896

Kto zakapował “Lalka” "JÓZEF FRANCZAK, ŻYŁ LAT 45, ZGINĄŁ 21 X 1963. POŚWIĘCIŁ ŻYCIE ZA WOLNOŚĆ OJCZYZNY, KTÓREJ NIE DOCZEKAŁ" - taki napis wyryła rodzina na skromnym grobie w podlubelskich Piaskach w 1983 r. Wtedy jeszcze nie można było powiedzieć, że Józef Franczak - "Lalek", ostatni żołnierz II RP, najdłużej ukrywający się partyzant antykomunistycznego podziemia, został okrążony przez ZOMO i SB, i zastrzelony. Wbrew kłamliwym twierdzeniom postkomunistów, walka o wolną Polskę nie skończyła się w 1945 r. Jeszcze przez wiele lat prowadzili ją żołnierze II konspiracji - żołnierze wyklęci. Już w 1950 r. bezpieka na Lubelszczyźnie otrzymała z Departamentu III MBP nakaz "rozpracowania operacyjnego" ostatnich grup oporu. Nadzwyczajne środki w celu ujęcia "kadrowego bandyty Franczaka" podjęto w 1954 r. Dwa lata później postępowanie musiano jednak zawiesić, "wobec jego ukrywania się". 8 września 1961 r. w "Kurierze Lubelskim" ukazał się list gończy za Franczakiem, razem ze zdjęciem. Przedstawiano rysopis poszukiwanego: "Wzrost ok. 174 cm, ciemny blondyn, włosy szpakowate, lekko łysy, czesze się do góry, oczy niebieskie, czoło wysokie, nos średni lekko pochylony do dołu, twarz owalna, koścista, śniada, (...) mowa grubsza, typowo męska, jest dobrze zbudowany, barczysty, pierś wysunięta do przodu, chód ciężki".
- Zawsze był czysty, schludnie ubrany. Może dlatego, jeszcze za Niemca, nazwali go "Lalek". Matka najbardziej go lubiła z całej naszej piątki. Zawsze uśmiechnięty, pomagał innym. W szkole był najlepszym uczniem - wspomina Czesława Kasprzak, siostra "Lalka". - 21 października około godziny 14.00 wracaliśmy z pola. Kiedy spojrzałam na dębowy las, miałam przeczucie, że coś złego się wydarzy.Józef Franczak został zastrzelony o godz. 15.40 (niektóre ubeckie materiały podają błędnie godz. 5.40) w Majdanie Kozic Górnych - małej wiosce, położonej 20 kilometrów od Lublina i 8 kilometrów od Piask.
Wydany za pięć tysięcy UB miał utrudnione zadanie w ściganiu Franczaka, bo ludzie, mimo ciągłych aresztowań, nie chcieli go wydać. Z materiałów UB: "W wyniku intensywnej pracy operacyjnej w dniach 18-21 X 63 r. w dniu 21 X 63 r. uzyskano dane, że wymieniony bandyta melinuje w zabudowaniach aktywnego współpracownika we wsi Kozice pow. Lublin. (...) podjęto decyzję przeprowadzenia rewizji w zabudowaniach »BW« [Wacława Becia – przyp. red.]. Na ewentualny wypadek, gdyby wynik był negatywny, zakładano dokonać rewizji dwóch meliniarzy w tej samej miejscowości dla pozoracji i odwrócenia podejrzeń w odniesieniu do tw. [tajnego współpracownika – przyp. red.] »Michała«".
Przez lata utrzymywała się wersja, że Franczaka zadenuncjował sąsiad - Wacław Beć, u którego ukrywał się feralnego dnia. Tak myślała rodzina i okoliczna ludność. Tymczasem obciążony został niewinny człowiek. Jak wynika z akt IPN Franczaka wydał bezpiece TW "Michał". Nie był to jednak Wacław Beć, ale Stanisław Mazur - stryjeczny brat Danuty Mazur (narzeczonej "Lalka" i matki jego syna). Z bezpieką Stanisław Mazur współpracował jeszcze długo po śmierci "Lalka". Trwała ona od przełomu 1962-1963 r. do 11 maja 1967 r. TW "Michał" przekazywał m.in. informacje o nastrojach ludności wsi, w których wcześniej ukrywał się Franczak i rozpracowywał jego najbliższych współpracowników. To prawdopodobnie na podstawie donosów Mazura aresztowano i osądzono Wacława Becia. Za kapowanie dostał w sumie 12.050 zł, z tego prawie połowę - ok. 5000 zł za ustalenie miejsca pobytu "Lalka".
Ostatnie spotkanie Przed wojną Józef Franczak (rocznik 1912) ukończył szkołę żandarmerii w Grudziądzu. Został przeniesiony do Równego, gdzie zastała go wojna. Po 17 września aresztowany przez Sowietów, uciekł z niewoli.
- Józek ukrywał się już od 1941 r., kiedy ktoś z Piask złożył na niego donos na gestapo - pamięta Czesława Kasprzak.
W 1944 r., jako oficer, wstąpił do wojska, walczył nad Wisłą. Wkrótce NKWD zaczęło go szukać i musiał uciec. Jeszcze w latach 40. chciał się ujawnić, rozpocząć normalne życie. Czesława Kasprzak: - Znajomy prokurator z Lublina powiedział nam, że Józek nie ma szans, takie papiery na niego mają. Po amnestii mogą go wypuścić, ale po 2-3 miesiącach ślad po nim zaginie.
- Poznałam go na zabawie w 1946 r. i od razu mi się spodobał. Spotykaliśmy się raz na dwa, trzy miesiące. Na polu, w lesie, czasem u rodziny albo znajomych. Nawet na randki przychodził z pistoletem i granatami - opowiada Danuta Mazur, konspiracyjna narzeczona "Lalka", która czekała na niego przez prawie 20 lat. - Wolałam nie wiedzieć, gdzie chodzi i z kim się spotyka, żeby nie wydać go na UB. Miałam nawet kilka zdjęć z Józkiem, ale wszystko zniszczyłam, też ze strachu. Zostawić go? Nigdy w życiu. Przecież go kochałam. Miałam nadzieję, że jeśli przeżyje, będziemy kiedyś razem.
- Nasz syn Marek urodził się w 1958 r. - ciągnie Danuta Mazur. - Józek zobaczył go pierwszy raz po ośmiu miesiącach, gdy wyniosłam dziecko w zboże. Wiele razy jeździłam do księży, byłam u dominikanów w Lublinie, ale nikt nie chciał dać nam ślubu. Mówili, że to wielkie ryzyko. Kiedy ubecy przychodzili i pytali o Marka, odpowiadałam, że nie wiem, z kim mam to dziecko. Tak się poniżyłam. Syn "Lalka" i Danuty Mazur o tym, kim był jego ojciec, dowiedział się dopiero po latach. Dziś mieszka w Chełmie, pracuje w kopalni jako technik-mechanik. Kilka lat temu sąd pozwolił mu używać nazwiska Franczak.
- Spotkaliśmy się w niedzielę, w zagajniku. Józek był pogodny, nie przypuszczał, że coś się stanie - Danuta Mazur z trudem kryje łzy. - Opowiedziałam mu mój sen. To była mętna, wezbrana rzeka, a w niej pływał nasz syn. Józek powiedział, żeby uważać na Marka. Mieliśmy zobaczyć się za dwa tygodnie...
Nagi, bez głowyOstatnie chwile "Lalka" według UB: "Okrążenia zabudowań B [Becia – przyp. red.] Wacława s. Jana dokonano z podjazdu przez grupę operacyjną ZOMO składającą się z 35 funkcjonariuszy doprowadzonych do meliny przez dwóch oficerów Służby Bezpieczeństwa. Z chwilą okrążenia zabudowań b. [bandyta – przyp. red.] Franczak wyszedł ze stodoły, pozorując gospodarza rozważał możliwość wyjścia z obstawy, a gdy został wezwany do (nieczytelne), chwycił za broń - pistolet, z którego oddał kilka strzałów. W tej sytuacji grupa likwidacyjna ZOMO przystąpiła do likwidacji. Franczak mimo wzywania go do zdania się, podjął obronę i wykorzystując słabe punkty obstawy pod osłoną zabudowań, wycofał się około 300 m od meliny, gdzie podczas wymiany strzałów został śmiertelnie ranny i po kilku minutach zmarł".
- Kiedy usłyszałam strzały, wyjrzałam przez okno - opowiada Helena Misiura, sąsiadka. - Bałam się o wnuki, które bawiły się przed domem. Zobaczyłam Józka, jak biegł przy naszym płocie. W jednej ręce miał teczkę, w drugiej pistolet. Nagle zachwiał się, złapał pod bok i wyciągnął koszulę ze spodni. Przeskoczył jeszcze przez żywopłot i zaległa cisza. Śmiertelny strzał musiał paść zza lipy. Za chwilę podniosły się krzyki: "Jest, jest". Ze wszystkich stron, od drogi, z lasu wylegli ludzie. Jedni byli w mundurach i płaszczach, drudzy w kufajkach i po cywilnemu. Potem podjechały trzy samochody i karetka. Myśleliśmy, że to po Józka, ale zabrali jakiegoś zabitego milicjanta.
- Józek upadł pod naszym domem. Jakiś człowiek podbiegł do niego i darł się, żeby rzucił broń, a on już nie żył - mówi Michalina Misiura, ciotka Heleny. - Potem pilnował go jakiś milicjant. Niektórzy ludzie, którzy przychodzili obejrzeć Józka, kopali go i dowcipkowali: może chcesz jabłko albo papierosa?W sekcji zwłok przeprowadzonej przez biegłego lekarza czytamy: "Rany postrzałowe klatki piersiowej i jamy brzusznej, z następnym uszkodzeniem serca, wylewem krwawym do jamy opłucnej, uszkodzeniem wątroby, przepony i płuca lewego. Biorąc pod uwagę wyniki sekcji zwłok należy przyjąć, że przyczyną zgonu denata była rana postrzałowa serca". Czesława Kasprzak: - Po pół godzinie przyjechał prokurator [Antoni Maślanko, wiceprokurator Prokuratury Wojewódzkiej w Lublinie – przyp. red.]. Milicjanci podświetlili latarkami ciało. Prokurator spytał, czy to "Lalek". "Przecież wiecie, kogo zamordowaliście" - odpowiedziałam. Maślanko zapewniał, że wyda nam ciało Józka.O godz. 21.00 martwego "Lalka" przewieziono do Akademii Medycznej w Lublinie. Został pochowany potajemnie, tak jak jego koledzy z partyzantki, na cmentarzu przy Unickiej. Po czterech dniach, w nocy, rodzina wykopała ciało.
- Widok był straszny. Józek leżał nagi, bez głowy - opowiada Czesława Kasprzak."Powołując się na pismo prokuratury z dnia 24 października 1963 roku i na ustną rozmowę z dr. Iwaszkiewiczem, proszę o zdjęcie głowy ze zwłok Józefa Franczaka". Podpisał podprokurator powiatowy.
Wyjęty spod prawa "Lalek" brał udział w wielu akcjach na "utrwalaczy władzy ludowej". Kilka razy był ranny, a raz aresztowany. W czerwcu 1946 r. UB zrobił w okolicy wielką obławę. Po zatrzymaniu kilku osób, w tym Franczaka, który miał jednak dokumenty na inne nazwisko, ubecy pojechali do wsi Chmiel na wesele i raczyli się wódką. Kiedy po zabawie ciężarówka z aresztowanymi jechała do Lublina, partyzanci rzucili się na podchmielonych ubeków, obezwładnili ich i zabili pięciu. Sygnał do akcji miał dać "Lalek".Łapanka była związana z poszukiwaniami "Lwa" - Antoniego Kopaczewskiego, kierownika Inspektoratu Lubelskiego WiN. Kilka miesięcy później, w wyniku donosu i obławy "Lew" został zastrzelony, gdy wyskakiwał z konspiracyjnej kwatery. W podpalonych przez UB zabudowaniach, wskutek zaczadzenia zmarło kilka osób, m.in. czteroletnia córka gospodarzy. "Lalek" likwidował później ubeckich szpicli. Jedną z głośniejszych akcji było wykonanie wyroku na Franciszka Kasperka, ps. “Hardy”, partyzanta, który po ujawnieniu się w 1947 r., przyczynił się do aresztowania Zygmunta Libery "Babinicza" i śmierci swojego dowódcy - Zdzisława Brońskiego "Uskoka". Razem z "Wiktorem" - Stanisławem Kuchciewiczem, "Lalek" zlikwidował również innego konfidenta - chłopa Franciszka Drygałę, który wydał wcześniej UB dwóch partyzantów. Niewiele brakowało, aby w wyniku donosu wpadło wówczas całe kierownictwo lubelskiego podziemia antykomunistycznego.W lutym 1953 r., razem z "Wiktorem" i "Felkiem" - Zbigniewem Pielakiem (zmarł we wrocławskim więzieniu w 1954 r.) "Lalek" napadł na kasę Gminnej Spółdzielni w Piaskach, aby zdobyć fundusze na przetrwanie zimy. Skok nie udał się, gdyż kasjer zdążył wezwać na pomoc milicję. Stanisław Kuchciewicz - ostatni dowódca Franczaka, zginął. Jego los podzielił wcześniej "Zapora" - Hieronim Dekutowski, wspomniany już "Uskok" - Zdzisław Broński i wielu innych. Po śmierci "Wiktora" "Lalek" został sam. Przez następne 10 lat ukrywał się. Skazany na banicję, wyjęty spod prawa, aż do 21 października 1963 r.
Tadeusz M. Płużański

Jednostronnie wolny handel Odpowiednia polityka gospodarcza dla wolnego i prosperującego państwa będzie oparta na filarach wolnego handlu z zagranicą i nieinterwencji na swoich własnych rynkach. Oznacza to całkowitą eliminację krajowych regulacji. Jedyna międzynarodowa polityka gospodarcza, jakiej potrzebuje każdy kraj: „Nie zajmuj się innymi i dawaj dobry przykład” Międzynarodowa scena gospodarcza jest zdominowana przez interwencje na wszystkich poziomach. Codziennie czytamy o sporach toczonych wokół manipulacji kursami walut, o protekcjonistycznych cłach, po których następują cła odwetowe, o uniach handlowych, które wznoszą bariery dla państw spoza tych bloków. Wielka Brytania jest na przykład członkiem Unii Europejskiej (UE), ale nie Europejskiej Unii Monetarnej (EUM), co oznacza, że stosuje się do wszystkich regulacji i płaci wszystkie należności, aby pozostać członkiem UE i swobodne handlować z innymi 27 członkami UE. Nie używa jednak wspólnej waluty — euro — której używa tylko 17 krajów członkowskich. Brytyjski przemysł irytuje się na wiele pozornie bezsensownych i dziwacznych regulacji, które podnoszą koszty brytyjskich dóbr, byle tylko Brytania mogła swobodnie handlować wewnątrz UE. Pewne regulacje są tak uciążliwe, iż spowodują bankructwo niektórych brytyjskich wytwórców. Prounijna frakcja w Wielkiej Brytanii, tj. przywódcy trzech głównych partii ― Konserwatystów, Labourzystów i Liberalnych Demokratów ― dostrzegają szkody, ale proponują lobbowanie za wyjątkowymi zwolnieniami w zależności od poszczególnych przypadków. Frakcja antyunijna, pod przewodnictwem Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), chce całkowitego wystąpienia Wielkiej Brytanii z UE, argumentując, że koszt członkostwa jest zbyt duży, a utrata suwerenności jest niekonstytucyjna. W pewnym stopniu taką samą debatę można zaobserwować w każdym państwie UE. Wszyscy są już świadomi kryzysu zadłużenia w strefie euro ― to znaczy, że wielu członków EUM jest ogromnie zadłużonych. Niższe koszty pożyczek i możliwość krajowych banków centralnych do monetyzowania długów swoich państw poprzez Europejski Bank Centralny (EBC) wytworzyły bodźce zbyt silne, aby rządy mogły się im oprzeć. Zaczęły więc mnożyć programy wydawania pieniędzy na poziomie rządowym i doświadczyły krótkiego boomu na rynku nieruchomości, który zakończył się krachem. Ich sposób wyjścia z tego bałaganu jest niejasny. Niektórzy ekonomiści proponują podwyższenie podatków i programy oszczędnościowe zwane popularnie „zaciskaniem pasa”. Inni wzywają te kraje do opuszczenia EUM, przywrócenia swoich własnych walut narodowych i dewaluacji w stosunku do euro, ponoć aby odzyskać „konkurencyjność”. Inni wzywają do ogłoszenia całkowitej niewypłacalności zadłużenia denominowanego w euro. Wspólnym założeniem, na którym opierają się wszystkie dyskusje dotyczące tych debat i kryzysów, jest to, że kraj nie może poradzić sobie sam i musi negocjować warunki handlowe czy monetarne ze swoimi partnerami handlowymi. Ci zaś mogą wymagać od niego, aby przyjął środki, które są sprzeczne z jego interesami. Czy naprawdę tak jest? Czy pojedyncze państwo nie może wyswobodzić się ze wszystkich umów międzynarodowych, zarządzać własną walutą, jak mu się podoba, oraz na solidnych warunkach handlować z resztą świata?
Żaden kraj nie może gospodarczo skrzywdzić innego kraju bez jego zgody Aby zaakceptować mądrość międzynarodowego nieinterwencjonizmu w kwestiach gospodarczych, trzeba zrozumieć to, iż żaden kraj (czy grupa krajów, taka jak UE) nie może gospodarczo skrzywdzić innego kraju bez jego zgody, przynajmniej milczącej. Innymi słowy, kraj może przyjąć swoją własną politykę handlową oraz pieniężną i nie musi ulegać wpływom albo być pokrzywdzonym w wyniku działań jakiegokolwiek innego kraju. Przede wszystkim jednak musimy zrozumieć definicję „krzywdy”. W swojej książce No Harm: Ethical Principles for a Free Market dr T. Patrick Burke wyjaśnia, że krzywda przejawia się tylko w formie krzywdy fizycznej lub groźby krzywdy fizycznej. Nie charakteryzuje się dyskryminacją czy domaganiem się specjalnych warunków handlowych. Najbardziej powszechnym przypadkiem realnej, fizycznej krzywdy jest wojna. Wojna niszczy własność innych. Podobnie blokady powodują rzeczywistą krzywdę, ponieważ blokowanemu państwu grozi zniszczenie jego przybywających lub wychodzących dóbr. To, że nie decyduje się ono na walkę, aby przełamać blokadę, albo nie ma ku temu siły, nie oznacza, że nie ponosi krzywdy. Natomiast zakaz handlu z określonym krajem nie oznacza wcale jego krzywdy. Przykładowo, Unia Europejska nałożyła ostatnio ograniczenia na swoich członków, jeśli chodzi o import irańskiej ropy naftowej, ale trudno uznać to za krzywdę wobec Iranu. Wewnątrzkrajowym przykładem byłoby odmówienie handlu z lokalnym kupcem z powodu jakiegoś personalnego sporu. Kupiec nie jest pokrzywdzony brakiem handlu. Dr Burke wyjaśnia, że ofiara dyskryminacji pozostaje w takiej samej sytuacji jak przed aktem dyskryminacji i że żadne państwo czy osoba nie może twierdzić, iż ma prawo do handlu z kimś innym.
W rzeczywistości dyskryminujące państwo czy osoba nakłada na siebie dodatkowy koszt i dlatego krzywdzi jedynie samego siebie. Weźmy pod uwagę, że dana osoba najprawdopodobniej musi teraz podróżować dalej i płacić więcej za dobra albo kupować gorsze dobra niż te, których odmawia zakupu od lokalnego kupca, z którym prowadzi spór. Na poziomie państw narodowych Unia Europejska krzywdzi swoich własnych obywateli, ponieważ muszą więcej płacić za ropę, kupować gorszą ropę albo cierpieć z powodu jakiejś niedogodności. Gdyby było inaczej, dlaczego mieliby w ogóle kupować irańską ropę? Można pójść nawet dalej i powiedzieć, że UE prowadzi wojnę ze swoimi własnymi obywatelami, a nie z Iranem, ponieważ ― bez wątpienia ― istnieją sankcje policyjne, których UE użyłaby wobec swoich członków w odpowiedzi na naruszenie zakazu handlu z Iranem.
Interwencje regulacyjne i monetarne krzywdzą tylko tych, którzy je nakładają Będę nadal używał przypadku UE jako ilustracji mojej tezy, iż państwo może być skrzywdzone tylko za swoją zgodą. UE nałożyła wiele uciążliwych regulacji na handel dobrami i usługami, których jej członkowie muszą przestrzegać jako warunków członkostwa w Unii. UE wprowadziła bariery handlowe dotyczące wielu dóbr i usług spoza tej organizacji. UE zabrania przykładowo importu większości produktów rolniczych z Afryki. Może to być bezpośredni zakaz importu żywności albo skutek tego, że państwa afrykańskie nie są zdolne do przestrzegania skomplikowanych i uciążliwych regulacji, takich jak zakaz żywności modyfikowanej genetycznie. Kraj, który chce handlować z UE, musi albo spełnić wymagania UE, albo znaleźć kupujących gdzie indziej. Ta praktyka nie mieści się w definicji krzywdy Burke’a — przynajmniej jeśli chodzi o Afrykę. Natomiast stanowi krzywdę dla obywateli UE. Kraje afrykańskie pozostają w takiej samej pozycji jak wcześniej: pamiętajmy, żadna osoba i żaden kraj nie ma prawa do handlu z innymi. Musimy jednak założyć, że UE zakazuje afrykańskiej żywności, ponieważ obywatele Unii kupiliby ją przy braku zakazu — inaczej zakaz nie byłby konieczny. Dlatego regulacje czy zakazy UE importu z Afryki krzywdzą tylko samych obywateli UE. Państwa afrykańskie mogą swobodnie sprzedawać swoje towary innym krajom — chociaż prawdą jest, że ich standard życia byłby wyższy bez regulacji i zakazów UE. Tak samo jest w przypadku interwencji walutowych. Od pewnego czasu Stany Zjednoczone narzekają, że Chiny interweniują na rynku walutowym, aby utrzymać niską wartość juana, w celu stymulacji eksportu. Stanowisko USA błędnie głosi, że doświadczają krzywdy, ponieważ ich firmom spada sprzedaż na rzecz tańszych chińskich dóbr. To jest jednak nieprawda. Patrząc z punktu widzenia etyki, rodzime firmy nie mają żadnego prawa do sprzedaży na rynku krajowym. Patrząc z praktycznego punktu widzenia, Ameryka korzysta po prostu z chińskich subsydiów. Chiny sprzedają Stanom Zjednoczonym dobra poniżej kosztów, obciążając własnych obywatel, którzy cierpią z powodu wyższych cen. Innymi słowy, interwencje walutowe, które zapewniają amerykańskim importerom więcej juanów niż wynikałoby to z parytetu siły nabywczej, powodują wyższe ceny na rynku chińskim. Jak wyjaśniłem we wcześniejszym eseju interwencje walutowe podejmowane dla pobudzenia eksportu są finansowane przez obywateli kraju eksportującego w formie wyższych cen na rynku krajowym. Jeśli Ameryka uniemożliwi import chińskich dóbr — czy to za pomocą kwot importowych, czy ceł — skrzywdzi tylko swoich własnych obywateli, którzy będą w ten sposób zmuszeni do płacenia wyższych cen.
Wnioski Jedyna międzynarodowa polityka gospodarcza, jakiej potrzebuje kraj, to pilnowanie swojego interesu i dawanie dobrego przykładu reszcie świata. Odpowiednia polityka gospodarcza dla wolnego i prosperującego państwa będzie oparta na bliźniaczych filarach jednostronnego wolnego handlu z zagranicą i nieinterwencji na swoich własnych rynkach. Oznacza to całkowitą eliminację krajowych regulacji, które mają na celu ustalanie standardów jakości i bezpieczeństwa (ponieważ rynek zrobi to sam) oraz całkowitą rezygnację z produkcji i zarządzania pieniądzem. Nie trzeba przyłączać się do bloku handlowego albo negocjować warunków handlowych z innymi państwami. Jeśli blok handlowy taki jak UE ustala standardy importowe różniące się od jego własnych standardów krajowych, każda firma eksportowa może sama zdecydować, czy korzyści z przestrzegania uzasadniają dodatkowe koszty. Nie jest to kwestia, o której powinien decydować rząd państwa eksportującego X. Co więcej, państwo eksportujące X nie musi interesować się importem z państwa Y, które odmawia przyjęcia w zamian jego produktów. Po zakupieniu dóbr od protekcjonistycznego państwa Y waluta państwa X powróci do jego gospodarki w formie popytu na eksport z jakiegoś innego państwa ― na przykład państwa Z ― które przyjęło od państwa Y walutę państwa X jako zapłatę za jakieś inne dobro czy usługę ― albo otrzyma inwestycję kapitałową. Jeśli waluta nigdy nie powróci do państwa, które jednostronnie zniosło wszystkie ograniczenia w handlu międzynarodowym i będzie bez końca trzymana w szkatułach jakiegoś zagranicznego banku lub banku centralnego, to jest to dla tego państwa prezent. Dobrą analogią jest sytuacja, w której przyjaciel czy sąsiad sprzedaje ci coś, a potem nigdy nie realizuje czeku. Prosperującymi państwami były zawsze wielkie państwa kupieckie, ponieważ korzystały z ciągle rozwijającej się specjalizacji. Rozwinięty handel zależy od wolności handlu ze światem na warunkach wzajemnie uzgodnionych przez uczestników, a nie przez rządy. Cały handel, a zwłaszcza handel międzynarodowy, zależy od globalnie uznawanego środka wymiany. Najszerzej akceptowane środki wymiany na świecie to złoto i srebro. Ta akceptacja nie opiera się na rządowym przymusie, ale na uznaniu rynku. Roztropni mężowie stanu, którzy chcą by ich państwa kwitły, jednostronnie zlikwidują wszystkie restrykcje w handlu międzynarodowym oraz wprowadzą kapitalizm leseferystyczny i solidny pieniądz. Międzynarodowa współpraca między rządami nie jest konieczna — rynek (to znaczy ludzie) załatwi wszystko. Patrick Barron Tłumaczenie: Paweł Kot

Zmyłki 8 milionów ukrytych Żydów w Polsce W Polsce jest ukrytych 8 milionów Żydów, którzy udają, że są Polakami… wszyscy oni okupują cały system administracji Państwowej i prawda jest taka, że w przeciągu następnych 20 lat chcą zredukować liczbę Polaków, czyli Gojów do 15 milionów. Obecnie za granicami naszego kraju przebywa 4 miliony wyrzuconych obywateli, którzy tak na prawdę nie wrócą…Sytuacja jest gorzej niż tragiczna… Codziennie z Izraela przylatują tajne samoloty z kolejnymi „paczkami” Izraelitów chcących tutaj zbudować drugie Państwo Izrael po tym jak Arabowie ich wykończą… wielu z nich ma podwójne obywatelstwo…

To dlatego ty Polaku musisz tyrać za 1000 zł i życ z dnia na dzień a Syjonistyczny Żyd okupujący twoją ojczyznę zagarnął wszystkie „fotelowe” stanowiska i śmieje się z ciebie! Do końca tego roku wszystko podrożeje o kolejne 30 % i jest to systematyczny plan eksterminacji narodu Polskiego…

Oto niektóre fakty ukryte przez żydowszyznę w celu zniewolenia świata:

1. Arafat był agentem CIA

2. Tsunami 2005 wywołała amerykańska bomba W-52

3. Płk. Kadafi, szef Libii, należał do loży masońskiej P-2

4. PRL była najlepszym okresem w dziejach Polski, zaś od 1989-nadal, to okres najgorszy ostatniego 250-lecia

5. Teoria Einsteina jest nonsensem, bo nie może być we wzorze c², jako stała fizyczna, gdyż prędkość światła jest różna w różnych środowiskach.[szczegółowe wyjaśnienie: Dziwny ten świat, J. Kępka]

6. Michnik należy do żydomasońskiego rządu światowego…

7. Inteligencja polska należy w większości do tajnych stowarzyszeń i klubów masońskich i jest antypatriotyczna i pozanarodowa

8. Amerykanie nie wylądowali na Księżycu, tylko nakręcili to w Hollywood

9. Biblia jest kłamstwem, zapisem żydowskiego faszyzmu i rasizmu a nie Słowem Bożym

10. Rządy żyda Castro są podtrzymywane przez USA, gdyż przez Kubę idą narkotyki na Stany Zjedn. i zyski są dzielone w Senacie i Kongresie

11. Gorbaczow jest synem Berii, i za pieniądze żydów z USA sprzedał swoją ojczyznę i wywiózł największe tajemnice wojskowe do USA

12. Polską rządzą ukryci żydzi w liczbie 8 mln, a Jaruzalemski, Kohne, Stolzman, Kalkstein to prawdziwe nazwiska poprzednich prezydentów

13. Piłsudski był agentem Niemiec [którzy go osadzili na stolcu w Warszawie] i Austrii, i był wrogiem przyłączenia Śląska i Wielkopolski do macierzy. Przez Wielkopolan został nawet nazwany publicznie zdrajcą. Podobnie niemieckim agentem był żyd Józef Beck

14. Żaden z rektorów polskich uczelni nie jest Polakiem

15. Kościuszko przez odmowę przyjęcia korony polskiej w 1802 z rąk cara Pawła I przesunął odzyskanie niepodległości Polski o przeszło 100 lat

16. Cała polskojęzyczna prasa i media są w rękach żydów niemieckich [Springer], albo brytyjskich [Murdoch] włączając w to RM i TV TRWAM.

17. Legiony Poniatowskiego przez odmowę przejścia na stronę Kutuzowa w 1812 r. i wystąpienia przeciw Napoleonowi uniemożliwiły wywalczenie niepodległości Polski i skazały Polaków na pośmiewisko Europy w obrębie ociupinki zwanej Księstwem Warszawskim a później Królestwem Polskim.

18. Objawienia fatimskie są fałszem puszczonym w świat przez żydomasonerię przed przygotowanym puczem Lenina w Rosji. Do tej pory są 4 przeczące sobie wersje tych Objawień, tworzone koniunkturalnie.

19. Sejm Czteroletni był inicjowany i kontrolowany przez ambasadora Rosji Sieversa przy współpracy z kreaturą, SAR, który dla zmylenia swej haniebnej roli sam przystąpił do Targowicy. Ustalenia Sejmu były wielką zdradą i bezpośrednią przyczyną zniknięcia Polski z mapy świata.

20. Tzw. upadek komunizmu w Europie, to realizacja planów żydomasońskich, a w których Wałęsa, Wojtyła, Solidarność, Okrągły Stół, to drobne elementy planu władztwa światowego żydów ukrytych

21. Małżonkowie, Królestwo Kampuczy to ukryci żydzi, podobnie jak rodzina królewska brytyjska

22. Lekarze bez granic zarazili HIV ok. milion Afrykańczyków

23. Polacy skazani są na eksterminację do poziomu 15 mln w najbliższym 20-leciu przez 8 mln ukrytych żydów okupujących Polskę

24. W ONZ jest od 2000 roku projekt umożliwiający wprowadzenie natychmiastowe socjalizmu światowego gdzie każdy obywatel świata mógłby żyć dostatnio z dywidend – zasoby finansowe świata spokojnie pozwalają na godne życie dla każdego obywatela Ziemi

25. Cały świat jest w rękach ukrytych żydów i żaden kraj nie prowadzi własnej polityki, tylko działania osłonowe dla Izraela. [prześledźmy to na przykładzie Polski, Rosji i USA ostatnich 20 lat, raz z punktu widzenia interesu danego kraju oraz punktu widzenia działania tego kraju na rzecz Izraela].

26. Gen. Sikorskiego usunął nie Stalin, a Churchill do spółki z rządem londyńskim, żeby uniemożliwić dobrą współpracę armii polskiej u boku Stalina i nasze przyszłe dobre stosunki z Rosją Radziecką.

27. Podobny kontekst miało Powstanie Warszawskie, które oprócz uśmiercenia wykształconych Polaków zniszczyło nam stolicę, na odbudowę której, później wykupywaliśmy cegiełki. Dzisiaj nie wiedzieć czemu gloryfikujemy tę bzdurną hańbę narodową? Podobnie WiN za pomocą, którego żyd Mikołajczyk chciał doprowadzić do wojny domowej i wykrwawić do szczętu naród polski.

28. X. Jerzy Popiełuszko był żydem i wylansował największych wrogów Polski, żydów: Michnika, Kuronia i Geremka, przyczynił się zatem do upadku Polski, który mamy od 20 lat.

29. Okrągły Stół był V Rozbiorem Polski, aktem hańby, gdyż żydzi z tzw. opozycji przejęli od żydów rządzących pełnię władzy nad Polską przy aprobacie otumanionych Polaków.

30. Upadek Polski zaczął się od 6 września 1980, kiedy to żydzi Kania i Jaruzelski dokonali zamachu stanu obalając Gierka. Następnie następuje 10 lat czyszczenia szeregów opozycji i przygotowanie okupacji żydowskiej Polski. Początkiem tej władzy było posunięcie Rakowskiego o cofnięciu decyzji podatkowej od nadmiernych dochodów w 1989r.: budżet uzupełniono uderzeniem w majątek ZUS. Akordem końcowym wykończenie stoczni oraz rozpowszechnienie niekontrolowanego hazardu, niszczenie reszty majątku narodowego i rozbicie dzielnicowe Polski.

31. Największym wrogiem wewnętrznym w Polsce jest Kościół Katolicki, który wiążąc naród obrzędowością okadza umysły i odbiera energię czynu oraz możliwość bezpośredniej komunikacji wspólnotowej.

32. Tusk to żyd niemiecki, który w porozumieniu z Brukselą i Berlinem wspiera RAŚ w likwidacji państwa polskiego.

33. Tajemnicze zamachy na WTC, most na Mississippi, Madryt i inne, nie są dziełem terrorystów islamskich, ale żydoamerykańskich tajnych służb.

34. Wszystkie organizacje polityczne w Polsce legalne jak i nielegalne są organizowane i kontrolowane przez żydowskie tajne służby. Całość życia społecznego włącznie z administracją, jurysdykcją, kościołem i mediami jest pod ich bezpośrednią kontrolą i zarządem.

35. System wspólnotowy jest możliwy do wprowadzenia w Polsce natychmiast łącznie ze zmianą Konstytucji i obaleniem panowania żydowszyzny oraz pełnym zlikwidowaniem fikcyjnego zadłużenia, wymianą administracji, sądownictwa, bankowości, likwidacją Kościoła itp. bez zastosowania działań militarnych i sił zewnętrznych. Wiąże to się z wyjściem z UE i stworzeniem rozwojowej Konfederacji Wschodniej.

