Amnezja Komorowskiego Z Wojciechem Reszczyńskim, dziennikarzem i publicystą, rozmawia Maciej
Walaszczyk W 30 rocznicę wprowadzenia stanu wojennego o godz. 23.30 prezydent Bronisław Komorowski zapalił w oknie Belwederu “symboliczną świecę będącą wyrazem pamięci o ofiarach stanu wojennego” – czytamy w komunikacie Kancelarii Prezydenta. Rok temu Komorowski podejmował z honorami na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego osobę, która wprowadziła stan wojenny – Wojciecha Jaruzelskiego. Doradca prezydenta, były opozycjonista Jan Lityński nazywa wciąż generała “polskim patriotą”. Pomieszanie z poplątaniem? - Byli opozycjoniści się kompletnie pogubili w ocenach tego wydarzenia i tym, w jaki sposób mają je komentować. Trąci to wręcz schizofrenią. Z jednej strony mówi się o tym, że 30 lat temu wydarzyło się w Polsce wielkie zło, ale z drugiej strony nie wolno zapominać, że za zgodą Okrągłego Stołu i w warunkach pokojowych Polska mogła wkroczyć na drogę demokracji i rozwoju. Jak się okazuje, zarówno stan wojenny, jak i układ przy Okrągłym Stole nieustannie się ze sobą łączą. Bo rzeczywiście był on konsekwencją stanu wojennego, kiedy oprawcy dogadali się z wybranymi ofiarami. W ten sposób powstała przecież III Rzeczpospolita.
Trudno, więc mówić, że ludzie dawnej opozycji się pogubili, raczej jest to ich świadomy wybór wynikający z politycznych konsekwencji tego, że poszli na układ z władzami PRL. - Skutkiem tego pokojowego i – co najważniejsze – w pełni kontrolowanego podziału władzy jest to, że do dziś nie można krytykować, atakować ani wyciągać konsekwencji wobec ludzi odpowiedzialnych za stan wojenny i jego zbrodnie. Bo ci ludzie są również twórcami III RP, stąd pan Lityński mówi, że Jaruzelski to “polski patriota”. To, niestety, typowy polski relatywizm: Jaruzelski to z jednej strony sprawca różnych nieszczęść i zniewolenia, a z drugiej twórca niepodległego państwa. To się przecież kupy nie trzyma. Niestety, dzisiaj ciągle odczuwamy konsekwencje stanu wojennego.
Kto w Pana ocenie ponosi większą odpowiedzialność za to zakłamanie, odgórną amnezję społeczną, pomieszanie wartości – ludzie władzy PRL, komuniści czy dawni opozycjoniści, którzy poszli na układy?
- Jedni i drudzy w równym stopniu. Cały czas pierwszeństwo ma partykularny interes wąskiej grupy panującej. Przed stanem wojennym była to jedna partia, która pilnowała swojego interesu i za wszelką cenę broniła się przed zmianami, pójściem na jakieś ustępstwa. Jeśli już zostali przymuszeni do porozumień sierpniowych, to w tym samym czasie podjęli się przygotowań do wprowadzenia stanu wojennego po to, by nie utracić wpływów. To samo miało na celu doproszenie części opozycji do rozmów przy Okrągłym Stole i tym samym wzmocniło ich legitymizację. Dzisiaj na spotkaniu prezydenta Komorowskiego z młodzieżą padła propozycja, by w przyszłości świętować kolejne rocznice wyborów 4 czerwca 1989 r., co jest właśnie charakterystyczne dla tych obu grup. Dzisiaj jedna i druga wspierają tę samą narrację, z której wyłania się schizofreniczny obraz z jednej strony współczucia dla ofiar stanu wojennego, a z drugiej – wynoszenia do rangi cnoty wspólnej budowy z jego twórcami “demokratycznego państwa”. Jaruzelski nie może jednak być zdrajcą Narodu i zarazem polskim patriotą.
Jak Pan sądzi, kiedy przebije się prawda o tym człowieku, o tym, kim był i kim jest dla naszej najnowszej historii? - W najbliższych latach na pewno nie. Jednak za kilkadziesiąt lat na pewno dojdą do głosu ludzie, którzy te kwestie będą przedstawiali w sposób obiektywny. Będą mieli czyste sumienia oraz będą wolni w możliwości interpretowania faktów. Zresztą już jest to mocno dostrzegalne choćby na wspomnianym spotkaniu Komorowskiego z młodzieżą, podczas którego jedna z dziewczyn zapytała go z wielkim wyrzutem, dlaczego sądy nie ukarały ludzi odpowiedzialnych za stan wojenny. Komorowski odpowiedział typowo: nie udało się, ale osąd historii będzie jednoznaczny. To znaczy, że było to jednak zło, które wymaga potępienia. Ale tutaj znów mamy do czynienia ze schizofrenią, bo jeśli mamy zło napiętnować, to należy to uczynić w sposób konkretny, a od tego są m.in. sądy, by osądzić i ukarać winnego.
Dlaczego uważa Pan, że Jaruzelski odpowiada za zło? Jak Pan to definiuje? - Ponieważ był to gwałt na wolności i zagrożenie dla niepodległego bytu Narodu. Stali za nim ludzie rządzący PRL. To zło pojawiło się tutaj, w Polsce, przyszło od ludzi, którzy nie potrafili funkcjonować w warunkach demokracji i sprawiedliwości, a jedynie dzięki opresji i wsparciu obcego mocarstwa. Stąd wielkie znaczenie, jakie ma Marsz Niepodległości i Solidarności i oddanie hołdu ofiarom stanu wojennego. Radosław Sikorski znów powiela tę złą tendencję. Znów z naszego kraju wychodzi oferta ograniczenia Polski do ram państwa nie w pełni niepodległego i suwerennego, które musi funkcjonować pod jakimś protektoratem i przywództwem zewnętrznym. Dziękuję za rozmowę.
Niezamknięta karta stanu wojennego Z Janem Pietrzakiem, felietonistą, satyrykiem, twórcą Kabaretu pod Egidą, rozmawia Bogusław Rąpała Jakie wspomnienia – jako artysta niepokorny – ma Pan z okresu stanu wojennego? - Większość moich wspomnień wiąże się z nielegalnymi występami, kiedy grałem w prywatnych domach i w różnych dziwnych miejscach. To było ekscytujące przeżycie, prawdziwa konspiracja – trzeba było się maskować i ukrywać. Publiczność była wówczas nadzwyczajna. W tym czasie niesamowitych uniesień, niezwykłej bliskości osób na widowni z występującym, powstawał zupełnie inny rodzaj relacji, niż rutynowo w moim zawodzie. Z jednej strony tragedia, wściekły amok władzy, komunistyczny obłęd, a z drugiej strony fantastyczna, prawdziwa ludzka solidarność i wzajemne zrozumienie naszej sytuacji połączone z potrzebą wspólnego demonstrowania naszej niezgody na to, co się działo. To główny wątek moich wspomnień z tamtego okresu.
Swoimi występami podtrzymywał Pan Polaków na duchu w czasach prześladowań komunistycznych. O czym śpiewał Pan po 13 grudnia 1981? - W pierwszym utworze, jaki wtedy napisałem, a w którym wykorzystałem melodię pieśni Tadeusza Sygietyńskiego “Ukochany kraj”, śpiewałem o kraju zrujnowanym, umęczonym i upokorzonym. Był tam m.in. akapit, że “za naszą i waszą niewolę polski żołnierz po raz pierwszy w historii przelał polską krew”. Musiałem szybko reagować na wydarzenia, bo ludzie na to czekali, więc stosowałem stare, powszechnie znane melodie, dzięki czemu publiczność mogła śpiewać moje piosenki razem ze mną. Napisałem też współczesną wersję “Jak długo na Wawelu”, w której śpiewałem: “Nie skruszą wrony skały, nie spęta rzeki drut, zwycięży orzeł biały, zwycięży polski lud, daremne władz uchwały i próżny zdrajców trud…”. Od początku stanu wojennego uważałem, że moim obowiązkiem jest podtrzymywanie społeczeństwa na duchu, gdyż byłem głęboko przekonany, że poprzez stan wojenny komuna całkowicie obnażyła swoje paskudne oblicze i że jest to jej prawdziwy koniec. Zresztą temu przeświadczeniu dawałem każdorazowo wyraz, kończąc swoje występy słowami: “Do zobaczenia w wolnej Polsce”, na co dowodem są akta Służby Bezpieczeństwa, w których skrupulatnie to odnotowywano (odsyłam do książki “Jak obaliłem komunę”). Wykonywałem, więc swoją pracę, sporo ryzykując, ale z drugiej strony miałem świadomość, że moim podstawowym obowiązkiem w tym okresie jest przekonywanie ludzi, że odzyskanie Polski jest w zasięgu naszych możliwości.
Jaką cenę zapłacił Pan za swoją działalność? - Płacę ją do dziś. Na przykład znowu nie mam gdzie występować w Warszawie. Ale nie jest to dla mnie jakąś specjalną tragedią, bo to jest niejako wpisane w mój zawód. To, co mnie wtedy najbardziej bolało, to zbydlęcenie komunistycznej części społeczeństwa, która okazała się niegodna miana Polaków. W czasie, kiedy Naród zdobył się na wielkość, podniósł głowy, powołał “Solidarność”, różne szuje na początku lat 80 postanowiły zrobić karierę. Obecnie te postacie są głośnymi dziennikarzami w radiu i telewizji, ważnymi działaczami państwowymi i to oni teraz w gruncie rzeczy rozkwitają. Kiedy Polacy skupieni wokół “Solidarności” pracowali dla wolności, gnidy popierane przez zdradziecką władzę robiły kariery. Ludzie zdolni i wrażliwi chcieli ocalić godność i uczciwość, szuje – dorwać się do żłobu. To bardzo przykre, że w wielu mediach rządzą ludzie, którzy swoje kariery robili w stanie wojennym, bo nie mieli żadnej polskiej wrażliwości, bo im okupacja sowiecka nie przeszkadzała. Natomiast mieli patronów z SB, którzy zapewniali im dobre posadki.
Co Pan czuje, kiedy widzi Pan próby wybielania Wojciecha Jaruzelskiego i innych sprawców stanu wojennego? - To nie są jakieś próby. To jest fakt. W ogóle historia w Polsce jest bezczelnie zakłamywana przez wrogów Polski. To nie przypadek, że młodzieży w liceum nie naucza się historii ich kraju. To zamierzone działanie mające na celu wynarodowienie Polaków. Minister Hall praktycznie skasowała w liceach historię Polski. A od 20 lat w szkołach nie mówi się w ogóle prawdy o stanie wojennym, zarówno o zdrajcach, jak i bohaterach “Solidarności”. Omija się te lata, jakby ich nie było. Powtarzam – robi się to po to, żeby Polaków wynarodowić i żeby postkomuniści mogli się chełpić, jak to świetnie wyprowadzili Polskę na prostą. Najgorsze, że Polacy na to nie reagują, bo w większości mają to w nosie, nie chce im się walczyć z tymi kłamstwami. A to jest fatalna sytuacja, ponieważ ludzie, którzy są pozbawieni świadomości o tym, co tu się działo przez ostatnie kilkadziesiąt lat, fatalnie wybierają, nie wiedząc, kto jest kim. Demokracja przestaje działać. Demokracja działa, jeżeli w wyborach biorą udział ludzie świadomi. Nieświadomi ludzie przypominają stado baranów i łatwo ulegają manipulacji. Efekty stanu wojennego trwają do dzisiaj. To nie jest zamknięta karta. Polską wiarę, miłość, nadzieję wyzwolone w Sierpniu ´80 pokonała wtedy nienawiść Grudnia ´81. Do dziś przeżywamy skutki szkód, jakie stan wojenny wyrządził Polsce. Dziękuję za rozmowę.
Krzywa Gaussa a krzywy ryj Katastrofa smoleńska zademonstrowała, że w Rosji obowiązuje inna fizyka. Rosyjskie wybory parlamentarne dowiodły natomiast, że Rosja posiada również zupełnie inną niż wszyscy, daleko lepszą matematykę. Dr Maksym S. Pszenicznikow, 51-letni rosyjski fizyk pracujący na holenderskim uniwersytecie w Groeningen, opublikował wykres, z którego wynika, że rozkład normalny prawdopodobieństwa, czyli krzywa Gaussa, obowiązuje wszędzie w znanym Wszechświecie, tylko nie w Rosji. To znaczy, krzywa Gaussa naturalnie obowiązuje w Rosji dalej, z tego samego powodu, z jakiego obowiązuje tam grawitacja. Natomiast dr Pszenicznikow przeprowadził matematyczny dowód, że władcy Federacji Rosyjskiej są łgarzami, od ktorych im dalej, tym lepiej. [link]
Wykres pokazuje, jaki procent głosow oddano na każdą z partii, w jakiej liczbie obwodów wyborczych. Na osi pionowej liczba lokali wyborczych. Na osi poziomej procent głosów oddanych na każdą z partii. Wszystkie partie poza Jedną Rosją mają rozkład głosów mniej więcej zbliżony do rozkładu normalnego. Jedna Rosja stanowi fenomen w skali cudu z Lourdes, bo ma rozkład (podkreślam – nie wynik, tylko rozkład wyników) całkiem inny niż wszystkie inne partie w tych samych wyborach, ponadto całkowicie sprzeczny z niepodważonym nigdy i przez nikogo twierdzeniem Gaussa.
Aby wyszło na to, że kwestionujący rosyjskie wybory przeciwnicy Putina nie mają racji, natomiast Putin ma rację, trzeba by zmienić strukturę wszechświata i matematykę, która ją opisuje. Obsuwa polega rownież na tym, że wykresu nie da się podważyć również od strony danych, ponieważ dr Pszenicznikow użył oficjalnych danych, oficjalnie opublikowanych przez rosyjską PKW. W związku z tym jego wykres ma wagę dowodu, że Putin kłamie. W dodatku dowodu nie prawnego, tylko matematycznego, tak samo niepodważalnego jak to, że kąt prosty ma 90 stopni. Krzywa procentu głosów oddanych na Jedną Rosję idzie w górę mniej więcej w zgodzie z regułą Gaussa do poziomu około 30% głosów w około 1000 obwodów, ale dalszy przebieg ma całkowicie anormalny, oraz ma regularnie rozłożone jedenaście dodatkowych szczytów lokalnych, odpowiadających okrągłym liczbom 50, 55, 60, 65, 70, 75, 80, 85, 90,95 i 100% głosów, z dokładnością do pół procenta.
Abstrahując od tego - że ze wszystkich partii, tylko Jedna Rosja dziwnym i ciekawym trafem osiąga 95-99% głosów w ponad 500 obwodach wyborczych (jednostki wojskowe? Więzienia?
- że rozkład głosów zbliżony do krzywej Gaussa dziwnym i ciekawym trafem stosuje sie do wszystkich poza Jedną Rosją; również i idealnie regularny rozkład jedenastu lokalnych szczytów krzywej pokazującej wyniki Jednej Rosji akurat co pięć procent (z dokladnością do 0,5%) jest matematycznie niemożliwy, i stanowi dodatkowy dowód oszustwa wyborczego. Nie daje się go wytłumaczyć zróżnicowaniem politycznym pomiędzy regionami ogromnego kraju, bo takie same anomalie znaleziono w wynikach sąsiadujących ze soba obwodów dzielnicowych w Moskwie
http://oude-rus.livejournal.com/540063.html
Nawet jak się falszuje wybory, to dalej trzeba myśleć, bo inaczej można się przejechać na nadgorliwości durniów wśród własnego personelu, co w tym wypadku natąpiło.. Wytłumaczenie odkrycia regularności lokalnych szczytów na krzywej dr Pszenicznikowa jest takie, że około 1000 spośród szefów obwodowych komisji wyborczych było takimi durniami, że kiedy zgodnie z rozkazem podciągali liczbę głosów na Jedną Rosję w górę, to podciągali ją do miłych sercu urzędnika “okrągłych” wartości: 50%, 55%, 60%, 65%, 70%, 75%, 80%, 85% etc. Fałszerze na szczeblu lokalnym mieli skłonność do meldowania, że na Jedną Rosję oddano 50, 60 albo 70% głosow, a nie powiedzmy 49, 58 albo 71% – ponieważ w idiotyzmie swoim i swoich kontrolerów nie rozumieli, że jednoczesne pojawienie się “okrągłych” wyników w setkach lokaliwyborczych jest efektywnie niemożliwe matematycznie, i stanowi dowód oszustwa wyborczego w skali całego państwa. Podobnie zresztą jak państwowa telewizja rosyjska nie rozumiała, że głosy w tym samym okręgu wyborczym nie mogą się sumować do 146%, zamiast do 100% Szczegółowe objaśnienie wykresu dr Pszenicznikowa, pióra rosyjskiego pisarza Leonida Kaganowa, można przeczytać tutaj [link]
Nota bene, jego tekst ma fantastyczny tytuł:
“Hа территории РФ прямой угол равен 100,потому что самыйпрямой и честный в мире”
“Na terytorium Federacji Rosyjskiej kąt prosty ma 100 stopni, bo jest najprostszy i najuczciwszy na świecie”
Wniosek końcowy podany w tekście Kaganowa jest równie prosty i zwięzły, więc go po prostu przetłumaczę i przytoczę, zamiast silić się na własny:
” …dlatych, którzy znają trochę matematyki, ten wykres, oparty na danych z oficjalnych stron Państwowej Komisji Wyborczej, jest wymowniejszy od wszelkich filmików. Bomatematyka to jest coś takiego, że zmienić rozkład normalny Gaussa to tak, jak ogłosić, że kąt prosty ma 100 stopni, a woda na mocy dekretu wrze w temperaturze 60 stopni.”
A co to wszystko ma wspólnego z Polską? Tyle ma z Polską wspólnego, że polskiemu czytelnikowi powinno w tej chwili błysnąć oko. Durniów i w Polsce dostatek. A zatem co by było, gdyby zbadać wyniki niedawnych polskich wyborów w taki sam sposób, jak dr Pszenicznikow zbadał wyniki rosyjskie? I zrobić wykres? Liczba lokali wyborczych na osi pionowej, procent głosów oddanych na poszczególne partie na osi poziomej. Jeżeli krzywa głosów oddanych na PO w polskich wyborach parlamentarnych odpowiada z grubsza dystrybucji Gaussa, to wszystko w porządku. Jeśli ma podobne anomalie, co krzywa głosów oddanych na Jedną Rosję, to albo w Polsce obowiązuje matematyka radziecka i polski kąt prosty też ma 100 stopni, w porywach 110, a kto twierdzi inaczej ten wróg, albo po prostu wydmuchali was jak chcieli, drodzy PT Rodacy z Kraju, bo nikomu się nie chciało powiedzieć “sprawdzam”. Ale przynajmniej teraz możecie mieć niepodważalny dowód tego wydmuchania. Pytanka uzupełniające:
Dlaczego na stronach PKW nie można się doszukać wyników wyborów do Sejmu i Senatu ze wszystkich 25 993 polskich obwodów wyborczych w postaci plików do pobrania w formie arkuszy .xls?
Jest tylko ogólna ‘wizualizacja wyborów’ i wyniki okręgowe dla 41 okręgów, ale nawet i te wyniki trzeba by pracowicie przepisywać samemu do MS Excel. Nie widzę nigdzie dokumentacji przeliczenia wyników obwodowych (25993 obwody) na zbiorcze wyniki okręgowe (41 okręgów). Czy polska ordynacja wyborcza przewiduje akceptację tego przeliczenia na tytułowy ‘krzywy ryj’?
- Gdzie można znaleźć oficjalne arkusze .xls wyników okręgowych?
- Gdzie można znaleźć oficjalne arkusze .xls wyników obwodowych?
- O ile nie opublikowano wyników obwodowych, to dlaczego?
Stary Wiarus
KOMENTARZ BIBUŁY: Może i my dorzućmy pytanko pod adresem Państwowej Komisji Wyborczej:, dlaczego nie można zobaczyć wyników głosowania w poszczególnych lokalach wyborczych? Nie chodzi o zbiorcze wyniki głosowania w okręgach wyborczych, ale w poszczególnych, pojedynczych lokalach wyborczych. Każdy posiadający kalkulator może sobie sam podliczyć wyniki z poszczególnych lokali i do tego nie jest potrzebna żadna Państwowa Komisja. Co, boli pytanie, prawda? Boli to, że każdy obywatel mógłby sobie sam podliczyć wyniki? No, chyba, że o to właśnie chodzi, o to, aby nikt nie był w stanie samemu sprawdzić sobie wyników tzw. wyborów. Jak widać, dalej w tzw. wolnej Polsce obowiązują leninowskie zasady? (Czym się różni demokracja od demokracji socjalistycznej? Tym, czym krzesło od krzesła elektrycznego.)
W Temacie Maci, czyli Backup Wiarusa
Opiniował znak NOP, dostaje pogróżki od Antify Dr Paweł Nowak z UMCS, biegły, który na zlecenie Sądu pozytywnie opiniował wniosek Narodowego Odrodzenia Polski o legalizację używanych przez ten ruch symboli, od kilku tygodni otrzymuje anonimowe pogróżki, zniszczono również drzwi do jego gabinetu. Na drzwiach pokoju, w którym dr Nowak przyjmuje studentów, lewaccy działacze namalowali sprayem celownik. O tym, że zrobiły to osoby związane z hołubioną przez salon Antifą wiadomo, gdyż… sprawcy sami pochwalili się swoim czynem na anarchistycznych stronach internetowych. Lewaccy bojówkarze weszli na teren lubelskiej uczelni i oprócz namalowania celownika oraz dopisku: “Na celowniku”, rozwiesili też plakat z napisem “Studenci, nikt, kto toruje drogę faszystom, nie zasługuje na szacunek, ale na bojkot i pogardę”. W Internecie swoje działania podsumowali krótko: “Faszyzm nie przejdzie! Antifa atak!”. Jak wynika z ustaleń „Rzeczpospolitej” dr Nowak dostaje także pogróżki w postaci anonimowych maili z wyzwiskami. Wykładowca nie chce komentować tych informacji, powiedział jedynie, że lewackie „metody są metodami po prostu faszystowskimi”. Dr Nowak jest jednym z biegłych, którzy na zlecenie warszawskiego Sądu Okręgowego pozytywnie opiniowali wniosek Narodowego Odrodzenia Polski o legalizację używanych przez ten ruch symboli, m.in. krzyża celtyckiego i rysunku “zakaz pedałowania”. Po awanturze w lewicowych mediach warszawska Prokuratura Okręgowa zapowiedziała, że odwoła się od decyzji sądu w sprawie rejestracji tych symboli. Władze UMCS nie zawiadomiły prokuratury o wejściu bojówkarzy na teren uczelni i dokonanie zniszczeń. rp.pl
Zapomniane głosowanie, czyli kat prezydentem Mija kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Dzięki historykom znamy już wiele szczegółów związanych z tym wydarzeniem, w tym jego uwarunkowania międzynarodowe i intencje polskich komunistów. Przy okazji 13 grudnia często zapomina się jednak o nieco późniejszym fakcie, to jest o wybraniu Wojciecha Jaruzelskiego, niedawnego „kata narodu”, na prezydenta Rzeczpospolitej. Trzeba w tym miejscu przybliżyć postać Jaruzelskiego, która wielu osobom wydaje się skomplikowana. Tymczasem zdaniem wielu badaczy sytuacja jest odwrotna: Jaruzelski jawi im się, jako człowiek jednowymiarowy, a Wiktor Suworow nazwał go wręcz lokajem. W moim przekonaniu określenie takie jak najbardziej właściwe, bowiem Jaruzelski od początku swojej kariery służył Sowietom. Przeszedł w wojsku wszystkie szczeble w oficerskiej hierarchii i nigdy się w swojej służbie nie zawahał, zawsze był w czołówce wiernych ZSRR. Jaruzelski był przy tym jednym z najmłodszych generałów (33 lata) w bloku wschodnim. Tak szybki awans był możliwy dzięki połączeniu dwóch cech: po pierwsze właśnie całkowitej wierności Sowietom, a po drugie bezwzględności. Tą drugą wykazał się chociażby, kiedy wyrzucał z LWP Żydów czy też gdy jako minister obrony narodowej konsekwentnie kształtował wojsko według ideologicznego schematu. Oddanie mu kontroli nad PZPR było logicznym zwieńczeniem jego służby dla ZSRR. Władze w Moskwie musiały mieć pewność, że osoba mająca zniszczyć „Solidarność” się nie zawaha i rozwiąże sprawę po myśli Kremla. Tak też w istocie się stało i Jaruzelski rozwiązał problem we własnym zakresie.
Wybór Jaruzelskiego prezydentem W czasie negocjacji przy okrągłym stole komunistyczne władze zapewniły sobie i swoim sojusznikom 65% miejsc w sejmie kontraktowym. Gwarancją ich władzy miał być także urząd prezydenta, którego pozycja w zmienionym systemie była bardzo silna. Dla obu stron porozumienia było jasne, kto że stanowisko to obsadzi Jaruzelski, niemniej formalnie tego nie uzgodniono. Po wyborczej klęsce PZPR i jej sojuszników pozycja generała zdecydowanie osłabła, a jego wybór przestawał być tak oczywisty jak wcześniej. Komuniści podjęli wobec tego starania, by – jak to określił Alfred Miodowicz – nie „przerżnąć ostatniej reduty”. Działali przy pomocy wielostronnych nacisków, sugestii i odwołań do umowy okrągłostołowej, strasząc na przykład destabilizacją wojska i milicji w razie gdyby prezydentem został ktoś inny niż Jaruzelski. Postępowali w ten sposób nie tylko wobec „Solidarności”, ale również Kościoła i tak zwanych ugrupowań sojuszniczych (SD i ZSL). Metody te okazały się całkiem skuteczna. 24 czerwca 1989 roku Lech Wałęsa zasugerował w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że w panującej sytuacji wystawienie przez opozycję kandydata na prezydenta jest niemożliwe. Warto dodać, że do dziś duża część przedstawicieli dawnych środowisk solidarnościowych myśli, iż groźby kierowane pod ich adresem były realne. Nic bardziej mylnego, z wielu powodów nie mogły one zostać wcielone w życie – po szczegóły odsyłam na przykład do Reglamentowanej rewolucji prof. Dudka.
Głosowanie 19 lipca Zgromadzenie Narodowe zebrało się, by dokonać wyboru prezydenta. Jedynym kandydatem był Jaruzelski. Uzyskał poparcie 269 deputowanych, co przy 537 ważnych głosach oznaczało, że został on wybrany na stanowisko większością jednego głosu. Było to możliwe, ponieważ za generałem opowiedział się Stanisław Bernatowicz, a niektórzy parlamentarzyści OKP oddali głosy nieważne, co obniżyło wymaganą większość. Całą akcję zorganizował Andrzej Wielowiejski i wzięło w niej udział jeszcze sześć innych osób. Decyzja zgromadzenia oznaczała, że pierwszym prezydentem RP został były komunistyczny przywódca, który całe życie poświęcił służbie na rzecz czerwonego okupanta. Co więcej, przyczynili się do tego parlamentarzyści „Solidarności”, której celem była przecież walka o wolność Polaków. Pomoc udzieloną Jaruzelskiemu przez działaczy związku należy oceniać jednoznacznie negatywnie. Pojawił się szereg głosów oburzenia, w tym żądania złożenia mandatów przez parlamentarzystów OKP, którzy przyczynili się do takiego rezultatu głosowania. W moim przekonaniu opinie te były jak najbardziej uzasadnione. Nie była to zresztą pierwsza sytuacja, w której władze „Solidarności” wsparły PZPR – podobnie było z ponownym głosowaniem po odrzuceniu listy krajowej w czasie wyborów czerwcowych. Wybór Jaruzelskiego tylko jednym głosem przewagi pokazał, jak słaby był jego mandat do sprawowania władzy i wskazywał, że jego pożegnanie z fotelem prezydenckim jest tylko kwestią czasu. Niemniej przez taką, a nie inną, postawę niektórych parlamentarzystów rządził on jeszcze przez ponad rok i zawsze już będzie wymieniany, jako I prezydent RP, co można uznać za bardzo wstydliwy dla wszystkich Polaków fakt.
Konsekwencje Skutkiem wyboru Jaruzelskiego jest to, że został on włączony w poczet zwykłych polityków mających prawo zabierać głos w polskiej przestrzeni publicznej. Dawny generał LWP często z tego prawa korzysta, używając mediów do powtarzania swojej wersji historii – przede wszystkim stanu wojennego. Co najgorsze, wiele osób nawet niepozbawionych wiedzy historycznej daje się nabierać na opowieści Jaruzelskiego nie mające wiele wspólnego z rzeczywistością. Głos zabiera on zresztą nie tylko w tej jednej sprawie. Wyjątkowo oburzające były jego twierdzenia na temat własnej pozytywnej roli w odsłanianiu kłamstwa katyńskiego. Trudno o większą hipokryzję. Człowiek odpowiedzialny za podtrzymywanie tegoż kłamstwa, namiestnik sowiecki w Polsce, przypisuje sobie zasługi wielu osób, które za walkę o prawdę często były pod jego rządami aresztowane. Co więcej, w sferze publicznej zdanie Jaruzelskiego jest traktowane jako ważne i często rozważana jest zasadność jego udziału w uroczystościach rangi państwowej, vide nie tak dawna beatyfikacja Jana Pawła II. Od pewnego czasu daje się zauważyć zjawisko w moim odczuciu bardzo niepokojące, to jest traktowanie tegoż sowieckiego aparatczyka, jako autorytetu w pewnych sprawach. Szczególnie bulwersujące było zaproszenie Jaruzelskiego przez prezydenta Komorowskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Fakt ten jest wielce wymowny – nie dość, że polskie sądownictwo nie potrafi ukarać mordercy Polaków, to jeszcze obsypuje się Jaruzelskiego zaszczytami. On sam stał się również symbolem i wielkim autorytetem lewicy w naszym kraju. Nie dziwi to w przypadku partii postkomunistycznej, jednak nawet środowiska opisujące się, jako nowa lewica deklarują, że generał jest dla nich postacią niezwykle ważną. Przy tej okazji warto zauważyć, jaką ewolucję przeszły poglądy dużej części dawnych opozycjonistów (głównie tych określanych, jako lewica laicka) na temat Jaruzelskiego. Dawniej twierdzili, że 13 grudnia wytoczył on wojnę narodowi, teraz zaś, jak na przykład „Gazeta Wyborcza” (powstała przecież, jako gazeta całej „Solidarności”), fetują go przy każdej okazji. Najbardziej jaskrawym tego przykładem są słowa Adama Michnika „odpieprzcie się od generała”. Nie są one faktem odosobnionym, można by wiele podobnych przytoczyć, ale obawiam się, że do końca roku zabrakłoby mi czasu na ich wyliczenie. Powody takiej zmiany myślenia dawnych opozycjonistów są trudne do wyjaśnienia. W moim przekonaniu najbardziej prawdopodobną hipotezę postawił Zdzisław Krasnodębski. Stwierdził on mianowicie, że „zmierzch dysydentów” nastąpił z powodu wyrzeczenia się przez nich dawnych wartości, przejście na swoiście pojmowaną realpolitik i sojusz w jej imię z postkomunistami. Ośmielę się stwierdzić, że duża cześć powyższych faktów wynika z tego, że Jaruzelski wybrany został również głosami członków „Solidarności” na pierwszego prezydenta „wolnej Polski”. Dało to przyzwolenie na traktowanie go jak ważnego uczestnika życia publicznego. Fakt ten jest szczególnie smutny w dniu rocznicy wybuchu wojny polsko-jaruzelskiej, ale wskazanie negatywnej roli odegranej przez niektórych członków OKP „Solidarność” wydaje mi się istotne. Cześć pamięci wszystkich ofiar stanu wojennego! Rafał Łatka
Nowa EUropa za dekadę Kilka tygodni temu na łamach The Wall Street Journal ukazał się futurystyczny esej na tytułowy temat autorstwa Nialla Fergusona, profesora historii na Uniwersytecie Harvardzkim. Utrzymany w ironicznym tonie tekst ukazuje „Stany Zjednoczone Europy”, jako państwo zasadzone na „spuściźnie Habsburgów” ze stolicą przeniesioną z Brukseli do Wiednia i rozciągające się także na obszarze Bałkanów. Sytuacja gospodarcza tego nowego imperium nie jest jednorodna. Germański rdzeń cieszy się dobrobytem, podczas gdy „peryferie” utrzymują się z obsługi swych niemieckich panów, specjalizując się głównie w usługach takich jak służba hotelowa czy utrzymania czystości. Znacznie lepsza sytuacja panuje w Wielkiej Brytanii, która po przeprowadzeniu referendum opuściła Unię Europejską. „Europa” i Rosja zawarły nowy układ jałtański, w wyniku, którego Polska znalazła się w niemieckiej sferze wpływów, a pod „dynamicznym przywództwem byłego ministra spraw zagranicznych Radka Sikorskiego” stała się spolegliwym (laissez-faire) obszarem niemieckiej ekspansji gospodarczej. Biorąc pod uwagę wydarzenia ostatniego weekendu (weto Davida Camerona), należy przyznać, że autor dobrze „wstrzelił się” w temat. Być może posada on również informacje, o których my nie mamy pojęcia. W końcu publikacja ukazała się we „flagowym” piśmie bankierów The Wall Street Journal. Jakby nie było nie ze wszystkimi prognozami można się zgodzić. W odniesieniu do Polski, wszystko wskazuje na to, że przypadnie Jej zaszczytna rola kolejnego landu germańskiego rdzenia imperium. Nie jest też powiedziane, że na stanowisku gauleitera Sikorski zastąpi Tuska. Najprawdopodobniej, ku uciesze polskojęzycznych wielbicieli Niemiec, zainstalują kogoś z „prawdziwych Niemców” (Die wahren Deutschen). Pogłębi to zapewne istniejącą już dziś przepaść pomiędzy POlszewikami i Polakami. W takiej sytuacji zabłyśnie nadzieja dotarcia do tych drugich kolącej już dziś w oczy prawdy o tym, że Polska jest niemiecką marchią wschodnią ze wszystkimi tego konsekwencjami. Być może w tym momencie pojawi się przywódca, który zrozumie, że w takiej sytuacji należy powrócić do sprawdzonej w czasie okupacji konstrukcji państwa podziemnego. Wydaje się, że jest to ostatnia realna droga, jaka jeszcze Polakom pozostała. Ignacy Nowopolski Blog
Zdrajca z Czerskiej.Gdyby ten tekst został wydrukowany w Gazecie Wyborczej, to Naczelnym zostałby Piotr Stasiński. Przyszedł, bowiem czas, że budować swój los będziemy z Adamem Michnikiem i Bronisławem Komorowskim nie na przekór komukolwiek, ale dla samych siebie i dla swej przyszłości.
