grzegorza Brauna, Marsz wyzwolicieli. Ciri
Wielka korupcja we Wrocławiu. Zamieszani sędziowie i urzędnicy. CBA prowadzi przeszukania Krakowska Prokuratura Apelacyjna prowadzi śledztwo w sprawie korupcji w organach wymiaru sprawiedliwości i urzędach administracyjnych Wrocławia. Zarzuty przedstawiono jednej osobie – poinformował rzecznik Prokuratury Apelacyjnej prok. Piotr Kosmaty. Śledztwo dotyczy lat 2008 i 2009, a główny materiał dowodowy tego postępowania związany jest z działaniami operacyjnymi prowadzonymi przez CBA ujawnionymi przy okazji afery hazardowej. Od poniedziałku we Wrocławiu przebywa grupa krakowskich prokuratorów, którzy wykonują tam czynności procesowe razem z funkcjonariuszami CBA. Zatrzymano jedną osobę, której przedstawiono dwa zarzuty korupcyjne, dotyczące przyjęcia 100 tys. zł. Według prokuratury, osoba ta, powołując się na wpływy w organach wymiaru sprawiedliwości, podejmowała się korzystnego załatwienia spraw. We wtorek odbywają się czynności procesowe z udziałem tej osoby. Równolegle odbywają się przesłuchania z udziałem innych osób, a także inne czynności procesowe, których nie możemy ujawnić - powiedział Kosmaty. Jak podkreślił, czynności zostały tak zaplanowane, aby w ciągu 48 godz. udało się przesłuchać kolejnych świadków oraz zrealizować inne plany. Prokuratura nie podaje bliższych informacji na temat podejrzanej osoby. Zapowiada przekazanie dalszych informacji po zakończeniu przesłuchania. Jak wskazuje RMF FM, na trop tej afery śledczy wpadli po odsłuchaniu rozmów adwokatów związanych ze sprawą biznesmena Ryszarda Sobiesiaka.
Saż, PAP, Rmf.fm
Afera we wrocławskim wymiarze sprawiedliwości. Czy Sobiesiak załatwiał korzystne dla siebie wyroki w Sądzie Najwyższym? Nie milkną echa wtorkowej akcji CBA i zatrzymania wrocławskiego prawnika Mirosława M. Miał on przyznać się, że za łapówki załatwiał korzystne wyroki w sprawach gospodarczych we wrocławskim sądzie. Jak ustalili reporterzy "SE", zatrzymany prawnik miał być pośrednikiem w załatwieniu korzystnego wyroku Ryszardowi Sobiesiakowi - głównemu bohaterowi afery hazardowej - miał on sobie zagwarantować w Izbie Cywilnej Sądu Najwyższego korzystny dla siebie wyrok, a Mirosław M. miał mu to umożliwić. Według gazety, śledczy mają m.in. sprawdzać, czy korupcja nie dotyczy np. sędziów Sądu Najwyższego. Potwierdza to pośrednio w dzisiejszym "Super Expressie" były szef CBA Mariusz Kamiński, który zaznacza, że zatrzymany Mirosław M., nie jest najważniejszą osobą w tej sprawie. Muszę jednak czekać na dalsze działania prokuratury i CBA. A na tym etapie mogę powiedzieć, że postępowanie dotyczy sędziów, prokuratorów i adwokatów.
- Także sędziów z Sądu Najwyższego? - Mogę jedynie mówić o bardzo wpływowych sędziach. Agenci CBA zebrali mocny materiał dowodowy, głównie dzięki kontrolowanemu wręczeniu korzyści majątkowej, co odbyło się za zgodą prokuratora generalnego - podkreśla Kamiński. Kamiński zaznacza też, że choć jego zdaniem większość sędziów i prokuratorów w Polsce to uczciwi ludzie, którzy rzetelnie wykonują swoją pracę, to i w tym środowisku zdarzają się "czarne owce". Bardzo trudno jest udowodnić korupcję w tym środowisku. Dlatego ogromnym sukcesem byłoby postawienie ludzi sprzeniewierzających się swojemu zawodowi na ławie oskarżonych. Wierzę, że ten sukces jest możliwy. Byłaby to absolutnie przełomowa sprawa w ściganiu korupcji w środowisku prokuratorów i sędziów. Kamiński przyznaje, że to właśnie przy okazji śledztwa w sprawie korupcji w wymiarze sprawiedliwości wypłynęła afera hazardowa i wskazuje tu na osobę Ryszarda Sobiesiaka. Był on przyjacielem wszystkich - polityków, ludzi z wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania - prokuratorów czy policjantów. Nie przypadkiem jego nazwisko pojawia się również w tej sprawie - wyjaśnia Kamiński. Z kolei dzisiejsza "Rzeczpospolita" ujawnia szczegóły innego wątku afery korupcyjnej we wrocławskim wymiarze sprawiedliwości. Celem akcji CBA o kryptonimie "Astrea" była szefowa Prokuratury Rejonowej we Wrocławiu Anna Monika Molik. Z uzyskanych z podsłuchu rozmów miałoby wynikać, że dwoje adwokatów (w tym Ryszard Bedryj to pełnomocnik Sobiesiaka podczas jego przesłuchania przed sejmową komisją śledczą) próbowało "załatwić" za jej pośrednictwem sprawę swojego innego klienta, byłego senatora Unii Demokratycznej, Jana Wysoczańskiego, który miał na koncie dwa wyroki, w tym za handel kradzionymi samochodami. Chodziło o wydanie decyzji zakazującej sprzedaży działki, do której praw rościł pretensje Wysoczański. W zamian za korzystną dla siebie decyzję Wysoczański miałby wręczyć łapówki w wysokości 100 tys. zł. Ale jak domniemuje gazeta, rozpoczęcie wtorkowej akcji we Wrocławiu może oznaczać, że nie doszukano się nadużyć. MiKo/Super Express, Rzeczpospolita
Pracownik IPN odpowiada dyr. Zawistowskiemu: Błędy poprzedników? Ostatnim szefem BEP był prezes Kamiński W odpowiedzi na wywiad, jaki portal wPolityce.pl przeprowadził z szefem Biura Edukacji Narodowej IPN, publikujemy list dr. hab. Bogusława Kopki, historyka Instytutu Pamięci Narodowej, który przysłał nam swoją polemikę z dyrektorem Andrzejem Zawistowskim: W nawiązaniu do wywiadu chciałbym powiedzieć, co następuje:
- Nieprawdą jest, jak twierdzi szef BEP dr A. Zawistowski, że w redakcji „Biuletynu IPN” nie było zawodowego historyka. Był np. dr Jacek Żurek, absolwent Instytutu Historii Uniwersytetu Warszawskiego, i do tego specjalista dziejów współczesnych! Redakcję biuletynu wspierało merytorycznie Kolegium, kilkuosobowy zespół wybitnych historyków (ich nazwiska w każdym wydaniu podawano). Zebrania kolegium odbywały się regularnie, raz na miesiąc (biuletyn był miesięcznikiem).
- O czterech tytułach IPN, o których mówi dyr. Zawistowski, można powiedzieć dzisiaj tyle, że: 1) „Biuletyn IPN” nie wychodzi, zlikwidowano, to już wszyscy wiemy; 2)„Aparat Represji w Polsce Ludowej”, choć nie został formalnie rozwiązany, przestał wychodzić (vide www.ipn.gov.pl publikacje); 3) „Pamięć i Sprawiedliwość” jest półrocznikiem, wychodzącym z półrocznym opóźnieniem; 4) „Przegląd Archiwalny IPN” jest młodym rocznikiem, który nigdy nie zastąpi normalnego historycznego czasopisma. Cena zaporowa, 60 zł za 1 numer. Przypomnę, że Księga bezprawia, której jestem redaktorem naukowym (1050 str. Plus płyta DVD) kosztuje 45 zł. Gdzie tu logika?
- Dyrektor BEP wspomniał, że problemy (mało powiedziane, to jest katastrofa, ale bardzo wygodna dla niektórych) z kolportażem książek i periodyków to spadek poprzedniej ekipy. Ale przecież dyrektorem BEP (odpowiedzialnym za wydawnictwa) i dysponującym instrumentami rządzenia po katastrofie smoleńskiej, jedynym pełnym dyrektorem pionów merytorycznych (nie p.o.) w IPN był dr Łukasz Kamiński z zastępcą mgr Agnieszką Rudzińską (dziś wiceprezes IPN).
- Nieprawdą jest, że dba się obecnie o pamięć (nie mówię o kulcie) śp. J. Kurtyki, który wyraźnie wyrastał ponad przyjęte schematy. Bo jak odebrać zaproszenia Przystanku IPN Marszałkowska bez podawania imienia Patrona. Nie złożenie kwiatów i zapalenia zniczy pod tablicą ku pamięci J. Kurtyki przy ul. Towarowej w rocznicę tragicznej śmierci [według dyrekcji IPN - kwiaty zostały złożone, a znicze zapalone - red.]. Co innego są kwiaty (pojedyncze) składane przez szeregowych pracowników, a co innego przez władze IPN. A może zabrakło pieniędzy z funduszu reprezentacyjnego na wieniec i znicz?
- „Pamięć.pl” ma swoją redakcję, red. naczelnego, historyka jak słyszymy, tyle że mediewistę. Nie wiedziałem, że ustawa o IPN, tak daleko sięga wstecz. Prywatnie powiem, że bardzo lubię średniowiecze i starożytność. Co nie znaczy, że aspirowałbym do zaszczytnego stanowiska Redaktora Naczelnego periodyku o XX wieku.
- Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego w stopce „Pamięci.pl” nie podano składu Kolegium (Komitetu) „Pamięci.pl”? Kto w tym gremium zasiada, chciałbym dowiedzieć się. Czasopismo jest wydawane z publicznym pieniędzy i przejrzystość jest podstawą.
Na zakończenie w ramach podsumowania cytat:
„Ogromna masa ludzi nie wiąże swojego zawodu z moralnością, widzi w pracy jedynie kontrakt, który nie wiąże człowieka w sumieniu”, Stefan Wyszyński, 1972
Bogusław Kopka – historyk dziejów najnowszych; dr hab. nauk humanistycznych, pracuje w IPN od 2001 r. Opublikował: Obozy pracy w Polsce (1944–1950). Przewodnik encyklopedyczny (2002), Konzentrationslager Warschau. Historia i następstwa (2007; niemieckie wyd. 2010), Księga bezprawia. Akta normatywne kierownictwa resortu bezpieczeństwa publicznego 1944–1956 (2011). Współredaktor tomów: Stan wojenny w dokumentach władz PRL 1980–1983 (2001), Operacja „Poeta”. Służba Bezpieczeństwa na tropach Czesława Miłosza (2007). Laureat Nagrody KLIO w 2007 r. INBOX/ /LISTY
Kluczem jest gaz wywiad z Wiktorem Suworowem Smiem twierdzic ze gdyby nawet doszlo do wspolnej podrozy do Smolenska z Tuskiem sluzby niezawahalyby sie poswiecic ich obu! Chcialbym tylko wiedziec czy ktos, kto sluzy sprawie polskiej nadzoruje prace polskiego kontrwywiadu i czy odbiera od nich raporty? Prezydent Lech Kaczynski uderzyl "w dziesiatke" doprowadzajac do likwidacji WSI ale niestety musial za to zaplacic swoim zyciem Niestety obecnie nie wiadomo czy bandyci z tych sluzb nie przejeli na nowo wladzy w Polsce Z Wiktorem Suworowem, byłym agentem sowieckiego wywiadu wojskowego GRU, autorem książek o historii Związku Sowieckiego, rozmawia Mariusz Bober Przedstawiciele władz rosyjskich już w pierwszych godzinach po tragedii 10 kwietnia 2010 r. "wiedzieli", jaka jest jej przyczyna. Zaprezentowany raport MAK podtrzymuje początkowe tezy Rosjan o winie polskich pilotów. - Nie mam pojęcia, jak można postawić takie tezy tuż po katastrofie. Trudno to w ogóle komentować. W historii Związku Sowieckiego zdarzało się, że np. Stalin zaraz po zabójstwie członka Politbiura Siergieja Kirowa, działacza bolszewickiego, uważanego za poważnego konkurenta Stalina do funkcji sekretarza generalnego partii komunistycznej, wiedział już, kto to zrobił.
Podczas prezentacji raportu na temat katastrofy przedstawiciele MAK zapewniali, że jest to niezależna instytucja, "nieulegająca naciskom". - Ależ oczywiście, że MAK nie jest niezależną komisją. Niezależne komisje badania wypadków lotniczych funkcjonują na Zachodzie - w Szwecji, Szwajcarii itd. Tymczasem Rosja jest niezwykle skorumpowanym krajem. MAK jest całkowicie zależny od premiera Władimira Putina i jego urzędników. Nie ma tu znaczenia, że skupia również ekspertów z innych państw byłego Związku Sowieckiego. Właściwie oni wszyscy pochodzą z krajów rządzonych autorytarnie. Niektórzy są zależni od Putina, niektórzy nie. Ale opinię każdego z nich i głos w MAK można kupić.
Sposób działania oraz wiarygodność tego komitetu można porównać do sposobu prowadzenia przez rosyjskie organa śledztw, np. w sprawach zabójstw dziennikarzy, przestępstw wojennych czy katastrofy okrętu podwodnego "Kursk"? - Tak. Wówczas to naprawdę niezależni dziennikarze i eksperci dociekali prawdy i wskazywali różne fakty, które pomagały wyjaśnić katastrofy czy też zabójstwa. W ten sposób czasem ujawniano przestępcze działania przedstawicieli wojska albo władz.
Zna Pan przypadek sprawy, która byłaby niewygodna dla władz Rosji, a jednak została uczciwie wyjaśniona? - Niestety nie. To jest przestępczy reżim i takie są również jego działania. Wcześniej czy później dojdzie do całkowitego załamania tego systemu władzy.
Dlaczego? - Ponieważ w normalnie funkcjonującym państwie należy inwestować w rozwój infrastruktury, nie tylko drogowej. Chodzi także o budowę mostów, infrastruktury energetycznej - linii przesyłowych, elektrowni itd. Tymczasem w Rosji nikt w ogóle nie inwestował w jakąkolwiek infrastrukturę. Ta, która jest, pochodzi jeszcze z czasów Związku Sowieckiego. Zresztą nie chodzi wyłącznie o samą jej budowę. To jeszcze szerszy problem. By ją utrzymać, trzeba też wyszkolić ludzi, którzy będą o nią dbali, itd. To zaś oznacza, że trzeba przeznaczyć pewne pieniądze na edukację. Dziś już widoczne są oznaki załamywania funkcjonowania rosyjskiej infrastruktury w różnych dziedzinach. Myślę, że już w najbliższym czasie może dojść w Rosji do wielu katastrof technicznych, będących konsekwencją tego złego stanu infrastruktury. To może przyczynić się do upadku obecnego systemu władzy w Rosji.
Jakie miejsce w planach "strategicznej współpracy" Rosji z UE zajmuje Polska? - Polska jest bardzo ważna dla Rosji, ale nie ze względu na relacje z Unią, a przynajmniej nie jest to najważniejszy powód. W rosyjskiej polityce wobec Polski zaszła rzeczywista zmiana. Gdy w ubiegłym roku w Polsce zaczęto szukać gazu łupkowego na dużą skalę, Moskwa przestraszyła się, że staniecie się dużym eksporterem tego surowca. A to byłoby bardzo dla niej groźne. Gdybyście zaczęli produkować gaz i ropę na dużą skalę, relacje polsko-rosyjskie zmieniłyby się diametralnie. Rosyjscy politycy od razu zaczęliby mówić: "Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, wręcz braćmi, nieprawdaż?". Gdyby Polska stała się dużym producentem gazu, uderzyłoby to w rosyjskie interesy. Przecież większość dochodów rosyjskich to wpływy z eksportu ropy i gazu. Gdyby wasz kraj przejął znaczną część udziału w zaopatrzeniu Europy w gaz, Rosja musiałaby zmienić swoją politykę i stałaby się bardzo przyjazna.
Handel gazem wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. - Dlatego odebranie przez Polskę rynku zbytu na rosyjskie surowce mogłoby nawet doprowadzić do zniszczenia rosyjskiego systemu politycznego. Oczywiście, że dla Rosji relacje z Polską jako krajem członkowskim Unii - ze względu na potrzebę ułożenia dobrych relacji Moskwy ze Wspólnotą - są również istotne. Jednak moim zdaniem, ważniejsze są tak naprawdę względy ekonomiczne i perspektywa wydobycia w Polsce na dużą skalę gazu. Przecież ci wszyscy oligarchowie związani z Kremlem, i sam Putin, są uzależnieni od dochodów z eksportu surowców energetycznych. Rosja tak naprawdę produkuje jedynie karabiny kałasznikow, matrioszki i paliwa. Problem w tym, że sprzęt wojskowy szybko się starzeje, a trzeba ponosić duże nakłady na unowocześnianie go, aby zapewnić jego konkurencyjność na rynkach zagranicznych. Obecnie rozwijane są głównie projekty broni i środków militarnych, które powstały jeszcze w czasach Związku Sowieckiego. Ale wkrótce okażą się przestarzałe i nikt nie będzie ich potrzebował. Matrioszek Europa specjalnie nie potrzebuje... Jeśli więc jeszcze Polska przejęłaby nawet część rynków zbytu na rosyjski gaz, Moskwa mocno by to odczuła. To jest prawdziwa przyczyna zmiany polityki Kremla wobec Polski. Dziękuję za rozmowę. (wpis pod wywiadem)
Malo sie mowi o koneksjach agentow nawet z bylego PRLu, pozniej WSI oraz ich ruskich odpowiednikow. Mam wrazenie ze te grupy dzialaja wylacznie dla siebie i maja w d... wlasne kraje. Zalezy im wylacznie na "zalatwianiu tematow enegretycznych”! ( To oryginalny zwrot, jakim posluzyl sie jeden z przesluchiwanych w trakcie prac Komisji Sejmowej dotyczacej tzw. afery paliwowej!) Sp. Lech Kaczynski byl najwiekszym wrogiem tych indywidulow i zostal niestety przez nich ukarany! ·Ta katastrofa to koronkowa "robota" bandytow z tzw. sluzb ( w tej chwili nawet nie bardzo wiadomo czy bylych czy bylych a obecnie juz aktualnych!) i ich "druzjej”! ·Wyobrazcie sobie ze jest opracowywany w kilku wariantach scenariusz przebiegu wizyty delegacji z Prezydentem RP. Kto w tym uczstniczy? Jezeli ustala sie np. kilka wariantow podrozy i kladzie nacisk na to by do ostatniej chwili nie bylo wiadomo ktory wariant bedzie ralizowany (mogl byc np. brany pod uwage przejazd pociagiem albo samolotem i oba w roznych wariantach, czyli po roznych trasach), ale jednoczesnie wazni funkcjonariusze prowadza tak swoja gre, aby wlasnie oni najwczesniej wiedzieli, jaki wariant bedzie realizowany. Bo to oni podsuna ten wlasciwy w odpowiednim momencie, jako najbadziej odpowiedni i bezpieczny. Tymczasem otoczenie Prezydenta utwierdzi sie w przekonaniu iz chroniace ich sluzby sa w pelni profesjonalne, bo prowadza z ruskimi wyrachowana gre. Owszem sa profesjonalistami, ale nie graja z reszta sluzb ktora wierzy ze razem realizuja zadania majace zmylic ruskich i zniweczyc ich plany np.zgladzenia Prezydenta RP. Wcale nie potrzebny jest jakis wybuch, sciaganie magnesem czy rozpylanie mgly. Po prostu wykozystuje sie naturalnie wystepujace zagrozenia tylko troche pomagajac zbiegowi zlych okolicznosci. Na tym polega ta robota i dlatego mozna ja okreslic nastepujacym stwierdzeniem: "Nic nie jest takie, na jakie wyglada!” Jesli zastosowac taktyke zgodna z tym stwierdzeniem, pozniejsze sledztwa prowadzone przez najrozniejsze komisje beda brnac w slepe korytarze i nie znajda 100% dowodow na dzialanie z premedytacja zleceniodawcow zamachu. Chyba srednio rozgarnietemu czlowiekowi majacemu mozg a nie jakis dekoder TVN24 czy innego Polsatu nie trzeba tlumaczyc, jaki naprawde jest stosunek bandyckiego ruskiego panstwa wobec Polski. Prezydent RP bardzo narazil sie ruskim np. w sprawie Ukrainy, Gruzji i utrudnianiu spraw zwiaznych z gazem a jednoczesnie "naszym" tj. kumplom ruskich od ich wspolnych interesow energetycznych. To wystarczajaca lista powodow dla ktorych zostal wziety na cel. Smiem twierdzic ze gdyby nawet doszlo do wspolnej podrozy do Smolenska z Tuskiem sluzby niezawahalyby sie poswiecic ich obu! Chcialbym tylko wiedziec czy ktos, kto sluzy sprawie polskiej nadzoruje prace polskiego kontrwywiadu i czy odbiera od nich raporty? ·Prezydent Lech Kaczynski uderzyl "w dziesiatke" doprowadzajac do likwidacji WSI, ale niestety musial za to zaplacic swoim zyciem Niestety obecnie nie wiadomo czy bandyci z tych sluzb nie przejeli na nowo wladzy w Polsce!
Wiktor Suworow: "Prawdziwy szpieg nie używa gadżetów. Szpieg używa tylko mózgu"
"W zawodzie szpiega, kiedy popełnisz błąd masz przeciw sobie 3 helikoptery, 10 psów, 100 policjantów i jeśli trzeba to i wóz pancerny. Pistolet i karate nic ci nie da. Jedyne, czego potrzebujesz to twój mózg." - mówi w rozmowie z PCWK Online Wiktor Suworow, pisarz i publicysta, były rezydent radzieckiego wywiadu wojskowego GRU w Genewie.
PCWK Online: Swoje powieści pisze pan na komputerze, na maszynie czy może ręcznie? Wiktor Suworow: Na komputerze oczywiście.
A poza pisaniem, poza pracą, dużo korzysta pan z Internetu? Bardzo dużo
Jaki jest odbiór pana książek w Rosji? Patrząc na rosnący tam kult bohaterów wojennych można dojść do wniosku, że pana powieści są mocno krytykowane w Internecie. Jak z tym jest? Rozmawia pan z takimi krytykami? Wie pan, w Internecie mam zwolenników i przeciwników - z tym, że ci ostatnio to często pracownicy FSB. Jeżeli przyjrzymy się najnowszej historii Rosji, historii II Wojny Światowej to pozornie nie ma podstaw do dyskusji, ale moi przeciwnicy mówią tak: "Był Stalin, naród radziecki i był Hitler. Początkowo byliśmy przyjaciółmi z Hitlerem i chcieliśmy kontynuować ten sojusz. To Hitler swoimi działaniami nam to uniemożliwił." Ja odpowiadam im: "Chłopaki, to jest amoralne. Od początku chcieliśmy zaatakować Hitlera i to było prawidłowe. Być przyjacielem Hitlera to było przecież barbarzyństwo." Ja walczę o honor swojego narodu. Nie Stalina, ale właśnie honor Rosjan. Stalin na początku, tzn. w 1939, 1940 i na początku 1941 r. dawał mu wszystko - ropę, chleb, mangan, molibden, złoto - trzeba głośno mówić, że to było złe i gdybyśmy zostali przyjaciółmi Hitlera przez całą wojnę, to byłaby hańba na zawsze. Rosyjski reżim stara się to przedstawić zupełnie na opak. Mam przyjaciół w Rosji, nawet w KGB, czyli teraz FSB, którzy informują mnie, co tam się dzieje. W Rosji jest ustawa o bezpieczeństwie informacyjnym - czyli zagłuszaniu informacji niebezpiecznych dla Putina, dla reżimu. Oni od razu zrozumieli, jak niebezpieczny dla nich może być Internet, ale nie potrafią go na razie kontrolować. Myślą oczywiście jak to robić - na razie wprowadzają prowokatorów, jak za starych radzieckich czasów. Są zatrudnieni ludzie, którzy zajmują się zawodowo pisaniem różnych świństw w Internecie, nie tylko o mnie. Między innymi, dlatego nie ma sensu dyskutować z pomówieniami w Internecie - temu człowiekowi za to płacą, a z drugiej strony nie da się w sieci nic nikomu udowodnić. Ja mówię - lepiej napisać o tym książkę, artykuł i potem zamieścić to w Internecie. Wszystkie moje książki można w Internecie znaleźć - proszę bardzo, to jest moja polemika. Dla mnie najważniejsze są właśnie książki, Internet służy mi nie do spierania się z wrogami, ale do dyskusji z przyjaciółmi, zwolennikami, czytelnikami - pod warunkiem, że ja wiem, iż osoba, z którą rozmawiam to nie jest pracownik służb. Wbrew pozorom łatwo to poznać po argumentach. Czytelnik mówi: "Nie masz racji, to wygląda inaczej" i razem szukamy prawdy. Sprzedawczyk, wróg mówi: "Jesteś alkoholikiem". Proszę mi powiedzieć czy tak wygląda rosyjski alkoholik w wieku 59 lat? Coś Panu pokażę, czego Pan nie powtórzy!
[W tym momencie Wiktor Suworow wykonał serię ćwiczeń, których rzeczywiście ani autor wywiadu, ani nikt mu znany nie powtórzy. Przede wszystkim z obawy o złamanie kręgosłupa - przyp. red.]
Czy coś takiego zrobi 59 letni alkoholik? Nie, chyba nie...
No właśnie - a widzi Pan, oni piszą, że jestem chorym psychicznie alkoholikiem. No i niech piszą, co mi tam. Z tym, że z takimi nie ma dyskusji, oni nie dyskutują - oni piszą pomówienia. I nigdy nie zdarza się panu odpowiedać na takie pomówienia?
Nie, nigdy. Po co mi to? Pytanie "z innej beczki". Czy kiedy pracował pan w GRU, korzystał pan z jakichś ciekawych gadżetów? Czy rosyjski wywiad przypominał, choć trochę to, co znamy z filmów akcji? Rzecz w tym, że prawdziwe życie bardzo różni się od filmów, co nie znaczy, że jest mniej ciekawe. Zanim wstąpiłem do Akademii GRU byłem w oddziałach wywiadowczych i dużo czasu spędzałem z chłopakami ze SPECNAZ-u - to wielkie chłopy, możecie poczytać o tym w książce. Sytuacja była taka, że oni nosili broń - ja nie. Potem, w Akademii powiedziano nam: "Chłopaki, strzelać nigdy nie będziecie, nie będzie żadnych pistoletów, żadnych automatów. Zapomnijcie o tym. Jeżeli ktoś trenował sztuki walki, niech o tym zapomni, to nie dla was. To nie będzie wam potrzebne." To było dla nas dziwne, przecież James Bond zawsze walczy i tak dalej. Oni wyjaśniają dalej tak: "Niech no tylko zakończą ten piękny stalinowski budynek w centrum Warszawy - tam będą pracować profesjonaliści, a nie James Bond." W alpinistyce pas zabezpieczający ma i doświadczony i niedoświadczony - ale my, pracując na górze, nie mogliśmy używać tego pasa - dlatego zawsze musieliśmy być czujni. Niedoświadczony zawsze używa zabezpieczeń, raz zapomni i leci w dół. Nasz "pas zabezpieczający" to mogłoby być właśnie karate, pistolety i tak dalej, ale to wszystko to głupstwo. Tłumaczono nam tak - "Zamiast tego masz mózg. W zawodzie szpiega, gdy popełnisz błąd to masz przeciw sobie 3 helikoptery, 10 psów, 100 policjantów i jeśli trzeba to i wóz pancerny. Pistolet i karate nic ci nie da. Mózg masz po to, żeby takiego błędu nie popełnić. Pamiętaj, oprócz mózgu nie masz nic. Nie jesteś ubezpieczony, nic ci nie pomoże - jak popełnisz błąd to po tobie i koniec.". Proszę popatrzyć na Jamesa Bonda - muskuły, gadżety, karate - to nie jest szpieg. To wszystko bzdury. Nas uczono, że nawet lepiej mieć troszeczkę tłuszczyku, nie wyglądać na supermana.
Owszem, technologia była, był sprzęt, ale najważniejsze to były umiejętności, a wśród nich najważniejsza - jak zwerbować człowieka. Jeżeli ktoś raz się otworzy to nigdy cię nie zdemaskuje - taka ludzka natura. Jeśli zwerbujesz odpowiedniego człowieka, to nigdy nie będziesz potrzebował całej techniki, mikroaparatów czy czego tam jeszcze. Nie będziesz musiał być Jamesem Bondem. Człowiek, na przykład w Ministerstwie Obrony, w wydziale szyfrów, sam ci wszystko przyniesie.
Czyli te wszystkie gadżety to bujda? Nie do końca, techniki jest dużo - ale powtarzam: najważniejsza technika to kontakty z ludźmi, a nie to, że wciśnie się jakiś magiczny przycisk, użyje jakichś super technologii z kosmosu i ma się wszystkie tajemnice. Tajemnice zdradzają ludzie, nie gadżety.
A to co widzimy w nowych rosyjskich filmach? Staram się nie oglądać filmów, to, co dzieje się z rosyjskim filmem jest straszne. Mieliśmy wielkie kino. W Rosji było wielkie kino, w Polsce też, a teraz wszystko skupia się w Hollywood. Ludzie traktują to jak wzór i starają się zrobić takie filmy - to bez sensu. Ja uważam, że dobry film to nie ten, w którym są ładniejsze wybuchy tylko ten, na którym mężczyźni płaczą w kinie. Coś musi ich poruszyć, wywołać emocje. W Hollywoodzkim kinie są stłuczki samochodów, wszyscy biegają, strzelają, ale ja nie odczuwam żadnych emocji, żadnych. Wiem, że wszystko dobrze się skończy. Czy te filmy są dla debili? To nie jest sztuka. Rosyjska telewizja poszła w tym samym kierunku. Wie Pan, czym Szekspir poruszał ludzi? U niego, jeżeli przemawia nawet sam diabeł, to mówi tak, jakby miał rację. Nie ma tego, że dobrzy bohaterowie zawsze mają rację, a źli zawsze się mylą. U Szekspira, gdy ktoś coś robi, coś mówi, to tak, że widzi się, że wierzy, że ma rację. Tak jest w życiu, tak powinno być w sztuce. Proszę zobaczyć - ja mogę się mylić, ale wierzę, że mam rację. Kiedy pan coś mówi, też pan w to wierzy. A w kinie hollywoodzkim tej prawdy nie ma. Są dobrzy i źli. Jest białe i jest czarne. No, czasami ktoś jest zły, a pod koniec okazuje się dobrym, ale to wciąż nie jest sztuka. To jest kłamstwo. Zamieszczam poniżej większą część, bardzo interesującego moim zdaniem, wywiadu z Wiktorem Suworowem. Czy zgadzacie się Państwo (i ewentualnie, do jakiego stopnia) z tezami i poglądami Wiktora Suworowa przedstawionymi w wywiadzie (teraz uświadomiłem sobie dwuznaczność tego słowa użytego w tym kontekście)?
Kim Pan jest, panie Suworow? Jestem zawodowym szpiegiem wykształconym przez najlepszy wywiad świata, jakim był GRU (Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije - Główny Zarząd Wywiadu - przyp. red.) (...) My z wojska zawsze mieliśmy poczucie wyższości wobec kolegów z KGB. Nawiasem mówiąc, wojskowe służby w prawie niezmienionej postaci przetrwały w Rosji do dnia dziesiejszego. (...) Niech pan jednak pamięta wypowiedziane niedawno przez Putina słowa. Kiedy zapytano go, czy czuje się byłym czekistą, odpowiedział: "Byli czekiści nie istnieją?”. Jeśli ktoś raz wstąpił do tej jaskini, nigdy już nie będzie zwykłym człowiekiem. (...)
Z książek Wiktora Suworowa wyłania się przerażający obraz sowieckicsłużb specjalnych. To nie jest obraz jedynie sowieckich służb. To spojrzenie na wszystkie służby specjalne świata. Zmieniają ię epoki i władcy, ale służby są ciągle takie same. Takie same pozostają metody oddziaływania na ludzi, kłamania, spiskowania i prowokowania. Psychika ludzka jest niezmienna i niezmiennesą mechanizmy oddziaływania na nią. Sowieckie służby były może barzdiej bezwzględne i nieludzkie niż inne, bo spłodził je bardziej bezwzględny i nieludzki system. Nigdy nie lekceważci jednaqk czekistów. Każdy, kto zostawał czekistą, przechodził, bowiem taką tresurę, że nic już nie było go w stanie załamać ani zatrzymać.
Siedemnaście lat po uzyskaniu niepodległości zlikwidowano w Polsce Wojskowe Służby Informacyjne.
Jestem daleki od tego, aby doradzać Polakom. Myślę jednak, że zrobiliście to o siedemnaście lat za późno. Ludzie szkoleni w Moskwie nigdy nie przestaną służyć Moskwie. Niezależne od tego, czy na Kremlu będize zasiadał car, Putin czy gensek, oni zawsze będą niewolnikami Moskwy. Zależność ta jest zaprogramowana w mózgach wszystkich, których Moskwa wykształciła. Oficerowie, którzy byli szkoleni przez sowieckie służby, nigdy nie powinni pracować w służbach niepodległej Polski. Oni nie są niepodlegli. Polska zawsze była dla nas symbolem luksusu i wielkiej kultury. Z wielkąprzyjemnością oglądaliśmy polskie filmy i czytaliśmy polskie książki. Do dziś uwielbiam Karierę Nikodema Dyzmy Dołęgi-Mostowicza. Stać was na własne szkoły wywiadu i na wyszkolenie własnej kadry - polskiej kadry dla polskich służb specjalnych.