Materiał bardzo ciekawy i trzeba przyznać, że blog KryptnimPrawda ma mocny start. Artykuł pozostawiam do oceny czytelników. Zachęcam również do odwiedzenia źródła. Admin

Źródło: Kryptonim Prawda

O REZYGNACJI ZE WSPÓŁPRACY Z „WARSZAWSKĄ GAZETĄ”Czytelnicy tego blogu z pewnością wiedzą, że od kilku lat moje teksty ukazywały się w tygodniku „Warszawska Gazeta”, początkowo wydawanym w stolicy, obecnie obejmującym zasięgiem całą Polskę. Wydawca WG jako pierwszy sięgnął po teksty z blogosfery i zaprosił do współpracy wielu dobrych autorów. Rzeczy, które nigdy nie mogłyby pojawić się w mediach głównego nurtu, były publikowane i czytane w Warszawskiej Gazecie. O sukcesie pomysłu świadczy fakt, że dziś jest to pismo ogólnopolskie, które z każdym dniem zdobywa nowych czytelników.Podjąłem jednak decyzję o zakończeniu współpracy z „Warszawską Gazetą” i informuję, że odtąd moje artykuły nie będą się tam ukazywały. Czytelnikom tego pisma winien jestem wyjaśnienie motywów decyzji. Dojrzewała od kilku tygodni, a jej rozstrzygnięcie nastąpiło po lekturze ostatniego numeru WG. Znalazły się w nim teksty dotyczące tematyki smoleńskiej – Tomasza Parola (Łażący Łazarz), Pawła Przywary (FYM) oraz wywiad z Alefem Sternem,. Pierwszy z nich to „redaktor naczelny” Nowego Ekranu - portalu blogerskiego założonego przez Ryszarda Oparę, przy współpracy z oficerami LWP ze stowarzyszeń wojskowych „Pro Milito” i „Sowa”. O działalności tego portalu pisałem wielokrotnie w tekstach z 2011 roku, wskazując, że jego powstanie w okresie przedwyborczym ma związek z tworzeniem „politycznej alternatywy”, dezintegracją środowisk prawicowych oraz intencją uszczuplenia elektoratu partii Jarosława Kaczyńskiego. Zdemaskowanie politycznych planów twórców NE wywołało gwałtowną reakcję „redaktora naczelnego” oraz grupki żarliwy obrońców i klakierów. T. Parol stał się wówczas zajadłym tropicielem tożsamości Aleksandra Ściosa. Przy pomocy pomówień i fałszywych informacji rozpowszechnianych w blogosferze, insynuował jakobym był „wpływowym pułkownikiem Piotrem Bączkiem, który działając w interesie wąskiej grupy bojącej się naruszenia dwupartyjnego status quo (stawką są miejsca na listach PiS) zrobił z NE to czym niszczył wcześniej ludzi i rozbijał wiele innych inicjatyw - zarzucając agenturalność. To świetny sposób na skłócanie prawicy.” Obiektem ataku ludzi z NE stał się nie tylko autor i rzekomy „pułkownik” Bączek, ale również środowisko ludzi współtworzących Komisję Weryfikacyjną WSI oraz obecni współpracownicy Antoniego Macierewicza – wskazani jako „służby specjalne SKW udające niezależnego blogera”. Drugi z autorów, bloger FYM, dał się poznać jako głosiciel absurdalnej teorii „maskirowki” oraz piewca „podziemnych struktur Polskiego Państwa Podziemnego”, w których działają służby III RP i premier Tusk . Zdaniem tego blogera „słowo Kaczyński czy Tusk będziemy wymawiać z pełną admiracją – bo to wielcy bohaterowie. Tak jak Męczennicy Katyńscy, Delegaci Niebiescy. Putin biorąc Tuska w objęcia sądzi, że przeciąga go na swoją stronę. Ale czy widzicie, jak zachowuje się Tusk? Jakby go diabli brali, a nie jakby się rozczulał. Widzicie twarz Polskiego Premiera, gdy „prezentuje” mu Putin, co będzie robione? To jest twarz Stratega, który obserwuje armię wroga od środka.” FYM zdemaskował również największego wroga Polaków. Jest nim „zbrodniarz”, „szpion” i „rezydent GRU na Polskę „Maciorewicz”, zwany niekiedy „Maciorą”. Wrogiem jest także Ścios – „wasza prawa ręka z wbijaniem noża w plecy” oraz prof. Kazimierz Nowaczyk – (bloger KaNo), o którym autor pisał, że jest „mistrzem katastrofologii i FMS-ologii”. Zdaniem FYM-a – „ciała Męczenników (ze Smoleńska) bardzo dokładnie przebadano zaraz po ich odzyskaniu i sprowadzeniu do Polski i są przechowywane w specjalny sposób, tak by w każdej chwili, jeśliby to było potrzebne, można było dokonać jeszcze ekshumacji, ale podejrzewam, iż nie będzie ona potrzebna, bo wszystko już jest wiadome. (...) Nie tak, jakby chciał ruski szpion Macierewicz rezydent GRU w Polsce.” Nie może dziwić, że ciągłe ataki na Zespół smoleński oraz podważanie ustaleń ekspertów współpracujących z Antonim Macierewiczem, należały do stałych zachowań komentatorów blogu FYM-a. Oszczędzę czytelnikom opisu twórczości trzeciego z autorów „Warszawskiej Gazety” – „gwiazdy” Nowego Ekranu – Alefa Sterna. Nie warto bowiem tracić czasu na analizy tekstów „o zagrożonym życiu Tuska i Komorowskiego” ani rozpamiętywać baśniowych scenariuszy tworzonych dla ludzi pozbawionych rzetelnej wiedzy. Warto jedynie zaznaczyć, że ten propagandowo sprawny człowiek skutecznie pozuje na posiadacza tajemnej wiedzy i znawcę problematyki służb. Pojawienie się tych właśnie autorów w najnowszym wydaniu WG, trudno uznać za przypadek. Sprawa smoleńska – po arcyważnej konferencji naukowej oraz ujawnieniu obecności materiałów wybuchowych na pokładzie tupolewa – stała się obiektem żywego zainteresowania opinii publicznej i wkroczyła w nową fazę ustaleń. Decyzję o zaproszeniu takich autorów należy zatem oceniać w kontekście ostatnich wydarzeń i uznać, że wydawca gazety dokonał świadomego wyboru i zamierza kreować obraz tragedii smoleńskiej w oparciu o teksty FYM-a, Łażącego Łazarza czy Alefa Sterna. Potwierdza to zapowiedź, że publikacje będą kontynuowane.Bez wątpienia – wydawca ma prawo zapraszać do współpracy w/w autorów i propagować na łamach pisma dowolne treści. Byłoby absurdalne, gdym próbował wpływać na takie decyzje lub sugerował ich zmianę. Mam natomiast prawo odmówić publikowania w gazecie, w której spotykam podobne postaci. Negatywna ocena ich twórczości i zachowań nie wynika bynajmniej z osobistych urazów lub sporów. Ci ludzie są mi całkowicie obojętni, żadnego z nich nie znam i nigdy nie zamierzałem poznać. Ważne jest dla mnie, co piszą na temat tragedii smoleńskiej i jak traktują sprawy polskie. Uważam, że człowiek przyzwoity i odpowiedzialny za słowo nie może dzielić miejsca z ludźmi, którzy zachowują się haniebnie. Obecność takich osób na łamach WG wyklucza dalszą współpracę z tym pismem. Nigdy nie ukrywałem, że głoszone przez nich poglądy uważam za wyjątkowo kompromitujące i szkodliwe. Środowiska, z którymi związani są ci autorzy są mi całkowicie obce i w tej kwestii nie może istnieć żaden kompromis. Nie mogę również pozwolić, by moje teksty i obecność w „Warszawskiej Gazecie” były kojarzone z twórczością takich osób i propagowaniem fałszywych teorii smoleńskich. Z tej samej przyczyny, przed kilkoma miesiącami podjąłem decyzję o rozstaniu z Salonem24 i nie widzę powodu, by w obecnej sytuacji nie postąpić identycznie. Uważam to za wymóg honoru i obowiązek wobec czytelników. Aleksander Ścios

Prokuratura ma dowody na wybuch w tupolewie Dotarliśmy do dokumentów dotyczących wyjazdu polskich prokuratorów i biegłych do Smoleńska. Osoby, które były bezpośrednio związane z tym wyjazdem, mówią wprost: szukano śladów wybuchu w tupolewie, a czytniki urządzeń wykazały bardzo silne stężenie składników występujących w trotylu i nitroglicerynie. W skład zespołu biegłych, którzy pojechali kilka tygodni temu do Smoleńska, byli dwaj prokuratorzy, eksperci z zakresu badań fizykochemicznych, badania wypadków lotniczych, specjalista z zakresu budowy Tu-154 oraz specjaliści z zakresu kryminalistyki. Z dokumentów, do których dotarliśmy, wynika, że biegli posługiwali się m.in. spektrometrami Ramana: detektorem marki Raytech FD 6643, detektorem marki RaytechFT 2407, przenośnym systemem rentgenowskim Scansil 4336R, wykrywaczami metalu, m.in. marki Fischer 1280X aquanaut, detektorami IMS-mMO-2M, Hardend Mobile Trace, Pilot M, monitorem skażeń radioaktywnych EKO C, urządzeniami GPS marki Colorado oraz przenośnym komputerem do opracowania wyników pomiarów.

– Na konferencji prasowej prokurator Szeląg twardo zdementował informacje „Rzeczpospolitej” o wykryciu trotylu i nitrogliceryny na szczątkach Tu-154M, nie przedstawił jednak wyników pomiarów. A z odczytu urządzeń wynika, że stwierdzono silne stężenie substancji wchodzących w skład materiałów wybuchowych, głównie trotylu i nitrogliceryny – mówi nam osoba znająca szczegóły badań. Biegli w Smoleńsku przebadali wszystkie udostępnione przez Rosjan szczątki tupolewa pod kątem ujawniania śladów powstałych nie w wyniku uderzenia samolotu o ziemię, lecz w wyniku działania materiałów wybuchowych (prokuratura określa je jako materiały wysokoenergetyczne). Specjaliści, którzy pojechali do Rosji, pobrali także do badań próbki gleby z powierzchni oraz z głębokości do 2 m. Do analizy zostały pobrane także wymazy z części, które znaleziono podczas badań. Zdaniem naszych rozmówców, którzy znają szczegóły pobytu biegłych w Smoleńsku i zapisy urządzeń pomiarowych, jednym z najważniejszych badań było przebadanie tych części, na które natrafiono teraz.

– Rosjanie nie zdążyli ich umyć i dlatego odczyt z nich jest tak istotny – mówią. Przebadali także przeszkody – głównie drzewa, z którymi miał kontakt rządowy tupolew przed uderzeniem w ziemię. Obszar, który przebadali polscy specjaliści, był znacznie większy niż ten, który sprawdzili Rosjanie i który jest opisany w raporcie MAK-u.Powodem wyjazdu polskich biegłych do Smoleńska były wątpliwości co do rzetelności rosyjskich ekspertyz pirotechnicznych. O sfałszowaniu wyników tych badań czytaj w jutrzejszej „Gazecie Polskiej Codziennie”. Dorota Kania

NASZ WYWIAD. Red. Cezary Gmyz: "To było jak posiedzenie komisji weryfikacyjnej wyrzucającej dziennikarzy w stanie wojennym" wPolityce.pl: Jest już oficjalna decyzja Rady Nadzorczej i właściciela Presspubliki, wydawcy "Rzeczpospolitej" i Pana zwolnieniu. Padają tam słowa iż gremia te uznały, że nie było podstaw do stwierdzenia, że we wraku tupolewa znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Jak pan to odbiera? CEZARY GMYZ: To oświadczenie zawiera szereg co najmniej nieścisłości, używając języka prokuratury z ostatniej konferencji, a po ludzku rzecz ujmując kłamstw, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Jak to przeczytałem byłem zdumiony, choć już nawet nie zdruzgotany.

Dlaczego? Bo przez dwie i pół godziny rozmawiałem z tymi ludźmi i miałem poczucie, iż biorę udział nie w żadnym dialogu, tylko kolejnych monologach nie mających nic wspólnego z szukaniem prawdy. Miałem silne wrażenie, że decyzja została podjęta znacznie wcześniej, zanim jeszcze wystąpiłem przed tym gremium. Z tego co wiem o komisjach weryfikacyjnych wyrzucających dziennikarzy z pracy w stanie wojennym, to właśnie tak to pewnie wyglądało. Czułem się jak na komisji weryfikacyjnej.

Jak to konkretnie wyglądało? W oświadczeniu władz Presspubliki jest mowa, że przedstawił pan wyjaśnienia, że je oceniono i nie uznano za wiarygodne. To są po prostu ostatnie kłamstwa, jako żywo przypomina to niedawną konferencję prokuratury, w której starano się o to, żeby nie skłamać ale i prawdy nie powiedzieć. Dokładnie taki charakter ma to oświadczenie podpisane przez tych ludzi, z których zaledwie jeden otarł się o dziennikarstwo. Ocenianie przez nich mojego warsztatu dziennikarskiego uważam za rzecz dla mnie poniżającą.

Miał pan możliwość przedstawienia swojego stanowiska? Tak, dokładnie tak samo jak mieli możliwość wypowiedzenia się dziennikarze stawiani przed komisjami weryfikacyjnymi po 13 grudnia 1981 roku. Zostałem wezwany na godzinę 14, potem co piętnaście minut odwlekano spotkanie. Wreszcie wszedłem gdzieś ok. godz. 16, mówiłem przez dwie i pół godziny, a na koniec po prostu wręczono mi wypowiedzenie z pracy. Było ono najwyraźniej wcześniej przygotowane. Co ciekawe, teraz w oświadczeniu Rady Nadzorczej czytam, iż będzie ona rekomendowała moje zwolnienie, a ja mam w ręku dokument z którego wynika, że już zostałem zwolniony.

Będzie pan dalej walczył prawnie? Tak, bo chciałem rozstać się z "Rzeczpospolitą" po dżentelmeńsku, natomiast to, co zrobiono publikując to oświadczenie, zmusza mnie do obrony mojego dobrego imienia.

To oświadczenie wygląda jak próba szaleńczego dorzucenia, za wszelką cenę, kolejnych argumentów obozowi rządowemu. Powtarzam - to co jest w tym oświadczeniu, to stek bzdur. To także próba zdruzgotania mojej wiarygodności. Ale tak nieudolna, że otrzymuję nawet wyrazy wsparcia od dziennikarzy w innych sprawach dalekich od moich poglądów, choćby z TVN czy TOK FM.

Szkoda, że to wsparcie nie pojawia się na ich antenach... Trudno. Jestem protestantem, ale jest miła memu serca myśl ks. Jerzego Popiełuszki, który mówił, że prawda i odwaga, które nic nie kosztują, nie są nic warte. Nie płaczę nad sobą. Podobnego losu doświadczyło wcześniej więcej dziennikarzy, w tym Bronisław Wildstein czy Marek Król.

To jest domykanie systemu? W mojej opinii sięgnęliśmy właśnie poziomu Białorusi. Tam też istnieją media, które wychodzą w sposób niezależny. Formalnie tam też nie ma cenzury. Ale nałożone obostrzenia, kagańce, odpowiedzialność za opublikowane teksty sprawiają, iż dziennikarze mogący coś publikować bardzo, bardzo ostrożnie podają informacje o władzy.

Gdyby jeszcze raz miał pan dziś napisać ten tekst - podtrzymałby pan swoje ustalenia? Oczywiście tak, podtrzymuję wszystkie swoje ustalenia. Źródła informacji na których się oparłem były bardzo wiarygodne, sprawdzone wielokrotnie. Poza tym podkreślam to, o czym pisaliście na łamach wPolityce.pl: prokuratura pozornie odrzucając mój tekst, de facto go potwierdziła. Choć jasne, dziś wiem o wiele więcej, dziś pewne rzeczy bym uzupełnił. Ale tekst się broni i będzie się bronił.

Sporo dowiedzieliśmy się już o urządzeniach z jakich korzystali polscy eksperci. One dają jednoznaczny wynik i są nieomylne, wskazują konkretne materiały wybuchowe. Jedne z moich informatorów jeszcze przed ukazaniem tekstu, zapytany o możliwą granicę błędu odczytu, powiedział mi iż są one używane przez izraelskie służby na lotnisku w Tel Avivie. I że gdyby miały wychwytywać np. kosmetyki to bez przerwy musiałyby piszczeć. Ale piszczą tylko wtedy gdy naprawdę chodzi o materiał wybuchowy. Podkreślam jednocześnie - ani razu nie użyłem w swoim tekście słowa zamach. Nie rozstrzygałem, podałem fakty.

Jak ocenia pan postawę redakcji "Rzeczpospolitej" w tej sprawie? O swojej redakcji mogę mówić prawie wyłącznie dobrze. Dostałem od kolegów wiele wyrazów wsparcia. Miałem wrażenie jednak, że redakcja znalazła się pod silną presją z zewnątrz. Natomiast w szczegóły wchodził nie będę, bo zawsze przestrzegam reguł, także tych, by nie łamać wewnętrznych procedur.

Podjęliśmy w redakcji decyzję, że jeśli będzie pan chciał - może pan z nami pracować. Za wszystkie wyrazy sympatii i wsparcia, szczególnie mocne ze strony zespołu portalu wPolityce.pl - serdecznie dziękuję. Ale jeszcze za wcześnie na rozstrzyganie, co dalej. Gim

O kończeniu się "Rzepy" Niestety nie mogę przyłączyć się akurat teraz do bojkotu „Rzepy”, ponieważ kiedyś dałem się nabrać, ze to już i bojkotuję papierową „Rzepę” od tak dawna, że nawet nie zdążyłem polubić jej na Fejsbuku.

 Więc co poradzić, nie zalajkuję jej teraz, żeby demonstracyjnie odlajkować wraz z wydaniem stosownego oświadczenia. Nie to, żeby mi nie było szkoda Gmyza i żebym całej tej akcji nie uważał za czystej wody kurewstwo. Uważam, solidaryzuję się, protest też podpisałem, tylko jeden, ale zawsze. Kłopot w tym, że gdyby przejrzeć nasze strony, portale i fora, pewnie wyszłoby, że tych ogłoszonych „końców +Rzepy+” było już prawie tyle, co na przykład końców PiS. I ja za którymś razem, a było to jeszcze za Lisickiego, co więcej, chyba nawet sporo przed Smoleńskiem, ale za to nie ręczę, bo dokładnie nie pamiętam, faktycznie sobie kupowanie „Rzepy” odpuściłem. Później zaś spotkała mnie cała seria zdziwień, gdy osoby, które deklarowały, ze „Rzepy” nigdy więcej do rąk nie wezmą, ponownie ogłaszają koniec pisma, bo leci Lisicki. Lisicki, który chwilę wcześniej miał tę „Rzepę” zarżnąć a na debacie w sprawie katastrofy smoleńskiej, organizowanej kiedyś przez Rebelya.pl mało nie został… No ok, nie został zlinczowany, ale miło też mu na pewno nie było. Niemniej z pewnym zdziwieniem obserwowałem, jak to symbol trwania na barykadzie może nie całkiem okrakiem, ale jednak jakoś tak dziwacznie nagle staje się symbolem wolności słowa. Potem przyszedł Hajdarowicz, więc „Rzepa” się kolejny raz skończyła, tym bardziej, że i Wróblewski, i Talaga – wszyscy wiedzą, o co chodzi. Nam zostaje „Uważam Rze” i to pewnie na chwilę. Chwila się wydłużała, po drodze doszło jeszcze „URze Historia”, które według mnie jest kawałem bardzo potrzebnej pracy u podstaw, czymś, co – choćby miało zaraz zniknąć z rynku – zostanie i będzie procentować. Tak więc znowu się nie kończyło, choć w Plusie-Minusie zamiast bodajże Semki (kolejny wielki symbol wolnego słowa, który, gdy było trzeba wpadł na promocję wywiadu-rzeki z Lechem Kaczyńskim by stanowczo zaznaczyć dystans wobec jego brata i wrócić do domu, zapewne, by zjeść coś chociaż raz w życiu) pojawił się nudnawy i przewidywalny Talaga. Teraz widać sprawy na tyle przyspieszyły, że Hajdarowicz postanowił „Rzepę” już definitywnie zarżnąć, zamienić ją w przystań dla wyrzuconych z „Wyborczej”. Przy okazji wyrzucając z pracy faceta, którego sam prawdopodobnie podpuścił do spółki z wicenaczelnym, który w nagrodę zastąpi bezpłciowego z lekka naczelnego... W pakiecie wywala też innego faceta, którego nawet w pracy wtedy nie było, ale za to ma piątkę dzieci. Można więc mniemać, że i eksperyment pod hasłem „Uważam Rze” zmierza ku końcowi, no chyba, że koledzy jakoś dojdą do ładu z tą dwuznacznością, że odchodzą od złego Hajdarowicza w Rzepie pod skrzydła dobrego w „Urze” – na tyle wierzę w naszych dziennikarzy, że sądzę, że jakoś dadzą sobie z tym radę. Tymczasem chciałbym na koniec zacytować, kompletnie bez związku z powyższym tekstem, fragment książki „Wieża komunistów” Witolda Gadowskiego:

Opowiem ci o Kacprze Pieniężnym (…). Młody chłopak, w latach osiemdziesiątych był działaczem opozycji. Wpadł z ulotkami i zgodził się na współpracę z Wojskową Służbą Wewnętrzną. Wykonywał dla nich różne mało ważne zadania. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku, na nartach w Zakopanem, spotkał generała Ogorzelskiego. Generał polubił go i polecił przekazać mu pieniądze na założenie hurtowni kosmetycznej. Po dwóch latach hurtowania rozrosła się do rozmiarów ogólnopolskiej firmy. Wtedy Ogorzelski jeszcze raz wezwał do siebie Pieniężnego i nakazał mu udział w sprywatyzowaniu kilku dużych firm. (…) Jedna firma produkowała kable, a druga silniki lotnicze. Obie posiadały spore grunty. Pieniężny obłowił się w łatwy sposób, sprzedając ziemię z kilkusetprocentowym przebiciem. W dwutysięcznym roku Ogorzelski zabrał go ze sobą do Brazylii. (..) Kiedy Ogorzelski w dwutysięcznym roku zjawił się tam z Lwowskim i młodym Pieniężnym, ten ostatni dostał zadanie zakupienia w Brazylii wielkich połaci ziemi. Dostał na to dolary, które do tej pory tkwiły, jako niewyprane, na tajnych kontach dawnego Funduszu Budowy Gospodarki. Tak rozwinął się brazylijski biznes słynnego dziś Pieniężnego. KKarnkowski

Zniszczono 4 dowody na wybuch w tupolewie? Rewelacje ”Gazety Polskiej Codziennie” ”Gazeta Polska Codziennie” twierdzi, że tuż po katastrofie smoleńskiej Rosjanie pobrali z roztrzaskanego tupolewa 9 próbek do badań pirotechnicznych. Ale w raporcie o tych badaniach rosyjscy śledczy napisali, że pobrano i przebadano jedynie 5 próbek. Co stało się z pozostałymi czterema? - Rosjanie sfałszowali opinię pirotechniczną, a potem podjęli decyzję o pozostawieniu wraku Tu-15 M w Rosji - twierdzi informator ”GPC” (znów anonimowy - jak w przypadku niesławnego tekstu ”Rzeczpospolitej” o trotylu we wraku)

Rosjanie sfałszowali opinię pirotechniczną w sprawie Tu-154m - tak twierdzi "Gazeta Polska Codziennie". GPC podaje, że dotarła do dokumentów w tej sprawie. Mają się one znajdować w aktach śledztwa prowadzonego przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie.

Gazeta twierdzi, że to właśnie wątpliwości co do prawdziwości rosyjskich ekspertyz i próbek pirotechnicznych spowodowały wyjazd polskich biegłych do Smoleńska

Opinia pirotechniczna tupolewa została wydana 13 kwietnia 2010 r. przez Zakład Ekspertyz Kryminalistycznych Departamentu Spraw Wewnętrznych Obwodu Smoleńskiego. Badania przeprowadzili rosyjscy śledczy. 

Rosjanie napisali w opinii, że do badania pobrano pięć próbek, które w trakcie analiz uległy całkowitemu zniszczeniu. Tymczasem - jak twierdzi "GPC" - w rzeczywistości pobrano dziewięć próbek, co jest zapisane w protokole oględzin miejsca zdarzenia z 12 kwietnia 2010 r.

- W przekazanej Polsce ekspertyzie nr 897 stwierdzającej, że w tupolewie nie wykryto materiałów wybuchowych, nie ma informacji, co wykazały pozostałe cztery próbki i co się z nimi stało. Brak tej wiedzy powoduje, że wydana opinia jest nieprawdziwa - mówi gazecie osoba związana ze śledztwem. 

Według Gazety Polskiej Codziennie właśnie po przeprowadzeniu badań przez Rosjan, zniszczeniu części próbek i zniknięciu reszty, zapadła decyzja o pozostawieniu wraku tupolewa w Rosji. FAKT

Holland pamięta stalinizm, Kobosko pyta Na okładce "Newsweeka" Jarosław Kaczyński ze zdeterminowaną miną i na tle płomieni, niczym Hitler po podpaleniu Reichstagu. I tytuł "Dzień świra" nawiązujący do znanego filmu Marka Koterskiego. Pisanie, że chodzi o to aby obrazić, sponiewierać, dotknąć nie swoich, a wywołać rechot zadowolenia u swoich, to truizm. Nawet co spokojniejsi dziennikarze "tamtej strony" wyrażali dziś oburzenie w porannej rozmowie w TokFm, ale naturalnie to już nie ma żadnego znaczenia, nie oni dziś nadają ton. Wojna z fazy zimnej wchodzi w fazę gorącą i tylko patrzeć, jak ktoś się naprawdę tymi płomieniami przejmie i zrobi coś strasznego. Mówiąc szczerze otwieram takie gazety jak "Newsweek" z rosnącym zniechęceniem. Przez ostatni tydzień trwał wywołany "trotylową" publikacją "Rzeczpospolitej" festiwal, nagonka według najgorszych wzorców z różnych minionych  epok. Nagonka w ramach której Seweryn Blumsztajn i Jan Lityński odkrywali, że artykuł Cezarego Gmyza to "zamach na państwo". Gdy takie odkrycia czyni patron weryfikacji dziennikarzy z 1982 r. Daniel Passent, to uchodzi, ba jest naturalne. Kiedy robią to oni, można tylko współczuć gruntownej przemiany. Z kolei Tomasz Wołek odkrył w radiu TokFm, że Tomasz Wróblewski już w 1992 r. jako korespondent "Życia Warszawy" w Waszyngtonie było nierzetelnym dziennikarzem. W sześć lat później  Wołek zrobił wprawdzie tego nierzetelnego Wróblewskiego swoim zastępcą w "Życiu". Ale dziś przypomina sobie: miałem dowody na to, że już przed 20 laty był niemieckim i japońskim agentem. Po takim tygodniu najbardziej pałkarski editorial Tomasza Lisa wydaje się mniej pałkarski. W środku numeru "Newsweeka" uderzają dwie rzeczy. Szczegółowa i przeważnie nawet dość rzetelna próba odtworzenia faktów związanych z opublikowaniem rzepowych rewelacji o trotylu przez Michała Krzymowskiego przynosi jednak przekraczanie kolejnych granic. Krzymowski próbuje dekonstruować tekst Gmyza na podstawie anonimowych rozmów z jego kolegami z "Rzepy". Oni z kolei opowiadają, co im mówił na papierosie sam Czarek. Do tej pory dziennikarze rzadko próbowali zaglądać aż tak mocno za kulisy cudzego dziennikarskiego śledztwa. Ale w przywołanej na początku wojnie nie obowiązują żadne reguły. Skądinąd zaś opinia publiczna jest już tak spolaryzowana, że jedni uwierzą Gmyzowi z góry, innych nie trzeba zaś przekonywać podsłuchanymi podobno dialogami na redakcyjnym papierosku. Żeby zaś nie było za bardzo rzetelnie, Marcin Meller przeprowadza na ten temat wywiad z... Agnieszką Holland. Oboje nie mają o Smoleńsku zielonego pojęcia, i nie o fakty chodzi, a o wrażenia, fobie, histerię. Agnieszka Holland sięga po metodę, którą posługiwał się do tej pory głównie Cezary Michalski. Upublicznia rzekomy fragment prywatnej rozmowy. Jeśli dalej pójdziemy tą drogą, każdy o każdym będzie mógł napisać wkrótce wszystko. "Kiedyś rozmawiałam z braćmi Karnowskimi, zgodziłam się na wywiad, bo byłam na etapie, kiedy uważałam, że mam się zgadzać na rozmowę z każdym, kto chce ze mną rozmawiać. No i jak zaczęli mówić o Smoleńsku, że komisja Millera to w większości sowieccy agenci, że to jest udowodnione, że to że śmo, to zobaczyłam ten rodzaj napięcia, podniecenia, jaki pamiętam jako dziecko z początku lat 50."No i mamy tu wszystko. Ja, Agnieszka Holland, uczestniczę w regularnej nagonce, ale obelżywe porównanie do stalinizmu adresuję do tych nie moich. Chciałoby się napisać, że pani Agnieszka powinna mieć akurat do tej epoki dobre oko, ale rzecz nie w osobistych przytykach. Pamiętam tamten wywiad braci Karnowskich z Agnieszką Holland, której dawne filmy po prostu wielbię. Szli do niej ze szczerą chęcią rozmowy ponad podziałami. I taka ona była, także i w druku. Teraz oni dowiadują się, że pani Agnieszka jeszcze wtedy raczyła rozmawiać. Więcej już nie będzie tego robić? Nie ten etap? A może to spóźnione tłumaczenie się: rozmawiałam w "Uważam Rze" i oto jak bardzo tego żałuję? Bracia K. dowiadują się też, że że ważne racje wymagają ujawnienia tych fragmentów ich konwersacji z panią reżyser, które w druku się nie pojawiły. To ewidentne i bardzo brzydkie nadużycie cudzego zaufania. Na dokładkę panowie K. zupełnie inaczej tę rozmowę pamiętają. Ale i tak, każdy uwierzy swojemu. We "Wprost" spokojny, wręcz koncyliacyjny na tle Lisa Michał Kobosko także potępia "Rzeczpospolitą". Ale zauważa przynajmniej jedno: "Wróblewski słusznie zawiesił swojej funkcjonowanie w redakcji. Piszę to mając w pamięci różne większe i mniejsze grzeszki w 23-letniej historii naszych mediów. Nie przypominam sobie aby autorzy tracili pracę czy <<oddawali się do dyspozycji>>. Wymyślone historie, naciągane tytuły, krwawe lub po prostu grające na najniższych instynktach zdjęcia. Dziś autorzy tych dokonań stanęli w pierwszym szeregu walki z <<tą straszną Rzepą>>. Zanik pamięci czy zanik tak przydatnej powściągliwości?".

Święta prawda. Teraz warto by sobie tylko, Panie Redaktorze, udzielić odpowiedzi na całkiem historyczne pytanie: dlaczego wtedy nagonki nie szalały? Piotr Zaremba

Kto dewastuje Polskę? Wg Lisa, który chce być leaderem bojowników z kaczyzmem: oczywiście głównym rozbójnikiem dewastującym Polskę jest Jarosław Kaczyński. Lis mobilizuje wszystkie ręce na pokład do krucjaty przeciwko Jarosławowi. Buzdyganem Kaczyńskiego którym tę Polskę ma rozbijać to jego wypowiedź o tym, że 96 osób zostało zamordowanych ( wypowiedź w kontekście odnalezienia materiałów wybuchowych!), a każdy, kto wspiera ukrywanie dowodów mogących świadczyć o zamachu, jest współwinny. Red. Lis przygotował Newsweeka pt Dzień świra ze zdjęciem Kaczyńskiego. Ostatnie wydanie tygodnika otrzymało niesłychane wsparcie marketingowe. Dowodem jest eksponowanie Newsweeka w salonikach prasowych (Inmedio) poza regałami prasowymi, przy kasie. I zakrywanie „Uważam rze” egzemplarzami Newsweeka w regałach…Tusk uświadomił narodowi, że nie ma miejsca dla niego i Kaczyńskiego w tym państwie. Lis próbuje przy pomocy niezawodnych obrońców magdalenkowego to status quo udowodnić ze wskazaniem kogo należy wyrzucić. I jak zwykle musi paść na Jarosława. Odwracanie kota ogonem w worku to stały zabieg marketingowy tej ekipy. Ale chyba tym razem nie wypali. Afery, skandal w gdańskim SO wskazujący na usłużność wymiaru sprawiedliwości wobec władzy. Skandaliczne ujawnienie przez sopocką prokurator informacji z prywatnej sprawy rodzinnej Marty Kaczyńskiej nie zostało mocy prawa objęte postępowaniem wyjaśniającym przez Rzecznika Praw Dziecka. Chcąc uderzyć w Martę Kaczyńską brutalnie złamano prawa małoletniej Ewy, która z publicznych enuncjacji mogła dowiedzieć się o intymnej sferze życia jej rodziców. To tak demoluje się państwo sankcjonując łamanie prawa jego obywateli. Zresztą czego się można spodziewać po Rzeczniku Praw Dziecka, który na konferencji prasowej relacjonując wyniki postępowania dotyczącego zatrzymania w godzinach nocnych matki dwójki małych dzieci, w swoim wystąpieniu przed kamerami informuje Polaków, że w trakcie dochodzenia ustalił..nieodpowiedzialność matki która pozostawiła w dniu aresztowania na 45 minut swoje małe dzieci i poszła sobie do sklepu… Zadaniem Rzecznika było odniesienie się do sprawy nocnego wybudzania dzieci i wywożenia ich do obcych w środku nocy po to, aby zatrzymać ich matkę za zaległości do US, a nie ustalenie sposobu sprawowaniu opieki nad małoletnimi. Pan rzecznik jednak wolał (bądź mu nakazano) zdeprecjonować zachowanie matki, po to aby zatuszować nieetyczne postępowanie sądu (brak rozeznania sytuacji samotnie wychowującej dwoje małych dzieci matki). Albo też jest po prostu człowiekiem, który nie potrafi merytorycznie odnosić się do rozpoznawanych przez siebie spraw, a zatem nie powinien sprawować swojej funkcji. Przy okazji tego wydarzenia mieliśmy okazję także poznać jak sądy skutecznie potrafią działać wobec zwykłych Polaków. Te same sądy, które nie były w stanie zapobiec ( a były władne) naciągnięciu wielu ludzi przez szefa Amber Gold. Minister Infrastruktury(Nowak) zapewnia Polaków o dobrej kondycji spółek budowlanych na krótko przed ogłoszeniem przez nie upadłości przez co naraził na ogromne straty małych podwykonawców tych firm. Dziennikarz Pulsu Biznesu ujawnił, że kolesie z PO zarobili na różnych państwowych synekurach 200 mln. złotych( dochód kilkuset osób). Jest się o co bić, prawda? A stosunkowo niedawno mieliśmy okazję dzięki taśmom PSL poznać apetyt na państwowe pieniądze koalicjanta Tuska. W MSZ skandal goni skandal. Łapówkarstwo w konsulatach, wysyłanie informacji o pieniądzach dla białoruskiej opozycji. Podczas pogrzebu ostatniego Prezydenta na Uchodźstwie – Sikorski bawi się na Twitterze. W sprawie smoleńskiej oprócz zarzutów dawno kierowanych pod adresem Sikorskiego i jego ludzi ostatnio doszły kolejne: niesłychane zupełnie zachowanie dyplomatów z Ambasady z Moskwy wobec śledczych ABW, Żandarmerii i KBWL – którzy robili co mogli aby zniechęcić tych śledczych do podjęcia rutynowych działań. Ale to Kaczyński dewastuje państwo, domagając się wraz a milionami Polaków wyjaśnienia katastrofy Smoleńskiej. Skala absurdu w Polsce narasta z dnia na dzień i przekracza jakikolwiek granice, w których można nakreślić obraz normalnego państwa prawa. Oliwy do ognia dolewa prokuratura. W tydzień po zapewnieniu o braku pomyłki w identyfikacji śp. Ryszarda Kaczorowskiego oznajmia, że po otrzymaniu badań genetycznych muszą z bólem stwierdzić, że pomyłka jednak była. Teraz prokuratura ogłasza, że nie może potwierdzić iż na szczątkach wraku TU154 M zidentyfikowano trotyl i nitroglicerynę. Ale zaprzeczyć też nie może… Bo świadków poobierania próbek i ich wyników było zbyt wielu oraz urządzenia jednak były zbyt dokładne. Teraz cała nadzieje leży w tym, co się okaże po odebraniu i przebadaniu w Polsce próbek pozostawionych w rękach Rosjan. Kto wie co będzie za pół roku? Może próbki zwietrzeją i wtedy nie będzie problemu? Albo i nie zwietrzeją, ale kto tam po pół roku będzie się czepiał jakiegoś oświadczenia prokuratury. A może podobnie jak w przypadku różnicy pomiędzy zeznaniami śp. chor. Musia a zapisami w dokumentach z rozmów z wieżą w Smoleńsku problem się jakoś przypadkiem „sam” rozwiąże. Postawa prokuratury świadczy o mataczeniu. Urządzenia są dokładne na tyle, że mogliby uczciwe powiedzieć tak; wszystko wskazuje na to, że to trotyl i nitrogliceryna. Zasłaniając się argumentem uspokajania opinii publicznej zatajają prawdziwe znaczenie wykonanych badań. To ja pytam panów prokuratorów: czy to czasem nie taka postawa rządu i NPW od początku działań po katastrofie smoleńskiej, wsparta działaniami Komisji Millera i przemilczaniu przez wszystkich konsekwencji dla rzetelności śledztwa zaniedbań z pierwszych godzin po katastrofie i kilku kolejnych dni nie są przyczyną tego niepokoju, o który nagle zaczęli się martwić? I czy taka pasywna postawa zaraz po katastrofie i bierna obecnie to nie jest właśnie przykład na dewastowanie państwa? Panie Lis i inni, którzy jak pani Paradowska nie widzą nic zdrożnego w fakcie zbezczeszczenia zwłok śp. Anny Walentynowicz: czy jeszcze potraficie patrzeć na siebie w lustrze bez niesmaku? Bo to wy i wam podobni razem z ta ekipą dewastujecie państwo. To wasze postawy, manipulacje faktami i relatywizacja wszystkiego co niewygodne dla władzy doprowadza ten kraj do rozkładu przez wprowadzenie przez was chaosu w społeczeństwie w ocenie podstawowych kanonów postępowania w praworządnych i demokratycznych państwach.  Cynicznie wskazując wasze zafałszowane interpretacje jako wzór kanonów demokracji XXI wieku. Dajcie wiec spokój Kaczyńskiemu. On przy was i tej ekipie jawi się jak niewinne niemowlę. Nie odwracajcie uwagi od tego co się stało Polską w ostatnich 5 latach, do jakich absurdów doszliśmy. Efekty mianowań na najważniejsze stołki w państwie i wysokie stanowiska w SP widzimy odzień. Na Basenie Narodowym, w brakujących 3 m autostrady, rozbieranych wiaduktach i nowowybudowanych drogach. W pracy prokuratur (vide pani prokurator z Sopotu), sądów (vide Opole), Rzecznika Praw Dziecka który zapomina o prawach samotnie je wychowujących matek itp. Dewastuje wizerunek państwa nieobecność na pogrzebne śp. Ryszarda Kaczorowskiego najwyższych władz państwowych i tłumaczenie Prezydenta RP, że telefonicznie uzgodnił z wdową substytut obecności w postaci wysłania zastępstwie na uroczystość własnej żony. Podobno pani Kaczorowska się zgodziła… a co niby miała odpowiedzieć?  Żaden Prezydent w cywilizowanym kraju nie śmiałby z szacunku do własnego państwa wysyłać zastępstwa. Panu Komorowskiemu nie przeszkodziły żadne sprawy wagi państwowej, jak ujawnili dziennikarze miał coś do załatwienia w Zakopanem…I nie było to spotkanie na szczycie… Brak woli wypełnienia obowiązku wynikającego ze sprawowanej funkcji bez nadrzędnego powodu, który mógłby ten fakt usprawiedliwić- to jest dewastowanie państwa.  Ale strachliwi dziennikarze pewnie nadal będą relatywizować i tłumaczyć wszystkie opisane przykłady kopania własnego państwa. Dziennikarze niepokorni będą zwalniani. A obywatelom pozostanie życie w kłamstwie dopóki za przeproszeniem „nie puszczą” pawia z nadmiaru. Albo po prostu nie powiedzą: panom już dziękujemy.
* bardziej adekwatne byłoby określenie..zawiąże
http://wyborcza.pl/1,87648,12763893,Jak_kryminalisci.html?as=2
http://natemat.pl/38099,puls-biznesu-opublikowal-liste-wstydu-po-autor-chcielismy-pokazac-skale-partyjniactwa-w-panstwowych-spolkach

Małgorzata Puternicka/1Maud

"Dostaliśmy zgodę na 50 metrów. Tu-154 i Ił też" Czy kontroler z wieży w Smoleńsku zezwolił załodze prezydenckiego Tupolewa zejść do wysokości 50 m w czasie tragicznego lotu 10 kwietnia? Remigiusz Muś, technik pokładowy Jaka 40, który wylądował tego dnia w Smoleńsku utrzymuje, że tak właśnie było. W ekskluzywnym wywiadzie z tvn24.pl Muś twierdzi, że słyszał rozmowę (komunikację) między Tu-154 i kontrolerem siedząc w kabinie Jaka, już na lotnisku. W wywiadzie Muś potwierdza, że polskie załogi wiedziały, iż na lotnisku w Smoleńsku obowiązuje 100 m jako minimalna wysokość do podjęcia decyzji o lądowaniu (tzw. wysokość decyzji). Piloci nie mieli prawa zejść niżej i na takiej wysokości decyzję o lądowaniu podjęła właśnie załoga Jaka. Dlaczego Tupolew, wbrew obowiązującym przepisom zszedł poniżej 100 m i czy miała na to wpływ rozmowa z wieżą, która według naszego rozmówcy miała miejsce na kilka minut przed katastrofą – będzie musiało wyjaśnić śledztwo. Pierwsze podejście Iła było jakieś 15 minut po naszym lądowaniu. Wyszli niemal idealnie nad pas, ale nie centralnie. To jest duży samolot więc musi dokładnie wycentrować. (...) Ił „doginał” – moim zdaniem – dosyć brawurowo. Skrzydła nad trawą były na wysokości około 3 metrów i to z dużymi przechyleniami. W końcu zrezygnował i odszedł. To pierwsze podejścia wyglądało dosyć dramatycznie.