W roku 1984 nie rozpadło się imperium sowieckie i Polska niepodległości nie odzyskała. Kryzys władzy na Kremlu trwa jednak nadal. Starzy wysuwają starców na najwyższe miejsca w hierarchii, nie mają żadnej koncepcji politycznej. Czekają na własną śmierć. Największe mocarstwo świata kierowane jest przez pochylonych nad grobem ogłupiałych od chorób i starości dygnitarzy. W ich dygoczących rękach- losy milionów ludzi. Niestety należymy i my do tych ludzi, ponieważ ci, którzy naszym krajem rządzą, ( chodzi o Platformę Obywatelską, to dla nie kumatych) też wpatrzeni są w leniwe wydarzenia w tym kremlowskim domu. Oto neutronowy dwudziesty pierwszy wiek. Symbolem polityki światowej naszych czasów staje się niemająca końca partia szachów. W Polsce tymczasem odbywa się niesłychany proces. Szefowie mafii sądzą swoich speców od mokrej roboty. Powoli, z wysiłkiem, pragną przekonać świat, że godni są też należeć do cywilizacji. Powoli, z wysiłkiem, będą udowadniać, że mordercy, należący do najbardziej uprzywilejowanego aparatu w tym systemie, są tylko parszywymi owcami, że sam aparat jest czysty i niewinny. Morderca Pękala stoi pod szubienicą i wychwala resort, w którym" bezprawie nie może być tolerowane”.A my słuchamy i nie rozumiemy.Wydaje nam się, że coś się nie zgadza. Podejrzewamy, bowiem, że ci bezprzykładni mordercy nie bez powodów liczą na łaskę. I zapewne uzyskają to dobrodziejstwo niezależnie od wyroku. Ich resort jest tu, w tym nieszczęsnym kraju, wszechwładny. Czy polityka polska musi zawsze już pozostać domeną takich obrzydliwych widowisk, intryg, beznadziejności, uzurpacji głupców i żądnych władzy łajdaków? Czy Polaków nie stać na własną politykę? Jakimi jeszcze ofiarami będziemy musieli okupić możliwość decydowania o naszym losie narodowym. Czy stać nas, żeby wytrwać w walce? Zmiana kalendarza jest okazją, by postawić sobie takie pytania. Są to jednak pytania retoryczne . A to, dlatego, że i tak niemamy innego wyboru. To inne narody, szczęśliwsze i mniej doświadczone, mające zadowalający system rządów demokratycznych, mogą sobie pozwolić na luksus apolityczności. Polacy muszą myśleć politycznie i działać politycznie. Nie ma alternatywy, bo nie można uważać za cześć alternatywy skansenu narodowego, folklorystycznego muzeum, którym się staniemy, jeśli nie będziemy uparcie dążyć do stanowienia o sobie. Dziś możemy to robić na niewielką skalę. I niestety przede wszystkim na przekór dyktaturze Platformy Obywatelskiej. Lecz zaniechać tego nie wolno. Przyszedł, bowiem czas, że budować swój los będziemy z Adamem Michnikiem i Bronisławem Komorowskim nie na przekór komukolwiek, ale dla samych siebie i dla swej przyszłości. Rok "wyborów sejmowych" wygraliśmy. Żadne z tych słów nie jest prawdą w tym systemie i naszym w tym roku zadaniom jest udowodnić sobie i innym, że właśnie prawdą nie jest. Musimy dobrze zrozumieć, czego nie chcemy i czego za prawdę nie uważamy, by wiedzieć i w przyszłości potrafić zrealizować to, czego chcemy i co za prawdę; uważamy. Tylko w uporczywym działaniu politycznym i w budowaniu przyjaźni z ukochaną Wielką Rosją i Niemcami może nas nie zabiją wszystkich. Dyktatura i PiSu, Jarosława Kaczyńskiego ( przecież on nigdy nie był internowany, więc nie był z „ Solidarności „ Jest jakaś rękojmia zmian. Podmiotowości społecznej nie można otrzymać. Trzeba ją sobie wywalczyć. W tej walce -Wam i sobie-życzę w tym roku-powodzenia.
JAK ŻYD Z GAZETY WYBORCZEJ UCZYŁ POLAKÓW DEMOKRACJI Idą karty w tas zapowiada Platforma Obywatelska i Gazeta Wyborcza na podstawia jakiegoś tymczasowego regulaminu Angeli Merkel, którego nie zna i raczej nie pozna polskie społeczeństwo. A to społeczeństwo ma być przecież i nadal, i to w sposób" niewzruszony" rządzone przez tę siłę kierowniczą i przewodnią PO ". Słychać, że rząd Tuska ma udzielić silniejszego poparcia dla Unii Europejskiej. Dyktatura PO zaczyna przygotowywać się do, całkowitego zniewolenia Polski. Opcja Tuska to Niemcy, a Komorowskiego to Rosja. Polacy po wojnie wybrali naprawdę tylko raz. Wybrali Solidarność. I popełnili nie wybaczalny błąd .Każdy działacz Solidarności należący do żydowskiej kasty dostał w nagrodę mandat społeczny do Sejmu i Senatu..Od tamtej pory Polacy nigdy wyboru nie mieli. Próby zdemokratyzowania ordynacji wyborczej do sejmu i odpartyjnienia wyborów do rad narodowych zostały po 56 r zdławione przez Gomułkę. DO i po 1989 r. zawsze istniała jedna lista, skrycie spreparowana wg pokątnie ustalonej kolejności mandatowej. Komisje wyborcze były typowane i pracowały pod bieżącą kontrolą terenowych komitetów PZPR. Głosy" liczono" tak, by pasowały do wcześniej ustalonych procentów. Wywierano naciski w pracy i szkole za pomocą harcerzy z urną ścigano w domach staruszki i chorych dla zwiększenia frekwencji. Naród nie wybierał, choć wielu szło pokornie głosować. Wrzucano kartki, nawet na nie, nie patrząc, a jeśli ktoś z rodziny o tym samym nazwisku nie stawił się na głosowanie, to i tak gorliwa komisja odfajkowywała go, drwiąc sobie z tego, że oto łamie konstytucję. Te wszystkie polskie głosowania były zawsze smutną manifestacją politycznej obojętności: narodu. Naród głosował, bo" wszystko jedno"-! tak rządzą' i rządzić będą. Głosowaliśmy zarazem z lekceważeniem i rezygnacją. Dotyczy to również partyjnych. Głosowaliśmy, "bo będą kłopoty”, „ bo dzieci na studia”, „bo paszport" td. Nie zauważano nawet, że to upokarzające. Dać się zapędzić jak owce do udziału w tej groteskowej fikcji. Jakie to podobne do spędów stadionowych po czerwcu 76. Nie zauważano, że takie głosowania zamiast wyborów są najlepszą szkoła anty obywatelskiego wychowania Naród okazywał' w ten sposób postawę realistyczną. Swoimi głosowaniami bez wyboru potwierdzał, bowiem, że władza komunistyczna nie jest suwerenna, że nie wywodzi się z woli narodu, że pochodzi z zewnątrz i rządzi dzięki sowieckiej potędze. Ale -niestety-takie głosowania potwierdzały takż,„że sam naród nie jest suwerenny. że nie tylko nie ma wolności politycznej, ale i nie ma woli, żeby pokazać, że brak mu tej wolności i że jej się domaga. Dzisiaj, dzięki epopei Solidarności, wiemy już, że chcemy wolności politycznej. Że bez niej będziemy zawsze skazani na wyzysk przez żydowską kastę rządzącą, na pranie mózgów, terror, na „ rządy prawa „ którego naród nie ustanowił i nie akceptu .Dyktatura pozostaje dyktaturą nawet wtedy, gdy-jak to się zdarzało-ma taki kaprys, żeby swym poddanym okazać łaskawą dobrotliwość .Wiemy także, że bez wolności politycznej nie będziemy w stanie uczynić nic dla poprawienia narodowego gospodarstwa. Owoce naszej pracy zostaną nam odebrane lub zmarnowane; nie przez nas, nie przez wybraną przez nas władzę, zostaną podzielone. Jeśli dziś mielibyśmy głosować, na Platformę Obywatelską to musimy sobie zdawać sprawę, że byłoby to głosowanie przeciwko naszej wolności politycznej. Jeśli dziś lub jutro zabraknie polskiemu narodowi woli, żeby zażądać wolności politycznej, to każdy członek tego narodu powinien rozumieć, że tym samym dowodzi sobie, światu i władzy. że wolności politycznej nie chce. Że woli Jej nie mieć. Że "wszystko o nas bez nas". I za nas. Udział w takim głosowaniu stanowiłby dobrowolne wyrzeczenie się demokracji i upokorzenie. Dowodziłby, że Polacy nie chcą być obywatelami. Obywatelem nie jest się bez przerwy. Jest jeszcze rodzina, praca przyjaźń, rozrywki, kłopoty pieniądze, ich brak i brak czasu. Ot, żyje się. Nie sposób bez przerwy pamiętać o swoich prawach, nawet, gdy są deptane przez Platformę Obywatelska, Gazetę Wyborczą i inne media. Nie starcza energii. Są jednak sytuacje, w których każdy człowiek dorosły, członek 36-milionowego narodu o niezłych tradycjach demokratycznych powinien sobie przypomnieć, że jest równieżobywatelem. Że ma prawa ludzkie i prawa polityczne. Powinien sobie przypomnieć, że dyktatura pozostaje władzą niewybraną nawet wtedy, gdy jego osobiście i bezpośrednio nie krzywdzi. A z dyktaturami walczą, i demokratycznych wolnych wyborów domagają się, we współczesnym świecie nawet buszmeni. Kiedy nie można wybierać-można i trzeba odmówić głosowania. Kiedy nie ma wolnych wyborów-wolno nie głosować. A zatem w tych komunistycznych "wyborach "istnieje jednak pewien wybór. Wolności politycznej nie uzyskamy od razu. Ale nie rezygnujmy z niej sami. Nie wybierajmy niewoli. Alfred Rosłoń
Putinizm a Demokracja Niezadowolenie z przebiegu wyborów w Rosji spowodowało najbardziej liczebne protesty w ostatnim dziesięcioleciu. Niektórzy w prasie amerykańskiej piszą o powrocie Rosji do Bonapartyzmu pod wodzą Wladimira Putina, który dzięki podporządkowaniu Moskwie autonomicznej Chechni i okresowi wysokich cen za eksportowany z Rosji gaz ziemny i ropę naftową, zdobył popularność wśród większości Rosjan. Obecnie wraz ze światowym kryzysem ekonomicznym spowodowanym przez „szwindel na trylion dolarów kontraktami na nie ściągalne długi hipoteczne w USA” oraz trudnościami finansowymi w strefie euro, sytuacja gospodarcza w Rosji pogorszyła się i popularność Putina poważnie zmalała. Naturalnie amerykański styl oszustw wyborczych różni się od tego, co się dzieje w Federacji Rosyjskiej, gdzie ludzie posługują się 158 językami i przyrost naturalny ma miejsce wśród nie-Rosjan. Sami Rosjanie przeżywają zapaść demograficzną, mimo premii i zapomóg wypłacanych matkom wielodzietnych rodzin. W po sowieckiej Rosji opozycja składa się, między innymi, z ludzi o przekonaniach demokratycznych oraz z ludzi odczuwających nostalgię za komunizmem. Były minister finansów, Aksiej Kudrin ma zamiar zorganizować nową partię liberalną, co prasa, taka jak The Wall Street Journal popiera dla Rosji, ale jednocześnie zwalcza liberalizm na terenie USA. Putin powiedział, że Hilary Clinton, obecny sekretarz stanu w USA, dała sygnał do demonstracji przeciwko niemu, poczym powiedział on że samo istnienie demonstracji jest dowodem istnienia wolności demokratycznych w Rosji. Prezydent Dymitry Miedwiediew zarządził dochodzenia wszystkich spraw spornych dotyczących wyborów i zaoferował Kudrin’owi objęcie przywództwa obecnej partii pro-biznesowej. W dniu 10 grudnia 2011 wielotysięczne tłumy protestowały na ulicach Moskwy, podczas gdy mniejsze grupy demonstrowały w miastach prowincjonalnych i używały sloganu: „Rosja bez Putina”. Mimo tego, partia Putina „Zjednoczona Rosja” ma, – chociaż mniejszą, – ale nadal przewagę w Dumie. Faktem jest, że opozycja w Rosji nie ma silnego kontr-kandydata przeciwko Putinowi i nie jest zjednoczona w jednej partii opozycyjnej. Jak dotąd, działalność opozycji była w dużej mierze organizowana przez Internet, co spowodowało dwutygodniowy areszt A. Nawalnego, który to areszt kończy się 24 grudnia 2011. Opozycja nie uzyskała jak dotąd żadnych ustępstw od rządu i prawdopodobnie nie dostanie w obecnym stanie rzeczy. Jest duże prawdopodobieństwo, że rosyjskie wybory prezydenckie wygra Wladimir Putin 4 marca 2012 roku, na pierwszą sześcioletnią kadencję z prawem do brania udziału w następnych wyborach na drugą kadencję. Ma on duże szanse być prezydentem Rosji przez następne dwanaście lat, czyli do czasu, kiedy będzie miał 72 lata. Obecnie ponad 40% mieszkańców Rosji używa sieci internetowej. Procent ten szybko rośnie, co sprzyja koordynacji opozycji i osłabianiu kontroli państwa nad środkami przekazu, oraz osłabianiu skuteczności telewizji. Władze rosyjskie posługują się rozmaitymi „niby użytkownikami” Internetu, którzy nadają przekazy o takiej treści, jak „kochamy Wladimira Putna i jego partię Zjednoczoną Rartię Rosji”. Osłabianie Rosji i jej opozycji przeciwko wszelkim planom otaczania jej przez sieć anty-balistycznych pocisków nuklearnych przez USA rozgrywa się między tymi dwiema potęgami nuklearnymi. Prezydent Obama zaczął politykę pojednawczą wobec Rosji. Odwołał on chwilowo „Tarczę” i zarządził zmianę od podstaw pod hasłem „reset”, czyli nową taktykę lub bardziej pojednawczą postawę USA wobec Rosji. Obecnie prawicowa prasa w USA nawołuje do powrotu do polityki uformowanej przez neo-konserwatystów prezydenta Busha. Polityka prezydenta Obamy miała być pod hasłem „reset” i wprowadzenia bardziej łagodnej polityki USA przeciwko Rosji, naturalnie w ramach strategii unikania wojny nuklearnej, która grozi gwarantowanym obopólnym zniszczeniem, tak amerykańskiej demokracji fasadowej, jak i Putinokracji w Federacji Rosyjskiej. Iwo Cyprian Pogonowski
Kolejny dron rozbity Media właśnie informują o kłopotach kolejnego urządzenia z amerykańskiej floty dronów. Z powtarzanych wiadomości możemy się dowiedzieć, że maszyna uległa uszkodzeniu w okolicach Seszeli. Kto by pomyślał, że ten niewielki archipelag na Oceanie Indyjskim stanie się przedmiotem aż dwóch wpisów na tym blogu? Oczywiście informacja, że dron latał w okolicach Seszeli tuż po tym jak Chiny poinformowały o planach założenia swojej pierwszej zagranicznej bazy wojskowej, ale czy możemy być pewni, że to był przypadek? Anonimowy komentator podlinkował pod wczorajszym wpisem doniesienie, że na wyspie Mahe (tej samej, na której powstać ma baza) rozbił się MQ-9 Reaper. Chociaż Amerykanie zdementowali pogłoski jakoby pomiędzy upadkiem Reapera a wcześniejszym przechwyceniem przez Irańczyków drona zwanego "Bestią z Kandaharu" istniał jakikolwiek związek to jednak ciąg wydarzeń zdaje się wskazywać na coś zgoła innego. Zauważyli to korespondenci irańskiej agencji Fars, którzy przypomnieli, że zaledwie kilka tygodni temu doszło do włamania do komputera sterującego dronami, który znajduje się w bazie wojskowej w stanie Nevada w USA. Zaskakująco wiele "przypadków" ma miejsce w ostatnich dniach.
Orwellsky
Gorączka złota Zdaniem znanego komentatora rynków finansowych Maxa Keisera czwartkowy szczyt Unii Europejskiej i wycofanie się Londynu z proponowanej unii fiskalnej zaowocuje przede wszystkim dalszym spadkiem znaczenia Wielkiej Brytanii. Zyska na tym kontynentalne centrum finansowe, jakim bez wątpienia jest Frankfurt nad Menem, którego rola przy rosnących wpływach Niemiec na pewno się zwiększy. Interesujące w wypowiedzi Kaisera jest jeszcze jedno – w jego opinii współczesnym polem walki są rynki finansowe a wojny są „wojnami walutowymi”. Dziś wojny walutowe objawiają się przede wszystkim w aktywnym skupowaniu złota i powiększaniu własnych rezerw. W tym zaś przypadku rezerwy europejskie prezentują się lepiej niż Wielkiej Brytanii. Wystarczy spojrzeć na ranking miesięcznika Forbes z września bieżącego roku. Wynika z niego, że niemiecki Bundesbank jest drugim na świecie posiadaczem rezerw złota. Również pogrążone w kryzysie, lecz pozostające w unii walutowej z Niemcami Włochy mogą się poszczycić sporymi, wynoszącymi 2 451,8 ton rezerwami. Relatywnie wysoko w tym rankingu są też dwa inne kraje strefy euro Francja (2 435,4 ton) i Holandia (615,5 tony). Śledzący doniesienia z ostatnich miesięcy czytelnik może dojść do wniosku, że świat opanowała prawdziwa gorączka złota, gdyż ogromna liczba państw od pewnego czasu gorączkowo gromadzi złote rezerwy. Jak bowiem poinformowała agencja Reutera w sumie 148 ton złota zakupiły w ostatnim kwartale banki centralne na całym świecie. W tym samym okresie roku 2010 ta liczba wyniosła 76 ton. Analitycy zastanawiają się jednak, które z państw stoi za tak wielkimi zakupami, wśród podejrzanych komentatorzy wymieniają przede wszystkim wschodzące gospodarki Indii i Chin. To jednak nie jedyne zakupy z ostatniego okresu. W październiku swoje rezerwy powiększyłymiędzy innymi Rosja, Kazachstan, Kolumbia, Białoruś i Meksyk. Również bank centralny Korei Południowej poinformował ostatnio o powiększeniu swoich rezerw. Pojawia się jednak jedno istotne pytanie: czy wszystkie kraje strefy mogą swobodnie rozporządzać swoimi rezerwami? Proszę zgadnąć gdzie znajduje się większość niemieckich rezerw? Zanim zajmiemy się odpowiedzią na to pytanie przytoczmy wypowiedź wicekanclerza i ministra gospodarki Philippa Röslera, który zapytany o możliwość wykorzystania niemieckich rezerw złota do ratowania strefy euro w wywiadzie dla telewizji ARD na początku listopada oświadczył, że „niemieckie rezerwy powinny pozostać nienaruszone”. Dodał, że mówi to z pełną odpowiedzialnością, „jako minister gospodarki, jako reprezentant pani Kanclerz i jako przewodniczący partii Wolnych Demokratów”. Interesujące, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej to właśnie niemieccy politycy z rządzącej koalicji namawiali rządy Włoch i Hiszpanii do sprzedaży posiadanych przez nich rezerw w celu zmniejszenia zadłużenia, chociaż głosy te należały to polityków mniejszego formatu niż Rösler to jednak nie sposób nie odnieść wrażenia, że Niemcy wiedzą jak dbać o własny interes, szczególnie w sytuacji, gdy jak to stwierdziła kanclerz Merkel kryzys zadłużenia „jest najpoważniejszym kryzysem, jaki dotknął Europę od końca II Wojny Światowej”. Wróćmy teraz do kwestii lokalizacji niemieckiego złota. Temat ten okazuje się być wyjątkowo zagadkowy, gdyż władze niemieckie konsekwentnie unikają ujawnienia tych informacji. Chociaż po II Wojnie Światowej gospodarka niemiecka była doszczętnie zrujnowana to jednak szybka odbudowa kraju spowodowała, że rezerwy Republiki Federalnej wzrosły do jednych z największych na świecie. Niemniej jednak okres Zimnej Wojny, szczególnie lat 50. i 60. a także nieustanne zagrożenie wybuchem kolejnej wojny w Europie sprawiał, że według magazynu The Local władze zachodnioniemieckie złote rezerwy przetrzymywały głównie w Nowym Jorku, Londynie i Paryżu. Potwierdził to były prezes Bundesbanku, Hans-Helmut Kotz, mówiąc wywiadzie dla Sterna w 2004: „Największa część naszych rezerw złota znajduje się kolejno w Banku Rezerwy Federalnej, Banku Anglii i Banku Francji”. Usłyszeć podobne słowa ze strony wpływowego przedstawiciela Bundesbanku to prawdziwa rzadkość. Nie wiadomo jednak czy reszta złota nie została wcześniej przeniesiona do terytorium Niemiec, na prawdopodobieństwo takiego scenariusza wskazuje między innymi ekspert Kitco Jon Nadler, a także ekspert od metali Thorsten Schulte, który w wypowiedzi dla The Local stwierdził, że „istnieją poważne źródła donoszące, że Bundesbank sprowadza małe ilości złota na terytorium Niemiec” a także na fakt ewentualne zabranie złota ze Stanów Zjednoczonych będzie poważnym wydarzeniem dyplomatycznym, sygnałem „kategorycznego braku zaufania”. Póki, co rzecz jasna brak jest oficjalnych doniesień by Niemcy planowały podobny ruch wykonać, jednak kilka mniejszych krajów już podjęło podobne decyzje. Już w 2009 roku swoje rezerwy wyprowadził z Bank of England Hongkong, zaś w Dubaju stworzono konkurencyjne wobec Londynu skarbce. Jeszcze bardziej zdecydowanie postąpiła Wenezuela, której władze oświadczyły w sierpniu 2011 roku, że już na początku października spodziewają się pierwszej dostawy należących do tego południowoamerykańskiego kraju rezerw przetrzymywanych w skarbcach na terenie USA, Kanady i Europy. Wymienione powyżej ruchy mogą być dowodem na, jak zauważył Schulte, spadek zaufania do instytucji finansowych, szczególnie tych mających swoje siedziby w Nowym Jorku i Londynie. Co w obliczu zachodzących wydarzeń może sobie myśleć Gordon Brown, który jako minister finansów Wielkiej Brytanii w kwietniu 1999 roku sprzedał 400 ton brytyjskiego złota, które stanowiły blisko połowę rezerw znajdujących się w Banku Anglii? Czy zrobił to celowo? Orwellsky
Chiny wkraczają na Ocean Indyjski Władze chińskie poinformowały w poniedziałek, że już wkrótce uruchomiona zostanie ich pierwsza zagraniczna baza wojskowa. Będzie się ona znajdować na Oceanie Indyjskim na Archipelagu Seszeli. Zdaniem ekspertów baza na Seszelach ma duże znaczenie i jest kolejnym krokiem w zwiększeniu aktywności Chin na obszarze Oceanu Indyjskiego. Trwają właśnie testy pierwszego chińskiego lotniskowca, co więcej kraj ten podpisał niedawno umowę z podległą ONZ "Międzynarodową Organizacją Dna Morskiego" (International Seabed Authority), w wyniku, której uzyskał prawa do wydobywania siarczków znajdujących się na południowo-wschodnim obszarze akwenu. Umowa była owocem wizyty chińskiego ministra obrony Gen Liang Guanglie'go na początku miesiąca. „Zaprosiliśmy rząd chiński do ulokowania swojej bazy wojskowej na Mahe i dzięki jego pomocy walczyć z ciągle niepokojącymi Seszele piratami” - powiedział prezydent Jean-Paul Adam. Chiny posiadają już trzy obiekty służące uzupełnianiu zapasów, znajdują się one w Omanie, Dżibuti i w Jemenie. Seszele leżą na północ od Madagaskaru, do 1976 roku były kolonią brytyjską, jednak większość (89%) stanowią Kreole bliżsi kulturowo Francji. Całkiem niedawno pojawiła się na tym blogu informacja na temat zacieśnienia przez Stany Zjednoczone stosunków z Australią. Teraz przyszedł czas na ruch ze strony Chin... Orwellsky
Szczytowanie hipokryzji, obłudy i manipulacji w TVP1... Obrzydliwość... Skończył się właśnie film dokumentalny w TVP1 zatytułowany "Obława"... Dawno nie widziałem aż takiego propagandowego przekazu. Powtórzę... obrzydliwość!!! Swoje internowanie i okres Stanu Wojennego wspominali m.in.: B. Komorowski, Anna Komorowska, S. Niesiołowski, W. Bartoszewski, W. Kuczyński, T. Mazowiecki... i inni...
1) B. Komorowski – Prezydent RP, fałszywy hrabia, mąż swojej żony, myśliwy... który w głębi Rosji bardzo lubił polować na głuszce... zresztą wspólnie z J. Palikotem a po polowaniu KGB-iści donosili im wódeczkę...,
2) Anna Komorowska – Rodzice prezydentowej: Hana Rojer, która podczas okupacji zmieniła nazwisko na Józefa Deptuła oraz Jan Dziadzia byli funkcjonariuszami Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a później MSW. W końcu lat 60-tych w czasie czystek antysemickich zwolnieni z komunistycznego ministerstwa odpowiedzialnego za masowe krwawe represje na Polakach, ale pozostali aktywnymi działaczami PZPR.
3) S. Niesiołowski vel. Myszkiewicz – ociekający nienawiścią działacz PO, który wspaniale umiał informować spec-służby PRL o poczynaniach swoich kolegów, opozycjonistów,
4) W. Bartoszewski - magister (może?), zwolniony z Oświęcimia (sic!), fałszywy profesor, z ustami ociekającymi jadem... Nie chce mi się pisać więcej... Film kończył się fragmentem utworu Jacka Kaczmarskiego pt.: "Obława"... Żenujące...
W TVP2 grasują okultyści albo jeszcze jacyś gorsi szaleni odmieńcy! Nie wiem czy się śmiać, czy płakać. Czy może raczej z pobłażaniem i politowaniem pochylić się nad niechybnie już szaleństwem lub niezdrową fascynacją okultyzmem i wiarą w czarną moc czarodziejskich sił zła... Wyrażaną od czasu do czasu w programach i serialach nadawanych przez TVP2. Niedawno w poście Morderczy księżycowy kamień - szalona promocja magii w TVP! pisałem jak to główna bohaterka serialu "M jak Miłość" zapewne zginie (pisałem przed emisją odcinka, w którym rzeczywiście zginęła), bowiem nie wzięła ze sobą w podróż jakiegoś bzdurnego amuletu: "Obejrzany przeze mnie odcinek kończył się dramatycznym wołaniem męża, który z przerażeniem zauważył, że jego Hanka nie zabrała ze sobą w podróż podarowanego od niego "księżycowego kamienia". Ten kamień miała nosić cały czas na szyi, jako talizman ich wiecznego szczęścia i drugiej młodości ich miłości... Hanka odjechała samochodem bez kamienia... a on tkwił w dłoniach patrzącego za nią zdruzgotanego M. Mostowiaka... Dziś Hanka w serialu umrze... Nie wiem czy będzie to wypadek samochodowy... Raczej tak... Umrze... bo nie zabrała ze sobą "księżycowego kamienia"...Doprawdy... Nergal w TVP2, wizjonerka i czarodziejka, jako jedna z bohaterek nowego show TVP1 "Lubię to", sobotni w tymże programie horror o laleczkach voodoo zaczynający się o 22.15, raczej poważne wywiady z wróżbitą w satyrze nadawanej przez TVP2, pacjent przepowiadający przyjazd córki jednej z bohaterek w "Na dobre i na złe". Zastanawiam się czy to czasem nie jakiś objaw niezdrowej fascynacji lub szaleństwa włodarzy obecnej telewizji publicznej? A może zupełnie coś innego?". Niestety, choroba scenarzystów i reżyserów albo kreatorów ich twórczości szerzy się dalej... W ostatnim odcinku tegoż serialu "M jak Miłość" znów dało się zauważyć przejawy okultyzmu... Zaserwowano nam przekaz, iż w trudnych sytuacjach najlepiej rzucić monetą... a ona nam wskaże dobre i właściwe dla wszystkich rozwiązanie. W tym przypadku jeden z bohaterów zastanawiał się czy powiedzieć wszystkim prawdę o tym, że ojcem mającego przyjść na świat dziecka jednej z bohaterek - Marty jest narzeczony siostry nieżyjącej już Hanki. Moneta "odpowiedziała", że lepiej od razu nie mówić i poszukać usprawiedliwienia dla relatywizacji zła, czyli wyboru mniejszego zła... Ostatecznie kłamstwo zwyciężyło... I zauważmy jeszcze jedną rzecz... Kłamstwo zwyciężyło a - w dużej przenośni - "moneta" zapewne sprawi to, że uśmierci nienarodzone dziecko Marty... Dla usprawiedliwienia, bowiem kłamstwa i sprawienia, że ukrycie ciąży Marty było dobrym wyjściem prawdopodobnie w serialu dokona się samounicestwienia dziecka, czyli źródła problemu, który mógłby podobno wyrządzić tyle szkód... Niezależnie jak dalej potoczą się losy bohaterów to zakończenie tego odcinka jest cokolwiek dziwnym przesłaniem...... Szczęśliwie dla wszystkich "monetowy los" ma sprawić, że zniknie problem odpowiedzialności za zło i wyrządzaną krzywdę innym... Czy publiczna TVP sugeruje nam, że najlepiej zniszczyć przyczynę (źródło) kłamstwa (zła) niż do niego się przyznać i ponosić konsekwencję swoich niecnych czynów? Czy do takich rzeczy ma nakłaniać nas "rzucona moneta"? Może dla niektórych moje wątpliwości wydają się trochę przesadzone, ale pamiętajmy - w kontekście relatywizacji wszelkich wartości - nie istnieje mniejsze zło! Jest albo dobro, albo zło. "Każde nawet najmniejsze zło jest tym największym złem a każde nawet najmniejsze dobro również jest największym, ale dobrem..." oraz "dawanie dobroci wraca w dwójnasób a dawanie zła i nienawiści w końcu wraca do ciebie też w dwójnasób i często w postaci kosy, która może zabić...".A tak jeszcze ku refleksji... Ileż to spokoju ducha wnosi uwolnienie się od okultystycznych zabobonów, przesądów, wiary w talizmany czy amulety... Nie musimy się o nic martwić, możemy wstać prawą lub lewą nogą, możemy kochać czarne koty i być bez guzików zobaczywszy kominiarza. Wtedy np. - miast szukać gorączkowo guzika i później martwic się, że spotka nas jakiś pech lub szczęście się od nas odwróci - możemy się do niego po prostu uśmiechnąć.. i nie zamartwiać się wtłaczanymi w nas i zniewalającymi naszą wolę przesądami. Bez nich możemy się cieszyć każdym dniem, przyrodą, czystym sercem i być życzliwym dla innych. Dlaczego mamy się martwić tym, że wstaliśmy lewą nogą albo zawróciliśmy z drogi? Po co mamy się zastanawiać i zamęczać, czy odpukaliśmy w niemalowane drewno trzy czy cztery razy? Ileż to wewnętrznych zmartwień i utrapień duszy byśmy się pozbyli, gdyby nie współczesna kreacja człowieka doskonałego a'la Barbie i Ken. A ileż byśmy zaoszczędzili nie wydając naszych pieniędzy np. na niszczące nasze zdrowie medykamenty odchudzające lub operacje plastyczne? Człowiek, każdy człowiek jest piękny. O jego pięknie świadczy tylko to, co ma w środku... jakie wartości reprezentuje. Bądźmy szczęśliwi każdego dnia a nie bawmy się w jakieś okultystyczne zabobony. To nie grosik nam przynosi szczęście, ale to czy na to szczęście zasługujemy naszym życiem... "Szczęście to codzienne odczuwanie własnego istnienia...". Bądźcie, więc każdego dnia wolni od wszystkich złych myśli i niepotrzebnych zmartwień, zostawiajcie za sobą ślady mądrości, dobra i przyzwoitości. Dawajcie innym cząstkę siebie... tak bezinteresownie ku satysfakcji i pięknej ich wdzięczności. Nie ma nic piękniejszego niż świadomość, że naszym życiem zbudowaliśmy trwałe o nas miłe wspomnienie... I żyjcie w prawdzie... ona naprawdę wyzwala... Krzysztofjaw
Polska wojna Gazpromu Wydobycie gazu łupkowego jest szkodliwe dla środowiska – taką kampanię medialną od ponad roku prowadzą firmy public relations związane z rosyjskim „Gazpromem”. Tekst opublikowany w 49 numerze "Gazety Finansowej"
W tym samym czasie firmy związane z Rosją starają się skupić jak najwięcej praw do złóż tego surowca w Europie, w szczególności w Polsce. Stawką jest niezależność energetyczna nie tylko naszego kraju, ale także całej Europy.