Romuald Traugutt, dyktator powstania styczniowego, wcześniej też był carskim oficerem. Jeszcze raz podkreślam - nie chcę pouczać Polaków. Urządzicie sobie kraj, tak jak chcecie. Wszystko, co mówię, mówię z perspektywy starego szpiega. Nie szukajmy w historii przykładów na usprawiedliwienie własnej indolencji. Po 1990 r. powinniście byli spróbować zastosować opcję zerową w służbach. Tylko takie działanie mogło przynieść zamierzone rezultaty, przede wszystkim zaś zwiększyć bezpieczeństwo waszego kraju. Wiem, że nie było to łatwe, bo przecież zarówno niemieckie, jak i rosyjskie służby w tym czasie nie spały. Jeśli chcecie ujawnić komunistycznych agentów, to wiadomo, że ci z nich, którzy teraz są dziennikarzami, oficerami, politykami, będą głośno krzyczeć, że jest to nieludzkie i humanitarne. Działalność szpiega też nie ma wiele wspólnego z dekalogiem. Przeciwko ujawnieniu agentów walczą tylko byli agenci i ludzie, którzy ich prowadzili.
Jeszcze niedawno szefem WSI był generał Dukaczewski. No tak, towarzysz z tej samej uczelni, którą i ja kończyłem (śmiech). Jesteście lekkomyślni, jeśli myśleliście, że szkoleni w Związku Sowieckim oficerowie będą bronić niepodległości waszego kraju. Nie wierzcie w to, że usuwając tych oficerów, pozbędziecie się facowców i Polska będzie bezbronna. Sami wielokrot nie wymyślaliśmy takie bajki, aby wpływać na bieg wydarzeń w różnych miejscach świata.
Polskie służby muszą same wyszkolić kadry, w przeciwym razie czeka was powtórka z historii. Gdybym dziś był premierem w wszaym kraju, natychmiast zwolniłbym wszystkich ludzi, którzy służyli Moskwie. Dałbym im solidne emerytury i na zawsze odsunął od tajemnic kraju. Niech sobie tak jak ja piszą książki. Niech robią na drutach byle tylko nie zajmowali się bezpieczeństwem Polski. Zwolnijcie potencjalnych agentów innych państw, póki jeszcze możecie to zrobić. To, co robi obecnie wasz premier Kaczyński, powinno już stać się dawno temu. Proszę pamiętać, czym był Związek Sowiecki. Było to państwo totalnie kontrolujące swoich obywateli, piorące im mózgi, zaszczepiające paniczny lęk przed zmianami. Każdy, kto był przez ten system szkolony, jest nosicielem genu uniżoności i służalczości wobec Rosji. W ten sposób szkolono wszystkich oficerów, dotyczy to także tych z czwartego oddziału naszej uczelni, przeznaczonego dla cudzoziemców.
W wielu ujawnionych aferach pojawiają się oficerowie wojskowych służb specjalnych. Czy to normalne? Wcale mnie to nie dziwi. Tuż po upadku muru berlińskiego przeprowadziłem swego rodzaju eksperyment. Postanowiłem kupić w Berlinie karabin Kałasznikowa. Okazało się to niezwykle proste, wręcz banalne. Rosyjską bronią handlowali wtedy w stolicy Niemiec Czeczeńcy. W ciągu jednego dnia zaoferowano mi każdy rodzja tej broni, jaki pozostawał na wyposażeniu Armii Czerwonej. Zapyta pan, jak to się działo, że broń kradziono na potęgę, a w papierach wszystko się zgadzało? Działała tu prosta zasada. Jeśli w jednostce spalił się motocykl, to dowódca kompanii wołał żołnierza sporządzającego protokół po zdarezniu i mówił mu, żeby napisał, że na tym motocyklu był jeszcze barani kożuch i kanister spirytusu. Dowódca półku dopisywał do spalonego motocykla jeszcze ckm, dowódca dywizji, jak miał fantazję do strat mógł dopisać nawet działo. Tym sposobem "wygospodarowane" dobra można było sprzedać każdemu, kto za nie zapłacił. Czeczeńcom, Arabom, mafii...
U nas wojskowi opanowali przekręty w nafcie i gazie... I to nie jest w stanie mnie zdziwić. W państwach Układu Warszawskiego surowce energetyczne zawsze znajdowały się pod parasolem armii. Oficerowie nie są głupi Wiedzą, że na nafcie i gazi ezarabia się najwięcej, wiedzą też, że bardzo trudno jest komuś w tej branzy udowodnić złodziejstwo. Wyobrażam sobie, że taki oficer przychodził do mafiozów i mówił: -"Słuchajcie, jestem dobrze wszykolony, znam języki, potrafię łamać ludzi. Dajcie mi dobrze zarobić albo pójdę gdze indziej". Jak an mysli, jaką dostawał odpowiedź? Kiedy dziś patrzę na Rosję odnoszę wrażenie, że doszło w niej do wielkiej zmiany, rewolucji. Nawet za czasów Związku Sowieckiego to Rosja posiadała służby, tymczasem dziś jest jakby na odwrót - to Federalna Służba Bezpieczeństwa i jej siostry posiadają Rosję. Jeśli FSB rządzi w Rosji, to musicie zdać sobie sprawę z tego, że rosyjską ropą naftową i gazem także rządzą służby specjalne, a jesli tak jest to interesy z nimi, na terenie byłych państw Układu Warszawskiego, mogą robić ich zaufni agenci, byli towarzysze broni.
Sądzi pan, że rosyjskie służby opanowały Rosję i teraz zagrażają jej sąsiadom? Tak. Rosyjskie służby, dzięki pieniądzom pochodzącym z handlu surowcami, stały się wielką potęgą ekonomiczną i organizacyjną. W Rosji żyją własnym życiem. Śmiem twierdzić, że pozostają niemal poza wszelką kontrolą. Znam kogoś, kto do dziś żyje wyłącznie dzięki temu, że nigdy nie zawiódł go wywiadowczy instynkt. Zawodowo zajmował się starym jak świat rzemiosłem - mordował na zlecenie. Pewnego dnia dostał jednak rozkaz zabicia Borysa Bierezowskiego. Przygotował się do tego zadania. Zrozumiał, że zabicie magnata, pomimo ochrony, którą zatrudniał Bierezowski, nie stanowi żdnego problemu. Prawdziwy problem czeka go jednak po wykonaniu zadania. Zrozumiał, bowiem także i to, że po zabiciu Bierezowskiego ktoś natychmiast zabije wykonawcę tego rozkazu. Takie są żelazne zasady. Wybrał, więc inny wariant zachowania. Napisał artykuł "Jak miałem zabić Borysa Bierezowksiego". Teraz żyje spokojnie poza Rosją. Przeżył, bo zrozumiał scenariusz gry i zdołał go zmienić. Ostatnio dotarła do nas wiadomość, że zabito Annę Politkowską. Zrobili to oczywiście "nieznani sprawcy". Z pewnością już nie zyją. Kiedy u was w tajemniczych okolicznościach zaczną ginąć dziennikarze, to będzie znak, że władza moskiewskich służb rozlewa się na Polskę. Wtedy będzie już za późno.
Wiktor Suworow - pod tym pseudonimem ukrywa się Władimir Bogdanowicz Rezun, były oficer armii sowieckiej i sowieckiego wywiadu wojskowego GRU. Rezun w 1968 r. brał udział, jako dowódca czołgu, w inwazji wojsk sowieckich na Czechosłowację. Absolwent Wojskowej Akademii Dyplomatycznej w Moskwie, szkoły, przez którą przeszli najbardziej wykwalifkowani sowieccy oficerowie wywiadu. W latach 1974-78 był pracownikiem rezydentury GRU w Genewie. Oficjalnie pełnił tam funkcje dyplomatyczne. W 1978 r. uciekł do Wielkiej Brytanii. Do dziś nie zdjęto wydanego na niego w ZSRR wyroku smierci. Swoje doświadczenia opisał m.in. w słynnej powieści Akwarium. Znany i ceniony autor także innych książek o histori Związku Sowieckiego i jego służb specjalncyh, m.in. Specnaz, Kontrola, Lodołamacz. Przebywał w Polsce, promując książkę Cofam wypowiedziane słowa, stanowiącą drugą część wstrząsającej trylogii odsłaniającej prawdziwe oblicze marszałka Żukowa.
Wiktor Suworow O Polskich Służbach Specjalnych
Rz: Wielu czynnych oficerów polskich WSI było szkolonych w GRU - organizacji jeszcze bardziej tajemniczej niż KGB... Wiktor Suworow: GRU utworzono w 1918 r. do prowadzenia operacji wywiadowczych poza granicami kraju. Istnieje pod obecną nazwą Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije (Główny Zarząd Wywiadu) - od 1942 r. Obecnie w jego skład wchodzi 18 specjalistycznych wydziałów. Był to wywiad wojskowy, natomiast KGB (Komitet Bezpieczeństwa Państwowego, którego następcą jest dzisiejsza Federalna Służba Bezpieczeństwa - "Rz") można określić, jako tajną policję, która zajmowała się ochroną reżimu przed wrogami wewnętrznymi. Nawet, jeśli KGB prowadził operacje poza granicami kraju, to i tak jego głównym przeciwnikiem byli wrogowie wewnętrzni. Najprostsze porównanie wyglądałoby tak: KGB to był sowiecki odpowiednik gestapo, a GRU - Abwehry.
GRU szkoliło również oficerów z innych krajów socjalistycznych. Czy spotykał się pan z nimi i ilu ich było? Oficerów GRU przygotowywała do służby Akademia Armii Radzieckiej. W rzeczywistości była to Akademia Wojskowo-Dyplomatyczna. Ani pierwsza, ani druga nazwa nie odpowiadała istocie rzeczy. To był zwyczajny kamuflaż. Tak naprawdę była to szkoła wywiadu. Za moich czasów miała ona cztery wydziały. Trzy były dla oficerów radzieckich. Pierwszy, który ja ukończyłem, przygotowywał do służby funkcjonariuszy wywiadu, którzy mieli pracować pod przykryciem organizacji cywilnych - w dyplomacji, Aerofłocie, przedstawicielstwach handlowych. Wydział II szkolił tych, którzy pracowali w ataszatach wojskowych, a trzeci - oficerów radzieckich, którzy prowadzili operacje wewnątrz ZSRR, a także wewnątrz bloku komunistycznego - w PRL, NRD itd. Wreszcie, na wydziale IV szkolono do służby oficerów z innych państw Układu Warszawskiego. Byliśmy od nich ściśle oddzieleni. Zresztą nie tylko od nich. Ucząc się na wydziale I, nie mogłem się kontaktować ze słuchaczami wydziału II i III, a co dopiero mówić o IV.
GRU i służby wywiadu z innych krajów socjalistycznych prowadziły wspólne akcje... Oczywiście. Wszystkie radzieckie plany wojskowe były ściśle związane z Układem Warszawskim. Głównodowodzący wojskami UW był jednocześnie wiceministrem obrony ZSRR. Struktura przypominała organizację Kominternu. Teoretycznie tworzyły go niezależne partie komunistyczne różnych krajów, a faktycznie wszystkim kierował Stalin. W UW było podobnie, a nawet gorzej, bo niczego nie udawano... Wszystkie sztaby generalne państw sojuszniczych były wprost podporządkowane radzieckiemu wiceministrowi obrony, a także sztabowi generalnemu Armii Radzieckiej. To samo było z ich wywiadem wojskowym. Znajdował się pod pełną kontrolą GRU.
Wynika z tego, że polscy oficerowie też byli mu podporządkowani. Oczywiście. Weźmy polski wywiad wojskowy. Oficjalnie był częścią Sztabu Generalnego polskiej armii, ale był on w całości kontrolowany przez Moskwę. Dowództwo sowieckie dążyło jedynie do tego, by utrzymać konkurencję między służbami wywiadowczymi poszczególnych krajów, aby w ten sposób zapewnić sobie informacje z różnych źródeł. Formalnie, więc każda z tych struktur działała niezależnie od siebie, ale wszystkie nici i tak prowadziły do Moskwy. Tu znajdowało się rzeczywiste centrum dowodzenia wszystkimi tymi służbami.
Było możliwe, aby zachowały one, choć częściową niezależność od Moskwy? Nie było żadnej takiej możliwości. Związek Radziecki decydował nawet o tym, kto będzie ministrem obrony czy też szefem sztabu generalnego danego kraju i bez jego akceptacji tego rodzaju nominacje były po prostu niemożliwe. Mówi się, że kto raz został oficerem czy funkcjonariuszem służb specjalnych, nigdy się już z nimi nie rozstanie. Jak bardzo ci, którzy byli szkoleni przez GRU, mogą pozostawać związani z rosyjskim wywiadem? Odpowiem słowami prezydenta Putina. Kiedyś, gdy już został gospodarzem Kremla, zapytano go, czy jest byłym czekistą. Odpowiedział: byli czekiści nie istnieją. Podobnie jest z oficerami GRU. Nie ma byłych oficerów czy agentów wywiadu. To tak jak wstąpić do mafii. Wyjść się już nie uda. Z drugiej strony, nie chciałbym uogólniać, że wszyscy polscy oficerowie, którzy przeszli szkolenie w GRU, to rosyjscy agenci. Myślę jednak, że ludzie, którzy pracowali w ścisłym kontakcie z radzieckimi służbami specjalnymi, w tym z GRU, powinni poszukać dla siebie pracy poza strukturami związanymi z bezpieczeństwem państwa.
Rozmawiał Sławomir Popowski
Wiktor Suworow (prawdziwe nazwisko Władimir Rezun) był oficerem wywiadu ZSRR. W 1974 r. ukończył Akademię Wojskowo-Dyplomatyczną i przez cztery lata pracował w genewskiej rezydenturze GRU. W 1978 r. zbiegł do Wielkiej Brytanii. Swoje doświadczenia opisał w książkach, m.in. "Akwarium" i "Lodołamacz", które stały się światowymi bestsellerami. W dawnym ZSRR został zaocznie skazany na karę śmierci.
ODBUDOWA IMPERIUM ZSRR BUNTY WŚRÓD GENERAŁÓW ROSYJSKIEJ ARMII Janusz Majewski na łamach Wirtualnej Polski opisuje kulisy walki o władzę, jaka rozgrywa się między armią a rządem. 28 października 2010 po mityngu protestu przeciw "wojskowej reformie" ministra Sierdiukowa zginął gen. Grigorij Dubrow, przewodniczący Najwyższej Rady Oficerskiej Rosji. Tego samego dnia w centrum Moskwy znalezione zostało ciało innego generała w stanie spoczynku - Borysa Diebaszwili. Dzień później BMW dowódcy Wojsk Powietrzno-Desantowych gen. Władimira Szamanowa staranowała ciężarówka, uderzona przez inny samochód i zmuszona do wjechania na pas o przeciwnym kierunku ruchu. Na miejscu zginął kierowca Szamanowa, on sam trafił do szpitala. W przypadku ich wszystkich wspólne było to, że opowiedzieli się po stronie żołnierzy występujących przeciw reformie armii. Znowu nasila się konfrontacja pomiędzy władzą i armią. Rozwiązano 67 Brygadę specnazu GRU w Bierdsku, podobny los czeka kolejne jednostki. Specnaz wyjęto spod dowództwa GRU i przekazano do Wojsk Lądowych, żołnierzy przenosi się do innych jednostek lub do rezerwy. Do dymisji podał się dowódca GRU gen. Walentyn Korabielnikow a samo GRU przestało funkcjonować, jako licząca się struktura władzy.
Wierzchołek góry lodowej Konfrontacja armii i władzy w pokomunistycznej Rosji ma długą i burzliwą historię, ostatnie wydarzenia są tylko widzialnym wierzchołkiem góry lodowej obecnej fazy konfliktu. Nie tak dawno, cztery lata temu w korpusie oficerskim armii przeprowadzono anonimową ankietę, której wyniki zrobiły duże wrażenie na władzach. Większość oficerów stwierdziła, że w przypadku poważnej konfrontacji władzy ze społeczeństwem nie użyje przeciw niemu siły. Było to swoiste wypowiedzenie posłuszeństwa przez armię. Choć brak bezpośrednich dowodów na to, że to ono zapoczątkowało eskalację tlącego się konfliktu, późniejsze działania władz redukowały znaczenie i możliwości armii. Jedyny rodzaj sił, które były i są na wszelkie możliwe sposoby wzmacniane, to wojska służby wewnętrznej, o których powiedziano, że każdy bagnet będzie wykorzystany. By zrozumieć ostatnie wydarzenia, trzeba cofnąć się o dziesięć lat. Wtedy ujawniły się procesy, które trwają do tej pory. Echa tamtych wydarzeń i ujawnionych wtedy postaw widać i słychać do dziś.
Trzech generałów Trzech generałów, Lew Rochlin, Aleksander Lebiedź i Genadij Troszew, zdobyło wówczas, niezwykłą popularność oraz pozycję polityczną nie tylko w armii, ale i w społeczeństwie. Pierwszy zginął w roku 1998, ostatni dekadę później. Różniły ich metody i możliwości. Łączyła - wspólna wola wystąpienia przeciw władzy. Ich kariery były podobne. Były doradca prezydenta Putina Andriej Iłlarionow pisze, że wszyscy oni: ukończyli elitarne wyższe szkoły wojskowe - często z wyróżnieniem; w wieku 45-50 lat dosłużyli się stanowisk dowódców korpusów, armii, zgrupowań wojsk, okręgów. Każdy z nich dowodził dużymi operacjami wojskowymi. Wszyscy trzej zasłużyli na uznanie ze strony władz wyższych oraz zyskali autorytet i popularność w wojskowych szeregach. Generałowie ci posiadali również własne zdanie w kwestiach wojskowych i politycznych. Dysponowali siłą charakteru i poczuciem moralności, które pozwalały jej bronić, posuwając się do publicznego sprzeciwu wobec przełożonych - aż do podania się do dymisji i odejścia z armii. We trzech wykazywali żywe zainteresowanie polityką.
Połączyła ich także gwałtowna śmierć Generał porucznik Aleksander Lebiedź z wyróżnieniem ukończył Akademię Marynarki Wojennej im. M. W. Frunze. W czasie puczu Janajewa w 1991 r. bronił budynku Rady Najwyższej RFSRR. Rok później, jako dowódca 14 Armii walnie przyłożył się do zakończenia konfliktu zbrojnego w Nadniestrzu. W 1995 r. podał się do dymisji. W wyborach prezydenckich w 1996 r. otrzymał blisko 15% głosów. W sierpniu 1996 r. razem z czeczeńskim przywódcą Asłanem Maschadowem podpisał porozumienia w Chasawjurcie. Zginął 28 kwietnia 2002 r. w katastrofie śmigłowca Mi-8. Razem z nim odeszło siedem osób. Bohater FR generał-pułkownik Gennadij Troszew absolwent Akademii Sztabu Generalnego. Dowodził w obu wojnach w Czeczenii, w latach 2000-2002 wojskami Północno-Kaukaskiego Okręgu Wojskowego, od roku 2003 doradca prezydenta FR. Publicznie odmówił wykonywania rozkazów ministra obrony Siergieja Iwanowa. Oficerowie, którzy stanęli po stronie Troszewa, zagrozili "podnieść wojska", jeśli ich dowódcę przeniesie się na inne stanowisko. Zginął we wrześniu 2008 r. w katastrofie lotniczej koło Permu. Każdy z nich kontestował władzę na swój sposób. Do otwartego konfliktu z rządzącymi posunął się jedynie gen. Lew Rochlin [1947-1998]. Rochlin ukończył Akademię SG otrzymując złoty medal. W wojnie czeczeńskiej dowodził Północną Grupą Wojsk Federalnych w Czeczenii. Za udział w kampanii przedstawiony do odznaczenia orderem Bohatera FR. Odmówił przyjęcia orderu, oświadczywszy, że "nie ma moralnego prawa otrzymywać tej nagrody za bojowe działania na terenie własnego kraju". Pełnił funkcje państwowe i polityczne. W czasie, gdy publicznie zapowiadał przewrót wojskowy, posiadał poparcie Dywizji Kantemirowskiej i Tamanskiej. W Moskiewskim, Leningradzkim i PółnocnoKaukaskim okręgu wojskowym witany był owacjami. W nocy z 2 lipca na 3 lipca 1998 r., kilka tygodni przed publicznie zapowiadanym przewrotem, znaleziony został martwy we własnej daczy w podmoskiewskiej wsi Kłokowo.
Nieprzekupny Rochlin był postacią nietuzinkową. Kuszony propozycjami stanowisk, rzeczywistym udziałem we władzy, pozostał nieprzekupny i konsekwentnie oskarżał władze - o nepotyzm, sprzeniewierzenia, nawet o zdradę stanu. Kreml próbował wmontować go we własny system. Generał mógł być jego doskonałą wizytówką. Kiedy w 1996 r. wstąpił do partii władzy "Nasz Dom-Rosja” (NDR), zagwarantowano mu jedną z najwyższych pozycji. Jednak rok później wystąpił z NDR, pozostając na czele utworzonego przez siebie "Ruchu poparcia armii, przemysłu obronnego i nauki wojskowej" [RPA]. Jelcyn słał emisariuszy z propozycjami objęcia i kontroli ważnych urzędów pod warunkiem zawarcia pokoju. Bezskutecznie. Kiedy Rochlin przekonał się, że metodami parlamentarnymi nie zwalczy obozu władzy, zaczął przygotowywać pucz. Jeśli którykolwiek z rosyjskich generałów mógł zorganizować przewrót wojskowy, to tylko Rochlin. Reakcja Jelcyna była oczywista. "Zmieciemy Rochlina!" - groził publicznie. Niedługo przed jego śmiercią na zebraniu ścisłego kierownictwa jeden z zaufanych prezydenta powiedział "z Rochlinem do porozumienia dojść się nie da, jakkolwiek byśmy się nie starali". Konfrontacja była nieuchronna. Generał liczył się z koniecznością zejścia do podziemia, zdążył zwolnić sztab złożony z czterdziestu współpracowników. Aleksander Wołkow, jego bliski współpracownik w RPA, na pytanie czy naprawdę przygotowywał on marsz 8 Gwardyjskiego Korpusu Wojsk Powietrzno-Desantowych na Moskwę, w zamyśleniu powiedział: Korpus, który przeszedł z Rochlinem Czeczenię - gotów był pójść dla niego na wiele, być może, na wszystko.
Zbawiciel Rosji przyjdzie z armii? Zdolność armii do decydowania o losach państwa, podtrzymywania i obalania struktur państwowych na obszarze byłego ZSRR była nie do przecenienia. Wojsko przesądziło o wyniku zmagań o władzę w roku 1993, ale już wcześniej zademonstrowało swoje ogromne możliwości. Kiedy imperium upadło, na jego dawnych rubieżach polała się krew. W roku 1992 zaczęła się masowa rzeź w Tadżykistanie. Działy się okropności, o których do dziś wiedzą tylko nieliczni. Górę wzięły „ciemne” siły, kryjące się pod sztandarami islamu. Jegor Gajdar polecił wtedy zaprowadzić porządek 15 brygadzie specnazu, stacjonującej w pobliżu Taszkientu. We wrześniu 1992 r. brygada po cichu weszła do Tadżykistanu i rozpłynęła się. Wkrótce też zakończyło się powszechne wyrzynanie, które ogarnęło całą republikę. Specnaz GRU był i wciąż jest najbardziej skutecznym narzędziem armii, jakie do takich zadań przygotowano, zdolnym do cichego zniszczenia najważniejszych celów cywilnych i wojskowych oraz paraliżowania struktur państwowych wroga. Jednostki przygotowane do dywersji obcych armii, administracji i obalania obcych rządów, tego samego mogły dokonać i we własnym kraju. Dysponując takimi możliwościami, w dramatycznej sytuacji lat dziewięćdziesiątych coraz to inny generał rozmyślał nad zbawieniem ojczyzny od wszelkich „plag” i nieszczęść, jakie go trapią. Pod tym względem niewiele zmieniło się do teraz. W tamtym czasie bardzo popularna była idea dyktatury. Żywa w środowisku oficerów sztabu generalnego już w okresie późnego komunizmu, największe znaczenie zyskała właśnie w latach dziewięćdziesiątych. W latach osiemdziesiątych w sztabie generalnym silna była rosyjska partia narodowa.
"Zła prawem nie zwalczysz" Podobne nastroje ogarniały całe społeczeństwo. W tym samym czasie triumfy święciły powieści-antyutopie Siergieja Norki "Inkwizytor" i "Ruś przeklęta". Literatura przesycona i przytłaczająca atmosferą beznadziei, wszechogarniającego fatalizmu oraz przymusu szukania wyjścia z sytuacji bez wyjścia, zakończona powodzeniem, od razu zdobyła niezwykłą popularność, w Rosji i poza nią. Postawione diagnozy i propozycje naprawy były zgodne z przekonaniami większości społeczeństwa. Prawo to w Rosji „gó…o”, a zła nie można zwalczyć w oparciu o prawo i system parlamentarny. Konieczne jest fizyczne unicestwienie wielkiej rzeszy przestępców i zastraszenie pozostałych. Panowała apoteoza działania - wbrew prawu i poza nim. Atmosfera tego okresu, widoczna także w gloryfikacji gen. Augusto Pinocheta, popularnego w wojsku i w kręgach intelektualnych, była inspiracją dla marzących o chwale Juliusza Cezara i Napoleona oficerów rosyjskiej armii. Historia gen. Rochlina to najbardziej poglądowa ilustracja procesów, jakie toczyły się w Rosji lat 90 i wciąż trwają w cokolwiek bardziej zawoalowanej postaci. Różnica w tym, że dziś władze, bogatsze doświadczeniem, zagrożenia dla panującego porządku starają się eliminować zawczasu, bliżej źródeł. W latach dziewięćdziesiątych rozwiązanie następowało chwilę przed przechyleniem się szali zwycięstwa w którąś ze stron. Rochlin nie był człowiekiem wyrafinowanym, procesy społeczne wyobrażał sobie w sposób uproszczony. Istniejącej władzy zarzucał korupcję, nawet zdradę stanu. Koronnym dowodem zdrady - miała być opisana w prasie światowej sprzedaż ok. 500 ton proradzieckiego wzbogaconego uranu za ok. 12 mld dolarów, mniej więcej jedną tysięczną ich rynkowej wartości. Dokumentację zawierającą kompromitujące władze szczegóły transakcji generał przechowywał w prywatnym sejfie. Obiecywał skończyć z takimi praktykami, jednak wątpliwe, by zdołał tę obietnicę spełnić. Rządy wojskowych niemal zawsze prowadziły do odrodzenia tych samych plag w jeszcze dotkliwszej postaci - [wrogie siły miały zawsze przygotowane ukryte kadry w każdej instytucji, w tym i w wojsku - J.K.].
Egzekucja za zgodą Kremla? Zabójstwo Rochlina miało być dokonane w ramach islamskiej akcji likwidowania przestępców wojennych, kierowanej przez ministra obrony Emiratu Kaukaskiego Supiana Abdułajewa. Znany czeczeński opozycjonista i autorytet w sprawach Kaukazu Musa Tiemiszew podaje, że likwidacja Rochlina w 1998 r. i Troszewa w 2008 r. była dziełem grupy podporządkowanej bezpośrednio Abdułajewowi. Wszystko wskazuje na to, że nie mogła się dokonać bez aprobaty i udziału Kremla. Wersji zamachu na Rochlina było kilka, o zbrodnię oskarżano nawet jego żonę Tamarę (przez krótki czas się do niej przyznawała), jednak wersja Musy Tiemiszewa uznawana jest za wiarygodną: Rochlin nie błyszczał intelektem Lebiedzia, ale cierpiał na "kompleks Napoleona". I był twardy. W czerwcu 1998 r. w gabinecie redakcji "Kaukaz" odbyła się tajna narada. Omawiano przygotowania do zamachu stanu. Kiedy dochodziło do konkretów, wszyscy milkli i wtedy Rochlin brał odpowiedzialność na siebie? „Dobrze. To zrobię. Idziemy dalej". Jak zwykle w takich sytuacjach w scenariuszu pojawiały się ryzykowne momenty? Wówczas Rochlin niezmiennie powtarzał: "Dobrze, biorę to na siebie". Ponaglały go działania służb specjalnych wymierzone przeciw niemu i jego rodzinie. Pewnego razu wracającą wieczorem żonę Tamarę nieznani sprawcy wciągnęli do samochodu i kilka godzin wozili po Moskwie, bijąc i gwałcąc. Prawie każdej nocy, bez przerwy dzwonił telefon, słychać było groźby, obelgi. Ponaglali go Łużkow i Łukaszenko. Zaprzysięgły wróg Jelcyna Łużkow finansował Rochlina, dostarczał plany obiektów energetycznych Moskwy, podziemnych komunikacji itp., Natomiast "Baćka" obiecał wysłać do Moskwy Witebską Dywizję Desantową i okazał się bardziej przyzwoity niż główny moskiewski gangster. Dwa dni przed zabójstwem telefonicznie uprzedził generała, że szykuje się na niego zamach. Przekupiony został ochroniarz Rochlina Pleskaczow. Służby specjalne Rosji wiedziały o planowanej akcji, o jej końcowym etapie wiedziały prawie na pewno. Generała obserwowano trzy miesiące. Na sygnał Pleskaczjowa dwaj [Rosjanin i Czeczen] ludzie Abdułajewa o dziewiątej wieczorem podjechali w pobliże daczy Rochlina. Generał wrócił późno. Kiedy goście rozjechali się i pijany generał usnął, Pleskaczow wprowadził wykonawcę wyroku "szariackiego sądu". Po egzekucji zabójca spokojnie wyszedł przez furtkę i czekającą go "dziewiątką" odjechał. Przy furtce stały dwa jeepy i byli w nich ludzie z ochrony. Tamara nie miała do tego nic. Krótko po egzekucji Rochlina miało miejsce nadanie odznaczeń funkcjonariuszom FSB. Wielu komentatorów twierdzi, że wszystkie akcje koordynował przyszły prezydent Putin. Nie istniała wówczas inna możliwość zapobieżenia zamachowi stanu i niezależnie od tego, że chroniona była osobista władza prezydenta Jelcyna, zachowany został porządek konstytucyjny. Takiej samej sankcji musiał udzielić Kreml w przypadku likwidacji Troszewa jesienią 1998 r. Pozostaje zagadką, co wówczas skłoniło władze do zgody na kolejną egzekucję z wyroku „islamskiego” sądu. Kilka miesięcy później nastąpiła likwidacja jednostek Specnazu oraz wyjęcie ich spod dowództwa SG. Eliminacja Troszewa również dokonana została na drodze przekupstwa. W grupie zabójców było pięciu ludzi [ani jednego Czeczena]. Postawiono cel - zlikwidować Troszewa i uprowadzić samolot za granicę. Żadnych materiałów wybuchowych nie mieli. Piloci i stewardzi zostali hojnie opłaceni. Troszewa zlikwidowano, ale z jakiegoś powodu nie udało się uprowadzenie samolotu. Doszło do katastrofy. Ciosy wymierzone w armię. Konflikt pomiędzy armią i administracją cywilną trwa. Nauczone doświadczeniem, władze podejmują działania wyprzedzające w stosunku do ewentualnych działań wojskowych. Nigdy w pokomunistycznej Rosji nie zadano armii tylu ciężkich ciosów, co dziś. Sprawa nie jest rozstrzygnięta do końca i wciąż słychać publiczne wezwania do okazania sprzeciwu. Sytuacja gospodarcza i społeczne nastroje stają się coraz bardziej złożone i gdyby znalazła się siła zdecydowana stawić władzy opór, żaden rozwój wydarzeń nie byłby wykluczony. Być może to sprawia, że działania władz są dziś bardziej ostrożne niż w przeszłości.
SENSACYJNE WIEŚCI Z ROSJI - wojskowi szykowali powstanie Rosyjskie media szeroko opisują sprawę emerytowanego pułkownika GRU, Władimira Kwaczkowa, który miał organizować zbrojne powstanie. Śledczy twierdzą, że z jego inicjatywy w wielu miastach Rosji powstawały grupy "powstańców", którzy mieli na sygnał zająć miejscowe jednostki wojskowe, a następnie ruszyć na Moskwę. O nowych ustaleniach w sprawie Kwaczkowa, który został zatrzymany 23 grudnia, napisał w swoim weekendowym wydaniu dziennik "Kommiersant". Jak ustaliła gazeta, wersja śledczych o "powstaniu" opiera się głównie na zeznaniach kolegi Kwaczkowa, Piotra Gałkina, który stał na czele "powstańczej grupy" w mieście Togliatti? Sam ruch nazywał się "Pospolite ruszenie Minina i Pożarskiego" (na cześć dwóch rosyjskich bohaterów narodowych, którzy odegrali ważną rolę podczas obrony kraju w czasie wojny polsko-rosyjskiej 1609-1618 - red.). Gałkin zeznał, że członkowie organizacji tworzyli oddziały, złożone z młodych ludzi, których objęła redukcja etatów w armii po wdrożeniu reformy sił zbrojnych.
Na sygnał sztabu "pospolitego ruszenia", na czele, którego stał Kwaczkow, mieli zdobyć miejscowe jednostki, a potem ruszyć na Moskwę, "przyłączając do siebie nowe odziały rebeliantów". Liczono, więc, że wojskowi w odpowiednim momencie przejdą na stronę powstańców. Gałkin - jak pisze portal lenta.ru - nie poinformował, w jakim celu rebelianci mieli ruszyć na Moskwę. Według FSB (Federalna Służba Bezpieczeństwa) wiosną i latem [2010] Kwaczkow jeździł do wielu rosyjskich miast, gdzie spotykał się z wojskowymi, prowadząc wśród nich antyrządową propagandę. Gałkin, którego zeznania obciążają Kwaczkowa, został zatrzymany latem 2010 r., kiedy z grupą młodych ludzi ćwiczył w lesie strzelanie z kuszy. Jak pisze portal lenta.ru, najprawdopodobniej szkolił członków "pospolitego ruszenia". Sam Kwaczkow stanowczo twierdzi, że żadnego spisku nie było. Póki co przeciw niemu wszczęto śledztwo z artykułów 205 ("sprzyjanie działalności terrorystycznej") i 279 ("próba organizacji buntu zbrojnego") kodeksu karnego Federacji Rosyjskiej. Władimir Kwaczkow jest byłym pułkownikiem specnazu wywiadu wojskowego GRU, weteranem wojny w Afganistanie i ekspertem od materiałów wybuchowych. Był oskarżany o organizację zamachu na polityka i przedsiębiorcę Anatolija Czubajsa w 2005 r. Sąd przysięgłych jednak dwukrotnie uniewinnił zarówno Kwaczkowa, jak i jego domniemanych wspólników. T.Sz.
