274

„OJCZE NARODÓW, WSPOMNIJ NA POLSKĘ” „Dlaczego pojawia się wrogość wobec Kościoła? Dlaczego chce się go pozbawić głosu? Dlaczego chce się mu odmówić prawa do obecności w życiu Narodu”? – pyta kardynał Stanisław Dziwisz. Nie znam innych odpowiedzi, ale moja jest prosta – brakuje nam WIELKIEGO PRYMASA, drogi kardynale. Brakuje nam jedności duchowieństwa polskiego. A ten sam, co za komuny, kusy szaleje i tylko nie ma już kto wskazywać, jak z nim walczyć. W tym samym czasie, kiedy były sekretarz Jana Pawła II zadaje retoryczne pytania, inny – „Filozof” - mówi wręcz coś odwrotnego: „Kościół nie potrzebuje takich obrońców, którzy tworzą psychozę zagrożenia i spisują potencjalnych wrogów Kościoła” – powiedział arcybiskup Józef Życiński. Może by tak szanowni biskupi uzgodnili swoje mowy do wiernych i zabrali się za pracę duszpasterską? Bo jak tak dalej pójdzie będziecie gadać nie do wiernych  lecz elektoratów, a potem to już do siebie, bo nikt słuchać was nie będzie. Oczywiście, każdy hierarcha wygłaszając płomienne mowy, które, jak za dawnych lat, skrzętnie są rejestrowane przez obecnych na mszy św. służbowo, bardzo chętnie podpiera się nauczaniem Jana Pawła II. Choć czasem mam wrażenie, że poza okrągłymi cytatami, naciąganymi do potrzeb polityki, niewiele zostało w nich samych z nauczania Wielkiego Polaka. Sklerozę już jednak całkowitą mają, kiedy mowa o Stefanie Kardynale Wyszyńskim. Nie dziwię się temu. Przy Prymasie Tysiąclecia tak jak przy Janie Pawle II każdy może poczuć się karłem. A kto lubi takie niemiłe uczucie w sobie hołubić?  

Wielkość duchową i mądrość polityczną wyrosłą z umiłowania Ojczyzny może docenić tylko ktoś, kto równie mocno potrafi kochać Boga w bliźnim i czuć się odpowiedzialnym za naród, do posługi którego skierował go Bóg w Kościele partykularnym, czyli polskim w tym wypadku. Owszem, okolicznościowe obchody pamięci dwu wielkich Polaków Jana Pawła II i Stefana Kardynała Wyszyńskiego potrafimy organizować. Ale wystarczy zajrzeć na program takich obchodów, by zrozumieć, że jeśli sami nie zaczniemy czytać, słuchać, dociekać i uczyć się, z owej wielkości pozostaną nam jedynie napuszone akademie, na których nikt nie pyta o realizację Ich testamentów przez spadkobierców. „Gorąco pragnę, aby dziedzictwo mojego Wielkiego Poprzednika Stefana kardynała Wyszyńskiego ocalało i krzepiło ducha Narodu. Musimy zachować Jego naukę jako spuściznę na wiele lat, żeby następne pokolenia Polaków wychowywały się w Jego pokornym rozeznaniu naszej sytuacji religijnej, społecznej i narodowej”. Cytowane wyżej słowo wstępne do Dzieł zebranych Stefana kardynała Wyszyńskiego Prymasa Polski napisał kardynał Józef Glemp Prymas Polski 8 grudnia w Uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny  1987 roku. W trzy lata po bestialskim mordzie na bł. ks. Jerzym Popiełuszce. W okresie beznadziei  gospodarczej i politycznej. Wydawało się, że nic już nie zmieni się. Tchnienie wolności i dumy narodowej, które powiało w 1980/ 81 wracało z kolejnymi pielgrzymkami Ojca św. Jana Pawła II. Ta, która przywróciła nam skrzydła, odbyła się kilka miesięcy wcześniej, w czerwcu 1987.

To było 23 lata temu. Pamiętacie? „Każdy znajduje w życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić, nie można zdezerterować. Wreszcie jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić w sobie i wokół siebie. Tak, obronić - dla siebie i dla innych”. A pamiętacie, jak klaskaliście na każde Jego słowo? Ocieraliście łzy, dziękowaliście? Co z tego zostało? Dziś już jesteście podtatusiali, z mięśniem piwnym, z wałeczkami tłuszczu ukrytego pod obszerną bluzką siedzicie oboje w fotelach i dumacie, jakby tu zamienić wszystko, nie wyłączając żony czy męża  na nowszy model. Na wieść, że jakiś smarkacz zaćpał się lub rozbił się na drzewie po wielu głębszych, kiwacie głowami dodając sakramentalne: Ta dzisiejsza młodzież… chleb im boki rozpiera, nie to co my.

Gdzie było wtedy wasze Westerplatte? A gdzie jest teraz? To prawda, jestem w tym momencie niesprawiedliwa i wiem, że wielu do dziś są  wiernymi uczniami Chrystusa, a swoją drogę życiową zawdzięczają przepowiadaniu Jana Pawła II.

Gdzie jest dziś jednak nasze, większości Polaków Westerplatte, nasz wymiar zadań, obowiązek i powinność wobec Ojczyzny? Czy jeszcze o tym myślimy? Tak jak wtedy, w 1987, w czasie beznadziei  ktoś tam nie stracił nadziei i w ciszy Sanktuarium Pani Jasnogórskiej pilnie pracował nad zebraniem dorobku intelektualnego Prymasa Tysiąclecia. Zajrzyjcie, proszę, na stronę Instytutu Prymasa. http://wyszynskiprymas.pl/instytut.htm, by przekonać się jak cierpliwie,  długo i konsekwentnie trzeba pracować, aby naród miał przed sobą przyszłość mocno zakorzenioną. Efektem tej pracy jest również wydana w 2000 r. malutka, ale jakże brzemienna w treść ważną dla wszystkich Polaków, książeczka: St. Kard. Wyszyński Jedna jest Polska . Mam ją jak wszystko, co jest Jego słowem. Dziś zaglądam do niej szczególnie przybita.

Pytam - Co się stało z moim Kościołem? Wzrastałam widząc rodziców z uchem przyklejonym do Radia Wolna Europa, uczyłam się historii Polski z kazań moich proboszczów i uroczystości  kościelnych. Uczyłam się sama, bez nauczycielskiego nakazu Mojej piosnki II Cypriana Norwida. Tęskno mi Panie…” Do kraju tego, gdzie pierwsze ukłony Są, jak odwieczne Chrystusa wyznanie, "Bądź pochwalony!" A teraz w katolickim portalu czytam artykuł z katolickiego pisma, który kwestionuje wszystko, czego mnie nauczono: Chrystus nie był zainteresowany walką o wyzwolenie narodowe. W Kościele tożsamość narodowa przestała mieć religijne znaczenie. Modlący się pod krzyżem nazywani są sektą, a biskup boi się przyjść do swoich wiernych i zabrania modlitwy z nimi innemu księdzu powołując się na decyzję wydaną w stanie wojennym. Kolejna niedziela, nikt nie pochylił się nad problemami wiernych, nad bezrobociem, głodowymi pensjami, masową emigracją, pracą w niedzielę.  Za to już we wtorek arcybiskup sprzeciwia się wykorzystywaniu krzyża jako "środka do załatwienia pomnika".  Arcybiskup nie słyszy, że kilkutysięczny tłum odmawia różaniec, a w jedynie słusznych mediach, których tak wiernie, z oddaniem służy od lat, nazywają ich hitlerowcami.

Cóż można jeszcze odpowiedzieć kardynałowi Dziwiszowi na jego pytania? Może jeszcze tylko przypomnieć modlitwę Stefana Kardynała Wyszyńskiego… „Ojcze wolności, któryś wolnością swoją przez Chrystusa obdarzył ludy. Niechby i dla mojego narodu coś z tych darów Twoich pozostało (…) Wspomnij na  Polskę”.

http://wiadomosci.onet.pl/kraj/kardynal-kosciol-w-polsce-na-to-nie-zasluzyl,1,3729252,wiadomosc.html

http://info.wiara.pl/doc/646210.Kosciol-i-psychoza-zagrozenia

http://www.archidiecezja.warszawa.pl/homepage/aktualnosci_nowosci/?a=4400

http://ekai.pl/wydarzenia/x33734/dni-pamieci-stefana-kardynala-wyszynskiego-i-jana-pawla-ii/

http://wiadomosci.onet.pl/raporty/walka-o-krzyz/arcybiskup-sprzeciwia-sie-wykorzystywaniu-krzyza-j,1,3731613,wiadomosc.html

Katarzyna's blog

Rozmowa ze wspólnikiem Krzysztofa Olewnika Dziewczyny, biznes i śmierć O wspólnych interesach, imprezach i rodzinnych kłopotach Krzysztofa Olewnika mówi jego przyjaciel i wspólnik, Jacek Krupiński. Niepublikowana dotychczas rozmowa została przeprowadzona w 2009 r., dwa dni po wyjściu Krupińskiego z aresztu, gdzie przebywał pod zarzutem udziału w porwaniu Krzysztofa Olewnika. Prokuratura ma problem z udowodnieniem mu winy - do dziś nie wpłynął do sądu akt oskarżenia przeciwko Krupińskiemu.

Sylwester Latkowski, Piotr Pytlakowski: - O udział w porwaniu Krzysztofa Olewnika oskarżała pana nie tylko prokuratura. Także rodzina Olewników od dawna rzucała na pana cień podejrzeń. Jacek Krupiński: - Gdzie była ta ich determinacja, ta wola walki, gdy Krzysztof żył? Kto się tym zajmował? Każdy był zrozpaczony, jak zbity pies. To ja, na prośbę Olewników, docierałem gdzie mogłem, woziłem sześć razy pieniądze na okup. Szukałem śladów Krzysia. A teraz wszystko co robiłem, odbija się czkawką, jest kierowane przeciw mnie. Jeżeli rodzina Olewników chciałaby kogokolwiek rozliczyć, najpierw niech uderzy siebie w pierś.

Ma za co? Po części każdy ma za co. Oni, ja, policja, prokuratorzy. Nie uratowaliśmy Krzysztofa, chociaż można było to zrobić. Wpłynął anonim, pamiętacie, tam padały nazwiska Pazika i Piotrowskiego, podano też okolice Nowego Dworu, gdzie Krzysia przetrzymywano. Potem wszystko okazało się prawdą, ci dwaj byli wśród porywaczy, miejsce też się zgadzało. Krzysztof żył po anonimie jeszcze dziewięć miesięcy.

Znał pan kogoś z porywaczy, Kościuka, Franiewskiego? Absolutnie nie. Nikogo z nich nie znałem, poza Pazikiem i Piotrowskim, którzy mieszkali tutaj, w Drobinie. Żałuję, że nic nie wiedziałem o tym anonimie. Ja bym tą sprawę razem z Wojtkiem Kęsickim (policjant, przyjaciel domu Olewników – przyp. aut.) załatwił. Olewnik nie musiałby mówić nic, dałby mi tylko ten anonim do przeczytania, kiwnął głową. I to wszystko.

Co byście zrobili, wywieźlibyście ich do lasu? Coś byśmy zrobili. Ja wtedy nie miałem nic do stracenia. A Krzysztofa byśmy znaleźli.