Polskie złoża gazu ziemnego w łupkach szacowane są na największe w Europie (5,9 bln m3). Dla porównania rocznie zużywamy dziś około 14 mld m3. Jeżeli zacznie eksploatować nasze złoża, to nie tylko staniemy się w 100 proc. niezależni i bezpieczni energetycznie, ale także zostaniemy liczącym się eksporterem tego surowca. To zaś oznacza spadek cen surowców energetycznych na świecie. Rosja zaś zbudowała na tych surowcach nie tylko koncepcję odbudowy wpływów imperium, ale także swój względny dobrobyt. Spadek cen na tym rynku doprowadziłby do załamania się rosyjskiego budżetu i gospodarki.
Gaz szkodzi (nierosyjski) Zasadniczym celem rosyjskiej kampanii jest nagłaśnianie rzekomej szkodliwości wydobycia gazu łupkowego dla środowiska naturalnego. Ten przekaz od dawna nieustannie powtarzają rosyjskie media, rosyjscy polityce i biznesmeni. Władze Gazpromu wydają setki tysięcy dolarów, aby powstawały kolejne raporty i ekspertyzy mające świadczyć o degradacji środowiska naturalnego w wyniku wydobywania gazu z łupków. Raporty te są następnie wykorzystywane przez rosyjski wywiad, który inspiruje publikacje prasowe mające przekonać zachodnią opinię publiczna do swojej tezy. Rosyjscy dyplomaci oficerowie od wielu miesięcy wykazują szczególna aktywność w Brukseli. W polu ich zainteresowania znalazła się w Parlamencie Europejskim, jedna z Komisji, która ma zbadać możliwe skutki wydobywania gazu łupkowego. Pilnie śledzą aktywność polskich posłów w Brukseli, którzy mają złożyć nowy wniosek w tej sprawie. Rosjanom chodzi o to, aby wpłynąć na członków Komisji Europejskiej, która ma stworzyć nowe rozwiązanie prawne mające regulować w przyszłości wydobycia gazu łupkowego. Dla Rosjan docelowym kierunkiem jest przyjecie przez Komisję Europejską regulacji, które zakazywałyby eksploatacji gazu łupkowego z uwagi na szkody ekologiczne. O tym, że jest to realne świadczy przykład Francji, gdzie parlament przeforsował zakaz stosowania jednej z najbardziej zawansowanych i najtańszych metod eksploatacji gazu łupkowego, czyli technikę kruszenia hydraulicznego. Rosyjska gra ekologią wydaje się o tyle łatwiejsza, że w Parlamencie Europejskim zasiada wielu polityków, mających za sobą działalność w ruchach ekologicznych i pacyfistycznych, które od lat 60. ubiegłego wieku są doskonale spenetrowane przez Rosjan. Nie zawahają się oni przed inspirowaniem i finansowaniem „społecznych” protestów w tej sprawie, wykorzystując niemieckie i francuskie organizacje ekologiczne. Schemat działania będzie identyczny jak ten, który stosowano w latach zimnej wojny. Wówczas ekolodzy „spontanicznie” protestowali przeciwko amerykańskim głowicom jądrowym w Europie i wyścigu zbrojeń. Kto naprawdę stał za protestami okazało się, gdy były archiwista KGB Wasylij Mitrochin uciekł ze swoim archiwum do Wielkiej Brytanii.
Rosyjskie kłamstwa To jednak dopiero początek wojny propagandowej o gaz łupkowy. Problem wydają się jedynie dostrzegać Czesi. Były szef wojskowych służb informacyjnych (VZS) Andor Szandor zaalarmował, że Rosjanie rozpoczęli swoje manewry i jak bywało to w przeszłości w sprawie gazu łupkowego wpływają na opinię publiczną poprzez organizacje ekologiczne i pokojowe. W sprawie rosyjskich działań wypowiedział się również były szef sztabu czeskiej armii gen. Jirzi Szedivy, który podkreślił, że Rosjanie zrobią wszystko aby „utrzymać pozycję dostawcy” . W Polsce mało jest takich głosów. Jedynie w trakcie Forum Ekonmicznego w Krynicy można było usłyszeć realne oceny rosyjskich działań propagandowych w Europie wokół gazu łupkowego. Obecny minister skarbu Mikołaj Budzanowski stwierdził m.in. że „zagraniczne raporty mówiące o tym, że wydobycie gazu z łupków szkodzi środowisku to kłamstwo i manipulacja, za którą stoją Rosjanie”. Ale jak zawsze Rosjanie przewidują i w tym wypadku niekorzystny dla siebie scenariusz. Dlatego niezależnie od kampanii dezinformacyjnej, jaką prowadzą w sprawie gazu łupkowego rozpoczęli walkę o uzyskanie koncesji na poszukiwanie i wydobywanie niekonwencjonalnego gazu. Jak wynika z danych Komisji Europejskiej tylko w Polsce rosyjskie firmy mają już ponad jedną piątą wszystkich koncesji. Rosjanom oczywiście nie chodzi o to, aby być pierwszymi w ewentualnej eksploatacji. Chcą kupić jak najwięcej koncesji, aby móc w przyszłości blokować wydobycie gazu łupkowego. W Polsce nie istnieją żadne mechanizmy, które pozwoliłyby na zahamowanie tego procesu.
Powtórka z rozrywki Wojna o gaz łupkowy już trwa. Jednak polskie władzę zachowują się jednak tak, jakby ten konflikt ich nie dotyczył. To kolejny podobny błąd po 1989 r. W latach 90. w podobny sposób doprowadzono do uzależnienia Polski od dostaw ropy i gazu z Rosji. Dość powiedzieć, że na początku lat 90. ponad połowę potrzebnej ropy sprowadzaliśmy przez Naftoport. Rosjanie wówczas rozpoczęli lobbing, zakończony sukcesów, w wyniku, którego największe polskie rafinerii zbudowały infrastrukturę, która służy wyłącznie do przerobu rosyjskiej ciężkiej ropy. Skutek jest taki, że dziś zakupy tego surowca z innych kierunków są mniej opłacalne. W podobny sposób Rosjanie torpedowali każdą próbę stworzenia alternatywny dla zakupu gazu od Rosji. Nie powstał ani gazociąg łączący nas z Norwegią, ani krótki odcinek łączący nasz system z niemieckim (tzw. Bernau-Szczecin). Memento niech stanowią słowa byłego i przyszłego prezydenta Rosji Władimira Putina, który w grudniu 2005 r. otwarcie przyznał "poza sektorem energetycznym nie istnieje obszar, w którym moglibyśmy się ubiegać o światowe przywództwo". Leszek Pietrzak
PiS rozpoczął delegitymizację prezydentury Komorowskiego Komorowski jest częścią dzisiejszego układu władzy, który wywodzi się PO. Nie jest też prezydentem "wszystkich Polaków", tylko części, w odróżnieniu od Lecha Kaczyńskiego. Palikot jest twórcą brutalnego pomysłu na niszczenie Lecha Kaczyńskiego. To on rzucił hasło „„zniszczyć fundamenty godnościowe tej prezydentury”, zaakceptowane prze Tuska i jego otoczenie. Tak to opisuje Karnowski „To on miał zdecydować o używaniu Janusza Palikota przeciw śp. Lechowi Kaczyńskiemu, tak by – jak mówił sam poseł z Lublina – „zniszczyć fundamenty godnościowe tej prezydentury„...(więcej)
Kaczyński miał rację przemawiając na Marszu Niepodległości i Solidarności, gdy mówił o braku moralnego fundamentu w rządzeniu państwem „gdyby nie 13 grudnia. To jest prawa i ta prawda jest wielkim oskarżeniem zarówno tych, którzy o 13 grudnia zdecydowali, przeprowadzili, ale także i tych, którzy już po roku 1989 nie chcieli tych czynów ukarać, tych wydarzeń pokazać, pokazać do końca całej prawdy o nich, nie chcieli wielkiego rozliczenia- podkreślił prezes PiS. - To nie jest prawda, że skoro minęło 30 lat, to te wydarzenia już nie są aktualne. One nadal są, co pokazują ostatnie tygodnie - mówił prezes PiS podczas przemówienia w trakcie Marszu Niepodległości i Sprawiedliwości. - Ostatnie wydarzenia pokazują brak moralnego fundamentu w rządzeniu państwem„...(źródło)
Czy w związku z faktem, że środowisko Platformy przygotowało i metodycznie realizowało wzorowaną na metodach Goebbelsa operację przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu pod kryptonimem „zniszczyć fundamenty godnościowe tej prezydentury„ PiS ustami Hoffmana ma prawo do rozpoczęcia procesu delegitymizacji prezydentury Komorowskiego.
Oddajmy głos Hoffmanowi i argumentacji „- Jarosław Kaczyński nie jest członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego w tym składzie i nie zamierza zmieniać tej decyzji„....”Zdaniem Hofmana, Komorowski jest częścią dzisiejszego układu władzy, który wywodzi się PO. Nie jest też prezydentem "wszystkich Polaków", tylko części, w odróżnieniu od Lecha Kaczyńskiego. Hofmanowi nie podoba się również, że nie odbyła się debata przed najnowszym szczytem UE. - W Niemczech kanclerz Merkel mogła poinformować posłów, premier Cameron swój parlament, tak samo prezydent Sarkozy. A RBN nie zebrał się przed szczytem, aby premier lub minister spraw zagranicznych przedstawił założenia polskiego stanowiska. A jeśli tak, to RBN jest ciałem fikcyjnym. Jeśli mamy się dowiedzieć ex post, to możemy o tym przeczytać w gazetach - stwierdził. „...(źródło)
Kluczową sprawą dla akceptacji procesu delegitymizacji prezydenta, delegitymizacji władzy jest zjawisko putynizacji polityki i klasy politycznej III RP. Wikipedia tak definiuje delegitymizację władzy „Delegitymizacja władzy - utrata aprobaty społecznej (legitymizacji) przez władzę. Polega na różnie motywowanym, fragmentarycznym lub całkowitym, krótkookresowym lub trwałym wycofaniu akceptacji różnych kręgów społeczeństwa dla systemu politycznego i podmiotów władzy; jest to spadek zdolności systemu do zaspokajania potrzeb społecznych; źródłem delegitymizacji jest niezadowolenie wynikające z tego, że system polityczny traci swoją sprawność zaspokajania żądań kierowanych pod jego adresem „ ...(źródło )
Definicja socjalna i bardzo uproszczona, nieporuszająca kwestii źródeł pochodzenia władzy legalności jej objęcia. W Rosji kontestuje się w tej chwili legalitymację władz do rządzenia. Skwieciński tak to opisuje „ Na wielkim transparencie, wywieszonym przez balustradę mostu dla pieszych, można przeczytać: „Żuliki i wory, wiernitie wybory!". Żuliki i wory – łapserdaki i złodzieje– to bardzo już w tej chwili popularne określenie rządzącej Jednej Rosji. Symbolowi tej partii – potężnemu, białemu niedźwiedziowi – dorysowywuje się również potężny worek. W worku są oczywiście ukradzione przez „żulików" pieniądze, które niedźwiedź wlecze do swojego barłogu. Ostatnio sugeruje się, że w worku są też ukradzione głosy... „...(źródło)
Oprócz fałszowani wyborów, które pozbawia władze legitymacji do rządzenia warto zwrócić uwagę na zagadnienie terroru propagandowego, zablokowanie opozycji dostępu do mediów, wykluczenie jej z debaty i dyskursu publicznego. Zacytuje tutaj trzy wypowiedzi Krasnodębskiego w pewien sposób ilustrujące to zagadnienie
„Władza PO nie jest tylko polityczna – dysponuje ona także władzą ideologiczną dzięki „zaprzyjaźnionym mediom" oraz gospodarczą, nie tylko dzięki obsadzeniu spółek państwa krewnymi i znajomymi platformowego królika, lecz także sieci szerokich powiązań ze światem biznesu (vide afera hazardowa). „....”Dziennikarze starają się nie podejmować tematów zbyt niewygodnych dla władzy. Naukowcy rozumieją, że lepiej się np. nie angażować w Ruch im. Lecha Kaczyńskiego, gdy ma się na przykład otwarty przewód habilitacyjny lub jest się dyrektorem instytutu. Polacy uważają, że lepiej nie afiszować się z opozycyjnymi poglądami politycznymi lub krytyką rządu, bo w pracy może mieć kłopoty żona, a dziecko nie dostanie się na studia doktoranckie „.....(Więcej)
„Tak jest dzisiaj w Polsce – indolentny i cyniczny obóz rządzący próbuje utrzymać obywateli w „postpolitycznej" bierności, by zachować władzę i przywileje, „....”Dzisiaj nową formą „nierządu" jest „postpolityka" obozu rządzącego. „...”a znaczna część elit III RP zadowala się „małą" i słabą Polską, gdyż tylko w takiej Polsce mogą robić wielkie, łatwe, niekontrolowane przez prawo, interesy. „....”Władzę może jednak utrzymać przez depolityzację i pacyfikację społeczeństwa, przez dominację i przemoc symboliczną, możliwym dzięki zglajchszaltowanym mediom. „...”Nasze zadanie polega, więc na tym, żeby znieść polityczne poddaństwo i uwłaszczyć Polaków, uczynić ich rzeczywistymi właścicielami Rzeczypospolitej, przez odnowę polskiego republikanizmu.” „.....(więcej ) „To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić, jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, żeproces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko”....”Także media prywatne i ich przekaz stanowią, co najmniej równie poważny problem dla polskiej demokracji. Tym poważniejszy, że ciągle jeszcze niewyartykułowany. Pojawia się pytanie, – które w rozwiniętych demokracjach stawiane jest od dawna – czy konieczne są granice dla wolności mediów, bez których stają się one zagrożeniem dla wolności politycznej i równych praw obywateli. Czy nie znaleźliśmy się w sytuacji, gdy potrzebna stała się ingerencja państwa, regulująca działalność mediów, ograniczająca ich wolność, aby ochronić wolność obywateli oraz wolność Polski „.... .(Więcej)
Temat, jakim jest jest zapoczątkowany przez Hoffmana proces delegitymizacji prezydentury Komorowskiego dotknąłem pobieżnie, robią jedynie rys problemu. Przytoczyłem kilka wypowiedzi ilustrujących zagadnienie. I Rzeczpospolita przestała istnieć w sposób legalny. Kolejne Sejmy akceptowały kolejne rozbiory, a parszywy władca abdykował. Prusy, Rosja i Austria miały legitymację, nadaną im przez Sejmy Rzeczpospolitej do posiadania ziem rozczłonkowanej Rzeczpospolitej. Czy władza niszcząca ekonomicznie podatkami naród, oddająca dobrowolnie kontrolę nad Polską oligarchii kraju sąsiedniego ma legitymizację do rządzenia. Aby rozważać kwestie legitymacji władz III RP do rządzenia musimy sobie odpowiedzieć czy Sejmy I Rzeczpospolitej miały legitymacje do najpierw zniszczenia gospodarczego, militarnego, politycznego kraju, a następnie do zgody na jego unicestwienie. Marek Mojsiewicz
Po Cameronie Marine Le Pen Czy Londyn podpali niemiecką Europę? Takie pytanie nasuwa się po szczycie unijnym z 9 grudnia, na którym Brytyjczycy postawili veto federacji europejskiej. Obiektywnie David Cameron nie miał innego wyjścia. Gospodarka Albionu to usługi londyńskiego City. Gdyby premier Zjednoczonego Królestwa pękł pod presją franko-niemiecką, Nigel Farage i Godfrey Bloom z UKIP wdeptaliby Torysów w ziemię. Anglicy mają za sobą racje moralne, gdyż przestrzegali przed ambicjonerską, z gruntu chybioną konstrukcją strefy euro. Znajdą też sprzymierzeńców. Ze Szwecją, a także Norwegią, mogą stworzyć interesujący północny sojusz, zasobny w dobrą walutę, surowce energetyczne i przyzwoity przemysł. Dobrze rozwinięta gospodarka morska uniezależnia te kraje od europejskiego rynku zbytu. Polsce, decyzja blokująca rewizję traktatów europejskich otwiera mimo wszystko nowe możliwości, kreuje też kolejne zagrożenia. W logikę nowej Unii opartą na umowach międzypaństwowych wpisany jest permanentny konflikt między strefą euro a resztą towarzystwa, co luzuje nieco gorset geopolityczny. Z drugiej strony, nie ma pewności jak będzie postępować hegemon. Czy zdecyduje się na otwartą eksterminację ekonomiczną w dziele odbudowy niemieckiego wschodu? Czy jednak zachowa pozory i pozwoli, jako tako egzystować? Premier RP i minister spraw zagranicznych w kolejnych odruchach rozpaczy tym szybciej pędzą pod parasol niemiecki, im pełniej zdają sobie sprawę z nikczemnej słabości państwa polskiego, im lepiej poznają intencje Amerykanów. Prezydent z kolei, dbając o względną równowagę między Berlinem a Moskwą, ustami swego ministra wskazuje z pewną taką nieśmiałością na niezręczność postępowania szefa MSZ. Lewica stara i nowa widzi przyszłość Polski pod egidą Niemiec. PiS z przyległościami, nadal świetnie grając rolę jedynej siły patriotycznej, woła gromko o zdradzie, milcząc tym razem o gwarancjach wywalczonych onegdaj bardzo profesjonalnie w korytarzu. Tzw. projekt europejski wszedł w nową fazę. Polska musi zredefiniować swoje miejsce między rozdygotaną Rosją a większością państw europejskich, które przeczuwają, że prymat Niemiec to najlepszy z istniejących w tej cudacznej konstrukcji parasol przed agresją spekulantów finansowych. Nasza sytuacja jest o tyle trudna, że dzięki establishmentowi, który zafundował nam Smoleńsk, istnieje powszechna w Europie świadomość nadwiślańskiego dziadostwa, śmiertelnie niebezpiecznego dla potencjalnego sojusznika. Tymczasem lada dzień interesująca rozgrywka czeka nas we Francji. W wiosennych wyborach prezydenckich startuje tam pewna dzielna kobieta, której zwycięstwo diametralnie zmienia sytuację geopolityczną nie tylko w skali europejskiej. Nazywa się Marine Le Pen. Marek Bednarz
Nie gaz łupkowy, tylko innowacyjność Prof. Krzysztof Rybiński podczas wykładu w Muzeum Niepodległości w ramach cyklu „Ekonomia w muzeum” – mówił o braku innowacyjności polskiej gospodarki. Według badań przeprowadzonych przez wybitnych polskich i zagranicznych ekspertów poziom innowacyjności w Polsce wynosi – 8, w skali między + 18 a – 18. Żeby doganiać kraje najbardziej uprzemysłowione wskaźnik ten powinien wynosić + 9 i to przez dwie dekady. Co więcej, od czasu wejścia Polski do UE udział firm wprowadzających innowacyjność spadł z 23 do 18 proc. Średnia w Unii to 40 proc. W Niemczech 72,8 proc. przedsiębiorstw przemysłowych jest innowacyjnych, w Irlandii – 60,9 proc., a w Belgii – 58,1 proc. W tym okresie (od 2004 roku) na „podniesienie innowacyjności” wydatkowano w Polsce 10 mld euro! „Te pieniądze zostały zwyczajnie wyrzucone w błoto” – powiedział Rybiński. „Jeśli system działa tak, że pieniądze nie dostają ci, którzy chcą coś zrobić, ale ci, którzy piszą dobre wnioski – to wynik musi być taki, jaki jest” – podsumował. Polska nie ma szans na wykreowanie żadnej firmy globalnej, podczas gdy np. Meksyk ma 7 takich firm, Brazylia 14, a Rosja 6. Dlaczego tak się dzieje? Bo w Polsce biurokracja pęta skutecznie inicjatywę, preferując przedsięwzięcia nienoszące znamiona ryzyka. Poza tym nie ma w Polsce żadnej strategii udziału polskich przedsiębiorstw w gospodarce globalnej, dominuje ostrożność i działanie na swoim podwórku. Nie ma też w Polsce preferencji dla sektora drobnych przedsiębiorstw, a więc pieniądze płyną do wielkich firm, z reguły zagranicznych. Pytany o sytuację Polski w UE, Rybiński stwierdził, że nie opłaca się nam wychodzić z UE, ale nie opłaca się także dopłacać do bogatszych. Integracja europejska powinna ograniczyć się do wolnego handlu i Schengen. „Natomiast powinniśmy się trzymać z daleka od euro” – zakończył. Podkreślił także, jako naród nie powinniśmy rezygnować z patriotyzmu i powinniśmy kultywować pamięć o naszej minionej potędze. Z tym, że obecnie potęgę kraju mierzy się stopniem jego potencjału gospodarczego. Tłamszenie w Polakach poczucia patriotyzmu uznał za groźne. „Jeśli docelowy model społeczny to singiel w wieku 40 lat, bez rodziny i dzieci, palący skręta, to nasza przyszłość rysuje się ponuro. Pewnie na końcu nie pozostanie nic innego, jak zapalić tego skręta”. Rybiński podsumował swój wykład takim stwierdzeniem: „Nasza przyszłość to nie gaz łupkowy, tylko innowacyjna gospodarka”.
http://mercurius.myslpolska.pl
Guttenberg mówi Sikorskim Zdyskredytowany, po plagiacie swojej pracy doktorskiej, były minister obrony Niemiec, Karl-Theodor zu Guttenberg, usiłuje wypłynąć na nowo przy pomocy znajomych w Komisji Europejskiej. Czy rodzi nam sie nowa euro-kasta ludzi niezatapialnych? Polska przewodzi dumnie Unii Europejskiej a Europa jak wiemy mowi Sikorskim. Baron Karl-Theodor zu Guttenberg, byly minister obrony Niemiec, musial podac sie do dymisji w marcu 2011 po odkryciu plagiatu jego pracy doktorskiej. Stracil tez tytul doktora. Okazalo sie ze baron-minister zerznal duza czesc swojej pracy. Zaczal robic to na poczatku zeszlej dekady, kiedy wyszukiwarki internetowe nie byly jeszcze tak precyzyjne, nie liczyl sie prawdopodobnie z tym, ze pewien docent z Berlina przyjrzy sie okladnie jego 390 stronnicowej pracy naukowej i ze czolowa gazeta "Sueddeutsche Zeitung" szybko zajmie sie sprawa. Do czasu wybuchu afery baron zu Guttenberg pial sie w gore w stylu Kennedych. Mlody, przystojny, z arystokratycznej rodziny, z piekna zona (wnuczka kanclerza Bismarcka) zu Guttenberg zostal w lutym 2009 najmlodszym ministrem gospodarki Niemiec. Juz w pazdzierniku 2009 zostal mianowany ministrem obrony. Tak jak nasz polski baron Munchhausen Sikorski, baron Guttenberg uwielbial latac do Afganistanu i pokazywac sie fotografom w kamizelce kuloodpornej i wojskowych fatalaszkach. Niestety zycie ministra podroznika nie trwalo dlugo. Baron zu Guttenberg podal sie do dymisji 1 marca tego roku, dwa tygodnie po wybuchu afery zwiazanej z plagiatem. Latem tego roku rodzina Guttenberg wyemigrowala taktycznie do USA, jednak cierpliwe czekanie w USA bylo ponad sily barona ex-ministra. Guttenberg zaczal wiec mowic Sikorskim i poszedl w zaparte pomimo negatywnej opinii niemieckiego spoleczenstwa oraz powagi popelnionego wykroczenia (plagiatu pracy naukowej). Gutenberg wypadl przez okno, postanowil wrocic drzwiami. Guttenberg wydal najpierw ksiazke-wywiad o sobie pod tytulem "Vorerst gescheitert". Dziennikarz ktory prowadzil wywiad do ksiazki, wyprodukowal w zeszlym tygodniu 4-o stronnicowy wywiad promocyjny Guttenberga w tygodniku "Die Zeit", co wywolalo masowy protest czytelnikow. Niektorzy wypowiedzieli abonament. Ale poniewaz Guttenberg mowi Sikorskim, nie przejal sie protestami maluczkich. Dwa dniu temu baron zu Guttenberg wyskoczyl jak krolik z kapelusza, jako doradca komisarza europejskiego Nelly Kroes d/s wolnosci internetu. Wywolalo to powszechny ubaw i Guttenberg stal sie juz tematem zartow w wieczornych wydaniach programow komediowych. Dlaczego komisarz Nelly Kroes wyciagnela internetowego plagiatora z dalekiego USA do doradzania Komisji Europejskiej w sprawach internetu? Karl-Theodor zu Guttenberg nie przejmuje sie takimi drobnostkami, a poniewaz mowi Sikorskim to, kto wie, byc moze wkrotce zawalczy o stolek sekretarza generalnego NATO?
MI6 nie dementuje Sikorskiego Podczas kiedy Radosław Sikorski został wezwany do Moskwy, brytyjski wywiad MI6 nie dementuje informacji o prowadzeniu polskiego ministra spraw zagranicznych. A my mamy taki rząd, na jaki zasłużyliśmy. Sikorski polecial do Moskwy, aby podpisac z Ministrem Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej Siergiejem Ławrowem tzw. „Umowę między Rządem RP a Rządem FR o zasadach małego ruchu granicznego”, która umożliwi mieszkańcom części polskich województw pomorskiego i warmińsko-mazurskiego oraz rosyjskiego Obwodu Królewieckiego swobodne przekraczanie wspólnej granicy. Tylko gdzie jest Królewiec (Kaliningrad) a gdzie Moskwa? Królewiec (Kaliningrad) lezy kilkadziesiat kilometrow od polskiej granicy. W maju tego roku, to wlasnie w Królewcu (Kaliningradzie) spotkali sie Lawrow i Sikorski. Dlaczego wiec podpisanie umowy o malym ruchu granicznym, ktory podpisuje Rosja z jednym z krajow Uni Europejskiej odbywa sie w Moskwie a nie w np. Kaliningradzie (Królewcu), ktorego dotyczy owa umowa lub w Trojmiescie (potencjalnym beneficjencie ekonomicznym owej umowy)? Czy jestesmy swiadkami nowej dziwnej pielgrzymki Sikorskiego? W tym samym czasie agent brytyjskiego wywiadu MI6, Charles Crawford, nie dementuje informacji o prowadzeniu Sikorskiego. Na stwierdzenie ze prowadzenie, ministra polskiego rzadu przez MI6 jest poważną sprawą, Crawford odpowiedzial tylko (cytat): "poważną, dla kogo?”. Ale to wszystko nie powinno przyslonic wyraznego samozadowolenia rzadu Tuska. Jak donosi dumnie Wyborcza", szef socjaldemokratów w Parlamencie Europejskim, Martin Schulz ocenił, że polska prezydencja "bez żadnych wątpliwości" była najlepszą w ciągu ostatnich lat. I dodał: "rząd i polscy urzędnicy wykazali się ogromnym profesjonalizmem". Lewicowiec Schultz przez pierwsze dwadziescia lat swojej kariery pracowal, jako sprzedawca w ksiegarniach. W 1991 roku, kiedy rozpadal sie Uklad Warszawski, sprzedawca Schultz wstapil do lewicowej SPD i rozpoczal blyskotliwa kariere. To Schultz przejmie w lutym po Buzku stolek przewodniczacego Parlamentu Europejskiego. Skoro Schultz gratuluje Tuskowi, to znaczy ze jest dobrze. Stanislas Balcerac
CZYŻBY BRAK POMYSŁÓW? Przeglądam właśnie relacje z niedawno zakończonego marszu zorganizowanego przez PiS, w rocznicę wprowadzenia Stanu Wojennego i muszę przyznać z radością, że impreza wypadła znakomicie. Imponująca liczba osób, piękne biało-czerwone morze flag, godny przemarsz, hasła na czasie oraz bardzo dobre, mocne przemówienie Jarosława Kaczyńskiego u stóp Marszałka Piłsudskiego. To wszystko wprawiło mainstream we wściekłość, czego dowodem są przeróżne manipulacje medialne rodem z PRLu. Najciekawszym studium nastrojów wszelkiej maści manipulatorów i prowokatorów, są fora internetowe, gdzie jak na dłoni widać, jak duże spustoszenia w psychice poczynił świetnie zorganizowany i przeprowadzony marsz PiS-u. Otóż, co drugi wpis, to powtarzane niczym mantra pytanie: „a gdzie Jarosław był 13 grudnia 1981 roku”, względnie zmodyfikowane, bardziej ordynarne „Jaruś teraz maszeruje, a 30 lat temu siedział pod kołderką mamusi”. Pojawiają się też wyświechtane do granic możliwości porównania PiS do NSDAP, a Jarosława Kaczyńskiego do Adolfa Hitlera, bo wszak i Hitler na wiecach też miał krzyczeć „Obudźcie się Niemcy!”. Naprawdę panowie zmieńcie płytę, bo to nudne już jest, ileż można tym Hitlerem wymachiwać? No i oczywiście krzyki rozpaczy i pojękiwania w stylu „zdelegalizować PiS!”, przypominający żałosne wołanie „komuno wróć!”. Czyżby paniom i panom dziennikarzom, funkcjonariuszom, tudzież niedobitkom PRL – u kończyły się pomysły? Odnoszę wrażenie, ze wystrzelali cała amunicję. A teraz zagadka: jaki był dzisiejszy, esemesowy przekaz dnia? Martynka
Bukowski o Rosji: dojdzie do konfrontacji Myślę, że protesty w Rosji nie ustaną. Wręcz przeciwnie, będą coraz bardziej zdecydowane, a wiosną dojdzie do długo wyczekiwanej konfrontacji sił – twierdzi w rozmowie z Olgą Alehno ("Gazeta Polska Codziennie") jeden z najsłynniejszych rosyjskich dysydentów Władimir Bukowski. Materiały filmowe, zdjęcia, relacje świadków potwierdzają, że wyniki wyborów parlamentarnych w Rosji fałszowano na skalę masową, ale mimo to Kreml dostał „zaledwie” 49 proc. głosów. Czym Pan to wytłumaczy? Trudno powiedzieć, co tam naprawdę się stało. Wiadomo, że w pewnych regionach Rosji odnotowano frekwencję nawet na poziomie 130 proc. Te absurdalne wyniki wzięły się stąd, że władze, fałszując rezultaty, dodawały głosy na Jedną Rosję, ale zapomniały zabrać je innym partiom. Zwykły rosyjski bałagan. Po przeanalizowaniu danych statystycznych analitycy ustalili, że Kreml dostał wsparcie rzędu 51 proc., ale za sprawą błędu statystycznego ostateczny wynik zatrzymał się na 49 proc.
Jak na możliwości Kremla, to wynik nie jest jednak imponujący. Tak, ale z drugiej strony więcej im nie potrzeba. Ten rezultat w zupełności wystarcza, by nadal rządzić.
Jak w świetle ostatnich wydarzeń ocenia Pan kondycję rosyjskiej opozycji? To przede wszystkim niewielka grupa, władza nie dała jej w dodatku okrzepnąć. Jednak jak widzimy po ostatnich wydarzeniach na ulicach Moskwy, bunt w społeczeństwie osiągnął wiek dojrzały. Od buntu społecznego prowadzi prosta ścieżka do wzrostu struktur opozycyjnych. Przecież wszystko zależy od nastrojów społecznych. Jeżeli w ludziach jest ten bunt, niezgoda na aktualny porządek, to reszta sama przyjdzie.
Ale nie można przecież zakładać, że służby będą się bezczynnie przyglądały tym tendencjom.