Komentarz: Przeglądając prasę czy internet na tematy związane z Rosją można zauważyć, że toczy się walka między zwolennikami i przeciwnikami Putina. Dla ludzi mniej orientujących się w politycznych labiryntach może się wydawać, że Putin prowadzi Rosję w dobrym kierunku; zaaresztował paru oligarchów żydowskich paru uciekło na Zachód, ustabilizował częściowo rynek i to by wskazywało na jego dobre posunięcia. Niestety, to tylko makijaż. Putin jest oddany globalizmowi i realizuje jego cele. Tak, jak Angela Merkel, Sarkozy, Bush, Obama, czy w Polsce Kwaśniewski, Tusk, Komorowski czy Kaczyńscy, z tym, że każdy ma inną rolę do odegrania. - Putin jest również, jak wyżej wymienieni, narzędziem Nowego Porządku Światowego [NWO]. Jest On - jak to ktoś nazwał: „zimnym szachistą” - powiedziałbym nawet, o wiele inteligentniejszym od słynnego Berii. Przemiany w Rosji idą w złym kierunku, co widać w zakulisowych dogadywaniach się Putina i Miedwiediewa z zachodnimi globalistami... Kim jest Putin? Że jest byłym agentem KGB - wiadomo, natomiast, co do jego pochodzenia narodowościowego, krążą różne wersje – a patrząc po owocach jego działalności, napewno Rosjaninem nie jest. W tym ponad dziesięcioletnim zarządzaniem światowym mocarstwem, bardzo umiejętnie realizuje wytyczone cele globalne, jest bardzo ostrożny w swoich decyzjach, wyraźnie obawiając się nastrojów nacjonalistycznych, szczególnie w armii, której, jak do tej pory nie udało mu się sprywatyzować, jak to zrobili w Polsce. Jest to właśnie charakterystyczne dla ludzi służących żydostwu... Być może obawia się drugiego marszałka Żukowa, (który po śmierci Stalina zlikwidował w przeciągu 2 godzin cały aparat NKWD z Berią na czele). Armia rosyjska nie poddała się syjonistycznej zarazie demoralizacji, co widzimy obecnie po zachowaniu się wojskowych i reakcji na niektóre globalistyczne posunięcia Putina. Między innymi, dlatego, co roku w armii rosyjskiej, ginie w niewyjaśnionych okolicznościach - „nieznani sprawcy” - kilku najwyższych rangą oficerów-nacjonalistów (patrz okręt podwodny „Kursk” i 13 najwyższej rangi oficerów floty). Za ten wypadek rodziny zatopionych admirałów obciążyły właśnie Putina, który zabronił wydobywania okrętu i uratowania załogi, która według znawców żyła jeszcze kilka dni. Putinowi wyraźnie zależało, aby zginęli admirałowie a załoga i statek były „niewielką” ceną. W ten sposób Putin w jakiś sposób przysłużył się sprawie globalistycznej ujarzmiającej armię rosyjską, za co prezydent Bush wypłacił Rosji 10 miliardów dolarów „odszkodowania” za staranowanie „Kurska”, przez amerykańskie okręty podwodne. Jeżeli nie jest tak jak piszę, to, dlaczego biznesy żydowskie w Rosji - funkcjonują i nabierają rozmachu. Skazanie Chodorkowskiego czy pogróżki Bierezowskiego pod adresem Putina [z Anglii] to działania pozorne, maskujące. Następnie, czy wyobrażacie sobie państwo, zmianę na stanowisku prezydenta Rosji, tak wielkiego mocarstwa z posłusznego ”im” Borysa Jelcyna na prawdziwego Rosjanina bez większego rejwachu w światowych mediach? A po zmianie z Jelcyna na Putina media światowe, będące jak wiadomo w rękach żydowskich, milczały jak zaklęte. Zastanawiające, dlaczego? A chociażby katastrofa [raczej zamach] w Smoleńsku... Ostatnio świat zasypywany jest różnymi interpretacjami z tego wydarzenia, z których nic nie wynika, w większości są to dezinformacje. Więc komuś bardzo zależy, by przeciętnego śmiertelnika sprowadzać na boczne tory tego wydarzenia. A więc komuś - kto ma kontrolę nad mediami! Dla mnie nie ulega wątpliwości, że był to zamach - nie wykluczałbym w nim nawet premiera Tuska ani premiera Rosji Putina. Mija już prawie rok i nie ma żadnych oficjalnych wyników dochodzenia z tej katastrofy. Czy ktoś normalny uwierzy, że głowa państwa, na którego terenie wynikła tragedia nie jest w stanie podjąć decyzji o wyjaśnieniu tej sprawy? A przecież zginęli [lub zostali zlikwidowani] przedstawiciele władzy innego państwa [Polski] w tym wojskowi najwyższej rangi [generałowie]. Czyżby rząd rosyjski nie był w stanie tego wypadku wyjaśnić? Ta sprawa rzuca cień podejrzeń, właśnie na premiera Putina. W związku z powyższym byłbym bardzo ostrożny w ocenie premiera Rosji Władimira Putina.
Tomasz Koziej - 12/26/2010
BIAŁORUSKIE WYBORY I TAJEMNICE WIKILEAKS Białoruskie wybory Cytat z tekstu poniżej: Kraj jest odizolowany od Zachodu: Białorusinowi bardzo trudno odwiedzić swego kuzyna w sąsiedniej Polsce lub Litwie, dlaczego? - UE nie da mu wizy. Szczególnie wrogo usposobiona jest Polska. Panując kiedyś na Białorusi, Polacy uważają siebie za uprawnionych do narzucania Wschodowi siłą zachodnich porządków. Wizy są bardzo drogie dla miejscowych. (W roku ubiegłym załatwiałem taką wizę dla kolegi z Witebska. Zapraszający Polak musi zarabiać, co najmniej 2700 zł na miesiąc, lub gdy zarabia mniej, mieć na koncie kilka tysięcy złotych. Potem się czeka w Polsce miesiąc na potwierdzenie zaproszenia przez "nasze" władze, a gdy w końcu zaproszenie dotrze do Białorusina, to płaci on za wizę "Schengen" 60 euro, czyli dwa razy więcej niż Rosjanie i Ukraińcy. Czyli tak zwana Pełnia Praw Człowieka w wydaniu Unii Europejskiej, a w szczególności Polski - MG). Wikileaks ponownie udowodniła, że wyjawia dobrze skrywane tajemnice. Nie jest to jednak materiał na przykuwające uwagę nagłówki, lecz ilustruje, jakie możliwości ma Departament Stanu USA, by organizować rozruchy w spokojnym wschodnioeuropejskim kraju. - Jako obserwator międzynarodowy na grudniowych wyborach na Białorusi w roku 2010, byłem świadkiem zarówno praworządności głosowania jak i skandalicznych rozruchów. Jest to opowieść o Białorusi i o tym, w jaki sposób przy pomocy dolarów i kłamliwych oszczerstw chciano obalić i podporządkować sobie tę pokojową konstytucyjną republikę. Guardian w przeddzień wyborów opublikował trzy depesze, co miało na celu zwiększenie zainteresowania i wpłynięcie na wyniki wyborów. Jeden z nagłówków, opublikowany 18 grudnia 2010 roku, głosił: "Wikileaks: Majątek Łukaszenko oceniany jest na 9 miliardów dolarów USA". Był to nagłówek bardzo mylący. Wikileaks niczego nie powiedziała o bogactwie Łukaszenki. Po przeczytaniu całego tekstu, okazuje się że były to jedynie domysły pracownika ambasady USA, który słyszał plotkę i przekazał ją Departamentowi Stanu. Jedynie w przedostatnim zdaniu artykułu mówi się, że w depeszy przyznano: "pracownik ambasady nie mógł sprawdzić źródeł (sic!) ani dokładności informacji". Tak, więc, poprawny nagłówek powinien wyglądać następująco: "Wikileaks donosi: Dyplomaci USA rozpowszechniają niesprawdzone pogłoski o osobistym majątku Łukaszenki". Lecz Guardian zredagował go inaczej i zasugerował, że to sama Wikileaks tak twierdziła.
1. Wprowadzenie Grudzień na Białorusi jest mroźny. Piękne północne leśne nimfy ubrały się w grube luksusowe śnieżnobiałe płaszcze - jest za zimno by kusić w stroju Ewy. Za miastem wzrok ginie w nieskończonej białej przestrzeni, przerywanej jedynie nielicznymi domami i cerkwią. Puste drogi ożywiają białe zające zeskakujące z oblodzonych poboczy i stada dzikich ptaków lecących po pochmurnym niebie. O tej porze, w tym kraju wszystko jest białe, nie darmo nosi piękną nazwę Białej Rusi. Białorusini niewiele się różnią od swoich rosyjskich sąsiadów, lecz mają własny charakter. Są rzetelni i opanowani, pojednawczy i uporządkowani, posłuszni i wytrwali. Słabo zasiedlone białoruskie kresy były w ciągu wieków polem konfliktów między Wschodem i Zachodem. W ostatniej wojnie Białoruś straciła jedną trzecią mieszkańców, i były to największe straty poniesione spośród wszystkich krajów w Drugiej Wojnie Światowej. Stołeczny Mińsk był całkowicie zniszczony przez Luftwaffe. Wtedy to, w jej puszczach i bagnach, ginęły wyborowe niemieckie dywizje SS. Obecnie Białorusini żyją w spokoju, pośród śnieżnych zasp. Po tej białej pustyni, Mińsk nieoczekiwanie jawi się, jako cywilizowane miasto dla nowoczesnych ludzi. Został odbudowany w latach 1950 a ostatnio poddany gruntownej renowacji. Ulice są zadbane, i nie zapomniano o ruchu pieszym. W przytulnych małych kawiarniach jarzą się kominki, na każdym stole leżą angielskie gazety. O nadchodzącym Bożym Narodzeniu przypomina wielka świąteczna choinka na głównym placu miasta, który przekształcony został na lodowisko, gdzie cały dzień ślizgają się piękne młode dziewczyny w białych spódnicach i czerwonych szalach, razem z elegancko ubranymi chłopcami. Lodowisko jest otwarte i bezpłatne dla wszystkich, jak w Skandynawii. Białoruś to wschodnioeuropejski odpowiednik niegdysiejszych socjalistycznych państw skandynawskich; lecz, gdy Szwedzi i Duńczycy zajęli się demontażem swoich socjalnych osiągnięć, Białoruś dotychczas opiera się prywatyzacji. Trudno tutaj znaleźć policjanta, najczęściej trafiają się ci z drogówki. Nie ma oznak państwa policyjnego: brak jest tajemniczych czarnych samochodów, nie ma niepokojącej ciszy, radzieckiego ponuractwa ani poradzieckiego bałaganu. Młodzież jest elegancka, przyjazna i otwarta. Ulice są zatłoczone, równe i czyste. Prezydent Białorusi, nazywany przez Departament Stanu USA ostatnim dyktatorem Europy, chodzi swobodnie wśród ludzi po ulicy. Lecz co teraz oznacza być dyktatorem? Epitety nadawane światowym przywódcom są zadziwiająco logiczne, lecz używane słowa zostały przedefiniowane. Wydaje się, że aby zasłużyć na miano "dyktatora", przywódca powinien jedynie odrzucić rady Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW). Jeśli przywódca nie zgadza się z NATO, to może zostać zakwalifikowany do otrzymania tytułu "krwawego dyktatora". Mówiono, że Fidel Castro jest "dyktatorem". Mówiono też, że Hugo Chavez jest "dyktatorem". Teraz mówi się, że Ahmadinejad jest "krwawym dyktatorem". Długotrwałym i zdecydowanym sprzeciwianiem się imperialnej potędze USA można w końcu zasłużyć na tytuł "tyrana", którym wyróżniono Stalina i Mao. Sama Białoruś została przez Departament stanu nazwana "państwem buntowniczym". Gdy ZSRR rozpadł się na łatwe do połknięcia kąski, jedynie maleńka Białoruś postanowiła zachować radziecką flagę, radziecką armię, i socjalistyczny etos. Białoruś nie porzuciła tak szybko, jak inne kraje, tego, co było dobre i trwałe w radzieckim systemie. Gdy inne kraje ucierpiały z powodu narzuconej przez MFW prywatyzacji, Białoruś wybrała powolną, ale pewną drogę, inteligentnego doskonalenia i odbudowy przemysłu i miast. W rezultacie Białoruś jest taka sama, jak każde nowoczesne państwo na Wschodzie.
19 grudnia 2010 roku Byłem na Białorusi, aby obserwować wybory prezydenckie i, prawdę mówiąc, spodziewałem się zainscenizowania jakichś zdarzeń mających na celu zepsucie tego dnia. Wyniki wyborów nie wywoływały większych wątpliwości. Naród był zadowolony z pełnego zatrudnienia i popierał rząd. Dobrze wiedział, co się stało, gdy sąsiednie kraje przyjęły warunki MFW, i dlatego nie czuł ideologicznej potrzeby podążania tą samą zwodniczą drogą. Jednakże, do niektórych ludzi silniej przemawia dolar niż patriotyzm, i spodziewałem się ich zobaczyć. Można zawsze liczyć na tłum prozachodniej bananowej młodzieży protestującej przeciwko temu, kogo wybrała większość. Protestowali w Iranie po wyborczym zwycięstwie Ahmadinejada. Protestowali w Palestynie, gdy wyborcy oddali władzę Hamasowi. W 2005 r. doprowadzili do obalenia wyników głosowania na sąsiedniej Ukrainie, i pomarańczowe gangi zdołały ukraść prezydenturę na pięć długich lat. Jeśli nie zdołają przekonać ludzi za pomocą dolarów, to po prostu doprowadzają do zamieszek i dochodzą do władzy siłą. Przez cały dzień obserwowałem Białorusinów tłoczących się przy urnach wyborczych. Rozmawiałem z wieloma z nich. Ich prezydent Łukaszenko jest wschodnioeuropejskim Chavezem, który uparcie trzyma się socjalizmu. Będąc przyjacielem Hugo Chaveza i Castro, kupuje ropę w Wenezueli i w Rosji, robi interesy z Chinami, i stara się utrzymać dobre stosunki z sąsiadami. Ludzie go znają, i wiedzą, czego od niego oczekiwać. Rzadko, kto znał nazwiska kandydatów opozycyjnych. W każdym punkcie wyborczym wisiały oficjalne plakaty wyborcze, na których było nazwisko i fotografia każdego kandydata, lecz ci całkiem nieznani politycy i ich optymistyczne slogany były narodowi obce. Głosowanie było przejrzyste, jak wszelkie inne wybory w Europie, i było na nich setki obserwatorów międzynarodowych; żaden z nich nie zauważył jakichś nieprawidłowości. Każdej osobie, zapewniono tajność głosowania, oddawali swoje głosy bez obaw. Nawet najbardziej prozachodni analitycy, jak Alexander Rahr z Niemiec, stwierdzili: Łukaszenko przeprowadził wybory przy zdumiewającej popularności 80% - podobne wyniki dały sondaże wśród wyborców opuszczających lokale wyborcze. Dopiero po tym, jak w wiadomościach podano sondaże przeprowadzone wśród wyborców opuszczających lokale wyborcze, siły opozycyjne w Mińsku, jakieś pięć tysięcy ludzi, zaczęły maszerować z głównego placu w kierunku budynków rządowych. Marsz był pokojowy, i nie przyciągał wielu policjantów. W rzeczywistości, było o wiele mniej przygotowanej policji niż w przypadku podobnych marszów w Londynie lub Moskwie. Rząd oczekiwał zbiegowiska na placu. Jednak nie oczekiwano, by odpowiednio ubrani ludzie zaczęli szturmować budynek, w którym podliczano głosy. Tłum „wykształconych” i „dobrze ustawionych mińszczan” rozbił okna i wyłamał drzwi, próbując siłą dostać się do budynku. Dla wszystkich świadków było jasne, że zamieszki te na pewno nie były spontaniczne, i że była to przemyślana próba zniszczenia kart do głosowania i unieważnienia wyborów. Przekazywana na żywo transmisja pokazująca buntowników szturmujących budynek rządowy, zaszokowała republikę. Naród białoruski jest przyzwyczajony do porządku i wymaga od ludzi działań uporządkowanych i praworządnych. Dla władz nastąpił moment prawdy; niepraworządnym prowokacjom trzeba było natychmiast przeciwstawić praworządną siłę. Policja spełniła swój obowiązek, zastosowała siłę i powstrzymała buntowników. Lecz Białoruś to nie Chiny i nie był to plac Tien-An-Mien. Nie było to także Seattle ani Goteborg. Nie było ofiar; całe zdarzenie można było porównać do zamieszek spowodowanych przez kibiców piłkarskich, niezadowolonych z wyniku rozegranego meczu. Lecz zdarzyła się rzecz haniebna; nagle, jak gdyby na jakiś znak, moi koledzy, moi kumple dziennikarze zaczęli w centrum prasowym wysyłać histeryczne telegramy opiewające straszny rozlew krwi spowodowany przez tajną policję ostatniego dyktatora Europy. Dzięki Bogu, że Białorusini są zbyt spokojni by pójść na takie ekscesy. Nawet opozycyjna partia komunistyczna uznała za właściwe wysłanie policyjnych oddziałów prewencji. Zagrożenie wolnych wyborów oznacza zagrożenie wolności każdego obywatela; jest to groźba podważająca demokrację. Mój cyniczny przyjaciel, profesor miejscowego uniwersytetu niebędący sympatykiem Łukaszenki (w jego opinii prezydent jest gburem i kretynem), powiedział: opozycja miała zrobić dobre widowisko, aby zasłużyć na wszystkie granty i subsydia, jakie dostała. Dolary z Departamentu Stanu, NED [Narodowej Fundacji Demokracji], od Sorosa i CIA, miały na celu obalenie ostatniego socjalistycznego reżymu w Europie. Pieniądze te miały pozwolić liderom opozycji zachować fason, do którego się przyzwyczajono, lecz raz na jakiś czas oczekuje się, że pokażą prawdziwą krzepę. Wikileaks ujawniła obecnie, w jaki sposób te nielegalne pieniądze przepływają ze skarbców w USA do białoruskiej "opozycji". W poufnej depeszy 000732 z Wilna, z dnia 12 lipca 2005, amerykański dyplomata informuje Departament Stanu, że litewski urząd celny zatrzymał białoruskiego pracownika USAID (Amerykańskiej Agencji do Spraw Rozwoju Międzynarodowego) obwiniając go o przemyt pieniędzy. - Kurierka została aresztowana, ponieważ próbowała przejechać z Litwy na Białoruś z 25 000 dolarów. Ponadto, przyznała się, że podczas dwóch poprzednich podróży przemyciła z Litwy ogółem 50 000 dolarów. Dolary te są jedynie wierzchołkiem pieniężnej góry lodowej, która płynie od podatników amerykańskich do opozycji na Białorusi. Litewski urzędnik chwalił się, że rząd litewski "wykorzystuje różne osoby i drogi do przesyłania pieniędzy do poszczególnych ugrupowań na Białorusi, łącznie z dyplomatami". Łukaszenko zawsze utrzymywał, że USA wydaje miliony dolarów na obalenie rządu maleńkiej Białorusi. Przedstawiciele Zachodu automatycznie temu zaprzeczają. Zachodnia prasa była oburzona: - KRWAWY DYKTATOR WINI OPOZYCJĘ ZA WTRĄCANIE SIĘ YANKESÓW. Dowód znajduje się w poufnej depeszy ambasady USA do Departamentu Stanu. Nie da się temu zaprzeczyć.
Czarodziej Łukaszenko Dlaczego USA musi płacić ludziom, by przeciwstawiali się Łukaszence? Jaka tajemnica kryje się za popularnością Łukaszenki? Został on wybrany demokratycznie w roku 1994, już po rozpadzie ZSRR. W pewnym sensie, zdołał on przekształcić chaotyczny upadek w całkiem dobre rozwiązanie. Zatrzymał prywatyzację, zapewnił wszystkim pełne zatrudnienie, zmierzył się ze zorganizowaną przestępczością i ją pokonał; jednym słowem, zabezpieczył porządek i utrzymał istniejące stosunki społeczne. Dla gości z Zachodu, Białoruś jest raczej dobrze utrzymanym doskonale funkcjonującym małym państwem wschodnioeuropejskim, nieróżniącym się bardzo od swoich bałtyckich sąsiadów. Lecz dla przybywających z Rosji lub Ukrainy, jej bezpośrednich sąsiadów, jest cudownym, wyrosłym z poradzieckiej republiki ideałem państwa, którym one także mogły się stać. Jak Białoruś, mogłyby mieć czyste ulice, pełne zatrudnienie, sklepy sprzedające miejscowe produkty, policję nie wymuszającą łapówek, emerytury dla starych ludzi, i równość ekonomiczną. Łukaszenko powstrzymał te rodzaje prywatyzacji forsowanej przez MFW, które zrujnowały sąsiadów Białorusi. W Rosji, kilku kolesi byłego prezydenta Jelcyna, jak obecnie więziony miliarder Chodorkowski, zagarnęli cały przemysł, kopalnie rudy żelaznej i tereny roponośne. Większość z ukradzionego narodowi mienia sprzedali przedsiębiorstwom zachodnim, które złupiły Wschód z pazernością niemającą miejsca od czasów podboju Meksyku przez Corteza. Zwykli Rosjanie stracili pracę, mieszkania, i zostali pozbawieni usług socjalnych, natomiast superbogaci oligarchowie zaczęli kupować nieruchomości w luksusowych dzielnicach Londynu i na Lazurowym Wybrzeżu, wielkie jachty i drużyny piłkarskie. Dopiero za prezydentury Putina częściowo została powstrzymana - organizowana pod auspicjami MFW - szalona wyprzedaż zasobów. Na obszarach poradzieckich wielkim problemem jest zorganizowana przestępczość. W ostatnim miesiącu obywatele Rosji dowiedzieli się o gangu, który narzucił swoje rządy na bogatym Kubaniu na południu Rosji, gwałty i bezkarne morderstwa trwały latami, gangsterzy i policjanci współuczestniczyli w zbrodniach i dzielili się łupami. Jednak na Białorusi nie ma zorganizowanej przestępczości, nie ma tajnych struktur na podobieństwo mafii. "Gangsterzy uciekli stąd w latach dziewięćdziesiątych", powiedzieli mi tubylcy. Na Białorusi policjanci nie biorą łapówek, czym dotychczas nie mogą się pochwalić inne państwa poradzieckie. Łukaszenko osiągnął to przez zagwarantowanie emerytowanym policjantom przyzwoitych emerytur, dobrze przekraczających średnią i przez bezlitosne zwalnianie ze służby skorumpowanych policjantów. Na Białorusi nie ma oligarchów. Socjalizm ograniczony jest do większych pracodawców; własność prywatna i prywatny biznes są absolutnie respektowane. Miejscowi biznesmeni mówili mi, że korupcja jest mała, o wiele mniejsza niż w sąsiednich państwach. Jest wielu zamożnych ludzi, lecz brak superbogaczy; na ulicach Mińska jest wiele pięknych samochodów. Ogromna większość samochodów w Mińsku to nowoczesne ekonomiczne auta europejskie i japońskie. Starych radzieckich samochodów praktycznie się nie spotyka. Na Białorusi nie ma konfliktów na tle narodowym lub religijnym. Kościoły katolickie i cerkwie prawosławne stoją na tych samych placach; przed pojawieniem się wielokulturowości, w ciągu wielu wieków zbudowano meczety i synagogi. Wschód był zawsze wielokulturowy: prawosławni chłopi, katolicka szlachta, żydowscy kupcy i tatarscy żołnierze mieszkali razem na Białorusi na długo przed XV wiekiem, kiedy to kraj ten stał się częścią Wielkiego Księstwa Litewskiego, największego wtedy państwa w Europie. Oficjalnym językiem Księstwa był język starobiałoruski. Białoruskie oddziały razem z polskimi rycerzami i smoleńskimi pułkami, 500 lat temu pobiły Krzyżaków na polach Grunwaldu.
Przeciwnicy Łukaszenki próbowali zagrać kartą etniczną, która okazała się tak skuteczna na Ukrainie i Litwie dla poróżnienia tradycyjnych przyjaciół. Popierali białoruski nacjonalizm i stary język białoruski, lecz obie te idee nie wypaliły. Romantyczna wizja opozycji - odrodzenie narodowe Białorusinów - jest bardzo poetyczna, jak odrodzenie innych mniejszości w Europie, lecz naród praktycznie nie chce za to walczyć. Radziecki styl Łukaszenki w gospodarce pozwolił zachować źródła produkcji miejscowej - i okazuje się - że obok wszędobylskich towarów importowanych, podstawowe produkty są pochodzenia miejscowego. Białoruski ser, mleko, chleb i warzywa są ekologiczne i rosyjscy goście zawsze kupują i wiozą do domu tyle, ile mogą, smacznych, zdrowych i tanich produktów. Białoruski przemysł także się zachował. Podczas gdy MFW, w gwałtownym procesie deindustrializacji, wpędził sąsiadów do Trzeciego Świata, Białoruś wciąż wszystko produkuje, od odbiorników telewizyjnych do traktorów, od olbrzymich ciężarówek do kostiumów zaprojektowanych przez Yves Saint Laurena. Na Białorusi nie ma partii politycznych. Nie ma tu jednej wielkiej partii politycznej, jak w Rosji, ani dwupartyjnego systemu, jak w USA. W ogóle, nie ma tu partii politycznych. Partie nie są zakazane, lecz po prostu nie powstały. Była to jedna z wielkich idei Simone Weil, francuskiej filozofki marksistowskiej i przyjaciółki T.S. Eliota, chociaż ona zakazałaby partii całkowicie. Białoruś przedstawia sobą interesujący udany model postępu ekonomicznego. Przypomniała światu, że mądry władca może uratować kraj. Lekcja ta jest szczególnie na czasie, ponieważ MFW doprowadził wiele krajów do bankructwa i niewypłacalności. Świat obecnie z dezaprobatą przypatruje się MFW i innym międzynarodowym inwestorom. Monetaryzm zbankrutował. Agresja militarna, na której polegał Bush, zawiodła. Żyjemy w erze pokryzysowej. Obecnie poszukiwane są inne drogi rozwoju. Ludzie zaczynają pytać: czy nie ma lepszej drogi? Białoruś udowodniła, że jest. Jedno z głównych osiągnięć Białorusi polega na tym, że obroniła się przed wielkimi międzynarodowymi korporacjami. Podczas 20 lat, w ciągu, których Zachód podporządkowywał sobie świat, maleńka Białoruś zdołała zachować swoje aktywa. Jest to bardzo ważna lekcja dla wielu krajów. Białoruś nie może pochwalić się żadnym Abramowiczem [rosyjski oligarcha], lecz kraj ten jest, prawdziwą ojczyzną dla milionów raczej zadowolonych zwykłych obywateli. Ogromna większość narodu białoruskiego jest zadowolona ze swego życia. Mają skromne zarobki porównywalne z sąsiednią Rosją, lecz nie ma bezrobocia i nie obawiają się, że ich zakład pracy zostanie zamknięty. Ich miasta są czyste, żywność tania, ogrzewanie i emerytury są dotowane, a komunikacja działa dobrze. Nie są sługami Wall Street, banku Goldman Sachs, Pentagonu, ani Panów Dyskursu. Swoim istnieniem zmuszają sąsiadów do zrobienia rachunku sumienia, są żywym dowodem na to, że Związek Radziecki nie musiał upaść, że socjalizm może działać dobrze, i że często działa lepiej od kapitalizmu finansowego. To właśnie, dlatego źli ludzie chcą zniszczyć Białoruś. Kraj jest odizolowany od Zachodu: Białorusinowi bardzo trudno odwiedzić swego kuzyna w sąsiedniej Polsce lub Litwie, ponieważ UE nie da mu wizy. Szczególnie wrogo usposobiona jest Polska. Rządzący Polską uważają siebie za uprawnionych do narzucania Wschodowi siłą zachodnich porządków. Wizy są bardzo drogie dla miejscowych. Jedyne lotnisko międzynarodowe jest praktycznie puste; jest bardzo mało lotów do i z Białorusi. Stosunki z Rosją są dalekie od doskonałości. Rosyjscy oligarchowie usiłowali wykupić białoruski majątek, przemysł i rurociągi. Łukaszenko jednak oparł się spekulantom z Nowego Jorku i Berlina, i nie ma zamiaru oddać narodowych bogactw w ręce złodziei z Moskwy. Zaczęły się, więc naciski na Białoruś. Wiele można byłoby powiedzieć o ścisłym sojuszu z Rosją, lecz Białoruś zdaje sobie sprawę, że gdzieś za szerokim rosyjskim uśmiechem, czai się kłamstwo oligarchów. Im bardziej Rosja zdoła okiełznać zachłanność oligarchów, tym mniej będzie podejrzeń, co do zamiarów cynicznego wykorzystania naturalnej bliskości i chęci wzajemnego wspierania się obu narodów. Białoruś ma przyjacielskie stosunki z Wenezuelą i Kubą, z Chinami i Wietnamem. Jest krajem socjalistycznym, lecz ten socjalizm jest łagodny, pozostawia wiele miejsca dla przedsiębiorczości prywatnej i wolności osobistej. Białoruś znalazła sposób na zakonserwowanie i rozwój tych elementów socjalizmu, w które gdzie indziej całkowicie zwątpiono na początku lat 1990. Nie zważając na rozpacz MFW, socjalizm nieoczekiwanie rusza sprawnym chodem, w nowych szatach i z nową nadzieją. Wspaniale, że Białoruś dała radę przejść linę rozpiętą między wolnością i odpowiedzialnością, lawirując między rozpadem i obcymi wpływami. Szczególnie ważna, a nawet gorzka, jest ta lekcja dla sąsiedniej Rosji. Rosyjski analityk polityczny Sergiej Kara Murza powiedział, że system białoruski mógłby posłużyć za wzorzec wskrzeszenia państwa socjalistycznego. Słowa te przypomniały mi historię meczetu Cristo de la Luz. Legenda mówi, że koń króla Alfonsa VI wkraczającego do Toledo zatrzymał się nagle i ukląkł przed ścianą meczetu; gdy odmurowano niszę, ukazał się krucyfiks oświetlony lampką oliwną, która płonęła nieprzerwanie przez 373 lata mauretańskiej okupacji. Był to wyraźny znak, że chrześcijaństwo niechybnie powraca nawet po długich latach ciemności. Gdy już socjalizm ponownie zwycięży, zwycięzcy odkryją jaśniejącą lampkę, wciąż palącą się na Białorusi.
Izrael Szamir Tłumaczył: Roman Łukasiak
Modernizm w encyklice Pascendi Nie ma nic bardziej typowego dla katolicyzmu niż prawdziwa nienawiść, odruchowa wrogość dla wszelkiej zmiany, niezależnie, w jakiej kwestii, która mogłaby prowadzić do umiłowania nowości, jako takiej, i to do tego stopni, że pewne gesty liturgiczne zostały zachowane, choć ich praktyczne zastosowanie zanikło. Po tym długim, ale koniecznym wprowadzeniu (pominięto genezę encykliki Pascendi… – przyp. red. Zawsze wierni), możemy wreszcie przystąpić do krótkiej analizy encykliki Pascendi Dominici gregis. Pamiętajmy, że naszym głównym celem jest jak najlepsze zrozumienie genezy prądów umysłowych, z którymi walczył wielki papież św. Pius X, genezy owej chorej filozofii, która skaziła – a co najmniej uczyniła mniej skuteczną – chrześcijańską filozofię i teologię oraz doprowadziła do tragicznego w skutkach tryumfu myśli współczesnej. Jeśli zrozumieliśmy założenia i równocześnie przyjmujemy moją ich interpretację, wedle, której idealizm, podobnie jak marksizm, stanowi wyraźny powrót do starożytnej gnozy, kolejny krok będzie dla nas stosunkowo łatwy. Jeśli idealizm jest ostatnią formą zachodniej metafizyki i jeśli nadal żyjemy pod jego przemożnym wpływem, znajdujemy się de facto pod wpływem heretyckim i gnostyckim, niezależnie nawet od intencji i zamiaru twórców tego systemu.