Dlaczego rodzina od razu nie wypłaciła pieniędzy? Nie wiem. Pan Włodzimierz w pierwszych tygodniach nie nadawał się do normalnego życia. Pamiętam jak on ciągle leżał na kanapie skórzanej. Tam tylko funkcjonowali Anka, Leszek i Danka, która kierowała wtedy poczynaniami rodziny (siostry Krzysztofa i jego szwagier – przyp. aut.). Pamiętam pierwsze słowa Anki, zaraz po porwaniu. Buchnęła do mnie: coście znowu naodwalali! Ona wiecznie miała wonty do Krzyśka. Dzisiaj rodzina jest cała kochająca, zraniona, wiadomo. A tak naprawdę było trochę inaczej. Krzysiek był najbliżej z mamą i Danką. Z ojcem i Anką nie miał najlepszych relacji. Ojciec jechał na niego. Krzysiek nie był przygłupem takim, któremu w głowie była tylko zabawa i szastanie pieniędzmi. On wiedział, że trzeba ciężko pracować, ale chciał też wziąć coś z życia dla siebie, miał zaledwie 26 lat. A ojciec wciąż swoje, a to, że się spóźnił, a to, że za duże rachunki telefoniczne, albo za dużo oleju opałowego idzie do domu. Wiecznie jakieś pretensje były. Przecież przed tą imprezą ostatnią, jak wsiadł w samochód i chciał jechać po gości, też awantura była. Przy mnie, ojciec się nie krępował.

Skąd te pretensję, ojciec był rozczarowany Krzyśkiem? Nie wiem, z czego to się brało. Pamiętam, że podczas tej ostatniej imprezy z policjantami siedzimy, dziesięciu obcych chłopa, pijemy wódkę, gadamy o dupie Maryni, a Olewnik wyjeżdża z tekstem, że jest bardziej zadowolony z zięcia niż z syna. Pamiętam reakcję Krzyśka, uniósł brwi, schował głowę w ramiona, tak jakby coś na niego spadło. Przeżywał to mocno.

Ta impreza miała być zorganizowana dla policjantów z pańskiego powodu, bo podobno obraził pan funkcjonariusza drogówki. To dziwny zwyczaj, zapraszać dziesięciu obcych ludzi, a do tego policjantów i pić z nimi wódkę. O tym obrażeniu kogoś, nic nie wiem, trzeba o to zapytać pana Włodzimierza. Najpierw mówiono, że to była moja inicjatywa, z mojego powodu, żeby ich zaprosić do domu pana Włodzimierza. A ja pamiętam, że była wcześniej impreza z policjantami na CPN-ie, za Raciążem, u pana Kalińskiego, biznesmena. I tam pan Włodzimierz zapowiedział, że następna impreza będzie u niego. Nie znam tak naprawdę powodów zorganizowania tego grilla, ale mogło odbyć się na zasadzie: spotkamy się, napijemy, potem do czegoś mi się tam przydacie. Odnosiłem takie wrażenie, że Olewnik zaczyna Krzyśka wprowadzać w pewien klimat. W tym czasie szykowali podział majątku pomiędzy Krzyśka, Danusię i Ankę. I trzeba było chłopaka wprowadzać na te szczyty biznesu z wyższej półki. Ja się czułem jak ochroniarz Krzyśka. Stałem zawsze za jego plecami, albo on za moimi, jak trzeba było nadstawić gębę, że tak powiem. Krzysztof był silny to fakt, rękę miał taką jak dwie moje, ale był nieśmiały. Nie umiał się bić. To nie był zawadiaka.

Krzysztof miał przekonanie do tego biznesu? Głównie lubił się bawić. Dbał o swój wygląd, dobre ubranie, dobre perfumy. Do fryzjera chodził co kilka dni. Wtedy bardzo był dumny ze swego nowego domu. Był tam basen i sauna. Robiło się tam imprezy, jakie się oglądało w amerykańskim filmie „Lody na patyku”. To był piątek wieczór, sobota, niedziela, a od poniedziałku zapieprzanie do roboty.

Dlaczego Krzysztof uderzał do tylu dziewczyn na raz, nie mógł zdecydować się na jedną? Podniecało go ryzyko. Kilka razy go ostrzegałem. Spotykał się na przykład z żoną strażnika miejskiego w Płocku. Ja mówię do niego: „Synuś, zostaw ją, jak on by cię dorwał, chłop taki naprawdę, on cię zabije”. A on: „A ja to lubię”. Podniecało go to. W noc porwania, po rozwiezieniu tych policjantów do domów dzwonił do Małgośki „Hondy” do Chojnic i do Andżeliki, ale żadna nie mogła się z nim spotkać. Gdyby ta „Honda” powiedziała słowo, to on by wylądował w Chojnicach. Pojechałby te dwieście kilometrów na godzinkę spotkania, pobrykałby i ruszyłby z powrotem. Był kiedyś nieśmiały, ale potem doszedł do takiej perfekcji, że żadna mu nie odmówiła. Był przystojny, opalony, zawsze zadbany i przy kasie. Cabrio BMW, jakie miał, były chyba tylko dwa takie w Płocku. A w domu u Krzyśka na basenie lub w saunie można by niezły nakręcić film. Fajnie było.

Niektóre z dziewczyn miały związki z tak zwanym miastem, wiedzieliście  o tym? Nie zastanawialiśmy się nad tym. Wszystko odbywało się najprościej na świecie. Pojechaliśmy kiedyś do centrum handlowego i spotkaliśmy dwie panienki. Zaprosiliśmy je na imprezę do Krzyśka. Nie robiły żadnego problemu, ale też nie informowały, że ich chłopakami są gangsterzy. Tak było w przypadku Izy. W czasie jednej imprezy u Krzyśka była nawet Kaśka Paskuda, ta znana modelka. Ta impreza odbyła się nawet w domu pana Włodka Olewnika, był wtedy w Chinach, czy gdzieś. Większość dziewczyn było stąd, z okolicy: Płońsk, Ciechanów, Sierpc, Płock. Ale też w Łodzi miał jedną, na granicy miał jedną.

Ojciec to tolerował? Na pewno wiedział, że bawimy się, ale nie do takiego stopnia. Krzyś poza nałogiem w postaci kobiet, nie miał innych. Nie palił, nie pił, nie brał narkotyków.

W jaki sposób weszliście w handel stalą kwasoodporną, to jednak dość specyficzny rynek? Wcześniej handlowałem wszystkim. Miałem firmę „Pośrednictwo – Handel Jacek Krupiński”. Dostarczałem materiały budowlane między innymi do firmy Olewnika. Za namową Krzysztofa pod koniec 1998 roku pożyczyłem od Włodzimierza Olewnika 100 tysięcy złotych, aby otworzyć firmę „Krupstal” i wejść w tę branżę. Po roku padła propozycja, żeby Krzysiek został moim wspólnikiem. To nie była inicjatywa Krzyśka, ale jego ojca. W listopadzie 1999 roku oddałem Olewnikowi weksel na poczet tamtych 100 tysięcy i Krzysiek wszedł w spółkę. Po dwóch, trzech miesiącach wzięliśmy pierwsze kredyty. Olewnik nie wniósł żadnego wkładu, to były tylko kredyty na firmę, zabezpieczone poręczeniem majątkowym Włodzimierza Olewnika. I zaczęliśmy handlować stalą kwasoodporną. Obroty zaczęły rosnąć, zaczęliśmy się rozwijać. Potem padła propozycja budowy własnego obiektu. Powstała siedziba za dwa i pół miliona złotych. Formalnie była własnością firmy „Gospodarstwo Rolne Krzysztof Olewnik”, kontrolowanej przez pana Włodzimierza.

Jak wyglądał rzeczywisty pana udział w spółce? Dokonaliśmy nieformalnego podziału, bo nosiłem się wówczas z zamiarem rozwodu. Dla bezpieczeństwa on miał na papierze 90 proc., a ja 10. Uzgodnione było, że każdy ma naprawdę po połowie. Potem jak firma zaczęła się zadłużać, pan Włodek mówi: my żyrujemy kredyty, proponuję, żeby podział udziałów był 67 do 33 procent. Mówię w porządku, panie Włodku. Wtedy wychodziłem z takiej założenia, że nawet jak bym miał jeden procent w spółce Olewnika, to też byłoby dobrze. To zostało ostatecznie sformalizowane.

Jaki wpływ na firmę miał Włodzimierz Olewnik? Mojej księgowej pomagali księgowi Olewnika. Program księgowy był taki sam jak w zakładach Olewnika. Informatyk Olewnika to wszystko nadzorował. Projekt siedziby wykonywał nadworny projektant Olewnika. Analizy finansowe dostarczane miał Włodzimierz Olewnik na swój wzór. Prokuratura ma to wszystko zabezpieczone. Na sierpień czy wrzesień 2001 roku firma była około 240 tysięcy złotych na plusie.

Nieprawdą jest że mieliście kłopoty finansowe? Możemy mówić tylko o chwilowej utracie płynności finansowej. Dlatego, że wyposażenie nowego obiektu finansowaliśmy z własnych środków, otworzyliśmy biura handlowe w Bydgoszczy i Katowicach.

Co stało się z firmą po porwaniu Krzysztofa? Przez pierwsze cztery miesiące nie uczestniczyłem praktycznie w życiu firmy. Jeździłem z tym okupem. Były duże straty, około 30-40 tys. miesięcznie. Spadły obroty. W czerwcu 2002 roku Danusia Olewnik oznajmiła mi decyzję rodziny o zamknięciu firmy. Więc wszystko spieniężyłem. Spłaciłem dostawców na milion złotych. Spłaciłem kredyt na tyle, na ile starczyło pokrycia. Łącznie byliśmy zadłużeni wtedy w bankach na 1 mln 700 tysięcy. Olewnicy dopłacili brakujące 600 tysięcy. Pozostała lista trudnych spraw, nieściągniętych należności dla Krupstalu. Jedna z firm spłaciła Olewnika robocizną. A ja zostałem na lodzie sam, bez firmy i bez pieniędzy.

Skąd w takim razie twierdzenie, że pan handlował kradzioną stalą, popełniał nadużycia finansowe? Zapewniam, że nie znajdziecie panowie żadnego kwitu. Jeśli chodzi o Krupstal wszystko było dopięte na ostatni guzik. Krupstal był kontrolowany przez Urząd Kontroli Skarbowej. Nieprawidłowości stwierdzono na tysiąc trzysta złotych. Protokół z kontroli prokuratura ma.

Wspomina się o tym, że Krzysztof chciał się wycofać i zająć maszynami rolniczymi. Taki był według prokuratury motyw pozbycia się Krzysztofa przez pana. Rozszerzyliśmy działalność Krupstalu o handel maszynami rolniczymi. Krzysztof nie chciał tego robić poprzez własną firmę „Gospodarstwo rolne”, bo tam rządził jego ojciec. Podzieliliśmy się obowiązkami, on zajął się maszynami a ja stalą.