Podczas demonstracji na pl. Bołotnym dochodziło do licznych prowokacji. Demonstranci dość sprawnie radzili sobie z prowokatorami, ale nie mam złudzeń co do tego, że takie akcje, należące zresztą do typowych zachowań KGB, będą stałym elementem dobrze znanej gry. Zostaną podjęte próby rozbicia od wewnątrz, rozłamu, skłócenia środowisk, które stanęły w kontrze do władzy. Te metody nie są dla Rosjan niczym nowym, więc mam wrażenie, że ludzie tym razem się nie nabiorą. Myślę, że protesty w Rosji nie ustaną. Wręcz przeciwnie – będą coraz bardziej zdecydowane, a wiosną dojdzie do długo wyczekiwanej konfrontacji sił. Co zrobi władza? Trudno przewidzieć. W zasadzie nie mają wielkiego pola manewru. Kreml nie może przystać na warunki postawione przez demonstrantów, bo to by było równorzędne z przyznaniem się do słabości. Demonstranci też nie odpuszczą. Wszystko rozstrzygnie się wiosną.
Władimir Bukowski
Dwutlenek nabija ceny Nowy rok Polacy tradycyjnie przywitają podwyżkami cen energii elektrycznej i gazu. Producenci energii domagają się podwyżek cen prądu rzędu 6,4-10,5 procent. Oficjalnie uzasadniają je drożejącym w ostatnich miesiącach węglem, na który gwałtownie wzrosło zapotrzebowanie nie tylko w kraju, ale przede wszystkim za granicą. Jednak nieoficjalnie można usłyszeć, że wzrost cen może być też skutkiem "przewidywanego" przez firmy energetyczne wzrostu kosztów wytwarzania energii z powodu konieczności zakupu praw do emisji, CO2 na aukcjach. Już obecnie eksperci szacują, że unijna polityka redukcji dwutlenku węgla podwyższa koszty produkcji energii o mniej więcej 5 proc. (w odniesieniu do ceny hurtowej). Jednak konieczność zakupu praw do emisji na aukcjach czeka firmy energetyczne dopiero za rok, a w dodatku nie jest wcale pewne, czy polscy producenci, którzy już inwestują w technologie obniżające emisję, CO2, nie otrzymają darmowych uprawnień do emisji na lata 2013-2020. Rząd wystąpił, bowiem o ich przyznanie do Komisji Europejskiej. Może się, więc okazać, że w tym okresie zakup tych uprawnień nie będzie tak mocno obciążał cen prądu. Zaś ceny węgla w Polsce mogą wkrótce znacznie się obniżyć, ponieważ na fali obecnego popytu niemal wszystkie kompanie węglowe rozpoczynają inwestycje, które pozwolą na zwiększenie jego wydobycia. Jeśli więc w niedługim czasie spadną ceny węgla, a Polska uzyska darmowe prawa do emisji, CO2, firmy energetyczne nie będą miały wielu pretekstów, by podnosić ceny energii w Polsce. A jeśli Bruksela odmówi? Wówczas niewątpliwie firmy energetyczne będą miały duże problemy finansowe, które zechcą przerzucić na klientów. Chyba, że obecny kryzys finansowy w strefie euro zmusi do odłożenia na półkę unijnej obłędnej polityki duszenia emisji, CO2, a tym samym do eliminacji firm mogących konkurować z eksporterami tzw. zielonych technologii ze starych krajów Unii Europejskiej. Nawet będące liderem w rozwoju tych technologii Niemcy chcą budować nowe elektrownie węglowe w miejsce przeznaczanych do likwidacji siłowni jądrowych. Berlin dobrze rozumie, że zwłaszcza w dobie kryzysu gospodarczego cena prądu poważnie wpływa na konkurencyjność gospodarki. Dlatego też na zakończonym w niedzielę światowym szczycie klimatycznym w Durbanie najwięksi emitenci, CO2 złożyli jedynie obietnice podpisania porozumienia w sprawie redukcji jego emisji. Jeśli więc nie rzeczywistość, to może kryzys finansowy pogrąży obłędne pomysły brukselskich urzędników walki z dwutlenkiem węgla bez oglądania się na sytuację gospodarki. Wszak nic tak nie przemawia do wyobraźni, jak widmo pustej kasy. Mirosław Dakowski
NATO demaskuje Jaruzelskiego Ujawnione z okazji 30 rocznicy stanu wojennego dokumenty NATO potwierdzają to, o czym od lat mówią historycy: armia sowiecka nie planowała w grudniu 1981 roku interwencji w Polsce. Związek Sowiecki straszył użyciem siły, ale w grudniu 1981 roku nie było żadnych ruchów wskazujących na możliwą interwencję wojsk radzieckich w Polsce – wynika z upublicznionych wczoraj w Brukseli dokumentów NATO z tamtego okresu. Natowska analiza z 13 grudnia 1981 roku dowodzi, że władze PRL nie chciały bronić się przed jakąkolwiek agresją Sowietów. Ich plan był prosty: zmusić społeczeństwo do zaakceptowania „twardszej polityki zaplanowanej po to, by odzyskać autorytet partii”. „Jaruzelski musiał być pod rosnącą presją, zarówno ze strony twardogłowych w partii, jak i Moskwy, by powstrzymać oczywisty rozpad władzy w Polsce. Przeczuwał też być może, że musi działać w celu uprzedzenia apeli twardogłowych o pomoc ZSRR” – czytamy w analizie. W tym celu – jak wynika z dokumentów Sojuszu – zadaniem Jaruzelskiego było utrzymanie władzy za wszelką cenę, m.in. poprzez wmówienie społeczeństwu, że stan wojenny pozwoli uniknąć interwencji sowieckiej i rozlewu krwi. Według analityków NATO, do podobnego kroku (rosyjskiej agresji) mogłoby dojść co najwyżej w momencie, gdyby w wyniku wprowadzenia stanu wojennego doszło w Polsce do rozlewu krwi. „Gdyby milicja lub armia otworzyły ogień, ryzyko pogorszenia się sytuacji do punktu, w którym radziecka interwencja byłaby prawdopodobna, wzrosłoby, ale do tej pory nie odnotowano żadnych oznak ruchów wojsk sowieckich” – czytamy w dokumencie. Ewentualna interwencja jest też jednym z wariantów, który jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego Wojciech Jaruzelski negocjował z Moskwą, prosząc o gwarancje pomocy „bratniej armii” na wypadek „niespodziewanych okoliczności”. Czyli sam Jaruzelski prosił Rosję o ingerencję. W upublicznionych dokumentach spadek popularności rządzących tłumaczony jest głównie pogarszającą się sytuacją gospodarczą (w grudniu 1981 roku Sojusz nie wykluczał, że już w lutym 1982 roku dojdzie do załamania gospodarczego). Przed samym stanem wojennym wskazywano na załamanie się negocjacji między opozycją i władzami oraz na strajki obejmujące również służby mundurowe. 9 grudnia, czyli na cztery dni przed wprowadzeniem stanu wyjątkowego, Komitet Wojskowy NATO ostrzegał, że „kryzys w Polsce jest w krytycznym okresie, kiedy prawie wszystko jest możliwe”, i że w kwestii Polski „szykuje się coś niezwykłego”. „Biorąc pod uwagę polskie zamiłowanie do kompromisu, przewidywania są niemożliwe, ale COŚ się zdarzy” – napisano w dokumencie przygotowanym na ściśle tajną sesję ministrów spraw zagranicznych Sojuszu.
Zbyt osłabieni na agresję O tym, że ZSRS nie szykuje żadnej napaści na Polskę, ówczesny aparat władzy wiedział bardzo dobrze. Podobnych działań Rosja podjąć nie mogła, gdyż w tym czasie była już militarnie zaangażowana m.in. w Afganistanie. Poza tym w Polsce do 1993 roku i tak stacjonowały sowieckie wojska, które kontrolowały PRL. Przed podobnym krokiem musiała wstrzymywać Moskwę także ewentualna międzynarodowa presja (zarówno gospodarcza, jak i polityczna), która słaniającemu się na glinianych nogach kolosowi groziła zapaścią. Zdawało sobie z tego sprawę również NATO. W upublicznionych wczoraj dokumentach Sojusz przyznaje, że choć brał na serio możliwość interwencji zbrojnej (w bliżej nieokreślonym czasie), to jednak był świadom, że Moskwa jedynie straszy użyciem wszystkich możliwych środków. Jeszcze w marcu 1981 roku NATO przygotowywało ewentualne scenariusze dla Polski, które przewidywały: bezpośrednią inwazję ZSRS w Polsce na zaproszenie władz PRL lub bez, interwencję pod przykrywką ćwiczeń lub dyslokacji wojsk na dużą skalę, bądź też użycie siły przeciwko ludności przez polskie władze z apelem lub bez apelu o pomoc Układu Warszawskiego. NATO wykluczało jednak możliwość zbrojnej odpowiedzi na atak, preferując wariant presji na ZSRS oraz gospodarczą pomoc dla Polski. Przygotowany 16 marca 1981 roku dla natowskich ministrów dokument zakładał też możliwość rozpatrzenia nałożenia na ZSRS restrykcji gospodarczych, w tym „wprowadzenie ogólnego embarga na eksport” oraz „zaniechanie projektów eksploatujących sowieckie źródła energii”. O tym, że podobnej agresji ZSRS nie szykował, świadczą także sowieckie archiwa, do których na początku lat 90udało się dotrzeć rosyjskiemu dysydentowi Władimirowi Bukowskiemu.
Kukliński uprzedzał O przygotowaniach do wprowadzenia w Polsce stanu wojennego na bieżąco informowani byli przez płk. Ryszarda Kuklińskiego Amerykanie. – Pułkownik Kukliński informował nas o przygotowaniach do tego, ale nie podawał daty. Ja zresztą nie byłem dokładnie poinformowany o treści jego raportów. Biały Dom bardzo się obawiał, że wiadomość o nich wycieknie na, zewnątrz, więc CIA wtajemniczyła w nie tylko prezydenta i jego najbliższych współpracowników – relacjonuje w rozmowie z PAP znawca historii Rosji prof. Richard Pipes. Emerytowany profesor historii Uniwersytetu Harvarda wyjaśnia też, że Jaruzelski nie może tłumaczyć swej decyzji wprowadzenia stanu wojennego rzekomymi planami interwencji wojskowej ZSRS, bo taka nie była planowana. – Rosjanie nie zamierzali interweniować. Marszałek Kulikow, dowódca wojsk Układu Warszawskiego, powiedział to dobitnie po latach. Notatki z posiedzeń politbiura KPZR dowodzą, że nie było takich planów. Na jesieni i zimą 1981 roku nie było też koncentracji wojsk sowieckich przy granicy z Polską – podkreśla Pipes. Wśród odtajnionych wczoraj przez NATO dokumentów dotyczących wprowadzonego w Polsce stanu wojennego znajduje się też niemal 200 materiałów NATO pochodzących z lat 1956-1984, a poświęconych Polsce, które archiwiści Sojuszu postanowili przekazać opinii publicznej w 30. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Znalazły się w nich także dokumenty dotyczące wydarzeń w Poznaniu w czerwcu 1956 roku oraz sytuacji po zmianie władz w PZPR w 1976 roku. Uroczyste przekazanie materiałów odbyło się w kwaterze głównej NATO w Brukseli, a wzięli w nim udział m.in. wiceminister spraw zagranicznych i były ambasador Polski przy NATO Bogusław Winid oraz asystent sekretarza generalnego NATO – ambasador William Eaton. Polska jest pierwszym krajem z grona nowych państw członkowskich NATO, którym udało się zainicjować odtajnienie dokumentów Paktu z czasów zimnej wojny. Marta Ziarnik
Projekt pod tytułem Unia Europejska zbankrutował Dług całej Unii Europejskiej przekroczył 10 bilionów euro, same roczne odsetki od tego to ok. 300 miliardów euro. Czas się przyznać, że projekt pod tytułem Unia Europejska, jak wiele innych takich sztucznych tworów, pod wpływem szerzącego się socjalizmu zbankrutował. Szczyt Unii Europejskiej pokazał pustkę, jaka trawi europejskie elity. Wiara w to, że dalej można podtrzymywać europejski socjalizm, znów wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Zamiast przeprowadzić odważne reformy, z porzuceniem euro na czele, mamy próbę wyciągnięcia pieniędzy z kieszeni podatnika.
Umowa zamiast traktatu Dobra wiadomość po szczycie jest taka, że część państw z Wielką Brytanią na czele porzuciła już wiarę w europejski projekt. David Cameron, premier Wielkiej Brytanii, nie zgodził się na zmianę traktatu lizbońskiego zezwalającą na kontrolowanie przez Komisję Europejską budżetów narodowych. Trzy inne państwa Unii: Szwecja, Węgry oraz Czechy, postanowiły najpierw przeprowadzić debatę w swoich parlamentach nad brukselskimi propozycjami. Jeżeli ktoś łudził się, że Donald Tusk jest zdolny w jakiejkolwiek sprawie sprzeciwić się osi Berlin - Paryż - Bruksela, to się rozczarował. Nasz premier w ciemno przyjmuje wszystko, o co go poprosi Angela Merkel, nawet, jeśli, jak to było w przypadku traktatu lizbońskiego, nie miał okazji przeczytać, co podpisuje. Przygotowana umowa międzyrządowa zakłada wpłatę przez 23 państwa ok. 200 miliardów euro do Międzynarodowego Funduszu Walutowego w celu ratowania bankrutujących państw strefy euro. Drugi ważny punkt to poddanie budżetów narodowych kontroli Komisji Europejskiej, jeśli deficyt budżetowy przekroczy 3 procent produktu krajowego brutto. W takim przypadku Komisja miałaby możliwość opiniowania, a nawet zatwierdzania budżetów narodowych. Na chwilę obecną tylko trzy państwa, które zadeklarowały podpisanie tych umów międzyrządowych, mają (za 2010 rok) deficyty niższe niż 3 procent PKB: Estonia, Finlandia i Szwecja. Wszystkie pozostałe nie radzą sobie z szybko rosnącym zadłużeniem. Polska miała 7,9 procent deficytu, co odpowiada 110 miliardom złotych. By uzmysłowić sobie, jak wielka to liczba, można przyjąć, że starczyłoby dla 110 tysięcy Polaków, by stali się milionerami. W następnym roku, (jeśli deficyt się nie zmniejszy) kolejne 110 tysięcy mogłoby zostać milionerami.
Euro i tak zbankrutuje Umowy międzyrządowe mają być podpisywane na wiosnę przyszłego roku, jest, więc wystarczająco dużo czasu na przeprowadzenie w Polsce debaty publicznej, tak by wywrzeć nacisk na premiera, żeby jednak wycofał się z tych ustaleń. Po pierwsze, jeśli 23 państwa mają wpłacić około 200 miliardów euro do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, to - jak łatwo policzyć - na Polskę, (której gospodarka stanowi około jednej dwudziestej wszystkich państw deklarujących podpisanie tych umów) przypadnie około 10 miliardów euro. Jakim prawem Polacy mają zapłacić ok. 45 miliardów złotych za to, by ratować o wiele bogatsze od siebie Włochy czy Grecję? Na każdego pracującego (ok. 16 milionów Polaków) przypadnie rocznie 3 tysiące złotych. Jak premier Tusk z ministrem Rostowskim wytłumaczą, że miesięcznie każdy pracujący Polak ma zapłacić 250 złotych w podatkach na ratowanie europejskiego socjalizmu? Czy dlatego przygotowywane jest podniesienie wieku emerytalnego do 67 roku życia, byśmy pracowali dłużej na wylegującego się w słoneczku sześćdziesięcioletniego emeryta greckiego pobierającego czterokrotnie wyższą emeryturę niż polski emeryt? To są pytania, które warto w najbliższym czasie zadać panu premierowi. Tym bardziej, że te 200 miliardów euro niczego nie rozwiąże. Warto to zestawić z zadłużeniem europejskich bankrutów: Włochy - 2 biliony euro długu, Francja - 1,5 biliona euro, Hiszpania - 650 miliardów euro. Te 200 miliardów może, co najwyżej odrobinę pomóc Grecji - 350 miliardów euro długu, Portugalii - 160 miliardów euro czy Irlandii - 150 miliardów euro długu. 200 miliardów euro, na które mamy się zrzucić, starczy, co najwyżej na zapłatę odsetek, i to zaledwie w ciągu jednego roku. Jednak groźniejsze od składki na ratowanie bankrutów jest oddanie budżetu krajowego pod kontrolę Brukseli. Resztki suwerenności, jakie Polska miała po podpisaniu traktatu lizbońskiego, mogą zostać utracone bezpowrotnie. Nic nie wskazuje na to, poza niewiele wartymi zapewnieniami ministra finansów Jana Vincenta -Rostowskiego, żeby Polska w najbliższym czasie miała mieć budżet z deficytem poniżej 3 procent PKB. W końcu "Polska w budowie" kosztuje, a nasz premier, niczym pierwszy sekretarz Edward Gierek, postanowił wykorzystać zagraniczne kredyty na realizowanie swoich inwestycyjnych planów. Już raz skończyło się to bankructwem kraju, dlaczego te same działania miałyby tym razem przynieść inny skutek? Podpisując taką umowę międzyrządową, premier Tusk wyprze się możliwości ustalania budżetu kraju. To już nie debata parlamentarna będzie decydować o tym, w którą stronę przesuwać pieniądze zebrane od podatników, ale debata na szczeblu rząd - Komisja Europejska. Jest to jawne zaprzeczenie demokracji oraz suwerenności. Jeżeli o naszych wydatkach ma decydować niewybrane w żadnych demokratycznych wyborach urzędnicze ciało z Brukseli, to oczywiste jest, że Polska i pośrednio Polacy tracą możliwości decydowania o sobie samych we własnym kraju. Jeżeli brukselski urzędnik uzna jakieś wydatki za nieważne, to po prostu każe je skasować. Jeżeli z kolei stwierdzi, że brakuje czegoś w budżecie (np. większej promocji dobrodziejstw unijnych), to nakaże przesunąć środki z jednej puli do drugiej. Te pseudo-reformy niewiele pomogą. Euro i tak zbankrutuje, choćby, dlatego że powstało wbrew naturze ludzkiej. Nie da się prowadzić z Frankfurtu (siedziba Europejskiego Banku Centralnego) jednej polityki pieniężnej dla siedemnastu różnych narodów o różnym stopniu rozwoju gospodarczego oraz różnej kulturze. To, co w danej chwili może być dobre dla Niemiec, nie musi być dobre dla Grecji (tani kredyt) czy Portugalii. Im szybciej europejskie elity to zrozumieją, tym lepiej. W przeciwnym razie może się okazać, że niedługo nie będzie już, co ratować.
Mirosław Dakowski
Komu przeszkadza Putin? Poniżej przedstawiam fragmentaryczny transkrypt z audycji dr Webster Tarpleya, która była wyemitowana 10 grudnia. Tarpley jest jednym z najlepszych historyków, dziennikarzy i politologów amerykańskich ostatniej dekady. Dzięki swojej rozległej wiedzy i znajomości wielu języków, jest w stanie dość dokładnie scharakteryzować to, co się obecnie dzieje w świecie, a także przewidzieć wiele wydarzeń. Wybrałem te fragmenty audycji, które dotyczą sytuacji w Rosji – ostatnich wyborów i ich konsekwencji dla przyszłości świata. Tarpley potwierdza to co można było stwierdzić analizując doniesienia skorumpowanych mediów w Polsce i za granicą, które jednym głosem próbowały stworzyć zamęt w Rosji. Niestety, wielu z nas daje się na to nabierać – stąd takie, a nie inne komentarze ze strony skądinąd myślących ludzi. Doniesienia mediów są doskonałym wyróżnikiem, na podstawie, którego można wyrobić sobie opinię, kto jest, a kto nie, sprzymierzeńcem satanistycznego Nowego Ładu Światowego.
Webster Tarpley, 10 grudnia 2011, World Crisis Radio:
Ostrzegałem, że anglo-amerykański wściekły pies imperialistyczny będzie próbował używać wszelkich sztuczek by zdestabilizować Rosję. Mają obsesję na temat Putina – nienawidzą i boją się go jak nikogo innego na tej planecie. Putin jest kluczowy, jest sercem, duszą, pięścią i nerwami światowego oporu przeciw aparatu imperialistycznego Wall Street i City od London (zwanego też mafią Rotszyldów i Rockefellerów, przyp. M.P.). Nalegam więc inne kraje świata by się przyłączyły do siły oporu Putina i Rosji, przy czym zaznaczam, że nie jestem bezkrytyczny wobec nich, powinno się na przykład usunąć Kudrina, co już zrobili, teraz należy się pozbyć Miedwiediewa – wielkiego przegranego tych wyborów. Pamiętajmy, że fundamentalne problemy nie są teraz w Rosji, są w Londynie i przede wszystkim w Waszyngtonie – amerykańsko – brytyjskie elity rządzące, które dostają szału, przekroczyli wszelkie progi, jest to śmiertelny kryzys… Kilka lat temu w lecie 2006 roku powiedziałem Reutersowi, że Waszyngton jest ogarnięty psychozą- było to w ostatnich dniach Busha, Cheneya i neokonserwatystów – w 2006, 2007 i 2008. Teraz jest nieco inaczej. Nie jest to psychoza wojny, jest to psychoza destabilizacji, jest to mania zniszczenia osiągnięć arabskiej wiosny, arabskiego przebudzenia – wszystko, co się stało od operacji Wikilieaks autorstwa CIA. Odkąd ujawnili dokumenty około rok temu, których celem był Ben Ali, Mubarak, Kaddafi, Assad, Putin, Berlusconi, Karzai, Kirshner z Argentyny, Maliki z Iraku – każdy z listy wrogów CIA został mocno uderzony. Zauważmy, że żaden polityk w USA, Wielkiej Brytanii czy Izraelu nie został w ogóle dotknięty, co potwierdził Departament Stanu ustami Alec Rossa. To właśnie od czasu ujawnienia dokumentów przez Wikileaks, mamy tę falę destabilizacji. To jest oczywiście robota CIA, Departamentu Stanu, National Enownment for Democracy złożonego z członków z obu skrzydeł politycznych (partii Republikanów i Demokratów), którzy się zjednoczyli w walce mającej na celu obalenie rządów i zastąpienie ich oligarchią na wzór modelu finansowego USA. To właśnie pustoszy świat. Dawno już was ostrzegałem, że nastąpi tsunami destabilizacji, Ben Ali w styczniu, Mubarak w lutym, a potem nie mogli już zdążyć według planu- chcieli usunąć Kaddafiego w marcu, a Assada w kwietniu lub maju. Niezależnie od tego kontynuują, próbują w Jemenie, w Syrii i tak jak mówiłem, będą chcieli to ciągnąć aż do Teheranu. Podczas wyborów w czerwcu 2009 im nie wyszło, ale nie rezygnują – będą nadal atakować od Teheranu aż do Pekinu i Moskwy. I wierzą, że im się to uda. To są szaleńcy. O ile mi wiadomo, nie mają żadnych baz w tych krajach, choć nigdy nie wiadomo – zawsze są jakieś tajne operacje (…) Ostrzegałem, że jeśli tylko się okaże, że Putin znów będzie prezydentem Rosji, a wiem to od rosyjskich przyjaciół, to nastąpią próby destabilizacji Rosji podczas tych wyborów. Anglo-amerykanie wiedzą, że powrót Putina jest na dwie 6-letnie kadencje, – czyli będzie to 12 kolejnych lat Putina, a może i więcej. Dla nich jest to nieakceptowalne, dlatego są gotowi posunąć się bardzo daleko w próbach destabilizacji poprzez wojnę ekonomiczną, mieszanie się w sprawy wewnętrzne, wirtualne akty wojny przeciwko Rosji. A Rosja to wielki przeciwnik, to nie jest jakiś bezbronny mały kraj – jest to wielki niepodbity jeszcze obszar, jeśli mowa o najnowszej historii. Rosjanie to całkowicie inna mentalność niż narody, z którymi mieliśmy do czynienia. Dumni i bardzo niezależni. Putin, jest prawdopodobnie najlepszym liderem świata, choć jeszcze raz zaznaczę, nie jest perfekcyjny. Podczas tych wyborów stało się to, czego oczekiwałem – Anglo-amerykanie, chcieli wykorzystać te wybory w celu destabilizacji Rosji. Należy pamiętać o ważnej sztuczce z „kolorowymi rewolucjami” – potrzebne są sztucznie stworzone sondaże, które mają udowodnić, że oficjalne wyniki wyborów są nieprawdziwe, że ludzie tak naprawdę chcieli wybrać marionetki NATO, jak to było np. w przypadku Mussabi w Iranie. Wielkim kłamstwem anglo-amerykańskich mediów w tym tygodniu, było to,że utrata 77 miejsc przez partię Putina, Jedną Rosję, była wielką przegraną. Chwileczkę, ale czyja jest to przegrana?! Czyje nazwisko było na listach, drodzy anglo-amerykańscy komentatorzy? To był Miedwiediew! To było usunięcie Miedwiediewa i jego słabej polityki przez Rosjan! Putin pozostał nietknięty, jego nazwisko nie było na listach (…) Tragedia w Libii nigdy by się nie wydarzyła gdyby nie konszachty Miedwiediewa, co potwierdził ambasador rosyjski Khaimov. W rzeczywistości była to zdrada fundamentalnych interesów rosyjskich ze strony Miedwiediewa, pamiętamy, że oferował on nawet wysłanie „sił pokojowych”, które by się połączyły z imperialistami. Opinia społeczna w Rosji zauważyła też, że Miedwiediew oferuje toksyczną „dyplomację hamburgerową” w stosunku do Obamy, nie wiadomo, co miała oznaczać jego wizyta w „Dolinie Krzemowej” (Silicon Valley w Kalifornii), tak jakby była ona symbolem przyszłości świata – przecież połowa z tych kompanii zbankrutowała, posłużono się bail-outami by utrzymać te praktyki monopolowe. Bill Gates jest monopolistą, konspiratorem, jeśli chodzi o handel. Niedawno zmarły Steve Jobbs był monopolistą, wyzyskiwał zagraniczną siłę roboczą, stosował cały katalog nadużyć Rockefellera. A Miedwiediew próbował wmówić, że Dolina Krzemowa jest modelem dla modernizacji Rosji? Musimy przyznać, że Rosjanie mają dobre wyczucie, swoim głosowaniem podziękowali Miedwiediewowi za to, co zrobił – od Libii, aż po hamburgery i Dolinę Krzemową itd. On wciąż mówi, że wszystkie nieprawidłowości w głosowaniu powinny być wyjaśnione. Przykro mi, ale to nie może być traktowane, jako głos Rosjan. Prędzej jest nim to, co mówi Putin, że mieszanie się w wewnętrzne sprawy Rosyjską Federację przez USA jest nie do zaakceptowania. Muszę tu przeprosić wszystkich Rosjan za skandaliczne zachowanie Hillary Clinton, która oświadczyła, że wybory w Rosji nie były „wolne”. Na jakiej podstawie ona to oparła? Na raportach agentów CIA, tych samych, którzy zapewniali o obecności broni masowego rażenia w Iraku? Putin ma rację, Hillary wprowadza zamęt, próbuje wywołać zamieszki w środku Moskwy (…) Jest to interferencja w sprawy Rosji, ale oznacza to też słabość. Jak wielu agentów CIA może zmobilizować w Moskwie by stworzyć tam odpowiednik placu Tahiri? Kim mogą być ci agenci? Przecież nie będą mówić, wprost, że pracują dla CIA. To mogą być zaimportowani międzynarodowcy, lub też bezrobotna młodzież – jestem pewien, że zostali już wysłani z zachodniej Europy, Kaukazu, republik bałtyckich – cokolwiek można było użyć – kibiców, chuliganów itd. Wmawia się nam, że w Moskwie są demonstracje. Ilu było uczestników? 5 tysięcy, 10 czy 15? Mówi się, że w sobotę będzie 35 tysięcy demonstrantów. Byłem na manifestacjach pokojowych w Waszyngtonie, które miały po 50 -100 tysięcy uczestników. Nie wywarły żadnego wpływu na politykę Busha juniora. A tu na wielki kraj 150 – 160 milionów ludzi, mamy 35-tysięczną demonstrację chuliganów. I to ma oznaczać, że rząd jest w jakiś sposób nielegalny? Fox News pokazuje na przykład demonstracje z Grecji z plakatami w języku greckim, jako to, co się dzieje w Rosji. Zakładają oni, że jesteśmy aż takimi ignorantami, że nie potrafimy odróżnić pomiędzy cyrylicą i językiem greckim. Co zarzuca wyborom CIA? Z jednej strony to, że ukradziono wiele głosów wyborczych i że w związku z tym wybory są nieważne. a z drugiej, że Jedna Rosja straciła bardzo wiele głosów. Tak, więc czy jest to oszustwo w głosowaniu czy przegrana Jednej Rosji? A oni jeszcze twierdzą, że jeśli by nie ukradziono głosów, to przegrana byłaby jeszcze większa. Jest to wtrącanie się do wewnętrznych spraw. Mamy tu grupę „Golos” z National Endownment for Democracy/CIA/Mi-6 – tego układu Judasza. Tak samo ta Fundacja Helsińska, która powstała po traktacie w 1975 roku, tak samo mocno spenetrowana przez NATO. Mamy tego idiotę Mc Caina, który się wydziera obiecując Putinowi „rosyjską wiosnę”. Nieszczęśliwie jest to okres, w którym naziści polegli pod Moskwą, nie jest to, więc dobry czas by robić tam ofensywy. Jest pewne, że w tę sobotę CIA zmobilizuje wszystkie siły w Moskwie by pokazać, na co ich stać.
Ale przeciętnego Rosjanina nie fascynują słabe rządy, pamiętają wszak marionetkę Międzynarodowego Funduszu Walutowego i NATO, Jelcyna i jego premiera Gaidara, tych którzy doprowadzili do umocnienia nomenklatury, prywatyzacji przez tych oligarchów. W tym tygodniu była nowa kampania poparcia dla Chodorkowskiego, bogatego pasożyta, który chciał zorganizować zamach stanu, chciał sprzedać złoża naftowe Syberii dla Chevron Oil, kosztem krwi i kości Rosjan, którzy poświęcili swoje życie w obronie tychże podczas II wojny światowej. Teraz mamy sądzić, że Chodorkowski jest w porządku, że jest ofiarą systemu i prześladowań. Bardzo mi przykro, ale chciał wysprzedać Syberię i niech lepiej tam zostanie, aż się przekona, że lepiej tego nie robić. Przeciętny Rosjanin wie jak wygląda rząd marionetkowy, wygląda jak rząd Jelcyna, który spowodował coś w rodzaju wielkiej depresji – nastąpił spadek produkcji 30-40%. Tak, więc podsumowując, jeśli do wyboru jest Putin lub chaos, to nie ma tu dyskusji. Jest tu jeszcze czynnik międzynarodowy. Obecnie w USA dyskutuje się o tej tarczy antyrakietowej. Ławrow twierdzi, że ze strony NATO nie ma chęci do negocjacji, tak więc Rosja jest zmuszona przeciwdziałać we własnym zakresie, co może oznaczać odmowę realizacji ostatniego etapu porozumienia Start, tak więc możemy niedługo mieć zainstalowane w zachodniej części Rosji te jądrowe działa balistyczne o krótkim zasięgu, które będą wycelowane w wyrzutnie ADM. Jest to bardzo ważny temat – chodzi o podstępny wyprzedzający atak USA na Federację Rosyjską, jest to najpoważniejsza sprawa w świecie, byłaby to bowiem zgodnie z definicją III wojna światowa. Już 6 lat temu dwóch amerykańskich ekspertów pisało o amerykańskim uderzeniu wyprzedzającym na Rosję i Chiny – i chyba to nie pozostało niezauważone. W przypadku uderzenia wyprzedzającego, mielibyśmy do czynienia z fragmentaryczną i nieskoordynowaną odpowiedzią Rosji, a systemy ADM miałyby za zadanie zlikwidowanie i tego oporu, zredukowałoby cenę, jaką zapłaciłby agresor. System ADM nie jest wycelowany w Iran, ani inne „wrogie państwa”, jest wycelowany w Rosję. Jest to czyste szaleństwo, – komu zależy na ściągnięciu całego NATO na granice Rosji? Jaki byłby motyw dla Amerykanów – obrona odległych republik bałtyckich? Kto by się narażał dla tej prowokacyjnej polityki? Jest to robota demagogów w naszym kraju, którzy z jednej strony wprowadzają oszczędności, a z drugiej chcą odzyskać popularność forsując wojnę z Rosją.
Monitorpolski's Blog
Ciężar kłamstwa Jedno z najbardziej ordynarnych kłamstw związanych z postacią płk. Kuklińskiego dotyczy zarzutu nieprzekazania informacji o planach wprowadzenia stanu wojennego. Po raz pierwszy argument ten pojawił się na konferencji prasowej Urbana w roku 1986, gdy rzecznik wojskowej junty szkalował skazanego na śmierć pułkownika, działając ściśle według esbeckich instrukcji. Do dziś w narracji publicznej na temat płk. Ryszarda Kuklińskiego obowiązują zasady ustalone przez esbeckich propagandystów, a następnie utrwalone w wystąpieniach rzecznika peerelowskiej junty Jerzego Urbana. Zostały sformułowane w treści dwóch dokumentów: sporządzonej w MSW „Notatki dot. argumentów i tez kontrpropagandowych wobec wywiadu R. Kuklińskiego dla »Kultury«” oraz „Koncepcji zdyskontowania publikacji R. Kuklińskiego w czasie konferencji prasowej” autorstwa politruków z LWP. Z tego zasobu pochodzą podstawowe epitety, jakimi do dziś opisuje się postać pułkownika. „Zdrajca”, „dezerter” „agent i szpieg CIA”, „megaloman i prowokator”, „rzekomy ideowiec i zbawca Polski”, „człowiek, który opluwa i szkaluje Solidarność” – to tylko niektóre z określeń zaproponowanych Urbanowi przez SB.