Filozofowie modernizmu W oparciu o te właśnie teoretyczne podstawy – zwłaszcza we Francji, w kraju, w którym Kościół stał się przedmiotem straszliwych prześladowań – filozofia ta rozwinęła się bujnie na gruncie współczesnego subiektywizmu oraz immanentyzmu. Wiemy, kim byli jego twórcy; Pascendi nie wymienia ich co prawda z nazwisk, chodzi jednak zasadniczo o ludzi, do których twórczości odnosił się św. Pius X oraz teologowie, którzy pomagali mu w redagowaniu encykliki: przede wszystkim o Laberthonnière’a, Loisy’ego, Le Roya i Blondela. Sprawa Blondela zyskała nawet pewien rozgłos i wszyscy wiedzą, że Ernest Bonaiuti, włoski modernista par excellence, przechowywał w seminarium w tajemnicy kopię francuskiego filozofa L’Action (Maurycy Blondel był twórcą tzw. filozofii akcji – przyp. red. Zawsze wierni), ponieważ była to książka zakazana przez Kościół i celowo czytana przez wszystkich ludzi żądnych nowinek. U wszystkich tych modernistycznych filozofów odnajdujemy wspólne zasady filozoficzne, które obecnie jesteśmy w stanie zrozumieć. Powinniśmy, więc być w stanie pojąć filozoficzną i kulturową zasadę modernizmu, jego ukrytą strukturę. Laberthonnière, jeśli spróbujemy usystematyzować jego myśl, głosi, posługując się terminami rozwiniętymi przez filozofię współczesną, że prawda istnieje jedynie w takim stopniu, w jakim jesteśmy w stanie ją sobie uświadomić. Jeśli otworzymy Katechizm Piusa X, przeczytamy, że zasadniczymi tajemnicami chrześcijańskimi są: 1° jedność i trójjedyność Boga oraz 2° wcielenie, męka, śmierć oraz zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Laberthonnière natomiast mówi: nie, to nieprawda; nie mogę otrzymać z zewnątrz jasnej, całkowicie przejrzystej, dogmatycznej prawdy, co, do której nie byłoby żadnej niejasności – nawet w obliczu tajemnicy, ale tajemnicy przejrzyście wyrażonej. Zamiast tego powinniśmy odtworzyć w sobie tę prawdę, co oznacza, że nic nie może być prawdziwe poza tym, co my sami tworzymy w pewien sposób w nas samych poprzez refleksję, rozmyślanie, słuchanie swego wewnętrznego głosu, bez wkraczania w głąb siebie samego. Czy pamiętacie ideę Kabały: wkroczcie w głąb siebie i odkryjcie tam Boga? Mamy tu do czynienia na pewien sposób z tą samą ideą. Studiowanie i obiektywne podejście do dogmatu nie mają wartości; wartość ma jedynie prawda, którą sami tworzymy, że tak powiem, wewnętrznie, którą wydobywamy z głębi samego siebie. Nie sposób o jaśniejsze wyrażenie tego, co w teologii rozumiemy przez immanentyzm i subiektywizm. Z kolei Loisy głosił, że podstawą wiary nie są dogmaty, ale bezpośrednie i subiektywne doświadczenie religijne o czysto duchowym charakterze. Owo niejasne doświadczenie religijne niekoniecznie musi być tłumaczone czy dowodzone przez twierdzenia dogmatyczne, które nasz umysł rozumie, jako proste idee; doświadczenie jest autentyczne jedynie wówczas, kiedy jest bezpośrednie i subiektywne (…). Zwróćmy uwagę, że trudno jest opierać się na tego rodzaju idei, gdyż jest ona niezwykle zwodnicza. Dla każdego oczywiste jest, że np. moje uczucie miłości do jakiejś osoby jest prawdziwe, jeśli jest bezpośrednie i subiektywne i jeśli naprawdę je odczuwam. Jak moglibyśmy uważać, że kogoś kochamy, gdybyśmy nie czuli tego, o czym mówimy? Jest tu pewien element racjonalny, przynajmniej z punktu widzenia psychologii – to oczywiste, rzeczy nie pojawiają się znikąd w sposób przypadkowy. Jednak na podstawie tych założeń idei owej brak kerygmatycznego wymiaru wiary chrześcijańskiej. Naoczni świadkowie wydarzeń o charakterze nadprzyrodzonym, z których pierwszymi i głównymi byli Apostołowie, świadczą nam o nich w tym samym czasie, co słowa i objawienie przekazane przez Tego, który ich dokonywał i który jest ich protagonistą; a ja wierzę w nie i przyjmuję je ex auditu, słuchając tych prawd i dochodząc do wniosku, że świadectwo jest prawdziwe, ponieważ to Kościół przekazuje to świadectwo i dostarcza mi właściwej interpretacji. Oczywiście dokonuje się to pod wpływem łaski, katechezy oraz mojego rozumienia nauczania, nie wolno jednak zapominać, że punktem wyjściowym jest głoszenie i że nawet Nowy Testament, jako dokument spisany, powstał po głoszeniu, a nie poprzedzał go. Gdyby chrześcijaństwo powstało bez tego elementu głoszenia, można by zadawać pytania w rodzaju tych, jakie formułowali Laberthonnière i Loisy. Tak jednak nie było. Człowiek posiadał liczne doświadczenia religijne tysiące lat wcześniej, kiedy żył w jaskiniach i malował byki, strzały oraz ludzi z łukami, jednak doświadczenie religijne nie oznacza chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo oznacza Boga, który wciela się i przemawia, który czyni cuda świadczące o tym, że może być On jedynie Bogiem, który stał się człowiekiem. Jeśli akceptuję rzeczy objawione przez Boga, mamy do czynienia z przylgnięciem umysłu, a nie jedynie uczuciem. Jeśli usuniemy chrześcijaństwo, (czyli apologetykę, jako metodę dowodzenia wiarygodności i autentyczności wiary chrześcijańskiej nawet w sposób czysto racjonalny), wówczas wszystko się rozpada i nie jest już możliwe żadne życie wiary godne tego miana. Według Le Roya dogmaty są jedynie symbolami wymogów moralnych: w ten sposób wiara jest zredukowana do moralności. To stanowisko, w istocie całkowicie heretyckie, oparte jest na filozoficznej zasadzie wyrażonej przez Bergsona, mówiącej o bezpośredniości intuicyjnego poznania (…): tylko to, co żywe, jest prawdziwe. Idea ta została rozwinięta w kręgach filozofów niemieckich (np. przez Simmela) i przerodziła się w egzystencjalizm Bartha, Jaspersa i Heideggera. (…) Prawda statyczna, niezmienna, zdolna do poprzedzania i przenikania mojego umysłu, do której rozum przylega przez wiarę, taka prawda nie może być wedle tej idei autentyczna. Każdy jednak, kto zna słabości myśli Bergsona i egzystencjalistów, wie, że bezpośredniość jest mitem; wiemy też, że jest ona w istocie nadzwyczaj niestabilna. Nieuchronnym skutkiem modernistycznego interpretowania religii i życia wiary jest ześlizgnięcie się z najbardziej ekstremalny relatywizm i subiektywizm, zarówno na poziomie moralnym, jak i dogmatycznym, ze wszystkimi tego konsekwencjami. (…) Korneliusz Fabro poczynił znaczącą uwagę o współczesnym ateizmie: albo Bóg pojmowany jest integralnie, z całością swoich atrybutów, atrybutów Boga chrześcijańskiego, albo filozofia popada w ateizm. Oczywiście rozumowanie takie ma daleko poważniejsze konsekwencje dla prawdziwej teologii. Tak, więc kiedy filozofia w imię dostosowania, dialogu ze światem czy też politycznej poprawności ujmuje jakiś atrybut Bogu chrześcijańskiemu czy też odrzuca jakiś artykuł Jego niezmiennej doktryny, ześlizguje się nieuchronnie w ateizm: modernizm dowodzi tego w sposób najbardziej jaskrawy. Już św. Tomasz tłumaczył, w jaki sposób narażone są zbawienie oraz integralność życia duchowego przez odrzucenie choćby jednej prawdy wiary: nieposłuszeństwo wobec części depozytu oraz odrzucenie go w całości są pod względem duchowym i moralnym równoważne. Obecnie wydaje się, że można mówić, myśleć czy czynić, co się chce i nadal wierzyć, że jest się katolikiem. Wielu modernistów skończyło tracąc wiarę, przynajmniej oficjalnie. Nie możemy zakończyć tego niezwykle zwięzłego podsumowania myśli modernistycznej, nie mówiąc paru słów o Blondelu. Filozof ten rozwija i doprowadza do ostatecznych konkluzji metodę immanencji, wspominaną i potępianą wielokrotnie przez Pascendi. Blondel stał się prawdziwym mistrzem dla licznych myślicieli i teologów XX wieku, a wpływ, jaki wciąż wywiera, jest naprawdę niezwykły. Pisał on również w Annales de Philosophie Chrétienne, najbardziej wpływowej francuskiej publikacji, pod pseudonimem Bernard de Sailly. Po ogłoszeniu Pascendi rozważnie tego zaprzestał, jednak jego wpływ na teologiczną kulturę XX wieku pozostaje wielki. Co jest zasadą metody immanencji? Blondel przeprowadza następującą operację filozoficzną: ponieważ niemożliwe jest osiągnięcie Boga poprzez klasyczne drogi naturalnej teologii oraz za pomocą racjonalnych i ścisłych dowodów (nie wolno tu zapominać z jednej strony o klimacie irracjonalizmu, a z drugiej o naukowej i antymetafizycznej atmosferze końca XIX wieku), konieczne jest wykazanie, jak religia, a zwłaszcza religia chrześcijańska, jest jedyną możliwą i w pełni satysfakcjonującą odpowiedzią na nieustanną walkę toczącą się wewnątrz człowieka, gdyż w przeciwnym przypadku – jako obdarzony wolą i działający w świecie – będzie się on czuć skazany na nieustanną i nieodwracalną porażkę. (…) Krytyka metodologiczna Blondela polega w skrócie na dowodzeniu, że w skończonej naturze człowieka istnieje zasadnicza potrzeba nieskończoności, czyli potrzeba Boga. Ontologiczna słabość człowieka świadczy o jego naturalnym powołaniu do wiary i potrzebie Boga, która nie jest potrzebą doczesną czy kulturową, ale wpisaną w najgłębsze pokłady jego istoty. Konieczne jest, więc otwarcie się na wiarę. (…) Człowiek, poznając ograniczenia swych możliwości, otwiera się na Boga, odnajdywanego, że tak powiem, w naturalnej zgodzie ze swoją potrzebą prawdy i pełni. W tej perspektywie filozoficznej Bóg staje się odpowiedzią na potrzebę człowieka, idea Boga rodzi się i jest wiarygodna, ponieważ jest odpowiedzią na potrzeby, jakie odkrywamy, i na ograniczenia, jakie napotkamy. (…) Taka jest właśnie istota myśli Blondela.
Encyklika Pascendi Przeciwko tej właśnie idei skierowana była encyklika Pascendi (poprzedzona dekretem Lamentabili z 3 lipca 1907 r.). Pascendi została natychmiast zaatakowana i oskarżana przez najbardziej progresywne elementy świata katolickiego o to, że jest tekstem reakcyjnym, powstrzymującym w sposób dramatyczny postęp myśli chrześcijańskiej. Jest to tekst nadzwyczajny, zwłaszcza w aspekcie filozoficznym, z powodu finezji, z jaką pojmuje zasadniczą metodologię i metafizykę modernizmu. Na wstępie papież stwierdza, że modernistyczny atak na Kościół jest tragiczny w skutkach, ponieważ przeprowadzany jest w sposób dwulicowy. W minionych wiekach heretycy opuszczali Kościół, dziś w nim pozostają: zmieniła się strategia. Encyklika wskazuje na element taktyki, który moglibyśmy nazwać „gramscianizmem”, polegający na zdobyciu kulturalnej hegemonii przez bolszewicką mniejszość. Obecnie, pisze św. Pius X, atak przeprowadzany jest od wewnątrz: ludzie, którzy porzucają wiarę katolicką, pozostają w Kościele. Zobaczmy, z jaką wyrazistością i głębią opisuje papież modernistów, rozumiejąc nie tylko ich ideologię, ale nawet zakamarki ich psychiki:
„Niechaj władza karci ich, ile zechce; sumienie własne oraz wewnętrzne poznanie daje im pewność, że zasługują nie na naganę, lecz na pochwały. Zresztą nie zapominają o tym, że postęp nie może się obyć bez walk, a walki – bez ofiar. Gotowi są, zatem ponieść ofiary na wzór Chrystusa i proroków. Nie zrażają się do władz, choć te ich gnębią. Przyznają, wprost, że i one spełniają swój obowiązek. Skarżą się tylko, że władze są głuche na ich dowodzenia; w ten sposób wstrzymuje się cały ruch duchowy; ale przyjdzie z całą pewnością godzina, że ustanie zwłoka, gdyż prawa rozwoju można zacieśnić, ale nie można ich zniszczyć. Idą, więc wciąż naprzód na obecnej drodze; postępują mimo upomnień i kar, ukrywając niesłychaną zuchwałość pod płaszczykiem udanej pokory. Obłudnie chylą głowy, ale ręką i sercem przeprowadzają tym zuchwalej zakreślone przez siebie plany. W ten sposób działając, działają z zupełną świadomością i rozwagą; już to twierdząc, że władzy nie należy burzyć, lecz raczej ją inspirować; już też, zostając w obrębie Kościoła z konieczności, aby zmienić niepostrzeżenie samowiedzę zbiorową: przyznając tym samym pomimo woli, że samowiedza zbiorowa nie jest po ich stronie i że niepowołani narzucają się na jej tłumaczów. Taką jest, Czcigodni Bracia, teoria; jaką jest praktyka modernistów; i jedna, i druga głosi, że nie ma w Kościele nic trwałego, nic, co by było niezmiennym”. Św. Pius X zupełnie słusznie stwierdza, że pułapka jest tym bardziej zwodnicza, że zastawiona została wewnątrz Kościoła. Strategia modernistów polega na tym, by przy pomocy nieustannych nacisków, przez kompromisy, przez wahania między ortodoksją a rażącą heterodoksją – „popychać” Kościół „dla jego dobra” do ugody ze światem współczesnym, gdyż postęp modernizmu zależy od zaniechania przez duchowieństwo i wiernych opierania się narastającemu wpływowi tego świata. Chodzi, więc o obalenie Christianitas.
Modernizm wiedzie do agnostycyzmu Skutkiem modernizmu jest, wedle Pascendi, agnostycyzm. Według św. Piusa X zanegowanie naturalnej teologii i wiarygodności chrześcijaństwa oraz metoda życiowej immanencji są źródłami dogłębnego kryzysu, jeśli nie wręcz utraty wiary. Wymieńmy zasadnicze aspekty nowej, heretyckiej teologii rozwiniętej przez modernizm, tak jak czyni to encyklika: sumienie jest określane, jako miejsce, gdzie odnajdywany jest Bóg, bez pomocy zewnętrznego Objawienia, ale jedynie poprzez uczucia i pragnienia; doktryna chrześcijańska wyrasta rzekomo ze słuchania swego własnego wewnętrznego głosu oraz własnych pragnień i musi odpowiadać naszym potrzebom, których musi stać się odzwierciedleniem. Wyklucza to jakąkolwiek możliwość regulowania życia na podstawie niezmiennych i obiektywnych kryteriów dobra i zła czy też „zbyt precyzyjnych” tez dogmatycznych, które mogłyby oznaczać pierwszeństwo autentycznej wiary i pokory przed tajemnicą. Religia, tak w nas, jak i w Chrystusie, jest samorzutnym owocem natury. Sam Jezus Chrystus powoli i stopniowo dochodził do zrozumienia, kim jest, w ogóle nie posiadał Boskiej wiedzy, stąd nie nauczał autentycznie, jako prawdziwy Bóg. Lista modernistycznych herezji jest znacznie dłuższa: dogmat musi ewoluować, musi być dostosowany do uczuciowości wiernych, wszystkie religie są w pewnym sensie prawdziwe, posiadają one część prawdy, ponieważ wszystko zakorzenione jest w dogłębnej potrzebie i w uczuciu religijnym człowieka (oznacza to odejście od dogmatu extra Ecclesiam nulla salus), nauka i wiara muszą być oddzielone, ale w przypadku konfliktu wiara musi ustąpić nauce. Zasada wiary jest w człowieku immanentna, zasadą tą jest Bóg, a więc Bóg jest immanentny w człowieku, stąd nawet bez konieczności zewnętrznego aktu wiary każdy człowiek musi być postrzegany, jako wierzący. W Kościele powinna naturalnie panować demokracja, papiestwo i biskupstwo powinny zostać zreinterpretowane, a władza osłabiona i zrewidowana. Oprócz tego powinien istnieć rozdział Kościoła od państwa w imię świeckiej koncepcji polityki (jest to oczywiście owoc rewolucji francuskiej). Wszystko musi być historyzowane, począwszy od dogmatów, by dostosować je do nowych czasów i nowych warunków historycznych. W obrębie chrześcijaństwa konieczne jest rozróżnienie pomiędzy Chrystusem wiary a Jezusem historycznym. Ponadto moderniści domagają się uznania pierwszeństwa cnót aktywnych nad biernymi, popadając w potępioną już herezję amerykanizmu. Domagają się również reformy i uproszczenia liturgii; zniesienia licznych nabożeństw i praktyk ludowej pobożności; reformy – a w istocie zniesienia – Świętego Oficjum i Kongregacji Indeksu; Kościoła ubogiego; prałatów i biskupów pozbawionych zewnętrznych oznak ich godności; zniesienia celibatu duchowieństwa; decentralizacji władzy i demokracji w Kościele oraz zaangażowania świeckich w wybór proboszczów i biskupów. W obliczu tego zalewu błędów św. Pius X określił modernizm, jako „ściek wszystkich herezji” – prostą drogę do ateizmu:
Gdyby ktoś zadał sobie trud zebrania wszystkich błędnych twierdzeń, wymierzonych przeciw wierze, i wyciśnięcie z nich niejako soków i krwi – zapewne nie mógłby tego dokładniej uczynić, niż moderniści. Można by się zastanawiać, czy ten zbiór błędów potępionych przez Pascendi jest dla nas dokumentem aktualnym. Ale stoimy dziś w obliczu tych samych błędów, głoszonych w sposób bardziej nawet otwarty, bezczelniejszy i radykalny, i to przez znamienitych przedstawicieli Kościoła nauczającego, przez biskupów. Sytuacja jest, więc gorsza ze względu na rozmiar skażenia.
Pascendi jest proroczą wizją (gdyż świętości towarzyszy często zdolność do dostrzegania zła, zanim stanie się ono wyraźne (…) zanim objawią się wszystkie jego tragiczne konsekwencje) wszystkiego, co znajdujemy obecnie w pismach takich jak „Jesus”, „Famiglia Cristiana”, „Il Regno”, „Concilium”, „Bose”, biuletynach parafialnych, dziennikach katolickich, a również w najważniejszych wypowiedziach papieskich. W dzisiejszym Kościele odnajdujemy wszystkie teologiczne i doktrynalne wypaczenia modernizmu. Gdybyśmy przeanalizowali szczegółowo dekret Lamentabili i 65 propozycji przez niego potępionych, znaleźlibyśmy w nauczanej obecnie teologii i poglądach doktrynalnych ślady prawie wszystkich z nich. Pascendi można by odebrać, jako dokument napisany nie w roku 1907, ale 2005. Moderniści, tak dziś, jak wówczas – używam terminu „modernista” na określenie typu człowieka, który ześlizguje się w herezję – uważają się za oświeconych, za gramsciańską mniejszość, która oddziałuje na kolektywną świadomość bezwładnej, łatwej do zmanipulowania, anonimowej zbiorowości, będącej przedmiotem swoistego nieustannego teologicznego gwałtu (mam tu na myśli liturgię, która patrząc na to w kategoriach socjopolitycznych, została narzucona przez odpowiednik terrorystycznej, krwawej coup d’état). Na przestrzeni 30–40 lat w Kościele rozegrała się modernistyczna rewolucja, był to rok 1789 w Kościele, rewolucja narzucająca poprzez teologiczny Koran politycznej poprawności prawa człowieka (…) bez żadnej możliwości odrzucenia czy kwestionowania swych heterodoksyjnych tez i prawdziwych herezji (…). Tam jednak, gdzie ma miejsce rewolucja, powinni pojawić się kontrrewolucjoniści, reakcjoniści, którzy nie rozumieją nowego ducha. Funkcjonuje, więc w Kościele soborowym pewien termin, którym określa się tych, którzy odrzucają Kościół Vaticanum II: fundamentaliści. Pamiętamy z przeszłości, że Wandejczycy i zwolennicy Bourbonów nazywani byli zbójcami, a ci wszyscy, którzy sprzeciwiali się bolszewikom, byli etykietowani, jako kułacy. Cóż, mamy obecnie kułaków Kościoła: są nimi np. kapłani i wierni Bractwa Św. Piusa X. Nie ma władzy totalitarnej, nawet w dziedzinie wiary, dla której nie istniałby wróg absolutny, a wiemy, że wróg absolutny musi być zniszczony, nie można z nim rozmawiać; można rozmawiać z każdym, ale nie z tym, kto neguje, że można rozmawiać z każdym. Jaki jest tego powód? Skąd ten kryzys modernistyczny, obecny już w czasach św. Piusa X? Pascendi podaje nam precyzyjną, dogłębną odpowiedź: Lecz pycha daleko silniej wpływa na duszę, by ją oślepić i na błędne ścieżki wprowadzić: w modernistycznej doktrynie jest ona jak u siebie w domu, ze wszech stron otrzymuje pożywienie i rozgościć się może dowolnie. Ową pychę uważają moderniści za regułę powszechną i tym śmielej i zuchwalej na niej się opierają. Ową pychą szczycą się, gdy twierdzą, że oni jedynie powiadają mądrość, a nadęci nią i zuchwali mówią: my nie tacy, jak reszta ludzi, i aby do tej reszty nie być przyrównanymi, wymyślają i popełniają największe niedorzeczności. Tych kilka linijek mówi nam wszystko. Dokładnie to obserwujemy obecnie w dziedzinie teologii: jeśli ktoś chce być szanowany, musi być oryginalny. Wiemy jednak, że w historii cywilizacji, ani nawet w historii, jako takiej, nie narodziło się nic wartościowego, co nie zrodziłoby się z pragnienia bycia wiernym tradycji – temu, co zawsze uważane było za prawdę. Św. Tomasz, „niemy wół”, z pewnością nie pragnął być oryginalny: tworząc swój system, musiał uwzględnić cały szereg kwestii, których musiał przestrzegać, o których musiał mówić. To, co jest prawdziwe dla kultury, jest prawdziwe również dla świętości: święty nie chce być oryginalny, pragnie być jedynie pokornym naśladowcą Chrystusa; świętość, która jest największą manifestacją duchowej integralności osoby, rodzi się jedynie z całkowitego wyrzeczenia się wszelkiej czysto ludzkiej i doczesnej oryginalności. Historia chrześcijaństwa pokazuje, że wielkość rodzi się z marzenia o wierności, (…) nowości nie pragnie się jednak nigdy dla niej samej. Najlepszym przykładem tej zasady jest reforma Mszału, dokonana przez św. Piusa V. Nie ma nic bardziej typowego dla katolicyzmu, (kiedy jest on zdrowy i wolny od wpływów protestanckich i modernistycznych) niż prawdziwa nienawiść, odruchowa wrogość dla wszelkiej zmiany, niezależnie, w jakiej kwestii, która mogłaby prowadzić do umiłowania nowości, jako takiej, i to do tego stopnia, że pewne gesty liturgiczne zostały zachowane, choć ich praktyczne zastosowanie zanikło. To współczesna rewolucja, zapoczątkowana przez Lutra i Kalwina, a podjęta przez Cromwella i rewolucję purytańską, inspirowana jest gnostyckim pragnieniem zniszczenia teraźniejszości, ponieważ nie ma już oczu i serca zdolnych do zrozumienia stuleci trudów, jakie doprowadziły do jej zbudowania. Bunt modernistów, tak za czasów św. Piusa X, jak i dzisiaj, rodzi się z pychy, z miłości własnej popychanej do wzgardy dla Boga; rodzi się ona z tryumfu ciała nad duchem. Nie można zadowolić Boga i świata równocześnie. A jednak pomimo oczywistej dla obserwujących stan obecnego Kościoła katastrofy, w obliczu Kościoła znajdującego się w postępującej agonii, jako że przechodzi on swoją drogę na Kalwarię, nie brak również powodów do nadziei. Pierwszym z nich jest fakt, że Msza Wszechczasów jest nadal odprawiana na całym świecie. Oczywiście nie wszyscy rozumieją dziś znaczenie tej Mszy; jej piękno jest zbyt wielkie dla tego cudzołożnego i zepsutego pokolenia, by mogło ono ją zrozumieć; jest promieniem światła zbyt intensywnym i silnym dla ciemności naszych czasów, by świat mógł ją docenić. Nasz świat nie wie już, jak kochać rzeczy piękne, pełne milczenia, pokoju, nieba, światła, prawdy. Abyśmy byli do tego zdolni, życie musi przenikać nas do głębi, wymaga to niemal cudu. Niemniej jednak podzielam opinię Dostojewskiego: „Piękno uratuje świat”. Nawet w obliczu tak przygnębiającej i tragicznej rzeczywistości nie można zatracić zaufania do olśniewającego piękna Mszy świętej, którą kapłani Bractwa zachowują również dla nas, z pokorą i pełną czci miłością (…). Piękność ta nie może nigdy zostać przyćmiona i nigdy nie zostanie przyćmiona. I naprawdę mało znaczy, że dziś jest poniżana przez tak wiele świętokradczych rąk i że tak mało ludzi wie, jak kochać ją pobożnie, ze szczerą synowską miłością. Ω Mateusz D’Amico
09 maja 2012 "Kiedy pył się podnosi w róznych miejscach, to znaczy, że wróg zbiera chrust na opał” twierdził chiński mędrzec Sun Zi w swojej „Sztuce wojennej”. „Pył się podnosi w różnych miejscach”, co widać codziennie w naszym życiu- wystarczy przejrzeć pierwszą lepszą gazetę.. Taki jazgot, taki zgiełk, taki hałas - to oczywiście nie jest przypadek. To codzienne ujadanie czemuś służy.. Na ogół przykryciu spraw ważnych. Bo ”Wiele hałasu o nic zawsze opłaca się robić, żeby sprawy ważne załatwiać w ciszy”- twierdził pan Stefan Kisielewski, współzałożyciel Unii Polityki Realnej, przeistoczonej obecnie w Nową Prawicę. I te propagandowe dyskusje poza meritum każdej sprawy.. Jak jest dyskusja o Ukrainie - to wszyscy dmią w jedną trąbę propagandową, jak o Białorusi - wszyscy są przeciw niej?. Jak o wieku emerytalnym - to nikomu nie przyjdzie do głowy wspomnieć o zniesieniu przymusu ubezpieczeń? Co za propagandowy syf toczy nasze życie? Może jeszcze trzeba czasowi dać czas… I to wszystko na wiosnę. Proszę rozejrzeć się dookoła jak bujnie przyroda kwitnie.. Jakie piękne są nasze miasta, miasteczka i wsie? Jak miło popatrzeć i nacieszyć oko. I „elity” nieźle się bawią.. Już nudne się staje pisanie o marnotrawstwie i zwykłym złodziejstwie poukrywanym demokratycznie za demokratycznym prawem zgodnie z demokratycznym prawem. Miliony naszych pieniędzy wyrzucane na samochody służbowe, zatrudnianie kolesiów na nasz rachunek w różnych atrapowych miejscach, ustawy goniące inne ustawy, znów bezsensowne jak te poprzednie.. To, że pan Michał Boni z Platformy Obywatelskiej ” pozatrudniał” w gabinecie politycznym dziesięciu kumpli.. Czy to jeszcze kogoś dziwi? 55 000 Złotych miesięcznie naszych pieniędzy idzie na rozkurz, na pył podnoszący się w ministerstwie cyfryzacji i czegoś tam.. Na razie niekiszonych ogórków.. Ani kiszonej kapusty.. Ale wygląda na to, że przyjdzie taki czas.. Jak zabraknie socjalistom pomysłów na zatrudnianie swojaków - to, kto wie, jakie ministerstwa zostaną jeszcze utworzone? Na razie
”elity” się rozwodzą gremialnie i na potęgę.. „Elity” będące częścią systemu panującego w Polsce i gnijącego od góry, tak jak przysłowiowa ryba, która zawsze psuje się od głowy. Pan premier Donald Tusk, rozstaje się ze ślubem kościelnym- sprawy są u samego Papieża. Na razie ze ślubem kościelny, ciekawe, jaka przyczyna wchodzi w rachubę? Przecież chyba nie polityczna..?. Liczy na jakąś europejską posadę. Nie ma miejsca w masońskiej unii dla chrześcijanina. Zresztą z niego taki chrześcijanin jak ze mnie buddysta. Nie wiem czy pomaga mu w tym pan Roman Giertych, który ostatnio żyje z załatwiania rozwodów kościelnych i pomaga panu Sikorskiemu. Dziadek- Jędrzej się w grobie przewraca, a ojciec - Maciej - porządny człowiek wkrótce dozna zawału.. Syn zdradził idee narodowe.. Nie będzie już chyba w przyszłości rodziny Giertychów na linii spraw narodowych.. Będzie Roman Giertych popierający Platformę Obywatelską przeciw Prawu i Sprawiedliwości.. Coraz bardziej bogaty na bazie rozwodów chrześcijańskich.. Tak jak z tą atrakcją turystyczną w Rzymie.. To Krzywa Wieża w Pizie.. Rozwiódł się pan premier Marcinkiewicz, detektyw Rutkowski, rozwodzi się pan Zygmunt Solorz-Żak, rozwiodła się pani Ilona Felicjańska po trzynastu latach małżeństwa, pan Zbigniew Zamachowski, pan Robert Janowski, pan Robert Rozmus…Gwiazdy spadają na nas.. Nowicki, Górniak, Doda, Koroniewska, Szyc.. Michał Wiśniewski czwarty raz próbuje swojego szczęścia w małżeństwie.. Co się dzieje z ludźmi pierwszych stron gazet? Tak ma wyglądać nasza „elita”, która sama ze sobą nie potrafi się pozbierać? A potem niżej i niżej.. Statystki są alarmujące.. Trzydzieści kilka procent małżeństw się rozpada.. Przykład idzie z góry.. Co będzie z dzieciakami.. Kto je będzie wychowywał? Czy rodzina w tradycyjnym tego słowa znaczeniu się jeszcze utrzyma? Czy Lewicy uda się rozwalić rodzinę? To, o czym marzyli Marks z Engelsem.. To wszystko dzieje się na naszych oczach.. Ile tych matek samotnie wychowujących dzieci.. Część zrobiła to dla otrzymania zasiłku.. A w tym czasie będziemy mieli nowe muzeum.. Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie, otwarcie, którego ma nastąpić już wkrótce - bo w roku 2013.. Koordynatorem przygotowań do jego otwarcia zostanie pan Waldemar Dąbrowsk i- ogłosił to pan Bogdan Zdrojewski, były prezydent Wrocławia z Platformy Obywatelskiej, a obecnie minister kultury i dziedzictwa narodowego. Pan Waldemar jest stypendystą The British Council, Goethe Instytut oraz Departamentu Stanu USA.. Wychodzę z założenia: jak ktoś daje stypendium to potem czegoś w zamian oczekuje? No właśnie.. Czego fundatorzy stypendium oczekują od pana Waldemar Dąbrowskiego? Brytyjczycy, Amerykanie czy Niemcy? Ja – gdyby ode mnie cokolwiek zależało- natychmiast pozbyłbym się tych wszystkich „stypendystów” z życia publicznego. Dla przejrzystości naszego życia. Muzeum ma kosztować nas podatników około 350 milionów złotych - 200 milionów złotych budowa i 150 milionów – wyposażenie... Zastanawia mnie, dlaczego polskie władze stosują odrębność ludności ze względu na narodowość? Przecież Żydzi byli zawsze częścią społeczności polskiej odkąd się zadomowili u nas kilkaset lat temu.. Nie ma powodu, żeby to wszystko rozdzielać.. Chyba, że jest jakiś powód, o którym nie wiem.. A który jest znaczący, i który spowodował, że pan prezydent Lech Kaczyński podjął decyzje o budowie Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie, jeszcze, jako prezydent Warszawy.. Pan Waldemar Dąbrowski ma bardzo ciekawą kartę życiową.. W 1976 roku , gdy gorąco było na ulicach Radomia i Ursusa,był szefem Komisji Kultury Zarządu Stołecznego Związku Socjalistycznego Studentów Polskich, od 1979 roku wicedyrektor Wydziału Kultury w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy, a od 1982 roku objął kierownictwo Centrum Sztuki Studio.. W tym czasie był w Stołecznej Radzie Narodowej.. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie te urzędy istnieją do dzisiaj, pod odrobinę zmienionymi nazwami.. I jak mógł się zmienić ustrój? We wrześniu 1990 roku- decyzją pierwszego ”niekomunistycznego” premiera Tadeusza Mazowieckiego - został przewodniczącym Komitetu Kinematografii w randze wiceministra kultury.(???) Stary komunista został przewodniczącym w rządzie ”niekomunistycznego” premiera.. Prawda, że niezłe? Zamiast likwidować te urzędy, zmieniając ustrój- powołano nowe. Jest teraz Instytut Sztuki Filmowej z panią Agnieszką Odorowicz, protegowaną pana Andrzeja Wajdy.. I dalej decydują, komu ze swoich dać pieniądze na kręcenie knotów pod kuratelą państwa.. Wtedy właśnie zaangażował się w poparcie dla filmu Stevena Spielberga ”Lista Schindlera” i promował go w USA wydając na to krocie naszych pieniędzy.. Jak zwykle raport NIK rozszedł się po kątach.. Potem był na posadzie prezesa Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych, potem został szefem Teatru Wielkiego - Opery Narodowej, prezesem Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, i….. Wiceprezesem Amerykańsko- Polsko-Izraelskiej Fundacji” Shalom”, kierowanej przez Gołdę Tencer, żonę dyrektora Państwowego Teatru Żydowskiego przy Grzybowskiej w Warszawie. Jest też honorowym prezesem Polskiego Związku Golfa.. W rządzie pana Leszka Millera był ministrem kultury, a także nim był w rządzie pana profesora Marka Belki.. Za całość pracy dostał od pana Bronisława Komorowskiego Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.. Może, dlatego, że był w Komitecie Honorowym pana prezydenta.. I ten ciągle podnoszący się pył w różnych miejscach.. WJR
Nie-rząd w Grecji Grecja bez rządu [Nikt, ani politycy, ani dziennikarze, nie chce zauważyć NAJPROSTSZEGO: Gdyby dać Grekom JOW, to by wybrali od razu grupę (partię) z PRZEWAGĄ W PARLAMENCIE, bez „koalicji” i kłopotów. Rządziłaby w imieniu i z mandatem Narodu. Ale przecież nie o to chodzi rabusiom Grecji czy Polski... MD] Wobec porażki lidera Nowej Demokracji w sprawie powołania rządu w Atenach maleją szanse, że w obecnym układzie sił w parlamencie ktokolwiek zdoła taki rząd powołać. Niemieccy politycy zaklinają Greków, aby nie ogłaszali kolejnych wyborów, bo nowe rozdanie grozi wzmocnieniem partii radykalnych, które odmówią spłaty greckich długów. Antonis Samaras, szef konserwatywnej Nowej Demokracji, która nieznaczną przewagą wyprzedziła pozostałe partie w greckich wyborach parlamentarnych, zrezygnował z misji utworzenia nowego rządu.