CAŁA ROZMOWA

tvn24.pl: Godzina 08:37:01. Ostatnie zdanie, które członek załogi JAKa-40 wypowiada przez radio do dowódcy TU-154: „Arek, teraz widać 200 (metrów – red.)”. To pańskie zdanie? Remigiusz Muś (technik pokładowy JAKa-40): Tak, to jest ostatnie, co w ogóle przez nasze radio do nich wyszło. Nawet nie przechodziłem już na częstotliwość 123,45, która jest taką umowną częstotliwością do pogaduch, zwykle nieokupowaną przez jakiś radar, czy kogoś, kto prowadzi.

Porucznika Artura Wosztyla (pierwszego pilota, który rozmawiał wcześniej z dowódcą Tu-154 – red,) nie było już wtedy w samolocie? Nie. Ja też wyszedłem na około dwie minuty, na tę ostatnią fazę lądowania, żeby nasłuchiwać jak lądują. Porucznik Wosztyl rozejrzał się i powiedział: „Nie, teraz to już w ogóle nic nie widać. W tych warunkach to się chyba nie da wylądować. Może lepiej żeby nie lądowali?”. Mgła wchodziła na lotnisko takimi pasami. Wtedy to był moment, że nie było widać już drzew, które stały obok nas. Ja na to: „Dobra, to wrócę”. Wróciłem i powiedziałem o tych 200 metrach. Odpowiedzieli: „Dzięki”.

Wcześniej siedział pan w kabinie pilotów? Z kim? Tak, ale ja słyszałem „50”. Tak mówiłem kolegom tuż po katastrofie i nadal tak twierdzę. Pamiętam też, że Ił również dostał od kontrolera komendę „50 metrów i być gotowym do odejścia”. Podczas pierwszego i drugiego podejścia. (...) Teraz: czy nasze słowa są bardziej wiarygodne, czy stenogram?  Od pewnego momentu już tylko sam. Artur i Rafał Kowaleczko (drugi pilot – red.) byli na początku, później siedzieli w saloniku. Ja w kabinie nasłuchiwałem przez radio, co się dzieje.

A czy któryś z was widział, jak próbował lądować rosyjski Ił? Tak, przy pierwszym nieudanym podejściu Iła tylko ja byłem na zewnątrz. Chłopaki obserwowali to przez okienka w samolocie. Powiedziałem: „Chodźcie, może jeszcze raz podejdzie. I podszedł”.

Jak te podejścia wyglądały? Pierwsze było jakieś 15 minut po naszym lądowaniu. Wyszli niemal idealnie nad pas, ale nie centralnie. To jest duży samolot, więc musi dokładnie wycentrować. Pas miał szerokość 50 metrów. Nam było łatwiej. Nasz JAK ma rozpiętość skrzydeł 25 m. Dlatego my mogliśmy lądować nawet na połówce pasa, a niekoniecznie na centralnej linii.

A Tu-154? Podobnie jak Ił. Tu-154 ma rozpiętość skrzydeł 37,5 m. (Jeśli nie wyjdzie dokładnie na pas) też musi „dogiąć” żeby być idealnie nad linią centralną. Ił „doginał” – moim zdaniem – dosyć brawurowo. Skrzydła nad trawą były na wysokości około 3 metrów i to z dużymi przechyleniami. W końcu zrezygnował i odszedł. To pierwsze podejścia wyglądało dosyć dramatycznie. Odczekaliśmy 10 minut i usłyszeliśmy, że podchodzi drugi raz. Wyszliśmy wszyscy, razem z naszą stewardessą. Tym razem jednak Rosjanie zupełnie nie trafili w pas. W przypadku tego lotniska, zgodnie z procedurą, można zniżyć się do wysokości 100 metrów. Dalej lot poziomy i ani metra niżej. My zrobiliśmy dokładnie tak – jakiś czas lecieliśmy poziomo na wysokości 100 metrów. Do momentu, kiedy zobaczyliśmy bramkę z APM-ów.

My staliśmy na drodze kołowania oddalonej od niego o ok. 70 metrów. Ił wyszedł niemal dokładnie nad nami. Wiedział, że nie jest nad pasem, więc przed przelotem nad naszym JAK-iem już miał obroty startowe i nie kombinował tylko odlatywał. Ta cała sytuacja z Iłem zaniepokoiła nas bo pomyśleliśmy tak: to jest samolot z tego lotniska, swojacy. A mimo to nie wylądowali. Co będzie z Tupolewem?

W stenogramach, między trzecim a czwartym zakrętem Tu-154 jest siedem kolejnych niezrozumiałych wypowiedzi niezidentyfikowanych osób/osoby. Wtedy był Pan w kabinie JAK-a, czy już na zewnątrz?

Tuż przed tym momentem wyszedłem z kabiny i wszyscy – jak mówiłem na początku – stanęliśmy przed naszym samolotem. Po chwili wróciłem donieść o tej 200-metrowej widoczności i znów wyszedłem.

A słyszał Pan jeszcze komunikat wieży tuż po trzecim zakręcie TU-154: „Polski 101, i od 100 metrów być gotowym do odejścia na drugi krąg”? Tak, ale ja słyszałem „50”. Tak mówiłem kolegom tuż po katastrofie i nadal tak twierdzę. Pamiętam też, że Ił również dostał od kontrolera komendę „50 metrów i być gotowym do odejścia”. Podczas pierwszego i drugiego podejścia.

Przysłuchiwał się Pan rozmowom wieży z dowódcą Iła? Tak, ale to byli dwaj Rosjanie i często mówili niezrozumiale dla mnie. Ciężko było słuchać tej korespondencji. Tamtej komendy jestem jednak pewien. Zresztą to jest do sprawdzenia, bo na naszym (JAK-a) magnetofonie, który miałem okazję raz później przesłuchać w obecności żandarmów, nagrana jest cała korespondencja Iła z wieżą. Po tym jak Rosjanie odeszli na inne lotnisko magnetofon, tak jak wiele innych odbiorników, wyłączyliśmy. Byliśmy tam bez akumulatorów a nie wiedzieliśmy, czy dojedzie zasilanie lotniskowe. Później włączyliśmy już tylko naszą radiostację, bez magnetofonu. Szkoda.

Według stenogramów z czarnych skrzynek, kontroler wydaje po raz pierwszy komendę „101 horyzont” dokładnie w tej samej sekundzie, w której nawigator podaje wysokoś�

Tabela minimów dla lotniska w Smoleńsku/tvn24.pl I ja właśnie słyszałem jak mówił wcześniej, że najniżej mogą zejść na 50 metrów i być gotowi odlecieć, jeśli nie zobaczą pasa. Nie na 100. Teraz: czy nasze słowa są bardziej wiarygodne, czy stenogram?

Dwóch różnych komend kontrolera, który by raz mówił „bądźcie gotowi do odejścia przy 100 metrach”, a w innym momencie „bądźcie gotowi przy 50 metrach” Pan nie słyszał? Nie, nie słyszałem. Była jedna komenda.

I jedyną osobą, poza kontrolerem i dowódcą TU-154, który ją słyszał był właśnie Pan? Tak. Artur i Robert mogli tylko potwierdzić moją wersję. Jeśli kontroler wszystkich traktował równo, to logiczne, że im też wydał komendę z wysokością 50 metrów.

A jak było z wami, tzn. z lądowaniem Jaka-40? Czy wy uzyskaliście zgodę na lądowanie? Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej. Nam również kontroler powiedział, że mamy zejść do wysokości 50 metrów.

Zeszliście? W przypadku tego lotniska, zgodnie z procedurą, można zniżyć się do wysokości 100 metrów. Dalej lot poziomy i ani metra niżej. My zrobiliśmy dokładnie tak – jakiś czas lecieliśmy poziomo na wysokości 100 metrów. Do momentu, kiedy zobaczyliśmy bramkę z APM-ów (wielkie reflektory na ciężarówkach rozstawione po prawej i lewej stronie pasa, przed nim; świecą w stronę nadlatującego samolotu – red.). Ich światło było widoczne z dosyć dużej odległości. Pomogły nam znakomicie. Spokojnie skorygowaliśmy lot w prawo, żeby znaleźć się między nimi. Tyle tylko, że JAK-40 dopuszczał przy 2,5 km długości pasa smoleńskiego lotniska możliwość, żebyśmy nad jego progiem mieli sporą wysokość a i tak wylądowali. Gdyby Tupolew był 80 metrów nad początkiem pasa, to prawdopodobnie na tych 2,5 km załoga by nie przyziemiła. Musieli być niżej.

Czy Pan, albo któryś z członków załogi JAK-a, został już przesłuchany przez rosyjskich prokuratorów?

Ja i Rafał nie. Ale w Moskwie przed rosyjskimi prokuratorami zeznania składał Artur Wosztyl. Niczego tam jednak nie podpisywał.

Czy wy uzyskaliście zgodę na lądowanie?

Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej.

Kontrolerzy ze Smoleńska mieli zeznać, że nie wydali waszemu JAK-owi zgody na lądowanie. Uzyskaliście ją, czy nie? Ostatnio usłyszałem sugestię, że nasze karty podejścia nie są najaktualniejsze, że istnieją nowsze. Jeśli nawet tak jest, to nie otrzymaliśmy ich i lądowaliśmy – tak jak Tupolew – według kart, które mieliśmy w Pułku. Opatrzone są one datą „2006 r.”. Przed kwietniowymi lotami pytaliśmy stronę rosyjską – przez nasze MSZ – czy są uaktualnienia. Otrzymaliśmy odpowiedź, że nic się nie zmieniło. Dlaczego zatem GPS wszystkich wyprowadzał na lewo? Przecież TU-154 też schodziło na lewą stronę. Ił dwukrotnie tak samo. Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej.

Porównując to do sytuacji Tu-154: to był mniej więcej ten moment, kiedy w stenogramach występuje po sobie tych siedem niezrozumiałych wypowiedzi? No tak. Im został jeszcze czwarty zakręt, ale po pierwsze w przypadku Tu-154 trzeci i czwarty to był praktycznie jeden element – nie robi się między nimi wyrównania. Poza tym to jest większa i szybsza maszyna. Mogli się wcześniej dogadać, lub nie dogadać, na lądowanie. Tych komend w stenogramach brakuje najbardziej. Zaznaczam, że nie wiem, co zostało wypowiedziane w tych siedmiu niezrozumiałych komendach. Wiem, co powinno paść: zgoda, albo niezgoda na lądowanie. Wiadomo tylko, że kontroler sprowadzał ich nadal.

Jak wyglądała wasza korespondencja z wieżą w Smoleńsku? Nie było problemów ze zrozumieniem komunikatów? Na początku, jak byliśmy jeszcze daleko, kontroler mówił trochę niezrozumiale. Ale jak kilka razy Artur powiedział mu, żeby powtórzył, zaczął mówić wyraźnie. Później wszystko wyglądało już normalnie. Byliśmy też dosyć dobrze przygotowani. Może, w porównaniu z lądowaniem na innych rosyjskich lotniskach, tutaj rzeczywiście było trochę gorzej, ale do zniesienia. W przypadku naszego podejścia nie było żadnych niejasności. Tyle tylko, że my sami wybraliśmy lot poziomy od 100 metrów aż do momentu zobaczenia br A to, że kontroler powiedział 50 metrów... Dobrze, my mieliśmy kartę podejścia, na której były minima tego lotniska. Zgodnie z nią nie mogliśmy zejść niżej niż 100 metrów. I tak po prostu zrobiliśmy. A jeśli chodzi o Tupolewa, to naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego oni zniżali się poniżej 100 metrów. I dalej - poniżej 50.

Dlaczego kontroler – skoro karta wyraźnie określała minima lotniska w tych warunkach – miał pozwolić wam, Iłowi i TU-154, na zejście o 50 metrów niżej, niż było to zapisane na karcie? No właśnie. Przedruki karty otrzymaliśmy z ambasady. Byliśmy przygotowani, mieliśmy współrzędne środka lotniska, które dodatkowo można było wprowadzić do GPS-a. Stąd dysponowaliśmy dosyć dokładną odległością. Ale GPS wyprowadzał nas w lewo, a radiolatarnie w prawo. No więc lecieliśmy wypadkową. Gdy zobaczyliśmy światła APM-ów, tak jak mówiłem, trzeba było „dogiąć” w prawo. Ostatnio usłyszałem sugestię, że nasze karty podejścia nie są najaktualniejsze, że istnieją nowsze. Jeśli nawet tak jest, to nie otrzymaliśmy ich i lądowaliśmy – tak jak Tupolew – według kart, które mieliśmy w Pułku. Opatrzone są one datą „2006 r.”. Przed kwietniowymi lotami pytaliśmy stronę rosyjską – przez nasze MSZ – czy są uaktualnienia. Otrzymaliśmy odpowiedź, że nic się nie zmieniło (potwierdził to w rozmowie z tvn24.pl rzecznik MSZ Piotr Paszkowski).

Dlaczego zatem GPS wszystkich wyprowadzał na lewo? Przecież Tu-154 też schodziło na lewą stronę. Ił dwukrotnie tak samo. Kto odpowiada za to, żeby karty były w kabinie podczas lotu? Karty podejścia załatwia drugi lotnik. U nas był to Rafał. Przed kwietniem wykorzystywaliśmy je ostatni raz w 2009 roku. Na pewno ani razu nie było tam liczby „50”. Dlatego pomimo uwag kontrolera my zrobiliśmy po swojemu, czyli bezpieczniej. Może współrzędne GPS-a w tych nowszych kartach są inne? Może jednak mieliśmy niewłaściwe?

Rozmawiał Łukasz Orłowski

Od redakcji:

Piloci Jaka-40 oraz Tu-154 dysponowali 10 kwietnia kartą podejścia lotniska Smoleńsk-Siewiernyj o bardzo zbliżonej jakości do tej, którą przedstawiamy w formacie PDF.
Karta podejścia określa – mówiąc najprościej – jak powinna wyglądać droga lądowania. Karty takie muszą być i są aktualizowane. Ich aktualność jest o tyle ważna, że lotniska zmieniają częstotliwość łączności radiowej, dochodzą nowe urządzenia nawigacyjne bądź po prostu zmienia się nazwa lotniska. Karty podejścia zawierają także współrzędne GPS najważniejszych punktów nawigacyjnych. Załoga wprowadza te dane do urządzeń pokładowych przed rozpoczęciem podejścia. Na czwartej stronie karty, którą dysponowali 10 kwietnia piloci Tu-154 i Jaka-40, znajduje się tabela pokazująca minimalne warunki atmosferyczne, przy jakich można lądować w Smoleńsku. Dane te są zawsze przypisane do konkretnego lotniska i zależą między innymi od jego wyposażenia. Na karcie podejścia lotniska Smoleńsk-Siewiernyj minimalne warunki określono jako 100/1000 - czyli 100 metrów widoczności pionowej i 1000 metrów widoczności poziomej. Dla helikopterów i niżej wyszkolonych pilotów wskazano 100/1500. Według Musia, polskich pilotów Jaka i Tu-154 obowiązywały takie właśnie minima: 100 metrów widoczności pionowej i 1500 poziomej. W chwili katastrofy widoczność pionowa wynosiła 0 – 30 metrów, zaś pozioma, według wieży 400, a zdaniem Musia – 200 metrów.

Komentarz pułkownika Tomasza Pietrzaka, byłego dowódcy (w latach 2007-2008) 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego: - Karta podejścia jest dokumentem niezbędnym dla pilota do przygotowania się do lądowania. Zawiera ona graficznie przedstawione procedury podejścia, opisane wartościami liczbowymi takimi jak: prędkość, wysokość podejścia, minimalne wysokości zniżania i decyzji, itp. Ostatecznie pilot sam ocenia zawarte w nich dane, dobierając je do kategorii swojego samolotu i wówczas podejmuje decyzję dotyczącą lądowania.

ŁOS//mat/k

NASZ WYWIAD. Prof. Zdzisław Krasnodębski: "Zwolnienie Cezarego Gmyza to typowe dorzynanie watahy" Niezależność dziennikarska powinna się sprawdzać w sytuacjach trudnych, a nie kiedy jest dobrze i wszyscy się ze sobą zgadzają. Nie wtedy, kiedy władza jest zadowolona, tylko kiedy ukazuje się publikacja, która jest dla władzy bardzo niewygodna - mówi prof. Zdzisław Krasnodębski, socjolog.

wPolityce.pl: Panie Profesorze, o czym świadczy zwolnienie Cezarego Gmyza? prof. Zdzisław Krasnodębski: Mamy do czynienia z różnymi zjawiskami, które, zachowując oczywiście wszelkie proporcje, przypominają praktyki z lat 70-tych. W zasadzie ta sprawa to potwierdza. Przypomnę, że jeszcze parę lat temu mówiono, że właściciel nie może mieć wpływu na redakcję, na zamieszczane treści. Dzisiaj jest tak, że w gruncie nie tylko zwolnienie Cezarego Gmyza nie wywołuje zaniepokojenia w niektórych środowiskach, tylko wręcz nawołuje się, żeby te czystki jeszcze szerzej przeprowadzić. A niektórzy przyjmują to z satysfakcją. To jest oczywiście spektakularna sprawa, bo odbiła się szerokim echem, ale mieliśmy przecież podobne. Ja dobrze znam życie akademickie i wiem, że tutaj tez jest dużo lęków i obaw przed poglądami, które mogłyby się ie spodobać, czy w ogóle zajmowanie się tematami badawczymi, które nie są dobrze widziane. Już media publiczne, telewizja publiczna zostały oczyszczone z niewygodnych dziennikarzy, że ten proces takiego usuwania do końca różnorodności opinii jest bardzo zaawansowany, i, że obok tego utworzyło się zjawisko, które nazywamy nowym drugim obiegiem, do którego należą np. niektóre portale, tak jak wPolityce.pl. Zwolnienie Gmyza to jest potwierdzenie tego procesu, a nawet jego zaostrzenie, bo zdaje się, że teraz to przeszło w gorszą, ostrzejsza fazę.

Jakim przesłaniem, jakim sygnałem dla innych dziennikarzy ma być zwolnienie Cezarego Gmyza, który jest uznawany za jednego z najbardziej dociekliwych autorów? Cezary Gmyz ujawnił przede wszystkim sprawę Tomasza Turowskiego, a ostatnio działania MSZ, które w efekcie doprowadziły do denuncjacji opozycjonistów białoruskich. Miał wiele takich wspaniałych artykułów. W tym ostatnim, o materiałach wybuchowych w tupolewie także dochował rzetelności dziennikarskiej. Mówi nawet o tym w oficjalnym komunikacie prokuratura, że należy poczekać na zbadanie próbek, bo inaczej wszystko wskazuje na rację dziennikarza. Jego zwolnienie jest próbą zastraszenia innych, to jest oczywiste.

A patrząc szerzej, jak zmienia się rynek mediów w Polsce? Mówi pan, że powstaje nowy drugi obieg, ale czy on nie będzie wiecznie słaby nie mając kompletnie żadnego odbicia w gazetach wysokonakładowych, albo w telewizjach głównego nurtu? To na pewno nie jest normalna sytuacja. Jak byśmy sięgnęli do tego okresy, kiedy się media w Polsce kształtowały, to przypomnijmy, jak mówiło się o pluralizmie, o wolności mediów, jaka będzie różnorodność. A co się potem stało? Jaka była ewolucja? Można powiedzieć, nastąpiło wypychanie z tych mediów głównych takich ludzi jak Gmyz, ale przecież wcześniej stracił tez stanowisko naczelnego Paweł Lisicki, wielu dziennikarze odeszło do "Uważam Rze", mówiłem także o dziennikarzach telewizyjnych, przedtem była słynna sprawa z "Dziennikiem". Jakbyśmy popatrzyli, to jest to systematyczny proces eliminacji tych ludzi, którzy mają poglądy niezgodne do rządzących. Typowe dorzynanie watahy. Oczywiście ci ludzie wzmacniają te media inne, ale na przykładzie tej publikacji w "Rzeczpospolitej" widzimy, jakie to ma wielkie znaczenie, że publikacja w takiej gazecie, która jest cytowana w przeglądach prasy na świecie ma dużo większe znaczenie i odbija się dużo większym echem niż publikacja w mediach niszowych czy drugoobiegowych, które można pominąć albo zlekceważyć. To jest sytuacja nienormalna, sytuacja, na którą nie możemy się zgodzić. Zawsze mówiłem też, wielokrotnie będąc atakowanym przez dziennikarzy, że to jest też kwestia własności. Gdyby "Rzeczpospolita" należała tak jak Frankturter Allgemeine Zeitung, czy Die Zeit do zrzeszenia niezależnych dziennikarzy no to takie rzeczy by się nie zdarzały. Natomiast, należą te media do kogo należą, więc tez od tej struktury własności zależy, że one nie są niezależne. Przy okazji widzimy, że w tym momencie, kiedy "Rzepa" się sprywatyzowała i przyszedł pan Hajdarowicz to wcale nie znaczy, że ona jest bardziej niezależna niż wtedy, kiedy należała po części do spółki rządowej. Tak czy inaczej, w tej sytuacji część dziennikarzy reżimowych w tej sytuacji zachowuje się ohydnie.

No i taki, a nie inny przekaz o Polsce będzie szedł w świat, w mojej ocenie coraz gorszy, mniej prawdziwy i wręcz ośmielający do lekceważenia Polski. Jeśli rzetelnych dziennikarzy w dużych mediach zabraknie, to kto powinien o rzetelność przekazu dbać? Obowiązuje w Polsce konstytucja, która gwarantuje wolność prasy. Mówiliśmy o konieczności różnorodności opinii, o konieczności ścierania się różnych opinii, a nie, że jest tak, że wszystkie tygodniki, z wyjątkiem jednego głoszą to samo. Sytuacja jest w tej chwili taka, że wracamy do takiej kompletnej monokultury medialnej. Całkowita kontrola przekazu na zewnątrz. Już w tej chwili ta informacja z "Rzeczpospolitej" przebiła się do agencji światowych i o mediów, ale już więcej nic takiego się przebijać nie będzie, bo już się takie informacje na łamach "Rz" nie będą pojawiać, na łamach Gazety Wyborczej wiadomo, że pojawiają się zupełnie inne przekazy. Natomiast te wszystkie portale internetowe, czy mniejsze gazety, które ostemplowane są odpowiednimi nawami i zdezawuowane, ich się cytować nie będzie. To jest oczywiście proces, który ma trochę szersze konotacje, proces postępującego zagrożenia wolności słowa i w gruncie rzeczy demokracji. W Polsce, w specyficznych warunkach to postępuje szybciej niż gdziekolwiek indziej, no i okazuje się, że instytucje, które w Polsce wybudowano, są kompletnie nieodporne na ten nacisk. Bo one się powinny sprawdzać w sytuacjach trudnych. Niezależność dziennikarska powinna się sprawdzać w sytuacjach trudnych, a nie kiedy jest dobrze i wszyscy się ze sobą zgadzają. Nie wtedy, kiedy władza jest zadowolona, tylko kiedy ukazuje się publikacja, która jest dla władzy bardzo niewygodna. Ale takie impulsy się już pojawiały wcześniej. Przypominam sobie sytuację, kiedy pan premier zapowiadał kontrolę na Uniwersytecie Jagiellońskim, bo mu się jakaś praca magisterska nie spodobała (praca Pawła Zyzaka nt. Lecha Wałęsy - red.).

Czyli Donald Tusk może spać spokojniej po zwolnieniu red. Gmyza i Platforma może spokojniej realizować swój plan przejmowania po kolei wszystkich instytucji w Polsce? Oni już te instytucje tak naprawdę przejęli. Część przejęli po Smoleńsku, nie oglądając się na nic, wszyscy to pamiętamy. Potem był ten proces czyszczenia różnych innych instytucji. Natomiast jest jedna rzecz - nie mogą spać spokojnie, bo nie mogą wyjść na ulicę, co pokazują wydarzenia związane z ponownym pogrzebem prezydenta Kaczorowskiego. Dzisiaj obrona tych wartości odbywa się na ulicach. Tylko demos, czyli lud może je obronić, ponieważ instytucje się nie bronią, jak widzimy, oprócz tych, na których oni nie mogą łapy położyć. Rozmawiał Marcin Wikło

Wiemy, dlaczego tupolew został w Rosji Rosjanie sfałszowali opinię pirotechniczną w sprawie Tu-154M – wynika z dokumentów, do których dotarła „Codzienna”. Znajdują się one w aktach śledztwa prowadzonego przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie. To właśnie wątpliwości co do prawdziwości rosyjskich ekspertyz spowodowały wyjazd polskich biegłych do Smoleńska. Pod rosyjską opinią pirotechniczną podpisali się zastępca naczelnika Oddziału Ekspertyz Kryminalistycznych DSW Obwodu Smoleńskiego P.A. Kremień oraz ekspert z zakresu badania materiałów wybuchowych kapitan rosyjskiej milicji A.W. Misurkin. Badacze rosyjscy pobrali dziewięć próbek, podczas gdy w przygotowanej przez stronę rosyjską opinii jest mowa o pięciu. „Na podstawie przeprowadzonego chemicznego badania stwierdzono, że w zmyciach zawartych w badanych przedmiotach, oznakowanych od 1-5 materiałów wybuchowych w granicach czułości zastosowanej metody badania nie stwierdzono. (…) W trakcie badania tampony z marli (służące do pobrania próbek – przyp. red.) zostały zużyte” – czytamy w rosyjskiej ekspertyzie nr 897 z 13 kwietnia 2010 r. Oznacza to, że rosyjscy eksperci w raporcie z badań uwzględnili tylko pięć próbek. Pozostałe cztery zawierały wymazy z tupolewa, jedna była próbką sterylną, niczym nie zanieczyszczoną. Na czterech marlach znajdowała się substancja w szarym kolorze – był to wymaz z części Tu-154M z różnych sektorów. Z ekspertyzy dowiadujemy się, że rosyjscy biegli za pomocą chromatografu poddali badaniom substancje pobrane z wraku tupolewa. Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) kierowany przez gen. Tatianę Anodinę, który badał przyczyny wypadku Tu-154M, przytoczył powyższą opinię jako dowód, że we wraku tupolewa nie znaleziono materiałów wybuchowych. Kolejną ekspertyzą, która miała o tym świadczyć, była opinia nr 3451 z 23 kwietnia 2010 r. Okazuje się jednak, że tego dokumentu nie ma w aktach polskiego postępowania – wojskowi śledczy dopiero teraz wystąpili o przesłanie uwierzytelnionej kopii tej opinii. To właśnie wątpliwości związane z prawdziwością wyników ekspertyz pirotechnicznych przeprowadzonych przez Rosjan stały się powodem wyjazdu polskich biegłych do Smoleńska na przełomie września i października tego roku. Z dokumentów wynika, że decyzja, iż tupolew zostaje w FR, została podjęta przez Rosjan dopiero po przeprowadzeniu przez nich badań i na podstawie ich wyników. Wtedy także doszło do zniszczenia wraku Tu-154M, który jest własnością polskiego rządu. Do dziś nie wiadomo, kiedy wrak rządowego tupolewa trafi do Polski. Rosjanie stwierdzili, że oddadzą go dopiero po zakończeniu postępowania w sprawie katastrofy smoleńskiej, a to może nastąpić nawet za kilka lat. Do dziś polski rząd nie podjął żadnych działań, by wrak tupolewa sprowadzić do Polski. Warto przypomnieć, że gdy w 2009 r. w Polsce rozbił się białoruski Su-27, wrak bez żadnych problemów został oddany Białorusi. Dorota Kania

6 Listopad 2012 „Pełnoletni uczniowie powinni móc zastrzec dostęp do swoich ocen”- uważa pan Wojciech Rafał Wiewiórkowski, obecny Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych z rekomendacji Platformy Obywatelskiej. Jest to stanowisko jak najbardziej polityczne, na mające nic wspólnego z obiektywizmem. Jeszcze aktualne przepisy stanowią, że dane uczniów są dla rodziców jawne. Ale to na razie! W najbliższej przyszłości, dane o ocenach swoich dzieci- będą dla rodziców zastrzeżone(????) Nie tylko dane o ocenach uczniów powinny być dla rodziców zastrzeżone.. Wszystko o dzieciach powinno być dla rodziców zastrzeżone… Tak, żeby rodzice w sprawie dzieci nie mieli nic do powiedzenia. Dzieci powinny być państwowe.. I koniec problemu sprawowania władzy rodzicielskiej nad swoimi dziećmi.. Urzędnicy państwowi lepiej zajmą się dziećmi niż ich rodzice.. Pan Wojciech Rafał Wiewiórkowski , z politycznego namaszczenia Platformy Obywatelskiej, wystąpił do Ministerstwa Edukacji Narodowej, o zmianę przepisów w tej sprawie, a biurokracja edukacyjna zapowiedziała całościową regulację praw i obowiązków pełnoletnich uczniów.(???) Ach! Całościową regulację praw i obowiązków pełnoletnich uczniów..(!!!) Ciekawe co jeszcze znajdzie się w „ całościowej regulacji praw i obowiązków pełnoletnich uczniów” ..Jest to kolejny krok w kierunku odbierania rodzicom ich dzieci.. W systemie demokratycznego socjalizmu, gdzie biurokracja robi z nami co jej się podoba, nie szanując naturalnego prawa rodziców do dzieci.. Pan Wojciech Rafał Wiewiórkowski, był od roku 2006 doradcą pana Ludwika Dorna z Prawa i Sprawiedliwości, w jego gabinecie politycznym, pan Ludwik go na to stanowisko powołał, gdy sprawował funkcję ministra spraw wewnętrznych a także administracji. Warto być- choć raz w życiu- ministrem spraw wewnętrznych, bo do końca życia zachowuje się pewien majestat wynikający ze znajomości archiwów- jeśli oczywiście człowiek jest ciekawy co w tych archiwach jest. Archiwa nigdy nie płoną, choć w „Psach” Pasikowskiego widzieliśmy, jak byli i obecni agenci palą archiwa.. Palą to co już niepotrzebne- ale zostawią to – co może się w przyszłości przydać, bo do końca nie wiadomo, kto będzie sprawował władzę, a haki zawsze się przydadzą, żeby mieć nadzór nad całością demokratycznego państwa prawnego i ludzi budujących to państwo.. No i nad nami! Permanentną kontrolę nad nami.. Im większa i szczelniejsza kontrola nad nami- tym sprawniejsze demokratyczne państwo prawne.. W inwigilacji i kontroli nad nami.. Pan Wojciech Rafał Wiewiórkowski w gabinecie politycznym(????) u pana Ludwika Dorna, był doradcą ds. informatyzacji ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji.. Też przy okazji mógł sobie pogrzebać w archiwach i zobaczyć to i owo, z tego co zostało po emisji filmu ”Psy” pana Pasikowskiego.. A zawsze coś zostanie.. Bo błoto i gó…o- zawsze jakoś się przyklejają do wszystkiego co znajduje się na ich drodze. Szczególnie do władzy.. Nawet do władzy demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej i wewnętrznej sprawiedliwości.. I do tego wszystkiego potrzebny jest gabinet polityczny, bo w demokracji wszystko od góry do dołu jest polityczne.. I góra jest polityczna- i dół jest polityczny. Nie wiadomo co ze środkiem. Masy na dole głosują politycznie, tak jak posłowie w demokratycznym Sejmie wybierają przedstawiciela biurokracji zarządzającej Generalnym Inspektoratem Ochrony Danych Osobowych.. Pan Wojciech Rafał Wiewiórkowski był także w gabinecie politycznym pana Janusza Karczmarka, Władysława Stasiaka i Grzegorza Schetyny.. Popatrzcie Państwo jaka to ciągłość polityczna.. Musiał być niezły w te klocki.. Od 2008 roku został dyrektorem Departamentu Informatyzacji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji.. Za generała Kiszczaka samo słowo MSW budziło grozę.. Teraz już nie. .Teraz tylko uśmiech.. Od 2010 roku pan Wojciech Rafał Wiewiórkowski został powołany do Rady Archiwalnej przy Ministrze Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jest nawet członkiem Polskiego Stowarzyszenia Prawa Europejskiego..(???) Ach! Polskiego – i przy tym europejskiego. .Jak to wszystko pogodzić? Pogodzić się nie da, ale zainstalować w Polsce- jak najbardziej. No i instalują, przy pomocy takich ludzi jak pan Wojciech Rafał Wiewiórkowski, obecny szef Generalnego Inspektoratu Ochrony Danych Osobowych. Oni po prostu wykonują rozkazy.. Biurokracja zainstalowana w Generalnym Inspektoracie Ochrony Danych Osobowych została powołana na podstawie ustawy z dnia 29. sierpnia 1997 roku, a więc jeszcze za rządów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego.. To, że budżet jest w granicach 15 milionów złotych i że przesiaduje tam 119 osób, a średnia pensja brutto- to 6504 złote- to jeszcze nie jest wielkie zło. Marnotrawstwo wszędzie jest większe. To nie jest całe zło tej biurokracji. Zło to jest możliwość ”inicjowania i podejmowania przedsięwzięć w zakresie ochrony danych osobowych”. No właśnie! Można inicjować głupotę we wszystkich możliwych kierunkach.. Bo co stoi na przeszkodzie, żeby objąć ochroną stopni dzieci rodziców poniżej osiemnastego roku życia? Jak rodzic chce się dowiedzieć jakie stopnie ma jego dziecko, będzie musiał napisać pismo wnioskujące do Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych, a ten- po przeanalizowaniu sytuacji rodzinnej- podejmie decyzję właściwą.. Może umożliwić rodzicom wgląd w dzienniczek ucznia, a może również – zabronić.. Będzie to decyzja polityczna, tak jak polityczny jest ten urząd.. Bo na stanowisko wybierany jest człowiek w wyniku matematycznych kalkulacji politycznych.. Z gabinetów politycznych, tak jak docent z Gdańskiej Wyższej Szkoły Biurokracji- pardon- Administracji.. Powołany z układów politycznych, niezależnie czy rządzi PiS czy Platforma Obywatelska.. Cel jest jeden: odebrać dzieci rodzicom powoli, żeby rodzice nie zauważyli, że im się dzieci odbiera.. Bo mógłby się podnieść wrzask.. Gwałtowne ruchy nie są wskazane.. Wszystko metodycznie i powoli.. W atmosferze ogólnego hałasu, panującego w mediach i podgrzewanego w sprawach nieistotnych, ale nośnych.. Dobre jest zabójstwo dziecka, bo przykuwa uwagę na dłużej.. A odciąga uwagę od spraw ważniejszych, bo dotyczących modelu demokratycznego państwa prawnego.. Każde morderstwo nagłaśnianie i pielęgnowane jest dobre. Tak jak wypadek samochodowy.. Lud lubi sensację- to trzeba go nią karmić! Żeby przypadkiem nie zaczął myśleć. Bo jak zacznie myśleć- to wtedy jest.. A tak go nie ma.. Wielki nieobecny tłum potrzebny wyłącznie przy wyborach.. Demokracja jest ustrojem pełnym pogardy dla człowieka. Traktuje go instrumentalnie, wykorzystuje, oszukuje, mami obietnicami.. Bo władza w demokracji musi być wybrana przy pomocy otumanionego ludu.. Światły człowiek przecież nie zagłosuje na zgraję tych manipulantów i oszustów, nieprawdaż? Tylko kombinujących jak nas okraść , oszukać , wykorzystać i zniewolić.. Okrutne oblicze demokracji. WJR

Szalony rok Jerzego Janowicza To brzmi nieprawdopodobnie, ale jeszcze na początku stycznia Jerzy Janowicz zajmował 221. miejsce w rankingu ATP. Miał opinię młodego i zdolnego, ale nic ponadto. Karierę w dużej mierze zawdzięczał niesamowitemu uporowi rodziców. Opłaciło się. Dziś nazwisko Janowicz odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Wystarczył tydzień, aby w karierze 21-latka wszystko stanęło na głowie. Cała historia wydarzyła się w Paryżu podczas turnieju ATP Masters 1000. – Osiągnąłem coś niezwykłego. Gdyby ktoś w miniony poniedziałek powiedział mi, że zagram z Ferrerem w finale, tobym go wyśmiał. Przecież swój start w Paryżu zaczynałem od eliminacji. Pojechałem tam jako 69. tenisista świata. Zawody w hali Bercy należą do najbardziej prestiżowych na świecie. Jeśli przyjrzymy się, jacy zawodnicy docierali do finałów, to praktycznie za każdym razem obracało się to w gronie sześciu nazwisk – mówił w poniedziałek Janowicz. Młody łodzianin sprawiał wrażenie, jakby jeszcze nie docierało do niego to, co miało miejsce w minionym tygodniu. – To wszystko jest jak sen. Faktycznie marzenia się spełniają, choć to wszystko dzieje się w niesamowitym tempie, trochę jednak zaskakującym – dodał. Spotkanie z dziennikarzami na warszawskim Okęciu nie trwało długo, zaledwie kilkanaście minut. – Wybaczcie, jestem potwornie zmęczony. Spałem tylko 40 min w samolocie. Świętowałem! Ale, jak to wyglądało, to jednak niech pozostanie moją tajemnicą. Szczegółów nie będę zdradzał – śmiał się. To piękne zakończenie niesamowitego roku. Jeszcze 12 miesięcy temu sytuacja Janowicza była bardzo trudna. Jego matka Anna Szalbot-Janowicz przyznała, że mimo potężnych problemów finansowych, nie mieli chwil zwątpienia. – Wiadomo, że tenis to bardzo drogi sport. A do 18. roku życia Jerzego razem z mężem w całości finansowaliśmy jego rozwój. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, że w tenisie są potrzebne aż tak wysokie nakłady finansowe. Nasze pieniądze skończyły się trzy lata temu, kiedy Jerzy wrócił z US Open. Nasza cierpliwość i upór sprawiły, że udało się kontynuować karierę naszego syna. Brak funduszy spowodował, że Janowicza zabrakło w Australian Open. – Jeżeli zawodnik ma możliwość pojechania na tak prestiżowe zawody, a finanse na to nie pozwalają, to faktycznie można się załamać. Było to dołujące i zniechęcające. Na szczęście zadziałało to na mnie w odwrotny sposób. Pamiętam, jak podczas konferencji prasowej przed meczem Pucharu Davisa z Madagaskarem zapowiedziałem, że za wszelką cenę awansuję do pierwszej setki rankingu. A byłem wtedy na 240. miejscu – wspomina zawodnik, który obecnie zajmuje 26. miejsce w rankingu ATP. Dzięki sukcesowi w Paryżu wszystkie te historie odejdą do lamusa. Za sukces w hali Bercy Janowicz zainkasował blisko milion złotych. Takiej nagrody nie dostał jeszcze nigdy żaden polski tenisista. – Cieszę się niezmiernie, bo dzięki temu nie będę musiał już martwić się, czy wystarczy mi na samolot do Australii czy Stanów. Jeden wyjazd na Wielki Szlem to wydatek przynajmniej 30 tys. zł – kontynuował Janowicz. Cel na najbliższy sezon to utrzymanie miejsca w pierwszej 30 rankingu ATP. A to nie będzie zadanie łatwe. – Wiem, że teraz będę rozstawionym zawodnikiem, ale kompletnie nie mam pojęcia, jak na to zareaguję. Jeszcze nie zdążyłem porządnie ochłonąć po tym, co wydarzyło się w Paryżu. Mam jednak chłodną głowę i wiem, co chcę osiągnąć – dodał.