Historiozofia III RP III RP, kontynuując kłamstwa PRL, przedstawia płk. Kuklińskiego w zgodzie z tym wzorcem i przez dwa dziesięciolecia utrzymuje Polaków w przeświadczeniu, iż mają do czynienia z postacią, co najmniej „kontrowersyjną” i „niejednoznaczną”. Na podobnej zasadzie interpretuje się przyczyny wprowadzenia stanu wojennego, do dziś korzystając z argumentów zawartych w tajnym opracowaniu: „Propozycje działań związanych z ósmą rocznicą wprowadzenia stanu wojennego w Polsce” z listopada 1989 r., przygotowanym w tzw. Zespole Programującym KC PZPR, MON, MSW i Prokuratury Generalnej. Tam właśnie sformułowano generalną tezę historiozofii III RP, w której stan wojenny nazywa się „mniejszym złem”: „W propagandzie należy łączyć rzeczową analizę przyczyn wprowadzenia stanu wojennego z ukazywaniem tego, w jaki sposób przerwanie groźnego biegu wydarzeń z 1981 r. umożliwiło późniejsze porozumienie, a w efekcie »okrągły stół« i głęboką transformację systemu politycznego Polski. Szczególnie mocno powinien być wyeksponowany motyw »mniejszego zła«”. Jedno z najbardziej ordynarnych kłamstw związanych z postacią płk. Kuklińskiego dotyczy zarzutu nieprzekazania informacji o planach wprowadzenia stanu wojennego. Po raz pierwszy argument ten pojawił się na konferencji prasowej Urbana w roku 1986, gdy rzecznik wojskowej junty szkalował skazanego na śmierć pułkownika, działając ściśle według esbeckich instrukcji. Urban dowodził wówczas, iż Amerykanie (i Kukliński) zachowali się „nielojalnie”, nie zawiadamiając ani „Solidarności”, ani Kościoła w Polsce o planowanym stanie wojennym, o czym przecież dzięki Kuklińskiemu doskonale wiedzieli. Interpretacja zmierzała do wykazania, jakoby nie informując „polskich sojuszników” o zamiarach rozwiązań siłowych, Amerykanie chcieli doprowadzić do rozlewu krwi, sam pułkownik okazywał zaś obojętność wobec losu zdradzonych rodaków.
Interpretacja cyników Urban twierdził też, że prezydent Reagan „mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom” przywódców Solidarności, ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować „krwawą łaźnię na europejską skalę”. Miał zamiar użyć "Solidarności”, jako narzędzia w geopolitycznej rywalizacji ze Związkiem Sowieckim. Reagan – uważał Urban – nie był przyjacielem Polski, a jego polityka była moralnie odrażająca. Tę samą argumentację odnajdziemy w artykule Andrzeja Brzezieckiego w „Gazecie Wyborczej” z 2009 r. – „Zachód wiedział, niewiele powiedział”, w którym autor pytał:
Co "Solidarność" zrobiłaby z wiedzą o stanie wojennym? I tak musiałaby ulec przemocy. (...) Kukliński nie znał dokładnej daty wprowadzenia stanu wojennego, ale "Solidarność" mogłaby w porę zabezpieczyć część sprzętu, wycofać pieniądze związkowe z kont, mogłaby wreszcie nie zwoływać beztrosko do Gdańska całej Komisji Krajowej. Wszystko to wpłynęłoby kapitalnie na formę działalności opozycji po 13 grudnia. (...) Tej szansy nie dał jednak "Solidarności" Waszyngton. Autor „GW” twierdził, jakoby „Kukliński był przekonany, że Amerykanie uprzedzili o stanie wojennym Polaków. Amerykanie tego nie zrobili. I to pokazuje, jak instrumentalnie traktowali i Kuklińskiego, i Polskę” oraz dywagował: „W cynicznej postawie Zachodu ginie bohaterstwo Kuklińskiego. Per saldo stan wojenny opłacił się Waszyngtonowi, był argumentem na rzecz wyścigu zbrojeń, pozwalał grzmieć na komunistów z moralnych wyżyn, ale nie zmuszał do ryzyka bezpośredniego zaangażowania”. Wprawdzie w 2000 r. historyk CIA Benjamin B. Fischer w artykule „Utracona cześć pułkownika Kuklińskiego”, („Studies in Intelligence” nr 9, 2000) przedrukowanym przez „Rzeczpospolitą” (nr 299/2000) skutecznie rozprawił się z tezami komunistycznej propagandy i wykazał, na czym polegało urbanowskie kłamstwo – do dziś jednak pokutuje przeświadczenie, że w 1981 r. Amerykanie i Kukliński zdradzili polskie społeczeństwo. Jak bardzo bano się ujawnienia prawdy, niech świadczy fakt, że w 1994 r. dokonano włamania do redakcji „Tygodnika Solidarność”, gdzie znajdowały się kopie dokumentów przekazanych przez Kuklińskiego dziennikarce tygodnika Marcie Miklaszewskiej podczas wywiadu przeprowadzonego z pułkownikiem w USA. Z redakcji skradziono wówczas kopie telegramów podpisanych przez Jacka Stronga (pseudonim Kuklińskiego), informujące właśnie o zamiarze wprowadzenia stanu wojennego.
Dylematy pułkownika Sam Ryszard Kukliński zdawał sobie sprawę z wagi tych oskarżeń. W wywiadzie udzielonym paryskiej „Kulturze” nr 4/475, z kwietnia 1987 r., wiele miejsca poświęcił wyjaśnieniu przyczyn swojej postawy i podkreślił, że zdecydowałby się na publiczne ujawnienie planów stanu wojennego, gdyby w ocenie skutków tej decyzji kierował się wyłącznie emocjami. Warto przypomnieć ówczesną argumentację pułkownika i podkreślić fakty, o których milczą współcześni apologeci urabanowskich łgarstw. Kukliński dowodził, zatem, że decyzja o wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego była w początkach listopada nieodwołalna, a operacje stanu wojennego miały prowadzić wyłącznie siły policyjno-wojskowe. Gdyby jednak z jakichkolwiek powodów nie były one w stanie złamać oporu społeczeństwa, do akcji miały wkroczyć czekające u granic Polski w pełnej gotowości dywizje radzieckie, czeskie i niemieckie. W dniu 7 listopada 1981 r. (gdy Kukliński opuścił Polskę, przyp. aut.) do uruchomienia całej policyjno-wojskowej maszyny wystarczyło tylko naciśnięcie przysłowiowego guzika. Jedynym problemem do rozwiązania pozostało spreparowanie (...) pretekstu do rozpoczęcia konfrontacji oraz wybór najlepszego momentu uderzenia. Wnioski były logiczne: „Ujawnienie przeze mnie planów uderzenia nie mogło ich w żadnym stopniu udaremnić lub choćby opóźnić. Mogło je tylko przyśpieszyć” – uznał Kukliński i zauważył, że jeśliby "Solidarność" uwierzyła w to ostrzeżenie, wówczas niemal na pewno doszłoby do natychmiastowego ogłoszenia strajku generalnego, a w konsekwencji do zorganizowanego oporu w setkach fabryk, zakładów pracy i uczelni. Wiedziałem – twierdził pułkownik – że w takiej sytuacji (…) musiałoby nastąpić uderzenie sił pancernych, przede wszystkim czołgów; że wreszcie przy ewentualnym powszechnym oporze ludności, sił polskich byłoby za mało i na pewno do akcji wkroczyłyby również pozostające w strategicznych rezerwach dywizje radzieckie, a nawet czeskie i niemieckie. Aleksander Ścios
Prawda o Smoleńsku wychodzi na jaw Po ujawnieniu przez „Codzienną” taśm Edmunda Klicha premier zapowiada, że prokuratura zainteresuje się... autorem nagrania. Premier zapytany przez nas, czy prokuratura zajmie się ujawnionymi przez nas nagraniami z rozmowy Bogdana Klicha z Edmundem Klichem, odpowiedział, że przede wszystkim powinna zająć się „nagannym zachowaniem Edmunda Klicha, który nagrywa służbowe rozmowy”. Same taśmy nazwał natomiast „rewelacjami”. – Wielokrotnie rozmawiałem z panem Edmundem Klichem i ani razu nie słyszałem wersji, która pojawia się w nagraniach – twierdzi premier.
Wina spoczywa na Rosjanach Na taśmach, do których dotarliśmy, nagrana została rozmowa z 22 kwietnia 2010 r. pomiędzy ówczesnym ministrem obrony narodowej Bogdanem Klichem a akredytowanym przy rosyjskim MAK płk. Edmundem Klichem. Nagrania nie pozostawiają złudzeń. Rząd już kilka dni po katastrofie smoleńskiej miał mocne dowody na winę Rosjan. Właśnie o tym meldował ministrowi obrony Edmund Klich. Konsultował się on wcześniej z ekspertami zarówno polskimi, jak i rosyjskimi. W tej grupie był m.in. płk Mirosław Milanowski, jeden z najlepszych polskich meteorologów. Teza meldunku jest prosta – wina spoczywa na Rosjanach, bo mimo złych warunków pogodowych nie zamknęli lotniska w Smoleńsku i dopuścili do podejścia Tu-154M. Minister obrony sugeruje wbrew temu, aby winą obciążyć pilotów. – Dla mnie jednak wniosek jest jeden. Załoga była zdeterminowana do lądowania, mimo że warunki na tym lotnisku na to nie pozwalały. Wszystko wskazuje na to, że złamanie przez załogę tej procedury, będące wynikiem czegoś, było główną przyczyną katastrofy – wyjaśniał podwładnemu minister Klich.
Zespół parlamentarny zbada taśmy – Czytałem artykuł w państwa gazecie, jednak nie wyciągałbym tak daleko idących wniosków – powiedział nam premier. Politycy inaczej interpretują rozmowę ministra obrony z przedstawicielem Polski przy MAK. – Jeśli taśmy są autentyczne, mamy do czynienia ze skandalem. W obliczu nowych okoliczności podejmuję decyzję o natychmiastowym zwołaniu zespołu parlamentarnego, w którym wraz z rodzinami ofiar katastrofy i prawnikami omówimy te informacje – zapowiedział po naszej publikacji poseł Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu badającego katastrofę smoleńską. Według niego wszystko wskazuje bowiem na to, że mamy do czynienia z matactwem, celowym działaniem na szkodę kraju, a także uniemożliwianiem ujawnienia prawdy o zbrodni smoleńskiej. Tego samego zdania jest poseł Marek Opioła, członek komisji ds. służb specjalnych i obrony narodowej – Jeśli taśmy okażą się autentyczne, będzie to oznaczało, że od półtora roku byliśmy okłamywani, a wszelkie ustalenia rosyjskiego śledztwa, MAK, jak i raport komisji Millera mijają się z celem. Prokuratura natychmiast powinna zbadać te taśmy – mówi Opioła.
Katarzyna Pawlak, Współpracownicy: Samuel Pereira
Już za tydzień film J. Lichockiej “Przebudzenie” Przygnębienie, niezrozumienie, zmęczenie – te słowa coraz częściej określają stan świadomości patriotycznie i konserwatywnie nastawionych Polaków. Kolejne przegrane, brak widoków na zmianę sytuacji politycznej i wreszcie nadchodzący wielkimi krokami kryzys nastawiają depresyjnie. Film „Przebudzenie” jest w tym ciemnym świecie przebłyskiem nadziei. Emocje opadły. Nadzieje związane z wyborami zakończyły się. Prawo i Sprawiedliwość osłabione zostało kolejnym podziałem. System medialny stopniowo się domyka. Nie ma już „Rzeczpospolitej” w dotychczasowym kształcie, a kwestią czasu pozostaje także los „Uważam Rze”. Telewizje od dawna mówią już jednym głosem, i powoli wycina się z nich nawet nieznacznie „odchylone od mainstreamowej normy” jednostki, jak to ostatnio próbowano zrobić z Krzysztofem Ziemcem (nie udało się dzięki ostrej reakcji widzów TVP). Nic nie wskazuje też na to, by ogrom kłamstw, którymi od wielu lat raczą nas rządzący, wreszcie przyczynił się do spadku poparcia dla nich. Kolei nie ma i nie będzie, autostrady też – jak poinformował Sławomir Nowak – nie wszystkie są nam potrzebne, więc i po co je budować. Nie zanosi się też na to, by spełnione zostały inne obietnice (może poza zabraniem pieniędzy rodzinom i klerowi). Dochodzenie w sprawie śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 pozostałych ofiar też nie idzie naprzód, a władze coraz otwarciej przyznają, że nie zamierzają nadal go prowadzić. Słowem, jest źle, a mimo to rząd trzyma się świetnie, a PO odnotowuje kolejne zwyżki poparcia.
Pamięć i tożsamość W takiej sytuacji, gdy – i nie jest to tylko objaw jesiennej depresji – gołym okiem widać spadek nastrojów społecznych, pogłębiany jeszcze nieuchronnym i coraz mocniej zapowiadanym kryzysem gospodarczym, szczególnie istotne jest budowanie pamięci i tożsamości. A ta, przynajmniej w obozie patriotyczno-konserwatywnym (niezależnie od licznych dzielących go różnic, także – ostatnio – partyjnych) związana jest z wydarzeniami z 10.04.10, i z dniami, które po nim nastąpiły. To wtedy – jak świetnie uchwytuje to poeta Wojciech Wencel w filmie Przebudzenie – zobaczyliśmy prawdziwe, a nie tylko pozorne oblicze Polski i Polaków. Adam Mickiewicz mówił o lawie, której wewnętrznego ognia nic nie jest w stanie wyziębić, i właśnie na ulicach Warszawy, Krakowa i innych polskich miast widzieliśmy tę niestygnącą lawę, która wylewała się z pękniętej skorupy III RP i rozgrzewała serca i umysły. Przebudzenie przypomina tamte dni, pokazuje piękne oblicze Polski i sprawia, że uświadamiamy sobie, że choć niemal od razu przystąpiono do niszczenie atmosfery, do przekonywania, że polski patriotyzm i mesjanizm są niebezpieczne, a także powrócono do seansów nienawiści wobec Lecha Kaczyńskiego (przerwa w medialnym spektaklu potrwała dosłownie kilka dni), to tamtego okresu nie da się zapomnieć. Każdy, kto choć przez moment był wówczas na Krakowskim Przedmieściu, kto stał godzinami w kolejce do Pałacu Prezydenckiego i modlił się pod krzyżem – będzie ten czas pamiętał, i powracał do niego, by uświadomić sobie, że „polactwo” (ten termin Ziemkiewicza jest genialny w swojej prostocie) nie zniszczy polskości. Właśnie elementy tożsamościowe, patriotyczne sprawiają, że pamięć o wydarzeniach z tamtych kwietniowych dni są tak niebezpieczne. Władze i mainstreamowe media wiedzą, że pamięć o nich będzie budować tożsamość, która będzie twarda, niezmienna i mocno określona. Głównym powodem, dla którego władze nie akceptują marszy, nie jest, zatem – tu mam ochotę polemizować z jednym z bohaterów filmu Przebudzenie – strach przed prawdą o katastrofie smoleńskiej czy próba zakrycia jej, ale świadomość, że pamięć o tamtych dniach jest paliwem dla tożsamości posmoleńskiej prawicy.
Smoleńsk rodzi odpowiedzialność, a nie sektę Powodem nie jest, wbrew powracającym oskarżeniom, jakiś posmoleński mesjanizm, mistycyzm, (choć i on występuje na prawicy) czy wręcz smoleńskie sekciarsko, ale uświadomienie sobie, że śmierć 96 przedstawicieli Rzeczypospolitej z uosabiającym jej majestat prezydentem rodzi odpowiedzialność. Niemal każdy, z kim rozmawiałam 11 czy 12 kwietnia powtarzał to samo. Ta śmierć przebudziła mnie do działania, do walki. I podobne deklaracje padają z ust bohaterów Przebudzenia, którzy często zaczynali działalność w czarnym okresie stanu wojennego, ale w III RP porzucali ją, by powrócić w przestrzeń publiczną właśnie po katastrofie smoleńskiej. Odpowiedzialność jednak oznacza nie tylko podjęcie projektu (bardzo przecież wielowątkowego, w wielu kwestiach niedookreślonego, a w innych dyskusyjnego) IV RP czy – by posłużyć się innym określeniem – sprawiedliwszego i mocniejszego państwa, ale także podjęcie wysiłku poznania prawdy o tej katastrofie. Rozmówcy Joanny Lichockiej nie rozstrzygają, kto odpowiada za śmierć, nie twierdzą, (choć także nie wykluczają takiej możliwości), że w Smoleńsku dokonano zamachu, oni po prostu uznają, że dumny ze swojej tożsamości naród i silne państwo muszą poznać prawdę o jednej z największych katastrof w okresie pokoju, z jaką przyszło się zmierzyć Polsce. I nie chodzi tu o rusofobię czy paranoiczne teorie spiskowe, ale o prawdę, która wyzwala, pozwalając rozsądnie i realnie spojrzeć na sytuację naszego kraju, zamiast chować głowę w medialny piasek. Przebudzenie Joanny Lichockiej doskonale to pokazuje. Bohaterowie tego filmu są żywym zaprzeczeniem stereotypów, jakimi od miesięcy karmią nas media. Dyrektor zarządzający w dużej firmie, nauczycielka czy uznany poeta dalecy są od obrazu ubogich z małych miasteczek, którzy rzekomo mieli się dać uwieść sekcie smoleńskiej, nie radząc sobie w skomplikowanym świecie. Ich słowa i zachowania demaskują antysmoleńską propagandę. Uczciwi przedstawiciele drugiej strony powinni, zatem zobaczyć ten film, by spróbować zrozumieć autentyczne, a nie tylko wymyślone intencje i poglądy współczesnego posmoleńskiego obozu patriotycznego.
Powrót do czasu sakralnego Uwagi te nie powinny jednak przesłaniać jeszcze jednego wymiaru fenomenu marszów pamięci, z którym mierzy się Joanna Lichocka. I tu już wchodzimy na grunt parareligijny czy odsyłający do mitycznych struktur ludzkiego myślenia. Miesięcznice, postrzegane z tej perspektywy, są swoistym powrotem do czasu odradzania polskości, z jakim mieliśmy do czynienia 10 kwietnia 2010 r. Mircea Eliade podkreślał, że umysł mityczny uznaje, że dla trwania świata konieczny jest, co jakiś czas, powrót do czasu sakralnego, do momentu ukonstytuowania rzeczywistości. I w jakimś – zachowując wszystkie proporcje, a także świadomość zupełnie innych poglądów religijnych – stopniu podobny charakter noszą marsze pamięci. W ich trakcie następuje powrót do momentu, który nie tylko zmienił Polskę, ale także zmienił życie wielu Polaków. Wspólna modlitwa, przemarsz, tulipany i znicze, a także spotkanie podobnie myślących osób uświadamiają, że tamten czas nie był fikcją, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, i że nie ma powodów, by do tego nie wracać. Uobecnienie pamięci poprzez wspólny marsz pozwala zaś nie tylko na ożywienie emocji, ale także daje siły do dalszych działań. I to także jest powód, dla którego elity tak strasznie nie znoszą marszów pamięci. Tu nie chodzi o faszyzm, ani tym bardziej o pochodnie, ale o to, że tak długo, jak przez Krakowskie Przedmieście będą szły marsze, tak długo żywa będzie pamięć o tym, czego doświadczyliśmy 10 kwietnia. A jak długo będzie ona trwała, tak długo nie będą mogli czuć się bezpiecznie ci, którzy do zniszczenia tej atmosfery, a później do uniemożliwienia poznania prawdy się przyczynili. Przebudzenie, jeśli je obejrzą, uświadomi im to niezwykle boleśnie. Tomasz P. Terlikowski
Wyprzedaż majątku narodowego, powraca
1. Nowy Minister Skarbu przedstawił swoje plany prywatyzacyjne na najbliższe lata. Można je skomentować tylko w taki sposób „powraca wyprzedaż narodowego majątku”. W dalszym ciągu minister chce sprzedawać akcje banku PKO BP S.A., całość udziałów skarbu państwa w koncernie paliwowym Lotos S.A, a także udziały skarbu państwa w grupach energetycznych takich jak poznańska Enea. W poprzedniej kadencji rząd Tuska także wyprzedawał na wyścigi i to głównie akcje spółek, które są swoistymi „ srebrami rodowymi”, bo tylko takie aktywa znajdują jakiekolwiek zainteresowanie w sytuacji dekoniunktury giełdowej.
2. Przypomną tylko 2 przykłady takiej bezsensownej wyprzedaży „sreber rodowych”. „W tamtym roku ni z tego ni z owego zdecydowano o sprzedaży 10% akcji naszego potentata miedziowego KGHM. Piszę potentata, bo to 6 na świecie producent miedzi, o czym pewnie wiedzą wszyscy, ale i 2 na świecie producent srebra, o czym już wiedzą nieliczni. Za te akcje Skarb Państwa otrzymał 2 mld zł. Już rok później za te same akcje można by otrzymać blisko 3,7 mld zł, a więc 1,7 mld zł „poszło się szczypać”, a to jest kwota, za którą można wybudować kilkadziesiąt kilometrów autostrady.
W tym roku z kolei w ten sam sposób sprzedano 10% akcji PZU za 3 mld zł, a gdyby resort skarbu poczekał z tym jeszcze kilka tygodni to budżet państwa otrzymałby 220 mln zł dywidendy z tych akcji za 2010 rok. Nabywcy za dwa miesiące otrzymali premię za ten zakup, przejmując tę kwotę dywidendy.
3. W lipcu tego roku ministerstwo skarbu poinformowało, że przystępuje sprzedaży przynajmniej 15% akcji PKO BP S.A. To lider na rynku bankowości i jedno z ostatnich naszych sreber rodowych, którego kapitalizacja przed ostatnimi gwałtownymi spadkami na giełdzie, wynosiła ponad 50 mld zł. To ostatni duży bank, będący w rękach skarbu państwa, który przetrwał wcześniejsze szaleństwa prywatyzacyjne w sektorze bankowym, ale rząd Tuska zdecydował rozpocząć jego prywatyzację. Skarb Państwa ma w tym banku 41% akcji bezpośrednio i kolejne 10,25% poprzez Bank Gospodarstwa Krajowego, którego jest 100% właścicielem. Zdecydowano, że do sprzedaży przeznaczone zostaną akcje będące w posiadaniu BGK i 5% z zasobów skarbu państwa. Kiedy wszystko było już przygotowane a sama transakcja miała nastąpić na przełomie III i IV kwartału tego roku, czyli tuż przed wyborami, resort skarbu ogłosił, że czasowo zawiesza ofertę publiczna sprzedaży akcji PKO BP. Teraz ta sprzedaż jest wymieniana, jako pierwsza, choć w kraju trwa intensywna dyskusja o repolonizacji banków, czyli wykupowaniu przez skarb państwa banków wcześniej sprzedanych zagranicznym inwestorom.
4. Wraca również sprzedaż Lotosu S.A, strategicznej spółki paliwowej, która po modernizacji za blisko 6 mld zł, podwoiła swoje możliwości wytwórcze. Jeszcze przed wyborami upłynął termin składania ofert na zakup 53,2% akcji tej spółki (całości akcji skarbu państwa) i według doniesień prasy rosyjskiej nabyciem akcji tego koncernu są zainteresowane głównie firmy rosyjskie.Do tej pory nawet posłowie sejmowej komisji skarbu nie zostali poinformowani, kto ofertę złożył, teraz z wywiadu nowego ministra skarbu dowiadujemy się, że resort czeka na oferty końcowe do 20 grudnia. A więc procedura trwa mimo tego, że w Sejmie leży obywatelski projekt ustawy (z ponad 100 tysiącami podpisów), w którym to tysiące ludzi sprzeciwiają sprzedaży tej firmy, rozumiejąc, że jest to pomysł zagrażający naszym narodowym interesom szczególnie w sytuacji, kiedy nabywcą okazałby się jakiś koncern rosyjski.
5. Minister Budzanowski chce uzyskać z tej wyprzedaży sreber rodowych w roku 2012 przynajmniej 10 mld zł, choć jednocześnie wpływy budżetowe z dywidendy od spółek skarbu państwa mają wynieść ponad 8 mld zł. A więc spółki te jak wysoko wydajne kury, znoszą corocznie złote jajka w postaci tak olbrzymich wpływów dywidendowych, a minister skarbu z uporem stara się ich pozbyć, aby złote jajka zysków znosiły, komu innemu. Zbigniew Kuźmiuk
Czy złoty zostanie zaatakowany przez spekulantów? Nie można wykluczyć, że złoty zostanie wkrótce zaatakowany przez spekulantów. Dlaczego? Po pierwsze gospodarka polska ma strukturalne słabości (opisane, poniżej) które do tego zachęcają. Po drugie istniej poziom kursu, który trzeba bronić, czyli około 4,70 do euro, po przekroczeniu, którego poziom długu publicznego przekroczy 55% PKB. Po trzecie mamy zapowiedzi interwencji, co pozwala na zbudowanie większych pozycji spekulacyjnych bez ruszania rynkiem i na zarobienie większych pieniędzy. Po czwarte, jest data, czyli koniec roku, kiedy poziom kursu musi być obroniony. Jakie są strukturalne słabości naszej gospodarki. Przede wszystkie potężne zadłużenie za granicą, co się wyraża jedną z najwyższych na świecie ujemną międzynarodową pozycją inwestycyjną i bardzo małymi aktywami zagranicznymi. Dzisiaj jestem keynote speakerem na konferencji organizowanej w Warszawie przez agencję ratingową Standard and Poors. Poniżej przedstawiam jeden ze slajdów z mojej prezentacji, który porównuje nasze pasywa zagraniczne w tym te, które można szybo wycofać z Polski, do naszych rezerw dewizowych. Różnica wynosi 300 mld dolarów. Więc nie powinno nam się wydawać, że NBP i rząd mają dość naboi żeby zatrzymać atak spekulantów. Nie mają. I jeszcze z rezerw ma być zrzutka na Włochy, po “wypraniu” tych pieniędzy w MFW, żeby udawać, że banki centralne nie finansują rządów. Ale, ktoś powie, jeszcze jest 30 mld dolarów w Elastycznej Linii Kredytowej (FCL). Fachowny wiedzą, że FCL jest po to, żeby nigdy nie została wykorzystana, bo jak uszczkniemy z niej choćby dolara, to rozpęta się piekło na rynku, spekulanci zrozumieją to tak, że Polska już pozbyła się rezerw w pozabilansowych transakcjach forwardowych (jak Tajlandia w 1997 roku) i musi używać FCL-a. Wniosek: byłbym bardzo ostrożny w przeprowadzaniu interwencji walutowych. My mamy pistolet na wodę, spekulanci mają bazookę.
Oświadczenie w sprawie wykorzystania rezerw dewizowych Niniejszym protestuję przeciwko udzieleniu przez Narodowy Bank Polski na życzenie rządu pożyczki z polskich rezerw walutowych dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego, co zapowiedział minister finansów. Protestuję z następujących pięciu powodów:
1. Nie istnieje żaden wiarygodny plan zatrzymania kryzysu finansowego. Wiadomo, że te pieniądze pójdą na pożyczki dla rządu Włoch, i podobnie jak w przypadku pożyczek dla Grecji zostaną zmarnowane. Mimo wysokiej obecnie wiarygodności kredytowej MFW, nie można wykluczyć, że w przyszłości Polska będzie musiała zaakceptować fakt, że nie odzyska części pożyczonych pieniędzy.
2. Pożyczka oznacza złamanie prawa unijnego, które zakazuje bankom centralnym finansowania rządów. Pożyczanie za pośrednictwem MFW nie różni się niczym od praktyki prania pieniędzy przez mafię narkotykową i wprowadzania ich potem do obrotu, jako legalnych. W tej sprawie wypowiadał się Bundesbank, który odmówił udzielenia takiej pożyczki.
3. Poland jest ósmym najbardziej zadłużonym krajem świata o bardzo małych aktywach zagranicznych, nie powinno się zmieniać struktury tych aktywów na bardziej niekorzystną dla siebie w tak trudnej sytuacji.
4. Włosi mają ulokowane w bankach, na giełdzie i w innych aktywach finansowych ponad 3 biliony euro, są w stanie sami spłacić swoje długi. Jest żenujące i nieakceptowalne, że nie spłacają sami swoich długów, tylko wyciągają łapę po pieniądze biedniejszych krajów.
5. Taka pożyczka łamie zasady, którymi kieruje się NBP inwestując rezerwy dewizowe.
Jeżeli rząd Polski chce udzielić pożyczki rządowi Włoch, za pośrednictwem MFW, to niech znajdzie te pieniądze w budżecie, albo sam pożyczy na rynku. Wtedy będzie to działanie zgodne z prawem, chociaż tak samo bezsensowne.
Rybiński
Atomy na zielono Jeśli ktoś pyta, czemu przez ostatnie 20 lat Niemcy rozwijają się średnio w tempie 1%, a Polska ponad 2% - to jest na to kilka odpowiedzi. Po pierwsze: w Niemczech bardziej niż u nas utrwalił się już najgłupszy Ustrój Świata, czyli d***kracja parlamentarna. Po drugie: Niemcy dłużej od nas pod okupacją Unii Europejskiej i jej biurokratów. Po trzecie: Niemcy przyjęły tę absurdalną „Kartę Praw Podstawowych” - a Polska nie. Z kolei niemieckie tradycje przemysłowe powinny spowodować, że Niemcy jednak rozwijałyby się szybciej. To prawda. Poza niemieckimi tradycjami w Niemczech rozwijają się jednak obecnie tradycje całkiem neo-niemieckie. Czy: anty-niemnieckie. Powstała tam, na przykład, partia „Zielonych”. Zieloni to – jak wiadomo – niedojrzali Czerwoni. Są to ludzie naiwni – ale absolutnie pewni, ze wygadywane przez nich głupoty to święta prawda. U nas „Zieloni” mogą liczyć na pół procenta głosów – ale w Niemczech maja około 10% i niedługo będą zapewne partią współrządzącą!! Zieloni w ogóle uważają rozwój gospodarczy za wroga, najchętniej oraliby sochą i nie używali nawet soli. Ich postulaty to:
1) Jak najwyższa akcyza za paliwo. Ich zdaniem benzyna powinna kosztować 5 euro!! Za litr!
2) Należy dopłacać do „ekologicznie czystej” energii. Konkretnie: do wiatraków i bateryj słonecznych. Są one całkowicie nieopłacalne. Doszło do tego, co było kiedyś w Związku Sowieckim – gdzie kołchoźnicy jeździli do miast, kupowali mleko i odstawiali je do punktu skupu, bo wyniku dopłacania do mleka taniej było mleko kupić, niż trzymać krowy... Otóż co bardziej przemyślni Niemcy domontowali do tych wiatraków... silniki elektryczne. Te silniki kręcą wiatrakiem nawet jak wiatru nie ma – i wiatrak „produkuje” prąd. Oczywiście produkuje mniej, niż zużywa – ale państwo skupuje prąd z wiatraków po wyższej cenie; więc operacja się opłaca.