- Utworzenie rządu było niemożliwe. Zwróciłem mandat - powiedział Samaras w wystąpieniu telewizyjnym. - Usiłowałem znaleźć rozwiązanie w sprawie rządu ocalenia narodowego, mając na uwadze dwa cele: pozostanie kraju w strefie euro i renegocjacje w sprawie polityki zadłużenia. Zwróciliśmy się do wszystkich partii, które mogłyby w tych wysiłkach uczestniczyć, lecz ich przedstawiciele odrzucili propozycję albo postawili, jako warunek udział innych, których my nie akceptowaliśmy - wyjaśnił lider ND. O koalicji Samaras rozmawiał z dotychczasowym koalicjantem - socjalistyczną partią PASOK (41 mandatów), która zajęła w wyborach trzecią pozycję pod względem liczby głosów, oraz z Demokratyczną Lewicą (19 mandatów), którą Samaras chciał dokooptować do koalicji. Demokratyczna Lewica odrzuciła propozycję. "Nie wejdziemy do centralistycznej koalicji, jeśli inne mniejsze partie nie wejdą pierwsze" - podała partia w oświadczeniu. DL, podobnie jak wszystkie mniejsze ugrupowania, które dostały się do parlamentu, sprzeciwia się polityce zaciskania pasa, narzuconej Grecji przez Unię i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Politykę tę popiera wyłącznie rządząca dotychczas koalicja ND i PASOK, która jednak nie zdobyła wystarczającej liczby mandatów do stworzenia rządu. Nowa Demokracja otrzymała 58 mandatów od wyborców oraz 50 mandatów, jako premię za pierwsze miejsce, przyznaną na mocy ordynacji.
Misja Ciprasa Jako następny misję stworzenia rządu otrzyma szef Radykalnej Koalicji Lewicy SYRIZA Aleks Cipras, który domaga się renegocjacji umowy Grecji z trojką (UE, EBC i MFW), rezygnacji z polityki cięć budżetowych oraz zawieszenia na kilka lat spłaty greckich długów, ale jednocześnie jest za pozostaniem Grecji w strefie euro. Jego szanse na stworzenie rządu komentatorzy oceniają, jako niewielkie, podobnie jak szanse trzeciego w kolejności kandydata na premiera - lidera PASOK Ewangelosa Venizelosa. Fiasko misji stworzenia rządu oznaczałoby konieczność przeprowadzenia w czerwcu nowych wyborów.
- Następujące krótko po sobie wybory, jeśli kraj znajduje się w trudnej sytuacji, wzmacniają najczęściej partie radykalne - ostrzegł przewodniczący komisji spraw zagranicznych Bundestagu Ruprecht Polenz (CDU) w wywiadzie radiowym. Przed nowym rządem stanie konieczność podjęcia jeszcze w tym roku kolejnych cięć oszczędnościowych na astronomiczną kwotę 11 mld euro. Będzie on także negocjował z trojką warunki wypłat kolejnych transzy pakietu pomocowego wartego 174 mld euro na dwa lata. - Uzgodnienia muszą zostać dotrzymane. Grecja powinna kontynuować realizację programu oszczędności, który jest częścią uzgodnionego z UE i MFW planu pomocy dla zagrożonego bankructwem kraju - zaapelował dzień wcześniej rzecznik niemieckiego rządu Steffen Seifert. Bez stałego dopływu gotówki z zewnątrz Ateny nie są w stanie obsługiwać swoich długów. W ciągu najbliższych 30 dni muszą wypłacić 11 mln euro odsetek z tytułu pożyczki na kwotę 20 mld jenów. W połowie maja przypada termin spłaty dziesięcioletniej pożyczki na kwotę 436 mln euro. Kumulacja płatności ma jednak nastąpić pod koniec czerwca. Tymczasem gospodarka kraju od trzech lat pogrążona jest w recesji, produkcja przemysłowa spadła w ciągu ostatniego roku o 8,3 proc. (luty do lutego). W tym roku po raz kolejny PKB skurczy się, o co najmniej 5 procent. W zamian za wdrożenie reżimu oszczędnościowego eurogrupa uruchomiła drugi pakiet ratunkowy dla Grecji wart 130 mld euro z terminem wykorzystania do 2014 roku. Jest to pożyczka UE i MFW dla Grecji, aby ta regularnie spłacała wierzycieli.[ to zastanów się, co piszesz: dla Grecji – czy dla banków?? MD] Ponadto pod naciskiem eurogrupy banki prywatne zredukowały grecki dług o 107 mld euro (tj. 53,5 proc.). Eksperci unijni przewidują jednak, że mimo podjętych środków nie uda się zredukować zadłużenia Grecji do 120 proc. PKB w 2020 roku. Będzie ono wtedy nadal wysokie, na poziomie 129 proc. PKB. Z kolei według utajnionego raportu euro-grupy, poziom zadłużenia Grecji w 2020 r. pozostanie na poziomie 160 proc. PKB, a więc będzie zbliżony do obecnego. Małgorzata Goss
Z Grzegorzem Braunem o telewizji władzy, selekcji elit i innych hipotezach badawczych
[...to jest wywiad jeszcze sprzed "Eugeniki" - zrobiony przez Błażeja Torańskiego dla portalu sdp.pl, ale odrzucony przez Marka Palczewskiego.... Ciekawe dlaczego ? PozdrawiamPiotr Zarębski ]
...Nic się nie zmieniło. Teraz opinia publiczna dowiaduje się czegokolwiek dopiero wtedy, kiedy łobuzy, kłamcy, złodzieje się ze sobą pokłócą. Wtedy pęka monolit. Tworzy się szczelina... - rozmawia Błażej Torański. - Jak Pan przypuszcza: dlaczego Pana najnowszy film „Eugenika” - który jest pochwałą życia - od trzech miesięcy leży na półce TVP 2, zamiast trafić na ekran? Pokazuje Pan go - niemal jak w PRL, w podziemiu - dla kilkuset, zamiast milionów widzów? - Jestem wdzięczny organizatorom projekcji takich, jak pod szyldem „Polonia Christiana” i Stowarzyszenia im. ks. Piotra Skargi. Jak mnie ktoś zaprosi, to chętnie film pokazuję, bo lepszy taki kontakt z limitowaną publicznością niż żaden. A dlaczego Telewizja Polska filmu nie emituje - choć minął już kwartał od jego ukończenia i nadal nie ma nawet terminu emisji - to nie jest pytanie do mnie, tylko do władz przy Woronicza. Nie mam żadnego wpływu na to, jakie wiatry wieją w górnych warstwach stratosfery. Bardzo bym chciał, żeby ten film dotarł do szerszej publiczności za pośrednictwem telewizji, która go zamówiła i wyprodukowała za pieniądze podatników.
- Pan ma kłopoty z emisją niemal każdego filmu. Jest Pan na cenzurowanym, ofiarą PRL-bis? - Lekka przesada – może nie każdego. Jestem kaskaderem z przypadku. Nie planuję kłopotów, kiedy zabieram się za pracę nad filmem, który ktoś zechce wyprodukować. Robię filmy z ciekawości. Interesuje mnie, na jakim świecie żyję. Kto do mnie przemawia z telewizora. Kto mnie poucza w gazetach. Kto mi urządził życie. Stąd kilka filmów o postaciach polskiego życia publicznego, mających też renomę międzynarodową, jak Lech Wałęsa - TW „Bolek”, czy Wojciech Jaruzelski - TW „Wolski”. To nie moja wina, że proste ewidencjonowanie faktów, zbieranie informacji, nadawanie im formy filmowej, nie wszystkich zachwyca. A czy to jest powrót PRL-u? Nie, bo PRL, aby wrócić, musiałby najpierw gdzieś się wycofać, zniknąć. PRL tymczasem nadal czuje się świetnie. Polska jest krajem okupowanym przez PRL.
- Który to już Pana „półkownik”? - Mój film „Plusy dodatnie, plusy ujemne”, który powstał ponad pięć lat temu, nigdy nie był emitowany przez żadną telewizję w Polsce. Filmy „TW Bolek” i „Towarzysz Generał”, które realizowałem wespół z Robertem Kaczmarkiem, reżyserem i producentem, zostały wyemitowane tylko raz, choć zgromadziły przed telewizorami rekordową liczbę widzów. Na liście najchętniej oglądanych w historii filmów dokumentalnych na antenie Telewizji Polskiej „Towarzysz Generał” jest numerem 1, „TW Bolek” numerem 3, a gdzieś dalej, w pierwszej dziesiątce, lokują się dwa kolejne moje filmy: „Defilada zwycięzców” i „Marsz wyzwolicieli”. Chwalę się tym, żeby było jasne, że najwyraźniej przejawy mojej własnej ciekawości są interesujące także dla szerszej publiczności. Ale przecież ta sama telewizja nie zamawia u mnie następnego filmu.
- Ale przecież telewizją kieruje podobno i PiS, i SLD, i PO... - Od zawsze jest to telewizja reżimowa, zwana - dla zmylenia przeciwnika, czyli nas, widzów - publiczną. Nie ma w Polsce żadnej telewizji publicznej. Jest telewizja władzy. Byłoby uczciwiej wobec publiczności - i mniej pretensjonalnie - gdyby się nazywała „TV Władza”. Kiedy „Rzeczpospolita” chciała wydać film „Towarzysz Generał” na VCD, telewizja nie zgodziła się sprzedać licencji na taką publikację.
- Nie chcieli zarobić? - No właśnie. To są przejawy niegospodarności ze strony Telewizji Polskiej, bo skoro ten film obejrzało w jednokrotnej emisji 3 mln 600 tysięcy widzów, no to, gdyby powtórzyli jeszcze raz i drugi, to może tych widzów jeszcze trochę by się zebrało.
- A może, dlatego tak się dzieje, że w swojej działalności publicystycznej wyraźnie wskazuje Pan na związki czołowych polskich polityków z agenturą sowiecką. - Nie nazywałbym tego szumnie publicystyką, tylko gawędziarstwem. Jestem gawędziarzem malkontentem. Od czasu do czasu, jak ktoś przez pomyłkę zaprosi mnie przed kamerę albo do mikrofonu, to chętnie gadam, co widzę i słyszę. A widzę to tak, że państwa polskiego nie ma. To, co się ukrywa za atrapą, fasadą „państwa”, to jest konsorcjum służb, co najmniej kilku państw, z których żadne nie jest polskie. Myślę, że pakiet kontrolny w tym konsorcjum ma Moskwa, ale bardzo poważnym udziałowcem jest Berlin. Myślę, że partia, która teraz jest u władzy, to - używając skrótu - partia pruska. To są hipotezy badawcze, które wysnuwam z mojego rozeznania sytuacji. Myślę, że we Wrocławiu, na Dolnym Śląsku, Niemcy zostali zawczasu zaproszeni przez Sowiety do tego, aby mocno rozbudować swoje siatki agenturalne w fazie przygotowań do operacji, którą na nasz użytek nazwano transformacją ustrojową. Myślę, że pierwsze osoby w państwie - które nami rządzą, i na których łaskę i niełaskę jesteśmy zdani, od których zależy bezpieczeństwo mienia i życia Polaków – zostali wyselekcjonowani za czasów PRL-u przez służby sowieckie i niemieckie. Przez GRU, KGB, Stasi i BND. W tę transformację zaangażowały się też bardzo służby amerykańskie i izraelskie oraz jeszcze jeden istotny gracz: międzynarodowe organizacje, które można dla uproszczenia wymienić pod szyldem masonerii. To właśnie to „konsorcjum”, o którym wspomniałem. Nasi mężowie i żony stanu to ludzie, obawiam się, dalece niesamodzielni – skoro ich kariery rozwijały się pod baczną „kontrolą operacyjną” sowieckich i post-sowieckich służb. W rezultacie trudno czasem orzec, kto właściwie nami rządzi? A przecież najważniejsze osoby w państwie powinny mieć biografie nie tylko solidnie spisane, ale i niepodatne na stawianie tego typu znaków zapytania.
- Brzmi, jak spiskowa teoria dziejów, opowieść na granicy szaleństwa. Te same hipotezy wypowiadał Pan kilka tygodni temu w Radiu Maryja i w Telewizji Trwam. Nikt jeszcze Pana za to nie podał do sądu?
- Nie formułują takich hipotez badawczych od wczoraj. Ale jakoś od lat nie szuka mnie w tej sprawie ani żaden prokurator, ani badacz historii, ani nawet żaden dziennikarz - bym np. wskazał bibliografię, dokumenty, numery stron czy sygnatury akt. Wielokrotnie namawiałem np. różnych dziennikarzy, aby zainteresowali się szczątkową, ale jednak zachowaną w archiwach IPN dokumentacją dotyczącą Grzegorza Schetyny.
- Dlaczego dziennikarze nie są zainteresowani drążeniem tych arcyciekawych tematów?- Każdy musi z czegoś żyć i może dziennikarze nie mogą sobie pozwolić na interesowanie się tematami, o których wiedzą, że nie zainteresują się nimi redaktorzy naczelni. Pytanie: dlaczego nie interesują się nimi redaktorzy naczelni?
- Wydawcy uczestniczą w grze interesów. - Myślę, że jest to ważny przyczynek do refleksji o „życiu po życiu” cenzury. Przypomnijmy, że Główny Urząd Kontroli Publikacji Prasy i Widowisk nie był – wbrew pozorom – instancją decyzyjną, zawiadującą i centralną dla systemu cenzury w PRL-u. System cenzury opierał się przede wszystkim na selekcji kadr. Do zawodu dziennikarskiego nie mieli prawa wejść ludzie, którzy byliby gotowi popełnić jakąś poważniejszą „myślozbrodnię”, a co dopiero „drukozbrodnię”. W tym systemie cenzura instytucjonalna (GUKPPiW) to była zaledwie komórka kontroli, jakości kłamstwa. Ale fabrykami kłamstwa były redakcje. To redaktorzy naczelni chodzili na tzw. operatywki do komitetów wojewódzkich partii. Byli tam także szefowie cenzury, ale to nie oni prowadzili te spotkania.
- Ale to już jest historia. - Nic się nie zmieniło. Teraz opinia publiczna dowiaduje się czegokolwiek dopiero wtedy, kiedy łobuzy, kłamcy, złodzieje się ze sobą pokłócą. Wtedy pęka monolit. Tworzy się szczelina, przez którą zwykli, biedni ludzie cokolwiek dostrzegają. Takim przykładem jest afera Rywina-Michnika czy wykolegowanie Janusza Rolickiego z „Trybuny” w czasach rządów SLD. Redaktor Rolicki puścił wtedy farbę o takich właśnie współczesnych operatywkach z zaufanymi szefami radia, telewizji i gazet, które miały się odbywać bodaj w siedzibie klubu SLD w Sejmie. Towarzysze rozprowadzali ich i ustawiali, instruowali, co ma być, a co nie.
- Chce Pan powiedzieć, że teraz redaktorzy naczelni chadzają do partii rządzących? - Myślę, że teraz jest czas wyłącznie sprawdzonych towarzyszy. Redaktorzy naczelni nie muszą nigdzie chodzić, bo są u siebie. Część z nich zaprawieni w bojach to oficerowie frontu ideologicznego. Nie przypuszczam, aby teraz odbywało się to w taki prosty sposób, że siadają uczniowie w ławkach i odbierają wytyczne. Ale to nie jest sztuka dorobić się kadr, które posłusznie spełniają polecenia. Sztuką jest dorobić się takich kadr, którym nie trzeba wydawać żadnych poleceń, ponieważ kadry chwytają w lot, jaka ma być moda na nadchodzący sezon. Kogo niszczymy w nadchodzącym tygodniu, a kogo lansujemy.
- Ci „oficerowie”, jak Pan powiada, stali się wydawcami? - Sytuacja Polski jest tak opłakana, że - jak myślę – Polacy są rozprowadzani za pomocą kolesi i kreatur na poziomie „Rychów”, „Zbychów” czy „Mirów”, niższej rangi sprzedawczyków. Instancje decyzyjne są poza granicami Rzeczypospolitej.
- Za Bugiem? - Za Bugiem, za Odrą, za Oceanem.
- Czy wszystkie Pana opinie mają potwierdzenie w dokumentach? - Każdą hipotezę opieram na konkretnych przesłankach – wyciągam logiczne wnioski z faktów odnotowanych w dokumentach, lub relacjach świadków historii. Dysponuję zaledwie okruszkami, z których buduję hipotezy badawcze. Jest to działanie uprawnione we wszystkich dziedzinach wiedzy. Wydobywamy z ziemi kilka okruchów glinianych i budujemy teorię na temat, dajmy na to, ery pucharów lejkowatych na Łużycach. Nikt nie mówi archeologowi czy historykowi, że postępują niefachowo. W końcu bezpieka sowiecka i postsowiecka zadała sobie wiele trudu, żeby uprzątnąć i ukryć przed nami dowody swojej działalności. Nie spodziewajmy się, więc, że znajdziemy dowody czarno na białym na jakiejś półce, choćby i w zbiorze zastrzeżonym IPN. Trzeba posługiwać się logiką i to jest uprawnione rozumowanie.
- Obawiam się, że będę musiał wyciągnąć z piwnicy spod węgla sitodruk, aby wydrukować naszą rozmowę. - (śmiech) Powiem tak. Znamy z dzieciństwa grę w okręty na kartce w kratkę. W tej grze może się zdarzyć, że zakropkowaliśmy już wiele pól, w których żaden okręt nieprzyjaciela się nie znajduje. Ale im więcej zakropkowanych pól mamy, tym bardziej staje się oczywiste, że w przestrzeniach pustych coś się znajdować musi. Albo inaczej: mamy puzzle składające się z 1500 części, a ułożyliśmy zaledwie piętnaście. Ale to już wiele, bo wiemy, że w ogóle jest jakiś obrazek i jesteśmy w stanie wstępnie określić gamę kolorystyczną. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby z opisywaniem historii, która nam się przydarzyła, zwlekać do chwili, kiedy skompletujemy wszystkie 1500 części. Bo przecież nasza aktualna scena polityczna swoimi korzeniami tkwi po uszy w tej najnowszej, ciągle aktywnej i niewygasłej historii. Proszę sobie przypomnieć, kto za rządu Tadeusza Mazowieckiego, po Okrągłym Stole, przejął telewizję?
- Andrzej Drawicz. - Owszem, Drawicz, tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa, przeszkolony w oddziale tzw. „propagandy specjalnej” Ludowego Wojska Polskiego. A zatem kandydat kompromisowy w tym sensie, że zapewne mogły na nim polegać dwie służby: bezpieka cywilna i wojskowa. Jego dwoma wiceprezesami, wtedy jeszcze Radiokomitetu, byli: Lew Rywin i Jan Dworak. Moja gra w okręty jest taka. Drawicz był żałosnym, użytecznym durniem, całą biografią sprzedanym służbom. Ale nie był oficerem. Lew Rywin najpierw emigrował z Sowietów prosto do Stanów Zjednoczonych, potem reemigrował do Polski, pracował w Interpressie. Ale - jak wiemy z afery z Michnikiem - to był człowiek przede wszystkim od liczenia pieniędzy. Wracając do gry w okręty: przecież Czesław Kiszczak nie puścił niczego na żywioł. Miał gruby notes, a w nim personalia, w których mógł przebierać. Musiał być więc w tej trójce szefów Radiokomitetu jeden poważny funkcjonariusz frontu ideologicznego - nie byle-jakiś agent-kapuś, tylko chyba raczej ukadrowiony oficer. Po latach zastanawiam się tylko: jaki mundur galowy przysługuje Janowi Dworakowi?
- No to Pański film „Eugenika” nie ma szans na wyemitowanie w TVP. - (śmiech) A wie Pan, że od kilku tygodni prezesem telewizji jest mój szanowny stryj – to dopiero materiał na teorię spiskową, co?
PS. Jużpo przeprowadzeniu wywiadu z Grzegorzem Braunem rzeczniczka prasowa TVP SA Joanna Stempień-Rogalińska poinformowała portal sdp.pl, że podczas kolaudacji (grudzień 2010 – przypis bt) film Grzegorza Brauna "został oceniony wysoko". Decyzję o jego emisji podejmie szef TVP2 Rafał Rastawicki. "W grę wchodzi wiosenna ramówka, ale nie można wykluczyć, że emisja odbędzie się jesienią br." – dodała rzeczniczka telewizji.
Błażej Torański
Dlaczego Sarkozy poległ? Dla Mikołaja Sarkozyego jego przewidywalna nieprzewidywalność okazała się zgubna.
Urzędujący prezydent podczas wyborów ma na ogół „z górki”. Wyborcy wiedzą, czego się po nim spodziewać, ma do dyspozycji aparat państwa, nie musi walczyć o nominację z ramienia swojej partii. Dla Mikołaja Sarkozyego jego przewidywalna nieprzewidywalność okazała się zgubna. Dlaczego Francuzi odebrali okres jego rządów negatywnie? Najprostsza odpowiedź to czasy kryzysu, konieczność pewnych cięć w wydatkach państwa, obniżenie siły nabywczej społeczeństwa. W ocenie francuskiego wyborcy życie pod rządami „Sarko” po prostu się pogorszyło. Skonfrontowanie sytuacji ekonomicznej ze składanymi wcześniej obietnicami wyborczymi było dla prezydenta bolesne. Tego typu analiza nie wyjaśnia jednak wszystkiego. Kolejny element niechęci wobec prezydenta to jego reformy. Od dawna wiadomo, że zbyt duża ilość reform zniechęca społeczeństwo. W dodatku zmiany proponowane przez centroprawicę, choć bardzo ważne, zaledwie dotykały problemów. Przełamywały utrwalone przez lata schematy dominacji lewicowego myślenia np. w szkolnictwie, naruszały pozycje związków zawodowych, próbowały „cywilizować” islam, zmieniały optykę rozdziału Kościoła od państwa, naruszały nawet tradycyjny francuski etatyzm, by wymienić tylko niektóre. Powodzenie frontalnego ataku na każdy z tych bastionów francuskiego republikanizmu okazało się ze względów społecznych niemożliwe. Sarkozy próbował jednak naruszać ich fundamenty. Wywoływało to głośne protesty lewicy, ale często również niezrozumienie nawet we własnych szeregach. Odpowiednią dawkę niechęci wobec Sarkozyego wywierała także jego osobowość. Ruchliwy, wiecznie gestykulujący, nerwowy, odbiegał od obrazu poprzednich, dostojnych i wręcz nudnych prezydentów. „Polityczne ADHD” nie służyło budowie powagi jego wizerunku. Dobrym przykładem jest tu „upublicznienie” jego życia prywatnego. Życie prywatne polityków było przez lata nad Sekwaną tematem tabu. Sarkozy je złamał. Rozwód, plotki o licznych romansach, a później ślub z „celebrytką” Karlą Bruni i dopuszczenie dziennikarzy do życia prywatnego wywołały efekt odwrotny od spodziewanego. Sarkozy sam nie stał się „celebrytą”, a naraził na śmieszność. Zamiast sympatii wywoływał kpiny. Nawet urodzenie dziecka przez Bruni, choć przyciągnęło pod klinikę tłumy dziennikarzy, popularności prezydentowi nie dodało. „Nowy styl” polityczny we Francji po prostu się nie przyjął… Wpuszczenie „brukowej prasy” na salony wywołało za to szereg bardziej i mniej prawdziwych plotek, ogólnie dla prezydenta krytycznych. Czasami chodziło rzeczy dość poważne, jak zarzut finansowania poprzedniej kampanii Sarkozyego przez Kadafiego. Wielu Francuzów do dziś uważa np., że za polityczną śmiercią DSK stoi prezydencka intryga utrącenia socjalistycznego rywala. Do tego można dorzucić schowanie drogiego zegarka do kieszeni przy ściskaniu rąk publiki, wpadkę z utożsamieniem Alzacji z Niemcami, czy nawet zbyt wysokie obcasy prezydenckich butów…
Bogdan Dobosz
Więzienia CIA, czyli wojna polskiej lewicy Przekroczenie uprawnień i naruszenie prawa międzynarodowego dotyczące przetrzymywania w Polsce więźniów – takie zarzuty usłyszał w styczniu br. Zbigniew Siemiątkowski, szef Agencji Wywiadu (AW) za rządów SLD (w latach 2002-2004). Sprawę ujawniła „Gazeta Wyborcza”, przy okazji informując, że postawienie zarzutów było możliwe, bo prokuratura otrzymała od AW pełną dokumentację współpracy z CIA w „pierwszym okresie wojny z terroryzmem”. Według dziennikarzy, prokuratura zebrała dowody pozwalające na postawienie przed Trybunałem Stanu ówczesnego premiera Leszka Millera. Wyciek informacji ze śledztwa nastąpił w bardzo korzystnym dla rządu Donalda Tuska momencie, odciągając uwagę opinii publicznej od dyskusji na temat podwyższenia wieku emerytalnego. Cała sprawa zaś dała pretekst Januszowi Palikotowi do ostrego ataku na Leszka Millera. „Musi odejść. Zhańbił Polskę” – grzmiał. SLD i Ruch Palikota od wyborów prowadziły rozmowy o możliwym sojuszu, a nawet połączeniu obu partii. Na przeszkodzie tym planom stanął jednak Miller. Forsując ukaranie winnych umieszczenia w Polsce więzień CIA, Palikot chce pozbyć się rywali na lewicy i przejąć SLD.
Bez taryfy ulgowej Palikot przyjął postawę „ostatniego sprawiedliwego”. „Amerykanom nie uchodzi torturować więźniów u siebie! Francja czy Niemcy nigdy by się na to nie zgodziły! Ale takie kraje – bez honoru – jak Polska, Rumunia, to tak! (…) Jeśli jeszcze miałoby to ujść na sucho Millerowi, Kaczyńskiemu i Ziobrze, a jedyną odpowiedzialność miałby ponieść Siemiątkowski – wykonawca woli politycznej Millera – to byłaby to czysta kpina z wymiaru sprawiedliwości w naszym kraju” – grzmiał Palikot na swoim blogu. Dopytywany o to, jak postąpi, gdy okaże się, że również podziwiany przez niego Aleksander Kwaśniewski miał udział w powstaniu więzień, zapowiedział, że zerwie jakiekolwiek układy polityczne z nim oraz „z każdym, kto przyłożył do tego rękę”. „Nie ma taryfy ulgowej” – podsumował. Palikot jest zbyt dobrze poinformowany, aby nie wiedzieć, że Kwaśniewski jest w tę sprawę zamieszany. Zresztą wystarczyłaby uważna lektura gazet z lat ubiegłych. W sierpniu 2008 roku „Wprost” ujawniło, że „prezydent Aleksander Kwaśniewski jest jedną z osób, która wyraziła zgodę na stworzenie tajnych więzień CIA, gdzie przy użyciu tortur przesłuchiwano podejrzanych o terroryzm. Zawiadomienie takiej treści sejmowa komisja ds. służb specjalnych skierowała w styczniu 2006 r. do ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry i koordynatora ds. służb Zbigniewa Wassermanna”. Co ciekawe, Ziobro wówczas zaprzeczył, aby otrzymał jakiekolwiek pismo w sprawie więzień CIA, ale Wassermann potwierdził, informując, że postąpił zgodnie z procedurą. Fakt, że Palikot wymienia Ziobrę, jako mogącego mieć kłopoty ze sprawą więzień CIA, pokazuje, iż zna tę publikację.
Wybielanie Kwaśniewskiego Gdy w czerwcu ubiegłego roku „Gazeta Wyborcza” opublikowała artykuł sugerujący, że Kwaśniewski nie wiedział o więzieniach CIA, a gdy się dowiedział we wrześniu 2003 roku, kazał je zamknąć – nawet politycy bliscy Kwaśniewskiemu kpili. „Przez 10 lat na czele tego kraju stał prezydent gamoń, który nie wiedział, co się dzieje. Jeśli ktoś chciałby Aleksandrowi Kwaśniewskiemu zrobić krzywdę, powinien tak o nim mówić. Wykluczam sytuację, że działo się coś, o czym prezydent nie wiedział” – komentował Marek Siwiec, w czasach prezydentury Kwaśniewskiego szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Jest również opublikowany w czerwcu 2007 roku przez szwajcarskiego senatora Dicka Marty’ego raport w sprawie więzień CIA. Powołuje się na nieoficjalne źródła i analizy lotów CIA. Marty twierdzi w nim, że o więzieniach wiedzieli i je akceptowali najwyżsi polscy funkcjonariusze państwowi: prezydent Aleksander Kwaśniewski, minister obrony narodowej Jerzy Szmajdziński, szef WSI Marek Dukaczewski, zaś szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Marek Siwiec miał nawet negocjować z CIA ich powstanie. Wszyscy zaprzeczyli. Siwiec skierował nawet sprawę do sądu przeciwko Marty’emu. Wybrał jednak… polski sąd, który – co można było przewidzieć – odmówił prowadzenia sprawy z uwagi na immunitet chroniący senatora. Na wystąpienie do Rady Europy o uchylenie immunitetu prawnicy Siwca już się nie zdecydowali. Poza wiedzą, wciąż tajną, pozostaje jednak tzw. chłopska logika – zresztą ta sama, którą przywoływał w zeszłym roku Siwiec. W 2002 roku, gdy więzienia CIA zaczynały działać w Polsce, szefem WSI, najpotężniejszej służby specjalnej, był Marek Dukaczewski, zaufany prezydenta Kwaśniewskiego. Trudno uwierzyć, aby nie był on informowany o tej sprawie.
Co mają na Kaczyńskiego? Inne kłopoty mają liderzy PiS i Solidarnej Polski. Wynikają one z faktu, że przynajmniej od stycznia 2006 roku, czyli od pisma Komisji ds. Służb Specjalnych (jej szefem był wówczas Roman Giertych), znali sprawę i nic nie zrobili. Nie było to jedyne pismo Giertycha. W marcu 2006 roku skierował on dwa kolejne pisma, tym razem zawierające kodeksowe powiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Były one adresowane do prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry oraz do ministra Wassermanna. Ich kopie zostały złożone w kancelarii tajnej komisji. Nie było na nie reakcji, a zgodnie z prawem trzeba albo wszcząć śledztwo, albo odmówić. W rozmowie z dziennikarzami „Rzeczpospolitej” Giertych opowiadał, że rozmawiał na ten temat z Ziobrą. „Nasze stosunki były wtedy bardzo dobre. Namawiałem, żeby wszczął śledztwo i nie brał tej sprawy na siebie. Ale odpowiedział, że racja stanu wymaga, by śledztwa nie wszczynać” – twierdzi Giertych. Ziobro zaprzecza, ale sprawa jest prosta do zweryfikowania, bo obieg dokumentów jest łatwy do sprawdzenia. Giertych twierdzi, że o więzieniach CIA miał rozmawiać także z braćmi Kaczyńskimi. Ale ani ówczesny premier, ani prezydent nic w tej sprawie nie zrobili. Sprawa więzień wróciła na początku 2008 roku, gdy Giertych napisał list do Donalda Tuska, w którym zwrócił mu uwagę, że za nim wypowie się, iż więzień CIA nie było, powinien sprawdzić dokumenty. W marcu 2008 roku Prokuratura Okręgowa w Warszawie rozpoczęła śledztwo, które doprowadziło do postawienia zarzutów Siemiątkowskiemu. Machina śledcza zacięła się na kilkanaście miesięcy na Agencji Wywiadu, która konsekwentnie odmawiała przekazania prokuraturze materiałów dotyczących więzień. Nastąpiło to dopiero pod koniec ubiegłego roku, po decyzji prezesa Sądu Najwyższego Stanisława Dąbrowskiego. Nakazał on AW przekazać wszystkie posiadane materiały.
Zbrojne ramię Palikota Sytuację tę wykorzystali redaktorzy „Wyborczej”. Skrupulatnie przemilczając podejrzenia wobec Aleksandra Kwaśniewskiego i jego ministrów, starają się głównym bohaterem afery z więzieniami CIA uczynić Leszka Millera. Środowisko „GW” bez specjalnego kamuflażu wspiera dziś Palikota i jego partię. Z wzajemnością. W swojej książce „Kulisy Platformy” Palikot nie szczędzi komplementów Adamowi Michnikowi: „Michnika lubię, jako człowieka, jako taką żywą inteligencję. Uważnie słucha innych, ma odpowiadające mi poczucie humoru. (…) Generalnie jednak to właśnie »Gazeta Wyborcza «mnie ukształtowała, zawsze głosowałem na Unię Wolności i było dla mnie zaszczytem, kiedy później poznałem Michnika”. Pochwalił się, że często pił z nim wódkę. Podziela ich wspólna obawa przed „faszyzacją” Polski, która to groźba „przeszła z LPR-u do PiS”. Pobieżna analiza publikowanych na łamach „GW” tekstów wskazuje, że środowisko to upatruje w Palikocie zmiennika Tuska; człowieka, który powstrzyma „ciemnogród” od sięgnięcia po władzę. Aby ten scenariusz stał się realny, musi powstać nowa partia, łącząca SLD i Ruch Palikota. Dziś widać, że takie połączenie jest niemożliwe z Leszkiem Millerem, jako liderem Sojuszu. Palikota ze środowiskiem „GW” łączy jeszcze jedna instytucja. Otóż był on członkiem słynnej Komisji Trójstronnej (The Trilateral Commission). Organizacja ta forsuje globalizację i otwarcie dąży do powołania „rządu światowego”. Założył ją w 1973 roku David Rockefeller, były oficer amerykańskiego wywiadu i miliarder. Wśród polskich członków Komisji Trójstronnej byli m.in. była prezes Agory (wydawca „GW”) Wanda Rapaczyńska, szef NBP Marek Belka, założyciel Platformy Obywatelskiej Andrzej Olechowski, redaktor naczelny „Polityki” Jerzy Baczyński. Kilka miesięcy temu na korytarzach Sejmu pojawiły się plotki, że Szwajcarzy, przekazując dane dotyczące szwajcarskich kont polskich urzędników i polityków (na ich podstawie postawiono zarzuty m.in. gen. Gromosławowi Czempińskiemu), chcą pomóc „wyczyścić” wierchuszkę SLD i otworzyć Palikotowi drogę do zjednoczenia lewicy. Teoria jest naciągana, ale dobrze oddaje atmosferę panującą w obozach lewicowych partii. Szykuje się wielkie medialne starcie Palikota z obozem Leszka Millera „na kwity”. Ten ostatni dekadę wcześniej udowodnił, że łatwym celem nie jest. Jego wojna z Aleksandrem Kwaśniewskim wyrzuciła ich obu poza główny nurt polityki. Szkody po obu stronach były tak duże, że trudno wskazać zwycięzcę tamtego konfliktu.