Wspaniała gra Janowicza odbiła się echem na całym świecie. Postawę Polaka docenił także Roger Federrer, zdobywca 17 tytułów wielkoszlemowych. – Gratuluję Davidowi Ferrerowi zwycięstwa w Bercy Masters w tym roku! No i co za wspaniała seria Jerzego Janowicza w tym tygodniu! – napisał na jednym z portali społecznościowych. Janowicz w ekspresowym tempie wdarł się do czołówki najpopularniejszych polskich sportowców. – Tylu kamer co dziś to jeszcze nie widziałem. Cieszę się, że ludzi interesuje moja gra – uśmiechał się wymownie. A co do swojej gry, to ocenił ją bardzo krótko. – Mam bardzo dobre warunki fizyczne. Serwisem potrafię wywrzeć presję na przeciwniku. Do tego mocno uderzam forhandem. Właśnie tymi zagraniami najczęściej zdobywam punkty. A czym dla mnie jest tenis? Całym życiem! Gram od 17 lat. Po każdych zajęciach w przedszkolu czy szkole od razu jeździłem na kort. Już wtedy chodziłem do szkółki. Robiłem to właśnie dla takich chwil, jak ta w Paryżu. Krzysztof Oliwa

No to już szczyt! Żakowski śmieje się z pancernej brzozy! Z kogo się śmiejecie, panie Żakowski? Z siebie się śmiejecie!

1. Żakowski, jaki jest, każdy widzi, ale ostatnio przeszedł samego siebie. Oto na łamach Gazety Wyborczej znany ten redaktor dworuje sobie i i kpi z wyznawców sztucznej mgły, helu i – uwaga! - ...stalowej brzozy!

2. Nie wiem, kto w Polsce uwierzył w hel i sztuczną mgłę, ja nie znam takich wyznawców, w moim, (niech będzie, że pisowskim), kręgu kulturowym ich nie spotkałem. Żadnego helu nie było i nie ma w tablicy Mendelejewa. Hel owszem jest, ale nie w Smoleńsku, tylko w pobliżu Gdańska. Natomiast sztuczną mgłę widziałem tylko raz, na jednym z odcinków filmu Barei „Zmiennicy”. To była mgła z cementowni Ani zatem mgła, ani hel nie są nasze, tylko pańskie. Go to hel, Mr. Żakowski, go to hel!

3. Co się zaś tyczy stalowej brzozy - to przecież, panie Żakowski, w oficjalnym, czyli rosyjskim objaśnieniu katastrofy, jest mowa o tym, że smoleńska pancerna brzoza zatrzymała samolot, obcięła mu skrzydło, obróciła stutonowy kolosem jak piórkiem, spowodowała tak zwaną beczką, a następnie roztrzaskała go w drobny mak o podmokłą, bagnistą smoleńską ziemię. Sama przy tym straciła zaledwie wierzchołek. To pan, panie Żakowski uwierzył w nadzwyczajne zdolności rosyjskich brzóz, większe, niż zdolności rosyjskich służb..

4. Śmieje się pan, panie Żakowski, z wyznawców stalowej brzozy, a ja - by pozostać w rosyjskich klimatach - dedykuję panu Gogola – z kogo się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie! Janusz Wojciechowski

Rząd Tuska przeciw polskim rolnikom Ogłoszona przez minister Bieńkowską strategia negocjacyjna, prowadzi nas na manowce i to kosztem polskiej wsi i rolników, co będzie miało odbicie w przyszłości w rosnących cenach żywności. A to jest już problem dla nas wszystkich.

1. Wczoraj razem z europosłem Januszem Wojciechowskim mieliśmy konferencję prasową podczas której bardzo mocno polemizowaliśmy z głównymi tezami wywiadu jakiego udzieliła Gazecie Wyborczej minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowską

http://www.popler.tv/prawoisprawiedliwosc#51172

Wywiad ten ukazał się 29 października i jego myślą przewodnią było stwierdzenie, że „dopłaty bezpośrednie to nieefektywny system płacenia rolnikom”. Z tego stwierdzenia wynika naszym zdaniem błędna strategia negocjacyjna rządu Tuska, „odpuścimy Wspólną Politykę Rolną (WPR), a w zamian być może nie obetną nam aż tak bardzo środków na rozwój regionalny”. Zwracam uwagę, że wywiad został opublikowany w momencie kiedy w Brukseli zaczyna się ostatni etap negocjacji nowej perspektywy finansowej na lata 20014-2020, który ma zostać sfinalizowany na szczycie UE w dniach 22-23 listopada.

2. W dużym skrócie Wspólna Polityka Rolna ma II filary. Pierwszy - to dopłaty bezpośrednie dla rolników, drugi - środki na rozwój terenów wiejskich. W obecnej perspektywie finansowej na lata 2007-2013 środki na dopłaty bezpośrednie rosły od 70% w roku 2007 do 100% w 2013 i sumarycznie dla Polski w tym ostatnim roku wyniosą około 3 mld euro. W takiej wielkości zostały zaplanowane przez Komisję Europejską dla naszego kraju na następne 7 lat czyli w całej nowej perspektywie powinny wynieść 21 mld euro. W ramach II filaru Polska otrzymuje w obecnej perspektywie około 2 mld euro rocznie, a więc przez 7 lat, otrzymamy środki w wysokości 14 mld euro. Podobnie powinno być i w następnej perspektywie finansowej, tak więc sumarycznie Polska powinna otrzymać na lata 2014-2020 na WPR około 35 mld euro.

3. Jest jeszcze bardzo ważny problem wyrównania dopłat bezpośrednich pomiędzy starymi i nowymi krajami członkowskimi. Mimo tego, że w 2013 roku polscy rolnicy otrzymają 100% dopłat bezpośrednich, to na hektar użytków rolnych w Polsce przypadnie około 190 euro, a na przykład w sąsiednich Niemczech blisko 330 euro.n Do tej pory różnica w dopłatach była uzasadniana niższymi kosztami wytwarzania w nowych krajach członkowskich ale koszty te w zasadzie się już wyrównały i utrzymywanie różnic, jest naszym zdaniem, dyskryminacją polskich rolników, co jest sprzeczne z prawem unijnym. Polski rząd zapowiedział walkę o wyrównanie dopłat ale nic w tej sprawie nie zrobił i wygląda na to, że w końcówce negocjacji nawet nie chce podnosić tego tematu. A przecież gdyby do tego wyrównania doszło (średnia unijna dopłat około 270 euro na hektar), to Polska rocznie dodatkowo w ramach I filara uzyskałaby 1 mld euro, a więc w ciągu 7 lat perspektywy finansowej, dodatkowe 7 mld euro. Naszym zdaniem w Ramach WPR na lata 2014-2020, Polska powinna więc otrzymać 42 mld euro i o takie pieniądze polski rząd powinien walczyć w Brukseli.

4. Niestety opisana wyżej strategia rządu doprowadzi do tego, że stracimy sporo środków na WPR, nic nie zyskując w ramach funduszy regionalnych. Już po cichu Komisja Europejska z komisarzem ds. budżetowych Januszem Lewandowskim, obcięła środki na politykę regionalną dla Polski aż o 3 mld euro, a prezydencja cypryjska zmniejszając ogólny budżet UE na lata 2014-2020 o 53 mld euro, zmniejszyła środki na politykę regionalną dla naszego kraju o kolejne 4,3 mld euro. A więc nie rozpoczynając jeszcze negocjacji, straciliśmy 7,3 mld euro na politykę regionalną i z zarezerwowanych dla naszego kraju 80 mld euro zrobiło się tylko 72,7 mld euro. Jeżeli będą dalsze cięcia wydatków budżetowych, a chcą tego Niemcy i Francja, stracimy kolejne miliardy euro i wtedy środki na politykę regionalną w przyszłej perspektywie finansowej, będą podobne do tych w obecnej. A przypomnę 68 mld euro na lata 2007-2013, uzyskał premier Marcinkiewicz bez specjalnego rozgłosu. Ogłoszona przez minister Bieńkowską strategia negocjacyjna, prowadzi nas na manowce i to kosztem polskiej wsi i rolników, co będzie miało odbicie w przyszłości w rosnących cenach żywności. A to jest już problem dla nas wszystkich. Kuźmiuk

Rzeczpospolita rozpoczyna pranie mózgu Polakom Krasnodębski „ Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jest struktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy do ludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach Po wyrzuceniu Gmyza , Wróblewskiego Rzeczpospolita stałą się kolejną tubą propagandową reżimu . Na zagrożenie jakie niesie socjalistyczny monoteizm ideologiczny reżimu w obszarze mediów zwrócił uwagę Krasnodębski Krasnodębski „Krasnodębski „ Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jeststruktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy doludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach w pierwszych latach transformacji. „....”Druga część należydo zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, żeproces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko. „....(więcej)

„Do tego trzeba byłobyzasadniczych reform strukturalnych.Na przykład w dziedzinie mediów, i to przede wszystkim prywatnych. Rynek medialny, w tym prasowy, powinien być odpowiednio uregulowany, także po względem właścicielskim, by zapewnić różnorodność stanowisk i idei.Natomiast o pamięć Lecha Kaczyńskiego, rzekomo obecnie niszczoną przez tych, którzy jej bronią, proszę się nie martwić. W sprawie Smoleńska i prezydentury Lecha Kaczyńskiego historia już wydała wyrok. Wystarczy posłuchać takich pieśni jak ta śpiewana przez Marię Gabler pt. "Prezydent idzie na Wawel" (że nie wspomnę o wspaniałym wierszu Jarosława Marka Rymkiewicza, o wierszu Marcina Wolskiego i wielu innych).Idę o zakład, że nikt nigdy nie zaśpiewa patriotycznych pieśni ani o Jaruzelskim, ani o Wałęsie, ani o Kwaśniewskim, ani o Komorowskim, ani o Tusku. I wszyscy wiemy dlaczego. Wszyscy wiemy. „....(więcej)

Te dwa fragmenty świetnie opisują to co się wydarzyło w Rzeczpospolitej. Warto zwrócić uwage na niezwykle istotne spostrzeżenie Krasnodębskiego , że „ proces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko”. Reżim II Komuny forsuje importowany socjalizm europejski , polityczna poprawność jako religie państwową w Polsce Profesor Ferguson w swojej książce „Civilization „ uważa ,że polityczna poprawność stałą się jak to ujął „religią państwową „ państw Zachodu . Uważa on ,że ta polityczna religia doprowadza do upadku gospodarczego , ekonomicznego , kulturowego Zachodu . Tragicznym przykładem takiego upadku , który potwierdza diagnozę Fergusona są ….Polacy. Terror propagandowy reżimu II Komuny , nieustanne pranie mózgu Polakom przez reżimowe media nie pozwala dostrzec ogromu prymitywizmu II Komuny , „państwa upadłego „O skali degradacji cywilizacyjnej Polski najlepiej świadczą dwa fakty „Triumf Tuska. Za rok polski robol tańszy od chińskiego„...”„Produkują w Polsce, bo koszty pracy w Chinach ciągle rosną.Obecnie są już zaledwie o 15-20 proc. niższe niż w naszym kraju. „....(więcej)

Cezary Mech „Spadam dalej na 211miejsce na świecie z209pod względem dzietności. I co się dzieje? NIC. Na co liczymy? Przy ukazanym na zdjęciu stosunku do rodziny i matki elit "z wyższej półki medialnej" jest to adekwatna pozycja samolikwidującego się Narodu.”„....(więcej)

Proszę zwrócić uwagę na tezę Mecha ,że w wyludnieniu Polski kluczową role pełnią reżimowe media II Komuny ( „stosunku do rodziny i matki elit "zwyższej półki medialnej") Jesteśmy świadkami przyspieszonego upadku technologicznego, ekonomicznego , demograficznego i kulturowego Europy . Totalitarny socjalizm politycznej poprawności obok jak go określił Warzecha „ totalitarnego homoseksualizmu „ ( więcej ) rozpoczął forsowanie innego swojego fundamentu ideologicznego , innego socjalistycznego dogmatu . Dogmatu pod nazwa „ rozwój zrównoważony „ . Dogmatu, który pomaga w budowie socjalizmu kastowego . Kasat wyższa ,elity rządzące pławiące się w bajecznym bogactwie i kasta niższa roboli okradana drakońskimi podatkami . Dogmat religijny politycznej poprawności o „rozwoju zrównoważonym „ ma za zadanie przeprać robolom mózgi i wytłumaczyć stan postępującej nędzy , zacofania technologicznego, ubóstwa dzieci . Aby jednak utrzymać w ryzach wyniszczaną podatkami kastę proli hunwejbini politycznej poprawności dążą do rządu dusz , do upaństwowienia dzieci, do sterroryzowania rodziców ,aby uniemożliwić im wychowywanie dzieci , do zniszczenia systemu edukacji poprzez przekształcenie go w placówki ideologicznego szkolenia janczarów politycznej poprawności W tym duchu wypowiada się w Rzeczpospolitej Szomburg , którego większość tekstu to lewicowe bredzenie. Kilka jednak fragmentów pozwala poznać prawdziwe intencje autora „społeczną odpowiedzialnością uczelni „....”wiązka ich funkcji powinna obejmować również wychowanie młodego pokolenia – np. kształtowanie postaw nonkonformistycznych,  etycznych i wspólnotowych.„.... ”akceptacji i szacunku dla pożądanych postaw, umiejętności i wzorców zachowań. „.....”J Jan Szomburg „„Wreszcie będziemy się zastanawiali także nad społeczną odpowiedzialnością uczelni– czy wiązka ich funkcji powinna obejmować również wychowanie młodego pokolenia – np. kształtowanie postaw nonkonformistycznych,  etycznych i wspólnotowych. „.....”Musimy zmienić naszą zbiorową hierarchię ważności tego, co naprawdę się liczy oraz stworzyć odpowiedni klimat akceptacji i szacunku dla pożądanych postaw, umiejętności i wzorców zachowań.Śmiało możemy to zrobić pod hasłami efektywności, konkurencyjności, bezpieczeństwa czy sukcesu rozwojowego. „....(źródło)

Jakie to wartości , w czyim imieniu i kto ma je szerzyć na uczelniach najlepiej widać na fakcie , do którego w kontekście czasowym i tematycznym artykuł Szomburga jest odniesieniem. „Socjaliści wyrzucili studenta ASP w imię humanizmu „...”Gilewicz zdał w tym roku egzaminy wstępne na kierunek grafika projektowa. Zdobył czwartą lokatę. 21 września w komplecie dokumentów do podpisania otrzymał treść ślubowania. Uczelnia zgodnie ze statutem od jego złożenia uzależnia wpisanie w poczet studentów. Obok deklaracji m.in. służenia ludziom i ojczyźnie, nauczycielom i kolegom student musi przyrzec „...wierność ideałom sztuki, humanizmu i demokracji „....(więcej)

Gdańska ASP miała prawo skreślić osobę, która nie zgodziła się na ślubowanie – przekonuje resort kultury. „...”Na pomoc urzędników Bogdana Zdrojewskiego niedoszły student nie może jednak liczyć. „....”Zgodnie z ustawą podstawowym zadaniem uczelni jest nie tylko kształcenie studentów w celu zdobywania i uzupełniania wiedzy oraz umiejętności, ale także "wychowanie studentów w poczuciu odpowiedzialności za państwo polskie, za umacnianie zasad demokracjii poszanowanie praw człowieka" …..(więcej)

Constanza „Czy taka przemiana światopoglądu i celów politycznychjest w ogóle możliwa? „....„Potrzebny jest nam obecnie zrównoważony ekologicznie, sprawiedliwy i korzystny ekonomicznie wzrost dobrobytu nie tylko w zakresie PKB. Co więcej, w niektórych krajach może to oznaczać spadek PKB. „..””Musimy stworzyć instytucje, które pomogą nam pozostać w granicach naszej planety „......wyraźnie niezrównoważona ekologicznie…..przestała być także sposobem na poprawę ludzkiego dobrobytu i szczęścia „....”kapitał naturalny i społeczny, którego nie uwzględnia wskaźnik PKB, stanowi obecnie czynnik ograniczający poprawę dobrobytu w zrównoważonym rozwoju człowiekai do oceny rzeczywistego postępupotrzebne są inne miernik „....(więcej)

Wracam jednak do Matki Ziemi i Instytutu Obywatelskiego Tezy Makowskiego wyciągnięte z jego tekstu „Obywatele Unii muszą sobie zdać sprawę, że kierunek rozwoju karmiący się mitem o nieustannym postępie i wzroście zaprowadził nas w ślepą uliczkę Dlatego jednym z kluczowych słów, które każdy z nas musi sobie powtarzać, jest „dość": dość kupowania, dość życia na kredyt, dość bezmyślnego dewastowania Matki Ziemi. Rozwój polegający na samoograniczaniu się jest obecnie nie tylko naszym wymogiem moralnym, ale wręcz ostatnią deską ratunku. ”....”Obecny bezdyskusyjny kryzys Europy może się zamienić w jej spektakularną klęskę, jeśli my – obywatele jednoczącego się wciąż kontynentu – nie porzucimy dotychczasowego sposobu myślenia i stylu życia „...”Ludzie, szczególnie młodzi i niemający pracy, a co gorsza – niewidzący dla siebie świetlanej przyszłości, wychodzą na ulice i place europejskich stolic. Ten klimat chaosu i społecznej apatii napędza poparcie – jak Europa długa i szeroka – ruchom nacjonalistycznym i populistycznym. „.....”„Jutro nie będzie lepiej, bo lepiej już było". Oto nastrój europejskiej ulicy. „...” „Jakie zatem idee mogłyby lec u podstaw tego nowego rozwoju Europy „....”Trzeba więc powiedzieć to najostrzej, jak tylko się da: albo solidarność, albo śmierć. „...”Po drugie: nie mniej integracji, ale więcej zjednoczonej Europy. Europejczycy muszą zdać sobie sprawę, że Unia ma sens tylko wtedy, kiedy integracja jest pełna i całościowa: od polityki społecznej, na gospodarce kończąc „....”Unia potrzebuje silnego rządu, który miałby mocną demokratyczną legitymizację jej obywateli. „....”Po trzecie: nie mniej osobistego samoograniczania, ale więcej powściągliwości „...(więcej)

Szomburg „Ważne pytanie będzie dotyczyło też roli kultury – ale nie w tworzeniu PKB, miejsc pracy czy eksporcie, jak to ostatnio modne – tylko w budowaniu kompetencji cywilizacyjnych, w uszlachetnianiu naszego „oprogramowania" kulturowo-mentalnego. Będziemy się zastanawiali, jakich postaw i umiejętności wymaga budowa wspólnot lokalnych i czego uczą wspólne inicjatywy – np. budowa ławek w parku. Co zostaje po takim doświadczeniu w sferze postaw i umiejętności? „....”Czujemy, że nasz dotychczasowy sposób zorganizowania – indywidualna zaradność przy słabości działań zbiorowych i niskiej sprawności instytucji – nie gwarantuje nam wysokich stóp wzrostu, szybkiego doganiania krajów wysokorozwiniętych i rozwiązywania naszych problemów, takich jak np. bezrobocie, sytuacja demograficzna, zróżnicowania społeczno-ekonomiczne czy emigracja „.....”gdzie są nasze prawdziwe, głębokie rezerwy rozwojowe. Leżą one w sferze regulatorów naszych zachowań, czyli w sferze wartości, postaw i norm społecznych oraz w sferze kultury organizacyjnej poszczególnych dziedzin życia zbiorowego. Jeśli chcemy być bardziej produktywni, innowacyjni i konkurencyjni w skali międzynarodowej, musimy mieć więcej kapitału moralnego (zachowań etycznych), kapitału społecznego (lojalności, zaufania i współpracy) i kapitału kreatywności (zdolności do kwestionowania tego, co jest, i wymyślania nowego). Obok infrastruktury technicznej, do rozwoju potrzebujemy bowiem również odpowiedniej infrastruktury kulturowo-mentalnej, w którą musimy zacząć świadomie „inwestować" …...(źródło) Marek Mojsiewicz

Naga prawda o JOW, doświadczenia z wyborów 2012 na Ukrainie Wyczytałem w notce jednego ze zwolenników JOW, prof. Mirosława Dakowskiego "..że zdrajcy okrągło-stołowi, którzy doprowadzili wspólnym wysiłkiem Polskę do jawnych rządów skrytobójców i gangsterów boją się prostego skrótu JOW

- Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, który ich postawi przed uczciwym sądem. Z powyższego zdania wynika, że JOW może doprowadzić do zniknięcia korupcji w państwie i do uczciwego sądownictwa.

Czy rzeczywiście może JOW rozwinąć w walce z korupcją, aż tak rewolucyjną skuteczność? By jasno odpowiedzieć na to pytanie wcale nie trzeba udawać się do egzotycznego kraju JOW-u Królestwa Wielkiej Brytanii, w którym od 102 lat króluje, teraz przy pomocy przykrywki JOW dynastia o pseudonimie "Windsor" i o bardzo ciekawym pochodzeniu niemiecko-żydowskim: ze starożydowskiego domu Saxe-Coburg i Gotha pochodzi królowa Elisabeth II, a jej mąż, książe Philip z domu Schleswig-Holstein-Sonderburg-Glücksburg, bocznej gałęzi domu Oldenburg.

Przypominam - główną wadą systemu JOW jest pokerowa zasada „winner-takes-all“ („wygrany bierze wszystko”). Przy wygraniu okręgu, przegrani kandydaci reprezentujący nawet 49,99 procent wyborców, muszą się podporządkować "zwycięzcy" wyborów. Tym sposobem 49,99 Procent wyborców z wszystkich jednomandatowych okręgów wyborczych nie ma reprezentanta swoich poglądów w parlamencie. Jeżeli jednak jakiś gangster lub kolaborant obcych służb wygra wybory w JOW np. przy pomocy kupionych głosów to można spokojnie szacować, że 100 procent uprawnionych do głosowania w okręgu nie będzie miało swojego przedstawiciela w parlamencie, gdyż gangster będzie reprezentował wyłącznie własne interesy. Więcej na temat wad JOW-u

http://idb.nowyekran.pl/post/76585,jow-czy-db-wybor-prowodyra

Taki właśnie mechanizm związany z procedurą wyborczą JOW mieliśmy okazję zaobserwować w walce wyborczej na Ukrainie. Tam w 225 okręgach wyborczych decydujących o połowie głosów w parlamencie (450) wybierano w systemie JOW. Ponieważ w JOW każdy może ubiegać się o zwycięstwo sam, bez partyjnej kontroli, bez opłacania miejsca na liście wyborczej jakieś partii to do wyborów 2012 w Ukrainie stanęły oprócz ekip starych złodziei z okresu zmian ustrojowych (Julia Tymoszenko, Wiktor Janukowycz) cała nowa śmietanka gangsterów, kryminalistów gospodarczych i kolaborantów służb zachodnich i wschodnich. Już legalnie, walka wyborcza była nierówna gdyż Janukowycz korzystał z mass mediów, które zablokował dla opozycji. Korzystał z budżetu państwa do walki wyborczej, gdy kandydaci odsunięci od państwowego tortu, musieli wydawać dużo prywatnych pieniędzy na reklamę własną, na plakaty, na audycje w radiu i telewizji, na opłacane artykuły. Czyli już w tym momencie widzimy olbrzymią selekcję na tych kandydatów korzystających z urzędowych możliwości jak Janukowycz oraz, tych z pieniędzmi (ukradzionymi lub od sponsorów) i tych z ograniczonymi możliwościami finansowymi. W tym układzie jedyny wyjątek od reguł demokracji parlamentarnej i systemu JOW, stanowi dla mnie nowo powstała partia UDAR (uderzenie) boksera, mistrza świata w wadze ciężkiej Witalija Kliczko. Kliczko zainwestował w wybory pieniądze uczciwie przez siebie samego wygrane lub zarobione, (jako bokser, właściciel agencji sportowej, model reklamujący różne produkty). To właśnie Kliczko w jednym z wywiadów uzmysłowił mi fakt jak dużo zależy w JOW od pieniędzy. Kliczko:

Wiele głosów są kupione za pieniądze, ale jeśli państwu ktoś pieniądze zaproponuje to proszę spokojnie wziąć. Ci oddają w ten sposób tylko to, co wcześniej ukradli. Jak wiadomo mafia Janukowycza poszła na całego i oprócz kupowania głosów w JOW, sfałszowała wyniki wyborów w 13 okręgach JOW. Dla obserwatorów z Unii Europejskiej zainstalowano wideo w lokalach wyborczych. Można było w Internecie obserwować przebieg wyborów we wszystkich lokalach wyborczych, wyjątek stanowiły godziny podliczania głosów przez komisje wyborcze. Wtedy kamery musiały być wyłączane. Tak zarządził Janukowicz.

Opozycja, w której skład wchodzą: ugrupowanie Batkiwszczyna w zastępstwie przebywającej w więzieniu byłej premier Julii Tymoszenko, partia Udar (Uderzenie) boksera Witalija Kliczki oraz patriotyczna Swoboda, zażądała od Centralnej Komisji Wyborczej (CKW), by ona sama sprawdziła wyniki głosowania w spornych okręgach jednomandatowych.

"Domagamy się, by CKW przyjęła raporty z głosowania w tych okręgach i samodzielnie ustaliła wyniki wyborów, bez sądów i okręgowych komisji wyborczych, które za pieniądze sfałszowały tam wybory i przyznały zwycięstwo kandydatom z obozu władzy" - powiedział były przewodniczący parlamentu Arsenij Jaceniuk, numer jeden na listach wyborczych Batkiwszczyny.

Niech teraz państwo odpowiedzą sobie na pytanie, co mógłby zmienić JOW w Polsce? Wyłoniłby wybory w JOW tych "najpopularniejszych", czy tych z największymi możliwościami w trzeciej RP? Jak wiadomo, JOW do Polski chciał wprowadzać Tusk z PO (Kampania 4 razy TAK), gdy był w opozycji. Wracając do Ukrainy wyniki wyborów z 28 października, które mają być wg wniosku opozycji unieważnione, mają następujące wyniki wg stanu z 5 listopada, po przeliczeniu 99,95 proc. oddanych w nich głosów:

prezydencka Partia Regionów trzyma 30 proc., Batkiwszczyna - 25,53 proc., Udar - 13,96 proc., Komunistyczna Partia Ukrainy - 13,18 proc. i Swoboda - 10,44 proc..

Aby więc uniknąć następnego rozczarowania, które jak widać są zaprogramowane w systemie JOW, nie liczmy na wybory do sejmu RP. Polska potrzebuje porozumienia całego Narodu, a na początek wśród tych oszukanych i okradzionych. Proponuję AKT WOLI NARODU i wprowadzenie ustroju Demokracji Bezpośredniej. Pierwsze, co ludzie powinni zrobić to go uczciwie przeczytać i jak widzą w nim sens to go podpisać. Zwracam się nie tylko do tych, których osobiście oszukano i okradziono. Ukradła i sprzedała Polskę banda okrągłostołowa. My wszyscy więc zostaliśmy oszukani! Będzie nas większość - to zmienimy Polskę bez bohaterów i bez prowodyrów, bez wodzów i kapitanów.  Każdy normalny człowiek chyba już zrozumiał, że nie można na żadnych prowodyrów z prostego powodu liczyć: przywódcy widzą przede wszystkim swoje prywatne cele. Nie czekajcie też na okruszki ze stołu "obcego, jaśnie państwa", weźcie swoją niezależność i siłę we własne ręce. Odbierzmy ukradzione w ostatnich 24 latach! Adevo

CZY "KACZKA" MOŻE ZATRZĄŚĆ? MOŻE ZABIĆ Tekst ma tytuł nawiązujący do tytułu notki Kazimierza Wóycickiego na S24, co mogłoby sugerować, że jest tekstem polemicznym, ale tak na prawdę nie jest polemiką; ja od dawna nie polemizuję z ludźmi, którzy twierdzą, że wersja KBWL jest „najbardziej prawdopodobną”, to znaczy wierzą, że stutonowym olbrzymem o rozpiętości skrzydeł 37 metrów można fikać beczułki 6 metrów nad ziemią. Zdarza się części humanistów, że nie otarli się o fizykę, a wybitne zdolności humanistyczne spowodowały, że w szkole średniej dano im w zakresie nauk ścisłych święty spokój. Jest jeszcze duża grupa ludzi, która po prostu „chce wierzyć”, że nie po to przeżyła PRL, żeby w nim do końca życia tkwić po uszy i doświadczać likwidacji polskiej generalicji w rozmiarach nie znanych dotychczas w historii. To dosyć charakterystyczny syndrom „wyparcia”, który dotyka zwłaszcza osoby o ustabilizowanej pozycji zawodowej, czyli pozycji o wektorze dokładnie przeciwnym temu, który od dzisiaj wyznacza kierunek kariery dziennikarza śledczego Cezarego Gmyza. A więc na początek o nim, o Cezarym Gmyzie. Poświęciłem trotylowi z nitrogliceryną trzy ostatnie teksty, z których jasno wynika, że uważam, Rze pojawienie się tej uwodzicielskiej pary jest produkcji „Mosfilmu” wykonanej na zlecenie samego pułkownika Putina. Mogłoby z tego wynikać, że uważam Cezarego Gmyza za wykonawcę marketingu na potrzeby dystrybucji tego filmu w Polsce. Nic bardziej błędnego. Cezary Gmyz został dzięku swojej publikacji moim dziennkarskim bohaterem i dołączył do innych moich dziennikarskich bohaterów, bo kosztem utraty roboty w znacznym stopniu ukręcił całej sprawie łeb. Otóż produkcja „Mosfilmu” nie była przeznaczona do szerokiego rozpowszechniania, ale była skierowana do elitarnego grona kinomanów. Zawiódł (tradycyjnie) czynnik ludzki. Po prostu wysłani do Smoleńska niczego złego nie spodziewający się biegli zostali skonfrontowani z perspektywą zostania jedynymi żyjącymi dysponentami wiedzy o ewidentnych dowodach zamachu (bo próbki i raporty w Mosfilmie), a w każdym tygodniu jest sobota, a badania sekcyjne w przypadku samobójstw robi się w Polsce w poniedziałki. Zrobiłbym dokładnie to samo, co zrobili oni – zgłosiłbym się do znanego z nieposzlakowanej opinii dziennikarza śledczego i dokonał nagrań szczegółowo opisujących sytuację i wyniki badań. A na miejscu Cezarego Gmyza zrobiłbym dokładnie to samo, co zrobił on – podjął ryzyko mając twarde dowody w kieszeni i wiedzę, że śledczym rosyjskim trudniej będzie teraz manipulować faktami. Inna rzecz, że decyzja, którą podjął redaktor Gmyz jest z gatunku tych niezwykle odważnych. A jeszcze inna, że brzemienna w daleko idące skutki. Otóż przy założeniu, że wiedza o trotylu i nitroglicerynie pozostaje elitarna producent z Mosfilmu może dokręcić takie lub inne zakończenie, ale jesli scenariusz jest jawny, to pozostaje dokręcać w zgodzie ze scenariuszem. Już wyjaśniam. Nie ma najmniejszego znaczenia, czy na wraku Tu-154 składowanego w baraczku na Siewiernym były ślady substancji wybuchowych w lipcu 2011 czy sierpniu 2012 roku. One mogły znikać i pojawiać się na elementach tego wraku z taką naprzemiennością jakiej zażyczył sobie jakiś ważny czekista, a MÓGŁ sobie i zażyczyć i oczekiwać, że jego polecenia zostaną wykonane z drobiazgową skwapliwością. Taki kismet. Nierozwiązywalne pozostaje pytanie: dlaczego czekiści wrak przetrzymywali, myli, suszyli, żeby potem wpuścić ekipę brawurowych polskich śledczych wyposażonych w całe lotnisko z Tel-Awiwu i dać im wykryć dowody na zamach na terytorium Federacji Rosyjskiej? Odpowiedź jest jedna: bo taki jest dziś interes władz Federacji Rosyjskiej. Trotyl z nitrogliceryną wpisuje się w scenariusz szantażu wykonywanego przez czekistów na rządzie Donalda Tuska i jego zapleczu polskich służb specjalnych od kilkunastu tygodni; elementami tego szantażu były ujawnione, drastyczne zdjęcia ofiar katastrofy z dnia 10 kwietnia 2010 roku, wzmocnione tekstem „anonimowego rosyjskiego internauty”, którego się w Polsce nie omawia, tak jakby filmy dawało się sensownie oglądać bez dźwięku; elementami tego szantażu były zaskakujące odkrycia dokonywane przy okazji ekshumacji, a ostatnim akordem, przeznaczonym do wąskiego rozpowszechniania był właśnie trotyl z nitrogliceryną. Narracja rosyjska jest czytelna. Czekiści mówią Donaldowi i jego zapleczu: „Jesteśmy w stanie wykazać, że za zamachem z 10 kwietnia stoicie właśnie wy, a czy stoicie czy nie, i w jakim zakresie, jest nieistotne, bo zanim zdążycie otworzyć usta, to wasi rodacy rozerwą was na strzępy, razem z waszymi mediami, celebrytami, i pracownikami szacownych uniwersytetów, którzy kiedyś pisali: ‘możecie mnie w d... pocałować, pajace’, ale to nie było do nas, bo my nie pajace, ale właśnie czekiści.” I żaden prokurator wojskowy w Polsce, nawet ten najbardziej ekwilibrystycznie lewitujący nie przebije tej rosyjskiej narracji, jeśli Rosjanie się na nią zdecydują, bo w skoroszycie, który dumnie zatytułował „akta śledztwa w sprawie katastrofy lotniczej z dnia 10 kwietnia 2010 roku” ma kilka faksów, parę słabej jakości zdjęć ksero, i moskiewskie Yellow Pages. Owszem, są w Polsce ludzie, którzy mają więcej zdjęć dobrej jakości, ale trzymają je na okoliczność zawieruchy, o czym poinformował już Donalda Tuska w mediach pan Lasek w sposób klasyczny.