Z pana opowieści wynika, że Olewnik senior wszystko trzymał twardą ręką. I swoje firmy, i syna, a nawet tę zarejestrowaną na pana nazwisko. Był bez wątpienia postacią numer jeden w biznesowym świecie nie tylko małego Drobina. Liczył się nawet w Płocku. Złośliwi twierdzą, że swoje interesy rozkręcał dziwnymi metodami. A według pana, do swojej fortuny doszedł uczciwą i prostą drogą? Odmawiam udzielenia odpowiedzi na to pytanie.

Dlaczego? To nie jest tak, że nikt o niczym nie wie, tylko nikt o niczym nie mówi. Bo jest wygodnie, bo może nie ten czas. Pan Olewnik wybudował firmę od zera. Można zadać sobie parę pytań. Ale po co? Nie chcę na razie się na ten temat wypowiadać.

Latkowski

Rosjanie pilnowali wszystkiego W Smoleńsku nie mogliśmy wchodzić do lasu, nawet w wysokie trawy, które obok rosły. Co dziesięć metrów stał żołnierz rosyjski i pokazywał palcem, żeby się cofnąć Ze Stanisławem Jońcem, bratem śp. o. Józefa Jońca SP, prezesa Stowarzyszenia Parafiada, który zginął w katastrofie rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler W jaki sposób dowiedział się Pan o śmierci Brata? - Akurat pracowałem w polu, kiedy przyszedł syn i powiedział: "Rozbił się samolot, w którym wujek leciał". Nie mogłem w to uwierzyć, dopiero w niedzielę, gdy jechaliśmy z rodziną do prowincjała Ojców Pijarów, doszło do mnie, co się stało. Nie widziałem się z bratem przed jego wylotem, ale dzwonił do mnie w czwartek, 8 kwietnia, i mówił, że spotkał go wielki zaszczyt, bo prezydent zaprosił go na pokład tego samolotu. Wiem, że brat był zadowolony z tego, że leci do Katynia. Było nas czworo rodzeństwa - dwóch braci i dwie siostry, z nim byłem szczególnie zżyty. Był bardzo dobrym bratem, takiego go zapamiętam.
Był Pan w niedzielę w Smoleńsku, by uczcić w tym miejscu pamięć Brata, z pewnością jednak bił się Pan również z myślami, jak mogło dojść do tej katastrofy. - Nie byłem sam, leciałem z siostrą i dwoma siostrzeńcami. Wrażenie, jakie zrobiły na nas części samolotu, było piorunujące. Całego nie widzieliśmy, nawet części kabiny. Rosjanie pokazali nam jedynie bardzo małe jego urywki - podwozie i trochę blachy. Reszta przykryta była brezentem, jak kupa drzewa, bez żadnego zadaszenia. Wrak jest dodatkowo ogrodzony płotem z blachy, jak ogradza się budowy. Wpuszczono nas za to ogrodzenie główną bramą.
Poinformowano Państwa, dlaczego nie zostaną pokazane wszystkie części wraku? - Nie. Nikt nam nic nie tłumaczył, a szczerze mówiąc, rodziny nawet o to nie pytały. To bowiem, co zobaczyliśmy, było i tak dla wszystkich wystarczająco szokujące, bo zrozumieliśmy, jak bardzo ten samolot był zmasakrowany. Każdy z nas mógł wyobrazić sobie, jak ta katastrofa mogła wyglądać.
Można było podejść do tych elementów samolotu? - Niby nikt nie bronił, żeby chodzić wokół wraku, ale tak naprawdę nie było po co. Zobaczyliśmy więc tylko to, co Rosjanie nam chcieli pokazać.
Jakie wrażenie zrobiła na Panu brzoza, o którą samolot uderzył skrzydłem? - Zobaczyłem, że ona jest strasznie nisko ścięta, może na wysokości pięciu metrów od ziemi. Zaskoczyło mnie jednak to, że czubki krzaków, które rosną niedaleko, są również równo poucinane, jakby ktoś ciął je kosą lub piłą. Aż niewyobrażalne, że samolot takich cieniutkich gałązek nie przygiął, złamał, tylko tak równo ściął. Pod wspomnianą brzozę jechaliśmy przez las autobusami pod rosyjską eskortą. Przez okna widzieliśmy w lesie wieńce i wojsko, wiadomo przecież, że samolot rozpadł się na dużym obszarze i że w tych miejscach leżały również fragmenty Tu-154M. Rosjanie jednak w ogóle nie zatrzymali się w tamtych miejscach i nie mogliśmy tam podejść. Byliśmy tylko tam, gdzie nas zawieziono.

Nie można było swobodnie chodzić po miejscu katastrofy? - Nie. Teren katastrofy był ogrodzony i obstawiony rosyjskimi żołnierzami. Mieliśmy wrażenie, że wszystkiego pilnują. Wojskowi stali przy wraku i pilnowali, obstawili nawet tę brzozę, która znajduje się na terenie pozawojskowym. Nie można powiedzieć, że bronili dostępu do niej, ale chodzili koło niej, co powodowało, że nie mogliśmy poczuć się swobodnie. Mogliśmy jedynie chodzić bez problemu po placyku wokół kamienia, w miejscu, gdzie leżało ciało prezydenta, i po płytach, po których jeździły samochody, na których zwożono części rozbitego samolotu. Nie mogliśmy wchodzić do lasu, nawet w wysokie trawy, które obok rosły, bo co dziesięć metrów stał żołnierz rosyjski i pokazywał palcem, żeby tam nie wchodzić, cofnąć się. Zobaczyliśmy więc poza wrakiem teren, gdzie odbyło się nabożeństwo ekumeniczne i przemawiały panie prezydentowe Polski i Rosji. Wydaje mi się, że Rosjanie na nasz przyjazd wszystko w tym miejscu wysprzątali, bo nie było nawet znaku katastrofy. Wszystko było wyrównane, wygrabione, wokół kamienia, gdzie leżało ciało prezydenta, położono kostkę, a drzewa, które z pewnością były tu połamane, zostały wycięte. Ten placyk sprawia wrażenie, jak gdyby w tym miejscu nic się nie stało. Gdyby nie było wiadomo, że właśnie tutaj leżały fragmenty samolotu, nikt by nie odróżnił tego miejsca od innego.
Mógł Pan jednak zobaczyć, jak wygląda lotnisko, gdzie Tu-154M miał lądować. - Teren jest zarośnięty, jedynie pas przy lotnisku jest wycięty, dalej wszystko zarośnięte. Trawy tam chyba nie wycinają. Nie ma tam świateł, widziałem dwie lampy na całym lotnisku. Teren robi wrażenie opuszczonego, jak w górach jakaś bacówka lub coś podobnego. W niedalekiej odległości od ściętej brzozy znajdują się na betonowych słupach lampy naprowadzające. Te słupy są stare, popękane, zarośnięte. W ogóle nie przypomina to lotniska i pasu do lądowania. Nie mogę zrozumieć, jak przygotowana była wizyta prezydencka w tym miejscu, kto dał pozwolenie do lądowania naszego samolotu w takim miejscu.
Nie odniósł Pan wrażenia, że te uroczystości były trochę na pokaz? - Pobyt w tamtym miejscu nie był dla nas łatwy, wróciły bolesne wspomnienia z 10 kwietnia. Od razu przyszła myśl, czy oni od razu zginęli, czy nie, przecież był jakiś czas, w którym samolot się rozrywał. Czy mieli w ogóle świadomość, co się z nimi dzieje? Każdy oddzielnie musiał zmierzyć się z tymi pytaniami. Faktycznie odnosiło się jednak wrażenie, że nie rodziny były tu najważniejsze, ale obydwie prezydentowe i że to pod nie przygotowano tę uroczystość. Tam, gdzie udawały się rodziny, m.in. pod wrak samolotu, media nie były dopuszczane, jedynie mogły uczestniczyć w nabożeństwie ekumenicznym. Media interesował jednak chyba bardziej fakt, jakie wrażenie wywrą prezydentowe. Do nas dziennikarze nie mogli podejść, byli od nas odgrodzeni.
Czy podczas pielgrzymki padały pod adresem strony rosyjskiej jakieś pytania o śledztwo smoleńskie? - Nie padło na ten temat ani jedno słowo. W ogóle tych przedstawicieli rosyjskich nie było wielu. Rodziny, które przybyły do Smoleńska, nikogo nie pytały o śledztwo, z nikim na ten temat nie rozmawiały, każdy rozmyślał o bliskich, których w tym miejscu stracił. Nawet kiedy czekaliśmy w Witebsku na drugi samolot, nikt nie podjął rozmowy na ten temat. Na pewno czujemy ulgę, że pojechaliśmy do Smoleńska. Gdybym mógł, pojechałbym tam jeszcze raz, ale po to, żeby móc tam spokojnie pochodzić, pomodlić się, nie trzymając się sztywnego programu, który nie pozwala na robienie tego, co się chce. Poza tym nie byliśmy tam za długo, dokładnie od godz. 10.00 do 13.30, może 14.00, nie mieliśmy więc dużo czasu.
Wspomniał Pan o przymusowym pobycie w Witebsku, kiedy z powodu usterki samolotu musieli Państwo pozostać do poniedziałku na Białorusi. Zaniepokoiła Pana ta sytuacja? - Była dokładnie godz. 20.20 w niedzielę, kiedy siedzieliśmy już w samolocie, w zapiętych pasach, by wylecieć z powrotem do Warszawy. Piloci nie mogli jednak odpalić silników maszyny. Po około 20 minutach wiadomo już było, że nie odlecimy z Witebska. Poproszono nas o opuszczenie samolotu, a obsługa lotniska zaprosiła nas na kolację. Przyleciał po nas drugi samolot z Warszawy, byliśmy już po odprawie i podjeżdżaliśmy do niego autobusem, ale nie wjechaliśmy na lotnisko, bo nas zawrócono. Nie powiedziano nam, co się dokładnie stało, tylko że samolot jest zepsuty. Strona białoruska bardzo miło nas przyjęła. Zapewniła nam hotel, do którego zawieziono nas o godz. 2.00 w nocy. Rano w poniedziałek przyleciały do Witebska dwa kolejne samoloty, drugim wróciłem z rodziną do Warszawy. Dziękuję za rozmowę.