Fikcyjna odpowiedzialność W całej tej sprawie poza stratami medialnymi żadnych konsekwencji nikt poniesie. Poza Siemiątkowskim, który nie był konstytucyjnym ministrem, pozostałym „bohaterom” afery z więzieniami CIA nic nie grozi. Politycy zadbali o to, aby Trybunał Stanu, który ma ich sądzić, nie działał skutecznie. Poza dwoma niewielkimi wyrokami w aferze alkoholowej sąd ten w III RP nikogo nie skazał. Najlepszym przykładem bezsilności tej instytucji jest przykład Emila Wąsacza, którego oskarżono w 2006 roku, a sprawa do dziś nie jest rozstrzygnięta i nic nie wskazuje, aby miało to nastąpić. Ewentualne skierowanie wniosków do Trybunału Stanu zostałoby poprzedzone wielomiesięcznymi pracami Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej. A po ewentualnym skierowaniu tych wniosków sprawa i tak utknęłaby na wiele lat. W całej tej zabawie nie chodzi, więc o to, żeby złapać króliczka, ale żeby go gonić. Rządząca Platforma Obywatelska otrzymała wygodny temat zastępczy, którym można odwracać uwagę od przykrych dla rządu zdarzeń – takich jak protesty w sprawie emerytur. Na rękę jest jej również konflikt SLD i Ruchu Palikota, bo to wciąż czyni bezpieczną „lewą” flankę PO. W całej aferze unika także inny ważny wątek: dlaczego Polska zgodziła się na instalację więzień CIA i co za to otrzymaliśmy? Jeżeli tyle samo, co za wysłanie wojsk do Afganistanu i Iraku, wtedy to jest największym skandalem. Zostaliśmy, bowiem narażeni na ryzyko odwetowych ataków terrorystycznych, nie mając z tego żadnych korzyści… Jan Pinski
Ruch smoleński nie pomoże Kaczyńskiemu Wysoka frekwencja pod Pałacem Prezydenckim w drugą rocznicę katastrofy smoleńskiej pokazała, że setki tysięcy Polaków domagają się wyjaśnienia prawdy o okolicznościach śmierci Lecha Kaczyńskiego i pozostałych pasażerów tupolewa. Ruch smoleński, choć jednoczy patriotów wokół wyjaśnienia katastrofy, okazuje się jednak zbyt słaby, aby cokolwiek zmienić. Nie pomoże również odzyskać władzy mającemu się coraz gorzej Prawu i Sprawiedliwości. Musimy to zrobić, musimy odsunąć ich od władzy i zacząć budowę IV RP – tymi słowami zakończył swoje przemówienie pod Pałacem Prezydenckim Jarosław Kaczyński. Były premier i prezes PiS w trwającym kilkanaście minut wystąpieniu mówił prawie wyłącznie o odpowiedzialności Donalda Tuska i jego rządu za źle prowadzone śledztwo, które miało wyjaśnić okoliczności tragedii z 10 kwietnia 2010 roku. Według Kaczyńskiego, to rząd Platformy Obywatelskiej najpierw nie dopilnował tego, aby śledztwo prowadzić na podstawie polsko-rosyjskiego porozumienia z 1993 roku, potem nie reagował na kłamstwa i matactwa strony rosyjskiej, wreszcie dopuścił do tego, że Rosjanie nie chcą wydać wraku tupolewa, który ostatnio wyczyścili (likwidując przy tym ślady). Wystąpienie Kaczyńskiego, co chwila przerywały burzliwe oklaski. A do licznie zgromadzonych kamer telewizyjnych uczestnicy manifestacji prezentowali transparenty z napisami „KomoRuski” i „Tusk zdrajca”. Spośród gości przemawiał m.in. Jan Pietrzak, który śpiewał patriotyczne piosenki. Według szacunków policji, około godziny 16.30 (przemówienie Jarosława Kaczyńskiego) pod Pałacem Prezydenckim było około 10 tysięcy ludzi.
Fałszywa propaganda Opinie dziennikarzy na temat frekwencji były pochodną opcji politycznych reprezentowanych przez właścicieli mediów. Wydaje się jednak, że uroczyste obchody drugiej rocznicy tragedii pod Smoleńskiem przyciągnęły w ciągu całego dnia około 20 tysięcy osób, z czego większość czekała na przemówienie lidera PiS. Faktem jest, iż Polaków na Krakowskim Przedmieściu było mniej niż rok temu, jednak – co istotne – w 2011 roku uroczystości rocznicowe wypadły w weekend, a nie – jak teraz – w dniu roboczym. Przemówienie Jarosława Kaczyńskiego – jak można było się spodziewać – wywołało polityczną burzę, tak samo jak jego przemówienie w Sejmie następnego dnia. Nastroje te trafnie przewidział Adam Szejnfeld z PO, pisząc na łamach magazynu publicystów „Kontrateksty”: „Mieliśmy sztuczną mgłę, bombę próżniową, potem helową, dobijanie rannych. To jednak nie wszystko, bo nie wdając się w szczegółową analizę dotychczasowych teorii, politycy PiS i posłuszni im dziennikarze rzucają kolejne pomysły: celowe uszkodzenie samolotu, podmienienie czarnych skrzynek na te mniej dla pilotów i załogi korzystne, spisek polskich i rosyjskich elit, a na antenie Radia Maryja niejaka pani Krystyna z Jastrzębia zaprezentowała teorię, według której Rosjanie mogli porwać uczestników lotu w celu pozyskania organów (…). Teorie mnożą się bez opamiętania, jedna goni drugą, każda jest jeszcze bardziej niesamowita od poprzedniej! Szaleństwo? Być może, ale ja dostrzegam w tym szaleństwie metodę. Zasypywanie społeczeństwa kolejnymi, nawet najbardziej absurdalnymi wyobrażeniami ma „rozwodnić” prawdziwe przyczyny. W gąszczu mniej lub bardziej spektakularnych bredni prawda ma mniejszą szansę na przebicie się. Prawicowe media przy poparciu specjalisty od plecenia bez ładu i składu Antoniego Macierewicza liczą, że ta smoleńska mgła kłamstw i przeinaczeń nie opadnie nigdy. Efekty już są – społeczeństwo jest coraz mniej pewne tego, co stało za katastrofą. Aż 34 procent Polaków uważa, że prawda wciąż nie jest znana, a niemal tyle samo jest przekonanych, że władze Polski razem z Rosjanami ukrywają przyczyny katastrofy! Zgadzam się z pisarzem Andrzejem Stasiukiem, że równocześnie dokonuje się kolosalny moralny przekręt, w którym zestawia się katastrofę lotniczą z dwudziestoma tysiącami ludzi zabitych strzałem w tył głowy w lasach Katynia i okolic. Tymczasem w tym nieszczęśliwym wypadku, nikt nie poległ, nikogo nie zamordowano! Dla zwolenników zamachu, bomb helowych i sztucznej mgły katastrofa zostanie zamachem nawet wbrew logice i faktom. To nowa religia, w której rozum zastąpiło przeczucie i ślepa wiara, a wszystkie niewygodne fakty to bluźnierstwo i zdrada. Tym samym na naszych oczach powstaje nowe, wielkie kłamstwo, mające być fundamentem przyszłego państwa PiS – kłamstwo smoleńskie. W tym kłamstwie jedyną przyczyną katastrofy jest zamach. Adam Szejnfeld, z takim zaangażowaniem piętnujący „oszołomów” wierzących w teorię zamachu w Smoleńsku, nie jest jednak w stanie przedstawić ani jednego merytorycznego argumentu przeciwko tezom opublikowanym przez zespół parlamentarny kierowany przez Antoniego Macierewicza. Od kiedy pojawiły się głosy kwestionujące wiarygodność rosyjskiej wersji śledczej, politycy PO rozpoczęli medialną nagonkę na wszystkich, którzy nie ufali ustaleniom MAK. Brak było jednak merytorycznych argumentów, a zwolennicy wersji rosyjskiej najczęściej posuwali się do inwektyw pod adresem oponentów z PiS. Mimo wielu publikacji prezentujących inne ustalenia, mimo licznych konferencji prasowych, mimo przedstawiania przez zespół kolejnych ustaleń, wyliczeń i ekspertyz światowej sławy naukowców – ze strony oponentów z PO nie padł ani jeden merytoryczny argument. Nikt nie znalazł ani jednego argumentu przeciwko wyliczeniom fizyków, naukowców i pilotów zapraszanych przez parlamentarzystów pracujących nad wyjaśnianiem katastrofy smoleńskiej. Argumenty merytoryczne zastępowano mową nienawiści i regulacjami administracyjnymi mającymi na celu uniemożliwienie przedstawicielom rodzin smoleńskich manifestowania swoich poglądów i docierania do prawdy. Rządowi PO było to tym bardziej na rękę, że wrzawa wokół Smoleńska, batalia o krzyż na Krakowskim Przedmieściu, późniejsze awantury polityczne pełne inwektyw – świetnie odwracały uwagę społeczeństwa od katastrofalnej sytuacji gospodarczej kraju. Śledztwo prowadzone przez komisję Millera wspólnie z MAK z jednej strony dążyło do potwierdzenia już wcześniej ustalonej wersji oficjalnej, z drugiej zaś odwracało uwagę opinii publicznej od rosnącego długu zagranicznego (na dziś już prawie 900 miliardów złotych), od niewydolnego systemu finansów publicznych, w końcu od łamiącego się systemu emerytalnego. Cały ruch smoleński, skupiony wokół wyjaśniania okoliczności katastrofy, nie zajmował się skutkami gospodarczymi rządów ekipy, która po śmierci Lecha Kaczyńskiego objęła całość władzy.
Silna mniejszość Obchody rocznicy katastrofy smoleńskiej zbiegły się w czasie z publikacją najnowszych sondaży politycznych. Wynika z nich, że popularność PiS wzrosła aż do 29 procent, a PO spadła do 31 procent. Jeśli weźmiemy pod uwagę poparcie dla innych partii (w tym dla ultralewicowego, antyklerykalnego Ruchu Palikota), okaże się, że mimo spadku poparcia dla rządu partia Donalda Tuska i tak wygrałaby wybory i musiałaby utworzyć koalicję z RP, SLD lub PSL. To zaś oznacza, że PiS, mimo wzrostu poparcia społecznego, nadal będzie skazane na rolę opozycji. Paradoksalnie: stanie się tak nawet wtedy, jeśli – co nieprawdopodobne – PiS w wyborach pokona Platformę Obywatelską. Nawet gdyby sondaże odwrócić i PiS miałoby 35% poparcia, a PO o 10 punktów mniej, pozostają jeszcze inne ugrupowania. Partia Jarosława Kaczyńskiego nie jest w stanie uzyskać większego poparcia niż 30 procent. To oczywiście daje jej na tyle mocną pozycję, aby być w czołówce, jednak wciąż jest to za mało, aby rządzić – szczególnie rządzić samodzielnie. Tym bardziej, że nie ma partii, która chciałaby w przyszłości wejść w koalicję z PiS. Koalicja z Ruchem Palikota wydaje się niemożliwa z uwagi na personalne animozje pomiędzy liderami (Palikot zasłynął tym, że przez długi czas zbijał kapitał polityczny na wulgarnym obrażaniu Jarosława Kaczyńskiego). Sojusz z SLD również jest mało prawdopodobny, choć jeszcze trzy lata temu obie partie świetnie porozumiewały się w mediach publicznych. Teraz jednak koalicji z PiS nie wyobraża sobie Leszek Miller - nowy lider SLD. Wszystko wskazuje, więc na to, że Prawo i Sprawiedliwość będzie na najbliższe lata skazane na rolę głównej partii opozycyjnej. A ogólnopolski ruch osób domagających się wyjaśnienia prawdy o katastrofie smoleńskiej będzie zbyt słaby, aby tę sytuację zmienić. Jeśli zaś przy okazji manifestacji smoleńskich nie będzie poruszał tematów gospodarczych, stanie się sojusznikiem rządu Tuska. Będzie, bowiem odwracał uwagę społeczeństwa od długu zagranicznego, rent, emerytur i fatalnej kondycji gospodarki, jednocześnie przyczyniając się do podziału społeczeństwa. Donald Tusk nie mógł spodziewać się większej niespodzianki. Leszek Szymowski
Jak rozładować uliczne korki? W latach realnego socjalizmu powszechnym zjawiskiem było stanie w kolejce. Stało się po najróżniejsze rzeczy i nieraz niewyobrażalnie długo. Rozwinęła się nawet kolejkowa kultura i cała masa żartów na ten temat. Dzisiaj nadal stoimy w kolejkach, choć powszechnie uważa się, że już ich nie ma. Mieszkaniec każdego, nawet średniej wielkości miasta zna zjawisko korków doskonale. Nawet najmniejsza w Polsce mieścina pozbawiona obwodnicy boryka się nieraz z korkami, które są koszmarem Warszawy i innych metropolii. Jak zauważa Walter Block, stanie w korku jest identyczne z sowieckimi kolejkami do sklepów spożywczych czy przemysłowych. We wszystkich krajach świata drogi należą do państw i dlatego nagminnym zjawiskiem przy wciąż rozwijającej się motoryzacji jest wielogodzinne stanie w korku. Najczęstszą reakcją na pojawienie się korków jest próba podróżowania o mniej dogodnych porach (kosztem wolnego czasu i zajęć) lub szukanie alternatywnych, czasem o wiele dłuższych tras. Innym rozwiązaniem jest przerzucanie się na którąś z pozostałych form transportu, takich jak samolot lub pociąg. Czasami nawet zupełnie rezygnujemy z przemieszczania się, chcąc uniknąć frustracji. Jakiekolwiek jednak rozwiązanie zostanie przez nas wybrane, i tak na tym tracimy – marnujemy czas, pieniądze na benzynę i droższe alternatywne środki podróży, spóźniamy się na spotkania albo w ogóle nie jesteśmy na nie w stanie zdążyć. Niestety jednak, zamiast uderzyć pięścią w stół, posłusznie godzimy się na obecny stan rzeczy. Niektórym przychodzą nawet do głowy pomysły w stylu Malthusa: „No tak, tak już musi być. Skoro na świecie jest ponad 6 miliardów ludzi, to muszą być korki” – zdaje się myśleć przeciętny człowiek. Spójrzmy jednak na tę kwestię z ekonomicznego punktu widzenia. Korzystanie z dróg jest pewnego rodzaju dobrem. Popyt na to konkretne dobro jest ogromny – aby się o tym przekonać, wystarczy wybrać się w podróż autem z Wrocławia do Poznania lub z Warszawy do Krakowa. Całkowicie odmienną sytuację spotykamy w przypadku podaży omawianego dobra. Tutaj za całość odpowiedzialna jest jedna firma (państwo), która ma zapewnioną na drodze przymusu pozycję monopolisty. Jak można się spodziewać, skutkuje to obniżoną, jakością usług, spowodowaną brakiem rzetelnej informacji o potrzebach klientów, zawartej zazwyczaj w postaci zysków i strat z inwestycji. Jako przymusowi klienci państwowego przedsiębiorstwa płacimy na drogi mnóstwo pieniędzy. Ale ponieważ płacimy je nie za drogi, z których korzystamy najczęściej, lecz za wyimaginowaną i ogólną „drogę polską”, urzędnicy nigdy nie będą w stanie przewidzieć, w jaki sposób najlepiej rozłożyć inwestycje. Ich sposób myślenia jest następujący: „Warszawa i Katowice to duże miasta – zbudujmy dwupasmową drogę między nimi!”. Czasami ich inwestycje pokrywają się ze społecznym zapotrzebowaniem, ale najczęściej mają one miejsce dopiero wtedy, gdy na danej drodze zwiększony ruch panuje już od kilku, a nawet kilkudziesięciu lat. Na domiar złego Lewiatan nie pozwala osobom prywatnym na wytyczenie żadnych nowych dróg, co oczywiście odbywa się kosztem społeczeństwa stojącego w korkach. Konkurencji ze strony kolei nie ma, bo i tak należy do państwa. Nieco lepiej jest w przypadku lotnictwa, choć i ono jest w większości kontrolowane przez państwo. Problem korków, który w czasach PRL był ograniczony przez zubożałość nękanego socjalizmem społeczeństwa, okazuje się dziś jednym z bardziej istotnych hamulców cywilizacyjnego rozwoju. Tracimy szanse, jesteśmy nieobecni tam, gdzie moglibyśmy być, i robimy rzeczy, których robić nie chcemy. Jesteśmy ograniczani w podróżowaniu i ograniczamy w podróży innych. W swej najnowszej pracy na temat dróg – „The Privatization of Roads & Highways” – Walter Block przedstawia rozmaite sposoby, dzięki którym problem korkowego marnotrawstwa czasu i środków mógłby zostać całkowicie zminimalizowany. Przede wszystkim zacznijmy od tego, iż konkurencja na rynku usług drogowych sprawiłaby, że o najbardziej uczęszczanych drogach prywatni drogowcy byliby informowani za pomocą zysków i strat. Przykładowo: jeżeli autostrada firmy X przynosiłaby zyski i przyciągałaby nowych klientów, dobudowywano by nowe pasy na konkretnych odcinkach. Z kolei drogi najmniej uczęszczane mogłyby ostatecznie przestać istnieć, a grunt pod nimi mógłby posłużyć do innych celów (czy słyszał ktoś kiedyś, aby podobną rzecz uczyniło państwo?). Tego typu mechanizmy nigdy nie zadziałają w przypadku państwa, które buduje drogi dla całego narodu, nie zważając na rzeczywiste zapotrzebowanie. Ktoś mógłby oczywiście wnieść zastrzeżenie, że przecież państwo może badać ruch za pomocą tzw. czujników natężenia ruchu. Jednakże te czujniki można zainstalować jedynie na już istniejących drogach i są one w stanie powiedzieć co nieco nie o realnych preferencjach użytkowników dróg, ale jedynie o ich zachowaniu w przypadku postawienia przed faktem dokonanym. Za pomocą czujników ruchu nigdy nie uzyskamy obrazu prawdziwych ludzkich preferencji – możemy je poznać jedynie w przypadku
wolnych decyzji odnośnie dysponowania własnymi środkami pieniężnymi. Nie znaczy to bynajmniej, że należy zanegować użyteczność czujników ruchu – korzystaliby z nich zapewne także prywatni przedsiębiorcy. Chodzi raczej o fakt, że nasze wydatki na transport są pobierane z użyciem przemocy. Kolejnym, zupełnie dziś nieznanym sposobem na zredukowanie korków jest budowa równoległych, konkurencyjnych dróg. Jeżeli np. zapotrzebowanie na podróż między Berlinem a Monachium przekracza możliwości obecnej trzypasmowej autostrady, społeczeństwo ludzi wolnych powinno zezwolić konkurencji na zbudowanie konkurencyjnej autostrady biegnącej tuż obok. W przypadku ogromnych aglomeracji, takich jak Tokio lub Nowy Jork, alternatywne trasy mogą przebiegać na wyższych kondygnacjach lub pod ziemią. Block proponuje również całą masę innych rozwiązań, takich jak zmienne taryfy w ciągu różnych pór dnia, pasy ekspresowego ruchu za specjalną opłatą czy też miesięczne karnety. Są to oczywiście propozycje, gdyż prawdziwe rozwiązania przyniosłaby konkurencja między prywatnymi osobami. Część z wymienionych powyżej pomysłów jest nam znana z przeszłości, kiedy to za drogi w Europie pobierano opłaty, ale można z pewnością orzec, że rynek znalazłby najbardziej optymalne rozwiązania. Państwo trzyma nas jednak w korkach nie tylko dla zysku. Przypomnijmy, że rdzeniem każdego Lewiatana jest przewaga w konfrontacji fizycznej. Jego wojsko i policja muszą mieć zapewnioną trwałą kontrolę nad środkami komunikacji. O kluczowości transportu w konfliktach wojennych nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Oddanie choćby części dróg w bezpośrednie zarządzanie osób prywatnych oznaczałoby dla państwa śmiertelne zagrożenie. Pamiętajmy, więc, że stoimy w korkach nie z powodu braku materiałów lub „wrodzonych wad rynku”, lecz z powodów ideologicznych. Aby zrozumieć, jak bardzo chora jest dzisiejsza sytuacja, przyjrzyjmy się wewnętrznym drogom, które powstają na terenach prywatnych. Przykładowo: jeżeli wielkie centrum handlowe nie zorganizuje ruchu na swoim parkingu ani dogodnego dojazdu z państwowej drogi, ryzykuje mniejszą liczbą klientów. A jeżeli właściciel widzi, że zainteresowanie klientów jest większe, niż pozwalają na to możliwości obecnej bazy, buduje nowe centrum handlowe w innej części miasta. Państwo ze swoimi drogami tym różni się od wielkich centrów handlowych, że swoich „klientów” trzyma u siebie siłą. Jeżeli jego „klienci” tłoczą się i marnują czas w korkach, nie robi to na nim zbyt wielkiego wrażenia. A nawet jeśli robi, nie ma ono pojęcia, jak poprowadzić nowe drogi i budować nowe parkingi. Walter Block porównuje obecny stan zarządzania drogami do wspomnianego na początku stalinowskiego przemysłu spożywczego. Jest znacjonalizowany bez reszty i działa na zasadzie kolejek. I dziś, tak jak za PRL-u, idziemy postać w kolejce, wierząc, że może państwo „rzuci na ladę” szybki przejazd przez miasto. Najgorsze jest jednak to, że wcale sobie z tego nie zdajemy sprawy! Jakub Wozinski
Sprawa Papały - Pojedynek kłamców III Rzeczpospolita Świętego Spokoju. Taką nazwę powinna przyjąć nasza nadwiślańska bananowa republika pod wodzą Tuska i spółki. Bo jak inaczej skomentować działania rodzimych organów ścigania, które nie dość, że nie wykazują się skutecznością w sprawach powszednich, na dokładkę nie potrafią zadbać o rozwiązanie sprawy honorowej – śmierci szefa policji gen. Marka Papały. Ale czy tylko nie potrafią? Wspomniane pytanie wydaje się czystym chwytem retorycznym w obliczu ostatnich rewelacji przedstawicieli policji i prokuratury. “Zeznania świadka koronnego, dowody, materiał wskazują, że do zabójstwa Marka Papały doszło w wyniku napadu rabunkowego z użyciem broni palnej. Sprawcy zamierzali ukraść samochód gen. Papały. W trakcie napadu oddano śmiertelny strzał” – powiedział Jarosław Szubert, rzecznik prasowy Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi. Według śledczych zgromadzony materiał dowodowy nie pozwolił na postawienie zarzutów “bezpośrednim uczestnikom zdarzenia, w wyniku, którego śmierć poniósł pan Marek Papała”. Jak podało Radio RMF FM, prokuratora opierała początkowo swoją wersję śledczą, na podstawie zeznań świadka koronnego Igora Ł., pseud. “Patyk”. Gangster wyjaśniał, że pojawił się pod domem Papały, aby ukraść samochód, stał się jednak naocznym świadkiem zabójstwa. Zeznania “Patyka” miały wówczas obciążyć Ryszarda Boguckiego z gangu pruszkowskiego. Wspomnianą wersję podważyły jednak zeznania innego gangstera. Przedstawiciel prokuratury poinformował, że wspomniana osoba również uzyskała status świadka koronnego ze względu na obietnicę udzielenia informacji o zabójstwie gen. Marka Papały. Jarosław Szubert twierdzi, że prokuratura przeprowadziła weryfikację wersji tego świadka, a jej wynik uznano za satysfakcjonujący.
Innego zdania są specjaliści. - Uważam, że przedstawiona wersja śledcza jest mało wiarygodna i motywowana politycznie – mówi Kazimierz Turaliński, ekspert ds. przestępczości. - W pierwszej kolejności odrzucić trzeba tezę o "szarpaninie" z Papałą. Generał otworzył drzwi, dopiero wysiadał z samochodu, dostrzegł zagrożenie i zdążył tylko zasłonić się dłonią. Dowodzą tego drobinki prochu zabezpieczone na zwłokach. Nie sięgnął po broń. W tym momencie padł precyzyjny, śmiertelny strzał z niewielkiej odległości. Do zabójstwa użyto przebijającej kamizelki kuloodporne tetetki z tłumikiem. Papała znajdował się praktycznie cały w kabinie, czego dowodzi kula, która przebiła czaszkę na wylot i utkwiła w tylnym siedzeniu, a także ułożenie jego ciała za kierownicą. W jaki sposób mógł się szarpać z zabójcą w kabinie kierowcy, skoro strzelec nie znajdował się bezpośrednio przy niej? Sam Papała nie był postawnym mężczyzną, młodzi, sprawni fizycznie kryminaliści bez trudu zdołaliby go wyrzucić z auta. A skoro nawet absurdalnym założeniem była pierwsza i ostatnia w historii eliminacja właściciela taniego pojazdu, to, dlaczego po egzekucji nie wyrzucono ciała z daewoo i nie odjechano łupem? – zastanawia się Turaliński. Specjalista ds. bezpieczeństwa ma również wątpliwości, co do identyfikacji 5 przestępców, których komórki miały tej nocy znajdować się w zasięgu lokalnego przekaźnika. Autor “Przestępczości zorganizowanej w III RP” zwraca uwagę, że w 1998 roku telefony komórkowe nie były tak powszechne jak dzisiaj i bez trudu, przy takiej skali podjętych działań, możliwe było namierzenie właścicieli wszystkich zalogowanych w pobliżu i skonfrontowanie ich tożsamości z kartotekami kryminalnymi. W obliczu tego faktu zastanawiające jest, że przez 14 lat prokuratury nie zainteresowała tak liczna grupa przestępców w bezpośrednim pobliżu miejsca zbrodni. - Z tego, co przekazano mediom, wynika, że nie ma żadnych materialnych dowodów winy. Nadal nie ma narzędzia zbrodni, jest niewiarygodny motyw i kolejne zeznania wzajemnie obciążających się bandytów. Dziś już nie można wiarygodnie wskazać zabójcy Papały. Można jednak doprowadzić do umorzenia spraw przeciwko “Słowikowi” i Mazurowi, skazując za zbrodnię osobę, której nikt nie będzie miał interesu bronić – tłumaczy Kazimierz Turaliński.
Gangsterzy rozdają karty Ekspert ds. przestępczości przywołuje również przypadek, o którym informował tygodnik “Nasza Polska” – sprawę Sławomira O., pomówionego przez gangstera “Brodę” vel “Kapustę”, który również otrzymał status świadka koronnego. Wg zeznań “Brody”, 13 lat temu były glina pomagał mu opiekować się dwoma Rosjanami - Siergiejem i Aleksandrem, zwanym “Saszą”. Według "Brody", temu drugiemu słynny policjant użyczał mieszkania będącego lokalem operacyjnym Komendy Stołecznej Policji, przy ul. Puławskiej, niedaleko od miejsca zamieszkania gen. Marka Papały. 25 czerwca 1998 r. wieczorem jeden z gości miał wyjść z mieszkania, a następnie zabić byłego szefa policji pod jego blokiem przy ul. Rzymowskiego. Po rewelacjach b. członka gangu pruszkowskiego, media natychmiast podchwyciły informację o słynnym glinie, zamieszanym w zabójstwo szefa policji. "Broda" potwierdził jednak przed sądem okręgowym, że O. nie miał świadomości, iż Rosjanie planują zabójstwo Papały. Takie stwierdzenie padło na procesie gangsterów Andrzeja Z. i Ryszarda Boguckiego, którzy byli wcześniej oskarżeni o współudział w zabójstwie. “Skruszony gangster” utrzymuje również, że kilka godzin po zabójstwie szefa policji Sławomir O. skontaktował się z nim. Podczas umówionego spotkania w Parku Saskim, policjant miał zarzucać “Brodzie”, że wrobił go w zabójstwo Papały. Pozostaje jednak pytanie, skąd O. mógł wiedzieć o tym, że Rosjanin zabił Papałę? Przed sądem “Broda” nie udzielił precyzyjnej informacji. Podzielił się jedynie swoimi przypuszczeniami, co do źródła rzekomej wiedzy byłego policjanta o zabójstwie: “z uwagi na zachowanie Rosjanina”, “z podsłuchanej rozmowy” czy wreszcie z faktu, że “zajrzał do plecaka, w którym była broń, na środki łączności, którymi posługiwał się Rosjanin”.
- “Kapusta” vel “Broda” jest konfabulantem, który za wszelką cenę chce "zaistnieć". Taki był w czasach, gdy donosił na swoich kolegów Sławkowi, będąc jego informatorem, i takim pozostał. Jego informacje były zawsze chwytliwe i błyskotliwie przygotowane, zawsze były to tematy najcięższego kalibru, zawsze też nic z nich nie wychodziło, a po weryfikacji okazywało się, że były całkowitym wymysłem. Nigdy “Kapusta” nie udzielił informacji, która przełożyłaby się na wiedzę operacyjną, nie mówiąc już o procesie... Po kilku wtopach Sławek zerwał z nim współpracę – mówi mec. Maciej Morawiec, który zajmuje się sprawą Sławomira O. Według adwokata temat z zabójstwem gen. Papały, został podrzucony przez “Kapustę”-”Brodę” w momencie, gdy zorientował się, że trafił na prokuratora, który mu wierzy. Według Kazimierza Turalińskiego, wspomniana sytuacja potwierdza, że polski wymiar sprawiedliwości jeszcze nie dojrzał do prawidłowej oceny wiarygodności świadków koronnych. - Zamiast krytycyzmu względem kryminalisty, mamy zaufanie motywowane potwierdzeniem części przekazanych przez niego informacji. Zapominamy jednak, że każdy gangster posiada bogatą wiedzę na temat półświatka i z łatwością potrafi uwiarygodnić się w oczach śledczych, ujawniając chociażby informacje o swoich konkurentach. Na bazie tak zdobytego zaufania, bez trudu można obarczyć winą za własne zbrodnie niewinnych ludzi. W końcu, kto zna więcej szczegółów na temat przestępstwa od jego sprawcy? – mówi autor “Objawów mafii”. - Do niedawna mieliśmy zarzuty ze strony "Brody" względem policjanta Sławomira Opali, który według tego świadka koronnego miał wozić rzekomych zabójców Papały - Aleksego i Sieriożę. Wcześniej “Patyk” wskazywał na Boguckiego, a Zirajewski na Mazura. Z kolei “Masa” - dla zapewnienia sobie spokoju - twierdził, że gdyby generała zabił ktoś z "miasta", to agentura natychmiast wydałaby sprawców policji. Obecnie mamy, więc do czynienia z pojedynkiem kłamców. Takim zeznaniom nie wolno wierzyć, a ustawę o świadku koronnym należy natychmiast zmienić, bo kompromituje wymiar sprawiedliwości – przekonuje Turaliński.
Sprawa Papały jak Smoleńsk? Niektóre środowiska, jak i mainstreamowe media, odetchnęły z ulgą na doniesienia prokuratury. Okazuje się, że śmierć szefa policji można - z niezwykłą łatwością - odłożyć na półkę pt. "Zabójstwo na tle rabunkowym". Podobnie jak katastrofę smoleńską zaliczyć do kategorii pospolitych wypadków lotniczych.
- To rozwiązanie wygodne politycznie i psychologicznie. Rozwiązano największą zbrodnię III RP, a do tego rozwiązano w sposób pozornie kompromitujący prawicę, łączącą zabójcę z biznesmenem Edwardem Mazurem, powiązanym z SLD i PSL. Poparcie tych partii jest obecnie drogie Platformie, podobnie jak kompromitacja Ziobry i Kaczyńskiego – uważa rozmówca tygodnika “Nasza Polska”. - Za kilka dni miał zapaść wyrok na “Słowiku”, rzekomo usiłującym zlecić zabójstwo Papały. Gdyby został skazany, mógłby zacząć mówić, a nawet gdyby kłamał, jego słowa mogłyby skutkować politycznym trzęsieniem ziemi, podobnie jak ekstradycja Mazura. Zarówno jedno, jak i drugie zaszkodziłoby rządowi bardziej niż deficyt budżetowy, gdyż proces sądowy mógłby wymagać przesłuchania licznych świadków z kręgu Mazura, m.in. Waldemara Pawlaka, Leszka Millera, Władimira Ałganowa, a także czołowych oficerów BOR i ABW oraz dawnego SB – wyjaśnia Kazimierz Turaliński. Czy rząd będzie chciał zaszkodzić tym środowiskom? Znacznie łatwiej rozpowszechnić wersję, że spisek na życie generała to jakieś polityczne szaleństwo i przejaw “ciemnogrodzkiego” spiskowego myślenia, co bardzo łatwo podchwycą przedstawiciele mediów. Podobnie jak społeczeństwo, które woli wierzyć w uczciwość notabli niż dowiadywać się o uwikłaniu rządzących elit.
Aleksander Majewski
Klęska polityczna, klęska infrastrukturalna
1. Przyznane przez UEFA w 2007 roku Polsce i Ukrainie finałów Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej Euro 2012, poza celami sportowymi, miało być z punktu widzenia naszego kraju wielkim projektem politycznym i infrastrukturalnym.
W jego ramach Ukraina miała się politycznie zbliżyć najpierw do stowarzyszenia z Unią Europejską, żeby za jakiś czas, po spełnieniu wszystkich wymogów prawnych i gospodarczych zostać jej członkiem. Drugi cel to skok infrastrukturalny, zbliżający polskie drogi, koleje, dworce, przejścia graniczne, stadiony, lotniska, do poziomu, jaki od wielu lat charakteryzuje rozwinięte kraje Europy Zachodniej.
2. Jeżeli chodzi o budowę infrastruktury to w zasadzie w pełni udało się zrealizować tylko projekty stadionowe, choć za ogromne pieniądze znacząco przekraczające wartość podobnych inwestycji w innych krajach. Tyle tylko, że stadiony we Wrocławiu, Gdańsku i Poznaniu były budowane przez tamtejsze samorządy, natomiast rząd był odpowiedzialny za realizację Stadionu Narodowego i wprawdzie został on wybudowany za blisko 2 mld zł (dwukrotnie drożej niż planowano), ale z tak ogromną ilością skandali, że przyćmiły one radość z oddania tej inwestycji. O kolejach nie ma, co pisać, żaden z ważnych szlaków kolejowych nie został w pełni zrealizowany, a czas przejazdu pomiędzy miastami gdzie będą odbywały rozgrywki zamiast się skrócić, dramatycznie się wydłużył. W pospiechu wyremontowano rzutem na taśmę klika dworców, w tym Dworzec Centralny w Warszawie.