Czemu ten czekistowski szantaż ma służyć? Czekistowski szantaż ma służyć przekazaniu czekistom spółek Skarbu Państwa, kluczowych dla zachowania suwerenności gospodarczej. Nie jestem, co w tym momencie muszę zaznaczyć, wrogiem prywatyzacji, ale jestem wrogiem durnego sądu, że „kapitał nie ma narodowości”, z czego miałoby wynikać, że jeśli kapitał jest w ręku czekisty, to on przestaje służyć celom czekistów. Po drugie, szantaż ma służyć takiemu przemodelowaniu polskiej sceny politycznej, by władza przeszła z rąk polityków nagradzanych medalami Karola Wielkiego w ręce polityków nagrodzonych rolami w kluczowych produkcjach Mosfilmu. W żadnym wypadku, i w żadnym zakresie, nie ma służyć przejęciu w Polsce władzy przez siły proatlantyckie. Zadziwiające przyłączenie się do żądań powołania międzynarodowej komisji takich postaci jak Kwaśniewski czy Palikot nie jest przypadkowe. Bądźmy przygotowani na taki hipotetyczny scenariusz, zgodnie z którym to Putin ogłosi ustami swojej prokuratury straszliwą prawdę o Tupolewie wyładowanym trotylem przez służby w Warszawie i zaproponuje powołanie międzynarodowej komisji pod patronatem prezydentów Putina, Komorowskiego, Serża Sargsjana, Aleksandra Ankwaba, i obecnego premiera Gruzji Bidziny Iwaniszwilego (dla równowagi geopolitycznej), wspartych autorytetami byłych prezydentów: Miedwiediewa, Jaruzelskiego, Kwaśniewskiego, Wałęsy. Pomysł powołania międzynarodowej komisji poprą Niemcy, a za nimi cała zadłużona Unia Europejska, bo jest zadłużona. U Niemca. W takiej sytuacji opozycja w Polsce znajdzie się w pułapce, bo jak tu głosować przeciw tak szlachetnej inicjatywie skoro się od dwóch lat o nią woła, a wszelkie niezależne badania potwierdzają ustalenia prokuratury rosyjskiej? Jak wytłumaczyć Polakom, że właśnie protestuje się przeciw czemuś o co się przez lata walczyło? Jak wyjaśnić, że komisja międzynarodowa i owszem, ale koniecznie z udziałem amerykańskim lub brytyjskim? Jak protestować przeciw wybuchom warszawskim w Tupolewie i tłumaczyć, że były i owszem ale moskiewsko-warszawskie, albo moskiewskie wyłącznie? Trotyl, drodzy Państwo, nie ma narodowości! Taki hipotetyczny przełom trafiałby w czuły punkt tych wszystkich Polaków, którzy – tak jak już przywołany Kazimierz Wóycicki - boją się prawdy, bo boją się Rosji, dla której (w ich mniemaniu) prawda równa się wojna (obszernie rozpisuje się o tym ostatnio Gazeta Wyborcza). Otóż niekoniecznie. Istnieje taka wersja „prawdy”, która dla Rosji może być korzystna, i która może jednocześnie zaspokajać pragnienie jej wyjaśnienia i ukarania winnych, a to wszystko przy znakomitych jak nigdy dotąd stosunkach za wschodnim sąsiadem. Dzisiaj wybory w Ameryce, ale dla nas o wiele ważniejsze są nie te wybory, ale zbliżające się spotkanie Angeli Merkel z Władimirem Putinem. Agenda tego spotkania pozostaje tajna, ale to że produkcje Mosfilmu będą omawiane to pewne. Trotyl, nitrogliceryna, i drugi etap „pieriestrojki” w Warszawie też. ROLEX

Czytanie między wierszami To przejmujące, że trzeba powrócić do umiejętności czytania między wierszami, bez której moje, żyjące w PRL, pokolenie, pozbawione byłoby elementarnej wiedzy o własnym kraju. Teksty czytało się między wierszami, ponieważ istniało graniczące z pewnością przypuszczenie, że władza ma dość siły i determinacji, by zmusić dziennikarzy, prokuratorów, naukowców, pisarzy i świadków wydarzeń do kłamstwa, gdy sprawy, o których piszą, kompromitują ją bardziej niż zwykle. Tak było, gdy pisano o okolicznościach śmierci Pyjasa czy o zleceniodawcach porwania i zamordowania bł. ks. Popiełuszki a także o inspiratorach zamachu na bł. Jana Pawła II pamiętnego, 1981 roku. Trop prowadził za wątkiem bułgarskim do sowieckiego KGB, ale nigdy nie dotarł do celu. Tak pozostało do dzisiaj także w wielu innych, dramatycznych sprawach z przeszłości, że przypomnę niewyjaśnione okoliczności śmierci ks. S. Zycha i ks. St. Suchowolca. Dzisiaj ponownie musimy wrócić do umiejętności czytania między wierszami, ponieważ władza, jakkolwiek demokratycznie wybrana, nie tylko nadmiernie dominuje nad sceną polityczną i mediami, lecz jest zbyt uwikłana w sprawy znacznie poważniejsze niż inwestor katarski, ustawa hazardowa czy pozostawienie dachu Stadionu Narodowego otwartym. Wyjaśnienie wszystkich okoliczności katastrofy smoleńskiej to kwestia, w której interesy rządzących są nieporównanie większe niż interesy jedynej realnej opozycji, jaką jest PiS. Musimy wrócić do czytania między wierszami, jeśli chcemy poznać prawdę. Bowiem na twarzach tych, którzy kłamią, widać z trudem skrywany strach, a na twarzach innych – determinację i odwagę, by mimo uzasadnionego lęku mówić prawdę. Tak jak na twarzy por. Wosztyla, pilota samolotu Jak-40, który potwierdził 30 X na posiedzeniu zespołu ds. katastrofy smoleńskiej zeznania chor. R. Musia, zaprzeczające treści ustaleń zarówno raportu MAK, jak i komisji Millera. A chor. Muś podobno popełnił samobójstwo. Co analizować między wierszami? Po pierwsze artykuł Rzeczpospolitej pt. „Trotyl na wraku Tupolewa”, w którym C. Gmyz informuje, że dwa tygodnie temu wróciła z Rosji do Polski po miesięcznych badaniach wraku ekipa 11 prokuratorów i biegłych, wyposażona w spektrometry ruchliwości jonów, które pozwalają na wykrycie śladów materiałów wybuchowych. Mamy prawo czytać to tak; polscy prokuratorzy uznali dotychczasowe ustalenia Rosjan za niewiarygodne i nie wszyscy zgodzili się na podpisanie dokumentu wykluczającego wybuchy bez wiarygodnych danych potwierdzających nieobecność materiałów pirotechnicznych na szczątkach ofiar i samolotu. Czy powodem były referaty polskich profesorów potwierdzające możliwość dwu wybuchów, czy wyniki dotychczasowych ekshumacji ciał ofiar, czy stan rosyjskiej dokumentacji, pozostaje w sferze domysłów. Gdyby wszystko było w porządku, lub gdyby nie było w porządku, ale wszyscy prokuratorzy zaakceptowaliby to jako prawdę – żadna kolejna ekipa nie pojechałaby do Smoleńska. A jednak pojechała i C. Gmyz na podstawie rozmów z anonimowymi informatorami napisał: „na poszyciach 30 foteli oraz w częściach skrzydła znajdują się liczne ślady trotylu oraz nitrogliceryny”… Artykuł opublikowała redakcja, w której „władza” zmieniła drogą własnościowych przekształceń redaktora naczelnego. To sprawia, że nie można uznać tego tekstu za przejaw szaleństwa sekciarzy. Dlatego w środę, 30 X, odbyły się liczne konferencje prasowe, prokuratury wojskowej, rządu oraz opozycji. Prokuratorzy zwlekali, jak gdyby czekając, aż prezes J. Kaczyński powie coś o zbrodni, zamachu czy zamordowanych. Gdy te słowa padły, w bardzo ciasnym pokoiku zdementowali (?) treść publikacji „Rzeczpospolitej – nie trotyl, nie nitrogliceryna, ale ślady po czymś, co może, ale nie musi, być składnikiem materiałów wybuchowych. Na stronach internetowych Rzepy pojawiło się sprostowanie redakcji, a D. Tusk na kończącej dzień konferencji prasowej powiedział tylko jedno ważne zdanie: „Ułożenie życia w Polsce z takimi ludźmi, jak J. Kaczyński jest niemożliwe”. Między wierszami słyszymy i czytamy wiele więcej. Zapewne przywieziono z Rosji coś, co kompromituje ustalenia komisji J. Millera i nie wszyscy z ekipy zgodzili się na ukrycie tego przed opinią publiczną. Trzeba było zdetonować tę bombę pod kontrolą władzy, wywołując emocje brata tragicznie zmarłego pod Smoleńskiem Prezydenta RP, który wie o sprawie zapewne więcej niż inni. Może tytuł artykułu w „Rzeczpospolitej” ktoś z premedytacją wyostrzył, niekoniecznie jego autor, by łatwiej było zaprzeczać, nie zaprzeczając? Plan zrealizowano tylko po części, bowiem red. C. Gmyz potwierdził w internecie swoje ustalenia, chroniąc informatorów. A redakcja „Rzeczpospolitej” podtrzymała w łagodniejszej formie przekazane czytelnikom informacje, uzupełniając je wypowiedzią rzecznika Prokuratury Generalnej M. Martyniuka: próbki wytypowane przez polskich biegłych na podstawie wskazań urządzeń, które wykazały obecność cząstek wysokoenergetycznych (źródło ich pochodzenia może być różne) są zaplombowane w Rosji i „mają być sprowadzone do kraju w ramach pomocy prawnej strony rosyjskiej”. Między wierszami słyszymy więc ważne rzeczy; są nowe ustalenia, ale procesowo jesteśmy skazani na Rosjan. Oraz – nie wszyscy prokuratorzy godzą się na łamanie prawa pod naciskiem władzy. Dodajmy, że jeszcze 25 X Wojskowa Prokuratura Okręgowa oficjalnie dementowała informację radia RMF FM, że to nie prezydent RP na Uchodźctwie Ryszard Kaczorowski został pochowany w Świątyni Opatrzności Bożej, by już 30 X przyznać, że jej dementi mijało się z prawdą. Czytajmy więc między wierszami, bo przecież premier D. Tusk, mówiąc o ułożeniu życia w Polsce, udowodnił, że nie rozumie zasad i obyczajów demokracji. Barbara Fedyszak-Radziejowska

Badania do mocnej korekty Z Ignacym Golińskim, pilotem, byłym członkiem Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, rozmawia Marcin Austyn Zaskoczyły Pana informacje na temat śladów materiałów wybuchowych na wraku? - Tego na pewno nie wiemy, bo prokuratura twierdzi, że nie ma ostatecznych wyników badań w tym zakresie. Przypomnę jednak, iż zwracałem uwagę na to, że ucięcie skrzydła samolotu przez brzozę jest dla mnie wciąż mało wiarygodne. Ono składa się z podłużnych żeber i dźwigara chromomolibdenowego lub ze stali o największej wytrzymałości i taka brzoza powinna być przez skrzydło ucięta jak siekierą. Pyta pan, czy te ślady mogą świadczyć o eksplozji... Na pewno przybliżałyby nas do tej hipotezy.

Dlaczego nie natrafiono na nie wcześniej? - Być może to efekt tego, że od samego początku badania okoliczności tej katastrofy popełniane były błędy. Trzeba było np. zażądać wykonania dokumentacji fotograficznej, filmowej miejsca katastrofy z powietrza. Wtedy widoczne byłoby rozłożenie elementów tuż po katastrofie. Teraz od ekspertów słyszymy, że skrzydło poleciało do przodu na zasadzie impetu. Zgadzam się z tym, ale dlaczego odleciało na bok? Czy mógł być to skutek wybuchu? Kiedy bada się wypadek lotniczy, istotne jest położenie wszystkich części, bo przyczyn katastrofy dochodzi się po kolejnych śladach. Oczywiście te bardzo drobne części są trudne do odnalezienia, ale nie jest to niemożliwe. Przypomnę tu badanie katastrofy w Lockerby. Tam mały element bomby, mierzący zaledwie 2x4 cm, doprowadził do odkrycia, że doszło do zamachu. I w tym kontekście sposób, w jaki Rosjanie "zagrabili" miejsce katastrofy, daje do myślenia.

Chorąży Remigiusz Muś twierdził, że godzinę po katastrofie elementy samolotu były przemieszczane i dokumentowane. To normalne? - Tego nie wolno było robić, bo takie działania zamazują obraz katastrofy.

W Smoleńsku, na terenie lotniska, był poligon moździerzowy, czy ewentualna obecność materiałów wybuchowych może mieć związek z działaniami w czasie II wojny światowej? - To jakaś bzdura. Skąd zatem znalazłyby się one na fotelach? Dodam tu, że na podstawie właśnie śladów materiałów wybuchowych można by ustalić - za pomocą pomiaru ich natężenia (po ustawieniu foteli, tak jak były zamontowane przed wypadkiem), miejsce ewentualnego wybuchu.

18 czerwca 2010 r. Wojskowy Instytutu Chemii i Radiometrii w Warszawie nie stwierdził obecności śladów materiałów wybuchowych. Ale też badania powtórzono. Wyniki mogły być niepełne? - Tego nie wiem, bo nie dysponuję dokumentacją. Jednak osobiście mam pewne wątpliwości co do rzetelności badań wykonywanych w Rosji wcześniej. Jak wiemy, polscy eksperci nie mieli wtedy swobodnego dostępu do miejsca katastrofy. To, że po dwóch latach, mimo że wrak nie był przykryty, był zniekształcony, niszczony, a nawet sugerowano, że był umyty, a rzekomo znaleziono jakieś ślady materiałów wybuchowych, jest ciekawe.

Edmund Klich twierdzi, że komisja ministra Jerzego Millera nie dopełniła obowiązków, bo nie badała wraku. W tej sytuacji "raport Millera" powinien być w ogóle zamknięty? - Jeśli coś nie zostało przez komisję wykonane, to nie miała ona prawa zakończyć prac nad raportem. Jeśli były jakiekolwiek wątpliwości np. co do wybuchu, to komisja powinna była zażądać badań, obecności ekspertów i potem zająć stanowisko. W razie potrzeby komisja powinna była zaangażować do pracy tylu ekspertów, ilu zapewniłoby rzetelne wyjaśnienie przyczyn katastrofy.

Próbowano reanimować tezę o wznowieniu prac komisji Millera? - Ponowne powoływanie komisji Millera mija się z celem, bo ta komisja już raz się wypowiedziała na temat katastrofy. Wznowienie badania jest potrzebne w ramach, powiedziałbym, komisji polskiej, ale nie komisji Millera. To gremium powinno czerpać z doświadczenia międzynarodowych ekspertów. To najlepsze rozwiązanie. Komisja powinna być niezawisła i mieć nieograniczone możliwości, szczególnie jeśli chodzi o sięganie po opinie ekspertów czy ustalanie zakresu badań.

Od którego momentu zacząć badania? Można bazować na ustaleniach komisji Milera? A może wystarczy zaufać zespołowi, który pracuje dla prokuratury wojskowej? - Z pewnością bardziej skory jestem przychylić się do prac zespołu prokuratury niż do ustaleń komisji Millera. Oczywiście nie można wyrzucić wszystkiego, co wytworzyła ta komisja. To, co zostało poprawnie przeprowadzone, trzeba zostawić. Ale jeśli będzie taka potrzeba, to badania należy zacząć od początku. Wiemy też, że wielu kwestii komisja Millera nie zweryfikowała. Dotąd np. nie wiemy, dlaczego samolot znalazł się poniżej wysokości 100 m, dlaczego załoga miała stare mapy lotniska Siewiernyj, dlaczego samolot miał zbyt dużą prędkość schodzenia, dlaczego silniki odchodzącego na drugi krąg samolotu tak głośno wyły, a miały ok. 60 proc. obrotów? Tego jak dotąd nie wyjaśniło żadne z gremiów zajmujących się badaniem okoliczności katastrofy. Dziękuję za rozmowę.

Będą nowe taryfy za gaz?

Mimo licznych obietnic obniżki cen Polacy nadal płacą za gaz najdrożej w całej Europie. PGNiG chwali się jednak podpisaniem z Gazpromem aneksu do kontraktu jamalskiego, który zmienia ceny dostawy gazu do Polski. W oficjalnym komunikacie PGNiG podało, że podpisany został aneks do kontraktu jamalskiego z Gazpromem. Nieoficjalnie mówi się o 10-proc. obniżce cen gazu dla Polski, okazuje się jednak, że oszczędności mogą wcale nie być takie duże. PGNiG nie ujawnia ile zaoszczędzi dzięki porozumieniu z Gazpromem. Ponadto polska firma nie informuje też, ile płaci za rosyjski gaz., jednak według nieoficjalnych informacji prasowych PGNiG płaci jedną z najwyższych w Unii Europejskiej cen – ok. 500 dol. za 1 tys. m sześc. Prezes Urzędu Regulacji Energetyki Marek Woszczyk oświadczył, że do Urzędu nie wpłynął żaden wniosek PGNiG o zatwierdzenie taryfy na 2013 rok. Prezes URE dodał, że nie zna jeszcze oficjalnych wyników negocjacji polskiej spółki z rosyjskim koncernem Gazprom. Kontrakt jamalski obejmuje dostawy do 2022 roku włącznie, w ilości do 10,2 mld m sześc. rocznie. Porozumienie PGNiG z Gazpromem ws. korekty cen gazu kończy spór między firmami przed Trybunałem Arbitrażowym PGNiG wystąpił przed rokiem z wnioskiem o rozstrzygniecie sporu cenowego z rosyjskim koncernem do Międzynarodowego Arbitrażu w Sztokholmie po tym, jak wcześniejsze rozmowy z rosyjskim partnerem w sprawie obniżki nie przyniosły efektu. Na początku czerwca tego roku obie firmy przystąpiły jednak do kolejnych negocjacji. Niezalezna

Gmyz: "Rz" wcześniej nie przyjęła mojej rezygnacji, a teraz pisze kłamstwa Zwolniony z „Rzeczpospolitej” dziennikarz Cezary Gmyz ujawnił, że w zeszłym tygodniu sam złożył rezygnację, ale nie została ona przyjęta. Ocenił, że rada nadzorcza Presspubliki napisała kłamstwa i stek bzdur - podają wirtualnemedia.pl. W oświadczeniu uzasadniającym te zwolnienia rada nadzorcza Presspubliki wyjaśnia, że w zeszłym tygodniu zobowiązała Cezarego Gmyza do przedstawienia do poniedziałku do godziny 14 dokumentów, nagrań i wszelkich materiałów, na podstawie których napisał tekst o trotylu, zapewniając dziennikarzowi dokumenty pozwalające zarówno ochronę świadków jak i pisemne zapewnienie o ochronie jego osoby w razie przyszłych procesów, jeśli okazałoby się, że rzetelnie zbierał materiały i posiada na to stosowne dowody. „Rada Nadzorcza oraz właściciel wydawnictwa Grzegorz Hajdarowicz po przeprowadzonym postępowaniu uznaje, że dziennikarze związani z publikacją nie mieli podstaw do stwierdzenia, że we wraku tupolewa znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Tekst uznajemy za nierzetelny i nienależycie udokumentowany. Pan redaktor Cezary Gmyz pomimo wcześniejszych zapewnień nie przedstawił żadnych oświadczeń stwierdzając, że informatorzy odmówili złożenia dokumentów” - czytamy w oświadczeniu kierownictwa. Tę wersję wydarzeń jako nieprawdziwą ocenia Cezary Gmyz. „Bardzo łagodnie rzecz ujmując, wydawca ‘Rzeczpospolitej’ w oświadczeniu mija się z prawdą” - napisał dziennikarz na Twitterze. - To oświadczenie zawiera szereg co najmniej nieścisłości, używając języka prokuratury z ostatniej konferencji, a po ludzku rzecz ujmując kłamstw, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością - dodał w rozmowie z wPolityce.pl. - Dokładnie taki charakter ma to oświadczenie podpisane przez tych ludzi, z których zaledwie jeden otarł się o dziennikarstwo. Ocenianie przez nich mojego warsztatu dziennikarskiego uważam za rzecz dla mnie poniżającą - zaznaczył. - To co jest w tym oświadczeniu, to stek bzdur. To także próba zdruzgotania mojej wiarygodności. Ale tak nieudolna, że otrzymuję nawet wyrazy wsparcia od dziennikarzy w innych sprawach dalekich od moich poglądów, choćby z TVN czy TOK FM - podkreślił dziennikarz.

http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/cezary-gmyz-rz-wczesniej-nie-przyjela-mojej-rezygnacji-a-teraz-pisze-klamstwa

Piński

Rosja ma zgodę na przejęcie zakładów azotowych -" Każdy ruch ze strony Ministerstwa Skarbu powodujący, że w Zakładach Azotowych Puławy, traci się pakiet większościowy Skarbu Państwa. To może powodować, że Rosja będzie miała łatwiejszy dostęp do zakupu Polskiej Chemii (...) " Rosyjski Acron Group otrzymał zgodę Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów na kupno zakładów azotowych w Tarnowie. Decyzja UOKIK to podkreślenie postulatów, które już od dłuższego czasu składają posłowie do Ministra Skarbu Państwa, aby objął nadzorem Polską Chemię.

- Każdy ruch ze strony Ministerstwa Skarbu powodujący, że w Zakładach Azotowych Puławy, traci się pakiet większościowy Skarbu Państwa. To może powodować, że Rosja będzie miała łatwiejszy dostęp do zakupu Polskiej Chemii, żeby uchronić Polską chemię przed prywatyzacją i zakusami Acron Group na zakup Tarnowa czy potem w konsekwencji Puław, bo cały czas mówimy o konsolidacji sektora chemicznego i przejęciu Zakładów Azotowych Puławy, przez Zakłady Azotowe Tarnów. Dlatego jako parlamentarzyści zainicjowaliśmy pismo, które podpisali wszyscy lubelscy parlamentarzyści, żeby włączyć Polską Chemię do spółek strategicznych Skarbu Państwa, aby w przyszłości nie było ruchów prywatyzacyjnych i rosyjskiego obcego kapitału – powiedziała pos. Małgorzata Sadurska. Szef resortu Skarbu Państwa cały czas mówi o połączeniu zakładów Azotowych w Puławach i Tarnowie. UOKiK zwleka ze zgodą na konsolidację przedsiębiorstw azotowych. Jednak – jak akcentuje pos. Małgorzata Sadurska- decyzja ta i tak w końcu zapadnie, a każdy ruch własnościowy ze strony Skarbu Państwa to zły sygnał dla Polski.

- To będzie naprawdę zła decyzja dla Puław i Lubelszczyzny, ale również dla Polski, w którym każdy ruch właścicielski, własnościowy ze strony Skarbu Państwa jest złym objawem, hasłem i sygnałem dla Zakładów Azotowych Puławy. Jeżeli coś dobrze się rozwija i prosperuje, to po co na siłę uszczęśliwiać i to zmieniać. To jest dla nas niezrozumiałe a jeszcze cały czas z tyłu głowy mamy sygnał, że za plecami, zawsze mogą stać Rosjanie, którzy są bardzo zainteresowani Polską Chemią i którzy tak naprawdę nie odpuszczą. Na miejscu pana ministra Wieczorkowskiego, starałabym się te pakiety większościowe za wszelką cenę utrzymać,  w miejscach gdzie jeszcze Skarb Państwa ma taki pakiet, Jest to potrzebne po to, a  by uniemożliwić obcemu kapitałowi przejęcie polskich spółek – dodała pos. Małgorzata Sadurska.

Aneks do kontraktu jamalskiego PGNiG podpisał z rosyjskim Gazpromem aneks do kontraktu jamalskiego, który zmienia warunki cenowe na dostawy gazu do Polski. PGNiG podpisał z rosyjskim Gazpromem aneks do kontraktu jamalskiego, który zmienia warunki cenowe na dostawy gazu do Polski. Uzgodniona nowa formuła cenowa, zawiera zarówno elementy oparte na notowaniach produktów ropopochodnych, jak i notowaniach rynkowych. Piotr Naimski. były wiceminister gospodarki stwierdził, że nie należy się spodziewać obniżki ceny błękitnego paliwa. Polska obecnie płaci najwyższa ceną za rosyjski surowiec.

- Na pytanie: czy będziemy płacili za gaz w naszych domach mniej z tego powodu – obawiam się, że nie. Dlatego, że  PGNiG  jest w nie najlepszej sytuacji finansowej. Jest to sytuacja, w której ta obniżka ewentualnie opłat na wschodzie będzie miała bardzo umiarkowany wpływ na cenę końcową. Cena zależy od Urzędu Regulacji Energetyki, którą zatwierdziliśmy. Procedurę arbitrażu PGNiG rozpoczęło na początku listopada zeszłego roku. Warunkiem wejścia w życie aneksu jest zwrócenie się przez PGNiG z odwołaniem pozwu do Trybunału Arbitrażowego w Sztokholmie. Kontrakt jamalski obejmuje dostawy do 2022 roku włącznie, w ilości do 10,2 mld m sześc. Rocznie Mariusz Olchowik

Fundusz Hipoteczny Familia krytykuje Komisję Nadzoru Finansowego

Propozycja zakazania podmiotom innym niż ubezpieczyciele i banki świadczenia usługi renty dożywotniej przedstawiona przez Komisję Nadzoru Finansowego jest sprzeczna z wieloma zapisami Konstytucji RP i daleka od sprawdzonych praktyk stosowanych od lat w innych krajach – uważają przedstawiciele Funduszu Hipotecznego Familia i dodają, że takie rozwiązanie byłoby wygodne dla KNF, która dzięki niemu nie musiałaby obejmować swoim nadzorem kolejnych firm.

„Stanowisko Komisji Nadzoru Finansowego dotyczące zapewnienia seniorom bezpiecznej możliwości korzystania z tzw. odwróconej hipoteki zostało przedstawiane kilkukrotnie w mediach przez jej rzecznika. Doniesienia te są niepokojące zarówno dla seniorów, jak i wiarygodnych firm działających na tym rynku. Zakazanie działalności w tym sektorze podmiotom innym niż ubezpieczyciele, czy banki ograniczy znacznie konkurencję, a tym samym pozostaje w sprzeczności z zasadami zawartymi w Konstytucji RP. Wdrożenie tej propozycji naruszyłoby m.in. art. 22 Konstytucji RP (zakazujący ograniczenia swobody działalności gospodarczej i mówiący o przeciwdziałaniu powstawaniu monopoli), oraz art. 64 (wskazujący, że własność może być ograniczona tylko w drodze ustawy i tylko w zakresie, w jakim nie narusza ona istoty prawa własności). Ponadto projekt godzi także w konstytucyjną swobodę zawierania umów, do której odnosi się art.353 KC”. – ogłosiła firma oferująca usługi finansowe podobne do odwróconej hipoteki.

Przedstawiciele funduszu hipotecznego uważają, że rozwiązanie, które w mediach przedstawia KNF byłoby zaprzepaszczeniem trwających od ponad trzech lat prac, w wyniku których powstał projekt ustawy uwzględniający równoległe działanie na rynku odwróconej hipoteki modeli sprzedażowych (np. renta dożywotnia) i kredytowych (odwrócony kredyt hipoteczny).

- Ustawa, nad którą pracują urzędnicy w Ministerstwie Gospodarki i Ministerstwie Finansów umożliwiłaby dalszy rozwój rynku odwróconej hipoteki w Polsce. Z kolei rozwiązanie proponowane przez KNF grozi zahamowaniem rozwoju sektora. Ograniczenie konkurencji, ograniczenie swobody prowadzenia działalności gospodarczej, dyskryminacja osób, które nie mają rodziny oraz ograniczenie swobody zawierania umów – czy jest to kierunek rozwoju gospodarki wolnorynkowej?- mówi Katarzyna Brzeska Miksa Prezes Fundusz Hipotecznego Familia.

Rynek usług podobnych do odwróconej hipoteki rozwija się w Polsce od około trzech lat. Nie jest on jednak uregulowany właściwymi przepisami, co naraża klientów decydujących się na rentę dożywotnią w zamian za dom lub mieszkanie na niebezpieczeństwo podpisania niekorzystnych umów i nawet utraty dachu nad głową.

- Ustawa uniemożliwiłaby funkcjonowanie podmiotom posiadającym np. zbyt mały kapitał. Uważamy nawet, że wymogi powinny być wyższe niż w przedstawionym projekcie. W mojej ocenie wprowadzenie obowiązku posiadania przez fundusze hipoteczne kapitału zakładowego w wysokości nie mniejszej niż pięć milionów złotych, zaspokajałoby potrzebę ochrony interesów konsumentów- mówi Katarzyna Brzeska Miksa Prezes Fundusz Hipotecznego Familia. Dotychczas apele o sfinalizowanie prac nad ustawą skierowane m.in. do Ministerstwa Gospodarki i Ministerstwa Finansów pozostały bez oficjalnej odpowiedzi. MG

UJAWNIAMY. List dziennikarzy Presspubliki: "Wyrażamy głębokie zaniepokojenie tą sytuacją. Stawia ona pod znakiem zapytania sens całej naszej pracy"

Do Pana Grzegorza HajdarowiczaPrezesa Zarządu Presspublica sp. z o.o. List otwarty Jako pracownicy i współpracownicy "Rzeczpospolitej" wyrażamy swój stanowczy sprzeciw wobec ostatnich decyzji zarządu i rady nadzorczej Presspubliki. Nie zgadzamy się na obarczanie całą winą za publikację "Trotyl na wraku tupolewa" z dnia 30 października 2012 dziennikarza Cezarego Gmyza i kierownika działu krajowego Mariusza Staniszewskiego. Zwłaszcza w sytuacji, gdy o publikacji tekstu zdecydował osobiście redaktor naczelny Tomasz Wróblewski, a o wszystkim wiedział pierwszy zastępca Andrzej Talaga, który pozostaje na stanowisku. Nie wiemy też, jakimi przesłankami kierował się właściciel firmy, wyrzucając z pracy wicenaczelnego Bartosza Marczuka, który w tygodniu gdy ukazał się tekst przebywał na urlopie. Wyrażamy głębokie zaniepokojenie tą sytuacją. Stawia ona pod znakiem zapytania sens całej naszej pracy. Dziennikarstwo to dziedzina w dużej mierze oparta na zaufaniu - do informatorów, źródeł, ale również do kierownictwa redakcji, które w sytuacji kryzysowej powinno stać po stronie dziennikarza. Cezary Gmyz takiego wsparcia nie otrzymał. Przeciwnie - nie czekając na wyjaśnienia, bez jego wiedzy redakcja tuż po konferencji prokuratury wojskowej opublikowała oświadczenie, w którym przyznała się do pomyłki, a później się z tego częściowo wycofała. Aby dziennikarz mógł w sposób rzetelny wykonywać swój zawód musi być pewny, że w przypadku prób nacisków, zwłaszcza politycznych spotka się ze wsparciem swoich pracodawców. Takie bezpieczeństwo pracy stanowi fundament zawodu dziennikarza. Naszym obowiązkiem jest patrzenie władzy na ręce, kontrolowanie jej działań, zadawanie niewygodnych pytań, a także publikowanie nawet najbardziej kontrowersyjnych tekstów. Dlatego zasadne jest pytanie czy będzie to obecnie możliwe w "Rzeczpospolitej". Obawiamy się, że dziennikarze mogą zostać pozbawieni niezbędnego wsparcia redakcji wobec ewentualnych nacisków. Dotychczasowe deklaracje zarządu firmy, które znamy jedynie z zamieszczanych w Internecie oświadczeń nie rozwiewają naszych wątpliwości. Dlatego prosimy o pilne spotkanie z Prezesem Zarządu Grzegorzem Hajdarowiczem. Chcemy też dodać, że właściciel ma prawo zatrudniać i zwalniać kogo chce. Ale jako dziennikarze, którzy przez lata pracowali na wiarygodność tytułu mamy prawo do wyrażenia własnej opinii, co niniejszym czynimy.
Artur Grabek (dział krajowy "Rz")
Wojciech Wybranowski (dział krajowy "Rz")
Eliza Olczyk (dział krajowy "Rz")
Ewa K.Czaczkowska (dział krajowy "Rz")
Joanna Ćwiek (dział krajowy "Rz")
Jarosław Stróżyk (dział krajowy "Rz")
Grażyna Zawadka (dział krajowy "Rz")
Marek Kozubal (dział krajowy "Rz")
Kamila Baranowska (dział krajowy "Rz")
Janina Blikowska (dział krajowy "Rz")Kamilla Gębska (dział krajowy "Rz")

Izabela Kacprzak (dział krajowy "Rz")
Jarosław Kałucki (dział krajowy "Rz")
Piotr Kobalczyk (dział krajowy "Rz")
Oskar Górzyński (dział krajowy "Rz")
Wojciech Stanisławski (dział Opinii "Rz")
Matylda Młocka (dział Opinii "Rz")
Beata Zubowicz (dział Opinii "Rz")
Piotr Skwieciński (publicysta "Rz" i "Uważam Rze")
Rafał A.Ziemkiewicz (publicysta "Rz" i "Uważam Rze")
Piotr Zaremba (publicysta "Rz" i "Uważam Rze")
Piotr Gursztyn (publicysta "Rz" i "Uważam Rze")
Piotr Semka (publicysta "Rz" i "Uważam Rze")
Piotr Zychowicz (publicysta "Rz")
Jerzy Haszczyński (kierownik działu zagranicznego "Rz")
Anna Gwozdowska ("Przekrój")
Grażyna Raszkowska ("Przekrój")
Antoni Trzmiel (WsieciOpinii.rp.pl)
Maciej Rosalak (redaktor "Rz", "Uważam Rze. Historia")

Zespół wPolityce.pl

NASZ WYWIAD. Prof. Zdzisław Krasnodębski: "Zwolnienie Cezarego Gmyza to typowe dorzynanie watahy" Niezależność dziennikarska powinna się sprawdzać w sytuacjach trudnych, a nie kiedy jest dobrze i wszyscy się ze sobą zgadzają. Nie wtedy, kiedy władza jest zadowolona, tylko kiedy ukazuje się publikacja, która jest dla władzy bardzo niewygodna - mówi prof. Zdzisław Krasnodębski, socjolog.

wPolityce.pl: Panie Profesorze, o czym świadczy zwolnienie Cezarego Gmyza? prof. Zdzisław Krasnodębski: Mamy do czynienia z różnymi zjawiskami, które, zachowując oczywiście wszelkie proporcje, przypominają praktyki z lat 70-tych. W zasadzie ta sprawa to potwierdza. Przypomnę, że jeszcze parę lat temu mówiono, że właściciel nie może mieć wpływu na redakcję, na zamieszczane treści. Dzisiaj jest tak, że w gruncie nie tylko zwolnienie Cezarego Gmyza nie wywołuje zaniepokojenia w niektórych środowiskach, tylko wręcz nawołuje się, żeby te czystki jeszcze szerzej przeprowadzić. A niektórzy przyjmują to z satysfakcją. To jest oczywiście spektakularna sprawa, bo odbiła się szerokim echem, ale mieliśmy przecież podobne. Ja dobrze znam życie akademickie i wiem, że tutaj też jest dużo lęków i obaw przed poglądami, które mogłyby się nie spodobać, czy w ogóle zajmowanie się tematami badawczymi, które nie są dobrze widziane. Już media publiczne, telewizja publiczna zostały oczyszczone z niewygodnych dziennikarzy. Ten proces takiego usuwania do końca różnorodności opinii jest bardzo zaawansowany. Obok tego utworzyło się zjawisko, które nazywamy nowym drugim obiegiem, do którego należą np. niektóre portale, tak jak wPolityce.pl. Zwolnienie Gmyza to jest potwierdzenie tego procesu, a nawet jego zaostrzenie, bo zdaje się, że teraz to przeszło w gorszą, ostrzejszą fazę.

Jakim przesłaniem, jakim sygnałem dla innych dziennikarzy ma być zwolnienie Cezarego Gmyza, który jest uznawany za jednego z najbardziej dociekliwych autorów?Cezary Gmyz ujawnił przede wszystkim sprawę Tomasza Turowskiego, a ostatnio działania MSZ, które w efekcie doprowadziły do denuncjacji opozycjonistów białoruskich. Miał wiele takich wspaniałych artykułów. W tym ostatnim, o materiałach wybuchowych w tupolewie, także dochował rzetelności dziennikarskiej. Mówi nawet o tym w oficjalnym komunikacie prokuratura, że należy poczekać na zbadanie próbek, bo inaczej wszystko wskazuje na rację dziennikarza. Jego zwolnienie jest próbą zastraszenia innych, to jest oczywiste.

A patrząc szerzej, jak zmienia się rynek mediów w Polsce? Mówi pan, że powstaje nowy drugi obieg, ale czy on nie będzie wiecznie słaby nie mając kompletnie żadnego odbicia w gazetach wysokonakładowych, albo w telewizjach głównego nurtu? To na pewno nie jest normalna sytuacja. Jak byśmy sięgnęli do tego okresu, kiedy się media w Polsce kształtowały, to przypomnijmy, jak mówiło się o pluralizmie, o wolności mediów, jaka będzie różnorodność. A co się potem stało? Jaka była ewolucja? Można powiedzieć, nastąpiło wypychanie z tych mediów głównych takich ludzi jak Gmyz, ale przecież wcześniej stracił też stanowisko naczelnego Paweł Lisicki, wielu dziennikarzy odeszło do "Uważam Rze", mówiłem także o dziennikarzach telewizyjnych, przedtem była słynna sprawa z "Dziennikiem". Jakbyśmy popatrzyli, to jest to systematyczny proces eliminacji tych ludzi, którzy mają poglądy niezgodne z rządzącymi. Typowe dorzynanie watahy. Oczywiście ci ludzie wzmacniają te media inne, ale na przykładzie tej publikacji w "Rzeczpospolitej" widzimy, jakie to ma wielkie znaczenie, że publikacja w takiej gazecie, która jest cytowana w przeglądach prasy na świecie ma dużo większe znaczenie i odbija się dużo większym echem niż publikacja w mediach niszowych czy drugoobiegowych, które można pominąć albo zlekceważyć. To jest sytuacja nienormalna, sytuacja, na którą nie możemy się zgodzić. Zawsze mówiłem też, wielokrotnie będąc atakowanym przez dziennikarzy, że to jest też kwestia własności. Gdyby "Rzeczpospolita" należała tak jak Frankturter Allgemeine Zeitung, czy Die Zeit do zrzeszenia niezależnych dziennikarzy, no to takie rzeczy by się nie zdarzały. Natomiast, należą te media do kogo należą, więc tez od tej struktury własności zależy, że one nie są niezależne. Przy okazji widzimy, że w tym momencie, kiedy "Rzepa" się sprywatyzowała i przyszedł pan Hajdarowicz to wcale nie znaczy, że ona jest bardziej niezależna niż wtedy, kiedy należała po części do spółki rządowej. Tak czy inaczej, w tej sytuacji część dziennikarzy reżimowych w tej sytuacji zachowuje się ohydnie.

No i taki, a nie inny przekaz o Polsce będzie szedł w świat, w mojej ocenie coraz gorszy, mniej prawdziwy i wręcz ośmielający do lekceważenia Polski. Jeśli rzetelnych dziennikarzy, w dużych mediach zabraknie, to kto powinien o rzetelność przekazu dbać? Obowiązuje w Polsce konstytucja, która gwarantuje wolność prasy. Mówiliśmy o konieczności różnorodności opinii, o konieczności ścierania się różnych opinii, a nie, że jest tak, że wszystkie tygodniki, z wyjątkiem jednego głoszą to samo. Sytuacja jest w tej chwili taka, że wracamy do kompletnej monokultury medialnej. Całkowita kontrola przekazu na zewnątrz. Już w tej chwili informacja z "Rzeczpospolitej" przebiła się do agencji światowych i do mediów, ale już więcej nic takiego się przebijać nie będzie, bo już się takie informacje na łamach "Rz" nie będą pojawiać. Na łamach Gazety Wyborczej wiadomo, że pojawiają się zupełnie inne przekazy. Natomiast tych wszystkich portali internetowych, czy mniejszych gazet, które ostemplowane są odpowiednimi nawami i zdezawuowane, ich się cytować nie będzie. To jest oczywiście proces, który ma trochę szersze konotacje, proces postępującego zagrożenia wolności słowa i w gruncie rzeczy demokracji. W Polsce, w specyficznych warunkach to postępuje szybciej niż gdziekolwiek indziej, no i okazuje się, że instytucje, które w Polsce wybudowano, są kompletnie nieodporne na ten nacisk. Bo one się powinny sprawdzać w sytuacjach trudnych. Niezależność dziennikarska powinna się sprawdzać w sytuacjach trudnych, a nie kiedy jest dobrze i wszyscy się ze sobą zgadzają. Nie wtedy, kiedy władza jest zadowolona, tylko kiedy ukazuje się publikacja, która jest dla władzy bardzo niewygodna. Ale takie impulsy się już pojawiały wcześniej. Przypominam sobie sytuację, kiedy pan premier zapowiadał kontrolę na Uniwersytecie Jagiellońskim, bo mu się jakaś praca magisterska nie spodobała (praca Pawła Zyzaka nt. Lecha Wałęsy - red.).