Afganistan, transport uranu i szkoła im. Lecha Kaczyńskiego Autorski przegląd prasy „Gazeta Wyborcza” na pierwszej stronie o coraz trudniejszej sytuacji polskich żołnierzy w Afganistanie. ”Wojska USA biorą na siebie ciężar walk z talibami w prowincji Ghazni. Stacjonujący tam polscy żołnierze mają się skupić na ochronie głównej drogi Afganistanu oraz szkoleniu miejscowej policji i armii” – czytamy. „Prawie tysiąc amerykańskich żołnierzy zajmuje właśnie wschodnie, najbardziej niebezpieczne rejony Ghazni, za których bezpieczeństwo odpowiadali Polacy. To najważniejsza zmiana dotycząca naszych wojsk w Afganistanie od dwóch lat, kiedy to rozproszeni w trzech prowincjach żołnierze zostali skoncentrowani w Ghazni. Już wtedy polscy dowódcy twierdzili, że utrzymanie bezpieczeństwa w jednej z największych prowincji wymaga co najmniej 4 tys. wojsk. Dziś nasz kontyngent liczy 2,6 tys. i jest to kres naszych możliwości – tak ludzkich, jak i finansowych. - Wprowadzenie amerykańskiego wojska do Ghazni to inicjatywa Amerykanów. My przyjęliśmy ją z zadowoleniem. To wzmocnienie, które ma poprawić sytuację w prowincji – podkreśla w rozmowie z “Gazetą” szef MON Bogdan Klich. Żołnierze USA będą podlegać polskiemu dowództwu – po raz pierwszy w historii w takiej sile (wcześniej w prowincji było kilkudziesięciu Amerykanów). Nasi generałowie będą wciąż odpowiedzialni za bezpieczeństwo w Ghazni i to oni będą nadal współpracować z afgańskimi władzami. Jak nieoficjalnie mówili nam polscy dowódcy, samodzielnie nie radziliśmy sobie w Ghazni. Brakowało żołnierzy i sprzętu nawet na efektywne patrolowanie rejonów wokół baz. Rozzuchwaleni talibowie tylko we wrześniu 35 razy ostrzelali rakietami bazy Warrior i Ghazni” – relacjonuje „Gazeta”. Są to wieści smutne ale nie zaskakujące. Pytanie czy w tej sytuacji, kiedy radzimy sobie coraz gorzej mamy porostu się wycofać i powiedzieć, że to nie nasz problem, czy jednak wspólnie z sojusznikami NATO próbować doprowadzić sytuację w Afganistanie do jako-takiego porządku. Afgańska misja to dziś kluczowa akcja NATO I jej rozwiązanie będzie miało duży wpływ na przyszłość Sojuszu. A nasza rola w tej akcji na pewno będzie miła wpływ na nasza pozycję w NATO. „Polska” z kolei informuje, że przez Warszawę przejechał transport siedmiu wielkich ciężarówek wypełnionych materiałem radioaktywnym – wysokowzbogaconym uranem (HEU). „W ten sposób przewieziono uran, jaki wystarczyłby do wyprodukowania ośmiu bomb atomowych. Materiał eskortowany przez stu policjantów został pod stolicą przepakowany na pociąg i przewieziony do Gdyni, a stamtąd wysłany do Murmańska w Rosji. Całe wydarzenie będące realizacją amerykańsko-rosyjskiej umowy miało miejsce dwa tygodnie temu, ale prawda o nim wyszła na światło dzienne dopiero teraz. – Tego typu transporty objęte są ścisłą tajemnicą państwową. Można o nich mówić po fakcie, ale nigdy przed – wyjaśnia “Polsce” Stanisław Latek, rzecznik Państwowej Agencji Atomistyki”. Skąd wziął się atom w Polsce? Jak pisze „Polska” okazało się, że był u nas od bardzo dawna. Transport, który przejechał przez pół kraju, miał na celu wywiezienie z Polski wypalonego paliwa jądrowego z reaktorów badawczych Instytutu Energii Atomowej w Świerku. W wyniki porozumień międzynarodowych trafić ma do Rosji. Całe szczęście, że nie zostaje  u nas ma dłużej. A „Nasz Dziennik” informuje, że Szkoła Podstawowa w Chełchach w gminie Ełk jako pierwsza w Polsce będzie nosiła imię prezydenta Lecha Kaczyńskiego. „Uczniowie wybrali patrona w drodze tajnego głosowania. Kandydatami na patrona szkoły byli także Tadeusz Kościuszko i Janusz Korczak. Uroczyste nadanie imienia odbędzie się 19 października” – pisze gazeta. Ciekaw jestem, kiedy pojawią się pierwsze protesty i głosy oburzenia.

Janke

BOR chroni Kwiatkowskiego Oprócz ministra sprawiedliwości ochronę dostali też szefowie Kancelarii Premiera i BBN Szef Biura Ochrony Rządu zdecydował o przyznaniu specjalnej ochrony dla Krzysztofa Kwiatkowskiego kilka dni temu. Powód? Po zatrzymaniu w ubiegłą środę króla dopalaczy Dawida B. minister sprawiedliwości zaczął dostawać pogróżki – dowiedziała się „Rz”. Kiedy zatrzymano B., premier Donald Tusk podkreślał, że „wszelkie groźby i szantaże ze strony właścicieli sklepów z dopalaczami będą motywowały rząd do dalszej walki, tak aby sprawę dopalaczy doprowadzić do końca”. Nie ujawnił jednak, do kogo są kierowane. Autorem rządowej ustawy antydopalaczowej jest Ewa Kopacz, minister zdrowia. – Nie wykluczamy, że ochroną BOR obejmiemy inne osoby, które są twarzą rządu do „walki z dopalaczami” – mówi jeden z informatorów „Rz”.

Komu przysługuje ochrona Z ochrony BOR mogą korzystać tylko najważniejsze osoby w państwie. Zgodnie z ustawą przysługuje ona prezydentowi i jego najbliższej rodzinie, marszałkom Sejmu i Senatu, premierowi, wicepremierowi oraz szefom MSZ i MSWiA. Borowcy ochraniają dożywotnio także byłych prezydentów RP (ale już nie ich rodziny, np. córka zmarłego Lecha Kaczyńskiego Marta i jego matka Jadwiga straciły ochronę po katastrofie pod Smoleńskiem). W wyjątkowych sytuacjach „ze względu na dobro państwa” z ochrony BOR mogą czasowo korzystać inni politycy czy ministrowie. – Decyduje o tym na wniosek zainteresowanego szef MSWiA – mówi major Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik BOR. Wniosek musi być uzasadniony realnym zagrożeniem życia lub zdrowia. – Mogą być to anonimy, listy, pogróżki. BOR nie może być traktowane jak taxi dla VIP – podkreśla wieloletni funkcjonariusz Biura.

Koziej i Arabski – powody tajne Według informacji „Rz” BOR ochrania wyjątkowo także m.in. gen. Stanisława Kozieja, szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, oraz Tomasza Arabskiego, szefa Kancelarii Premiera. Powody są tajne. MSWiA odmawia odpowiedzi na pytanie, od kiedy i z jakiego powodu szef MSWiA Jerzy Miller przyznał gen. Koziejowi ochronę. – Zgodnie z decyzją ministra spraw wewnętrznych i administracji dane dotyczące zakresu wykonywanych czynności ochronnych, jak również form i metod stosowanych przez funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu są opatrzone klauzulą tajności i podlegają ochronie na podstawie ustawy o ochronie informacji niejawnych – odpowiada Małgorzata Woźniak, rzeczniczka resortu. Według informacji „Rz” generał Koziej wystąpił o ochronę wkrótce po objęciu stanowiska szefa w BBN (został nim w kwietniu). – Wniosek uzasadniający przyznanie ochrony jest tajny – zastrzega jeden z urzędników MSWiA. Na klauzulę niejawności powołuje się też Joanna Kwaśniewska, rzeczniczka BBN. Wiadomo, że poprzednik gen. Kozieja Aleksander Szczygło nie korzystał z BOR. Ale za to jeździł z kierowcą z Żandarmerii Wojskowej. Dlaczego szef Kancelarii Premiera ma superochronę? Minister Tomasz Arabski i rzecznik rządu Paweł Graś nie odpowiedzieli na pytania „Rz” i odesłali nas do BOR. Major Aleksandrowicz: – Nie ujawniamy ani kogo ochraniamy, ani dlaczego.

Jerzy Dziewulski, były antyterrorysta i szef ochrony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, w swojej karierze tylko raz spotkał się z naprawdę poważnym zagrożeniem życia osoby występującej o ochronę. Ile taka ochrona VIP kosztuje? Gen. Mirosław Gawor, były szef BOR, twierdzi, że trudno to oszacować. – Do ochrony trzeba minimum czterech funkcjonariuszy BOR i dwóch samochodów. Taka liczba zapewnia sprawne działanie dwóm zespołom – mówi gen. Gawor. Aleksandrowicz: – Nie każda osoba korzysta z tego samego zakresu ochrony. Nie wyceniamy naszych działań w ten sposób.

Nad kim czuwali borowcy Jarosław Kaczyński. Był chroniony od chwili zaprzysiężenia brata na prezydenta, potem jako premier. Powinien zrezygnować z ochrony BOR pół roku po opuszczeniu tego stanowiska. Ale nie zrobił tego, bo czuł się zagrożony. Wiosną 2009 r. ochronę cofnął mu szef MSWiA. Anne Applebaum. Żona szefa MSZ Radosława Sikorskiego miała ochronę BOR przez kilka dni w grudniu 2009 r. po eksplozji jej auta. Władysław Bartoszewski. Ministrowi w Kancelarii Premiera przyznano ochronę, gdy zaczął dostawać pogróżki. – Ponieważ mam już prawie 90 lat, mógłbym nie poradzić sobie z atakiem – mówi „Rz” Bartoszewski. Z ochrony sam zrezygnował. Jacek Kapica. Wiceminister finansów, który działał wbrew interesom branży hazardowej, dostał ochronę w listopadzie 2009 r. Izabela Kacprzak , Piotr Nisztor

Panowie gangsterzy - nie róbcie z siebie durniów!

1. Minister Sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski dostał ochronę BOR, bo grożą mu ludzie z branży dopalaczy. Panowie gangsterzy - czy wyście powariowali? Wy którzy, z niejednego więziennego pieca chleb jedliście, nie znacie prawa? Kodeksów już nie czytacie? Ministrowi sprawiedliwości grozicie - a co on wam winien?

2. Muszę udzielić wam szkolenia. Minister sprawiedliwości  mógł być dla was groźny wtedy, gdy jednocześnie był prokuratorem generalnym. Taki Ziobro na przykład owszem, był dla was groźny. Ale od pół roku minister sprawiedliwości prokuratorem generalnym juz nie jest i nie ma żadnego wpływu ani na ściganie, ani na karanie przestępców, czyli was, szanowni panowie gangsterzy. Żadnego wpływu!

3. Minister sprawiedliwości to jest obecnie strażnik ministerialnego żyrandola oraz urzędnik, który ma za zadanie zaopatrzyć sądy w papier podaniowy i toaletowy oraz udziela obywatelom odpowiedzi na ich skargi odnoszące się do wymiaru sprawiedliwości, w których to odpowiedziach informuje obywateli, że sądy mogą robić co chcą, a on do nich nie ma nic. Bo faktycznie nie ma. Ja też piszę do ministra sprawiedliwości interwencje i otrzymuję od niego w odpowiedzi zawsze takie same deklaracje bezradności. W zasadzie minister mógłby mi czyste kartki, bo treść jest zawsze taka sama i w gruncie rzeczy zbędna.

4. Minister sprawiedliwości to jest polityczno-administracyjny impotent (oczywiście mam na myśli urząd, nie osobę ministra Kwiatkowskiego). Jego wpływ na walkę z przestępczością jest obecnie z grubsza biorąc taki, jak wpływ rewolucji październikowej na rozwój dorożkarstwa w Abisynii.