3. Budowa dróg, to popis ignorancji i tupetu rządzących. Przez kilka lat byliśmy zapewniani, że wszystkie ważne projekty zostaną zrealizowane na Euro 2012. Teraz już wiemy, że mamy w tym obszarze kompletna klapę.
Mimo przygotowania już kilka lat temu projektów tych inwestycji, obowiązywania ustawy o szybkim przygotowaniu gruntów pod takie inwestycje i ogromnych pieniędzy zarówno europejskich, jaki krajowych na ich realizację, na Euro 2012 nie będzie gotowy w pełni żaden szlak autostradowy ani z zachodu na wschód (A2, A4) ani z północy na południe (A1). Przy okazji mamy upadłości kliku wielkich firm realizujących te inwestycje i ogromne niepopłacone rachunki u setek ich podwykonawców, co także tym firmom grozi upadłościami. Rzecznik rządu Paweł Graś ma jednak dobry humor, mówi, że od 2007 roku ilość kilometrów autostrad wzrosła o 126%, a dróg szybkiego ruchu aż, o 260%, co do złudzenia przypomina skecz kabaretu TEY z Poznania z lat siedemdziesiątych poprzedniego stulecia, kiedy to Smoleń mówi o tym, że traktor nie może jechać, bo ma zepsute jedno koło, na co Laskowik sugerował mu, żeby jednak mówił o tym, że 3 koła ma dobre, bo to jest przecież bardziej optymistyczne.
4. W tych dniach materializuje się także klęska polityczna projektu Euro 2012. To prawda, że Ukraina dzięki naszym wysiłkom na forum UE, parafowała porozumienie o współpracy z Unią, ale coraz bardziej jest prawdopodobne, że do ratyfikacji tego porozumienia nigdy nie dojdzie. Sprawa Tymoszenko, której jak widać Komorowski, Tusk i Sikorski, kompletnie nie docenili przybiera takie rozmiary, że część ukraińska mistrzostw zostanie zbojkotowana przez wszystkich znaczących polityków Unii Europejskiej jak samych krajów członkowskich. Zdaje się, że na stadionie w Kijowie na zakończenie mistrzostw obok Janukowicza i Putina będą siedzieć Komorowski i Tusk i nikt więcej ze znaczących polityków europejskich, a kilkaset kilometrów dalej w kolonii karnej, będzie głodowała Julia Tymoszenko. Na dodatek wczoraj Ukraina odwołała szczyt prezydentów krajów Europy Środkowo-Wschodniej w Jałcie, na który do ostatniej chwili wręcz ostentacyjnie chciał jechać prezydent Komorowski, w sytuacji, kiedy już 14 prezydentów z osiemnastu zaproszonych z tego w ostatnich dniach zrezygnowało. Próbując ratować sytuację, Komorowski ma dzisiaj ogłosić propozycje zmian prawa na Ukrainie, co miałoby pozwolić na uwolnienie Julii Tymoszenko z więzienia, ale wydaje się, że takim publicznym pociągnięciem brniemy tylko w jakiś kolejny polityczny skandal. Klęska polityczna i infrastrukturalna projektu Euro 2012 jest, więc już w zasadzie przesądzona, pozostaje mieć nadzieję, że przynajmniej nie będzie klęski sportowej. Zbigniew Kuźmiuk
Chcą nam ściągnąć do Polski 5 milionów obcokrajowców. Potrzeba nam wymiany elit Obecne elity, które doprowadziły do tego, że wielu Polaków nie chce mieszkać już we własnym kraju teraz mają kolejny genialny plan ratunku dla Polski – chcą nam „importować” 5 milionów obcokrajowców. Kilka dni temu w „Rzeczpospolitej” w tonie alarmistycznym ukazał się artykuł „Polska nie chce obcych”. Generalnie przekaz artykułu jest taki, że koniecznie potrzebujemy imigrantów, bo już jest demograficzna kiszka i w roku 2050 nie będzie, komu pracować na nasze emerytury. A wszystko to „wynika z najnowszych badań Centrum Stosunków Międzynarodowych, do których dotarła „Rz". To fajny zabieg z tym „dotarła”, bo robi wrażenie jakby te badania były skrywane w jakiejś głębokiej tajemnicy, ale na szczęście dzięki staraniom dociekliwego dziennikarza wyniki badań ujrzały światło dzienne i nagle też „ekonomiści i demografowie biją na alarm” jak pisze żwawo autorka tekstu Joanna Ćwiek i cytuje owych ekonomistów i demografów:
Polska się wyludnia. W 2050 r. będzie nas już nie 37, ale 31 mln, wzrośnie średnia wieku. Nie da się walczyć z tym trendem tylko polityką prorodzinną – mówi prof. Krystyna Iglicka, ekspert w dziedzinie migracji. I tak oto z liczby mnogiej przeszliśmy w artykule na liczbę pojedynczą, ponieważ akurat w tym artykule pani Iglicka jest jedynym cytowanym ekspertem z grona tych bijących na alarm ekonomistów i demografów, a na dodatek jest ekspertem wspomnianego Centrum Stosunków Międzynarodowych, o czym dziennikarka w tekście nie wspomina. Można, więc się domyśleć, że pewnie pani Iglicka jest autorką owych badań. Ale nie tylko CSM jest zaniepokojone niską migracją. Również „z szacunków NBP wynika, że aby w Polsce nie zabrakło rąk do pracy, do 2060 r. musi się u nas osiedlić aż 5,2 mln osób. To ok. 100 tys. rocznie.” Dowiadujemy się tego z wcześniej opublikowanego artykułu „Polska to nie kraj dla imigranta” tej samej autorki (są więc inni „ekonomiści i demografowie” na szczęście, uff), która zaraz po przytoczeniu ilu to nam cudzoziemców do szczęścia jest niezbędnych dodaje ze smutkiem:
Nic nie wskazuje jednak na to, że tak się stanie. Polska nie prowadzi skutecznej polityki migracyjnej. I kolejny ekspert:
– Ogromną zachętą byłoby np. uproszczenie procedury przyznawania zezwolenia na pracę – mówi Mirosław Bieniecki, ekspert Instytutu Spraw Publicznych. Polska powinna też ułatwić przyjazd osobom wykształconym, które są pożądanym nabytkiem. – Zawiła procedura nostryfikacji dyplomów odstrasza lekarzy, inżynierów czy spawaczy – wskazuje Bieniecki. Nie prowadzimy też praktycznie żadnej polityki stypendialnej dla młodych cudzoziemców”. A „tymczasem imigranci to ożywczy zastrzyk dla gospodarki i rynku pracy” - wyjaśnia w swoim artykule dziennikarka. A ja chciałem wyjaśnić pani dziennikarce, że Polska nie potrzebuje żadnej polityki migracyjnej, żadnych ułatwień dla cudzoziemców tylko potrzebuje przede wszystkim wymiany elit. Tych elit, które obecnie sprawują władzę lub mają bezpośredni na wpływ na jej sprawowanie, tych, które od 20 lat grzebią w gospodarce, w polityce krajowej, międzynarodowej i które doprowadziły do sytuacji, w której Polacy uciekają ze swojego kraju, w której nie opłaca się mieć dzieci, a nawet po prostu ludzi nie stać na to, aby dzieci posiadać. I to w XXI wieku. I teraz to te same elity mają kolejny znakomity pomysł na Polskę! Trzeba do niej sprowadzić 5 milionów obcokrajowców, bo bez tego nie damy sobie rady. A to przecież te same elity miały wcześniej takie genialne plany, które najpierw „dostosowywały” nas, poprzez wprowadzenie m.in. podatku VAT, do Unii Europejskiej w taki sposób, że spowodowało to za rządów Leszka Millera 20% bezrobocie. To te same elity, przekonywały nas później do głosowania za wejściem Polski do Unii, bo to wejście do Unii to dla Polski będą tylko same korzyści, m.in. takie, że wchodząc do niej unikniemy… kryzysu gospodarczego, gdyż taki twór jak Unia będzie na ten kryzys dużo bardziej odporny. Tak, tak, takie bzdety opowiadali eksperci. Wtedy pomimo wygłaszanych kłamstw i bzdur udało się urobić odpowiedni procent ludzi, którzy łyknęli tę ściemę, więc czemu nie miałoby się udać i teraz? Owo bicie na alarm jest niczym więcej jak kolejnym urabianiem opinii publicznej. Kolejnym krokiem zmierzającym do rozbicia naszego państwa. Już mamy prawa narzucone z zewnątrz, już mamy ograniczoną suwerenność, już wielu rodaków uciekło z Polski, ponieważ dotychczasowa polityka sprawiła, że nie widzą tutaj dla siebie żadnych perspektyw. A teraz widocznie przyszedł już czas na kolejny krok, którym będzie wyniszczenie naszej narodowej tożsamości. Sprowadzenie 5 milionów obcokrajowców to właśnie krok w tym kierunku. Nie jest, bowiem powiedziane skąd będą przybywać ci emigranci. Że w tej chwili są to Białorusini, Ukraińcy czy Rosjanie, nie musi oznaczać, że tak będzie nadal. Bo jak się wprowadzi „politykę imigracyjną” no to jak nie będą chcieli przyjeżdżać do nas sąsiedzi ze Wschodu, to się weźmie jakichś z Zachodu, a może i z innego jakiegoś kontynentu. Tak żeby była większa różnorodność. Do akceptacji takiej imigracji na szeroką skalę też nas już od lat przygotowują ucząc nas otwartości na „wielokulturowość”. Za wszystkimi cytowanymi przez autorkę instytucjami stoją ludzie, którzy są współodpowiedzialni za obecną sytuację. Na czele Narodowego Banku Polskiego stoi Marek Belka, który m.in. dorzucił swoje trzy grosze - a zasadzie nasze trzy grosze z „podatku Belki” - do tego, by się żyło tak jak się żyje w tym kraju. Ale to jest pikuś, przyjrzyjmy się któż to zasiada w radzie programowej owego Centrum Stosunków Międzynarodowych tak zatroskanego o to, że nie będzie, komu pracować na nasze emerytury, a zasiadają tam m.in. Dariusz Rosati, Henryka Bochniarz, Jerzy Buzek, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Andrzej Olechowski, Zdzisław Najder, Wojciech Sadurski, Hanna Suchocka. Natomiast w Instytucie Spraw Publicznych - którego ekspert chce nam ściągać z zagranicy lekarzy, inżynierów i spawaczy i za nasze pieniądza fundować różne stypendia - w radzie fundacji zasiadają m.in.: Jerzy Baczyński (red. nacz. Polityki), Danuta Hübner, Jarosław Kurski (z-ca red. nacz. Gazety Wyborczej) i znowu Wojciech Sadurski. A w radzie programowej owego Instytutu możemy znaleźć takie nazwiska jak: Ewa Łętowska, Włodzimierz Cimoszewicz, Adam Rotfeld, Marek Safjan, Magdalena Środa, Andrzej Zoll. Te wszystkie nazwiska funkcjonują w polityce, gospodarce, życiu publicznym naszego kraju od lat. To ci ludzie ustanawiali prawa, sprawowali bezpośrednio władzę. To całe te rady programowe „mędrców”, te „elity” swoimi rządami najpierw wygnały Polaków na emigrację, aby zrobić miejsce - jak sobie same te „elity” policzyły - dla 5 milionów cudzoziemców. Tak jak napisałem na początku, Polsce nie są potrzebni emigranci tylko potrzebna jest wymiana elit. Na ludzi, którzy rzeczywiście myślą z troską o swoim kraju, którzy utożsamiają się z jego tysiącletnią historią i tradycją. Potrzebujemy elit, które czują się odpowiedzialne za współobywateli, a nie traktują ludzi jak bydło, które można sobie przeganiać z jednego krańca świata na drugi. Nie wymiany, więc Polaków na obcokrajowców nam trzeba, tylko wymiany elit. Jerzy Wasiukiewicz
Znów mamy Gierka? Fiacika zamieniła Skoda, kolorowy telewizor plazma zaś Bułgarię Egipt. Jest jednak różnica Do tej pory byłem ostrożny w porównywaniu Polski za rządów Tuska do gierkowskiego „raju”. Jednak poddaję się. Jest tak samo, a nawet gorzej, bowiem wówczas społeczeństwo nie dawało się przynajmniej przekupić i wiedziało, z jaką władzą ma do czynienia. A dziś? Medialna propaganda, o której pisze dziś Michał Karnowski i kuriozalny tekst w „GW”, w którym żurnalista wytyka szefowi opozycji obnażającemu kompromitację rządu w sprawie autostrad, że stoi nie w tym miejscu, co trzeba, pokazuje, że naprawdę przekroczyliśmy rubikon. Nie jest już dla normalnie myślącego człowieka tajemnicą, że ekipa Tuska się powoli sypie a wraz z nią państwo polskie. I zgadzam się z Łukaszem Warzechą, który napisał, że życzy sobie by podwykonawcy spełnili swoją groźbę i na Euro zablokowali wszystko w cholerę. „Niech się ten propagandowy teatrzyk ostatecznie zawali, tak, żeby nie sposób było udawać, że jest inaczej”- zauważył. Czy to jednak wstrząśnie opinią publiczną? Patrząc na reakcję czołowych żurnalistów na konferencję prasową Kaczyńskiego, nie widać by kreatorzy opinii publicznej chcieli zacząć uczciwie informować o rządach PO. Ba, obawiam się nawet, że w przypadku dramatycznego spadku sondaży dla tej ekipy po Euro, dziennikarze z zatroskanymi twarzami będą przestrzegać przed „faszystami z pochodniami”. Czyż nie tak było w czasie znakomitej ( do czasu) kampanii PiS, w której na łopatki został rozłożony nawet Tomasz Lis? Naprawdę widoczne było wówczas przerażenie w oczach gwiazd żurnalistyki III RP, którzy bez obciachu wpierali rząd. Nie znaczy to oczywiście, że dziennikarze nie przestawią wajchy w przypadku letniej kompromitacji. Jednak by to zrobili muszą mieć na horyzoncie nowego gwaranta utrzymania status quo. Palikot jest do tego zbyt radykalny a Miller się wypalił. Może, więc ktoś z PO? Tak w końcu postępowała PZPR, która zajmowała reżimowych dziennikarzy przetasowaniami na szczytach władzy. Coraz więcej znaków na niebie pokazuje, że zanosi się na budowanie „polityki miłości bez wypaczeń”, która zacznie się od wymiany „wodza”. Zachowanie mediów oczywiście nie jest jedynym dowodem na gierkowszczyzne tej ekipy. Zadłużanie polski, tępa propaganda sukcesu, koncesjonowani satyrycy, wodzireje jedzący premierowi z ręki, prorządowi celebryci, zawłaszczanie całej sfery publicznej, rugowanie niepokornych dziennikarzy z państwowych mediów- to wszystko tylko powierzchowny opis podobieństwa obydwu krajów. Mnie jednak martwi w tej sytuacji coś innego. Niestety niezakłócone ostatnie 6 lat restauracji Polski „przedrywinowskiej” pokazuje, że coraz gorzej wygląda stan mentalny naszego społeczeństwa. Polacy za czasów Gierka oczywiście cieszyli się z fiacika i pierwszego kolorowego telewizora. Hitem były też wczasy w Bułgarii. Jednak ci sami Polacy rzucili wyzwanie władzy na początku następnej dekady. Polacy szybko przekonali się nie tylko, że król jest nagi, bo zawsze mieli świadomość, jakim złem jest komunizm, ale jak bardzo jest on słaby. Wystarczyła iskra by bomba powszechnego fałszu pękła. A dziś? Fiacika zamieniła Skoda, kolorowy telewizor plazma z cyfrą zaś Bułgarię Egipt. Zmiana niewielka i łatwa do „przeskoczenia”. Niestety zmienił się wróg, który dziś nie jest już tak negatywnie zdefiniowany. Czy można porównywać demokratycznie wybranego Tuska do komunistycznego kacyka Gierka? Czy można porównywać sowiecką niewolę do wolnej, ale ułomnej Polski? Nie do końca. I w tym tkwi właśnie siła ekipy rządzącej Polską. Protest przeciwko ACTA pokazał, że ludzie wychodzą na ulicę dopiero jak ktoś „dopieprzy” im się do konsumpcyjnych dóbr. Społeczeństwo zostało po prostu przekupione dotacjami unijnymi i gadżetami, których broni nawet nie w wyjątkowych okolicznościach. W końcu powiększenie elektoratu przez Platformę po smoleńskiej kompromitacji i rekordowo wysokie poparcie dla „geniusza z wąsami” czegoś dowodzi. Trudno nie zauważyć, że największa obawa Tomasza Jeffersona zaczyna się spełniać i zmierzamy ku realizacji arystotelesowskiego hasła o demokracji, jako rządu hien nad osłami. Winą za ten stan rzeczy należy w pierwszej kolejności obarczać media, które w erze mediokracji powinny kontrolować rządzących poprzez samo rzetelne relacjonowanie jego pracy. Medialne uderzania w opozycję przy potknięciach Tuska pokazuje jak ten stan rzeczy wygląda u nas. „Prawdziwie sprawne totalitarne państwo to takie, w którym wszechwładny zarząd składający się z politycznych bossów wraz z armią menagerów kontrolują populację niewolników, którzy nie muszą być przymuszani, bo kochają swą służbę”- pisał Aldoux Huxley w „Nowym wspaniałym świecie”. Można to niestety odnieść to „nowej, wspaniałej zielonej wyspy oświetlonej słońcem Peru”.
Reszczyński: Zielony banknot Dworaka Ględzenia Władysława Gomółki nie da się zapomnieć, choć już od wielu lat nie przemawia publicznie na tych ziem padole. Niektórzy starzy kabareciarze, gadając Gomułką, potrafią rozśmieszyć nawet młodą publikę, która nie mogła słyszeć oryginału, gdy nadawał, jak to w rolnictwie wzrosło coś tam o “koma” ileś tam procent. Edward Gierek, to był już inny, “nowoczesny” styl, bo potrafił stanąć obok zwykłego robotnika i zagadać, tak po ludzku, od siebie. Na przykład pytając górnika: “jesteście żonaty?”. Górnik rozglądał się, wokół, ale wzrok Gierka potwierdzał, że partyjna forma “wy”, w domyśle towarzyszu, odnosiła się tylko do jego osoby. Na współczesnej liście gawędziarzy politycznych, zupełnie nieświadomych, że zagospodarowali cały zestaw chwytów erystycznych, znajduje się Donald Tusk, zakochany w swojej pseudoretorycznej mowie. Ze względu jednak na to, że nadal przemawia, a nawet już straszy społeczeństwo, jak kiedyś Cyrankiewicz obcięciem ręki podniesionej na władzę, nie jest on obiektem żartów ani nawet językowych analiz, ale i na to przyjdzie pora, kiedy się wreszcie wygada, a jego wielbiciele znajdą sobie innego wodza. Osobną kategorię mistrza nowomowy tzw. staropolskiej stanowi prezydent Bronisław Komorowski. Dla właściciela strony antykomor.pl próby skatalogowania jego wypowiedzi, zachowań i gestów skończyły się oskarżeniem o znieważenie głowy państwa. A wielka szkoda, gdyż niektóre myśli, na przykład dotyczące “bigosowania”, zyskały już w świecie uznanie i mogłyby się doczekać szerszego historycznego omówienia sławiącego ten właśnie ważny aspekt funkcjonowania I Rzeczypospolitej. Pierwszomajowe wystąpienie Palikota, przyjaciela prezydenta, w Sali Kongresowej w Warszawie, transmitowały wszystkie główne programy informacyjne, wszak jest ich wielką nadzieją na przyszłość. Bezczelny, wyszczekany skandalista kleci swoje myśli motywowany tą samą siłą natury, jaka każe kukułce podkradać innym ptakom jajka. Zaprezentowany bełkot, będący oficjalnie korektą kapitalizmu, zawierał kilkanaście pomysłów zbliżonych do programu PiS, kilkanaście typowo lewicowych spod znaku sierpa i młota oraz kilka własnych, zbudowanych na nienawiści do Kościoła i religii. Równocześnie partia szambiarza robi wszystko, aby wspierać partię władzy, jak ostatnio w sprawie wydłużenia wieku emerytalnego. Główne media lansują go, gdyż swój program polityczny buduje na kompletnym braku takiegoż, może, więc być dowolną formą lewicy lub liberalną prawicą, zawsze pozostając zaciekłym antyklerykałem. I tu blisko mu do Leszka Millera, z którym toczy bój o lewicowe dusze, (jeśli lewicowcy takowe posiadają). “Nowy” lider SLD zgromadził przed siedzibą OPZZ w Warszawie całkiem sporą gromadkę, która odśpiewała najbardziej pokojową pieśń świata: “Bój to jest nasz ostatni (…), gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”. Miller przeszedł samego siebie, wręcz zatopił się w atmosferze dawnych pierwszomajowych pochodów z czasów żywej komuny, przewodniej roli PZPR i walki z kapitalizmem. Dzień wcześniej na swoim zjeździe zadeklarował, że jego partia będzie się kierowała konstytucją, a nie ewangelią. To cios dla pamięci jego matki, która starała się go wychowywać w duchu religijnym, a nawet namówiła, by został ministrantem. Na pochodzie dało się zauważyć brak czołowego przedstawiciela kawiorowej lewicy, posła Kalisza, ale zważywszy na hasła walki z kapitalizmem, nieobecność tego lewicowca, poruszającego się, na co dzień samochodem marki Jaguar, była uzasadniona. W rankingu bełkotów ostatnich dni wygrywa jednak Jan Dworak, szef KRRiT. Nie da się określić stopnia kompromitacji tego wysokiego urzędnika państwowego, jaką zademonstrował w rozmowie z Janem Pospieszalskim w programie telewizyjnym “Bliżej”. Za wszelką cenę starał się zmienić swój wizerunek osoby niekompetentnej i stronniczej, tonąc na oczach widzów w grzęzawisku kłamstw i insynuacji. Czyż może sobie wystawić gorsze świadectwo przewodniczący rady, który oświadcza, że nie ogląda TV Trwam, a jednak podejmuje decyzję jawnie dyskryminacyjną w stosunku do tej stacji. Przypomina się tupet towarzysza Mieczysława Rakowskiego w Stoczni Gdańskiej w 1983 roku, w trzecią rocznicę porozumień sierpniowych, gdy w rozpiętej koszuli naigrywał się ze stoczniowców i zapowiadał likwidację związku zawodowego oraz całej stoczni. Niestety, ta ostatnia zapowiedź sprawdziła się po latach za sprawą Donalda Tuska. Tonący Dworak ratował się gadżetem w postaci zdjęcia świątyni Opatrzności Bożej, budowanej w Warszawie, i kopertą “z zielonym banknotem”, który miał być jego datkiem na budowę świątyni. Jednocześnie Dworak niemal zażądał takiego samego datku od zaskoczonego Jana Pospieszalskiego. Ludzie pytają teraz, skąd Jan Dworak ma dolary, czy w KRRiT płacą już zielonymi? Wojciech Reszczyński
Wydmuszka „Koniec PiS-u” czy koniec Michała Kamińskiego? Na okładce książki „Koniec PiS-u” widnieje zdjęcie Michała Kamińskiego, za którego plecami stoi Andrzej Morozowski, jeden z najbardziej tendencyjnych dziennikarzy TVN24. To bardzo wymowna okładka – zupełnie jakby Kamiński chciał się pochwalić, że wszystko, co powiedział w tej książce, suflował mu właśnie Morozowski. Trudno uwierzyć, że Michał Kamiński ma dopiero 40 lat. Swoim życiorysem mógłby obdzielić kilku innych polityków. Zaczynał, jako nastolatek w Narodowym Odrodzeniu Polski, które dla lewactwa jest dziś uosobieniem „faszyzmu”. W 1989 r. należał do współzałożycieli ZChN, gdzie z czasem awansował na rzecznika partii, a w 1997 r. został posłem z łomżyńskiej listy AWS. W 2001 r. z częścią kolegów z ZChN (m.in. Markiem Jurkiem i Kazimierzem Marcinkiewiczem) przeszedł do PiS i wkrótce stał się – wraz z Adamem Bielanem – ulubieńcem braci Kaczyńskich. Bielan i Kamiński potrafili, bowiem wmówić liderom PiS, że są tzw. spin-doktorami, czyli specjalistami od politycznego marketingu. Do dziś obaj przypisują sobie podwójne zwycięstwo tej partii w 2005 r., co ma rzekomo świadczyć o ich niebywałych talentach – choć później prowadzili jeszcze kilka następnych kampanii, które PiS przegrał. W 2010 r. sławny tandem odszedł do PJN, ale szybko skłócił się zarówno z liderami nowej inicjatywy, jak i między sobą. Dziś Bielan stara się o powrót do PiS, zaś Kamiński od dłuższego czasu jest „dyżurnym” krytykiem Jarosława Kaczyńskiego w największych mediach. Problemów materialnych raczej nie doświadcza, gdyż, jako eurodeputowany zarabia ok. 40 tys. zł miesięcznie. Książka „Koniec PiS-u” pisana była na tej samej zasadzie, co wydane rok temu „Kulisy Platformy” Janusza Palikota. O ile jednak książka biznesmena z Biłgoraja rzeczywiście była celnym uderzeniem w PO, to „dzieło” Kamińskiego raczej nie wstrząśnie PiS-em. Pierwsze kilkadziesiąt stron to swoista psychoanaliza Jarosława Kaczyńskiego – tyleż naciągana, co nieudolna. Morozowski stara się wyciągnąć ze swojego rozmówcy wszystko, co tylko mogłoby ukazać prezesa PiS w negatywnym świetle, ale Kamińskiego stać tylko na wynurzenia w rodzaju: „Kaczyński ma wizerunek faceta o żelaznej woli i żelaznych poglądach, ale zawsze był chybotliwy i podatny na opinie innych”. A gdy eurodeputowany mówi o rzekomej panice, w jaką Kaczyńskiego ma wprawiać jego wiek („zdaje sobie sprawę, że podczas następnych wyborów prezydenckich będzie miał 68 lat”), Morozowskiego stać tylko na pytanie: „Kaczyński nie jest, więc potworny, tylko zagubiony?”. To niewątpliwie najsłabsza część tej książki, w gruncie rzeczy nic niewnosząca do naszej wiedzy o liderze PiS, a jedynie utrwalająca medialne stereotypy o nim. Zapewne o to zresztą chodziło obu autorom. Część druga jest zupełnie inna. Kamiński opowiada, bowiem o Lechu Kaczyńskim, któremu organizował dwie kampanie wyborcze i miał organizować trzecią, do której nie doszło wskutek katastrofy smoleńskiej. Ponadto młody polityk przez dwa lata był ministrem w Kancelarii Prezydenta odpowiedzialnym za medialny wizerunek głowy państwa. „Jakim prezydentem był Lech Kaczyński?” – pyta Morozowski. „Wielkim” – odpowiada Kamiński. „Czemu tego nikt nie dostrzegł?” – przyciska dziennikarz. „Bo jego przekleństwem był brat” – pada odpowiedź. I taka jest główna teza całej książki: dobremu Lechowi przeciwstawia się złego Jarosława. To, co mówi Kamiński, jest piękną laurką na cześć poprzedniego prezydenta, ale zabieg ten w gruncie rzeczy nic nie kosztuje, skoro od dwóch lat Lech Kaczyński leży w grobie. Łatwo, więc chwalić zmarłego i przeciwstawiać go żyjącemu bratu, tyle, że trudno to określić inaczej niż „granie tragedią” – co tak często zarzuca się prezesowi PiS. Trzecia część książki to „alfabet Kamińskiego”, czyli krótkie charakterystyki kilkudziesięciu jego byłych kolegów z PiS. Poza kilkoma ciekawymi stwierdzeniami „alfabet” ten trudno uznać za oryginalny i wart uwagi. O ile Palikot potrafił zadać swoją książką naprawdę celne ciosy politykom Platformy (np. wyciągając ich nałogi, romanse czy zakulisowe opinie o Tusku), to Kamiński nikogo tak naprawdę nie ugodził. Co najwyżej spalił ostatnie mosty łączące go z dawnymi kolegami? Paradoksalnie, najciekawsze w tej książce jest zakończenie, w którym eurodeputowany mówi o sobie. To swoista „spowiedź życia”, podczas której penitent mocno bije się w piersi. I chyba nie przypadkowo za spowiednika wybrał sobie Morozowskiego – dziennikarza obnoszącego się ze swoim żydowskim pochodzeniem. Bo nacjonalistyczne „błędy młodości” ciągną się za nim do dziś, o czym przekonał się, gdy miał zostać szefem frakcji konserwatystów w Parlamencie Europejskim. Przypomniano mu wówczas nie tylko młode lata, ale i broniące dobrego imienia Polski wypowiedzi na temat zbrodni w Jedwabnem z 2001 r. (m.in. dla „Naszej Polski”). „To był, nie ukrywam, jeden z najtrudniejszych momentów w mojej politycznej karierze” – przyznaje w książce. Zarzut antysemityzmu postawiono mu zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, gdyż to brytyjscy konserwatyści są głównym partnerem PiS w Strasburgu. Udało mu się jednak wybronić, w czym – jak stwierdza – „ogromną rolę odegrali moi przyjaciele w szeroko rozumianym świecie żydowskim. Nigdy im tego nie zapomnę, bo zakulisowa akcja w mojej obronie, którą zorganizowali, miała, mówię to bez żartów, zasięg globalny. Od Kijowa poprzez Tel Awiw, Brukselę, Londyn do Waszyngtonu i Nowego Jorku. Przede wszystkim moi przyjaciele dali wyraźne świadectwo, że nie tylko nie jestem antysemitą, ale prawdziwym przyjacielem Żydów i państwa Izrael. Ataki na mnie ostatecznie ucichły po mojej wizycie w Izraelu, po spotkaniach z ministrem Liebermannem, audiencji u naczelnego rabina Jerozolimy, a wreszcie oficjalnej uroczystości w Yad Vashem”. Aby nie było żadnych wątpliwości, Kamiński podkreśla, że „poza moim poparciem politycznym, któremu daję wyraz w głosowaniach, państwo Izrael jest miejscem, w którym czuję się fantastycznie”. Ale demonstracyjny filosemityzm to nie jedyna cena, jaką za uratowanie swojej kariery zapłacił niegdysiejszy narodowiec. Sam przyznaje, że od czasów młodości zmienił swoje poglądy właściwie na wszystko. Nazywa siebie konserwatywnym liberałem, bo taka etykietka w naszych czasach kompletnie nic nie znaczy. Stał się gorącym orędownikiem integracji europejskiej, przyjacielem Ukrainy i w ogóle wygłasza wyłącznie „poprawne politycznie” poglądy. Co więcej, ten dawny ZChN-owiec oświadcza, że ma już „inny stosunek do Kościoła”, czemu daje wyraz obsesyjnie atakując Radio Maryja i ojca Rydzyka. Ta ostentacyjna przemiana nie jest oczywiście wyjątkiem w polskiej polityce. Mówiąc o swoim przyjacielu i sąsiedzie, Romanie Giertychu, Kamiński podkreśla: „Romek też przeszedł ciekawą ewolucję. Dziś jest człowiekiem, który walczy z antysemityzmem na portalach internetowych. Przed nim nikt tego problemu nie podniósł”. Najwyraźniej tędy prowadzi droga do udziału w establishmencie III RP, a nawet całej UE! Tyle że politycy, którzy kiedyś uchodzili za wyrazistych prawicowców, narodowców, katolików, a dziś dla kariery porzucili swoje dawne hasła, przypominają wydmuszki: sama skorupka, a w środku pusto. Nie ma żadnego powodu, dla którego wyborcy mieliby takie wydmuszki „kupić”. Bo jeśli będą chcieli zagłosować na Platformę, to wybiorą Tuska, a nie jego nieudolne klony, które jeszcze kilka lat temu stali po drugiej stronie barykady. Paweł Siergiejczyk
Czy rządowi eksperci są zastraszeni? Jak ustaliła „Gazeta Polska”, metoda badawcza, którą zastosował w symulacji katastrofy Tu-154 prof. Wiesław Binienda, jest znana i stosowana w Polsce, m.in. na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej, gdzie konsultantem jest dr inż. Maciej Lasek – szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych? Metod symulacyjnych nie zastosowano jednak w badaniu katastrofy smoleńskiej. Dlaczego? Maciej Lasek w latach 1992–2002, pracując w Instytucie Lotnictwa, zajmował się problemami aerodynamiki i mechaniki lotu, a w roku 2002 uzyskał w Wojskowej Akademii Technicznej stopień doktora nauk technicznych w zakresie dynamiki lotu. Metoda badawcza symulacji na pewno jest mu dobrze znana. Zastanawiający jest fakt, że wśród ponad 80 naukowców, którzy utworzyli grupę niezależnych ekspertów i chcą doprowadzić do przeprowadzenia w Polsce badań dających odpowiedź naukową, co się stało 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku, nie ma żadnego profesora z Wydziału Mechanicznego Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej, np. znanego wybitnego naukowca, prof. dr. hab. inż. Zdobysława Goraja. Nie ma też w tej grupie nikogo z Wydziału Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej. A więc zabrakło ekspertów, którzy mają najbardziej nowoczesną i profesjonalną wiedzę oraz możliwości w dziedzinie badań katastrof lotniczych. Czyżby najlepsi krajowi profesjonaliści, w tym rządowi eksperci Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, bali się symulacji katastrofy Tu-154M 101?