Czyli Donald Tusk może spać spokojniej po zwolnieniu red. Gmyza i Platforma może spokojniej realizować swój plan przejmowania po kolei wszystkich instytucji w Polsce? Oni już te instytucje tak naprawdę przejęli. Część przejęli po Smoleńsku, nie oglądając się na nic, wszyscy to pamiętamy. Potem był proces czyszczenia różnych innych instytucji. Natomiast jest jedna rzecz - nie mogą spać spokojnie, bo nie mogą wyjść na ulicę, co pokazują wydarzenia związane z ponownym pogrzebem prezydenta Kaczorowskiego. Dzisiaj obrona wartości odbywa się na ulicach. Tylko demos, czyli lud może je obronić, ponieważ instytucje się nie bronią, jak widzimy, oprócz tych, na których oni nie mogą łapy położyć. Rozmawiał Marcin Wikło

Zabity nawigator, z Jaka -40 Winston Churchill powiedział o lotniskach biorących udział w bitwie o Anglię: „Nigdy jeszcze w historii tak wielu nie zawdzięczało tak wiele, tak nielicznym". W zdaniu tym zawarta jest też ocena polskich lotników. Przez wiele lat umiejętności polskich lotników cieszyły się uznaniem całego świata. Ich wysoki poziom potwierdzały miejsca w zawodach lotniczych na wszystkich rodzajach samolotów. Tak było. Po 10 kwietnia 2010 roku w świat poszedł nowy przekaz o polskich lotnikach: „debeściaki” bez odpowiedniego przeszkolenia, ryzykanci nieznający funkcji urządzeń pokładowych, którzy nie potrafili nawet odczytać właściwej wysokości prowadzonego przez siebie samolotu. Na dodatek do ostatniego momentu nie zdawali sobie sprawy, że lecą wprost w objęcia śmierci wraz z powierzonymi ich pieczy 92 osobami na pokładzie.  O fatalnym stopniu wyszkolenia, fałszerstwach dokumentów na wyścigi mówili tzw. eksperci (jak Hypki i jego kolega Łuczak), nie oszczędzili piloci z Komisji Millera.(Płk Benedic)*. Obwiniał ich wprost zarówno raport Mak jaki Anodiny. ** Jak wiemy z relacji pani Ewy Błasik wojsko wprowadziło zarówno dla załogi Jaka jak i dla niej zakaz wypowiadania się publicznie na temat katastrofy. Sami mogli dowolnie insynuować wyłączną winę polskich załóg i ich dowództwa. I czynili to z zaangażowaniem. Mottem przewodnim był słynny sms PO wysłany jako rekomendacja do publicznych komentarzy jej głównych przedstawicieli: „ „Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił" - mieli przeczytać wszyscy politycy PO tuż po katastrofie, jako instrukcję do rozmów z mediami.” Gen. Petelicki który ujawnił treść sms-a zapewniając, że posiada zapis jego treści w swoim telefonie nie może tego poświadczyć i pokazać opinii publicznej. Popełnił samobójstwo. Seryjne bez listu pożegnalnego. Podobnie jak Chor. Romuald Muś. On też nie zdoła ponownie zaprzeczyć i wyjaśnić z kim przesłuchiwał taśmę magnetofonową z Jaka 40 w dniu 10 kwietnia, na której –jak zeznał- pozostał zapis potwierdzający komendę zejścia do 50 wydaną przez kontrolerów z wieży w Smoleńsku dla Tu 154 M.Taki splot okoliczności: ci, którzy mogą coś udowodnić, nie wytrzymują i odchodzą z własnej woli. Jeśli nawet założyć, że to przypadki i chor. Muś sam zdecydował o odejściu – to i tak rozpowszechniania przez prokuraturę wersja o braku udziału osób trzecich jest z gruntu fałszywa. Bo jeśli ktoś fizycznie nie pomógł śp. nawigatorowi z Jaka, to bardzo wsparł go w podjęciu decyzji przez stalking psychiczny. Podważanie przez dwa lata reputacji zawodowej nie mogło nie odbić się na możliwości zdobycia cywilnej pracy w ukochanym zawodzie. Na cmentarzu w Antoniewie w gminie Piaseczno rodzina, przyjaciele, koledzy lotnicy i rodziny ofiar smoleńskich pożegnały we wtorek (6.11.) chorążego Musia. Niech dobry Bóg przyjmie Jego duszę, a dobrzy ludzie wesprą córeczki, żonę i rodzinę zmarłego.
*Ten sam, który motoszybowcem ściął latarnie – maszyna została poważnie uszkodzona, ale nie doszczętnie rozwalona. Ciekawe, co teraz płk Benedeic powie o efektach zderzenie tu 154 m z 30-40 cm brzozą..
**Raport Komisji Millera
3.2.2. Czynniki mające wpływ na zdarzenie lotnicze
1) niekontrolowanie wysokości za pomocą wysokościomierza barometrycznego podczas
wykonywania podejścia nieprecyzyjnego;
2) brak reakcji załogi na komunikaty PULL UP generowane przez TAWS;
3) próba odejścia na drugi krąg przy wykorzystaniu zakresu pracy ABSU – automatyczne
3.2.3. Okoliczności sprzyjające
1) niewłaściwa współpraca załogi powodująca nadmierne obciążenie dowódcy statku
powietrznego w ostatniej fazie lotu;
2) niedostateczne przygotowanie załogi do lotu;
3) niedostateczna wiedza członków załogi w zakresie funkcjonowania systemów
samolotu oraz ich ograniczeń;
4) niewłaściwe wzajemne monitorowanie czynności członków załogi oraz brak reakcji na popełniane błędy;
5) nieprawidłowy dobór składu załogi do realizacji zaplanowanego zadania;
Raport MAK
Współpraca w załodze i zarządzanie zasobami (CRM) ze strony dowódcy było
niedostateczne;
· Odczyt wysokości lotu od 300 metrów, wbrew ustalonym procedurom, wykonywał
nawigator według radiowysokościomierza;
· Załoga nie przerwała podejścia na ustalonej minimalnej wysokości zniżenia 100
metrów, a kontynuowała zniżanie bez widzialności naziemnych obiektów
z prędkością pionową 2-krotnie większą od obliczeniowej;
· Załoga kontynuowała zniżanie pomimo wielokrotnych ostrzeżeń TAWS (TERRAIN
AHEAD i PULL UP), zadziałania sygnalizacji zadanej wysokości (60 m)
radiowysokościomierza i komendy grupy kierowania lotami, co świadczy
o próbie załogi przejścia do lotu z widzialnością przed przelotem nad BPRM w celu
wykonania lądowania wizualnie;
· Działanie wyposażenia świetlnego lotniska nie wpłynęło na rozwój sytuacji awaryjnej;
· Obecność w kabinie załogi ważnych osób postronnych, w tym Dowódcy Sił
Powietrznych i Dyrektora Protokołu, oraz spodziewana przez dowódcę statku
powietrznego negatywna reakcja Głównego pasażera stwarzały nacisk psychiczny
na członków załogi i wpłynęły na podjęcie decyzji o kontynuowaniu podejścia w celu
lądowania w warunkach nieuzasadnionego ryzyka.
Komisja uważa, że:
1/Bezpośrednią przyczyną katastrofy było nie podjęcie przez załogę we właściwym czasie decyzji o odejściu na lotnisko zapasowe pomimo otrzymania wielokrotnych i terminowych informacji o rzeczywistych warunkach meteorologicznych na lotnisku Smoleńsk „Północny” znacznie gorszych od ustalonego dla tego lotniska minimum;

2/Zniżenie bez widoczności obiektów naziemnych do wysokości znacznie mniejszej od ustalonej przez kierownika lotów minimalnej wysokości odejścia na drugi krąg (100m), w celu przejścia do lotu z widzialnością, a także brak odpowiedniej reakcji i wymaganych działań pomimo wielokrotnego zadziałania sygnalizacji systemu wczesnego ostrzegania o zbliżaniu się do ziemi (TAWS), co doprowadziło
do zderzenia samolotu z przeszkodami i ziemią w sterowanym locie (CFIT), jego zniszczenia, śmierci załogi i pasażerów.

http://www.sp.mil.pl/pl/6swiatowy-zjazd-lotnikow-polskich/1803-milosc-zda-ofiary-ofiary-wymagaja-pamieci
http://lotniczapolska.pl/Kilka-slow-z-historii-lotnictwa,4012
http://www.youtube.com/watch?v=jEly79C9I3s
http://www.youtube.com/watch?v=gzACDJCfQvs

Małgorzata Puternicka/1Maud

Gazowa zdrada Opublikowane przez nas tajne protokóły porozumienia polsko - rosyjskiego w sprawie dostaw gazu są dowodem zdrady interesów narodowych przez Waldemara Pawlaka. Chodzi o porozumienie z pździernika 2010 roku na temat dostaw do Polski rosyjskiego gazu. Pół roku po katastrofie smoleńskiej, porozumienie podpisał w Moskwie wicepremier Waldemar Pawlak. Obejmuje ono trzy aspekty:

a) po pierwsze: zobowiązuje Polskę do zakupu gazu od Rosji aż do roku 2045

b) po drugie: ustala cenę za metr sześcienny bardzo wysoką - wyższą niż dla innych krajów

c) po trzecie: określa ilość gazu jako większą niż wynosi zapotrzebowanie Polski na gaz.

Innymi słowami: Pawlak podpisał porozumienie zobowiązujące stronę polską do zakupu od Rosji gazu więcej niż nam potrzeba, po zawyżonych cenach, do roku 2045. Dodać trzeba, że zapisy porozumienia zakazują Polsce sprzedaży nadwyżki gazu. Porozumienie przypieczętowało istniejący już stan faktyczny czyli uzależnienie Polski od dostaw surowca z Rosji. Przypieczętowało na wiele lat, ponieważ na mocy porozumienia Polska zobowiązała się nie sprowadzać gazu z innych źródeł (np. tankowcami z krajów arabskich). Problem w tym, że jeśli Rosjanom przyjdzie do głowy wstrzymać dostawy gazu, to Polska zostanie "na lodzie". Podpisując to haniebne porozumienie, wicepremier Waldemar Pawlak dopuścił się zdrady stanu. Gdyby Polska była państwem prawa, Waldemar Pawlak na wiele lat poszedłby do więzienia, wzorem Julii Tymoszenko, która niekorzystne dla swojego kraju umowy gazowe odpokutowuje właśnie w kolonii karnej. Niestety, w Polsce Donalda Tuska, tak się nie stanie. Polandleaks.org

CZTERY PYTANIA do Antoniego Macierewicza. "Pan Szeląg publicznie uwiarygodnił możliwość sfałszowania kolejnych dowodów. Powinien usłyszeć zarzuty"

wPolityce.pl: "Gazeta Polska Codziennie" pisze, że ekspertyza pirotechniczna dotycząca tupolewa została przez Rosjan sfałszowana. Strona rosyjska uznała, że nie ma śladów materiałów wybuchowych, ale nie przeprowadzono badań czterech próbek. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Jak Pan ocenia te doniesienia? Antoni Macierewicz: Sprawa tzw. badań rosyjskich oraz badań zrobionych przez Wojskowy Instytut Chemii i Radiometrii jest niesłychanie tajemnicza. W polskich uwagach do raportu MAK z grudnia 2010 roku znajduje się uwaga, że badania rosyjskie są niewiarygodne, że strona polska nie otrzymała żadnej dokumentacji w tej sprawie oraz, że nie może badań traktować jako dowód. Te stwierdzenia znajdują się w polskich uwagach do raportu MAK. Podobnie wyglądają zrobione potem badania buta czy kilku innych przedmiotów znalezionych w Smoleńsku, które zleciła prokuratura. Badań wraku nie przeprowadzono, zrobiono jedynie badania niektórych przedmiotów w Smoleńsku. Nie ma jednak żadnej dokumentacji procesowej, która uwiarygadnia te badania. Obecne informacje "GPC" wpisują się w ten ciąg fałszerstw. On się rozpoczął zaraz po katastrofie.

Te badania wciąż są przywoływane w Polsce. Dziwię się, że ktokolwiek je traktuje poważnie. Te badania od początku były sfałszowane. Pierwsze bardziej kompleksowe badania, jakie zostały zrobione, to są te badania, które opisał w "Rzeczpospolitej" Cezary Gmyz. Być może dlatego, że napisał prawdę, stracił pracę, może dlatego, że one są rzetelne zostały utajnione na pół roku. Być może ktoś liczy, że przez te pół roku uda się dokonać kolejnego fałszerstwa. Odbieram to, jako zyskanie czasu na kolejne manipulacje. Mam nadzieję, że nikt na rosyjskie badania nie będzie się powoływać. One służyły oszustwu.

CZYTAJ TAKŻE: NASZ WYWIAD. Red. Cezary Gmyz: "To było jak posiedzenie komisji weryfikacyjnej wyrzucającej dziennikarzy w stanie wojennym"

Co więc stoi za decyzją, by pobrane próbki z wraku przesłać na przechowanie do Rosji? Pułkownik Ireneusz Szeląg informował, że próbki zostaną przebadane, gdy tylko Rosjanie nam ją przekażą. W tym przypadku mieliśmy do czynienia z działaniem na szkodę śledztwa. Tak należy oceniać decyzję, by publicznie podważać wartość ostatnich badań, wykonanych przez śledczych w Smoleńsku. Tak samo oceniam decyzję, by sformułować kłamstwo mówiące, że urządzenia używane w Smoleńsku w ten sam sposób reagują na krem do golenia czy perfumy, jak na materiały wybuchowe. W sytuacji, gdy wszystkie próbki znajdują się w Rosji, to jest wypowiedź, dająca carte blanche stronie rosyjskiej do fałszowania kolejnego dowodu w sprawie smoleńskiej. To jest świadome działanie na szkodę śledztwa. To powinno raz na zawsze zdyskredytować prokuratora Szeląga. To powinno mieć konsekwencje prawne. On powinien usłyszeć zarzuty.

Dlaczego?Skutek słów prok. Szeląga będzie taki, że za jakiś czas strona polska otrzyma z Rosji krem do golenia albo perfumy. I Rosjanie powiedzą, że przecież płk. Szeląg mówił, że na wraku mogły być perfumy, więc czemu się dziwicie. Pan Szeląg publicznie uwiarygodnił możliwość sfałszowania tych dowodów. To jest działanie przeciwko śledztwu. Świadome i cyniczne. Czy te słowa padły we współdziałaniu z Rosjanami, czy ktoś wymusił na prokuratorze Szelągu takie działanie? Ja tego nie wiem. To należy wyjaśnić. Liczę, że prokurator Seremet podejmie w tej sprawie stosowne działania. Jest rzeczą niesłychaną, by w tak ważnej sprawie prokuratura działała na szkodę śledztwa.
Rozmawiał KL

Dlaczego nie wybieram się na Marsz Niepodległości? Pisząc o sanacyjnym Obozie Zjednoczenia Narodowego (OZON) Stanisław Cat-Mackiewicz napisał, że "przy dźwiękach Pierwszej Brygady odczytywano wersety z Dmowskiego". Historia się odwróciła: teraz przy dźwiękach Hymnu Młodych Obozu Wielkiej Polski będą odczytywane wersety z Raportu Smoleńskiego Antoniego Macierewicza. Z coraz większym zdziwieniem, niedowierzaniem, zakłopotaniem i niezrozumieniem patrzę na działania naszych rodzimych narodowców przygotowujących Marsz Niepodległości 2012. Najpierw "dyscyplinarnie" usunęli z Komitetu Poparcia Marszu Niepodległości Janusza Korwina-Mikkego, aby zaraz potem przyjąć w szeregi tegoż Komitetu Poparcia Tomasza Sakiewicza, redaktora naczelnego propisowskiej "Gazety Polskiej". Sukces ubiegłorocznego Marszu Niepodległości spowodował, że wiele w mediach mówiono i spekulowano, że jego organizatorzy myślą o przekształceniu ruchu społecznego "maszerującej prawicy" w partię polityczną, stanowiącą alternatywę dla systemowej "centro-prawicy", czyli klinczujących się PiS i PO, uwikłanych w konflikt personalny i coraz bardziej pozbawionych jakichkolwiek idei. Jakkolwiek sami organizatorzy informacje te dosyć stanowczo i konsekwentnie dementowali, to wiele osób nadal opinię taką głosiło. Przyznam, że patrząc jak polscy narodowcy śnią o tym aby stać się polską wersją Jobbiku, zawsze zadawałem sobie to samo pytanie: to kto ma być polskim Orbanem? I jakoś jedynym kojarzącym mi się kandydatem był... Jarosław Kaczyński. Koledzy narodowcy stanowczo jednak zaprzeczali jakoby chcieli stanowić przybudówkę czy młodzieżówkę dla partii Kaczyńskiego. Przypominam te spekulacje właśnie w związku ze zmianami kadrowymi w Komitecie Poparcia Marszu Niepodległości. W dniu 22 sierpnia 2012 Janusz Korwin-Mikke został "dyscyplinarnie" usunięty za krytyczne uwagi o socjalistycznych poglądach "maszerującej prawicy". A oto teraz, w dniu 12 października do Komitetu Poparcia został przyjęty redaktor naczelny "Gazety Polskiej" Tomasz Sakiewicz. Aby było śmieszniej, ten ostatni wydał fikuśne oświadczenie w którym czytamy:

"Włączając się w marsz niepodległości nie zamierzamy identyfikować się ze wszystkimi jego uczestnikami. Jesteśmy przeciwni radykalnym sprzecznym z polską tradycją – Rzeczpospolitej wielonarodowej i wielowyznaniowej – hasłom. Jesteśmy przeciwni jakiejkolwiek przemocy i łamaniu prawa. Dlatego też kluby „Gazety Polskiej” będą szły we własnym sektorze, powołają własne służby porządkowe i będą odpowiadać przede wszystkim za siebie".

Drogi Czytelniku: jakbyś się poczuł, gdybyś zaprosił znajomych na obiad do knajpy, a jeden z nich oświadczyłby publicznie, że nie zamierza "identyfikować się" ze wszystkimi uczestnikami obiadu, więc ogłasza, że nie będzie jadł przy jednym stole ze wszystkimi zaproszonymi, lecz prosi z boku o oddzielny stolik z oddzielnym menu? Do tego przecież się to oświadczenie red. Sakiewicza sprowadza. Odpowiedź prosta i krótka: po takim oświadczeniu każdy powiedziałby, że sobie takiego gościa na obiedzie nie życzy. Organizatorzy Marszu Niepodległości jakoś jednak ten afront - bo tak trzeba to traktować - przełknęli. Co nimi kierowało? W moim przekonaniu są dwie prawdopodobne odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza to pogoń za frekwencją. Jest dla nich zupełnie nieważne kto przyjdzie na Marsz Niepodległości 2012, byle tylko przyszły tysiące ludzie. Nie przeszkadza im nawet to, że oddzielną kolumnę zrobią osoby, które z ideami organizatorów Marszu Niepodległości nie mają kompletnie nic wspólnego. Przecież nietrudno przewidzieć, że na Marszu Niepodległości - czyli w obronie niepodległości Polski - pojawić się mogą np. fotki ś.p. Lecha Kaczyńskiego, tego samego, który podpisał Traktat Lizboński. Byłaby to pewna logika: niech przyjdzie jak najwięcej ludzi, nie jest ważne jakie będą mieli poglądy. My będziemy chodzić w glorii tych, którzy zorganizowali największą patriotyczną manifestację w Polsce! Druga możliwość polega na poskładaniu w logiczną całość faktów, a mianowicie usunięcia z Komitetu Poparcia Janusza Korwin-Mikkego po to, aby zastąpić go Tomaszem Sakiewiczem. Wracam teraz do hipotezy, że "maszerująca prawica" ma szansę stać się alternatywą dla oligarchii PiS-PO, a szczególnie zaś dla PiS, próbującego zawłaszczyć i zmonopolizować hasła patriotyczne. W Polsce zostały tylko trzy środowiska, które twardo i bez wahania oświadczają, że nie interesuje je pisowski model "prawicowości", czyli połączenia haseł patriotyczno-smoleńskich, rusofobicznych i demagogii socjalnej. Te trzy środowiska to tygodnik "Myśl Polska", Klub ZachowawczoMonarchistyczny (wraz z portalem konserwatyzm.pl) i Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego. "Myśl Polska" i jej redaktor naczelny Jan Engelgard do Komitetu nie zostali (na ile się orientuję) zaproszeni; Janusz Korwin-Mikke został wyproszony, a ja (a tym samym i KZ-M) wypisałem się w proteście przeciwko przyjęciu red. Sakiewicza. Prywatnie do Pana Redaktora nic nie mam, ale pomiędzy naszymi poglądami jest przepaść i nie mam wielkiej ochoty wspólnie z nim firmować tej samej imprezy. Reasumując, obawiam się, że zmiany kadrowe w Komitecie Poparcia Marszu Niepodległości można chyba interpretować jako wyraz decyzji o przyjęciu pewnej strategii politycznej, polegającej na rezygnacji z własnej podmiotowości i doszlusowaniu polskich narodowców do obozu "prawdziwych patriotów", czyli akceptacji nurzania się w smoleńskich oparach, jako rzekomo "patriotycznych". Pisząc o sanacyjnym Obozie Zjednoczenia Narodowego (OZON) Stanisław Cat-Mackiewicz napisał, że "przy dźwiękach Pierwszej Brygady odczytywano wersety z Dmowskiego". Historia się odwróciła: teraz przy dźwiękach Hymnu Młodych Obozu Wielkiej Polski będą odczytywane wersety z Raportu Smoleńskiego Antoniego Macierewicza. W tych okolicznościach na Marsz Niepodległości, urządzany przez polskich narodowców, oczywiście nie wybiorę się. Nie tylko dlatego, że nie przepadam za manifestacjami ulicznymi, lecz także dlatego, że sam pomysł tej imprezy jest taki, że przestaje mi się podobać. Z linią polityczną ruchu narodowego w epoce Romana Giertycha często się nie zgadzałem, ale miałem poczucie, że wiele nas łączy odnośnie celów. O obecnym ruchu narodowym, czyli "narodowcach maszerujących" tego samego powiedzieć nie mogę. Nie widzę abyśmy mieli wspólne cele. Adam Wielomski

O krok od katastrofy Z powodu bierności wielu polskich środowisk we Lwowie w listopadzie 1918 roku nieomal nie doszło do katastrofy. W obliczu postępującego rozpadu monarchii austro-węgierskiej 18 października 1918 roku zebrała się we Lwowie Ukraińska Rada Narodowa (URN). Wśród delegatów znalazł się metropolita Andrzej Szeptycki, co miało potwierdzać, iż wyłaniające się państwo ukraińskie wspiera kościół greckokatolicki. Ukraińska Rada Narodowa uznała się, zgodnie z wnioskiem Petruszewicza, za konstytuantę i zapowiedziała przygotowanie konstytucji.  Prezydentem URN obrano przewodniczącego Ukraińskiej Reprezentacji Parlamentarnej, Jewhena Petruszewicza. Prezydium przystąpiło do podporządkowania sobie jawnych (strzelcy siczowi) oraz tajnych ukraińskich jednostek wojskowych. Jednocześnie 20 października lwowska Rada Miejska podjęła uchwałę, która stanowiła odpowiedź na odezwę Rady Regencyjnej z 7 października, proklamującą powstanie niepodległego państwa polskiego z dostępem do morza i obejmującego wszystkie ziemie polskie. W uchwale tej Rada Miejska zapowiedziała poczynienie starań, prowadzących „do powstania ośrodków organizacyjno-politycznych i społecznych, niezbędnych do urzeczywistnienia w tej naszej dzielnicy państwowości polskiej" . Tego samego dnia odbyły się manifestacje patriotyczne oraz uroczysta procesja, w której uczestniczył arcybiskup lwowski Józef Bilczewski 28 października powstała w Krakowie Polska Komisja Likwidacyjna (PKL), której prezydium następnego dnia wysłało pismo notyfikujące do premiera Austrii Heinricha Lammascha. Stwierdzono w nim w imieniu polskich posłów, iż ziemie zaboru austriackiego „należą już do państwa polskiego" . Siedzibą PKL, jak zaznaczono, miał być Lwów, do którego zamierzano przybyć 1 listopada 1918 roku. Powstaniu PKL nie towarzyszyło wykształcanie się jednolitej struktury wojskowej. W dalszym ciągu istniały częściowo rywalizujące ze sobą, a częściowo ignorujące się polskie komendy o odmiennych orientacjach i sympatiach politycznych. Już w połowie października 1918 roku  do objęcia komendy nad całą Galicją oraz okupowaną przez Austriaków południową częścią Królestwa aspirował płk Bolesław Roja. 16 października wysłał on do Rady Regencyjnej pismo, w którym informował o odtworzeniu 4 pułku piechoty Legionów Polskich oraz poleceniu kpt. Franciszkowi Sikorskiemu podjęcia prac organizacyjnych nad sformowaniem we Lwowie 9 i 10 pułków piechoty. W tym samym czasie funkcję wojskowego przedstawiciela Rady Regencyjnej w Galicji pełnił płk. Władysław Sikorski, który 22 października podzielił Galicję na dwa okręgi wojskowe — krakowski z komendantem Bolesławem Roją oraz lwowski z kpt. Antonim Kamińskim. Roja jednak odmówił podporządkowania się Sikorskiemu. Podobnie uczyniła Polska Organizacja Wojskowa oraz byli żołnierze  I i III Brygady Legionów Polskich. 31 października, po usunięciu komend austriackich z Krakowa, dowództwo nad zachodnią częścią Galicji objął Bolesław Roja. 1 listopada Rada Regencyjna nadała mu stopień generała, polecając mu przystąpić do organizacji sił zbrojnych. Roja wysłał do Lwowa w charakterze swojego przedstawiciela Bronisława Pierackiego. We Lwowie istniały cztery tajne polskie związki. Najsilniejsza Polska Organizacja Wojskowa, dowodzona  przez porucznika III Brygady Legionów Ludwika de Laveaux, miała ok. 300-350 członków, w tym 80 gimnazjalistów i 30 kobiet.  Z POW współpracował  Związek Wolności, zrzeszający przede wszystkim wojskowych z armii austro-węgierskiej. Trzecia organizacja, Towarzystwo Wzajemnej Pomocy Byłych Legionistów, grupowała kombatantów z Polskiego Korpusu Posiłkowego i podlegała kpt. Antoniemu Kamińskiemu. Wreszcie ostatnią organizacją były związane z obozem narodowym Polskie Kadry Wojskowe, dowodzone przez kapitana wojska austro-węgierskiego Czesława Mączyńskiego. Ogółem polskie organizacje wojskowe we Lwowie skupiały ok. 700 ludzi, tylko w części przeszkolonych i słabo uzbrojonych. Jednocześnie w siedmiu lwowskich męskich drużynach harcerskich znajdowało się ok. 110 harcerzy, z których mniej więcej połowa przeszło szkolenie paramilitarne w ramach POW. Polscy politycy i wojskowi nie docenili znaczenia powstania Ukraińskiej Rady Narodowej, bagatelizowali też doniesienia o ukraińskiej konspiracji. 30 października odwiedził Lwów znany działacz obozu narodowego Stanisław Głąbiński, który następnego dnia wyjechał z miasta z przekonaniem, iż nie istnieje realna groźba przejęcia Galicji Wschodniej przez Ukraińców. Także płk. Władysław Sikorski w rozmowach z politykami lekceważył niebezpieczeństwo ukraińskiego zamachu we Lwowie. Zabronił także kpt. Kamińskiemu nawiązywania jakichkolwiek kontaktów z polskimi organizacjami konspiracyjnymi oraz podporządkowania się komendzie którejkolwiek z nich. Tymczasem powstanie Polskiej Komisji Likwidacyjnej doprowadziło do wzrostu napięcia wśród przywódców ukraińskich, którzy posiadali informacje o istnieniu we Lwowie polskich organizacji konspiracyjnych, przeceniali jednak ich wielkość oraz gotowość do zbrojnego wystąpienia. 30 października URN uznała Legion Ukraińskich Strzelców Siczowych  za zawiązek narodowej siły zbrojnej oraz wezwała austriackie komendy do przeniesienia oddziałów o ukraińskim składzie, przebywających dotychczas na froncie, do wschodniej Galicji. 31 października delegacja ukraińska z Kostem Lewickim i Longinem Cehelskim na czele udała się do namiestnika z postulatem podporządkowania Galicji Wschodniej URN. Spotkała się jednak z kategoryczną odmową. W rezultacie podjęli decyzję o przeprowadzeniu w nocy z 31 października na 1 listopada zbrojnego zamachu we Lwowie. Plan zajęcia Lwowa opracował płk. Dmytro Witowski razem z por. Petro Bubelą. Okazało się, iż spiskowcy mogą liczyć na około 1500 żołnierzy, w tym 60 oficerów oraz wsparcie około tysiąca cywilów, przede wszystkim gimnazjalistów, studentów i kolejarzy. 31 października o godzinie dwudziestej Witowski zebrał członków Ukraińskiego Generalnego Komisariatu Wojskowego przedstawiając ogólny zarys działań i rozkazując do czasu rozpoczęcia akcji zamknąć koszary. Nikt nie miał prawa z nich wyjść, a także nie wolno było wpuszczać do nich polskich wojskowych. Wypełniając ten rozkaz ukraińska warta koszar przy ul. Kurkowej późnym wieczorem postrzeliła plut. Andrzeja Battaglię, próbującego dostać się na strzeżony teren. Witowski utworzył także Generalną Komendę Wojsk Ukraińskich (GKWU) i mianował Senia Horukala jej szefem sztabu. Zbiórki oddziałów ukraińskich miały się rozpocząć o godzinie drugiej w nocy w miejscach skoszarowania. Na tę też godzinę wyznaczono internowanie ok. 40 polskich żołnierzy, byłych legionistów, zajmujących salę w koszarach 15 pułku piechoty przy ul. Kurkowej. Natomiast o trzeciej por. Julian Cokan miał dostarczyć komendom austriackiego i węgierskiego batalionów szturmowych pisemne wezwania do zachowania neutralności. Rozpoczęcie zasadniczej części działań przewidziano między godziną 3.30 a 4.00 nad ranem. Równocześnie lokalne komendy okręgowe w Przemyślu, Złoczowie, Samborze, Stryju, Stanisławowie, Kołomyi, Tarnopolu, Rawie Ruskiej i Czerniowcach miały rozbroić żołnierzy innych narodowości i osłonić wyłanianie się ukraińskiej administracji. Wszystkie okręgi zostały zobowiązane do skierowania części żołnierzy do Lwowa. Witowski rozkazał też zniszczyć most kolejowy na Sanie w Przemyślu, aby uniemożliwić przerzut polskich sił z Krakowa do Galicji Wschodniej. Ukraińskie przygotowania do opanowania Lwowa uszły uwagi kpt. Czesława Mączyńskiego i kpt. Antoniego Kamińskiego. Jedynie w POW oraz w środowisku harcerskim zakładano bardzo wysokie prawdopodobieństwo ukraińskiego zamachu. Do lwowskiej komendy POW nadeszły meldunki, potwierdzające, iż ukraińska akcja rozpocznie się już w pierwszych godzinach listopada. Z dostarczanych informacji wynikało również, iż austriackie komendy nie zamierzają przeciwstawić się wystąpieniu Ukraińców. Z inicjatywy por. de Laveaux 31 października doszło do serii spotkań komendantów poszczególnych organizacji oraz przedstawicieli środowisk legionowych. Nie zakończyły się jednak one zawarciem porozumienia, gdyż kpt. Mączyński i kpt. Kamiński negowali realność ukraińskiej akcji. Mączyński wręcz przekonywał zebranych, iż polska racja stanu wymaga oczekiwania na rozstrzygnięcia kongresu pokojowego. Pod naciskiem Mączyńskiego por. de Laveaux późnym wieczorem cofnął rozpoczętą już mobilizację POW. Po odwołaniu rozkazu mobilizacyjnego w Domu Akademickim i Domu Techników pozostały niewielkie grupy peowiaków. We Lwowie ukraiński zamach przebiegł zgodnie z harmonogramem opracowanym przez płk. Dmytra Witowskiego i jego sztab. W nocy z 31 października na 1 listopada, około godziny drugiej, internowano grupę polskich żołnierzy, przebywających na terenie koszar przy ul. Kurkowej. Po godzinie trzeciej por. Julian Cokan zameldował Witowskiemu, iż dowódcy obu batalionów szturmowych (austriackiego i węgierskiego) zadeklarowali zajęcie neutralnej postawy w rozpoczynającym się konflikcie polsko-ukraińskim. Około godziny czwartej zamachowcy zaczęli przejmowanie obiektów w mieście. Oficer ukraiński, który dowodził oddziałem zajmującym namiestnictwo, zakomunikował Karlowi von Huynowi o objęciu władzy we Lwowie i Galicji Wschodniej przez Ukraińską Radę Narodową. Inne oddziały obsadziły Dworzec Główny i na Persenkówce, austriacką komendę miasta, Bank Austro-Węgierski, Pocztę Główną, Cytadelę, koszary oraz Ratusz, na którym zawieszono niebiesko-żółtą flagę. Opanowanie wyznaczonych wcześniej celów wojskowych nie oznaczało jeszcze osiągnięcia pełnego sukcesu. Witowski obawiał się teraz reakcji polskiej ludności miasta, a przede wszystkim organizacji konspiracyjnych, dlatego też rozkazał, aby rozstawiono karabiny maszynowe w strategicznych punktach miasta. Centrum Lwowa przemierzały patrole piesze, a po całym mieście krążyły samochody ciężarowe z żołnierzami, których zadaniem było rozpraszanie ludności, gdyby zamierzała zawiązywać manifestacje. Rozlepiane na murach plakaty informowały o powstaniu Państwa Ukraińskiego, którego najwyższą władzą (ustawodawczą i wykonawczą) jest URN. Lwów został określony jako jego stolica. Delegacja URN udała się do namiestnictwa, aby kolejny raz domagać się oficjalnego przekazania jej władzy. Karl von Huyn odmówił i zaprotestował przeciwko internowaniu, oddając swemu zastępcy Wołodymyrowi Decykiewiczowi, który powołując się na manifest cesarski, przekazał pełnię władzy URN. Austriackie władze wojskowe wyraziły zgodę na przekazanie uzbrojenia Ukraińcom. Bezpośrednio po ukraińskim zamachu we Lwowie, w mieście panował względny spokój. Zamach na razie nie sparaliżował miasta. W kościołach odprawiano msze święte, ludzie odwiedzali, jak zwykle we Wszystkich Świętych, cmentarze. Jeździły tramwaje, funkcjonowały kawiarnie i restauracje. Ukazał się dziennik „Diło" z oskarżeniem, iż Polska Komisja Likwidacyjna chciała 1 listopada przejąć władzę we Lwowie i wschodniej Galicji. Wyszły dwa wydania, ranne i wieczorne, „Kuriera Lwowskiego" ale w żadnym z nich nie zamieszczono nawet najmniejszej wzmianki o ukraińskim zamach. Pierwsze informacje o ukraińskich działaniach dotarły do przywódców do polskich organizacji konspiracyjnych dopiero o godzinie szóstej. Już między godziną siódmą a ósmą w Czytelni Akademickiej przy ul. Łozińskiego zaczęli zbierać się oficerowie legionowi i peowiaccy. W cywilnych ubraniach stawili się m.in. por. Kazimierz Świtalski, por. Antoni Jakubski, kpt. Władysław Rożen, pchor. Mieczysław Selzer-Sieleski oraz kpt. Karol Baczyński. W tym samym czasie w Domu Akademickim u zbiegu ulic Łozińskiego i Senatorskiej znaleźli się kpt. Czesław Mączyński, por. Ludwik de Laveaux, por. Adam Ajdukiewicz i inni. Po godzinie ósmej obie grupy połączyły się i przeniosły na ul. Fredry 3 do prywatnego mieszkania dr. Wechslera. Wybór komendanta i utworzenie sztabu nie było sprawą łatwą. Po zażartej dyskusji, wśród bałaganu spowodowanego sprzecznymi informacjami o rozmiarach ukraińskiej akcji powierzono dowództwo kpt. Władysławowi Różenowi, za którym optowali legioniści. Jednak kpt. Mączyński nie uznał tego wyboru. Po kolejnych gorących sporach ostatecznie naczelne dowództwo powierzono właśnie kpt. Mączyńskiemu. Jego pierwszym zadaniem miało być opanowanie dużego magazynu broni, znajdującego się na terenie Dworca Czerniowieckiego, które zakończyło się jednak niepowodzeniem. W tych spotkaniach nie wzięli udziału przedstawiciele Polskiego Korpusu Posiłkowego. Kpt. Kamiński około godziny szóstej wizytował Szkołę Sienkiewicza i dopiero kiedy stamtąd wyszedł, przed Pocztą Główną napotkał patrol ukraiński oraz zobaczył karabin maszynowy. Po powrocie do swej siedziby w pomieszczeniach Towarzystwa Wzajemnej Pomocy Byłych Legionistów przy ul. Akademickiej, wydał pisemny rozkaz otworzenia ognia w wypadku ataku Ukraińców. Jednocześnie uważając się za oficera Wojska Polskiego organizowanego przez warszawski Sztab Generalny, odmówił uznania dowództwa kpt. Mączyńskiego. Zastępcą Mączyńskiego i szefem sztabu Naczelnej Komendy Wojsk Polskich we Lwowie został por. Stanisław Łapiński-Nilski z Polskiej Organizacji Wojskowej, a stanowiska zastępców szefa sztabu objęli Stanisław Bac (Polskie Kadry Wojskowe) i Stanisław Widomski (PKW). Oficerem do specjalnych poruczeń został por. Ludwik de Laveaux (POW). Mączyński i sztab ciągle zmieniali swoje miejsce postoju, aby dopiero po kilku dniach zająć pomieszczenia przy ul. Grunwaldzkiej 9, w części miasta znajdującej się pod polską kontrolą. Jednocześnie polscy politycy ( Tadeusz Cieński, Leonard Stahl, Edward Dubaniewicz) powołali Polski Komitet Narodowy z Władysławem Stesłowiczem jako przewodniczącym. PKN uznał Naczelną Komendę za najwyższy organ dowodzenia, kpt. Mączyński zaś zobowiązał się traktować Polski Komitet Narodowy jako najwyższą polityczną i administracyjną władzę polską w mieście.