3) Wymogli na rządzie pozamykanie elektrowni jądrowych... Te akurat się opłacają – a poza tym są właśnie ekologicznie czyste – w odróżnieniu od np. węglowych, nie zabijają ptaków jak wiatraki i nie przeszkadzają rybom, jak elektrownie wodne. Jednak Zieloni uparli się, by je polikwidować Dzięki temu właśnie hasłu uzyskali te 10% - bo 10% Niemców boi się „atomu”. No i dobrze: państwo jest silne, gdy ma słabych sąsiadów. Niech sobie Niemcy robią dowolne głupoty... Niestety: od dwóch lata jesteśmy w tej cholernej Unii. A Niemcy mają w Unii dużo do powiedzenia – a poza tym w Parlamencie Europejskim siedzi kupa takich samych wariatów, jak „Zieloni”. No i właśnie teraz się krzątają, by zabronić również Polsce budowania elektrowni jądrowych. I pomyśleć, że Amerykanie maja ich już bodaj setkę. Wszystkie prywatne – więc jakoś nie wybuchają, w odróżnieniu od ukraińskich i japońskich. Dają tez zysk – inaczej prywaciarze by ich nie budowali. I nikomu jakoś nie przeszkadzają. Zwolna zacznę żałować rozpadu PRL. I to w tej najbardziej zamordystycznej formie. Bo kiedy śp. tow. Edward Gierek trochę poluzował – a chciał wybudować elektrownie jądrową w Żarnowcu – to „Zieloni” zaczęli demonstrować, protestować... Potem upadł PRL – i Nowa Władzuchna stała się jeszcze bardziej czuła na wszelkie absurdalne protesty. No – i fundamenty elektrowni stoją i straszą. Może zresztą i dobrze, że nie powstała – bo w okolicy zostało zbudowanych podejrzanie dużo domków jednorodzinnych z podejrzanie wysokiej klasy cementu. Istnieje podejrzenie, że to, z czego miano budować elektrownię, składało się w pewnym czasie w połowie z piasku... No, i nasz dystans do Ameryki znów się powiększa, powiększa... JKM
Bóg jest ponad to. "Oczywiście, że jestem katolikiem. Z inklinacjami lefebvrystowskimi nawet" Ktoś pyta, w związku z poprzednimi wpisami, czy jestem katolikiem. Oczywiście, że jestem katolikiem. Z inklinacjami lefebvrystowskimi nawet. Deiści w każdym kraju szanują Tradycję i popierają Religię. Gdybym urodził się w Arabii byłbym pewno mahometaninem – z tymi samymi poglądami. Bo deista – jak sama nazwa wskazuje – wierzy w Boga. By sprawę ostatecznie wyjaśnić (proszę zapamiętać, bo nie będę powtarzać!): ja mogę rozumieć człowieka, który morduje bliźniego z tego powodu, że ten robi znak Krzyża trzema palcami od prawej do lewej – zamiast dwoma palcami od lewej do prawej. Mogę to zrozumieć - bo facet zwalcza ludzi odmiennej od swojej kultury, którą (słusznie czy niesłusznie) uważa za zagrożenie dla swojej. Na ziemi robi to różnicę. Natomiast, jeśli ktoś uważa, że to Panu Bogu robi różnicę, jak oddaje Mu się cześć – no, to jest to obraza Pana Boga poprzez traktowanie Go, jako osoby wyjątkowo wręcz małostkowej – i w dodatku niesprawiedliwej. Przecież nigdzie w Starym ani Nowym Testamencie nie jest napisane, jak trzeba znak Krzyża św. wykonywać (ani, że w ogóle należy go wykonywać!!). Więc proszę, by moi krytycy zrozumieli, że właściwym polem dyskusji są kwestie kulturowe. Pana Boga do tych spraw nie mieszajmy. JKM
Łajdactwo i zdrada w szlachetnym kostiumie Mówi się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ale mówi się też, że piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami. Wynika z tego, że wiele dobrych chęci często obraca się w przeciwieństwo i pociąga za sobą bardzo złe skutki. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy w kostium dobrych chęci ubiera się łajdactwo i zdrada. Znakomita ilustrację takiej właśnie sytuacji możemy zaobserwować z okazji 30 rocznicy stanu wojennego. Generał Jaruzelski, jak każdego roku oświadczył, że wprawdzie stan wojenny był „złem”, ale „mniejszym” - i że gdyby po raz drugi znalazł się w takiej sytuacji, to uczyniłby tak samo. Warto zatrzymać się chwilę nad tym wyznaniem, bo wynika z niego nie tylko to, że wilk zmienia skórę, lecz nie obyczaje. W przypadku generała Jaruzelskiego nie ma mowy nawet o zmianie skóry. Każdy, kto pamięta generała prężącego się przed Włodzimierzem Putinem mógł się przekonać, że ten wilk nie tylko nie zmienił obyczajów, ale nawet skóry. Ale nie to jest najważniejsze. Spróbujmy zastanowić się, dlaczego właściwie generał Jaruzelski tak łatwo operuje pojęciem „mniejszego zła”. Stan wojenny był mniejszym złem na tle zła większego, jakim byłoby ewentualne wkroczenie armii sowieckiej. To znaczy - nie tyle „wkroczenie”, bo przecież - co najmniej 10 sowieckich dywizji wtedy w Polsce stacjonowało - ale ich wejście do akcji przeciwko naszemu narodowi. No dobrze - ale dlaczego taka sama akcja przeciwko naszemu narodowi w wykonaniu Ludowego Wojska Polskiego, Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa była „mniejszym złem”? Wydaje się, że stała się nim tylko przez czysty przypadek, w którym generał Jaruzelski nie ma żadnej zasługi. Żeby lepiej to zrozumieć, spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, co generał Jaruzelski by zrobił, gdyby Polacy 13 grudnia stawili zbrojny, a nie tylko bierny opór? Nie musimy się tego domyślać. Tam, gdzie taki opór wystąpił, tam bez ceregieli nie tylko otworzono ogień, ale nawet już po wszystkim, to znaczy - po zakończeniu masakry, wojsko, milicja i ubowcy pastwili się nad rannymi. Gdyby, zatem Polacy stawili opór, to nie miejmy najmniejszych złudzeń - generał Jaruzelski bez najmniejszego wahania wydałby swoim podwładnym rozkaz, by nas wszystkich wymordować. Sam to dzisiaj potwierdza mówiąc, że zrobiłby to samo. I nie, dlatego Polska w grudniu 1981 roku nie spłynęła krwią, że generał by się nad nami ulitował, czy, że nie znalazłby posłusznych, a nawet gorliwych wykonawców. Nie miejmy złudzeń - znalazłby ich i to bez trudu nawet i dzisiaj, tak jak i dzisiaj - mimo osłabienia chorobą - również i jemu nie drgnęłaby ręka. Generał Jaruzelski był, jest i pozostanie komunistą - w całej straszliwej i odrażającej postaci. To nie dzięki niemu stan wojenny był „mniejszym złem” - tylko dzięki nam, którzy wtedy nie stawiliśmy zbrojnego oporu. Wynika z tego, że generał Jaruzelski przypisuje sobie tę zasługę bezpodstawnie. Tym łatwiej mu to przychodzi, że korzysta z nieustannego wsparcia bandy łajdaków, która swoje łajdactwo i zdradę udrapowała w szlachetny kostium „pojednania”. Ale w 1989 roku nie było żadnego „pojednania”, tylko zmowa generałów z grupą, która wykorzystała stan wojenny by uzurpować sobie prawo reprezentowania milczącej większości - grupą, do której generałowie z jakichś powodów mieli zaufanie - zmowa o podziale władzy nad narodem polskim. Dzisiaj uczestnicy tej zmowy usiłują zakrzyczeć i odsądzić od czci i wiary każdego, kto próbuje odkryć i pokazać choćby część tej kompromitującej prawdy. Ale prawda jest naszą jedyną bronią, bo jeśli dla świętego spokoju odstąpimy od jej poszukiwania i głoszenia, przegramy nawet walkę o historyczną pamięć. Dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. Wyobraźmy sobie, że Hitler nie został zmuszony do bezwarunkowej kapitulacji, że ułożył się ze zwycięzcami na uzgodnionych warunkach i że po przejściu w stan spoczynku pisze książki, w których swoje poczynania traktuje w kategoriach „mniejszego zła”, szczerze wyznając, że gdyby jeszcze raz przyszło mu stanąć przed takimi samymi wyzwaniami, to bez wahania zrobiłby to samo. A wszyscy inni musieliby te wynurzenia traktować z respektem, jako zwyczajny, partnerski głos w dyskusji nad wydarzeniami, których jedynym sędzią może być wyłącznie „Historia”. Jakaż potworna, jakże niszcząca, zatruta atmosfera moralna musiałaby być produktem takiej sytuacji! Jakież spustoszenie w umysłach i sercach ludzkich musiałaby spowodować zwłaszcza, że Hitlerowi towarzyszyłby zgrany chór hitlerowców oraz tych, którzy zasiedliby z Hitlerem do okrągłego stołu, by za cenę obdarzenia zewnętrznymi znamionami władzy, wystawić mu certyfikat moralności! A przecież, z uwzględnieniem wszystkich proporcji, taka sytuacja jest naszym udziałem. Zgniły kompromis roku 1989 zatruwa swoją zgnilizną moralną atmosferę, w której nasz naród się dusi i nikczemnieje. SM
Narodowi polskiemu nagrobek Z pozoru nie ma w tym logiki, jak w popularnej w roku 1968 anegdocie o Aaronku. Dyrektor szkoły spotyka Aaronka na szkolnym boisku. - Dlaczego nie na lekcji? - pyta srogo. - Bo, panie dyrektorze, logiki nie ma - odpowiada Aaronek. - Jak to: logiki nie ma? Co to ma znaczyć? - pyta dyrektor. - A bo, panie dyrektorze, ja się zesmrodziłem i pan nauczyciel wyrzucił mnie za drzwi. I teraz oni wszyscy siedzą tam w tym smrodzie, a ja - na świeżym powietrzu. Była to taka aluzja do żydowskich emigrantów, którzy dzisiaj twierdzą, że byli z Polski „wyrzucani”, a nawet - „deportowani”, podczas gdy po prostu skwapliwie korzystali z okazji wyrwania się z cudnego raju, który - mówiąc nawiasem - bardzo wielu spośród nich nie tylko „tworzyło”, ale nawet „umacniało” - bardzo często przy pomocy mokrej roboty w UB lub Informacji Wojskowej. Ta skłonność oprawców do przebierania się za ofiary zresztą wcale się nie skończyła. Na przykład Seweryn Blumsztajn, były walterowiec z ówczesnego chederu Jacka Kuronia, w żydowskiej gazecie dla ludności tubylczej twierdzi, że przebrani w napoleońskie mundury uczestnicy historycznej rekonstrukcji 11 listopada zaatakowali ubranych w kominiarki Niemców - chociaż było akurat odwrotnie. Oto, jak działa Ministerstwo Prawdy. Tylko patrzeć, jak obok „kłamstwa oświecimskiego”, czy „wałęsowskiego” pojawi się „kłamstwo listopadowe”, które skwapliwie podżyruje stado autorytetów moralnych, albo drżące ze strachu, by nie ujrzały światła dziennego kompromaty o sekretnej współpracy z bezpieką, albo gotowe każdego pocałować w d... z wdzięczności za jakąś „kulturalną” szaraszkę, w której można trochę podoić Rzeczpospolitą pod pretekstem „tworzenia” jakichś knotów, za które normalnie nikt nie dałby złamanego grosza. Tak nawiasem mówiąc, charakterystyczne dla wielu osób publicznych jest to, że ich życiorysy rozpoczynają się dopiero od roku 1990 - tak jakby przedtem w ogóle nie żyły na ziemi. Przyczyny tej zagadki można wydedukować np. z postępowania Jego Ekscelencji abpa Henryka Muszyńskiego - tego, co to przez jakieś roztargnienie, albo nawet - przez przypadek, przez kilkadziesiąt lat trzymał na biurku wizytówkę ubeka, który go - oczywiście „bez wiedzy i zgody” fałszywie zarejestrował w charakterze tajnego współpracownika. Kiedy media zaczęły się na ten temat rozpisywać, natychmiast do niego zadzwonił, a ten wystawił mu certyfikat niewinności. Widać jednak pozostał jakiś - jak mawiał rzymski cesarz Klaudiusz - „ślad po zatarciu”, bo oto co się dzieje. Pod wpływem zarządzonej po katastrofie smoleńskiej powszechnej żałośliwości, nastrój ten musiał jakoś udzielić się Jego Ekscelencji, który w jednym z żałobnych kazań tak się zapomniał, że wskazał na potrzebę „kontynuowania misji” prezydenta Kaczyńskiego. Ale został natychmiast naprostowany przez przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariuszkę „GW”, rzuconą przez ścisłe kierownictwo na religijny odcinek frontu ideologicznego, czyli panią red. Katarzynę Wiśniewską, przy pomocy dwóch słów: „lustrację też?” Toteż trudno się dziwić, że właśnie Jego Ekscelencja posłusznie stanął obecnie w obronie przewielebnego księdza Adama Bonieckiego, któremu żydokomuna (prof. Śpiewak z Żydowskiego Instytutu Historycznego zapewnia, co prawda, że żydokomuny „nie ma”, ale w iluż to przypadkach taka nieobecność bywa tylko wyższą formą obecności?) zorganizowała prawdziwy festiwal w nadziej przyspieszenia budowy wytęsknionej Żywej Cerkwi. Czy nie z podobnych przyczyn - jeśli oczywiście nie brać pod uwagę charakterystycznej dla „ludzi kultury” megalomanii i narcyzmu - przeciwko pochówkowi prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu zaprotestował Andrzej Wajda? Wprawdzie w ludzkiej pamięci powoli zaciera się wspomnienie nieszczęśliwego wypadku, jaki przytrafił się Bartłomiejowi Frykowskiemu w wiejskiej posiadłości bezrobotnej Karoliny Wajdy w Głuchach, ale to i owo można jeszcze odtworzyć. Mianowicie - że Frykowski nie tylko pchnął się nożem, ale jeszcze wytarł ślady krwi z podłogi i odciski własnych palców z rękojeści noża, przeszedł kilka kroków, usiadł na krześle i dopiero wtedy taktownie umarł. Śledztwo oczywiście umorzono - ale na tym tle łatwiej nam zrozumieć, że kiedy stanowczym protestem przeciwko wawelskiemu pochówkowi Siły Wyższe postanowiły zakończyć nabierający własnej dynamiki nastrój powszechnej żałośliwości, nie mogło przy tym zabraknąć pana Andrzeja, który nie takie rzeczy potrafi przecież wyreżyserować. Właśnie kręci film o Wałęsie. Cóż - zobaczymy - ale nie mogę powstrzymać się od przytoczenia anegdotki, jak to Xawery Dunikowski oglądał wystawę rzeźby socrealistycznej w czasach stalinowskich. - Widziałem - powiada - rzeźby w granicie, marmurze, brązie, nawet w glinie. Ale nigdy nie widziałem w wazelinie. W wazelinie - pierwszy raz. Więc, jak wspomniałem, na pierwszy rzut oka wygląda na to, że żadnej logiki nie ma w tym, iż po 30 latach od wprowadzenia w naszym nieszczęśliwym kraju stanu wojennego, aż 51 procent ludności tubylczej uważa, że był on „uzasadniony”. Jakże dopatrywać się w tym logiki, skoro w Solidarności było 10 mln członków, w Solidarności Rolników Indywidualnych - co najmniej 2 miliony, a w Solidarności Rzemieślników - co najmniej milion? Co najmniej 13 mln członków - nie licząc członków rodzin - trzech organizacji, przeciwko którym stan wojenny został wprowadzony, które zostały zdelegalizowane, a ich członkowie poddani rozmaitym represjom. I to wszystko ma być w ocenie 51 procent ludności tubylczej „uzasadnione”? Ludność Polski w roku 1981 liczyła ok. 37 mln, zatem do wspomnianych trzech Solidarności należała połowa obywateli - bo przecież można chyba dodać do tego, co najmniej milion sympatyków? A jeśli wierzyć płk Kwiatkowskiemu, co to został przez razwiedkę odkomenderowany na funkcję badacza opinii publicznej, zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego popierał go znacznie większy odsetek ludności tubylczej. Oczywiście nie 99,99 procent - nawet generał Jaruzelski uważałby pewnie taki komunikat za nazbyt śmieszny, chociaż - gdyby Breżniew kazał, to, kto wie - może i do dnia dzisiejszego kazałby nam w to wierzyć? - ale chyba 58 procent się uzbierało? Wygląda, zatem na to, że co najmniej 8 procent członków wszystkich Solidarności uznało, że delegalizacja ich związków oraz represje wobec kolegów są „uzasadnione”. Z pozoru żadnej logiki w tym nie ma - ale popatrzmy. 8 procent z 37 milionów to 2 960 000 - a więc prawie tyle, ilu członków liczyła Polska Zjednoczona Partia Robotnicza w ostatnich podrygach Edwarda Gierka. Jak wiadomo, znaczna część członków PZPR znalazła się w Solidarności. Ilu z potrzeby serca, a ilu - wykonując polecenie partyjne, albo ubeckie? Ci na pewno nie byli lojalnymi uczestnikami tego niepodległościowego zrywu, który tylko przypadkowo, na skutek splotu okoliczności, został ubrany, w - co tu ukrywać - przyciasny kostium związku zawodowego. Jeśli się do niego przyłączyli, to wyłącznie po to, by wykonywać tam zadania wywiadowcze lub dywersyjne, mające na celu jego obezwładnienie i pacyfikację. Oznacza to jednak, że co najmniej połowa ludności tubylczej - bo przecież Polakami nazwać ich niepodobna; jacyż z nich „Polacy”, skoro uważają - również i dzisiaj - że Polakom żadna niepodległość nie jest do szczęścia potrzebna, a jeśli się o nią upominają, to trzeba im sprawić takie lanie, żeby popamiętali ruski miesiąc? Że to po prostu - renegaci? Statystyka poparcia stanu wojennego w 30 lat po jego wprowadzeniu potwierdza w całej rozciągłości obawy, że naród polski, jako taki już nie istnieje, że co najmniej połowa ludności tubylczej, to pozbawiona poczucia narodowego, uwsteczniona do poziomu przednarodowego narodowość. Quod erat demonstandum. SM
Konstruktywna propozycja rocznicowa Może nikt by się już nie przejął kolejną rocznicą wprowadzenia przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego, gdyby nie splot okoliczności. Po pierwsze – tegoroczna rocznica jest, jak to się mówi – „okrągła” to znaczy – 30, a z jakiegoś powodu rocznice „okrągłe” obchodzi się u nas solenniej niż zwyczajne. Po drugie – prezes Jarosław Kaczyński, zachęcony rozgłosem, jaki zyskał sobie Marsz Niepodległości 11 listopada, zaplanował na 13 grudnia powtórkę, żeby w ten sposób dać odpór siłom zdrady i zaprzaństwa, w których imieniu przemówił w Berlinie minister Sikorski. Wbrew, bowiem twierdzeniom różnych zdrajców i zaprzańców, jakoby Polska weszła na drogę utraty niepodległości 10 października 2009 roku ratyfikując traktat lizboński, jest akurat odwrotnie – traktat lizboński stanowi dodatkową gwarancję polskiej niepodległości. Przy okazji ponownie wzbudzonego zainteresowania „okrągłą” rocznicą wprowadzenia stanu wojennego, przeprowadzono badanie opinii publicznej i okazało się, że aż 51 procent ludności tubylczej uważa wprowadzenie stanu wojennego za „uzasadnione”. To trochę mniej, niż zaraz na początku, bo wtedy – o ile sobie przypominam – stan wojenny „popierało” 58 procent, ale różnica nie jest znowu specjalnie duża. Ta stałość poglądów na stan wojenny więcej mówi o kondycji ludności tubylczej i wpływie, jaki wywarły na nią dziesięciolecia przeżyte pod bolszewikami – niż cokolwiek innego. Najkrócej można by scharakteryzować ten wpływ, jako brak zainteresowania, a być może niechęć, a nawet wrogość do polskich aspiracji niepodległościowych – i prawdopodobnie stąd właśnie bierze się poparcie dla Anschlussu – również na podobnym poziomie i w ogóle – przychylność dla wszelkich form politycznej wasalizacji. Wprawdzie generał Jaruzelski, jakby chcąć pokazać, że nie jest tylko wyprodukowanym na Łubiance cyborgiem, idzie na ustępstwo twierdząc, że stan wojenny był - „mniejszym”, bo mniejszym – niemniej jednak „złem”, ale przecież wszystkiemu, co generał mówi, nie musimy tak od razu wierzyć tym bardziej, że tego rodzaju opinie wprowadzają dysonans poznawczy. Jakie tam znowu „zło”, skoro demokratyczna większość wcale przecież tak nie uważa? Bo statystyki chyba nie kłamią, hę? Skoro tak, to – zwłaszcza w sytuacji poglębiającego się kryzysu, kiedy to nawet premier Tusk zapowiada nadejście lat chudych – czyż nie powinniśmy zadbać o udelektowanie przynajmniej części ludności tubylczej, wychodząc naprzeciw jej żywotnej potrzebie? Chyba wypadałoby tak postąpić – wiec skoro, co najmniej połowa ludności tubylczej tak gustuje w stanie wojennym, niechże go doświadcza przynajmniej przez jeden miesiąc w roku! Oczywiście nie w charakterze beneficjentów stanu wojennego, – co to, to nie – tylko w charakterze jego ofiar – bo ofiary tamtego stanu wojennego raczej go nie lubia i nie uważają za „uzasadniony”. Niechże, zatem specjalne grupy operacyjne którejś nocy znienacka powyłamują im drzwi, niech na ich oczach poszturchają trochę ich baby i dzieci, niech po pozorem rewizji poprzewracają im cały dom do góry nogami, niech ich samych zabiorą w gaciach na komisariat, gdzie urządzą im jak nie „ścieżkę zdrowia”, to jakaś inną zabawę. Niech potem załadują ich bezterminowo do „obozów internowania”, a jednocześnie – niech nie zapomną wyrzucić ich z roboty, jak nie po pozorem „weryfikacji”, to jakimś tam innym – i tak dalej, i tak dalej. Niechże każdy ma, to, co najlepiej lubi zwłaszcza, że to, co budżet państwa by stracił na koszta zakwaterowania i wyżywienia internowanych, mógłby odbić sobie dzięki „surowym prawom” nie tylko jednostronnie redukującym zobowiazania wobec obywateli, ale i jakimś ograniczonym konfiskatom. Jest to wskazane tym bardziej, że przed utworzeniem wspomnianego Żydolandu taki trening przyda się, jak znalazł. SM
Na Okęciu rządzi GRU? Zatrzymanie na Okęciu białoruskiego opozycjonisty Aleksego Michalewicza jest kolejną poszlaką wskazującą, że punkt ciężkości władzy w naszym nieszczęśliwym kraju znajduje się poza konstytucyjnymi organami państwa. Michalewicz został zatrzymany przez Straż Graniczną, podobno na podstawie listu gończego wystawionego za nim przez Interpol na życzenie władz białoruskich. Nie jest to pierwszy przypadek, kiedy organy państwa polskiego działały na zlecenie władz białoruskich. Niedawno polska prokuratura przekazała białoruskim władzom informacje o kontach bankowych Alesia Białackiego, na które Ministerstewo Spraw Zagranicznych przekazywało pieniądze dla białoruskich opozycjonistów. Na podstawie tych informacji Białacki został skazany na 4,5 roku więzienia o zaostrzonym rygorze i konfiskatę mienia. No a teraz - Michalewicz. Został on wypuszczony na wolność dopiero, kiedy się okazało, że władze białoruskie wycofały się ze ścigania go. Ministerstwo Spraw Zagranicznych, w którego imieniu na polecenie ministra Sikorskiego interweniował na Okęciu wiceminister, twierdzi, że zatrzymanie Michalewicza, to „pomyłka”. Nie jest to wcale takie oczywiste, bo prokuratura utrzymuje, że wcale nie wydawała polecenia zatrzymywania Michalewicza. W tej sytuacji wygląda na to, że decyzję o zatrzymaniu mogły podjąć Siły Wyższe, których poleceń Straż Graniczna nie ośmieliłaby się kwestionować. Prawdopodobnie są to te same Siły Wyższe, które sprawiły, iż prokuratura bezmyślnie przekazała białoruskim władzom informacje o kontach finansowanych za pośrednictwem MSZ przez polską razwiedkę. Dwie „pomyłki” na ten sam temat w tak krótkim czasie to już nie przypadek. Raczej prawidłowość, wskazująca, iż podejrzenia o agenturalną współpracę tubylczych tajniaków z razwiedkami państw ościennych graniczą z pewnością, a ci wszyscy żałośni ministrowie, premierzy i prezydenci, to tylko figuranci wystawieni dla zachowania pozorów. Skoro nawet my domyślamy się tego wszystkiego, to cóż dopiero takie, dajmy na to, dowództwo NATO? SM
Wiec 12-XII - czyli: zacny człowiek – pomnikoburca JKM szczęśliwie odnalazł ładowarkę, ale dzisiaj znowu wpis opóźniony, pewnie dopiero koło drugiej - powiedzmy: piąta się z tego zrobiła. Na tym wiecu znalazłem się w dziwnym towarzystwie. Stało się... Proszę jednak zwrócić uwagę na wypowiedż zacznego człowieka, p.Krzysztofa Bzdyla. Otóż pół Jego przemówienia to wymysły i epitety pod adresem prezydenta Nowego Sącza - ktory nie chce usunąć pomnika Armii Czerwonej. A ja pytam: jest kompletnie obojętne, czego jest to pomnik: zastanówmy się na "samorządnością" i "różnorodnością". Żyjemy - chcemy, czy nie chcemy - w d***kracji. Ów prezydent jestwybrany przez nowosądecczan. Otóż, jeśli władzy lokalnej nie będzie wolno nawet decydować o pomnikach - to, o czym będzie wolno jej decydować? Dlaczegp cała Polska ma wyglądać pod sznurek - bo tegp chce p.Bzdyl - albo i p.Korwin-Mikke? Argument p.Bzdyla, że jest t pomnik armii nieistniejącego juz państwa - jest rozczulający. Mamy pomniki Księstwa Warszawskiego - też juz nieistniejącego. A we Wiedniu (socjalistycznym mieście zresztą) jest OGROMNY pomnik Armii Czerwonej - no, i sobie stoi. Świadectwo czasu. Czyżby p.Bzdyl chciał, by nasze dzieci nie dowiedziały sie nigdy, że istniała Armia Czerwona - ktorej wznoszono pomniki? Dzieki temu, że taki pomnik istnieje, p.Bzdyl może, co roku zbierac gromadkę chętnych - i wygłaszac plomienne przemówienia przeciwko Armii Czerwonej. Gdzie by to robił, gdyby nie było tego pomnika? No: gdzie? Moi rodzice bardziej bali się Armii Czerwonej, niz Wehrmachtu - ale to nie powód by usuwać pomniki Armii Czerwonej. A i Wehrmachtu. I bardzo żałuję, że rozebrano i zniszcono pomnik ku czci zwycięstwa pod Tannenbergiem - gdzie, jakby się kto pytał, pod koniec sierpnia 1914 roku generałowie Paweł von Hindenburg i Eryk Ludendorff pokonali armie gen.Pawła Rennenkampfa i gen. Aleksandra Samsonowa - biorąc do niewoli 92 tysiące jeńców !!!
JKM
Kotwice pierwszej hipotezy zamachowej Istnieją dwie hipotezy dot. zamachu dokonanego na polskiej delegacji – pierwsza, mówiąca o tym, że przeprowadzono go na Siewiernym (np. za pomocą broni termobarycznej) podczas schodzenia przez załogę tupolewa na wysokość decyzji oraz druga, że ataku na delegację dokonano na innym lotnisku, np. zapasowym (i/lub w czasie ucieczki z tego lotniska (wersja badana od dłuższego czasu przez blogera Albatros... z lotu ptaka; spójnik „i” wcale nie jest tu użyty błędnie, jeśli weźmiemy pod uwagę rozdzielenie delegacji na 2 samoloty
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/kwestia-trzeciego-samolotu-i-okeckich.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/czas-na-nowa-narracje.html
zaś na Siewiernym jedynie zainscenizowano „miejsce katastrofy”. Pierwsza z hipotez, ku której skłania się m.in. Zespół A. Macierewicza, przymocowana jest do okolic północnego, wojskowego lotniska w Smoleńsku, jak można sądzić, za pomocą trzech kotwic, które skrótowo możemy określić: CVR, FMS oraz BOR. Kotwica-CVR. O pierwszej z nich już kiedyś, tj. w czerwcu br., pisałem
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/konferencja-zespou-smolenskiego.html
ale sądzę, że warto pewne rzeczy jeszcze uwypuklić, bo być może nie są one do końca dopowiedziane. O co bowiem chodzi, z kotwicą-CVR? Nie o to, że Ruscy 10-go „znaleźli” rejestratory i nocą owego dnia, gdy mogli już przybyć polscy eksperci (noc elegancko zakryła i tak już rozbebeszone machinami pobojowisko), „okazali” te rejestratory (tak się złożyło, że jakoś nie były one w tych miejscach, gdzie je rzekomo „znaleziono”, ale to drobiazg). Nie o to, że, jak wykazało już wiele osób i wiele analiz blogerskich, materiały te ewidentnie są zmontowane, pocięte etc. i nie mogą być potraktowane, jako DOWODY w śledztwie. Nie o to, że się „szczęśliwie” nagrało ca. 40 minut „rozmów w kokpicie”, choć zwykle rejestruje się w czarnych skrzynkach o 10 minut mniej. O to, że jest tam komunikacja załogi, jaka-40 z załogą tupolewa dotycząca lotniska Siewiernyj, warunków na nim panujących i zachęcająca do lądowania. Tak, zachęcająca do lądowania. Jak powinna wyglądać rozmowa załogi, jaka-40 z pilotami tupolewa, jeśli ta pierwsza widziała, co się dzieje na Siewiernym? A widziała, wiemy to z relacji członków tej załogi i relacji dziennikarskich (chodzi, rzecz jasna, o pasażerów, jaka). Po pierwsze Wosztyl powinien był zacząć od tego, że COŚ JEST NIE TAK, ponieważ nie tylko opadła cholerna mgła, lecz przede wszystkim ił-76 z ruską ochroną NIE WYLĄDOWAŁ, a więc nie został zrealizowany jeden z istotnych punktów przewidzianego na 10-go scenariusza. Nie ma przewidzianej ochrony dla polskiego Prezydenta. Powinien, zatem Wosztyl zaproponować załodze tupolewa
1) przeczekanie w powietrzu, bo nie wiadomo, co się dzieje,
2) skontaktowanie się z ruską kontrolą obszaru w celu ustalenia,
3) dokąd udał się w takim razie ił-76, którego przybycie miało poprzedzać przylot polskiej delegacji,
4) (ewentualnie) skierowanie się na zapasowe lotnisko w celu międzylądowania i powiadomienie o tym np. organizatorów uroczystości. Ostatnią rzeczą, jaką powinien był powiedzieć, to skłaniać do podejścia na Siewiernym. Tymczasem Wosztyl ni mniej ni więcej, tylko mówi: „powiem szczerze, że możecie spróbować jak najbardziej. Dwa APM-y są, bramkę zrobili, tak, że możecie spróbować” - innymi słowy – mówi im po prostu „możecie podejść do lądowania”, kiedy właśnie NIE mogą. Nie ma ku temu ani warunków pogodowych, ani „formalnych”. W ostateczności Wosztyl mógł powiedzieć pilotom tupolewa, żeby jakiś czas przeczekali w powietrzu, a sam mógł PODEJŚĆ DO DELEGACJI na płycie lotniska i dowiedzieć się, jaki jest plan dalszych działań, skoro NIE WYLĄDOWAŁ ił-76; tzn. czy przypadkiem załoga Tu-154M już teraz nie powinna przekierować samolotu gdzie indziej. Zauważmy zresztą, że takie pytanie (o dalszy plan działań) nie pada ze strony załogi tupolewa pod adresem ruskiej wieży – a chyba powinno. Załoga powinna się upewnić, jak wygląda scenariusz, skoro ruska ochrona nie wylądowała, tj. piloci powinni dopytać: gdzie w takim razie skierowano iła-76 oraz: co się stało, że ił-76 nie wylądował. Z „dialogów z wieżą” zaś wynikałoby, że „nie ma sprawy”, a brak iła z ochroną nie jest właściwie żadnym problemem. Gdyby tego było mało (wedle sfałszowanych zapisów CVR): załoga nie przekazuje tej niezwykle istotnej informacji (o braku ruskiej ochrony na lotnisku) Prezydentowi, a przecież taka byłaby naturalna kolej rzeczy: „Panie Prezydencie, coś jest nie tak, Ruscy z ochroną nie wylądowali, spróbujemy wobec tego ustalić z kontrolą obszaru, co się dzieje i dopiero wtedy zabierzemy się za ewentualne podchodzenie do lądowania, zwłaszcza, że warunki pogodowe są nie najlepsze”. Tak zrobiłby każdy myślący pilot w takiej sytuacji, wioząc tak ważną delegację. Ewentualnie zaproponowałby jeszcze skontaktowanie się (np. kogoś z BOR-u na pokładzie) z osobami czekającymi na Siewiernym lub z innymi organizatorami uroczystości. Nie było, bowiem żadnego pośpiechu, a samolot nie miał żadnej usterki technicznej, która do jakichś gwałtownych ruchów załogę by zmuszała, zaś, powtarzam, ważny punkt scenariusza nie został zrealizowany. Ta analizowana po wielokroć rozmowa załogi, jaka-40 z załogą tupolewa jest przedziwna z mnóstwa powodów i cały czas się zastanawiam, czy tej pierwszej grupie nie wyszli na spotkanie towarzysze z CzeKa zaraz po przyziemieniu, jaka-40 na Siewiernym i wyjeździe dziennikarzy. Bliskie spotkanie III stopnia czekistów z polskimi pilotami byłoby zupełnie zrozumiałe, skoro załoga (wedle oficjalnej narracji) złamała przepisy, lądując - to jest po komendzie nakazującej odejście na II krąg, nie poderwała samolotu, tylko przyziemiła.
09:14:09 РЗП 2, на курсе, глиссаде./2 na kursie, ścieżce.
09:14:16 РП Давай, давай, давай, смотри./Dawaj, dawaj, dawaj, spójrz.