5. Panowie gangsterzy - odwołajcie natychmiast wasze groźby wobec ministra Kwiatkowskiego i nie róbcie z siebie durniów!

Janusz Wojciechowski

Zagrożona wolność Rzeczypospolitej Na naszych oczach obóz rządzący Polską rezygnuje z samodzielnej polityki zagranicznej – pisze filozof społeczny. Trzeba się zgodzić z pojawiającym się tu i ówdzie stwierdzeniem, że artykuł Jarosława Kaczyńskiego rozesłany niedawno do ambasadorów pozwala zdiagnozować stan umysłu. Diagnoza jest bardzo niepomyślna. Tyle że nie dotyczy autora, lecz jego licznych hałaśliwych krytyków – polityków obozu rządzącego i wiernie sekundujących im dziennikarzy.

Diagnoza oczywista Zabawne jest to, że dopiero wtedy, gdy już posypały się pierwsze obelgi i złośliwości, przypomniano sobie, że w lipcu ubiegłego roku ukazał się list podobnej treści znanych osobistości adresowany do prezydenta Baracka Obamy. Cóż pisały wtedy polityczne znakomitości z Vaclavem Havlem i Lechem Wałęsą, jednym z europejskich mędrców, na czele? „Nasze nadzieje, że stosunki się poprawią, a Moskwa w końcu zaakceptuje naszą całkowitą suwerenność i wstąpienie do NATO i UE, nie ziściły się. Zamiast tego Rosja znów jest siłą rewizjonistyczną, która chce osiągać XIX-wieczne cele za pomocą XXI-wiecznych metod. (...) By rozszerzyć swe interesy w Europie Środkowej i zagrozić jej orientacji atlantyckiej, Rosja używa jawnych i tajnych sposobów wojny ekonomicznej, począwszy od blokad energetycznych i inwestycji motywowanych politycznie, a skończywszy na przekupstwach i manipulowaniu mediami”. List ten nie spodobał się polskim władzom, już wówczas zajmującym się krzewieniem przyjaźni polsko-rosyjskiej, ale jakoś go przełknięto. Nikt wtedy nie pytał, czy Lechowi Wałęsie nie pomieszały się zmysły, czy jest rzeczą stosowną, by Adam Rottfeld podpisywał się jako były minister spraw zagranicznych pod inną niż oficjalna oceną sytuacji międzynarodowej (tak samo jak nie pytano o to wtedy, gdy byli ministrowie spraw zagranicznych atakowali rząd Jarosława Kaczyńskiego, gdy Bronisław Geremek walczył z ustawą lustracyjną na forum Parlamentu Europejskiego i gdy urzędujący w Berlinie ambasador występował przeciw polityce rządu, który reprezentował). Teraz, gdy podobne treści znalazły się w artykule Jarosława Kaczyńskiego, nawet Wałęsa, który zapewne zapominał, co podpisał przed rokiem, uznał to za niedopuszczalny skandal. Zostawiając na boku obłudę i podwójne standardy oraz fakt, że atakami na Kaczyńskiego obóz rządzący chce odwrócić uwagę od plajty, do jakiej doprowadził w ciągu trzech lat rządzenia, mimo że nie musiał ratować banków ani pobudzać koniunktury, można spytać – co się zmieniło? Co sprawia, że diagnoza, która parę lat temu mogłaby być uznawana za oczywistość, a jeszcze rok lub dwa lata temu stałaby się przedmiotem racjonalnej dyskusji, dzisiaj uchodzi za świadectwo niepoczytalności? Czy zmieniła się sytuacja w Rosji? Czy Rosja w ciągu tego roku wyzbyła się neoimperialnych ciągot? Czy się zdemokratyzowała? Nawet „Wyborcza” zauważyła wydaną ostatnio książkę „Nowa arystokracja” Andreja Soldatowa i Iriny Borogan, w której autorzy rozwijają tezę, że warstwą rządzącą Rosją są agenci FSB. „GW” zainteresowała się jednak tylko wątkiem pobocznym tej książki związanym ze sprawą Olina.

Zainfekowane umysły Widać wszakże, iż po udziale Adama Michnika w spotkaniu Klubu Wałdajskiego, kompromitującym dla dawnego działacza opozycji walczącej o prawa obywatelskie i prawa człowieka, „GW” nieco złagodziła swój entuzjazm dla Putina, a Michnik ratuje swoją reputację niezłomnego stróża wartości, opowiadając wszem i wobec o swym niebywałym akcie odwagi – zapytaniu Putina o Chodorkowskiego. Walczący o obywatelskie wolności Rosjanie zdziwiliby się, gdyby się dowiedzieli, jaką rolę spełnia dzisiaj w polskim życiu publicznym Adam Michnik i jak zamyka usta swoim krytykom procesami, w których nie mają oni równych szans, bo nie stoi za nimi potężny koncern medialny. O tym, kto rządzi Rosją i jakimi metodami, można było już przeczytać choćby w ciągle jeszcze niewycofanej z obiegu książce „Wysadzić Rosję” Andrieja Litwinienki i Jurija Felsztinskiego, notabene z ciekawą wzmianką o śledztwie w sprawie katastrofy jaka-40 w 2000 roku na moskiewskim lotnisku, w której zginęło paru niewygodnych ludzi. Zwolennicy teorii spiskowej, których wielu pojawiło się na Wyspach Brytyjskich, twierdzą, że Litwinienko został zamordowany w Londynie przez rosyjskich agentów na zlecenie. A Felsztyński podaje, że w sumie zamordowanych zostało kilka osób, które pomagały autorom zbierać materiały, w tym trzech deputowanych do rosyjskiej Dumy – zastrzelonych bądź otrutych. Jak wiadomo, niedawno Stany Zjednoczone wydaliły sporą grupę rosyjskich agentów. To dobrze, że Polska pozostaje także w tym względzie zieloną wyspą, a przypuszczenia, iż mogłoby być inaczej, są wymysłem chorych umysłów zainfekowanych teoriami spiskowymi... Skądinąd wiemy, że dawne metody odchodzą do lamusa. Latem „The Economist”, pisząc o wojnach w cyberprzestrzeni, przypomniał, że za pierwszy akt takiej wojny uchodzi atak na Estonię w 2007 r., gdy nagle przestały działać estońskie serwery rządowe, bankowe i medialne. Brytyjski tygodnik wiąże to z faktem, że Estończycy postanowili usunąć pomnik żołnierzy sowieckich z centrum Tallina. Po tym ataku powstało w Tallinie NATO-wskie centrum obrony cybernetycznej. Najnowszą spektakularną akcją tego typu było unieruchomienie wirusem komputerowym irańskiej elektrowni atomowej – konstrukcji rosyjskiej, sterowanej komputerami Siemensa, które – jak twierdzi rzecznik Siemensa – nie wiadomo jakim cudem znalazły się w Iranie. Na amerykańskich uniwersytetach wykłada się o geopolityce w przestrzeni cybernetycznej.

Inne priorytety W artykule opublikowanym w „Foreign Afairs”, będącym fragmentem wspomnianej książki, Sołdatowa i Borogan piszą, że w związku z odkryciem pokładów gazu łupkowego w Polsce, „zaniepokojona tym, na co niezależność energetyczna mogłaby pozwolić opornemu rządowi w Warszawie, Moskwa szybko zaczęła zabiegać o swego długoletniego rywala. W kwietniu Putin uczestniczył w uroczystościach upamiętniających masakrę w Katyniu w 1940 roku”. Teraz, gdy rząd Donalda Tuska w osobie wicepremiera Waldemara Pawlaka wynegocjował długoterminową umowę gazową, wiadomo że nieszybko urwiemy się z tego paska. Na szczęście sprawa znajduje się w ręku komisarza UE od spraw energii Günthera Oettingera. Można przypuszczać, że rozwiązaniem będzie zagwarantowanie nam w razie czego dostaw gazu z Niemiec, sprowadzanego z Rosji gazociągiem bałtyckim, oraz jakiś udział firm europejskich, zapewne niemieckich, w gazociągu jamalskim. Warto w tym kontekście przypomnieć, że w marcu tego roku minister Radosław Sikorski, który znowu dał świadectwo swych nienagannych manier, oświadczył, że sprawa blokowania dostępu do portu w Świnoujściu przez gazociąg północny została definitywnie rozwiązana. Okazało się jednak, że nic nie jest załatwione. Jak już wielokrotnie się zdarzało członkom tego rządu, wprowadził w błąd polską opinię publiczną. Horst Teltschik, kiedyś doradca Helmutha Kohla, jeden z architektów zjednoczenia Niemiec, a potem organizator wpływowych monachijskich konferencji o polityce bezpieczeństwa, opublikował 1 października we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” artykuł w związku z 20. rocznicą zjednoczenia Niemiec, którego znaczna część poświęcona jest relacjom z Rosją. Autor pisze, że członkostwo Rosji w NATO i specjalna umowa z UE mogłyby wypełnić życiem „partnerstwo modernizacyjne” (Steinmeier) lub „partnerstwo w innowacyjności” (Merkel) „To, jak się rozwiną w przyszłości stosunku z Rosją, jest nadrzędnym interesem Niemiec, NATO i UE”. Zwraca przy tym uwagę, że dzisiaj priorytety USA są inne niż za czasów Busha: „Prezydent Obama stoi przed ogromnymi problemami w polityce wewnętrznej, a w polityce zagranicznej nie UE i nie Rosja są w centrum zainteresowań, lecz Afganistan Pakistan, Iran, Bliski i Daleki Wschód, a przede wszystkim Chiny (...) Wiceprezydent Biden nie wahał się niedawno określić Rosji jako „słabej”. A więc państwa europejskie muszą się same zatroszczyć o swoje interesy w Europie, i to w całej Europie” – w całej, a więc łącznie z Rosją.

Niemcy w Europie Teltschik zaraz jednak dodaje, że włączenie Rosji do NATO i w struktury europejskie nie jest bynajmniej celem wszystkich krajów europejskich: „Jeśli Niemcy i państwa Europy Północnej i Środkowej nie przejmą intelektualnego przewodnictwa w kształtowaniu stosunków z Rosją, nikt tego nie uczyni. Francja, Wielka Brytania lub Hiszpania nie są szczególnie zainteresowane Rosją, a Włochy interesują się tylko pod względem gospodarczym”. Jako największe zagrożenie wymienia projekt zainstalowania elementów tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach, forsowany przez George’a Busha, a porzucony przez Obamę. Na szczęście to już przeszłość, a rząd Donalda Tuska w pełni podziela to zdanie i bez szemrania wpisuje się w tę politykę. Nie łudźmy się jednak – nie on ją wyznacza. Teltschik zapewnia, że „członkostwo w UE i NATO należy do niemieckiej racji stanu”. Trudno jednak nie zauważyć, że dzisiaj Niemcy inaczej rozumieją swoje członkostwo. W „International Herald Tribune”, także z 1 października, w artykule „A united Germany confronts Europe” pisze o tym E. Wayne Marry, kiedyś pracownik ambasady USA w Berlinie Wschodnim, a teraz ekspert w American Foreign Policy Council w Waszyngtonie. Narzeka on, że Niemcy przestały być proeuropejskie. „Młode pokolenie Niemców nie może osobiście pamiętać długiej walki ich kraju o akceptację jako odpowiedzialnego państwa europejskiego i ma mało zrozumienia dla złożonego systemu porozumień, zakotwiczających niemiecką tożsamość narodową w szerszej tożsamości europejskiej. Dzisiaj niemieccy politycy z całego spektrum otwarcie kpią ze zobowiązań związanych z europejską jednością, używając takich zwrotów, jakich żadna zachodnioniemiecka partia nie użyłaby w poprzednim pokoleniu”. Również Teltschik sugeruje konieczność zmiany polityki zagranicznej charakteryzującej się „spolegliwą nieszkodliwością” (verlässige Harmlosigkeit), polegającej na szukaniu porozumienia ze wszystkimi partnerami i godzeniu rozbieżnych interesów.