O swoim istnieniu PKN oficjalnie poinformował mieszkańców miasta, wydając odezwę „Do ludności Lwowa", w której stwierdził również, iż mianował Naczelną Komendę, oraz wezwał „[...] całą ludność męską polską, cywilną i wojskową, aby bezzwłocznie zgłaszała się do szeregów polskich" . W związku z nagłą chorobą por. de Laveaux nie najlepiej przebiegała mobilizacja POW. Zbierająca się w Domu Akademickim kompania studencka bezskutecznieoczekiwała na rozkazy. Jej dowódca pchor. Mieczysław Selzer-Sieleski jedynie część żołnierzy skierował do ochrony NaczelnejKomendy, pozostałych odsyłając do domów. W efekcie część żołnierzy kompanii studenckiej dopiero następnego dnia na własną rękę włączyła się do walk. Brak zdecydowania strony polskiej mógł zaważyć na przebiegu wydarzeń. Jedynie niektóre oddziały podjęły kontrakcję. Po uzyskaniu pierwszych informacji o ukraińskim zamachu ppor. Tadeusz Felsztyn na rozkaz komendanta Szkoły Sienkiewicza kpt. Zdzisława Tatara-Trześniowskiego rozbroił posterunek policji przy ul. Gródeckiej oraz zajął pobliski magazyn starej broni. Dowodzona przez niego grupa uzbrojona w kilkadziesiąt karabinów i kilka pistoletówokoło godziny dziesiątej odparła atak oddziału ukraińskiego wspieranego przez umieszczony na ciężarówce karabin maszynowy. Wiadomość o tym incydencie szybko rozeszła się po mieście. Do Szkoły zaczęto przynosić broń i amunicję. Zgłaszali się ochotnicy, w tym kilkunastoletni chłopcy. Posiadających broń lub wyszkolenie wojskowe Trześniowski wcielał do oddziału. Wśród spieszących na ul. Polną znalazł się również kpt. Mieczysław Boruta-Spiechowicz. Kpt. Trześniowski nie orientował się w sytuacji, jaka panowała w innych rejonach miasta. Nic też nie wiedział o genezie oraz kulisach powołania Naczelnej Komendy. Podporządkował się jednak otrzymanemu rozkazowi z Naczelnej Komendy, zgodnie z którym miał wyprowadzić część załogi Szkoły do Rzęsny Polskiej, gdzie znajdowała się bateria 130 pułku artylerii polowej pod dowództwem polskiego oficera, kpt. Tadeusza Łodzińskiego. Szkoła Sienkiewicza nie była jedynym punktem rodzącego się polskiego oporu. Nocujący w Domu Techników przy ul. Issakowicza peowiacy na pierwszą wiadomość o ukraińskim zamachu przygotowali budynek do obrony. Ich położenie poprawiło się radykalnie, kiedy do Domu Techników przybyła grupa uzbrojonej młodzieży, przede wszystkim członków POW zebranych przez pchor. Ludwika Wasilewskiego na Politechnice. Wasilewski, który nie miał kontaktu z komendą POW, działał spontanicznie. Zagarnął mały magazyn broni, znajdujący się na Politechnice, i rozbroił załogę austriackiego szpitala, zajmującego część pomieszczeń uczelni. Po wysłaniu pierwszej grupy młodzieży na ul. Issakowicza zorganizował na Politechnice komórkę mobilizacyjną. Wysłał też do pobliskiego kościoła Św. Marii Magdaleny kilku podwładnych, aby informowali wszystkich zainteresowanych, iż miejscem koncentracji ochotników jest Dom Techników. Tam też przeniósł swój punkt dowodzenia. Około południa doszło do pierwszych potyczek między polskimi patrolami ubezpieczającymi Dom Techników a ukraińskimi oddziałkami. Do wieczora Wasilewski zdołał uzbroić około 150 peowiaków. Późnym popołudniem panujące w siedzibie „Sokoła"-Macierzy zamieszanie opanował przybyły kilka godzin wcześniej do miasta kpt. Wit Sulimirski. Sformował on oddział zdolny do obrony gmachu, utworzył komórkę kurierską pod kierownictwem dr Marii Opieńskiej i wywiadowczą podporządkowaną dr. Lucjanowi Szporowi. Wieczorem kpt. Sulimirski podporządkował się Naczelnej Komendzie i przekształcił podległą mu placówkę w ośrodek mobilizacyjny. Miał zgodnie z rozkazami kpt. Mączyńskiego wysyłać ochotników do zachodniej części miasta. Natomiast zaproponowany przez Sulimirskiego plan zajęcia Cytadeli Naczelna Komenda, zaprzepaszczając w ten sposób szansę opanowania bardzo istotnego dla dalszego rozwoju sytuacji w mieście obiektu wojskowego. Po południu i pod wieczór powstawały także inne, tworzone przez najaktywniejszych, oddziałki. Słabo uzbrojone, pozbawione jeszcze kontaktu z Naczelną Komendą rozpoczynały działalność przeważnie na peryferiach miasta, staczając potyczki z patrolami wroga i zdobywając w ten sposób broń. Jedną z pierwszych tego typu grup zorganizował peowiak Ludwik Kopeć, inną, liczącą kilkunastu żołnierzy, sformował po południu należący do PKW por. Roman Abraham. W spontanicznie formujących się oddziałach służyła lwowska młodzież, doskonale znająca miejskie i podmiejskie zakamarki, lekceważąca niebezpieczeństwo i skłonna do brawury, ale jednocześnie niezdyscyplinowana i trudna do zorganizowania w regularne oddziały. Potencjalnym ośrodkiem mobilizacyjnym stał się ogólnopolski zjazd studencki w Domu Akademickim. Wśród zebranych znajdowali się byli żołnierze (w tym legioniści) oraz peowiacy i przedstawiciele różnych organizacji politycznych działających w środowisku studenckim. Młodzież akademicka zareagowała na przewrót ukraiński rezolucjami o konieczności podjęcia walki o Lwów i wysłała swoich delegatów do kpt. Mączyńskiego i Naczelnej Komendy. Do końca pierwszego dnia walk w polskich oddziałach znalazło się ponad 1100 ochotników 26, w tym kilkadziesiąt kobiet, które służyły w powstających komórkach sanitarnych i intendenckich oraz podejmowały się zadań kurierskich i wywiadowczych. Mimo militarnych i organizacyjnych porażek kpt. Mączyńskiego wyłonienie polskiego dowództwa oraz kierowniczego organu władzy cywilnej należy uznać za istotne wydarzenie. Utworzenie bowiem instytucji reprezentujących polskie interesy w mieście i Galicji Wschodniej stawiało pod znakiem zapytania ukraiński sukces we Lwowie. Wieczorem strona ukraińska zdała sobie sprawę z faktu, że chociaż zajęła wszystkie wyznaczone obiekty i zlikwidowała i cywilne oraz wojskowe instytucje państwa austriackiego, to nie opanowała Lwowa. Zamachowcy znaleźli się w sytuacji okupantów, a nie gospodarzy miasta. Dostrzegali, iż przewrót wywołał narastający, zbrojny opór polskiego społeczeństwa - powstały reduty oporu — Szkoła Sienkiewicza oraz Dom Techników, pojawiły się śmiało działające oddziały, doszło do pierwszych wypadków pobicia i napaści na żołnierzy i cywilów noszących kokardy z ukraińskimi barwami narodowymi. Jednocześnie z propozycją rozpoczęcia rozmów wystąpiła już 1 listopada delegacja Wydziału Krajowego pod przewodnictwem marszałka Stanisława Niezabitowskiego. Mimo oświadczenia, iż nie posiada żadnych pełnomocnictw, została przyjęta przez ukraińskich polityków w Instytucie Stauropigijskim, dokąd przeniosła się URN z Narodnego Domu. Negocjacje kontynuowano 2 listopada w Izbie Handlowo-Przemysłowej. Wzięli w nich udział obok członków URN, polskich posłów do Sejmu Krajowego i prezydium Zarządu Miasta (w większości związanych z PKN) kpt. Mączyński i płk Witowski. Ukraińcy zażądali uznania przez Polaków państwa ukraińskiego i oddelegowania przedstawicieli społeczeństwa polskiego do URN w zamian za obietnicę autonomii dla polskiej społeczności. W trakcie rozmów opracowano nawet tekst odezwy „Do ludności miasta Lwowa", wzywający walczących do zaprzestania rozlewu krwi oraz informujący o powstaniu polsko-ukraińskiego Komitetu Bezpieczeństwa odpowiedzialnego za spokój i zaopatrzenie mieszkańców w artykuły pierwszej potrzeby. Odezwę podpisali jedynie cywilni uczestnicy spotkania. Ostateczne fiasko negocjacji doprowadziło do wybuchu regularnych walk we Lwowie. W obliczu zdecydowanego oporu Polaków Witowski wprowadził w mieście stan oblężenia. Dwa dni później zapowiedział rewizje w mieszkaniach oraz oddanie pod sąd polowy lokatorów, u których zostanie odnaleziona broń. Zagroził także, iż wprowadzi ostrzejsze represje. Co dziesiąty mężczyzna z budynku, z którego padł choć jeden strzał, miał zostać rozstrzelany. W ten sposób jedynie dzięki spontanicznej reakcji stosunkowo niewielkiej części lwowskich Polaków nie dopuszczono na początku listopada 1918 roku do opanowania miasta przez Ukraińców.

Wybrana literatura:

Klimecki M - Lwów 1918-1919

Krysiak F - Z dni grozy we Lwowie (od 1-22 listopada 1918). Kartki z pamiętnika

Łapiński-Nilski S., Kron A. - Listopad we Lwowie (1918)

Mączyński C. - Boje lwowskie

Roja B. - Legendy i fakty

Hupert W. - Walki o Lwów (od 1 listopada 1918 do 1 maja 1919 roku)

Łukomski G., Partacz C., Po1ak B. - Wojna polsko-ukraińska 1918-1919.

Wrzosek M. - Wojny o granice Polski Odrodzonej 1918-1921

Godziemba - blog

Jak trotyl potrząsnął Salonem Ufff! Nasze demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej znowu zdało egzamin, chociaż, powiedzmy sobie otwarcie i szczerze, były momenty krytyczne. A właściwie jeden krytyczny moment, kiedy to zarówno pana premiera Tuska, jak i wszystkich mądrych i roztropnych dosłownie zamurowało na widok rewelacji ogłoszonych przez „Rzeczpospolitą”, że we wraku tupolewa, którego nasze demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające… – i tak dalej – jakoś nie może odzyskać, podobnie jak czarnych skrzynek, mimo szalenie groźnych min, jakie prezentuje ruskim szachistom nasz swawolny Dyzio, czyli pan minister Sikorski – więc że we wraku tupolewa odkryto trotyl i nitroglicerynę. Wszystkich zamurowało do tego stopnia, że nawet elokwentnemu panu prof. Hartmanowi, który jako filozof, gleboznawca, społecznik i demokrata każdego przegada, a udowodnić potrafi dosłownie wszystko – że, powtarzam, nawet panu prof. Hartmanowi nie udało się wykrztusić „Tusku, k****, zrób coś!”. Dopiero potem, znacznie później, kiedy jednak „znalazły się w partii siły, co kres tej orgii położyły”, pan Leszek Miller delikatnie skrytykował pana premiera Tuska za brak „polityki informacyjnej”. I słuszna jego racja, bo jakże można zostawiać Umiłowanych Przywódców, stojących na nieubłaganym gruncie racji stanu, na takie rozterki? Jakże można nie uprzedzić Salonu, a zwłaszcza tworzących jego najtwardsze jądro autorytetów moralnych, co to w swoim czasie – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” – udzielały pomocy organom państwowym, że musi być przygotowany na trotyl, a nawet nitroglicerynę? Owszem, tajemnica państwowa, wiadomo; wszyscy ludzie odpowiedzialni i poważni to rozumieją – ale przecież można było uprzedzić, że jak oszołomstwo wyskoczy z trotylem, to my od razu dajemy odpór tak a tak, zgodnie z instrukcją na wypadek dekonspiracji. Tymczasem mieliśmy pokaz bezradności i karygodnego braku koordynacji, kiedy to każdy musiał radzić sobie na własną rękę. W dodatku „Rzeczpospolita” dała do zrozumienia, że jednym ze źródeł rewelacji jest pan prokurator generalny Andrzej Seremet. Nic zatem dziwnego, że można było sobie pomyśleć, iż ten trotyl ma wysadzić w powietrze również rząd pana Donalda Tuska i ten cały gdański desant, po czym nastąpi zasadnicza przebudowa tubylczej sceny politycznej, na którą razwiedka wprowadzi socjalfaszystowską „prawicę integralną”, żeby wszystkich nauczyła moresu i w ogóle pokazała ruski miesiąc. Czy w tej sytuacji można wprost zaprzeczać trotylowi? Jasne, że póki nie wiadomo, o co chodzi, to nie można, bo przecież nie w tym rzecz, jak było naprawdę, tylko komu to służy. Kiedy zatem każdy kombinował na własną rękę, nic dziwnego, że pojawiły się koncepcje, że trotyl owszem, był, ale dostał się do wraku z prastarej ziemi smoleńskiej, w której tkwią poniemieckie niewypały z drugiej, a kto wie – może nawet jeszcze z pierwszej wojny? Znaczy: tak czy owak, wszystkiemu winni Niemcy – i w Katyniu, i teraz. To była chyba jakaś pierwsza zasadnicza linia obrony, której śladowe pozostałości pojawiły się nawet w wyjaśnieniach pana pułkownika Szeląga z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Wprawdzie na etapie konferencji prasowej trotylu już „nie było”, a tylko „jony wysokoenergetyczne”, czyli „dżony”, ale przecież i pan prokurator Szeląg wspomniał, że prastara ziemia smoleńska kryje w sobie „całą tablicę Mendelejewa”, a Mendelejew – wiadomo: wynalazł trotyl, tak samo jak Pietia Goras wynalazł liczby i słynne twierdzenie, które potem wykorzystał Łomonosow, wynajdując „polarną zorzę, by oświetlała carski tron i w której blasku wielki Soso milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon”. W tej sytuacji pojawienie się „dżonów”, zwłaszcza „wysokoenergetycznych”, było nieuniknione, bo nikt przecież nie przeniknie zamiarów Mocy, nawet pan pułkownik Szeląg. Więc wprawdzie na konferencji prasowej mądrość etapu trotyl wykluczyła, ale nie do końca, bo pojawiła się też informacja, że „trwają badania” – i to w dodatku aż „kilkuset próbek”. Czy w ciągu najbliższego półrocza, bo tyle te badania będą trwały, potwierdzi się tylko obecność „dżonów”, co to przecież stosowane są w każdej maści na szczury, czy też znowu trotyl da o sobie znać – to już będzie zależało od tego, co tam Moce postanowią względem premiera Tuska, no a przede wszystkim, która Moc za sześć miesięcy weźmie górę – czy ta wojskowa, której „nie ma”, podobnie jak trotylu, czy też ta z rodowodem SB-ckim, którą ostatnio dotknęły poważne ciosy, zarówno w postaci zatrzymania generała Czempińskiego, jak i zakończenia życia generała Petelickiego „bez udziału osób trzecich”. Nawiasem mówiąc, pewien Czytelnik zwrócił uwagę, że formuła „bez udziału osób trzecich” może stanowić ważną informację dla zaangażowanych w incydent „osób drugich”, że niezależna prokuratura nie stwierdziła obecności żadnych „osób trzecich”, czyli mówiąc wprost: świadków i że w związku z tym jest bezpiecznie. Jeśli to prawda, to widać wyraźnie, że nasze demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające… – i tak dalej – co i rusz zdaje jakiś egzamin celująco i chociaż zdarzają mu się momenty zaskoczenia, to przecież na końcu bilans musi wyjść na zero.

Kiedy więc iskrówka („i skoczyła iskrówka, zawrzały redakcje”) z Centrali poinformowała wszystkich funkcjonariuszy niezależnych mediów głównego nurtu o jedynie słusznej linii partii, uczucie ulgi było tak wielkie, że nie tylko „Stokrotka” wezwała do TVN pana mec. Giertycha, żeby pogrążył mec. Rogalskiego, ale „Gazeta Wyborcza” najwyraźniej musiała mu wybaczyć wszystkie sprośne błędy młodości, bo wprost nie mogła się go nachwalić. Czyżby decyzja w sprawie „prawicy integralnej” zapadła i jesteśmy już na etapie selekcji kadrowej? Zatem kiedy nasze demokratyczne… – i tak dalej – państwo, mimo nieprzyjemnych momentów, znowu zdało egzamin, możemy spokojnie zabrać się za rozważanie wyższości Halloween nad świętem Wszystkich Świętych. Halloween jest nową, świecką tradycją, podczas gdy Wszystkich Świętych – tradycją chrześcijańską i starą, co w oczach postępactwa musi ją dyskwalifikować niejako automatycznie. To w zasadzie by wystarczyło, ale na widok szalonego zaangażowania w lansowanie tej nowej, świeckiej tradycji przez żydowską gazetę dla Polaków przyszła mi do głowy myśl inna. Nie jest wszak tajemnicą, że w środowisku „GW” aż roi się od przedstawicieli ubeckich dynastii. Ci inteligentni i spostrzegawczy ludzie z pewnością zdają sobie sprawę, że – pomijając już wszelkie inne względy – z uwagi na zbrodniczą przeszłość ich przodkowie nie mają najmniejszych szans na wejście do grona wszystkich świętych. Skoro tak, to we własnej straszliwej postaci muszą wyglądać właśnie tak, jak są przedstawiani na użytek Halloween – te wszystkie koszmarne nadgniłe żywe trupy, te wszystkie baby-jędze na miotle – i tak dalej. Oto na naszych oczach rodzi się sui generis religia otrzymanej w spadku po komunizmie narodowości, zamieszkującej nasz nieszczęśliwy kraj obok tradycyjnego narodu polskiego – kult przodków… SM

Powtórka z historii... "Presspublica Gate" i cały towarzyszący jej tok zdarzeń wyrasta na fundamentalny spór w ocenie nie tylko mediów, ale również dzisiejszej polskiej rzeczywistości. 30 października 2012 roku przejdzie do historii. Co do tego nikt chyba nie ma wątpliwości. Najbardziej renomowany dziennik w Polsce, i tak już dotkliwie kastrowany przez ekscentrycznego właściciela, opublikował sensacyjną wiadomość o odkryciu przez polskich śledczych materiałów wybuchowych na szczątkach polskiego TU-154 M. "Rzeczpospolita" wstrząsnęła krajem. Niestety, późniejszy bieg wydarzeń obrócił się przeciwko niej. Spektakularne wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego, mistrzowska od strony semantycznej konferencja prokuratury i dopełnienie dzieła przez premiera Donalda Tuska wraz z niezrozumiałym i kuriozalnym oświadczeniem bezimiennej "Redakcji" Rzepy otworzyły puszkę Pandory. Główny nurt - tak jak ma w swoim zwyczaju - podchwycił te najlepiej "pasujące do przekazu" urywki dnia by nakręcić spiralę medialnego szaleństwa. Wydawać by się mogło, że prawda po raz kolejny przegrała w krainie między Odrą a Bugiem. Red. Gmyz stracił pracę a wraz z nim redaktorzy Wróblewski, Staniszewski i Marczuk. Oczywiście tak jak wspominał Bronisław Wildstein - można dyskutować co do samej formy artykułu "Trotyl na wraku tupolewa", ale samo clou tekstu znalazło odzwierciedlenie w rzekomym dementi prokuratury, która potwierdziła, że znalezione substancje mogą, ale nie muszą wchodzić w skład chemiczny trotylu i nitrogliceryny. Redakcyjne czystki w tym świetle są prawdziwym ewenementem w skali światowej. Ale tak naprawdę wczorajsze zwolnienia na ul. Prostej są de facto nowym otwarciem dla nas wszystkich. Nie tylko dziennikarzy i czytelników, ale - przede wszystkim - obywateli. Są sprawdzianem z idei "Sierpnia" zawartej w postulatach Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego:

Pkt. 3 Przestrzegać zagwarantowaną w Konstytucji PRL wolność słowa, druku, publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw oraz udostępnić środki masowego przekazu dla przedstawicieli wszystkich wyznań.

Oraz z znajomości obecnej Konstytucji:

Art. 54

1. Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji.

2. Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane. (...)

Cenzura? W wolnym kraju? A jednak. Zaledwie przed dwoma tygodniami ci sami dziennikarze informowali o naciskach ze strony MSZ-u, związanych z publikacją dotyczącą ujawnienia przez urzędników ministerstwa poufnych danych białoruskich opozycjonistów. Mezalians świata mediów i ludzi władzy namacalnie objawił się w postaci wywierającego na redakcję presję rzecznika MSZ - Marcina Bosackiego, który sam przez niemal 20 lat pracował w "Gazecie Wyborczej". Oczywiście poza ukrytym instytucjonalnym charakterem współczesnej cenzury mamy do czynienia z typową dla państw post-kolonialnych jednolitością przekazu, wykluczającą wszelkie elementy godzące w trwałość systemu. Przejawia się ona w bardzo różnych formach. Od otwartych nawoływań do "porządków" w składzie redakcji, atakiem na wiarygodność kolegi po fachu, czy nawet publikacją na jednym z portali sondy, w której internauci mieliby zdecydować co należy uczynić z osobami odpowiedzialnymi za publikację (sic!). Tak oto w dobie mediów tożsamościowych, szczególnych rumieńców nabiera współczesny konflikt kulturowy, między zwolennikami postępowego progresywizmu a obrońcami tradycyjnych wartości. Pojęcie prawdy i moralności odgrywa tutaj centralną rolę. Wiktor Świetlik w felietonie "Krótka historia upadku prasy" tak opisał rolę dziennikarzy śledczych:

"(...) czystki w redakcjach dotknęły często redakcyjnych specjalistów. Facetów, którzy siedzieli i dłubali sobie w swojej działeczce, chodzili za nią. To byli nie tylko specjaliści w swoich dziedzinach, ale i prawdziwi obrońcy republiki - tacy nasi cisi hoplici (...)"Na niekorzyść wszystkich, prasa stała się areną walki. Po jednej stronie barykady mamy zwolenników tradycyjnego, arystotelesowskiego pojęcia prawdy vide "prawdą jest zgodność sądów z rzeczywistym stanem rzeczy", a po drugiej "siły postępu", które głoszą: "prawdą jest tylko to, co uznaje reprezentatywna część quorum". Nie ma tego złego, co na dobre by nie wyszło. Tukidydes w "Wojnie Peloponeskiej" - obiekcie fascynującej dyskusji Leo Straussa i Alexandra Kojève - stwierdza, że nic nie daje bardziej wiarygodnej wiedzy o człowieku, niż sytuacja konfliktu. Stosunek wobec faktów klarownie pokazuje różnice między nami. W rzeczywistości jednak z drugiej strony słychać tylko szyderczy rechot, który niewiele ma wspólnego z uzasadnianiem swoich racji. To metoda prowadząca do maksymalnego zwiększenia quorum, o którym wyżej wspomniałem. Na krótką metę prowadzi do pyrrusowego zwycięstwa, i w ostatecznym rozrachunku - porażki. Ale tylko w wypadku, gdy sami konsekwentnie będziemy dążyć do rzeczywistego potwierdzenia swoich racji tak, by każdy mógł zobaczyć ich uzasadnienie w rzeczywistości. Zdawanie się na łaskę większości i pokładanie nadziei w jej "zmądrzeniu" byłoby czystym samobójstwem. Tu nie ma już miejsca na bierność. Zamiast ganić Cezarego Gmyza za podpalanie Polski, powinniśmy mu dziękować za wyciągnięcie na pierwszy plan czegoś najcenniejszego, prawdziwego złotego runa - prawdy o nas samych. Katastrofa smoleńska jest do niej drogą. Tylko od nas zależy, czy nie wystraszymy się jej podjąć.

PS. W swoim imieniu pragnę również wyrazić solidarność z ofiarami "pogromu na Prostej" - red. Wróblewskim, Staniszewskim, Marczukiem i Gmyzem. Tadix

Poprzez celową inflację rządy pozbywają się długu Za złotówkę kupimy w 2012 r. zaledwie 34 proc. tego, co w 1995 r., kiedy została przeprowadzona denominacja polskiej waluty. To skumulowany efekt inflacji. Jest ona konieczna, by rządy mogły się nadal zadłużać, nie ryzykując bankructwa kraju. Ale oszczędnych obywateli po cichu pozbawia majątku. W ciągu ostatnich 18 lat polska waluta straciła 66 proc. wartości nabywczej. Według oficjalnych danych, które zdaniem części ekonomistów zaniżają faktyczną utratę wartości pieniądza. Gdyby jako punkt odniesienia przyjąć cenę złota (uważa się, że w długim okresie najlepiej pokazuje faktyczne zmiany siły nabywczej waluty), to okaże się, że złoty stracił od 1995 r. ponad 80 proc. wartości (w 1995 r. uncja złota kosztowała ok. 1000 zł, obecnie prawie 5500 zł). Perfidia umiarkowanej inflacji polega na tym, że pozbawia obywateli majątku, a oni tego nie zauważają. Przykładowo, nawet przy inflacji takiej, jaka była w Polsce w 2011 r. – 4,3 proc. – po 10 latach złoty straci 52 proc. swojej wartości. Zwróćmy uwagę, że średnie oprocentowanie 12 miesięcznych lokat w bankach wynosi obecnie 4,79 proc. brutto, czyli 3,88 proc. netto. To oznacza, że zdecydowana większość oszczędnych Polaków traci pieniądze, jeżeli ich od razu nie wyda.

Dłużnik ważniejszy od ciułacza Tymczasem na przykład w XIX w. w USA miała miejsce deflacja. To znaczy towary, za które w 1800 r. trzeba było zapłacić 1000 dol., w 1900 r. kosztowały tylko 699 dol. Wystarczyło trzymać pieniądze w przysłowiowej skarpecie, by zarabiać. Ale to już odległa przeszłość. W ciągu następnych 100 lat wartość nabywcza dolara spadła 25-krotnie.

Dlaczego oszczędnych nikt nie wspiera? Zacznijmy od własnego podwórka. To, że złoty tak wiele traci na wartości, wynika z celowej polityki – cel inflacyjny jest planowo ustalany na 2,5 proc. rocznie i często przekraczany. Gdyby jednak przyjąć, tak jak postulował laureat Nagrody Nobla z ekonomii Milton Friedman, że ilość pieniądza w obiegu zwiększa się w Polsce tylko o tyle, o ile rośnie PKB (czyli o ok. 2-4 proc. rocznie, a nie tak jak obecnie o 10-15 proc.), to regularnie mielibyśmy to czynienia z deflacją.

Wielu ekonomistów za wszelką cenę nie chce jednak do tego dopuścić. W artykule „Why is deflation bad” („Dlaczego deflacja jest zła”), opublikowanym 2 sierpnia 2010 r. w „The New York Times”, laureat Nagrody Nobla z ekonomii Paul Krugman wykłada swoje powody niechęci do deflacji. Jego zdaniem sprawia ona, że rośnie realna wartość długów, czyli deflacja jest niekorzystna dla dłużników. Krugman „zapomniał” dodać, że największymi na świecie dłużnikami są rządy. I to w ich interesie jest, by realna wartość długów spadała.

Złote kajdanki Zauważymy, że w XIX w. zadłużenie rządu USA wynikało praktycznie tylko z wojen i zaraz po ich zakończeniu było regularnie spłacane. Na przykład dług, wynikający z amerykańskiej wojny o niepodległość, wynosił w 1791 r. 75,5 mln ówczesnych dolarów. Ale już od 1796 r. do 1811 r. w 14. rocznych budżetach USA miały nadwyżkę. Podobnie było po wojnie w 1812 r. – ciągu następnych 20 lat w budżetach występowała nadwyżka. W styczniu 1835 r. Stany Zjednoczone oficjalnie spłaciły większość zadłużenia i aż do wojny secesyjnej (1861-65 r.) było ono śladowe. Dług, wynikający z kolei z tej wojny, spłacono prawie w całości tuż przez rozpoczęciem I wojny światowej. Jaki z tego wniosek? Otóż w systemie finansowym, w którym rząd nie miał możliwości poprzez inflację pozbyć się zadłużenia, bo wówczas pieniądz był zabezpieczony złotem, długi były regularnie spłacane. W 1933 r. nastąpiło wprawdzie odejście od wymienialności dolara na złoto, ale ciągle istniała ona w rozliczeniach międzynarodowych. To ograniczało możliwość emisji pieniądza i wywołania inflacji, które stopniowo kasuje wartość zadłużenia Ale nie wykluczało tej możliwości zupełnie. Przez 29 lat od zakończenia II wojny światowej zadłużenie USA, zarówno nominalnie jak i w relacji do PKB, spadało. Analitycy banku inwestycyjnego Morgan Stanley, w raporcie opublikowanym 10 lutego 2010 r., zatytułowanym „The return of debtflation” („Powrót długoinflacji”) wzięli pod lupę powojenny spadek zadłużenia USA w relacji do PKB – ze 112 proc. PKB w 1945 r. do 24,6 proc. PKB w 1974 r. I obliczyli, że w 56 proc. spadek ten wynikał z inflacji, a tylko w 44 proc. z rzeczywistego wzrostu PKB. Bo inflacja sprawiła, że PKB nominalnie rósł więcej, więc dług jako odsetek PKB zmalał. Od połowy lat 70. XX w. zadłużenie USA zaczęło gwałtownie rosnąć, zarówno nominalnie, jak i w odniesieniu do PKB. Dlaczego wtedy? Otóż w 1971 r. prezydent USA Richard Nixon oświadczył, że Stany Zjednoczone nie będą wymieniać dolarów na złoto, nawet w rozliczeniach międzypaństwowych. Od tego momentu nic zewnętrznego nie ogranicza emisji pieniądza w USA, zatem wartość długu zawsze może zostać pomniejszona poprzez inflację. Co ciekawe, emitowane przed II wojną światową w Polsce obligacje były zabezpieczone przed niszczeniem przez inflację wartości długu. Wartość każdego pożyczonego złotego była wyrażona w gramach złota. Na przykład w Państwowej Rencie Ziemskiej, seria I z 1932 r., oprocentowanie – 3 proc., za każde z pożyczonych 100 zł płacono równowartość 900/5332 grama czystego złota. Po II wojnie światowej władze PRL jednostronnie zniosły ten zapis (czyli prawo zadziałało wstecz, w stosunku do już zawartych umów) i poczekały, aż inflacja zniszczy wartość zadłużenia. Polskie sądy, także te w III RP uznają, że było to zgodne z prawem. Faktem jest, że gdyby tak jak przed II wojną światową, wartość obligacji waloryzowana była ceną złota, to Polska prawdopodobnie musiałaby ogłosić bankructwo. Cena złota w ostatniej dekadzie wzrosła bowiem prawie pięciokrotnie.

Deflacja hamulcem rozwoju? Warto nadmienić, że inflacja nie jest konieczna do tego, by gospodarka dynamicznie się rozwijała. Na przykład w latach 1873-1896 miała miejsce w USA tzw. wielka deflacja. Przez ok. 20 lat ceny spadały, po ok. 2 proc. rocznie. I był to okres stabilnego wzrostu gospodarczego. Mit, że deflacja wiąże się z recesją ostatecznie rozwiała praca Andrew Atkesona z University of California i Patricka J.Kehoe z University of Minnesota (wydał ją w 2004 r. Federal Reserve Bank of Minneapolis), zatytułowana „Deflation and Depression: Is There an Empirical Link”(„Deflacja i depresja: czy istnieje empiryczna zależność?”). Przebadano przypadki recesji z 17 krajów, które miały miejsce na przestrzeni ponad 100 lat i nie znaleziono związku między występowaniem deflacji a recesją. To znaczy, były wśród badanych krajów zarówno takie, których gospodarki rosły w czasie deflacji, jak i takie, które notowały spadki PKB. Prof. George Selgin z University of Georgia w artykule „A Plea for (Mild) Deflation” („Wołanie o (łagodną) deflację”), opublikowanym w Cato Policy Report, edycji z maja-czerwca 1999 r., argumentuje, że kłótnia między ekonomistami o deflację może wynikać z niedostrzegania istnienia dwóch rodzajów deflacji: niekorzystnej i korzystnej. Niekorzystna wynika z fizycznego braku pieniądza i miała miejsce na przykład w czasie Wielkiego Kryzysu w USA. Życie gospodarcze zamierało, bo ludzie nie mieli czym płacić. W latach 1930-1935 w wyniku działań Systemu Rezerwy Federalnej, amerykańskiego banku centralnego, ilość pieniądza w obiegu spadła o 35 proc. Z kolei korzystna deflacja bierze się ze wzrostu produktywności, kiedy postęp technologiczny albo nowe metody organizacji pracy sprawiają, że możemy to samo produkować taniej. Selgin zwraca uwagę, że faktyczny koszt produkcji towarów i usług jest dzisiaj o około połowę niższy, niż był w 1945 r. i gdyby nie wzrost ilości pieniądza w obiegu, o tyle spadłyby ceny. Tymczasem ceny są obecnie w USA ponad 9 razy wyższe, niż w momencie zakończenia II wojny światowej. Jednak nawet w polskiej gospodarce są branże, w których regularnie mamy do czynienia z deflacją, a radzą sobie one doskonale. Do takich należy choćby produkcja elektroniki (telewizory, komputery, telefony komórkowe). To obala kolejny argument Paula Krugmana, który twierdzi, iż w czasie deflacji konsumenci wstrzymują się z wydawaniem pieniędzy, bo wiedzą, że później za swoje pieniądze będą mogli kupić więcej. OF

7 Listopad 2012 „Polki i Polska stale ponoszą koszty antyaborcyjnego oszołomstwa.. Finansowe i moralne”- napisała na swoim blogu pani Joanna Senyszyn, znana lewicowa działaczka na rzecz zabijania dzieciaków jeszcze w łonie matki. Napisała to w związku z orzeczeniem Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Sprawa dotyczy 14 – latki z Lublina, której cztery lata temu szpitale odmówiły przeprowadzenia ”zabiegu przerywania ciąży”. Zdaniem sędziów Trybunału” Polska naruszyła zakaz nieludzkiego i poniżającego traktowania oraz zignorowała prawo do życia prywatnego i rodzinnego oraz prawa do wolności i bezpieczeństwa.”(????) Demokratyczne prawo polskie, oparte o większość parlamentarną, nie liczącą się życiem człowieka, dopuszcza zabijanie człowieka w łonie matki w trzech przypadkach: jeśli ciąża powstała w wyniku czynu zabronionego, jeśli stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety i jeśli badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu. O sytuacji kobiety podczas porodu najlepiej wie lekarz towarzyszący narodzinom dziecka- nie jest więc potrzebna żadna ustawa. Ustawa jest ogólna- a rzecz jest indywidualna. Indywidualny lekarz, powinien decydować o indywidualnym podjęciu okrutnej decyzji: czy matka, czy dziecko.. Tylko on zna indywidualną sprawę.. A nie demokratyczny ustawodawca- bo niby skąd.? Tak jak demokratyczny ustawodawca zapiął nas wszystkich w pasy „bezpieczeństwa’, a one w niektórych przypadkach pomagają ujść z życiem, a w innych- zabierają życie. Problem w tym, kiedy indywidualnie pomagają, a kiedy zabierają.. Dlatego każdy powinien się zapinać indywidualnie i dobrowolnie w pasy, albo się dobrowolnie nie zapinać.. Przesłanki medyczne dotyczące ciężkiego upośledzenia płodu.. Zalatuje to hitlerowską eugeniką, zresztą rozwijaną wcześniej w Szwecji czy USA, w wyniku której, to człowiek decyduje, kto ma żyć, a kto nie.. Jak prześwietlony człowiek nie będzie miał rączki i nie podoba się to mamie, to można go uśmiercić.. Nie wolno jeszcze zabijać niepełnosprawnych jak już opuścili łono matki. W łonie- wolno. Tak jak nie wolno zabijać człowieka pełnosprawnego. W łonie wolno, gdy na przykład ciąża powstała w wyniku gwałtu.. A jaka jest wina dziecka, że narodziło się w wyniku gwałtu? To je się zabija- a co z gwałcicielem? Przecież to on jest sprawcą.. Średnia kara za zabójstwo człowieka w Unii Europejskiej- to sześć lat więzienia w komfortowych warunkach na koszt podatników, którzy niczego złego nie zrobili.. Karani są podatnicy, a nie sprawca morderstwa.. Za zabójstwo dziecka w łonie matki- nie wsadza się do więzienia.. W zależności od landu można je zabijać w różnych tygodniach jego życia.. Do takiej degrengolady już doszło! Problem polega na tym – zgodnie z demokratycznym prawem polskim- czy to był gwałt na nastolatce, czy też nie.. Pani Joanna pisze, że ”zgwałconej przez kolegę”(???) Ładny mi kolega, skoro „gwałci” swoją koleżankę.. Chyba, że sprawa miała się inaczej- na przykład młodzi ludzie postanowili spróbować- pod wpływem propagandy seksualnej, tego czy owego w sprawach seksualnych, no i pojawił się owoc w wyniku takiego eksperymentu.. Po udanym eksperymencie, żeby zainkasować 45 000 euro zadośćuczynienia i 16 000 euro kosztów, należało zwekslować sprawę na tory gwałtu.. I sądzę, że tak właśnie postanowili zrobić, czy postanowił zrobić adwokat… Adwokat diabła. Bo takie jest demokratyczne prawo! Jak gwałt- to wolno zabić, Gdyby nie było gwałtu- to zabijać nie wolno. No to jest gwałt! Interweniowała wtedy pani minister Ewa Kopacz, która pomogła dziewczynce usunąć dziecko- jako pochodzące z gwałtu, znajdując dla niej klinikę aborcyjną, a nie jako owoc miłości i pożądania na drodze eksperymentu wynikłego z propagandy seksualnej. Skąd wtedy wiedziała, że to był gwałt? Musiał jej ktoś o tym powiedzieć? Czy były prowadzone badania określające, czy dziecko zostało poczęte w wyniku gwałtu, czy w wyniku miłości? Dla dziecka jest wszystko jedno w jaki sposób zostało poczęte.. Dostało życie! Kuriozalne jest orzeczenie sędziów Trybunału Praw Człowieka, bo ich zdaniem Polska” naruszyła zakaz nieludzkiego i poniżającego traktowania oraz zignorowała prawo do życia prywatnego i rodzinnego oraz prawa do wolności i bezpieczeństwa”(???) Ale w orzeczeniu o prawach dziecka ani słowa.. To dzieci już nie mają praw? Bo prawo naturalne człowieka do życia- dla sędziów Trybunału- się nie liczy.. W ogóle nie liczy się prawo naturalne, tylko stanowione, przez demokratyczną większość.. A to może być takie, jakie ustanowi większość.. Prawda i sprawiedliwość nie ma nic do rzeczy, kiedy szaleje większość.. Większość może wszystko- pogwałcić! Więc gwałci! I nie ma kary dla gwałcącej prawa naturalne jednostki- większości.. Większość może gwałcić jednostkę w nieskończoność.. I nic! „Prawo do życia prywatnego”, „ do życia rodzinnego”, ”nieludzkiego i poniżającego traktowania”, „prawa do wolności i bezpieczeństwa”.. Co to za slogany? Sloganami posługuje się Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu.? Tak jak w Polsce Trybunał Konstytucyjny w swoich orzeczeniach posługuje się artykułem 2 Konstytucji, który brzmi, że ”Polska jest demokratycznym państwem prawa urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości”. Wszystko można pod ten artykuł podciągnąć .Sprawa życia dziecka lub nie- to jest sprawa prywatna(???) Od kiedy? „Życia rodzinnego”- o jakie życie rodzinne Trybunałowi chodzi? O spyknięcie się dwojga nastolatków na krótko? „Prawo do wolności i bezpieczeństwa”? Skoro był gwałt- rozumiem według prawa polskiego- to skąd kategoria wolności i bezpieczeństwa? Chyba, że gwałt wynikł z wolności, czyli obopólnej zgody przyzwalającej na gwałt w ramach obopólnego bezpieczeństwa.. Zresztą każdy stosunek pomiędzy kobietą a mężczyzną, można- przy dobrym adwokacie- zakwalifikować jako gwałt. Zresztą- jak twierdzi Lewica- małżeństwo, to zalegalizowana prostytucja. A może chodzi o „ bezpieczny seks”, który nie został zabezpieczony? Im bardziej wolny seks- tym bezpieczniej.. Ale o prezerwatywach nie ma jednak mowy w orzeczeniu Trybunału Praw Człowieka w Starsburgu, Dla człowieka w łonie matki w Strasburgu., praw człowieka nie ma.. Bo to nie jest człowiek- to jest płód! To jak ma powstać człowiek bez kolejnych faz swojego kształtowania się? Cezurę, kiedy jest człowiek, a kiedy go nie ma- ustala człowiek. W sposób demokratyczny. .Może tę cezurę ustanowić w dowolnym momencie. .Jak mu się żywnie podoba.. Ale niekoniecznie musi się to podobać Bogu. Ale Boga nie ma- więc wolno wszystko.. Skoro Boga nie ma.. Ciekawe jak argumentowałby Trybunał Praw Człowieka sprawę istnienia Boga..? Chyba na bazie i nadbudowie Praw Człowieka.. WJR

Czy Wenecja się odrodzi? Czy Wenecjanie sięgną po niepodległość? Odwiedzający Wenecję turyści są najczęściej zdumieni kiepskim stanem, w jakim znajduje się to miasto na wodzie. Poza największymi atrakcjami turystycznymi większość domów i ulic straszy brudem i zniszczonymi elewacjami. Kto oszpecił perłę Adriatyku? Na zachowanych do dziś obrazach dawnej Wenecji, m.in. portrecisty Warszawy – Canaletta, widać wyraźnie, że miasto tętniło kiedyś życiem, a jego mieszkańcy należeli do najzamożniejszych ludzi na świecie. Dziś część miasta znajdującą się na lagunie zamieszkuje garstka potomków twórców dawnej potęgi, a spora część budynków to pustostany. Po mieście krążą głównie turyści, lecz większość kościołów jest zamknięta na klucz. Jedno z centrów dawnej Europy przerodziło się w skansen.