09:14:21 А Ближний (нрзб)./Bliski (niezr.)
09:14:22 РЗП 1, на курсе, глиссаде./1, na kursie, ścieżce.
09:14:27 РП Не видно, пока не вижу./Nie widać, na razie nie widzę.
09:14:30 А (нрзб)./ (niezr.)
09:14:35 РП Где, где? Полосу наблюдаете, выше!/Gdzie? Gdzie? Obserwujcie pas, wyżej!
09:14:38 А Б**дь, надо уход./K…a, potrzebne odejście!
09:14:41 РП Уход на 2-й круг./Odejście na drugi krąg.
09:14:44 А (нрзб)./ (niezr.)
09:14:47 А (нрзб)./ (niezr.)
09:15:01 А (нрзб)./ (niezr.)
09:15:06 РП Посадка. Papa Lima Foxtrot zero three onе, после остановки на 180, молодец./Lądowanie. Papa Lima Foxtrot zero three onе, po zatrzymaniu na 180, zuch.
09:15:17 РП На 180./Na 180.
09:15:18 РП Посадка Як-40-го./ Lądowanie Jaka -40.
09:15:25 А Ты видел, как он торец прошел./Widziałeś, jak on próg pasa przeszedł?
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/stenogramy-z-wiezy.html
Czekiści mogli spokojnie podejść i spokojnie powiedzieć załodze jaka-40: „wicie-rozumicie, właśnie wylądowaliście koledzy wbrew ruskim przepisom i będziecie teraz mieć problemy z nami, ponieważ niedopuszczalne jest takie zachowanie na naszych wojskowych lotniskach. Już w tej sprawie wyszykujemy stosowne zawiadomienie. Oczywiście sytuacja nie jest beznadziejna, koledzy, bo można to załatwić polubownie i zapomnieć o sprawie, jeśli zrobicie dla nas tylko jedną drobną rzecz: zachęcicie do lądowania załogę tupolewa. Wicie-rozumicie, nie chcemy, żeby doszło do skandalu, że z powodu głupiej mgły, która za chwilę minie, odesłaliśmy załogę na zapasowe lotnisko, a takie ważne się odbywają uroczystości katyńskie, ważne i dla was, i dla Polski, więc - widzicie, że lotnisko może nie jest doskonałe, – ale już tak u nas w Rosji jest, że nie ze wszystkim nadążamy - po prostu zachęćcie do lądowania załogę tupolewa i wszystko będzie dobrze. Zapomnimy o sprawie złamania przez was ruskich lotniczych przepisów. Za chwilę pewnie pogoda się polepszy, takie mgły w Smoleńsku niedługo trwają i wróci ił-76 z ochroną. To kwestia kilkunastu minut.” Jeśliby, bowiem załoga, jaka-40 nie została tak „zmotywowana” do „zachęcania”, to odpowiadałaby za narażanie zdrowia i życia członków delegacji, nie odradzając pilotom tupolewa lądowania na Siewiernym. Dzięki tej natomiast rozmowie Ruscy mają swoiste alibi – zawsze mogą powiedzieć (zaznaczali to zresztą wielokrotnie w raporcie komisji Burdenki 2), że to nie tyle ruskie szympansy z wieży, lecz właśnie polska załoga skłoniła do fatalnego podejścia śp. A. Protasiuka i R. Grzywnę.
Kotwica-FMS Jak już zwracali uwagę blogerzy, ojciec jednej ze stewardess (śp. J. Moniuszko), twierdził niedługo po tragedii, że wraz z załogą brała ona udział w locie 9 kwietnia 2010 do Smoleńska
http://clouds.salon24.pl/246980,tu-154-byl-w-smolensku-9-04-a-7-04-tusk-polecial-casa
(por. też ponownie
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/konferencja-zespou-smolenskiego.html
Jak z kolei doskonale wiadomo z „zapisów FMS” - nie ma absolutnie żadnego śladu po tym locie w tychże „zapisach?.
Taki lot rekonsesansowy byłby wskazany 9-go kwietnia z paru względów. Po pierwsze, oblot komisyjny tupolewa był 6 kwietnia (rzekomo już po nielegalnej przeróbce salonki 3 http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/rozrastanie-sie-salonki-3.html
aczkolwiek bez wyważenia samolotu
http://freeyourmind.salon24.pl/345272,caly-ten-taws-i-luki-w-dokumentacji
a przed każdym poważniejszym wylotem instrukcja HEAD nakazuje właśnie takie komisyjne sprawdzenie statku powietrznego (oblot jaka-40 044 miał być 7-go kwietnia). Oczywiście millerowcy zapewniają, że kolejny oblot komisyjny nie był potrzebny, ponieważ 8-go kwietnia wieczorem tupolew wracał z Pragi, a więc do 10-go rano nie minęły dwie doby, po których wymagany jest ponownie taki oblot
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/samoloty-zastepcze-i-inne.html http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/zaacznik-4.html
Problem w tym, że (po drugie) wracając z Pragi samolot miał „zderzenie z ptakiem” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/zdjecia-uszkodzonego-noska-tupolewa.html
a więc uległ uszkodzeniu
http://freeyourmind.salon24.pl/345272,caly-ten-taws-i-luki-w-dokumentacji
i były całkiem uzasadnione podstawy do takiego oblotu. Po trzecie, załoga nie miała ponoć aktualnych kart podejścia, więc w ramach swoich przygotowań (a wspominają o tych przygotowaniach radzieckie bumagi „MAK” oraz „komisji Millera”) do lotu mogła właśnie dokonać takiego rekonesansu, by wspólnie zapoznać się z warunkami na Siewiernym. Po czwarte autorzy „Zbrodni smoleńskiej...” twierdzą, że 9-go na Siewiernym lądowały trzy różne tupolewy http://freeyourmind.salon24.pl/371276,refleksje-po-lekturze-zbrodni-smolenskiej
Wedle ich informacji miały to być statki powietrzne ruskich linii, ale równie dobrze jeden z nich mógł być zapisany, jako ruski, a lecieć z Polski. Jeżeli zatem taki lot 9 kwietnia 2010 r. się odbył (z Warszawy do Smoleńska), to nie tylko Ruscy mieli możliwość zarejestrowania rozmów załogi (zwłaszcza że tupolew 7-go kwietnia był pod ich opieką na Siewiernym, a więc mogli zamontować podsłuchy; por. ponownie
http://freeyourmind.salon24.pl/345272,caly-ten-taws-i-luki-w-dokumentacji
– kwestia postojowego „plombowania tupolewa”) i wykorzystania ich do montowania „zapisów sprzed katastrofy”, ale przede wszystkim „dane komputera pokładowego” udostępnione światu są sfałszowane, ponieważ tego lotu (z jakichś powodów) nie uwzględniają.
Kotwica-BOR Trzecia i być może największa oraz najtwardsza z kotwic została wbita w smoleńską ziemię przez borowców, którzy pojawili się na Siewiernym (nie do końca wiadomo, o której dokładnie godzinie) i sporządzali tam jakieś swoje notatki i robili zdjęcia, które udostępnili różnym instytucjom (i zapewne też Zespołowi smoleńskiemu). Czy wśród tych zdjęć było także to z helikopterem transportującym kokpit? Może kiedyś się dowiemy. Różne, bowiem już opowieści o tych borowcach krążyły, z których to najciekawsza chyba jest ta, że strzelali oni w powietrze po to, by Ruscy nie mogli się zbliżyć do ciała Prezydenta (i to miało być zapisane na filmiku Koli). Odkładając na bok te i inne opowieści borowców (jeden z nich dość ochoczo udzielał się na forach internetowych lżąc zabitych pilotów), pragnę przypomnieć rzeczy podstawowe, które zwolennikom pierwszej hipotezy zamachowej najwyraźniej uchodzą uwadze.
BOR jest w całej sprawie tragedii 10 Kwietnia jedną z najbardziej podejrzanych instytucji – jeśli nie najbardziej podejrzaną. Oczywiście nie mam tu na myśli tych borowców, którzy swoje życie poświęcili 10-go Kwietnia, broniąc zapewne delegacji przed ruskim atakiem. Cześć ich pamięci, a wolna Polska kiedyś postawi im pomnik, tak jak i bohaterskim pilotom. Mam na myśli ten BOR, który był, że się tak wyrażę, „na zewnątrz” wszystkich wydarzeń. Ten BOR, który nie zabezpieczył wcześniej i nie sprawdził lotniska, ten BOR, który podlega temu Janickiemu, co zapewniał, że polskiemu Prezydentowi „ochronę zapewnia gospodarz”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/podzia-delegacji.html
ten BOR, którego nie było na Siewiernym nawet 10-go rano. To jest ten BOR.Ten BOR nie dokonał przeglądu lotniska - ponoć Ruscy utrudniali dostęp, uniemożliwiali, nie zgadzali się, odwlekali itd. - no, ale skoro Ruscy utrudniali, to należało zasugerować ludziom z 36 splt, że może by delegacja poleciała od razu do Witebska, bo sprawa ze smoleńskim Siewiernym śmierdzi? Tak nakazywałby zdrowy rozsądek, nawet nie poczucie obowiązku i troski o bezpieczeństwo delegacji. Ten BOR nie dysponując, więc przeglądem lotniska, nie ulokował na tymże lotnisku swoich ludzi 10-go Kwietnia rano – choćby po to, by widząc pogarszające się warunki pogodowe, przekazali oni informacje załodze i organizatorom uroczystości, by doszło do skierowania delegacji na zapasowe lotnisko – tylko ten BOR ulokował swoich funkcjonariuszy w Lesie Katyńskim, co spowodowało, że musieli się dopiero „organizować” z ruskimi milicjantami, by dotrzeć na lotnisko. Ten BOR, nie przeglądnąwszy lotniska, nie wysławszy ludzi na nie 10-go Kwietnia, nie miał ponadto kontaktu z lotniskiem 10-go rano! J. Sasin rozmawia z oficerem dowodzącym ochroną BOR w Katyniu, ten ostatni zaś twierdzi, że: „na lotnisku nie ma jego kolegów z BOR-u, więc nie bardzo ma kogo pytać” (por. „Mgła”, s. 43) . Brzmiałoby to śmiesznie, gdyby nie było takie straszne. BOR „nie ma, do kogo dzwonić” na lotnisko w dniu przylotu na nie prezydenckiej delegacji, której ochrona należy do psich obowiązków BOR-u właśnie! Ale przecież i na tym nie koniec. Ten BOR nie przeglądnąwszy lotniska, nie wysławszy ludzi i nie mając nawet telefonicznego kontaktu z lotniskiem (a jest to XXI wiek, przypominam), bo „ochronę zapewnia gospodarz, ochronę zapewnia gospodarz” - nie wie (a może nie chce wiedzieć?), że na tymże lotnisku właśnie „gopodarska ochrona” wcale nie wylądowała! Przecież ił-76 dwukrotnie podchodzi i odlatuje (trzymam się oficjalnej narracji, a więc nie problematyzuję, czy to był ten sam ił-76, czy dwa z rzędu, bo to też niewykluczone, skoro przestrzeń nad lotniskiem nie była „czysta” i przez długi czas tam coś „latało”), a miał w końcu - wedle oficjalnego scenariusza - przywieźć ruską ochronę dla polskiego Prezydenta. To także jeszcze nie wszystko o tym BOR-ze. Ten BOR, nie przeglądnąwszy lotniska, nie wysławszy ludzi na nie, a nawet nie wiedząc, co się na smoleńskim lotnisku dzieje (jak napisałem wyżej) – nie wie także rzeczy najważniejszej, czyli tego, co się dzieje z samą delegacją! Ten BOR nie wie, czy została ona skierowana na zapasowe lotnisko, (które?), czy doszło do awarii samolotu, czy coś jeszcze innego. Ten BOR kompletnie nic nie wie i nic nie robi 10-go Kwietnia, zaś „po informacji o wypadku” zrywa się dopiero w te pędy do wyjazdu z Katynia w ruskiej eskorcie na wojskowe lotnisko, tłukąc się tam (wedle relacji Sasina, która też budzi wątpliwości) jakieś niecałe pół godziny, mimo że jadą na sygnale i „po czerwonych światłach” (por. „Mgła”, s. 46). No więc ten właśnie BOR ma być jakimś oparciem w smoleńskim śledztwie, jako instytucja dostarczająca materiałów... na dodatek potwierdzających zamach na Siewiernym? Ja bym mimo wszystko w tych w/w okolicznościach sugerował daleko idącą wstrzemięźliwość, zważywszy na fakt, że to nagromadzenie „nie widzieć”/„nie słyszeć”/„nie wiedzieć” - w przypadku takiej instytucji, mającej takie a nie inne zadania – w TAKIM tragicznym dniu, wygląda wyjątkowo podejrzanie.
P.S. Moje spostrzeżenia mają za zadanie zwrócić Zespołowi uwagę na pewne poważne trudności, nie zaś kwestionować pracę Zespołu. Na pewno zaś przydałoby się przesłuchanie załogi, jaka-40 oraz dziennikarzy nim wtedy lecących, zwłaszcza w obliczu tych ustaleń, jakich dokonali autorzy „Zbrodni smoleńskiej...”, którzy opublikowali dane dot. zapisu magnetofonowego, z jaka-40 właśnie.
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/08/podstawowe-problemy-zwiazane-z.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/08/trzy-katastrofy.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/zamachowcy-informuja-nas-ze-to-wypadek.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/top-secret.html
http://clouds.web-album.org/photo/364872,program-10-04-2010-i-program-lotu-7-04-2010
FYM
Nietykalni święci Warto się zatrzymać przy sprawie programu Jana Pospieszlaskiego „Bliżej”, poświęconemu wprowadzeniu stanu wojennego. Pojawił się tam również wątek Bronisława Geremka. W następstwie zadziałał specyficzny mechanizm, jak niegdyś po publikacjach na temat Lecha Wałęsy. Przypomnijmy: w programie pokazano fragment nowego filmu Grzegorza Brauna „Towarzysz generał idzie na wojnę”, w którym mowa jest o dokumencie z archiwum Stasi, relacjonującym rozmowę Stanisława Cioska, ówczesnego ministra ds. związków zawodowych, z Geremkiem. W trakcie tej rozmowy Geremek miał sugerować, że po wprowadzeniu przez władzę rozwiązania siłowego, możliwe byłoby odrodzenie wolnych związków zawodowych w bardziej układnej formule, bez radykałów i „Matki Boskiej w klapie”, być może z Wałęsą. Dokument miał powstać na podstawie relacji samego Cioska. Co warto podkreślić – choć wielokrotnie odzywały się głosy, że jest to fałszywka, nie zostało to nigdy naukowo dowiedzione. Były to jedynie głosy publicystyczne, nieoparte na żadnych dowodach. Co by to oznaczało, gdybyśmy żyli w normalnym kraju? Po pierwsze – jeden dokument z niemieckiego archiwum nie jest także niepodważalnym dowodem. Raczej ciekawym punktem wyjścia do dalszych badań i dociekań. I tak tylko należy go potraktować. Z drugiej jednak strony nie jest to żaden powód do podnoszenia larum i używania wielkich słów o hańbie, kalaniu itp. Jeśli ktoś uważa, że wyciąganie tego dokumentu jest bezzasadne albo potrafi w naukowy sposób wskazać, dlaczego nie może on być prawdziwy, niech przedstawi swój pogląd. Ludzie – także ci zaangażowani w opozycję – nie byli przecież herosami bez skazy. Ich życiorysy są skomplikowane, a ich drogi bywają poplątane. Ktoś w jakimś okresie mógł być oportunistą, mógł nawet wejść we współpracę, żeby potem w innych momentach zachować się bardzo przyzwoicie. Jak sądzę, nikt rozsądny nie może twierdzić, że sam Lech Wałęsa poprzez okres swojego życia, opisany w książce Cenckiewicza i Gontarczyka, oraz czas sprawowania urzędu prezydenta, kompletnie przekreślił swoje inne dokonania. Tyle, że jego pomnikowy wizerunek już dawno spękał i skruszał. I dobrze – dla mnie Wałęsa stał się przez to o wiele ciekawszą postacią. (Choć nie mam wątpliwości, że w filmie Wajdy nie zostanie z tego nic.) Nie zajmuję się tutaj jednak oceną dokumentu, pokazanego w filmie Brauna, bo to sprawa dla historyków, a nie publicystów. Publicyści mogą skonsumować dopiero rezultat badań. Na razie mamy – znany już zresztą od paru lat – papier z niemieckich archiwów, sporządzony na użytek wewnętrzny. Na jego podstawie można stawiać ostrożne tezy, pamiętając, że historycy mogą zweryfikować w przyszłości jego autentyczność. Tymczasem, co dostajemy? Rzecz jasna, uaktywnia się „Gazeta Wyborcza”, piórem samego faktycznego naczelnego, czyli Jarosława Kurskiego. W komentarzu, – w którego tytule słowo „Profesor” jest zresztą napisane wielką literą, co bardzo charakterystyczne (to taki gazetowowybroczy system czczenia salonowych świętych) – Kurski sięga po klasyczny dla swojego pisma arsenał środków stylistycznych: „[…] Nie pierwszy to raz weterani IV RP plują na groby ludzi, którzy sami obronić się już nie mogą. Robią to z intencją, że znużona tym opinia publiczna w końcu przywyknie i wówczas błoto zacznie się przyklejać. Być może mowa nienawiści to cena demokracji i wolności, o którą sam Geremek walczył m.in. jako więzień stanu wojennego? […] Nie wiem tylko, jak program Pospieszalskiego można godzić z misją telewizji publicznej? Chyba, że przyjąć, że »misją TVP« jest odzieranie z godności zmarłych bohaterów polskiej rewolucji wolnościowej”. Czyli charakterystyczna dla takich sytuacji w „GW” egzaltacja i styl „Trybuny Ludu”. Zamiast rzeczowej dyskusji, frazesy o pluciu i poniewieraniu. Cel jasny i absolutnie czytelny: grzebanie w przeszłości salonowych świętych jest zabronione. Dokładnie tak samo „Wyborcza” zachowywała się w przypadku Cenckiewicza, Gontarczyka czy Zyzaka. Nawiasem mówiąc, Kurski mocno naciąga fakty, pisząc w komentarzu, że „Program miał być o 13 grudnia, ale był o Bronisławie Geremku – znienawidzonym przez prawicę współtwórcy polskiej demokracji”. Każdy, kto ten program widział, wie, że wątek Geremka pojawił się w 28. minucie 41-minutowej audycji, (czyli w trzech czwartych), po czym nastąpił ostry spór na jego temat między Andrzejem Celińskim a Bronisławem Wildsteinem, dotyczący raczej odbioru samej sprawy, a nie przeszłości Geremka. Ale tego typu naginanie rzeczywistości to norma. Gdyby jednak chodziło tylko o gazetę, nie byłoby tragedii. W końcu nikomu nie można zabronić się kompromitować. Na tym się jednak nie skończyło. Wkrótce odezwał się prezes TVP Juliusz Braun, wydając – już po pierwszych groźnych pomrukach nasrożonego salonu – czołobitny i hołdowniczy adres przepraszający, skierowany do Fundacji im. Geremka. Wyjątkowo uderzający jest kontrast pomiędzy reakcją Brauna na sprawę Geremka a wielotygodniowym brakiem reakcji na sprawę Nergala. Prezes TVP za zatrudnienie tego ostatniego nigdy nie przeprosił; przyznał jedynie, że jego zatrudnienie „było błędem”, ale i to po tygodniach młotkowania z wielu stron. (Tu pozdrawiam Krzyśka Leskiego, który na Twitterze usiłował mi wmawiać, że te reakcje są porównywalne.) Napisał Braun: „Działalność tego wielkiego Polaka [Bronisława Geremka] zawsze darzyłem wielkim szacunkiem, traktując znajomość z Nim, jako honor i wyróżnienie. Niestety, audycja wyemitowana 8 grudnia naruszyła nie tylko zasady rzetelności dziennikarskiej, lecz także reguły zwykłej ludzkiej przyzwoitości. […] Treści zawarte w audycji wyemitowanej niemal w przeddzień 30 rocznicy stanu wojennego, zniesławiające pamięć Człowieka o wielkich zasługach dla Polski i Europy, nie znajdują usprawiedliwienia […]”. Tu wypada spytać, w jaki sposób TVP ma realizować misję, której częścią jest również prezentowanie rezultatów badań historycznych – w tym także tych dla niektórych niewygodnych, – jeśli jej prezes uznaje niektóre postaci historyczne za „wielkich Polaków”, którzy – jak można rozumieć – są objęci immunitetem od historycznych dociekań? Chciałbym się także dowiedzieć, w jaki sposób audycja Pospieszalskiego naruszyła „zasady zwykłej ludzkiej przyzwoitości”, bo ja, jako żywo, takiego naruszenia nie dostrzegłem. Ostatni cytowany akapit jest świadectwem tak strachliwej czołobitności, że miłosiernie powstrzymam się od jego komentowania. Piszę o tym wszystkim nie, dlatego, że chciałbym, aby o Bronisławie Geremku można było teraz mówić, jako o „zdrajcy”. Daleki jestem od wyciągania takich wniosków z jednego papieru. Nie mogę natomiast zgodzić się na to, aby istnieli w najnowszej polskiej historii jacyś z góry zadekretowani święci, których przeszłości nie można badać, których nie wolno tykać, których pomnikowości nie wolno kwestionować, a jeśli ktoś się na to odważy, zostanie obrzucony obelgami i ustawiony na pozycji osoby, która „plugawi”, „opluwa”, „zniesławia”, a więc nie ma sensu z nią dyskutować. Przećwiczyliśmy to w przypadku książek o Wałęsie. Teraz mamy powtórkę w mniejszej skali, więc warto sobie powtórzyć, na czym polega w takich sprawach normalność. Warzecha
15 grudnia 2011 Walka z resztką wolnego rynku trwa.. Wolny rynek to jest naturalny stan, w którym powinniśmy żyć, jako ludzie wolni i odpowiedzialni. Wolność decydowania o sobie, o swoim postępowaniu, o swojej firmie, o swoich pieniądzach, o swojej rodzinie przy pomocy narzędzia wolnego wyboru - powinna być fundamentalną podstawą naszego życia. Socjalizm – między innymi przywarami - polega na administracyjnym eliminowaniu z rynku podmiotów gospodarczych, przy pomocy różnego rodzaju rozporządzeń, dyrektyw, wysokich podatków i ograniczeń. Sama Unia Europejska - nasze nowe państwo, produkuje około- circa- 1000 dyrektyw rocznie(????). 1000 dyrektyw przeciwko 500 milionom ludzi zamieszkujących państwo o nazwie Unia Europejska.. Czy może być coś bardziej koszmarnego gospodarczo? No i ciągle dojenie ludzi zamieszkujących Euroland w interesie biurokracji europejskiej, nowej kasty darmozjadów zalegających wszystkie pokłady życia Eurolandczyków.. Ta wielka, potworna, bezładna machina biurokratyczna miele codziennie wytyczne przeciwko mieszkającym w Eurolandzie ludziom.. Chciałoby się powiedzieć: nie regulujcie państwo odbiorników, bo socjalizm tak właśnie wygląda.. A będzie wyglądał jeszcze gorzej, bo właśnie bankrutuje.. I teraz pokaże swoje prawdziwe oblicze.. Tonący brzydko się chwyta.. I nie ma takiej zbrodni i niegodziwości, jakiej by nie popełnił, kiedy zabraknie mu pieniędzy na utrzymanie tych hord darmojedzących.. ONI będą walczyć o swoje istnienie.. Za każdą cenę! Tak jak generał Jaruzelski w roku 1981.. Ale w roku 1989 weszła w życie ustawa Wilczka- Rakowskiego wtedy właśnie Polska stała się najbardziej wolnościowym krajem, nie tylko Europy, ale i świata.. W co trudno dzisiaj uwierzyć.. Kilka koncesji w gospodarce, wolność gospodarcza, mało kontroli, niskie podatki i niewielka- w stosunku do dzisiejszej - biurokracja po PRL-u.. Dopiero rząd pana Tadeusza Mazowieckiego zaczął psuć gospodarkę, odchodząc od wolnego rynku ustanowionego dzięki ustawie z grudnia 1988 roku.. No, a potem Plan Balcerowicza, odchodzący od wolnego rynku systematycznie, dodruk pieniądza i powolny, acz systematyczny- rozwój biurokracji.. No i trzymanie sztywnego kursu dolara przez kilkanaście miesięcy - w ramach wolnego rynku sterowanego, oczywiście, bo jakże by inaczej.. Bo wolny rynek socjalistyczny polega na usztywnianiu wszystkiego, co się da.. Jak się wszystko usztywni i wyreguluje- nareszcie odetchniemy pełną piersią wolności?. Niewoli wolności.. Po wejściu w życie nowej ustawy refundacyjnej, może zbankrutować- jak niektórzy z branży przewidują- ponad 1500 aptek(!!!). Nowa ustawa, uchwalona - a jakże - przez demokratyczny Sejm większością głosów, zmusza apteki ustawowo i demokratycznie, wszak demokracja jest zbiorową tyranią - do poniesienia dodatkowych kosztów, które szacuje się na około- circa- 110 milionów złotych(!!!!) Wychodzi po 8 tysięcy złotych na aptekę.. Platforma Obywatelska to naprawdę partia „liberalna”. „Liberalizm” jej nawet z butów wystaje, i co uchwalą - to trąci socjalizmem, a nie liberalizmem.. Koszty dodatkowe związane będą z przeceną zapasów magazynowych leków refundowanych, kosztem aktualizacji oprogramowania i wymiany sprzętu komputerowego oraz kosztem dostosowania do przepisów zakazujących reklamy.(????). W ustawie zakazano też aptekom przedstawiania informacji o swojej działalności, co może doprowadzić do upadku – między innymi - apteki internetowe. Co to za pomysł, żeby apteki nie mogły przedstawiać informacji o swojej działalności? Bez reklamy, bez informacji- we współczesnym świecie? To jak? W konspiracji? I tak już ponad 30% mieszkańców regionu Polska, części Eurolandu, pozostaje w konspiracji przed własnym państwem autonomicznym w ramach Eurolandu.. Wysoki podatek ZUS, przede wszystkim, powoduje, że drobny przedsiębiorca stara się uciec od jego płacenia, tym bardziej, że widzi, że obecny system przymusowych ubezpieczeń społecznych, emerytalnych, no i demokratycznych - bankrutuje na jego oczach - to, po co wrzucać dodatkowe pieniądze do tej spróchniałej maszyny bez przyszłości? I tak budżet państwa dopłaca do niej już z budżetu socjalistycznego państwa - 70 miliardów złotych(???) No i przy okazji socjalistyczne państwo skubie - małych, drobnych i średnich.. Nowoczesne przymusowe ubezpieczenia w Polsce powstały w nowoczesnych i demokratycznych czasach towarzysza Bieruta ps. Tomasz - agenta NKWD. Wtedy podłożono bombę, pardon- podwaliny- pod nowoczesny system przymusowych ubezpieczeń, które jako nowoczesne i demokratyczne, przetrwały do naszych czasów współczesnych i, ma się rozumieć demokratycznych. Nie zawsze nowoczesność, jest dobra, szczególnie przy nowoczesnej formie wolności, czyli przymusie. Z przymusu wynikają często złe rzeczy, na przykład przymus opłacania składki emerytalnej, zdrowotnej i innej, w nadziei, że przymus spowoduje pomyślność emerytalną na starość, pomyślność zdrowotną i inne pomyślności. Wypijmy, więc za pomyślność wynikającą z przymusu. Skoro coś jest dobre - to, dlaczego oparte na przymusie? Mimo wielkiej spodziewanej pomyślności wynikłej z przymusu.. Gdyby państwowe ubezpieczenia były dobre i nieskazitelne, to wszyscy Polacy ubezpieczaliby się gremialnie pod państwowym parasolem bez przymusu.. Tak jak kupujemy czekoladę, bo nam smakuje- i wcale nie potrzebujemy do tego przymusu.. Jeden lubi taką, a inny- inną.. I niech każdy sobie wybiera bez ustawowego obowiązku państwowego, co mu się podoba.. Na tym polega wolność wyboru, nieoparta na przymusie.. Natomiast, co można poradzić kolejnym podmiotom skazanym przez system socjalizmu biurokratycznego na likwidację.? Może zamienić „ apteki” na „punkty medyczne”, „ punkty pierwszej pomocy medycznej”, „ socjalne miejsca medyczne”, „ placówki obsługi niepełnosprawnych”, „ placówki traktowania zwierząt po ludzku”- czy coś podobnego, żeby biurokracja łaskawszym okiem potraktowała apteki, żeby się od nich odczepiła i dała im spokój.. Tak jak zwierzętom.. Przecież one nieobjęte są przymusowymi ubezpieczeniami, nie mają kasy chorych zwierząt, nie mają lekarzy pierwszych kontaktów, nie mają wydziałów zdrowotnych w powiatach czy województwach, ani nawet Ministerstwa Zdrowia Zwierząt.. Nie mają także przymusowych ubezpieczeń emerytalnych..Ale mają za to sprywatyzowaną weterynarię, i dlatego tak nie zdychają gremialnie, jak ludzie umierają w systemie ubezwłasnowolnienia człowieka przez państwo socjalistyczne.. Chciałbym, żeby socjalistyczne państwo potraktowało mnie jak traktuje zwierzęta, jeśli chodzi o leczenie.. Odczepiło się od mojego zdrowia i mojej przyszłości na emeryturze.. Niech mi da spokój, żebym mógł spokojnie żyć, i spokojnie umrzeć bez ingerencji demokratycznego państwa bezprawnego pozbawiającego mnie wyboru i gwałcącego moją wolność… Tak mi dopomóż Bóg! Polska kiedyś, w czasach towarzysza Gomułki stała nad wielką przepaścią- jak mówiono w ówczesnym kabarecie i chciała zrobić wielki krok naprzód.. Nie zrobiła! Czy dzisiaj przypadkiem, w dobie nowoczesnego państwa demokratycznego, Polska znowu nie stoi na wielką przepaścią? I czy nie zrobi wielkiego kroku naprzód? W kierunku cywilizacji zagłady? Właśnie to robi.. WJR
O czym marzą spekulanci Narodowy Bank Polski lub Bank Gospodarstwa Krajowego będą interweniować i bronić wartości złotego - taką informację słyszymy, co chwila. Interwencja jest właśnie tym, o czym marzą spekulanci atakujący złotówkę. Oficjalnymi powodami interwencji, o których mowa jest "troska" władzy o ludzi zadłużonych we frankach Szwajcarskich, dla których spadek wartości złotego oznacza konieczność płacenia wyższych rat kredytu. Rzadziej wspomina się, że rząd, który też jest zadłużony (niestety w naszym imieniu) nie chce na koniec roku przekroczyć bariery 55 proc. długu do PKB, co oznaczałoby, zgodnie z Konstytucją konieczność radykalnego cięcia wydatków. "Obrona" waluty to hazard. Bank centralny lub inna instytucja finansowa podejmująca się interwencji zwyczajnie wchodzi do kasyna i zaczyna grać naszymi pieniędzmi. Urzędnicy grają jednak cudzymi pieniędzmi, a więc mają lekką rękę. Poza tym niektórzy z nich zaprzyjaźnieni są z dyrektorem kasyna i chcą przegrać jak najwięcej pieniędzy. Czym naprawdę jest atak spekulacyjny? Atak spekulacyjny polega na sprzedaniu waluty, kiedy jest droga, i doprowadzeniu do spadku jej kursu. Wtedy spekulant odkupuje sprzedaną wcześniej walutę po niższej cenie. Różnica w cenie to jego zarobek.