Honor i godność To, że prezesowi największej w Polsce partii opozycyjnej nie pozwala się kwestionować tych wizji, przypominających polityczne proporozycje Siergieja Karaganowa, świadczy o tym, jak ochoczo wpisują się w nie polskie elity rządzące. Wszystkich przebił swoimi wypowiedziami Tomasz Nałęcz, doradca Bronisława Komorowskiego, brutalnie atakując także Annę Fotygę. Niestety, czym skorupka w PZPR nasiąknie, tym i po 20 latach demokracji trąci – wystarczy tylko trochę poczucia władzy i ważności. Kiedyś taką politykę uległości można było tłumaczyć koniecznością „płynięcia z głównym nurtem”, pragmatyzmem, jakimś opacznym rozumieniem polskiej racji stanu. Coś się jednak wydarzyło, o czym rząd stara się jak najszybciej zapomnieć i sprowadzić do rangi nic nieznaczącego incydentu – w Rosji zginął polski prezydent i 95 innych znamienitych osób, przedstawicieli polskiej elity.

Wiemy już, że śledztwo w sprawie katastrofy nie jest prowadzone przez Rosjan tak, byśmy mogli mieć zaufanie co do szczerej woli wyjaśnienia jej przyczyn. A jak wygląda akcja ratunkowa i polityka informacyjna w kraju cywilizowanym, mogliśmy się przekonać przy okazji tragicznego wypadku polskiego autokaru pod Berlinem. W sprawie śledztwa smoleńskiego przedstawiciele rządu – Tusk, Miller i Kopacz – wielokrotnie przekazywali Polakom kłamliwe informacje. 25 maja premier rządu RP oświadczył, że śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej jest „najbardziej otwartym i z największym dostępem opinii publicznej do informacji”. Każde kłamstwo w tak fundamentalnej sprawie powinno doprowadzić do dymisji. Żaden naród mający poczucie honoru i godności własnej nie powinien pozwolić się traktować tak, jak Polska traktowana jest przez Rosję. O tym, jak bywa na świecie, jak zachowują się silne państwa, świadczy reakcja Chin na zatrzymanie przez Japończyków kapitana chińskiego statku, który zapuścił się na sporne wody.

Procesy ponadpolskie Bardziej szczerzy niż przedstawiciele rządu bywają publicyści i literaci, którzy trwożliwie dają do zrozumienia, że lepiej położyć uszy po sobie, bo wobec Rosji nic nie możemy. Zasugerował to też Edmund Klich. W ostatnio udzielonym wywiadzie dla „Wprost” z 13 – 19 września znowu próbkę swych analitycznych zdolności dał Jerzy Urban, jak za dawnych czasów, gdy współpracował z generałem Pożogą. Stwierdził on z zadowoleniem, że: „Kaczyński traci zdolność międzynarodowego funkcjonowania jako człowiek władzy w Polsce. Procesy ponadpolskie już go w tej chwili wykluczają. Rosja zaczyna się integrować w jakiś sposób z Unią Europejską i jest to nieodwracalna tendencja. Dla Europy to jedyny ratunek przed marginalizacją, a dla Rosji to jest jedyny ratunek, by nie zostać przedmieściem Chin. W tym scenariuszu Polska Kaczyńskiego może pełnić co najwyżej funkcje przeszkody wewnątrz Unii. To nie leży w niczyim interesie. Kaczyński traci więc zdolność funkcjonowania międzynarodowego, bo nie jesteśmy osobnym światem i koncepcje w stylu „grunt to niepodległość” są XIX-wieczne, nie przystają do rzeczywistości”. Słowa Urbana nie wywołały sprzeciwu redaktora Piotra Najsztuba, który wywiad przeprowadzał. Pewnie dlatego, że podziela satysfakcję Urbana. W ogóle nie odbiły się szerszym echem, jakby Urban powiedział coś zupełnie oczywistego – że to nie Polacy decydują, komu powierzają władzę, lecz jakieś siły „ponadpolskie” (czy jest to kondominium czy protektorat to już bardziej szczegółowe zagadnienie). Urban cieszy się przy tym, że z przyczyn biologicznych liczba „staro-Polaków” będzie się zmniejszać. Znowu najtrafniej nową doktrynę postpaństwową wyraził Tomasz Nałęcz, stwierdzając, że obecność Putina w Katyniu była tak ważna, że „powinniśmy na ołtarzu tej sprawy złożyć każdą ofiarę”. Trudno o bardziej skandaliczną wypowiedź – miejmy nadzieję, że jej autor nie wiedział, co mówi. Faktem jest jednak, że na naszych oczach obóz rządzący rezygnuje z samodzielnej polityki zagranicznej. Nie przypadkiem nikogo nawet nie zdziwiło, że Bronisław Komorowski nie pojechał na sesję ONZ, na którą zawsze jeździł prezydent Lech Kaczyński – zapewne ma ważniejsze rzeczy do zrobienia. Być może już ćwiczy uśmiechy i ukłony na przyjazd prezydenta Miedwiediewa.

Niebezpieczna polityka Jarosławowi Kaczyńskiemu zarzuca się, że uprawia politykę XIX-wieczną (zarzuty te opierają się na przekonaniu wynikającym z ignorancji i zapatrzenia się w UE, że dzisiaj geopolityka, suwerenność i konflikty interesów nie odgrywają już większej roli, że realizm w stosunkach międzynarodowych jest stanowiskiem przestarzałym, a Polska może tylko ulegać procesom „ponadpolskim”). Zarzuca mu się także „politykę insurekcyjną”, zapominając o powodach, które mogłyby dzisiaj skłaniać do insurekcji – o tym, że ten rząd przy wielkim poparciu elit prowadzi politykę coraz bardziej przypominająca tę, jaką w Polsce uprawiano w XVIII wieku, od sejmu niemego po sejm grodzieński. To, że dzisiaj środki dominacji są o wiele subtelniejsze i nie wymagają militarnej okupacji lub kulturowego ucisku, nie zmienia faktu, że jest to polityka zagrażająca wolności Rzeczypospolitej i jej istnieniu jako podmiotu politycznego. Zdzisław Krasnodębski

Krasnodębski Rezygnacja PO z samodzielnej polityki zagranicznej Krasnodębski „Warto w tym kontekście przypomnieć, że w marcu tego roku minister Radosław Sikorski, który znowu dał świadectwo swych nienagannych manier, oświadczył, że sprawa blokowania dostępu do portu w Świnoujściu przez gazociąg północny została definitywnie rozwiązana. Okazało się jednak, że nic nie jest załatwione. Jak już wielokrotnie się zdarzało członkom tego rządu, wprowadził w błąd polską opinię publiczną.”…” Horst Teltschik, kiedyś doradca Helmutha Kohla, jeden z architektów zjednoczenia Niemiec, a potem organizator wpływowych monachijskich konferencji o polityce bezpieczeństwa, opublikował 1 października we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” artykuł w związku z 20. rocznicą zjednoczenia Niemiec, którego znaczna część poświęcona jest relacjom z Rosją. Autor pisze, że członkostwo Rosji w NATO i specjalna umowa z UEmogłyby wypełnić życiem „partnerstwo modernizacyjne” (Steinmeier) lub „partnerstwo w innowacyjności” (Merkel) „To, jak się rozwiną w przyszłości stosunku z Rosją, jest nadrzędnym interesem Niemiec, NATO i UE”.”…” Niemcy w Europie .Teltschik zaraz jednak dodaje, że włączenie Rosji do NATO i w struktury europejskie nie jest bynajmniej celem wszystkich krajów europejskich: „Jeśli Niemcy i państwa Europy Północnej i Środkowej nie przejmą intelektualnego przewodnictwa w kształtowaniu stosunków z Rosją, nikt tego nie uczyni. Francja, Wielka Brytania lub Hiszpania nie są szczególnie zainteresowane Rosją, a Włochy interesują się tylko pod względem gospodarczym”. ..” pisze o tym E. Wayne Marry, kiedyś pracownik ambasady USA w Berlinie Wschodnim, a teraz ekspert w American Foreign Policy Council w Waszyngtonie.Narzeka on, że Niemcy przestały być proeuropejskie. „Młode pokolenie Niemców nie może osobiście pamiętać długiej walki ich kraju o akceptację jako odpowiedzialnego państwa europejskiego i ma mało zrozumienia dla złożonego systemu porozumień, zakotwiczających niemiecką tożsamość narodową w szerszej tożsamości europejskiej.”…” Jarosławowi Kaczyńskiemu zarzuca się...”…” Zarzuca mu się także „politykę insurekcyjną”, zapominając o powodach, które mogłyby dzisiaj skłaniać do insurekcji – o tym, że ten rząd przy wielkim poparciu elit prowadzi politykę coraz bardziej przypominająca tę, jaką w Polsce uprawiano w XVIII wieku, od sejmu niemego po sejm grodzieński.”…” Faktem jest jednak, że na naszych oczach obóz rządzący rezygnuje z samodzielnej polityki zagranicznej.”…(źródło) Mój komentarz Polecam przeczytać całą analizę Krasnodębskiego. Jest to z pewnością jeden z najważniejszych , jeśli nie najważniejszy tekst jaki napisał w tym roku . Mógłby ,a nawet powinien stać się podstawą do większego eseju w którym Krasnodębski mógłby dogłębniej zdiagnozować aktualną sytuację polityczna w Europie w kontekście geostrategicznej polityki Niemiec i Rosji. Okazuje się przy okazji że projekt Karaganowa to faktycznie wspólny projekt  rosyjsko niemiecki . Krasnodębski podkreśla tutaj w politykę Targowicy Tuska . Polska w obliczu zagrażającego jej sojuszu postaje bierna , Komorowski, Tusk i Sikorski to fanatyczni , neoficcy wyznawcy Traktatu Lizbońskiego. Traktatu, który dzięki wbudowanym mechanizmom podejmowani decyzji buduje hegemonie Niemiec w Unii . Mamy  tutaj splot dwóch czynników politycznych , płaszczyznę zagrożenia  Pierwszy to oś,  sojusz rosyjsko niemiecki , którego celem jest nie tylko  budowa protektoratów i kondominiów w Europie Środkowej, ale generalnie zbudowanie nowej architektury politycznej, gospodarczej , a może i kulturowej całej Europy, wliczając w to Unie Europejska . Tutaj warto zastanowi się , czy Niemy przy pomocy Rosji, jako gospodarczej przeciwwagi nie chcą wypchnąc Wielkiej Brytanii Z Unii. Jeżeli Niemcy chcą, aby język niemiecki stał się językiem Unii, to musza pozbyć się Wielkiej Brytanii, Jeśli chcą całkowicie odciąć wpływy USA w Unii Europejskiej to musza Wielką Brytanię z Unii usunąć .Bez Rosji tego nie zrobią, bo tylko ona może zrównoważyć utratę takiej gospodarki jak brytyjska . Polska i jej elity polityczne są pogruchotane , poskładane z jakiś patałachów, pozbawione wizji. Jedynym politykiem, który prawidłowo diagnozuj sytuację , czyli zagrożenie niemieckie, zagrożenie jakie niesie w sobie Traktat Lizboński to Rokita. Zakłada on ,że budowa Federacji Europejskiej pozwoliłaby Polsce zrealizować jej strategiczne cele zewnętrzne i wewnętrzne , gdyz cele Federacji byłyby tożsame z polskimi . Czyli rozszerzenie  na Wschód o Ukrainę i Białoruś , i modernizację gospodarczą i polityczna Polski .Zresztą fakt ,że Niemcy są w tej chwili największym hamulcowym integracji europejskiej ,że są przeciwne demokratyzacji Unii , najlepiej  świadczy o tym ,że Rokita ma rację. Marek Mojsiewicz

Odzyskać rząd dusz

1. W sobotniej Rzeczpospolitej ukazał się interesujący wywiad z prof. Piotrem Glińskim przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego o procesach zachodzących w polskim społeczeństwie po 10 kwietnia 2010. Dwie grupy robocze podczas niedawnego zjazdu polskich socjologów w Krakowie zajmowały politycznymi i społecznymi konsekwencjami katastrofy smoleńskiej i choć zapewne socjologowie mają swoje poglądy polityczne, to ustalenia badaczy, oparte na rozmaitych badaniach opinii publicznej powinniśmy chyba uznać za obiektywne.