Morska supremacja Historia Republiki Weneckiej to kilka wieków morskiej supremacji, stopniowo traconej na rzecz wielkich imperiów. Hiszpanie i Turcy przez kilka wieków sukcesywnie przejmowali ziemie podbite wcześniej przez Wenecjan. W 1797 roku Napoleon rozwiązał Wielką Radę i położył tym samym kres samorządności potężnego miasta. Wkrótce kontrolę nad republiką przejęli Habsburgowie, ale dopiero w 1866 roku miało miejsce wydarzenie, które przesądziło o degradacji wielkiej Wenecji do roli miasteczka dla turystów. Wówczas to zorganizowano plebiscyt w sprawie przyłączenia Wenecji Euganejskiej do nowo utworzonego Królestwa Włoch. Historycy otwarcie kwestionują dziś uczciwość tamtego referendum, którego wyniki wydają się wielce nieprawdopodobne. Otóż za zjednoczeniem miało głosować aż 99,88% uprawnionych do głosu, co było możliwe wyłącznie ze względu na militarną presję ideologów risorgimento. Chciano w ten sposób za wszelką cenę udowodnić Austriakom, że Wenecja i okoliczne ziemie muszą znaleźć się w granicach nowego państwa zarządzanego z Rzymu.

Skutki zjednoczenia Zjednoczenie Włoch przyniosło ze sobą przede wszystkim skutek, który trwa do dziś: biedne południe żyje kosztem zamożnej północy. W XIX wieku zamożni Wenecjanie zubożeli na tyle, że tysiące z nich musiało wyjechać do Brazylii czy Meksyku. Do dziś w amerykańskich wsiach i miastach zamieszkiwanych przez potomków emigrantów mówi się po wenecku. Po wenecku mówią też mieszkańcy dzisiejszej Wenecji oraz przyległych do miasta ziem, które pomimo wielu dekad eksploatacji należą do najbogatszych w całych Włoszech. Ogromna różnica cywilizacyjna dzieląca Włochów z północy i południa jest niespotykana na skalę światową. Ubogich, bałaganiarskich i roszczeniowych obywateli z Sycylii oraz zamożnych, poukładanych i przedsiębiorczych mieszkańców regionu Veneto (Wenecji Euganejskiej) łączy w zasadzie tylko podobnie brzmiący język i to samo państwo ze stolicą w Rzymie. Przyczyn takiego stanu rzeczy należy dopatrywać się przede wszystkim w daleko posuniętym rozdrobnieniu politycznym ziem położonych na Nizinie Padańskiej oraz w przyległych do nich górskich regionach. Podczas gdy przez wieki ziemie na południe od Rzymu należały do jednego organizmu politycznego, którym było wpierw Królestwo Neapolu, a potem Królestwo Obojga Sycylii, na północ od Rzymu funkcjonowało kilkanaście, a nieraz i kilkadziesiąt niezależnych bytów politycznych. Południe było rządzone w sposób scentralizowany i ustępowało gospodarczo północy, gdzie rozdrobnienie polityczne sprzyjało konkurencji między państwami. Piza, Wenecja, Florencja, Genua, Mantua, Mediolan, Modena czy też Reggio (by wymienić tylko najważniejsze z miast-państw) do XIX wieku rywalizowały o miano najzamożniejszego i najlepiej urządzonego kraju. Ich współzawodnictwo przyczyniło się do powstania tysięcy dzieł sztuki, wynalazków oraz instytucji, z których korzystamy do dziś. Zabytkowe miasta północnych Włoch są wspaniałym pomnikiem korzyści, jakie płyną z ograniczenia władzy państwa wywołanego przez polityczne rozdrobnienie. Choć XIX wiek oraz początek XX wieku przyniosły Wenecji smutną konieczność emigracji, duch niezależności przetrwał do dziś. Po II wojnie światowej znacznie wzrosła samoświadomość narodowa i kulturowa Wenecjan, szczególnie iż Benito Mussolini w czasie swoich rządów zawzięcie zwalczał jakiekolwiek objawy „weneckości”. Faszystowski dyktator nie cierpiał szczególnie języka weneckiego i zakazywał nauczania w nim. W ostatnich latach pojawił się jednak wreszcie wenecki ruch separatystyczny, który dąży do uzyskania jak najdalej idącej autonomii od rządu w Rzymie, a nawet pełnej niepodległości.

Separatyzm przybiera na sile Dążenia separatystyczne nasilają się wraz z postępującym kryzysem, który we Włoszech został spowodowany przede wszystkim ogromnymi wydatkami z budżetu na rzecz dolnej części buta oraz wysp. W pracowitych oraz zaradnych Wenecjanach rośnie poczucie, że dźwigają ciężar narzucony im przez ludzi z południa, którzy narzucili wspólne państwo we własnym interesie. Wszystkie wskaźniki ekonomiczne pokazują wyraźnie, że państwo włoskie ciągnie w dół obca kulturowo ludność południa, która na dodatek chętnie garnie się do posad rządowych. Mieszkańcy północy Włoch od zawsze z rezerwą odnoszą się do policjantów i urzędników z południa, którzy na północy kraju robią karierę w kadrach Lewiatana. Paradoksalnie więc eurokryzys przyczynia się do wzrostu dążeń separatystycznych nie tylko u Wenecjan, ale i w innych regionach kraju. Wściekli na obecny stan rzeczy są także Tyrolczycy oraz mieszkańcy Lombardii. Od ponad 20 lat istnieje Liga Północna – prawicowa partia, która dąży do przekształcenia Włoch w luźną federację oraz przyznania regionom daleko idących swobód w zakresie decydowania o własnej polityce gospodarczej. Z Ligą współpracują Wenecjanie, skupieni w rozmaitych partiach i stowarzyszeniach, które coraz głośniej mówią nawet o chęci odzyskania niepodległości. Z roku na rok Liga uzyskuje coraz lepsze wyniki w wyborach, a największe poparcie posiada właśnie w regionie Veneto oraz w Lombardii. Badania opinii publicznej pokazują także, że właśnie w Veneto i Lombardii znajduje się najwięcej zwolenników separatyzmu. Najmniej skłonni do przyzwolenia na oderwanie się jakiegokolwiek regionu, a nawet wrodzy wobec takiej idei są oczywiście Włosi z południa. Co prawda Liga Północna dąży do utworzenia nowego państwa dla całej północy kraju, które miałoby się nazywać Padanią, lecz poparcie dla jej dążeń nigdzie nie jest tak silne jak właśnie w Wenecji i okolicach (w ostatnich wyborach ponad 35% głosów). Region Veneto szczyci się markami produktów znanych na całym świecie, a jego mieszkańcy znani są z pracowitości. Wenecjanie to żywy dowód na potwierdzenie tezy, że nie wszyscy południowcy są leniwi i bałaganiarscy. Podczas gdy na ulicach Neapolu leżą sterty śmieci, place i alejki Werony lub Padwy zawsze świecą czystością. Kiedy wróci Republika Wenecka? Gdyby Wenecjanom udało się odzyskać niepodległość, powstałoby jedno z najzamożniejszych państw na świecie. Choć powierzchnią dorównywałoby województwu kujawsko-pomorskiemu, jego całkowity PKB wynosiłby tyle samo co dla całej Rumunii. Pustoszejąca Wenecja odzyskałaby splendor stolicy i ponownie napłynęliby do niej mieszkańcy. Niszczejące pałace znalazłyby nowych właścicieli, którzy zadbaliby o ich wygląd, a Wenecjanie wzbogaciliby się o sumy, które od lat przekazują na biednych południowców. Powstałe w XIX wieku państwa narodowe jeszcze nigdy nie w historii nie były tak narażone na rozpad jak właśnie dziś. Kłopoty ekonomiczne polaryzują ludy, które przez wieki żyły w osobnych krajach, a które zostały złączone w jeden wspólny organizm w całkowicie sztuczny sposób. Znający tradycję wolności oraz pracowitości nie chcą już dłużej być traktowani jako dojna krowa. W identyczny sposób co Wenecjanie reagują ostatnio Baskowie w Hiszpanii, którzy nie godzą się na opłacanie rachunków wystawianych im przez biedne południe. Separatyzm stanowi nadzieję dla dzisiejszej Europy, w której wciąż kontynuowany jest projekt centralizacji władzy pod szyldem Unii Europejskiej. Jednakże to właśnie wspólna waluta europejska, która zachęca kraje członkowskie do zaciągania coraz większych długów, przyczynia się do występowania napięć oraz tendencji federacyjnych. Źródłem potęgi Europy przez wiele wieków było jej bezprecedensowe rozdrobnienie polityczne, którego wyrazem było istnienie tysięcy księstw oraz państewek. Ostatnie dwa wieki, które upłynęły na zjednoczeniach i centralizacji, przyniosły ze sobą okrutne wojny i śmierć milionów osób. Aby odwrócić ten trend, należy wspierać wszelkie tendencje separatystyczne, a w szczególności tę, która ostatnimi laty zaistniała w Wenecji. Każde nowe państwo to krok w zdecydowanie dobrym kierunku. Jakub Wozinski

Co będzie, jak okaże się, że w próbkach są materiały wybuchowe? Na pewno nie napisze o tym "Rzeczpospolita" Nasz rząd i prokuratura muszą się teraz modlić, żeby Rosjanom udało się coś zrobić z tymi pozostawionymi w Moskwie, acz "doskonale zabezpieczonymi", próbkami z wraku tupolewa, wypełnionymi wysokoenergetycznymi cząstkami. No bo jeśli tych próbek i ich zawartości nie uda się jakiemuś Wani czy Saszy podmienić, jak komuś wyjdzie w badaniu, że na wraku Tu-154 M były materiały wybuchowe, to wówczas konieczność przywrócenia do pracy i przeproszenia Cezarego Gmyza, będzie najmniejszym zmartwieniem tej władzy. Że coś na wraku znaleziono to pewne. Gdyby nic tam nie było, Seremet nie biegłby, jeszcze na początku października do Donalda Tuska, meldować o ustaleniach ekspertów, którzy wrócili ze Smoleńska, bo raczej szef rządu nie musiałby wiedzieć, że nic tam nie znaleziono. Rzecznik Graś nie zachowywałby się na konferencji jak rozhisteryzowana pannica i nie pohukiwałby na dziennikarzy wezwaniami: "tu ziemia". Wreszcie nie powiedziałby w "Faktach po faktach", że mieliśmy do czynienia z "wyciekiem informacji". Mówiłby raczej o wierutnym kłamstwie "pisowskich dziennikarzy". A jednak Seremet pobiegł, Graś histeryzował, a sam premier właściwie zwiał z tamtej konferencji. Teraz przerażone wizją rozpętania przez Kaczyńskiego polsko-rosyjskiej wojny mainstreamowe media są bliskie tego, żeby ogłosić, iż Tu 154 M po rozpyleniu pestycydów nad gruszkami rosnącymi na wierzbach, zawadził o brzozę, która rosła na trotylu z II wojny światowej, dzięki temu nabrała nadprzyrodzonych właściwości i stała się pancerna niczym czołg z tego samego okresu. Jednak co będzie jeśli Rosjanie nie podmienią próbek, a eksperci potwierdzą obecność w nich materiałów wybuchowych? Jedno jest pewne: nie napisze o tym "Rzeczpospolita". Tam wszyscy są tak zastraszeni, że jak się do nich zgłosi jakiś wiarygodny informator, zwieją z krzykiem. Dorota Łosiewicz

Rosjanie sfałszowali opinie pirotechniczne Z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska”, jednoznacznie wynika, że Rosjanie przesłali do Polski sfałszowane opinie pirotechniczne. Wątpliwości co do rzetelności tych badań rosyjskich były jednym z czynników, które wpłynęły na decyzję prokuratorów o przebadaniu wraku rządowego tupolewa na obecność materiałów wybuchowych. W sierpniu tego roku Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie zwróciła się do władz Federacji Rosyjskiej o udzielenie pomocy prawnej, umożliwiającej m.in. oględziny miejsca katastrofy na lotnisku smoleńskim oraz przebadanie elementów wraku Tu-154M o numerze bocznym 101. Efektem tego wniosku była wizyta polskich biegłych w Smoleńsku na przełomie września i października.
Znikające dowody W ubiegłym roku Rosjanie przekazali polskim śledczym dokumenty, w których dane pozostawały w sprzeczności do tego, co było we wcześniejszych ekspertyzach przekazanych nam przez stronę rosyjską. Chodzi m.in. o dokumentację techniczną związaną z rządowym tupolewem. To właśnie porównanie dokumentów, przekazanych nam etapami przez Rosjan, pokazało, że polska prokuratura nie otrzymała wszystkich dowodów dotyczących ekspertyz pirotechnicznych; na dodatek wyniki badań Rosjan budzą wiele wątpliwości. Z dokumentów wynika, że 12 i 13 kwietnia 2010 r. na miejsce katastrofy przyjechał P.A. Kremień, zastępca naczelnika Oddziału Ekspertyz Kryminalistycznych Departamentu Spraw Wewnętrznych Obwodu Smoleńskiego, oraz funkcjonariusz rosyjskiej milicji A.W. Misurkin, ekspert z Zakładu Ekspertyz Kryminalistycznych Departamentu Spraw Wewnętrznych Obwodu Smoleńskiego. Obydwaj z różnych części tupolewa pobrali próbki (wymazy), które poddano analizie na obecność materiałów wybuchowych. W protokole oględzin miejsca katastrofy znajduje się informacja, że rosyjscy biegli pobrali w sumie 9 próbek z Tu-154M, natomiast w ich ekspertyzie pirotechnicznej figuruje jedynie pięć próbek.

– Nie wiadomo, jakie były wyniki przebadania czterech brakujących próbek, ale nieuwzględnienie ich w opinii powoduje, że ekspertyza jest zafałszowana – mówi nasz rozmówca zajmujący się badaniami chemicznymi.
W przekazanych do Polski dokumentach znajduje się ekspertyza z badań Kremienia i Misurkina (nr 897), nie ma natomiast szczegółowego opisu samych badań. Brakuje np. określenia granicy błędu, tymczasem każde szanujące się laboratorium podaje ten margines. Z przekazanej polskim śledczym ekspertyzy wynika, że rosyjscy specjaliści w swoich badaniach uwzględnili 5 próbek z marli (jest to najczęściej gaza lub wata, na którą pobiera się materiał do badań – przyp. red.). Cztery zawierały wymazy z tupolewa (znajdowała się na nich substancja w kolorze szarym), jedna była sterylna, niczym niezanieczyszczona. Z ekspertyzy dowiadujemy się, że rosyjscy biegli poddali próbki badaniom na chromatografie.
„Na przedstawionych do badań tamponach z marli materiałów wybuchowych – trotylu, heksogenu, oktogenu, TEHa, okfolu, tetrylu – nie stwierdzono w granicach zastosowanej metody czułości. Uwaga: w trakcie badania tampony z marli zostały w całości zużyte” – czytamy w ekspertyzie nr 897, podpisanej przez Kremienia i Misurkina. Zdaniem specjalistów, aby ocenić graniczną czułość tego badania, należałoby znać parametry poszczególnych etapów procesów badawczych. Na podstawie tak lakonicznej opinii nie można nic stwierdzić, poza jednym – wszystkie opisane w ekspertyzie próbki zostały zużyte. Polska prokuratura nie ma także ekspertyzy pirotechnicznej o nr. 3451, którą Rosjanie zrobili 23 kwietnia 2010 r. – raport MAK cytuje ją jako dowód jednoznacznie wskazujący na to, że w polskim Tu-154M 101 w dniu katastrofy nie było materiałów wybuchowych. Podobnie jak w badaniach z 12 i 13 kwietnia, tak i w tym wypadku nie wiadomo, jaką metodę badawczą zastosowano oraz jak przebiegał sam proces badawczy. Zdaniem specjalistów, bez tych danych trudno mówić o wiarygodności tej opinii.
Dorota Kania

Wosztyl zbulwersowany słowami Laska "Nie mam pojęcia, co kieruje panem Laskiem. Jego agresywne wypowiedzi odbieram jako próbę zdyskredytowania mojej osoby oraz osoby śp. Remigiusza Musia" – powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" por. Artur Wosztyl, dowódca Jaka-40, który 10 kwietnia 2010 r. lądował w Smoleńsku. Chodzi o wypowiedź Macieja Laska, przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, członka komisji Jerzego Millera, który w obszernym wywiadzie udzielonym “Gazecie Wyborczej” podważył umiejętności pilotów specpułku. Lasek twierdzi, że nie ma żadnego dowodu na to, iż załoga jaka dostała komendę o zejściu na 50 m. Sugeruje, że komendę 50 m dla jaka potwierdził dowódca załogi por. Wosztyl. Tymczasem – jak twierdzi Wosztyl – jego słowa odnosiły się tylko do komendy, jaka padła z wieży pod adresem tupolewa. "Nie słuchałem korespondencji między iłem a wieżą, nie pamiętam, by taka komenda padła wobec jaka. A Remek [Muś] odsłuchiwał te nagrania jeszcze raz, już po powrocie do Warszawy. Być może wtedy właśnie to usłyszał" – twierdzi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Wosztyl. Pilot jest zbulwersowany insynuacjami Laska, który feruje wyroki, jakoby załoga złamała podstawowe zasady obowiązujące przy lądowaniu, schodząc poniżej dopuszczalnej wysokości. Komisja działająca przy Dowództwie Sił Powietrznych, badająca incydenty lotnicze, już w czerwcu 2010 r. deklarowała, że nie stwierdziła żadnych uchybień ze strony pilota jaka. Lasek sugeruje też, że Wosztyl miał nakłaniać załogę tupolewa do lądowania przy widoczności 400 m. “To nieprawda. Mówiłem tylko, że jeśli zdecydują się podejść raz lub dwa razy, to jak najbardziej mogą spróbować. Mówiłem o podejściu, a nie o lądowaniu" – replikuje Wosztyl. Nasz Dziennik

Trotyl z opóźnionym zapłonem Gdy Grzegorz Hajdarowicz kupował wydawnictwo "Presspublika", przejmując "Rzeczpospolitą" i nowo powstały tygodnik "Uważam Rze", zastanawiałem się w tej rubryce "Czego nauczy nas Grzegorz". Teraz już coś niecoś na ten temat mogę powiedzieć - przez minione miesiące uczył nas, że można kupić kurę znoszącą złote jajka (no dobra, może nie złote, ale jednak jajka), by stopniowo ją zagładzać na śmierć. A teraz pokazał, jak ją na koniec spektakularnie wysadzić w powietrze. O procesie morzenia głodem dziennika ("Uważam Rze" poszło na szczęście swoją drogą i ma się dobrze) nie będę pisał szczegółowo, bo to raczej temat dla któregoś z portali branżowych. Proszę mi uwierzyć na słowo, że cała seria biznesowych decyzji podjętych przez nowe władze spółki była serią katastrofalnych w skutkach pomyłek. W ich efekcie redakcję opuściła większość tych, którzy mieli dokąd pójść, praca uległa dezorganizacji, nieuchronną rzeczy koleją preferowana w niej zaczęła być szybkość, taniocha i bylejakość. Gazeta to nie cementowania, czego zatrudnieni przez nowego właściciela menedżerowie najwyraźniej nie zrozumieli, jej zarobki zależą od jakości produktu, a ta od zespołu, który buduje się latami, a rozbić go bezmyślnie przeprowadzonym "cięciem kosztów" łatwo. Poprzednie kierownictwo redakcji, które do momentu, gdy zaczęło się zamieszanie właścicielskie, prowadziło ją mimo trudnej sytuacji z sukcesami, ma dziś spóźnioną, gorzką i niewiele niestety wartą satysfakcję, gdy praktycznie wszyscy, bez względu na poglądy (nawet ostatnie redakcyjne lemingi, które swego czasu psioczyły na "prawicowców") powtarzają, że "za Lisickiego to by się zdarzyć nie mogło". "To", czyli zachowanie tak nieprofesjonalne i  kompromitujące redakcję. Tekst Cezarego Gmyza odkrył ważną sprawę: trzykrotnie otrąbiane zapewnienie, że w szczątkach tupolewa nie było śladów substancji wybuchowych, oparte na ekspertyzach dostarczonych przez Rosję, było bezpodstawne - prokuratura dopatrzyła się w owych ekspertyzach fałszu, zmuszona została je ponowić i tym razem prokuratorzy odkryli na zebranych próbkach substancje, które zwykle pojawiają się jako efekt rozpadu materiałów wybuchowych. Jeśli ktoś na poważnie twierdzi, że mając takie informacje, dziennikarz nie powinien dzielić się nimi z opinią publiczną, to albo jest krańcowo zacietrzewionym durniem, albo cynicznym oszustem. Zasadność publikacji potwierdziła de facto prokuratura, która stwierdziła, że po pierwsze trotylu nie było, po drugie pochodził z drugiej wojny światowej względnie wojny afgańskiej, a po trzecie wykluczyć jego obecność będzie można dopiero za pół roku. (Dodajmy, że "po trzecie" możliwe będzie, jeśli Rosjanie łaskawie nam pozwolą, bo próbki zostały w ich rękach. O co zakład?). W istocie wyjaśnienia prokuratury żadnej z istotnych wątpliwości nie wyjaśniły, posłużyły tylko wyprodukowaniu "żółtych pasków", podtrzymujących w wierze wyznawców MAK-u, komisji Millera i świętego spokoju. Gdyby "Rzeczpospolita" dochowała zasad sztuki, jej publikacja zapewne okazałaby się sukcesem. Ale, niestety, gazeta tekst nieznośnie, tabloidowo "podkręciła": zamiast ograniczyć się do zasadnych pytań, pozwoliła sobie na stawianie bez należytej bazy dowodowej daleko idących tez i na "wystrzałowy" tytuł, oraz nie przedstawiła stanowiska prokuratora generalnego (jeśli spotkanie z nim redaktora naczelnego naprawdę wyglądało tak, jak to przedstawił p. Martyniuk, bo ta sprawa, wobec milczenia obu zainteresowanych, wygląda tajemniczo). W tej formie tekst jest więc nie do obrony. Ale, podkreślam - rzecz dotyczy formy, nie treści. W artykule Cezarego Gmyza zasadniczy trzon informacyjny jest zrobiony solidnie. Nie ma porównania z takimi "sensacjami", służącymi oczernieniu ofiar katastrofy, jak otrąbienie istnienia nagrania rzekomej kłótni generała Błasika z pilotem tupolewa przed startem, czy odkrycie w stenogramie słów: "jak tu nie wyląduję, to on się będzie mnie czepiał". Mimo iż były to akty czystej dezinformacji, by nie rzec wręcz - intoksykacji - ani TVN, ani "Gazeta Wyborcza" nie zdobyły się nigdy nawet na symboliczne "ouups", nie mówiąc już o jakichkolwiek konsekwencjach służbowych. Porównanie tych przypadków z obecną sytuacją bardzo dobitnie pokazuje skalę zakłamania "autorytetów" życia publicznego III RP i jej środowisk medialnych. Kto za tę formę odpowiada - sam autor czy jego przełożeni? Doświadczony dziennikarz bez wahania wskaże tych drugich. Powie też, że nie jest możliwe, aby przed taką publikacją redaktor naczelny nie informował o niej wydawcy. Jak zatem rozumieć rozpaczliwe wycofanie się z tez tekstu już po kilku godzinach, a potem częściowe wycofanie się ze złożonych już przeprosin? Jak zrozumieć nagłą akcję właściciela? Jej tempo sprawia nieodparte wrażenie, że ktoś go śmiertelnie przestraszył, a sposób przeprowadzenia - że w istocie nie idzie tu o konsekwencje fatalnej publikacji, tylko o jakąś dintojrę. Dlaczego stanowisko traci ten z wicenaczelnych, który był na urlopie, a ten, który tekst do druku aprobował i zdaniem niektórych wręcz "podkręcał", nie tylko je zachowuje, ale obejmuje kierownictwo po Wróblewskim? Zdumiewa, kiedy wydawca twierdzi, że Cezary Gmyz nie przedstawił żadnej dokumentacji swych ustaleń (czemu ten stanowczo zaprzecza). Kiedy nie przedstawił? Jeśli nie przedstawił ich przed publikacją, to jest niewyobrażalne, jak do publikacji mogło dojść. Przychodzi dziennikarz z taką bombą, i nikt go nie pyta, skąd o tym wie? Względnie go przełożeni pytają, a on odpowiada, że nie powie - i mimo to tekst idzie? Więc skoro poszedł, to przedstawił, a dopiero po druku na żądanie wydawcy nie przedstawił? To nie autor podjął decyzję o publikacji i jej kształcie, tylko jego przełożeni. Więc on sam nie powinien być karany. Chyba że - teoretyzuję - oszukał naczelnego. Ale to, w takim razie, za co wylatuje naczelny? Wszystko to sprawia wrażenie, powtórzę, że wydawca działa w ciężkim przerażeniu, i to bynajmniej nie perspektywą wzmożenia wojny polsko-polskiej. Łatwo mi w to wierzyć. Pamiętam, jakie cuda wyczyniał ten rząd, żeby "wpłynąć" na Anglików, kiedy to oni byli właścicielami większościowego pakietu "Presspubliki". Dziś coraz więcej mówi się w środowisku o naciskach na właściciela "Super Expressu", by ukrócił opozycyjną publicystykę na jego łamach. Kiedy salony kręcą nosem na nazywanie przeze mnie PO "rządzącą mafią", to odpowiadam - wiem, co piszę, charakter tej władzy i jej coraz dalej idącą deprawację obserwuję nie od dziś. Osobną sprawą jest polityczne pokłosie sprawy. Decyzja Jarosława Kaczyńskiego, by nie czekać z konferencją prasową na wyjaśnienia prokuratury i publicznie powiedzieć o  dokonanej w Smoleńsku zbrodni, wpisuje się w jego tradycyjną strategię, na pewien czas przykrytą pomysłem debat i  "gabinetu technicznego" - strategię budowania ostrego podziału, obliczoną na wielki krach III RP i przejęcie władzy późniejsze (i mniej przez to prawdopodobne), ale za to stuprocentowe. Kosztem bieżących strat może PiS w przyszłości z tej radykalnej reakcji wyciągnąć większe zyski, jeśli się okaże, że - po całym tym medialnym gęganiu, po wszystkich salonowych szyderstwach, krzykach i otrąbianiu "kompromitacji" - ten trotyl tam naprawdę jest. A jestem dziwnie pewien, że się tak okaże. Nie tylko dlatego, że w III RP zawsze się w końcu okazuje, że to jednak "oszołomy" miały rację. Przede wszystkim dlatego, że wszystkie dowody są i pozostaną w rękach czekistów. Próbki też. Więc znajdzie się na tych próbkach wszystko to, co oni będą chcieli, żeby się znalazło - nawet perfumy Chanel nr 5., jeśli tak im się akurat spodoba. A jak wielokrotnie pisałem, w interesie czekistów jest właśnie to, aby Polacy i wszyscy inni zainteresowani sprawą wierzyli w zamach, ale nie mogli go w sposób niezbity udowodnić. I Polacy wierzą coraz bardziej, co widać w sondażach, pod wpływem których już nawet Aleksander Kwaśniewski stał się zwolennikiem międzynarodowej komisji. Głupkowate medialne autorytety i telewizyjni wesołkowie tego nie rozumieją, mogą więc jeszcze przez jakiś czas triumfować, ale Donald Tusk musi sobie zdawać sprawę, że trotyl, skoro raz się znalazł pod jego siedzeniem, już tam pozostanie, lont tli się niepowstrzymanie, a jedynym władnym go zgasić jest Władimir Putin. Ciekawe, czy już zasugerowano panu premierowi, za jaką cenę? Rafał Ziemkiewicz

Dyplomaci zdradzają, jak doszło do pomylenia zwłok prezydenta Kaczorowskiego Ciało prezydenta Kaczorowskiego zostało pomylone już w Smoleńsku. To innej ofierze katastrofy, osobie bardzo podobnej do prezydenta, oddawali hołd 10 kwietnia Donald Tusk i Jarosław Kaczyński - mówią dyplomaci obecni po katastrofie w Moskwie

A.: Bo uważamy, że ambasador Jacek Najder jest raczej ofiarą sytuacji i zbiegu fatalnych okoliczności. Przeprosił i wziął to wszystko na siebie dlatego, że to on podpisał protokół identyfikacji zwłok pana prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Uważamy, że opinia publiczna powinna wiedzieć, jak do tego doszło. Byłem w delegacji, która 11 kwietnia rano wyleciała do Moskwy, w tej grupie była minister Ewa Kopacz, minister Tomasz Arabski i wiceminister Jacek Najder. Po przylocie około godziny 14 polskiego czasu spotkaliśmy się w Centralnym Zakładzie Ekspertyz Sądowych z minister zdrowia Federacji Rosyjskiej Tatianą A. Golikową, by omówić zasady identyfikacji ciał. Ciała do Moskwy były transportowane śmigłowcami. Zeszliśmy do podziemia, ogromnej chłodni, gdzie było przechowywanych kilkanaście ciał najlepiej zachowanych z katastrofy smoleńskiej. Rosjanie wysuwali szuflady. To była druga, może trzecia szuflada. W niej znajdowały się zwłoki, jak wówczas uważaliśmy, prezydenta Kaczorowskiego. Ambasador Jacek Najder podpisał dokumenty o rozpoznaniu zwłok. Nikt z nas nie miał wątpliwości. Te dokumenty równie dobrze mógłbym podpisać ja lub ktokolwiek inny z członków delegacji.
B: Poza tym trzeba pamiętać, że okazanie jest jedynie elementem identyfikacji, a za tą odpowiedzialna jest prokuratura kraju, gdzie doszło do katastrofy.
To dlaczego podpisał je właśnie Jacek Najder?
A: Był najwyższym rangą dyplomatą, wiceministrem, poza tym znał prezydenta Kaczorowskiego z różnorodnych oficjalnych spotkań. Problem polega na czymś innym. Te zwłoki już zostały przetransportowane do Moskwy ze Smoleńska jako zwłoki prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego.
Nie rozumiem.
B: Byłem w Smoleńsku. Te zwłoki zostały wyniesione z miejsca katastrofy jako jedne z pierwszych. Były w białej koszuli i w ciemnych spodniach, bez butów. Widoczny był ciężki uraz głowy, ale twarz była niemal nietknięta. Ten człowiek [nie jest to osoba publiczna, nie podajemy nazwiska] był niezwykle podobny do prezydenta. Od początku właśnie te zwłoki zostały uznane za zwłoki prezydenta Kaczorowskiego.
A: Zwłoki miały przyporządkowane numery, nie jestem pewien, ale zdaje się, że od początku w przypadku tych zwłok oprócz numery było nazwisko Kaczorowski.
B: Wieczorem 10 kwietnia do Smoleńska przybyły dwie polskie delegacje. Najpierw delegacja na czele z premierem Donaldem Tuskiem, potem delegacja na czele z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim. Obu tym delegacjom przedstawiono spoczywające na folii odnalezione właśnie zwłoki prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jednego z polityków PiS oraz właśnie Ryszarda Kaczorowskiego, to znaczy ofiary podobnej do prezydenta Kaczorowskiego. Najpierw oglądała je i oddała im hołd delegacja rządowa, potem delegacja PiS.

Nie było wątpliwości? Kto w takim razie po raz pierwszy uznał, że to jest prezydent Kaczorowski?
- Absolutnie żadnych wątpliwości nie było. A kto pierwszy? Możliwe, że zasugerowali to przebywający na miejscu katastrofy dyplomaci, może oficerowie Biura Ochrony Rządu. Istotne jest, że od początku te zwłoki zostały powszechnie uznane za zwłoki prezydenta Kaczorowskiego. One jako prezydent Kaczorowski zostały oddzielone od innych i ułożone z prezydentem Kaczyńskim.
Wracajmy do Moskwy. Wieczorem 11 września przyleciał rządowy samolot z 117 osobami na pokładzie, rodzinami ofiar, psychologami. Dlaczego nie przyleciała rodzina prezydenta Kaczorowskiego?
A: Nie wiemy, była zawiadamiana [wdowa po prezydencie Karolina Kaczorowska była chora]. Z wypowiedzi córki prezydenta słyszałem, że poinformowano ją, że zwłoki są właściwie nietknięte i łatwe do rozpoznania. Rozumiem rodziny, które chciały uniknąć wstrząsu identyfikacji. Po tym, co widziałem w Moskwie, rozumiem to. Żołnierze z 10. Brygady Logistycznej z Opola, którzy zajmowali się zbieraniem tego, co zostało po ludziach po wybuchu miny, mówili, że czegoś takiego nie widzieli i mają dość.
B: Zwłoki były bez rąk i nóg, w Smoleńsku ratownicy zbierali cząstki ciał i układali je na folii. Potem to wszystko pojechało do Moskwy, by rozpoznały je rodziny. Sytuacje były dramatyczne. Na przykład jedna rodzina rozpoznała jedne zwłoki jako osoby bliskiej, potem przyjechała kolejna rodzina i rozpoznała je jako swoje. Przez niemal całą dobę trwał kryzys, nikt nie chciał ustąpić. Rozmowy były bardzo przykre. Pamiętam taką sytuację, że trzeba było rozpoznać kawałek ręki, reszta była zakryta, bo nierozpoznawalna. Jedna z rodzin rozpoznała tylko nogi z kawałkami skóry, które potem włożono do trumny. Okazało się nagle, że anatomopatolodzy znaleźli jeszcze fragment nogi po charakterystycznym złamaniu i trzeba było trumnę rozlutowywać i otwierać. Horror. Zresztą tę rodzinę podziwiam, trzymali się bardzo dzielnie, na koniec stwierdzili, że spełnili swój obowiązek. Wszyscy zresztą chcieli jak najszybciej przetransportować swoich bliskich do Polski.
Czy rodziny oglądały kolejne zwłoki, szukając bliskich?
A: To nie tak. W sali amfiteatralnej były zdjęcia. Rosyjscy prokuratorzy przeprowadzali przesłuchania, dopytując się o charakterystyczne cechy, elementy ubioru. Chodziło o to, by wytypować grupę ciał, które zgadzałyby się z opisem. Do tego dochodziły rosyjskie procedury biurokratyczne. Część rodzin przyjmowała to zresztą jako rodzaj szykany, uciążliwość. My staraliśmy się, aby przy rozmowach zawsze był przedstawiciel ambasady lub MSZ. Potem przedstawiano rodzinom grupę ciał, która pasowała do opisu. Co do ubrań, to w piwnicy był ich stos zmieszany z krwią, ziemią i paliwem lotniczym, ludzie bali się tam nawet wejść. Zresztą zapach, a raczej smród tego wszystkiego prześladuje mnie do dziś. Część cennych rzeczy była przekazywana prokuraturze.
Rodzina twierdzi, że Karolinie Kaczorowskiej przekazano obrączkę, która nie była obrączką jej męża.
A: To była obrączka zdjęta z palca osoby, która została uznana za prezydenta Kaczorowskiego. Kiedy pani Karolina Kaczorowska powiedziała, że to nie jej męża, obrączka została przekazana żandarmerii wojskowej do Mińska Mazowieckiego, gdzie znajdowały się rzeczy ofiar przewiezione z Moskwy.
Dlaczego nie przeprowadzono badań DNA zwłok prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego?
A: Wiem, że pobrano materiał genetyczny rodzin, ale od rodziny prezydenta Kaczorowskiego tego materiału nie pobrano. Został przekazany później i porównany z próbkami, jakie znajdowały się z Centralnym Zakładzie Ekspertyz Sądowych. Te badania wykryły pomyłkę.
Podczas przesłuchania na posiedzeniu komisji spraw zagranicznych ambasador Najder twierdził, że do ostatniej chwili nadzorował przetransportowanie zwłok prezydenta Kaczorowskiego.
B: Powiem więcej, 15 kwietnia odbyło się uroczyste pożegnanie prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Przy otwartej trumnie.
A: Był przy tym ambasador w Moskwie, attaché wojskowi, przedstawiciele władz. Być może jest z tej uroczystości dokumentacja fotograficzna, poszukujemy jej. Nikt wtedy nie miał najmniejszej wątpliwości, że w trumnie jest prezydent Kaczorowski. Inna sprawa, że przeprowadzono charakteryzację zwłok. Trumna została zamknięta wcześnie rano. Rosjanie nalegali, żeby tego typu operacje przeprowadzać, gdy temperatura jest niska.
Co czuliście, gdy pojawiły się informacje o tym, że zwłoki prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego zostały niewłaściwie rozpoznane?
A: Absolutne zaskoczenie. Wszystkim nam było przykro, szczególnie wobec rodzin. To była pomyłka wywołana olbrzymią presją i ciągiem zdarzeń, nad którymi w tamtych strasznych dniach trudno było zapanować.
*Dane członków delegacji zostały utajnione na ich prośbę

Wyborcza


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
896
896
896
896 Rachunkowosc zarzadcza cz 3 Nieznany (2)
896 897
896
896
896 0004
2008 Dz U Nr 143 poz 896 ocena stanu wod podziemnych
other 896 p
896
896 0003
896 0001
896 a
tm termin 1 wersja by stru 896
896 0002
Dz U 2004 93 896 Ustawa o wyrobach medycznych 2007

więcej podobnych podstron