Symulacje to elementarz Zdaniem niezależnych ekspertów lotniczych, symulacje to elementarz w badaniu katastrof samolotowych. Pozwalają one odtworzyć, jak przebiegała destrukcja samolotu. Prof. Wiesław Binienda powiedział, że na Zachodzie po każdej katastrofie lotniczej robi się symulacje komputerowe, i to wielokrotnie. Mogę podać przykład symulacji katastrofy wahadłowca Columbia, przy badaniu, której pracowałem, jako ekspert. Wielu naukowców NASA zakładało początkowo, że zderzenie kawałka materiału izolacyjnego ze skrzydłem Columbii można zignorować, że nic się nie stało. A potem okazało się, że powstała ogromna wyrwa, która spowodowała katastrofę wahadłowca. A więc bywa tak, że nawet dobrzy naukowcy, jeżeli polegają na intuicji, a nie na doświadczeniu czy eksperymencie numerycznym, popełniają błędy. Zademonstrowaliśmy wtedy, że można zasymulować tę sytuację. I taką metodologię zastosowałem w tym wypadku [katastrofy smoleńskiej – red.] – powiedział prof. Binienda w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”. Także ekspert lotniczy, do którego dotarła „GP”, dr inż. Stefan Bramski, wieloletni pracownik naukowy Instytutu Lotnictwa, specjalista od płatowców, podkreśla ogromne znaczenie symulacji w odtworzeniu torów lotu samolotu lub torów balistycznych elementów samolotu, który uległ destrukcji w czasie lotu w powietrzu. W przypadku katastrofy smoleńskiej symulacja wskazałaby, co się stało z konstrukcją samolotu – czy rozpadł się, uderzając o ziemię, czy też wcześniej, na określonej wysokości, i jaka to była wysokość. Wskazałyby to tory lotu każdej z części, odtworzone na podstawie rozmieszczenia na miejscu katastrofy wszystkich sfotografowanych fragmentów samolotu. Symulacja dałaby też odpowiedź, co było po destrukcji – dlaczego ogon samolotu leży tyłem do kierunku lotu i wyprzedza segment kabiny pasażerskiej, który w konstrukcji był przed nim. Oczywiście dostęp fizyczny do części wraku umożliwiłby badania jeszcze bardziej precyzyjne. Na zerwanych łączach technologicznych, takich jak połączenie kadłuba z tylną częścią samolotu, już nie symulacja, ale nawet proste obliczenia wytrzymałościowe zerwanych sworzni, jak mówi dr inż. Stefan Bramski, umożliwiają określenie poziomu ciśnienia w kadłubie samolotu, które zapoczątkowało destrukcję. Jednak takiego obliczenia nie wykonała ani komisja Millera, ani biegli prokuratury wojskowej.
Metodę znają, lecz jej unikają Prof. Binienda zastosował w swoich symulacjach komputerowe obliczenia, tzw. metodę elementów skończonych, konkretnie program LS-Dyna, który był używany do analizy katastrofy wahadłowca Columbia. „Ten sam program stosowany jest przez wszystkie firmy produkujące silniki odrzutowe, używany jest przez FFA i NASA do badań uderzeń o dużej energii. Program ten został rozpoczęty przed laty i wciąż jest udoskonalany” – powiedział prof. Binienda „Naszemu Dziennikowi”. Metoda tzw. elementów skończonych to bardzo precyzyjne narzędzie analizy. W Instytucie Lotnictwa w latach 90 zajmowali się tym najzdolniejsi – wówczas młodzi naukowcy i specjaliści. Właśnie w tym czasie pracował w Instytucie Maciej Lasek. Na czym polega metoda elementów skończonych? Jeżeli chcemy z dużą dokładnością policzyć, co dzieje się z konstrukcją samolotu, dzieli się ją na drobne elementy, np. kwadraty. Specjalistyczne programy komputerowe umożliwiają obliczenie ciśnienia działającego na powierzchnię każdego z tych elementów, sił działających na krawędzie każdego elementu i odkształceń. Na tej podstawie powstaje charakterystyczna siatka. Komputery o dużej mocy są w stanie obliczyć współzależność oddziaływania tych wszystkich elementów. Praktycznie możemy dowiedzieć się dokładnie, co stanie się z obciążoną siłami zewnętrznymi konstrukcją.
Od Laska do Biniendy Skoro badanie, jakie przeprowadził prof. Wiesław Binienda, ekspert NASA, potrafią według naszych informacji przeprowadzić nasi eksperci w kraju, z jakiego powodu nie zrobili tego przez ponad dwa lata od katastrofy? „GP” już w kwietniu 2010 r. zwróciła się do Macieja Laska, wówczas zastępcy przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych przy Ministrze Infrastruktury (dziś jest jej szefem), z prośbą o pomoc w przeprowadzeniu symulacji: „Prosimy o przeprowadzenie (bądź wskazanie specjalisty od mechaniki płatowców i aerodynamiki, który mógłby to zrobić) orientacyjnej symulacji – na podstawie obecnie posiadanych danych – przebiegu lotu prezydenckiego Tu-154 w ostatniej fazie, tj. około 2 km przed katastrofą aż do miejsca wypadku (…), o wyliczenie, jak hipotetycznie powinien zachować się Tu-154, ważący łącznie około 80 ton i lecący tuż nad ziemią z prędkością około 280 km/h po zderzeniu z drzewem o średnicy 20–30 cm i jak według symulacji powinien zachować się kadłub po zderzeniu z tej wysokości z ziemią”. Maciej Lasek odpisał: „Proponujemy skontaktowanie się np. z kadrą naukową Wydziału Mechanicznego Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej lub Wydziału Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej”. Skontaktowaliśmy się, więc z prof. dr. hab. inż. Zdobysławem Gorajem, wybitnym naukowcem z Instytutu Techniki Lotniczej i Mechaniki Stosowanej Wydziału MEiL PW. Profesor Goraj napisał (20 sierpnia 2010 r.) w odpowiedzi: „Pomysł z symulacją zniszczenia struktury jest dobry, są na świecie specjalne programy komputerowe do takich analiz. Ale wymagają one ogromnej pracy przy odwzorowaniu struktury samolotu i nie dadzą dokładnych wyników – jedynie orientacyjne wartości charakteru zniszczenia. Wyniki takiej symulacji raczej służą do projektowania nowych struktur, nie do sprawdzenia, jak następowało zniszczenie samolotu Tu-154, bo należałoby wprowadzić zbyt wiele uproszczeń i znać bardzo precyzyjnie warunki brzegowe (ukształtowanie terenu uderzenia, orientacje samolotu w chwili uderzenia, parametry pracy silników i dziesiątki innych rzeczy). Nie jestem pewien, czy komisja badania tej katastrofy będzie znała kiedykolwiek wszystkie te parametry”. Jak widać, prof. Goraj nie był optymistą. Okazało się, że to, co dla dysponujących nowoczesnymi programami komputerowymi i tunelem aerodynamicznym profesorów MEiL było zbyt trudne, okazało się wykonalne – niestety, nie w Polsce, lecz za oceanem.
Eksperci nabrali wody w usta Wybitni krajowi eksperci nie chcieli przeprowadzić symulacji. Nie zrobiła też tego komisja Millera ani nie zleciła takich badań biegłym polska prokuratura. Po ponad dwóch latach od katastrofy, 27 kwietnia 2012 r., ponownie zwróciliśmy się drogą mailową do dr. inż. Macieja Laska i prof. Zdobysława Goraja. Macieja Laska zapytaliśmy:
– Dlaczego dotychczas nie przeprowadzono symulacji komputerowej katastrofy Tu-154M 101 w Smoleńsku?
– Czy jako naukowiec zetknął się Pan w latach 90. w Instytucie Lotnictwa w Warszawie z metodą elementów skończonych w badaniu struktur konstrukcji lotniczych, a jeśli tak, to, w jakim zakresie i czy np. posługiwał się Pan tą metodą w swojej pracy badawczej?
– Metoda elementów skończonych, według ekspertów, z którymi rozmawialiśmy, to bardzo precyzyjne narzędzie analizy, które pozwala odtworzyć, jak przebiegała destrukcja samolotu Tu-154M 101. Czy podziela Pan Przewodniczący tę opinię, a jeśli nie, to, dlaczego?
– Metodą elementów skończonych, konkretnie programem LS-Dyna, posłużył się, jak wiadomo, w swoich obliczeniach komputerowych dotyczących katastrofy smoleńskiej prof. Wiesław Binienda, ekspert NASA. Prof. Binienda powiedział, że po każdej katastrofie lotniczej na Zachodzie przeprowadza się wielokrotnie symulacje komputerowe. Jako ekspert komisji ministra Jerzego Millera wypowiadał się Pan w „Naszym Dzienniku”, że nie wierzy w żadne symulacje. Czy nadal tak Pan uważa, a jeśli tak, z jakich merytorycznie powodów, czy np. dlatego, że nie ma w Polsce takich technicznych możliwości? Przewodniczący Lasek nie odpowiedział na nasze pytania, nie odbierał też naszych telefonów. W sekretariacie PKBWL poradzono nam, by wysłać SMS. Tą drogą zapytaliśmy więc przewodniczącego PKBWL, czy odniesie się do naszych pytań. Maciej Lasek nie odpowiedział i tym razem.
Prof. Zdobysława Goraja zapytaliśmy:
– Czy na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa istnieje techniczna możliwość przeprowadzenia symulacji komputerowej oraz badań w tunelu aerodynamicznym – pomocnych w odtworzeniu przebiegu destrukcji samolotu Tu-154M 101 w Smoleńsku?
– Jeśli taka możliwość istnieje, czy w Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa podejmowano takie badania, a jeśli nie, to dlaczego?
– Czy jako wybitny naukowiec podziela Pan zdanie m.in. prof. Wiesława Biniendy, eksperta NASA, że metoda elementów skończonych to bardzo precyzyjne narzędzie analizy, które pozwala odtworzyć, jak przebiegała destrukcja samolotu? Czy zdaniem Pana Profesora są w Polsce techniczne możliwości do przeprowadzenia ww. symulacji komputerowej i czy uważa Pan, że taką symulację powinno się w badaniu rozpadu konstrukcji Tu-154M 101 przeprowadzić? Na nasze pytania nie dostaliśmy odpowiedzi. Zadzwoniliśmy, więc do prof. Goraja. W rozmowie telefonicznej profesor powiedział, że nie odpowie na pytania. Jego zdaniem uczelnia jest miejscem badań naukowych, a nie uprawiania polityki, i odesłał nas do rektora Politechniki Warszawskiej. Zapytany, czy metoda elementów skończonych może być pomocna w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy, odpowiedział, że nie będzie wypowiadał się w sprawie katastrofy smoleńskiej. Prosił też, by więcej do niego w tej sprawie nie dzwonić.
Rząd Tuska zablokował symulacje? Skoro nie ma zgody rządu Donalda Tuska i polskiej prokuratury na powołanie komisji międzynarodowej, dojście do prawdy o przebiegu katastrofy jest zależne – przynajmniej na razie – od woli ekspertów krajowych. Krajowi specjaliści nie chcą podejmować badań, które zbliżyłyby nas do prawdy, ani nawet wypowiadać się, dlaczego nie chcą ich podjąć. Jedynym logicznym wytłumaczeniem jest strach. Czy – a jeśli tak, to kto – wywiera na nich presję, skoro ryzykują nawet kompromitację w międzynarodowym świecie naukowym? Gdyby polska prokuratura i rząd dysponowały profesjonalną symulacją, z której np. wynikałoby, że samolot rozleciał się w wyniku eksplozji, wówczas Polska posiadałaby druzgocące argumenty na arenie międzynarodowej, by zażądać od Rosji zwrotu wraku i czarnych skrzynek. Dla rządu oczywiste byłoby wtedy wystąpienie o powołanie międzynarodowego zespołu biegłych w sprawie katastrofy smoleńskiej. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Prokuratura wojskowa ukrywa dowody Wojskowi śledczy nie przekazali cywilnej prokuraturze, która prowadziła śledztwo w sprawie telefonu użytkowanego przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego egzemplarza aparatu, karty SIM oraz całości opinii biegłych – wynika z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska Codziennie”. Decyzje o wyłączeniu materiałów ze śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej podjął w listopadzie 2011 r. kpt. Andrzej Wicherski z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. W wyłączonych materiałach znalazła się jedynie część dokumentów, nie przekazano natomiast dowodów rzeczowych, m.in. aparatu telefonicznego i karty SIM. Do Prokuratury Okręgowej w Warszawie przekazano m.in. wyciąg z opinii biegłego z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, z której wynika, że ostatnim logowaniem karty SIM z telefonu 505 114 114 w dniu 10 kwietnia 2010 r. była rosyjska sieć Bee Line GSM Russian Federation.
„Zdaniem pracownika PTK Centertel Sp. z o.o. te trzy połączenia były efektem działania posiadacza telefonu. Nie było to samoczynne działanie ani telefonu, ani systemu” – czytamy w opinii specjalisty z zakresu telefonii komórkowej.
Dlaczego zatem prokuratorzy nie badali ujawnienia tajemnicy korespondencji (art. 267 Kodeksu Karnego)?
(…) Prokurator prowadzący niniejsze postępowanie jest związany przedmiotem wyłączenia ściśle określonym przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w postanowieniu o wyłączenie materiałów. Wskazany tam zakres odnosi się wyłącznie do wykonywania połączeń z telefonu 505 114 114 należącego do Kancelarii Prezydenta. Gdyby intencją WPO było wyłączenie materiałów również w kierunku art. 267 (ujawnienie tajemnicy korespondencji – red.) niewątpliwie przekazano by do stosownych badań przedmiotowy aparat telefoniczny wraz z kartą SIM (…) – czytamy w postanowieniu o odmowie wszczęcia dochodzenia Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Prowadzący sprawę prokurator z Prokuratury Okręgowej w Warszawie napisał również, że drugim, koniecznym warunkiem wszczęcia postępowania jest złożenie wniosku przez pokrzywdzonego, czyli Kancelarię Prezydenta, tymczasem taki wniosek nie wpłynął.
– Po zapoznaniu się z treścią postanowienia o odmowie wszczęcia sporządzę zażalenie na to postanowienie. Nie jest ono prawomocne, ponieważ nie zostało doręczone pokrzywdzonemu panu Jarosławowi Kaczyńskiemu. Jest on z całą pewnością pokrzywdzonym w rozumieniu art. 267 kk., w którego kierunku prokuratorzy powinni prowadzić postępowanie. Nie byli związani kwalifikacją prawną wskazaną w postanowieniu o wyłączeniu – powinni sami zbadać czyn i dokonać jego oceny prawnokarnej. Czyn polegający na odsłuchaniu cudzej poczty głosowej, po uprzednim pokonaniu zabezpieczenia telefonu (takiego np. jak kod PIN) stanowi przestępstwo w rozumieniu tego przepisu – stwierdził mec. Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego. Dorota Kania
Ziemkiewicz: KRRiT powinna zostać rozwiązanaDecyzje dotyczące Telewizji Trwam zostały podjęte na szczeblu wyższym niż Krajowa Radia Radiofonii i Telewizji. Takie jest powszechne domniemanie. W tej sytuacji odrzucenie sprawozdania KRRiT będzie odczytane, jako przyznanie się do błędu – mówi portalom Stefczyk.info i wPolityce.pl Rafał Ziemkiewicz.
Stefczyk.info, wPolityce.pl: Platforma Obywatelska tym razem ma się opowiedzieć za przyjęciem przez Sejm sprawozdania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji – pisze „Rzeczpospolita”. Pana zdaniem PO rzeczywiście będzie głosowała za przyjęciem dokumentu? Rafał Ziemkiewicz: "Od dawna nie spodziewam się niczego dobrego po obecnych władzach. Rządzący od jakiegoś czasu kierują się logiką: nie przyznawać się do błędów, nie cofać się, ponieważ opozycja nas wtedy złapie za słowo, albo będzie nam coś wytykać i stracimy na tym wizerunkowo. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że KRRiT w obecnym składzie powinna zostać jak najszybciej rozwiązana. Ona nie poradziła sobie z zadaniami, jakie na nią nałożono. Nie mam jednak również żadnych wątpliwości, że Platforma nie pozwoli na to, właśnie ze względów propagandowych."
„Rzeczpospolita” pisze, że gwarancje Krajowej Radzie daje dziś decyzja o nie przyznaniu Telewizji Trwam miejsca na multipleksie. To dziś wystarczy, by ocaleć? "Sądzę, że decyzja dotycząca Telewizji Trwam została podjęta na szczeblu wyższym niż Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Takie jest powszechne domniemanie. W tej sytuacji odrzucenie sprawozdania Rady będzie odczytane, jako przyznanie się do błędu. Jednak, co ważniejsze, będzie to wysłanie sygnału, na który Donald Tusk nie może sobie pozwolić."
Jaki to sygnał? "To byłby sygnał, że można zostać ukaranym za spełnianie oczekiwań premiera. Gdyby przewodniczący Dworak, który zrobił to, czego po nim oczekiwano, został za tę decyzje ukarany, to rzesze rozmaitych podwykonawców i totumfackich obecnej władzy zastanowiłoby się, czy nie ustawiać się pod kogoś innego niż Tusk. To jest w mojej ocenie główny powód, dla którego PO nie odrzuci sprawozdania."
A co z PSL? "On myśli chłopską filozofią. Jeśli udało mu się ucapić w odpowiednim rozmiarze interesujące go obszary telewizji, nie ma najmniejszego powodu, by uczestniczyć w zmianie porządku. On więc również zagłosuje za przyjęciem tego dokumentu. Wygląda na to, że Rada, która doprowadziła do upadku telewizji, się utrzyma." Tygodnik „Uważam Rze” opisuje w ostatnim numerze właśnie problemy finansowe TVP. Czy one obciążają Krajową Radę?
"Krajowa Rada wybrała na prezesa człowieka, który nadawałby się na wzorzec salonowego „Udeka”. To totalnie bezradny facet, który nadaje się do dyskusji w kawiarniach, ale na stanowisku zarządzającego telewizją się zupełnie nie sprawdził. Decyzje prezesa TVP to seria nieporozumień. Rada nadzorcza odpowiada za działania zarządu. Tymczasem w Polsce to KRRiT de facto pełni taką rolę wobec mediów publicznych. Duża część kłopotów Telewizji wynika również z niepłacenia abonamentu przez Polaków. Oni natomiast przestali płacić, ponieważ zostali z niego prawem kaduka zwolnieni publicznie przez Donalda Tuska. Premier wypowiadał się w duchu takim, że abonament to głupia danina i płacą go tylko idioci i pisowcy. Odwołanie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z powodów złego zarządzania Telewizją jest więc również mało możliwe, ponieważ wiązało by się z koniecznością tłumaczenia się ze złej sytuacji finansowej TVP. Słowa Tuska na pewno zostały by przypomniane. One stoją za problemami Telewizji. Na to władza się nie zgodzi."Rzecznik rządu Paweł Graś mówił niedawno, że Platforma jest gwarantem wolności słowa i pluralizmu mediów. Jak Pan ocenia ten głos? "To dla mnie głos porównywalny z głosem Jerzego Urbana z lat 80. On równie bezczelnie wypowiadał zdania, że władza ludowa jest władzą wolną, a w PRLu panuje wolność słowa, z której każdy może korzystać. Tylko Urban był inteligentniejszy od ministra Grasia."Rozmawiał saż
„Ekonomia oparta o wiedzę” siedemdziesięciolatków Tak jak nie chcą zamilknąć echa debaty w sprawie euro, która w efekcie wyborów w Grecji uległa wprost nasileniu, tak nie milknie debata na temat eksplozji potęgi Chin. Coraz to nowi ekonomiści się do niej włączają, a to rozważając przyczyny 20-krotnego wzrostu potencjału gospodarczego, a to przyglądając się objawom spowolnienia jej wzrostu. Omawiając limity ekspansji gospodarki podnoszone są aspekty spowolnienia demograficznego, jako granicy wzrostu i precyzyjnie podawana data 2015 r. kiedy to ilość osób w wieku produkcyjnym osiągnie swoje lokalne maksimum 996 mln osób. Okazało się, że zgodnie z diagnozą laureata nagrody Nobla Artura Lewisa Chiny prowadząc całkiem odwrotną politykę gospodarczą do tej, którą prowadzono w Polsce, osiągnęły niesamowity sukces gospodarczo–cywilizacyjny i uchroniły kraj przed zapaścią, która dosięga Polskę. Otóż utrzymując niski poziom kursu walutowego były w stanie realokować setki milionów ludzi do przemysłu o wyższej produktywności. A przedsiębiorstwa korzystając z taniej siły roboczej osiągały nadzwyczajne zyski, które były realokowane w nowe inwestycje produkcyjne wchłaniające wolne zasoby pracowników utrzymując przez dziesięciolecia nadzwyczajnie wysoki wzrost gospodarczy. Odmiennie w polskim modelu wyższa konsumpcja była efektem wyprzedawania majątku produkcyjnego i zadłużania się zagranicznego, które to przepływy walutowe zawyżały kurs złotówki ograniczając opłacalność inwestycji w Polsce kosztem wypychania obywateli do pracy za granicą. W efekcie o ile Polska ma jeden z najgorszych wskaźników pozycji majątkowej na świecie, w Chinach obok wzrostu gospodarczego wystąpił wzrost rezerw walutowych z poziomu $170 mld na początku 2001 r. do $3,2 biliona pod koniec zeszłego roku lub bardziej wyobrażalnie w wysokości 40% PKB, lub $2,3 tyś na głowę mieszkańca. W efekcie stosowania tych różnych polityk paradoksalnie zarówno Polska jak i Chiny wpadły w pułapkę „middle-income trap”. Przy czym Polska na skutek wypchnięcia pracowników za granicę i pogorszenia struktury wiekowej w powiązaniu z brakiem infrastruktury wzrostu wydaje się, że pogrążyła się nieodwołalnie. Podczas gdy Chiny mimo wyczerpania taniej „siły roboczej” i wzrostu kosztów pracy zmniejszających zyskowność produkcji, na skutek stałego rozbudowywania infrastruktury wzrostu ma szansę kontynuować swoją ekspansję w oparciu o gospodarkę opartą o wiedzę. Chiny bezkolizyjnie przeszły najtrudniejszy kryzysowy okres 2009 r. poprzez 24%-owy wzrost inwestycji stałych, a obecnie już starają się wejść na ścieżkę intensywnego wzrostu poprzez wzrost, jakości pracowników i stosowanej technologii. W czasie kryzysu również silną rolę stanowi wzrost nakładów na budownictwo –przeciętny 26%-owy wzrost w ciągu 13 lat - z jednej strony polepszający warunki mieszkaniowe, a z drugiej działające antycyklicznie.
Według byłego ekonomisty Banku Światowego Louisa Kuijs wysoka produktywność pracy w Chinach była spowodowana wysokim wskaźnikiem, a nawet jego wzrostem w ostatnich latach, relacji kapitału do pracy z poziomu 45% w latach 1978-1994 do 64% w okresie 1995-2009. Sytuacja, w której udział konsumpcji prywatnej w PKB spadł do poziomu poniżej, 35% podczas gdy poziom inwestycji stałych wynosi powyżej 45%. Wprawdzie nadwyżka eksportowa jak i nadwyżka w bilansie płatniczym w ujęciu relatywnym zmalała, wzrastając z 2,8% do10,1% PKB w latach 2003-2007, by następnie spaść, do 2,9%, ale przesunięcie nastąpiło na linii nadwyżka bilansu płatniczego inwestycje. Obecnie już odczuwalny spadek podaży siły roboczej, który ulegnie przyspieszeniu po 2015 roku, spowodował trudności w zatrudnieniu w przemyśle jak i szybkiego wzrostu realnych kosztów pracy. Polska stoi przed wyzwaniem jak tu przetrwać w sytuacji, kiedy wyprzedała swoje organizacje gospodarcze, zadłużyła się za granicą nie budując infrastruktury wzrostu przyciągającej miejsca pracy, wypchnęła młodzież za granicą i będzie odczuwała starzenie się społeczeństwa podwójnie: poprzez narastanie kosztów emerytalno-zdrowotnych jak i starzenie się wiedzy, oraz ograniczenie podaży młodych roczników do pracy co będzie oddziaływało inflacyjnie dodatkowo wypychając inwestorów poprzez obniżenie opłacalności produkcji w Polsce. W przeciwieństwie do Chin nasza polityka jest kuriozalna. A jak reagują Chińczycy? Po pierwsze zdają sobie sprawę z nadchodzących wyzwań związanych z przejściem od „ekstensywnego” do „intensywnego” modelu wzrostu, o czym świadczy cytowana w FT przez Martina Wolfa wypowiedz premiera Wen Jiabao: „The reform in China has come to a critical stage. Without the success of political structural reform, it is impossible for us to fully institute economic structural reform. The gains we have made in reform and development may be lost, new problems that have cropped up in China’s society cannot be fundamentally resolved and such historical tragedy as the Cultural Revolution may happen again.” Dlatego ich szanse na sukces są znaczne niemniej spowodują narastanie kryzysu w Europie i Ameryce, gdyż dotychczasowy model, w którym Chiny eksportują towary o niskiej wartości wiedzy, a „przepłacają” za produkty o dużej wartości dodanej może się skończyć i w efekcie nastąpi konwergencja poziomu życia między krajami zachodu i Chinami. Dotychczasowa przewaga technologiczna ulega bardzo szybkiej redukcji, Zachód traci swoją dominację w publikacjach, patentach i badaniach podstawowych. Recyrkulując swoje sinodolary Chiny wchodzą kapitałowo w całym III świecie i ostatnie sukcesy w uplasowywaniu eksportu reaktorów jądrowych na świecie są tego ewidentnym przykładem. Gdyż o ile reaktory najnowszej generacji są w Chinach budowane na licencjach Westinhouse i Areava, o tyle nadal jest popyt na starsze typy drugiej generacji. A na dodatek potężne przedsiębiorstwa China National Nuclear Corporation i China Guangdong Nuclear Power Corporation bazując na swoim potencjale organizacyjnym zbudowały przodujące ośrodki naukowo-badawcze, które zgodnie z ocenami ekspertów doprowadzą do osiągnięcia najbardziej zaawansowanych rozwiązań już w przyszłym roku.
Dzieje się to nieprzypadkowo, gdyż nie tylko Chiny budują nowoczesną infrastrukturę komunikacyjną i informatyczną przyciągającą światowe koncerny do siebie, lecz również wydają $2,5 mld rocznie na kształcenie zagraniczne swoich studentów. W sytuacji, kiedy wyższe uczelnie w USA i Europie tracą środki publiczne z powodu ograniczeń budżetowych, szkolenie Chińczyków wydaje się racjonalnym rozwiązaniem. Np. dla Kanady dochody z kształcenia Chińskiej młodzieży przekraczają te, które wynikają z eksportu innych produktów włączając eksport surowców. Problemem powoli się staje równowaga narodowościowa między studentami gdyż jak podaje Kathrin Hille w artykule Financial Times’a „China’s overseas students set stage for shift in values” pięć lat temu na Uniwersytecie Wisconsin na 150 studentów z zagranicy Chińczyków było 3-4 podczas obecnie jest ich jedna trzecia. Na „armię” 285 tysięcy studentów, którzy w 2010 roku wyjechali na studia (320 tysięcy w 2010 r.) 158 tysięcy – wzrost o 163% od 2000 r.- studiuje w USA, a 67 tyś. (wzrost o 494%) w Wlk. Brytanii. Przy czym w USA 19,2% studiuje na kierunkach inżynierskich, 10,6% informatycznych i zaledwie 4,3% filologię angielską. Jak podają statystyki dla roku 2012 ilość podań na studia w USA wzrosła o dalsze 18%, na studia licencjackie jeszcze więcej, bo o 43%, jak podają dane z zeszłego roku, ukazując pogoń za wiedzą Chińczyków i minimalne szanse na zachowanie przewagi wiedzy dla krajów zachodu w przyszłości? Zwłaszcza, że poziom uniwersytetów chińskich jest tak wysoki, że wyjazd zagraniczny staje się drugą preferowaną opcją. Świadczy o tym nie tylko fakt, że Uniwersytet Tsinghua jest porównywalny do MIT, co dawniej było nie do pomyślenia, ale i fakt, że założona przez IESE przed zaledwie kilkoma laty chińska szkoła biznesu obecnie sytuuje się w rankingach wśród najlepszych szkół na świecie na równi z tymi, którzy ją zaledwie w latach dziewięćdziesiątych zakładali. A Polska na tym tle cofa się i jest to coraz bardziej odczuwalne. Emigranci z dyplomami „na zmywaku” marnotrawią wydatki na oświatę, a i z nią nie jest najlepiej. O ile Polska w okresie międzywojennym olbrzymim wysiłkiem finansowym, wydając z budżetu 15% swoich dochodów wykonała olbrzymi krok naprzód likwidując analfabetyzm i przystosowując społeczeństwo do rewolucji przemysłowej, o tyle obecnie udowadnia, że kompletnie się zapodziała, gdy chodzi o batalię o miejsce naszych dzieci w międzynarodowym podziale pracy. Przykłady rekordowo niskich nakładów na badania i rozwój są cały czas błędnie interpretowane, jako przejaw braku możliwości finansowych budżetu, a nie diagnoza faktu, że wyprzedaż polskich przedsiębiorstw spowodowała przeniesienie ośrodków R&D za granicę.
Cezary Mech
Przyrodnicza zagadka Tylko niektóre odcinki dróg nie będą gotowe – pieje z zachwytu Paweł Graś nad przygotowaniem Polski do Euro 2012. - Kłamca, czy z głową ma coś nie w porządku? – zacząłem zastanawiać się. Przeważyła opinia, że jest drobnym oszustem, który w swojej naiwności zakłada, że to społeczeństwo polskie jest naiwne i uwierzy w bzdury, które opowiada. Jednym z najbardziej groteskowych kłamstw, jakie ostatnio wymyślił rzecznik Donalda Tuska było związane z zawinionym przez rząd skandalem wokół umowy ACTA. Kiedy hakerzy, solidarni w proteście przeciw ACTA z tysiącami internautów, zablokowali strony rządowego portalu, Graś ogłosił, że strony te były niedostępne z powodu masowego zainteresowania w tym samym czasie. W tę nieudolną bajeczkę, dzięki której atak hakerów Graś usiłował przekuć w sukces rządu, nikt nie uwierzył. Ale dziś w zapewnienia rzecznika rządu, że Polska jest gotowa na Euro 2012 być może gotowe są uwierzyć tysiące naszych rodaków. Mimo uszu puszczają informacje o trawie, którą trzeba jeszcze po raz kolejny wymienić, a i tak na pewnych fragmentach boiska trawa nigdy się nie przyjmie, ze względu na niekorzystne warunki geologiczne. Nie ma żadnej pewności, że ta dowieziona kilka tygodni przez rozpoczęciem imprezy będzie wreszcie dobra, jeśli kilka innych wcześniej położonych trzeba było wymieniać. Rodacy udają też, że nie widzą przeciekającego dachu, koszmarnych warunków dojazdu do stadionu itd. I choć Graś przechwala się, że wszystkie służby przygotowane są już dziś niemal na sto procent, wiadomo, że będziemy mieli do czynienia z improwizacją, prowizorką, czyli klasyczną polską fuszerką. Na szczęście Euro 2012 minie, a my pozostaniemy ze wszystkimi rozczarowaniami, zmartwieniami i kłopotami, jakie one za sobą pociągną. Rzecz jednak w tym, że piłkarskie Mistrzostwa Europy dla nas wszystkich będą tylko epizodem. Po nim nastąpi szara codzienność, a w niej słabości i grzechy ekipy Tuska. Skutki tego są tragiczne. Ich konsekwencją są trudności i kłopoty milionów Polaków we wszystkich dziedzinach życia. Żłobki, przedszkola, szkoła, studia, praca czy raczej jej brak, zdrowie, drogi, koleje itd. itd. Negatywne zjawiska, którym nie potrafi, czasami nie chce mu się, trwają latami. Prości obywatele najbardziej odczuwają skutki nieudolności i nieuczciwości rządzących. Mimo to, kiedy dochodzi do wyborów, olbrzymia większość albo olewa je, albo znowu głosuje na rządzących do tej pory. Bo w czasie kampanii wyborczej Polacy znowu wierzą przysłowiowemu Grasiowi. Kiedyś się mówiło – przyrodnicza zagadka. Jerzy Jachowicz
Francja nadal karana za rewolucję? We Francji wielkie zmiany. Dotychczasowy francuski kolaborant Naszej Złotej Pani Anieli, Mikołaj Sarkozy, został zastąpiony nowym kolaborantem, socjalistą Franciszkiem Hollande. Połowa Francuzów się cieszy, że teraz będzie miała za prezydenta socjalistę, a druga połowa z tego samego powodu się smuci. To znaczy - niezupełnie połowa, bo do wyborów w drugiej turze przystąpiło niewiele ponad 80 procent uprawnionych, ale Franciszek Hollande rzeczywiście wygrał nieznacznie. Więc ta połowa, która się cieszy, pewnie nie bardzo wie - dlaczego - podobnie jak ta druga, która się smuci. Różnice między Mikołajem Sarkozym, a Franciszkiem Hollandem nie są aż tak duże, by się cieszyć, czy smucić. Jakież, bowiem mogą być różnice między politykami w państwie, którego dług publiczny zbliża się do 90 procent produktu krajowego brutto. Czy to przedstawiciel „prawicy”, jak Mikołaj Sarkozy, czy to socjalista, jak Franciszek Hollande musi skakać z gałęzi na gałąź przed „rynkami finansowymi”, czyli lichwiarską międzynarodówką, która tak naprawdę dyktuje warunki sprawowania władzy tym wszystkim Umiłowanym Przywódcom. Dlatego różnice między nimi są tak małe, że aż niedostrzegalne i gdyby któryś się przeziębił, to nikt nie zauważyłby różnicy - oczywiście poza tymi, którzy bądź to z jednego, bądź to z drugiego rozdania mają synekury. Ci rzeczywiście mają powody zarówno do radości, jak i do smutku, ale reszta - już nie. Mimo to się radują, albo smucą - i to jest dowód na siłę propagandy - bo to przedwyborcza propaganda tak wszystkich emocjonalnie rozhuśtała, że albo się cieszą, albo się smucą, bez żadnego powodu. Swoją drogą - jakże nie współczuć słodkiej Francji i to nie tylko, dlatego, że został jej wybór między dżumą a tyfusem, ale również, a może nawet przede wszystkim, dlatego, że się tą alternatywą przejmuje do tego stopnia, iż ponad 80 procent Francuzów statystowało w tym żałosnym widowisku? Czyżby Niebo nadal karało ten kraj za rewolucję? Nie jest to wykluczone, bo Francja - ongiś „najstarsza córa Kościoła” - dzisiaj jest krajem misyjnym i największym państwem muzułmańskim w Europie. SM