2. Co wynika z tych badań. Po pierwsze zaraz po katastrofie poczucie wspólnoty i żalu wyrażało w deklaracjach aż 90 % Polaków. Po drugie wzrosły bardzo wyraźnie wszystkie wskaźniki optymizmu społecznego. Wreszcie po trzecie wzrósł z około 30 do 80% wskaźnik zaufania Polaków do Lecha Kaczyńskiego i aż 80% uważało, że media przed 10 kwietnia traktowały Prezydenta RP niesprawiedliwie.

Ludzie przez krotki czas żałoby na własne oczy zobaczyli jak gigantyczna była skala manipulacji medialnych. Każde wcześniejsze posunięcie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego oceniane źle , a nawet odsądzane od czci i wiary w mediach, teraz okazywało się posunięciem sensownym, a nawet zgodnym z polską racją stanu. Każde opiekuńcze zachowanie Pani Marii Kaczyńskiej wobec męża, wcześniej wyśmiewane, teraz było przejawem miłości małżeńskiej. Polacy zrozumieli, że skoro w tej sprawie byli manipulowani na tak olbrzymią skalę przez rządzących, media, a także przez establishment, to mogą być manipulowani w ten sam sposób w każdej innej.

3. Wszystkie te pozytywne zmiany w społeczeństwie, ta dobra pamięć o przywódcy narodu to zdaniem profesora Glińskiego „wielki potencjał państwowotwórczy, wspólnotowy, kulturotwórczy. Wokół niej można budować nie tylko symbole i pomniki ale także pożyteczne dla społeczeństwa instytucje obywatelskie i państwowe wychowujące nowe pokolenia wokół wartości dobra wspólnego”. Ale niestety te pozytywne tendencje nie trwały długo. Już kilka dni po katastrofie mieliśmy do czynienia z uruchomieniem całej technologii zagospodarowywania żalu i żałoby, Rozpoczął ją inspirowany przez pracowników biur poselskich krakowskich posłów Platformy sprzeciw wobec pochówku pary prezydenckiej na Wawelu, skromny zaledwie kilkuset osobowy, wobec setek tysięcy ludzi z całego kraju stojących w 24 godzinnych kolejkach na Krakowskim Przedmieściu aby oddać hołd Prezydentowi i jego małżonce.

Ale natychmiast został podchwycony przez te same media, które przed smoleńską tragedią uczestniczyły w tworzeniu tego „przemysłu pogardy i nienawiści”. Profesor Gliński określa to tak „nastąpiło pierwsze uderzenie wielkiej machiny medialnej w celu odzyskania dominujących pozycji utraconych nagle na skutek innej, zaskakującej narracji. Chodziło więc o odwrócenie procesu zmiany, odzyskanie statusu jednego kontrolera języka i treści debaty publicznej. Następnie te same media podjęły bezpardonową kampanię zmierzającą do zniszczenia rodzącego się w sposób naturalny mitu Prezydenta Kaczyńskiego”.

4. Tyle i aż tyle wynika z badań socjologów przecież nie motywowanych politycznie ale chłodnym okiem naukowców oceniających na podstawie badań opinii publicznej procesy zachodzące w społeczeństwie. Ale w tychże mediach ani śladu wyników tych badań tylko nieustanne odwracanie kota ogonem. To Jarosław Kaczyński wrócił do języka nienawiści, to jego wypowiedzi są analizowane, do tego stopnia, że rozbierane na czynniki pierwsze są wręcz pojedyncze słowa. To on składa pod Pałacem Prezydenckim każdego 10 dnia miesiąca wieniec i pali znicze i przemawia, a nie powinien bo na Krakowskim Przedmieściu nie powinno być żadnych obchodów poświęconych ofiarom tragedii smoleńskiej i nie ma miejsca na upamiętnienie tej tragedii. To Kaczyński wrócił do ostrego języka, nie Tusk, Komorowski, Niesiołowski, że o Palikocie i Kutzu nie wspomnę bo oni już poza Platformą. Trwa więc walka o rząd dusz, który przejściowo został utracony przez rządzących wspieranych przez zaprzyjaźnione media. Mam nadzieję, że ostatecznie ta walka nie przyniesie Tuskowi i kolegom powtórnego zwycięstwa w wyborach parlamentarnych, bo tragedia smoleńska wywarła jednak na zawsze ogromne piętno na Polakach. Zbigniew Kuźmiuk

Tusku – musisz?Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści” – powiada przysłowie. I rzeczywiście. Kto by pomyślał, że taka pani minister Ewa Kopacz, która nie raz i nie dwa udowodniła, że nawet do trzech nie potrafi zliczyć, może tchnąć tyle energii w niemrawe organy naszego demokratycznego państwa prawnego? Z siebie samej tyle energii wykrzesać by nie mogła, co to, to nie; koń jaki jest – każdy widzi. A jednak energia została wykrzesana, więc w tej sytuacji nie ma innej możliwości, niż tak, że nie tyle panią minister Ewę Kopacz, co organy naszego demokratycznego państwa prawnego ktoś podkręcił. A kto? Ano, pewnie te same Siły Wyższe, które podczas puczu Janajewa w Moskwie wprawiły w ruch silniki czołgów dywizji tamańskiej i kantemirowskiej, dzięki czemu wsparły one Borysa Jelcyna i w ten sposób demokracja w Rosji została uratowana. No dobrze – ale co właściwie uruchomiło te silniki? Jak pamiętamy, czołgi obydwu dywizji nie ruszyły na płomienne wezwania Borysa Jelcyna, tylko dopiero wtedy, gdy wezwania te zostały wsparte listem „grupy intelektualistów i biznesmenów”. Mniejsza już o „biznesmenów”, bo i u nas ich nie brakuje, chociaż oczywiście ruscy mają większy kaliber, co zauważył nawet Bolesław Prus, kreśląc w „Lalce” sylwetkę Suzina na tle naszego skromnego pana Stacha Wokulskiego – ale ci „intelektualiści”. Któż to taki, że ich listy wprawiają w ruch motory czołgów sławnej dywizji tamańskiej? Wydaje się, że nie są to osoby kalibru pani Henryki Krzywonos, chociaż ostatnio i ona jednym susem znalazła się wśród intelektualistów – ani nawet pani filozofowej Środziny, żałośnie umizgującej się do „młodych, wykształconych” na kongresie wyznawców posła Palikota. Tout proportions gardees, znaczy – na terenie kraju tubylczego, przykładem takiego intelektualisty może być generał Sławomir Petelicki, a przede wszystkim - Marek Dukaczewski, co to mógłby wytrzepać z banana nawet prezydenta, więc cóż to dla niego za problem podkręcić trochę niemrawców tworzących organy naszego demokratycznego państwa prawnego? To dla niego mały pikuś, toteż nic dziwnego, że nawet premier Tusk na ten moment porzucił miłosne gruchania i nasrożył się aż do „brutalności”. W rezultacie policja i inspekcja sanitarne w mgnieniu oka pozamykała prawie 800 sklepów z dopalaczami. To znaczy niezupełnie sklepów, tylko przede wszystkim – straganów, w których debiutowali w tym biznesie „młodzi wykształceni”. Oczywiście najsampierw swoje zadania wykonały niezależne media, każdego dnia wynajdując kolejną ofiarę, która po dopalaczach dostała rozwolnienia, więc opinia publiczna na tę brutalność została odpowiednio przygotowana. Ale przecież „młodzi wykształceni” rozwolnienia miewali i wcześniej, a jednak ani policja, ani inspekcja sanitarna nie była z tego powodu stawiana w stan pogotowia. Co więcej – sklepy z dopalaczami istniały sobie od lat i jakoś nie można było ich w naszym demokratycznym państwie prawnym ruchnąć, podobnie jak konstruktorów krzyża z puszek po piwie. Jak wiadomo, prokuratura umorzyła śledztwo z powodu niewykrycia sprawców, chociaż policja dysponowała filmem, na którym widoczne są ich twarze, więc dla demokratycznego państwa prawnego, które wszystkich podgląda i podsłuchuje, z identyfikacją nie powinno być najmniejszych problemów. Skoro jednak wykryć ich nie można, to nieomylny to znak, że mogą być oni konfidentami albo policji, albo CBŚ, albo ABW, albo nawet któregoś z klonów Wojskowych Służb Informacyjnych, tzn. SWW, albo SKW. Razwiedka wojskowa bowiem co najmniej od 30 lat zajmuje się polityką, kreując coraz to nowe konfiguracje tubylczych mężyków stanu, kręceniem lodów, tzn. rozkradaniem tubylczego kraju i wysługiwaniem się państwom poważnym, czyli – jak to się dawniej mówiło – zdradą stanu. W tym celu musi mieć rozbudowaną agenturę, którą trzeba przecież wynagradzać, a wiadomo, że każdemu funkcjonariuszy prędzej uschłaby ręka, niż by dał ze swojego, W takim jednak razie razwiedka musi uruchomić jakieś sposoby finansowania agentury i sieć sklepów z dopalaczami jest prawdopodobnie jednym z takich sposobów. W przeciwnym razie fiskus, albo policja już dawno by je pozamykały. Tymczasem – jak wiemy były wobec nich „bezradne”. Teraz jednak poradziły sobie z nimi w mgnieniu oka. Co się stało? Przecież prawo się nie zmieniło. Najwyraźniej pojawiła się „wola polityczna” No i pięknie, ale co ją właściwie wzbudziło? Wola polityczna i „brutalność” pojawiła się jako skutek konkurencyjnej walki między dwiema, a może nawet trzema bandami tajniaków, a kto wie – może nawet między starym pokoleniem ubeków którzy właśnie próbują przeprowadzić rekonstrukcję tubylczej sceny politycznej na następne dziesięciolecie i na razie nie doszli jeszcze do porozumienia z „młodymi, wykształconymi”? Toteż właściciele stajni, która wystawiła Donalda Tuska, próbują na starcie okulawić szkapy ze stajni konkurencyjnej, odcinając im źródła finansowania poprzez likwidację ich sklepów z dopalaczami. Stąd ta srogość „na granicy prawa”. Ale zaatakowana w ten sposób szajka z pewnością będzie się broniła, więc tylko patrzeć, jak niezawisłe sądy zostaną zalane oburzonymi pozwami. Wnet się posypią piękne wyroki – oczywiście przeciwko Skarbowi Państwa – bo wiadomo, że te zapasy między poszczególnymi bandami naszych okupantów pod dywanem – podobnie zresztą jak wszystko inne - finansować muszą biedni podatnicy. Taki los wypadł nam. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jak mówią Rosjanie –„łarczik prosto otkrywajetsia”. Akcja przeciwko sklepom z dopalaczami pokazała, że całe to demokratyczne państwo prawne i jego funkcjonariusze, to Scheiss pozostający na usługach tajniaczych gangów – bo kiedy tylko razwiedka, albo nawet i zwyczajna mafia zechce, to uruchomi swoje marionetki w konstytucyjnych organach naszego demokratycznego państwa prawnego – choćby nawet niemrawą panią Ewę Kopacz – które na rozkaz każdego puszczą z torbami. SM