Spekulacje są nieodłączną częścią działań na współczesnych rynkach finansowych. Można powiedzieć, że obecny globalny system finansowy został stworzony po to, aby te mechanizmy wykorzystywać do szybkiego wzbogacania się (i doprowadzania do upadku). Spekulantami są zwykle duże instytucje finansowe i fundusze, działają za pośrednictwem anonimowych rachunków bankowych. Wstęp do ataku jest następujący: spekulant pożycza w banku walutę kraju, który chce zaatakować, a następnie sprzedaje ją na rynku. Jeżeli przekona do podobnego działania innych graczy, a także wszystkich, którzy mają daną walutę, to spadnie wartość danej waluty. A ludzi przekonuje się m.in dzięki mediom. Dlatego analitycy (eksperci, politycy, dziennikarza) powiązani ze spekulantem zaczynają w publicznych wypowiedziach nakłaniać ludzi do pożądanego przez atakującego zachowania (w żargonie spekulantów takie działania nazywa się "masowaniem rynku"). Jeżeli pojawi się "efekt stada" (dużo osób wykona te same transakcje), to do rozbicia banku potrzeba interwencji banku centralnego. Jeżeli zacznie on bronić wartości rodzimej waluty (kupując ją za rezerwy dewizowe), to do puli w naszym w kasynie trafiają dodatkowe pieniądze. Teraz, aby zgarnąć całą pulę spekulanci muszą tylko zgromadzić więcej pieniędzy niż bank centralny. Nie jest to trudne, bo instytucje żerujące na rynkach finansowych traktują bank centralny jak piranie krwawiącego człowieka. Gdy bankowi centralnemu zaczyna brakować dewiz, to musi się poddać. To z kolei oznacza podwyżkę stóp procentowych - bank centralny w ten sposób "ściąga" pieniądze z rynku. Spekulanci zarabiają wtedy podwójnie. Po pierwsze na tym, że taniej odkupili wcześniej sprzedaną walutę, a po drugie, bo dzięki wysokim stopom procentowym mogą korzystnie ulokować pieniądze. Bank centralny stracił natomiast narodowe rezerwy walutowe. W ten sposób Gerogre Soros w 1992 r. ograł Bank Anglii i zabrał w jeden dzień brytyjskim podatnikom miliard dolarów. Gdy ten sam schemat powtórzył w 1997 r. grając przeciwko Rosji, to stracił kilka razy więcej. Dlaczego? Bo rosyjski bank centralny nie przystąpił do gry i Soros został z ogromną ilością rubli, które straciły na wartości. Jeden z moich znajomych finansistów deklaracje polski o pożyczeniu Międzynardowemu Funduszowi Walutowemu kilkudziesięciu miliardów złotych przez bank centralny skwitował to krótko: o, chłopaki proszą po dobroci, znaczy boją się przeprowadzić atak spekulacyjny i wspólnie z naszym NBP wytransferować rezerwy walutowe Polski. Bo to mimo wszystko hazard i nikt nie ma pewności, że do gry nie wejdzie np. chiński bank... Jest jeszcze jeden wątek, dla którego nasza (ludzka, nie tylko polska) sprzedajna klasa polityczna uwielbia interwencje walutowe. Otóż waga informacji, którą posiadają politycy zaczyna mieć wartość miliardów na rynkach finansowych. Gdybym dziś wiedział na 100 proc., że jutro nasz bank centralny sprzeda miliard euro z naszych rezerw, to wykorzystując tą więdzę zarobiłbym wielokrotność kwoty, którą zainwestowałbym (kupno takiej liczby złotówek doprowadziłoby do wzrostu kursu naszej waluty). Jan Piński
Świętujemy zakończenie prezydencji, a złoty leci na łeb, na szyję
1. Wczoraj Premier Tusk wygłaszał w Parlamencie Europejskim płomienne przemówienie na posumowanie naszego przewodnictwa w Unii, a jednocześnie złoty osiągał swoje najniższe poziomy od wiosny 2009 roku w relacji do euro i dolara. W Parlamencie Europejskim padały wielkie słowa szefa rządu jak to przez pół roku nieustannie ratowaliśmy Unię Europejską, jak mozolnie konstruowaliśmy kolejne unijne kompromisy, jak to wielki nasz europejski entuzjazm udzielał się nawet niedowiarkom, a w kraju przedstawiany w Sejmie przez Ministra Rostowskiego projekt budżetu na 2012 rok, okazuje się jedną wielką statystyczną ściemą.
2. Tylko wczoraj złoty osłabł w stosunku do dolara aż o 10 groszy ,a do euro o 5 groszy choć i tak nasza waluta jest najsłabszą walutą spośród wszystkich krajów zaliczanych do tzw. rynków wschodzących. Do tej pory złoty osłabiał się nawet mocniej niż węgierski forint nie wspominając już o czeskiej koronie. A to te kraje są przecież silniej uzależnione od eksportu do UE niż polska gospodarka i w związku z tym spowolnienie gospodarcze u głównych odbiorców ich towarów, powinno bardziej szkodzić ich walutom, niż naszej. Tak jednak nie jest, to nasz złoty osłabia się mocniej i to z dwóch przyczyn: podwójnej, a na nawet potrójnej rachunkowości dotyczącej deficytu sektora finansów publicznych i długu publicznego, a także ostatnio złożonej przez Premiera Tuska propozycji ratowania zadłużonych krajów strefy euro, przy pomocy między innymi naszych rezerw dewizowych.
3. Nasz dług liczony metodą krajową jest o blisko 3% PKB ( a więc o blisko 45 mld zł) niższy niż liczony metodą unijną i w związku z tym na koniec tego roku przekroczy drugi próg ostrożnościowy z ustawy o finansach publicznych wynoszący 55% PKB.Ale jest w tym obszarze jeszcze jedna przypadłość Ministra Rostowskiego, chroniczne zamiatanie pod dywan zobowiązań skarbu państwa (to ten trzeci rodzaj statystyki). Same tylko zobowiązania Funduszu Ubezpieczeń Społecznych wynoszą około 25 mld zł, zobowiązania w ochronie zdrowia ponad 5 mld zł, wreszcie podpieranie środkami z budżetu unijnego w tym roku w wysokości blisko 12,5 mld zł. A więc tylko w ten sposób deficyt sektora finansów publicznych a w konsekwencji i dług publiczny jest zaniżony, co najmniej o 2,5% PKB. A są jeszcze dokonywane od 3 lat końcówce grudnia transakcje na instrumentach pochodnych dotyczące długu ( transakcje swap), które na parę tygodni sztucznie zmniejszają go na koniec roku ( np. w grudniu 2010 o 7 mld zł). Jest jeszcze coroczna walka z kursem złotego na koniec grudnia każdego roku, żeby go sztucznie umocnić, chociaż o parę groszy, bo to pozwala później na przykład ogłosić, że dług publiczny 31 grudnia 2010 roku wyniósł 54,9%, a więc był niższy od drugiego progu ostrożnościowego.
4. Jednak przedwczorajsza nagła dewaluacja złotego była związana jak twierdzą ekonomiści z deklaracją Premiera Tuska o przekazaniu do MFW według różnych wersji od 6 do 17 mld euro z naszych rezerw dewizowych. Te rezerwy wynoszą tylko 74 mld euro i ich zmniejszenie aż o taką kwotę jest sygnałem dla inwestorów, że NBP będzie miał zbyt mało środków, gdyby przyszło bronić kursu naszej waluty. Ci, którzy spekulują polską walutą doskonale, bowiem wiedzą, że w tym roku NBP wydał już na interwencje mające umacniać złotego, prawie 5 mld euro. A trzeba pamiętać, że minister finansów poprzez bank BGK dokonuje zamiany euro na złote na rynku, a więc także stara się umacniać złotego. W tym roku wymienił w ten sposób aż 6 mld euro. I mimo tego wartość złotego spada i jest on najsłabszą walutą spośród krajów uznawanych za rynki wchodzące. Jeżeli weźmie się pod uwagę, że nasz dług publiczny aż w 30 % opiewa na waluty obce, to może się już na koniec tego roku okazać, ze przekroczył on nie tylko 55% PKB, ale także próg konstytucyjny w wysokości 60% PKB. Jeżeli rząd Tuska dalej z taką determinacja będzie ratował euro, to może się okazać, że już niedługo nie będzie, za co ratować naszego złotego. Zbigniew Kuźmiuk
Histeria prezesa Jan Pospieszalski znów straci swój program? Prezes TVP Juliusz Braun stanął na baczność przed Radą Fundacji im. Bronisława Geremka, przepraszając za publikację niewygodnych informacji na temat byłego doradcy „Solidarności” w programie Pospieszalskiego. Jak się okazuje, po raz pierwszy opublikowano je w wydawnictwach paryskiej „Kultury” w 1995 roku i nikt nie oskarżał Jerzego Giedroycia o „brak dziennikarskiej rzetelności” ani o perfidię. Co spowodowało tak szybkie działanie prezesa TVP, który przez długie tygodnie nie raczył zareagować na prowokacyjną obecność satanisty Adama Darskiego w telewizyjnym show? Tym razem „stosownej i szybkiej reakcji” od Brauna zażądali przedstawiciele Rady Fundacji im. Bronisława Geremka [Skoro mamy w Polsce Fundację im. Róży Luksemburg, to niby, czemu nie ma być Fundacji Geremka? Albo, dla przykładu, imienia Jakuba Bermana? - admin].
- Treści zawarte w audycji wyemitowanej niemal w przeddzień 30 rocznicy stanu wojennego, zniesławiające pamięć Człowieka o wielkich zasługach dla Polski i Europy, nie znajdują usprawiedliwienia – oświadczył Braun. Natychmiast przeprosił za program, uznając, że treści zawarte w tej audycji „nie znajdują usprawiedliwienia”, a audycja „naruszyła nie tylko zasady rzetelności dziennikarskiej, lecz także reguły zwykłej ludzkiej przyzwoitości”. „Pragnę wyrazić głębokie ubolewanie, iż w autorskim programie Jana Pospieszalskiego na antenie TVP Info znalazły się fragmenty szkalujące prof. Bronisława Geremka. Jest mi szczególnie przykro, gdyż przez wiele lat miałem zaszczyt współpracować z prof. Geremkiem. Działalność tego wielkiego Polaka zawsze darzyłem wielkim szacunkiem, traktując znajomość z nim jako honor i wyróżnienie” – napisał. I zasugerował, że program może zniknąć z anteny. Co takiego rozwścieczyło warszawski salonik? W ubiegły czwartek w programie „Jan Pospieszalski: Bliżej” wyemitowanym z okazji 30 rocznicy wprowadzenia stanu wojennego pokazano fragment najnowszego filmu dokumentalnego Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka „Towarzysz generał idzie na wojnę”. Przedstawiona została w nim nieznana szerokiej opinii publicznej treść tajnego szyfrogramu uzyskanego z zasobów archiwalnych Instytutu Gaucka, gdzie przechowywane są materiały przejęte po wschodnioniemieckich służbach specjalnych. Korespondencji nadano klauzulę najwyższej tajności. Dokument przesłany został z Warszawy 2 grudnia 1981 roku, a więc 10 dni przed wprowadzeniem stanu wojennego. Sporządził go NRD-owski dyplomata po rozmowie z ówczesnym ministrem ds. współpracy ze związkami zawodowymi, a późniejszym ambasadorem w Moskwie Stanisławem Cioskiem. Ciosek opowiadał mu o przygotowaniach do wprowadzenia stanu wojennego i likwidacji ruchu NSZZ „Solidarność”. Relacjonował również rozmowę, jaką w tym czasie miał przeprowadzić z doradcą „Solidarności” Bronisławem Geremkiem.
„W ostatnim czasie sytuacja zmieniła się. Zasadniczo jestem nastawiony optymistycznie, gdyż polska tragedia zmierza ku końcowi. Finał już się zaczął, rozstrzygnięcie musi zapaść jeszcze w grudniu. Część decydujących doradców „Solidarności” rozpoznała już obecną sytuację. Boją się bardziej, niż zakładaliśmy, i zaczynają ratować własną skórę” – relacjonował PRL-owski dygnitarz. O kim mówił Ciosek? O Geremku.
„Właśnie miałem osobliwą rozmowę z szefem ekspertów Geremkiem, który ma ścisłe kontakty z międzynarodówką socjaldemokratyczną i osobiste kontakty z zachodnimi politykami. Nie wierzyłem własnym uszom, że dalsza pokojowa koegzystencja pomiędzy „Solidarnością” w obecnej formie a socjalizmem realnym już niemożliwa. Konfrontacja siłowa nieuchronna. Aparat „Solidarności” musi zostać zlikwidowany przez państwowe organy władzy. Po siłowej konfrontacji „Solidarność” mogłaby pozostać, ale bez Matki Boskiej w klapie, bez programu gdańskiego, bez politycznego oblicza i bez ambicji sięgnięcia po władzę, być może tak umiarkowane siły jak Wałęsa mogłyby zostać zachowane” – mówił.
Zdaniem komentującego materiał historyka Wojciecha Sawickiego, nie może być mocniejszego dowodu na zdradę jak potajemne spotkanie z przedstawicielem wrogiego obozu władzy i stwierdzenie wprost: „Tak! Uderzajcie!”. Materiał po raz pierwszy został opublikowany w paryskiej „Kulturze”. Powoływał się na niego w swoich publikacjach książkowych również prof. Sławomir Cenckiewicz, m.in. w biografii na temat Anny Walentynowicz. – Odnoszący się do osoby prof. Bronisława Geremka, a przywołany w programie dokument, który wzbudził takie emocje, znany jest od kilkunastu lat zarówno polskim, jak i niemieckim historykom – potwierdza Jan Pospieszalski. – Jeśli dziś Jan Pospieszalski jest odsądzany od czci i wiary, a prezes Juliusz Braun zarzuca mu brak rzetelności, to czy tak samo ocenia ujawnienie tego dokumentu w 1995 r. przez Jerzego Giedroycia na łamach paryskiej „Kultury”? – pyta współautor programu „Bliżej” Paweł Nowacki
Czy program zostanie zdjęty z anteny? Dziennikarze zostali wezwani na spotkanie z szefem TVP Info Janem Szulem. Maciej Walaszczyk
Nowa broń w rękach policji. „Tarcze dźwięku”. Powstały tarcze policyjne, które – produkując ścianę dźwięku – pomagają rozproszyć tłum. W opinii twórców, ich wykorzystanie może zmniejszyć liczbę brutalnych zajść w starciach tłumu z policją – informuje „New Scientist”. Wynalazek przypomina zwykłą tarczę policyjną, ma jednak wmontowane urządzenie generujące specyficzne dźwięki. Już dziś amerykańska policja, podczas konfrontacji z tłumem, używa sprzętu emitującego nieprzyjemny hałas. Tarcza wytwarza dźwięk o niskiej częstotliwości, który wchodzi w rezonans z drogami oddechowymi człowieka, przeszkadzając w zaczerpnięciu oddechu. W opisie potrzebnym do uzyskania patentu (złożonego przez firmę Raytheon z amerykańskiego miasta Waltham) można przeczytać, że intensywność impulsów można zwiększać, przez co osoby, wobec których stosowana jest tarcza, najpierw odczuwają dyskomfort, a w ostateczności zostają „chwilowo obezwładnione” [Z opisu wynika, że osoby te mogą również zostać bezterminowo obezwładnione. O ile bowiem pamiętamy ze szkoły podsawowej, oddychanie jest niezbędne do życia, choć na pewno znajdą się dziwki naukowe, które za drobną opłatą stwierdzą coś przeciwnego - admin]
Zasięg działania tego sprzętu ogranicza się do kilkudziesięciu metrów. Patent zakłada jednak wprowadzenie „trybu kohorty”, w którym wiele tarcz można ze sobą (bezprzewodowo) połączyć, powiększając pole oddziaływania. Firma Raytheon nie komentuje swojego wynalazku. Robią to jednak naukowcy.
- Nie mamy na razie dość szczegółów technicznych, aby określić, czy [stosowanie tarczy - PAP] oznacza jakieś ukryte implikacje medyczne – ostrzega Steve Wright z brytyjskiego Leeds Metropolitan University. Jego zdaniem takie narzędzie może oznaczać ryzyko dla słuchu, a u astmatyków powodować wręcz wrażenie duszenia się. W opinii Wrighta największym zagrożeniem związanym z pojawieniem się takich tarcz jest jednak fakt, że mogą one zostać wykorzystane do politycznej kontroli [Skoro mogą, to i będą; mamy to, jak w banku - admin]
Centrum Wiesenthala ogłasza Top 10 „antysemickich” wypowiedzi Centrum Wiesetnhala, zajmujące się organizowaniem procesów byłych nazistów a także ich samozwańczymi poszukiwaniami ogłosiło listę 10 „najbardziej antysemickich oszczerstw”. Pierwsze miejsce zajmuje na niej wypowiedź Mahmuda Abbasa odnosząca się do Palestyny, jako „ziemii świętej”. „Antysemicka” według Centrum wypowiedź Abbasa padła na zgromadzeniu ogólnym ONZ, gdy przemówił tymi słowy: „Przychodzę tu dziś do was z Ziemii Świętej, Palestyny, ziemi boskich wieści, wniebowstąpienia proroka Mahometa, niech spoczywa w pokoju, oraz miejsca narodzin Jezusa Chrystusa, niech spoczywa w pokoju, by przemawiać w imieniu narodu palestyńskiego”. Centrum Wiesenthala podało, że przy tworzeniu listy nie brano pod uwagę „wypowiedzi organizacji terrorystycznych, rządu irańskiego oraz skrajnych szaleńców”. Na liście umiejscowiono jednak takie przypadki jak wychwalanie Hitlera przez pracującego dla Christiana Diora projektanta mody Johna Galliano. Kolejnym „antysemickim oszczerstwem”, które znalazła się na liście propagandzistów Centrum jest wypowiedź premiera Turcji Recepa Tayyipa Erdogana, który stwierdził, że setki tysięcy Palestyńczyków zostało zamordowanych przez Izrael.
„Te 10 wypowiedzi stanowi 10 przykładów oszustwa pochodzącego od ludzi, którzy powinni wiedzieć lepiej kiedy przekraczają granicę” – powiedział założyciel Centrum rabin Marvin Hier. Centrum rozpoczyna już zbieranie najbardziej „antysemickich” wypowiedzi osób publicznych na 2012 rok.
http://autonom.pl
Z Wkipedii:
Centrum Szymona Wiesethala jest krytykowane między innymi za sposób, w jaki pomagało łapać prominentnych nazistów. Krytykowane jest także przez niektóre osoby za poglądy syjonistyczne. Na stronach Centrum przez kilka miesięcy znajdowała się m.in. informacja o „polskich obozach koncentracyjnych” niezmieniana mimo protestów środowisk naukowych polskich i polonijnych, zmieniona później na „nazistowskie obozy koncentracyjne”
Zob. też: http://marucha.wordpress.com/2009/12/27/cien-wiesenthala/
Krwawy Feliks w ogniu - 10 lutego 1982 r
Nie chcieli żyć na kolanach Mamo, to ich ostatnie podrygi. Oni się już kończą. Nie widzisz, jaką mają zadyszkę?"
"Mamo, ty i tata należycie do pokolenia przestraszonych. Was już przestraszyli, a mnie jeszcze nie zdążyli. Ja się ich nie boję. Nie będę żył na kolanach. Umrę, stojąc" - Mariusz Bober
Niecałe dwa miesiące po wprowadzeniu stanu wojennego, w okresie szalejącego terroru, w centrum Warszawy, w pobliżu siedziby stołecznej milicji, w lutowy wieczór został podpalony pomnik Feliksa Dzierżyńskiego, idola SB. W ten sposób niemal nieznana, nowo powstała opozycyjna grupa nastoletnich chłopców wyraziła bunt wobec reżimu, jego represji i "socjalistycznych realiów". Niestety, jeden z przywódców grupy, która przyjęła nazwę "Piłsudczyków", zapłacił za ten sprzeciw życiem. Jego śmierci do dziś nie wyjaśniono, a sprawca pozostaje bezkarny.
Jak wspomina Artur L. Nieszczerzewicz, posługujący się konspiracyjnym pseudonimem "Prut", jeden z działaczy grupy, jej nazwę wymyślił najprawdopodobniej Emil Barchański. Nazwa przyjęła się, a koledzy zaczęli też akceptować pomysły Emila, który stał się ideowym liderem grupy. - To on nadawał ton, kierunek naszym działaniom. Inspirował się na pewno poglądami politycznymi Józefa Piłsudskiego. Osobiście traktowałem tę działalność, jako wyraz sprzeciwu wobec tego, co mnie otaczało, wobec zomowców zaczepiających nas i ubliżających nam na ulicy, sprzeciwu wobec aresztowań, bicia i nękania - opowiada "Prut", który nie miał jeszcze 18 lat, gdy przystępował do "Piłsudczyków".
Choć również wcześniej brał udział w różnych akcjach, polegających zwykle na rozrzucaniu ulotek, podobnie jak jego koledzy postanowił radykalniej działać po wprowadzeniu stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku. To wtedy grupa ukształtowała się i zaczęła konspirować na dobre. Emil Barchański i zapewne także część jego kolegów, jeszcze przed tym tragicznym wydarzeniem uważali, że reżim jest coraz słabszy i zbliża się jego koniec. "Mamo, to ich ostatnie podrygi. Oni się już kończą. Nie widzisz, jaką mają zadyszkę?" - tak jego słowa relacjonowała matka, Krystyna Barchańska. Spisaną relację z ostatnich lat działalności i życia syna przesłała do Ośrodka Karta.
Chcieli atakować KC Rzeczywiście w 1981 r. reżim PRL przeżywał ostrą "zadyszkę", ale komuniści nie zamierzali łatwo oddać władzy. Dlatego wprowadzili stan wojenny, chcąc zdławić rozwijający się ruch "Solidarności". Właśnie wtedy młodzi opozycjoniści postanowili odpowiedzieć jeszcze większym oporem. Ich organizacja była zbudowana na wzór konspiracyjnych oddziałów Armii Krajowej w systemie "piątkowym". Każdy z członków "Piłsudczyków" znał najwyżej 5 osób (niektóre tylko z pseudonimu). W takich małych kręgach chłopcy spotykali się najczęściej. Z pozostałymi członkami grupy kontaktowali się ich liderzy. "Prut" spoza swojej "piątki" znał bliżej tylko Emila, dlatego także dziś nie potrafi wymienić nazwisk większości członków grupy. Utrzymuje jednak kontakt z "Piłsudczykiem" Stefanem Antosiewiczem. Jak mówi, on i jego koledzy skupiali się przede wszystkim na działaniu - przenoszeniu i rozrzucaniu ulotek (nawet dwa razy w tygodniu), a niektórzy uczestniczyli w drukowaniu nielegalnych materiałów. Nastoletni opozycjoniści uznali jednak, że to nie wystarczy. Jak wspomina Nieszczerzewicz, w okresie, gdy reżim wsadzał do więzień dorosłych działaczy opozycji, a duża część społeczeństwa czuła się zastraszona, oni chcieli pokazać władzy i społeczeństwu, że się nie poddają, że stawiają opór, że są organizacje, które działają. Wspólnie z Barchańskim zaczęli omawiać różne scenariusze aktów oporu. Jeden z nich przewidywał... atak na budynek Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. - Planowaliśmy "ostrzelać" go koktajlami Mołotowa, wykorzystując zrobione samodzielnie - ze sprężyn samochodowych - katapulty. Wspólnie z Emilem szukaliśmy nawet miejsca naprzeciw siedziby partii, gdzie moglibyśmy je umieścić - wspomina "Prut". Jednak przygotowanie tej trudnej do przeprowadzenia w panujących warunkach akcji nie było proste. Łatwiejsze okazało się zrealizowanie innego pomysłu.
Krwawy Feliks w ogniu Wpadli na pomysł podpalenia pomnika Feliksa Dzierżyńskiego, twórcy i szefa sowieckiej Czeki, poprzedniczki KGB, nazywanego też "krwawym Feliksem" z powodu ogromnej liczby ofiar stworzonego przez niego aparatu terroru w Związku Sowieckim. Ustawiony na placu noszącym wówczas jego imię (dzisiejszym placu Bankowym) pomnik był jednym z symboli zniewolenia Polski. - Chcieliśmy, żeby akcja była głośna i zauważona. Rozrzucanie ulotek było codziennością - tłumaczy motywy tej decyzji Nieszczerzewicz. 10 lutego 1982 r., zaledwie dwa miesiące po wprowadzeniu stanu wojennego, nastoletni opozycjoniści podpalili pomnik idola SB, ZOMO i innych "bezpieczniaków", w pobliżu siedziby stołecznej milicji. Rzeczywiście, wyczyn "Piłsudczyków" został zauważony i miał poważne konsekwencje. Po latach "Prut" przyznaje, że to on dowodził akcją, choć jak mówi, na pomysł wpadł najprawdopodobniej Emil Barchański. Jednak jego udział - jak wspomina Nieszczerzewicz - sprowadzał się głównie do dokumentowania ataku za pomocą aparatu fotograficznego i prawdopodobnie również kamery. W samej akcji uczestniczyło około sześciu osób. "Prut" zaznacza, że jej przeprowadzenie zaplanował wcześniej i ćwiczył jej niektóre elementy z kolegami, by uniknąć jakiejś wpadki. I rzeczywiście, akcja się udała. - Najpierw Marek Marciniak obrzucił pomnik białą i czerwoną farbą. To była trudno zmywalna, holenderska farba, którą dostałem od cioci pracującej w drukarni. Potem inni koledzy obrzucili pomnik butelkami (po napojach "Ptyś") z benzyną. Na końcu ja rzuciłem koktajl Mołotowa, od którego monument się zapalił - wspomina "Prut". Niestety, mimo przygotowanego wcześniej planu i rzuconego na drodze odwrotu koktajlu Mołotowa, by utrudnić ewentualny pościg, ucieczka nie udała się jednemu z uczestników akcji, Markowi Marciniakowi. - Tłumaczył, że ktoś mu podstawił nogę, musiał uciekać w innym kierunku niż zaplanowany i wpadł na dwóch esbeków, których wówczas było tam pełno - opowiada.
Areszty, tortury, mord... Marciniak najprawdopodobniej został aresztowany, jako pierwszy członek "Piłsudczyków". - Marek, mimo katowania, nikogo nie wydał - podkreśla "Prut", który wprowadził go do grupy. Ze względu na zasady konspiracji nie ujawnił mu ani swoich personaliów, ani Emila. Stąd też chłopak naprawdę niewiele o nich wiedział.
Krystyna Barchańska we wspomnianej relacji zwraca uwagę, że jej syn był nawet gotów poświęcić życie, by walczyć z komunistycznym zniewoleniem. "Mamo, ty i tata należycie do pokolenia przestraszonych. Was już przestraszyli, a mnie jeszcze nie zdążyli. Ja się ich nie boję. Nie będę żył na kolanach. Umrę, stojąc" - wspomina słowa syna. Niestety, słowa te w pewnym sensie się spełniły. Niecały miesiąc po akcji podpalenia pomnika Dzierżyńskiego Emil został aresztowany wraz z Szymonem Pochwalskim, z którym w "zakonspirowanym" mieszkaniu drukowali zakazaną wtedy broszurę. Chłopak próbował uciekać, przechodząc z balkonu na balkon na 13 piętrze wieżowca. Jednak milicjanci ze specjalnego oddziału zauważyli go. Grożąc zastrzeleniem, kazali mu wrócić do mieszkania. Tam od razu zaczęli go bić. W napisanym po swoim procesie pamiętniku, którego fragmenty jakimś cudem się zachowały, Emil relacjonował stosowane wobec niego metody milicji. "Potężny cios w kręgosłup (...). Nie wydałem żadnego dźwięku, bo już żadnego w sobie nie miałem. Czułem się jakby wbijany w ziemię, wygięty do granic wytrzymałości mojego kręgosłupa". Oprawcy aresztowali Emila, choć był niepełnoletni. Natomiast 18-letniego Pochwalskiego wypuszczono po 24-godzinnym przesłuchaniu, co wzbudziło podejrzenia pani Krystyny. Jej syna przez dwa tygodnie przetrzymywano w areszcie, gdzie był bestialsko bity, zanim postawiono go przed sądem. Dostał wyrok 2 lat więzienia w zawieszeniu i dozór kuratora do czasu osiągnięcia pełnoletniości. Dwa miesiące później musiał jednak zeznawać na kolejnym procesie, Tomasza Sokolewicza, którego SB chciała oskarżyć o kierowanie akcją podpalenia pomnika Dzierżyńskiego. Podczas rozprawy Emil odwołał swoje wcześniejsze zeznania obciążające Sokolewicza i wyjaśnił, że złożył je pod przymusem, ponieważ był bity. Na pytanie sądu o to, kto go bił, odpowiedział przytomnie, że "ci panowie, kiedy biją, nie przedstawiają się, ale jestem w każdej chwili gotów ich rozpoznać". To śmiałe zdanie, wypowiedziane na wypełnionej po brzegi sali sądowej wywołało ogromne poruszenie. Sprawa została nagłośniona w zagranicznych stacjach radiowych. Zapewne właśnie odwołanie zeznań i groźba rozpoznania oprawców doprowadziły do tego, że spełniły się przekazywane mu przez SB przed drugą rozprawą groźby, że może go spotkać "nieszczęśliwy wypadek". 3 czerwca 1982 r., niecałe dwa tygodnie przed wyznaczonym terminem kolejnej rozprawy Sokolewicza, i trzy dni przed swoimi 17 urodzinami Emil zaginął. Jego znajomy Hubert I., z którym razem wyszli, wieczorem przekazał matce wiadomość, że widział go ostatni raz w towarzystwie nieznanych osób, gdy wracał znad Wisły, ale jego relacja była kompletnie niespójna. Dwa dni później przekazano matce wiadomość, że z Wisły wyłowiono ciało młodego mężczyzny. Po kolejnych dwóch dniach matka dokonała identyfikacji ciała w kostnicy. Jak relacjonowała, przetrzymywano je w takich warunkach, że było już poddane zaawansowanemu procesowi rozkładu, by zatrzeć ślady...
Wydany przez agentów Działania te wskazują, że był to kolejny mord polityczny przestępczego reżimu. Zaś zachowanie niektórych znajomych Emila nasuwa podejrzenie, że w jego otoczeniu mogło być nawet kilku agentów bezpieki. Chłopak zrozumiał to już po swoim aresztowaniu. Jak opisała Krystyna Barchańska, podczas drugiego procesu syn zeznał, że "sam padł prowokacją SB, bo wśród działaczy opozycyjnych kryją się jej agenci". Zaznaczyła też, że jej syn "miał to nieszczęście, że pochwalił się jednemu z nich, udającemu wielkiego przyjaciela, uczestnictwem w akcji na pomnik, a ten prawdopodobnie go wydał". Tą osobą miał być Andrzej O., który brał udział w zorganizowaniu nielegalnego druku w mieszkaniu, w którym Emil został pojmany. Ponadto niektóre zachowania i wypowiedzi Huberta I. Wskazują, że mógł być również kontrolowany przez SB. Śledztwo m.in. w sprawie śmierci Emila prowadzi od dłuższego czasu (!!!) Instytut Pamięci Narodowej. - Sprawa śmierci Emila Barchańskiego jest jedną z 46 spraw, które są wyjaśniane w ramach prowadzonego w Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie śledztwa w sprawie funkcjonowania w okresie od 28 listopada 1956 r. do 31 grudnia 1989 r. w strukturach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie związku, w skład, którego wchodzili funkcjonariusze byłej Służby Bezpieczeństwa, kierowanego przez osoby zajmujące najwyższe stanowiska państwowe, który miał na celu dokonywanie przestępstw, a w szczególności zbrodni zabójstw działaczy opozycji politycznej i duchowieństwa - poinformował Piotr Dąbrowski Naczelnik OKŚZpNP w Warszawie, przyznając, że śledztwo wciąż trwa, a ze względu na konieczność przesłuchania kolejnych świadków nie wiadomo, kiedy zostanie zakończone. Wiadomo jedynie, że "celem prowadzonych aktualnie czynności jest weryfikacja założonej wersji śledczej, iż zgon Emila Barchańskiego nastąpił w wyniku działań funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i stanowi on zbrodnię komunistyczną". Jak przyznaje Artur Nieszczerzewicz, po śmierci Emila Barchańskiego "Piłsudczycy" przestali działać i grupa właściwie się rozpadła. Sam "Prut" musiał przez długi czas się ukrywać, a mimo to został aresztowany za... udział w demonstracji. Paradoksalnie SB nie skojarzyła go z udziałem w ataku na "krwawego Feliksa". Najwidoczniej udało mu się wymknąć agenturze...
Mariusz Bober
Sąd Najwyższy: Wybory są ważne bo PKW jest bezkarne Sąd Najwyższy w dniu dzisiejszym stwierdził ważność wyborów. W uzasadnieniu postanowienia jakie otrzymał Nowy Ekran stoi jak wół, że PKW z mocy prawa bezkarnie może dokonywać wszelkich nadużyć. NE idzie do Strasburga! Na str. 18 Postanowienia z dnia 22 listopada 2011 Sygn. akt III SW 86/11 Sąd najwyższy w składzie: SSN Jerzy Kuźniar (przewodniczący SSN Bogusław Cudowski, SSN Romualda Spyt (sprawozdawca) napisał, co następuje (literówki poprawione):
Posługując się pewnym uproszczeniem, można zatem stwierdzić, że ocenie Sądu Najwyższego podlegają wadliwości procedur wyborczych od dnia wyborów do dnia ogłoszenia wyników. Zauważyć należy, że w przypadku odmowy rejestracji list kandydatów do Sejmu i kandydatów do Senatu ustawodawca nie przewidział drogi odwołania do sądu powszechnego lub Sądu Najwyższego. Kwestia ta jednak nie może być rozważana w niniejszym postępowaniu, gdyż przedmiotem protestu może być naruszanie przepisów Kodeksu wyborczego, nie zaś ocena przyjętych w nim regulacji prawnych. Z tych względów przedmiotem protestu wyborczego nie mogą być zarzuty dotyczące rejestracji komitetów wyborczych, zbierania podpisów pod listami poparcia kandydatów, zgłaszanie tych list w okręgowych komisjach wyborczych i odmowa ich rejestracji przez organy wyborcze.
Dowód:
[w oryginale pismo, wstrząsające w swej bezczelności czy bezsilności, Sądu Najwyższego. Poczytaj, Polaku! MD]
Lepszego podsumowania "ważności i praworządności" tych wyborów chyba nie trzeba. Łażący Łazarz