Marcina Króla problemy z demokracją Żadna ze mnie intelektualistka, więc Marcin Król jest dla mnie wyłącznie jednym z dyżurnych ekspertów przy rozmaitych okazjach wypowiadających się do mediów. Ale podobno to wybitny umysł i zasłużony człowiek. Być może, nie wiem, nie czytałam, i czytać nie zamierzam, bo poznałam go jako osobę nie rozumiejącą demokracji, i bardzo dla niej groźną. Na szczęście pozbawioną mocy sprawczej, więc jedyne co nam z jego strony grozi, to kolejne szokujące refleksje, od których włos się jeży na głowie. Bo przecież dzisiejsza wypowiedź Króla nie jest pierwszą, w której ujawnia swoje antydemokratyczne ciągoty. Gdy półtora roku temu wybuchła moja sprawa z Dziennikiem, Król podzielił się z opinią publiczną swoimi przemyśleniami na temat tego kto powinien mieć prawo się odzywać. Marcin Król (2009): Nie chciałbym nikogo obrażać, ale odnoszę wrażenie, że blog jest czymś – proszę darować to określenie – idiotycznym. Pozwala każdemu wygłaszać opinie na tematy kompletnie dowolne. Tymczasem wcale nie uważam, że tak być powinno. Bo jedni mają opinie, inni - wyrobione jedynie ich zalążki, a pozostali - nie mają ich wcale. (...) W internecie można znaleźć więc anonimowe blogi, anonimowe wypowiedzi i anonimowe komentarze, które zamieszczane są również w internetowych wydaniach dzienników pod artykułami. Dla mnie jest to bardzo ponure i niebezpieczne zjawisko, które w przyszłości zaowocuje negatywnymi skutkami. Mówię to dlatego, że dotychczas cała upowszechniona kultura pisana opierała się na możliwości skrytykowania nawet największych głupstw, najbardziej marnych książek, których autorzy byli znani. Tymczasem w internecie opinie są anonimowe – a ich autorstwo nie niesie za sobą żadnej odpowiedzialności. Oceniam to jako złe zwycięstwo demokracji, bo każdy idiota ma dzięki temu takie same prawa do wygłaszania swoich sądów jak wybitni myśliciele, publicyści, czy prawdziwi dziennikarze. Tymczasem anonimowa opinia nie pomaga w kształtowaniu życia publicznego, a psuje je. Anonimowość pozwala ludziom na swobodę, która bywa niebezpieczna. Niegdyś wielu filozofów politycznych uważało, że tego rodzaju swobody powinny być ograniczone. Więcej, przez całe lata rozumni ludzie uważali, że cenzura powinna być dopuszczalna i to nie tylko z powodów obyczajowych, ale też zgodnie z zasadą, że „poważne pytania głupim ludziom mącą w głowie”. Nie jestem zwolennikiem tego, by każdy mógł wyrażać swoją opinię publiczne w sposób nieograniczenie swobodny. Nawet gdy do redakcji – i to każdej, jaką znam – przychodzą listy, ta nie decyduje się na publikację najgłupszych z nich, a wybiera najbardziej interesujące. Dlaczego? Po prostu dlatego, że sfera publiczna to nie śmietnik. Marcin Król (dzisiaj):  Co innego treść wystąpień, a co innego miejsce, w którym są wygłaszane. Gdyby wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego miało miejsce w parlamencie, mógłbym powiedzieć, że jego treść mi się nie podoba, ale w zasadzie wszystko jest w porządku. W parlamencie posłowie mają prawo mówić to, co chcą. Natomiast tu Jarosław Kaczyński z walką polityczną wyszedł na ulicę. Jest to absolutne przekroczenie reguł demokracji. (…) Powiem brutalnie: z przeciwnikami tej formy życia, jaką zaakceptowaliśmy - a zaakceptowaliśmy demokrację - trzeba walczyć. Walczyć przy pomocy metod dostępnych władzy. W tym przypadku zastanawiałbym się nad Trybunałem Stanu dla Jarosława Kaczyńskiego. My, choć mamy najróżniejsze zdanie o rządzie i o jakości naszej demokracji, nie powinniśmy się godzić na mniejszość, która nam zagraża i która podważa nasze systemy wartości: lewicowe, prawicowe, konserwatywne, ale demokratyczne. Półtora roku temu Marcinowi Królowi przeszkadzało, że do głosu, oprócz elit na poziomie, dorwał się także motłoch bez nazwisk. Dzisiaj okazuje się, że nie tylko anonimowi głupcy są problemem, bo bywają nim także osoby niewątpliwie wybitnie inteligentne, przedstawiające się z nazwiska i należące do elity. Jeśli źle wybiorą miejsce. Sejm, na ten przykład jest miejscem odpowiednim do odezwania się na tematy polityczne, ale ulica już niekoniecznie. Odezwanie się na tematy polityczne na ulicy powinno być karane Trybunałem Stanu. Nawet jeśli chwilowo, przez niedopatrzenie ustawodawcy, prawo nie przewiduje stawiania przed Trybunałem polityków opozycji. No ale przecież Król powiedział, że z takimi co się odzywają na ulicy można, a nawet trzeba, walczyć metodami niedemokratycznymi. W obronie demokracji. Może więc warto spróbować. Trzeba w końcu rozwiązać problem Kaczyńskiego, by rządziło się lepiej. Sama Kolenda nie wystarczy, choć trzeba przyznać, że ona i jej niektórzy koledzy bardzo się ostatnio starają szczując na opozycję, w interesie władzy. Jak za starych, i myślałby kto, słusznie minionych, czasów. Nie podzielam nabożeństwa z jakim inni komentatorzy podchodzą do wypowiedzi Króla, siląc się na delikatność w ocenie tego co powiedział. A przecież powiedział rzeczy straszne, straszne i głupie. I bez względu na to co zrobił w przeszłości, i ile mądrych rzeczy napisał, trzeba to sobie jasno powiedzieć - Król gada głupoty, a wizja państwa do jakiego tęskni to jakiś totalitaryzm. Dziennikarze robią mu krzywdę przytaczając takie wypowiedzi, bo Król się nimi zwyczajnie kompromituje. Szkoda, bo Jarosław Kaczyński zasłużył na normalną krytykę, i na normalnych krytyków. Tymczasem wszyscy się uparli walić w niego w stylu, który go zwalnia z obowiązku przejmowania się nimi. Wczoraj Kolenda, teraz ten. A myślałby kto, że tak osłabionego Kaczyńskiego z łatwością da się pokonać czystymi chwytami. kataryna

Afganistan, transport uranu i szkoła im. Lecha Kaczyńskiego Autorski przegląd prasy „Gazeta Wyborcza” na pierwszej stronie o coraz trudniejszej sytuacji polskich żołnierzy w Afganistanie. ”Wojska USA biorą na siebie ciężar walk z talibami w prowincji Ghazni. Stacjonujący tam polscy żołnierze mają się skupić na ochronie głównej drogi Afganistanu oraz szkoleniu miejscowej policji i armii” – czytamy. „Prawie tysiąc amerykańskich żołnierzy zajmuje właśnie wschodnie, najbardziej niebezpieczne rejony Ghazni, za których bezpieczeństwo odpowiadali Polacy. To najważniejsza zmiana dotycząca naszych wojsk w Afganistanie od dwóch lat, kiedy to rozproszeni w trzech prowincjach żołnierze zostali skoncentrowani w Ghazni. Już wtedy polscy dowódcy twierdzili, że utrzymanie bezpieczeństwa w jednej z największych prowincji wymaga co najmniej 4 tys. wojsk. Dziś nasz kontyngent liczy 2,6 tys. i jest to kres naszych możliwości – tak ludzkich, jak i finansowych. - Wprowadzenie amerykańskiego wojska do Ghazni to inicjatywa Amerykanów. My przyjęliśmy ją z zadowoleniem. To wzmocnienie, które ma poprawić sytuację w prowincji – podkreśla w rozmowie z “Gazetą” szef MON Bogdan Klich. Żołnierze USA będą podlegać polskiemu dowództwu – po raz pierwszy w historii w takiej sile (wcześniej w prowincji było kilkudziesięciu Amerykanów). Nasi generałowie będą wciąż odpowiedzialni za bezpieczeństwo w Ghazni i to oni będą nadal współpracować z afgańskimi władzami. Jak nieoficjalnie mówili nam polscy dowódcy, samodzielnie nie radziliśmy sobie w Ghazni. Brakowało żołnierzy i sprzętu nawet na efektywne patrolowanie rejonów wokół baz. Rozzuchwaleni talibowie tylko we wrześniu 35 razy ostrzelali rakietami bazy Warrior i Ghazni” – relacjonuje „Gazeta”. Są to wieści smutne ale nie zaskakujące. Pytanie czy w tej sytuacji, kiedy radzimy sobie coraz gorzej mamy porostu się wycofać i powiedzieć, że to nie nasz problem, czy jednak wspólnie z sojusznikami NATO próbować doprowadzić sytuację w Afganistanie do jako-takiego porządku. Afgańska misja to dziś kluczowa akcja NATO I jej rozwiązanie będzie miało duży wpływ na przyszłość Sojuszu. A nasza rola w tej akcji na pewno będzie miła wpływ na nasza pozycję w NATO. „Polska” z kolei informuje, że przez Warszawę przejechał transport siedmiu wielkich ciężarówek wypełnionych materiałem radioaktywnym – wysokowzbogaconym uranem (HEU). „W ten sposób przewieziono uran, jaki wystarczyłby do wyprodukowania ośmiu bomb atomowych. Materiał eskortowany przez stu policjantów został pod stolicą przepakowany na pociąg i przewieziony do Gdyni, a stamtąd wysłany do Murmańska w Rosji. Całe wydarzenie będące realizacją amerykańsko-rosyjskiej umowy miało miejsce dwa tygodnie temu, ale prawda o nim wyszła na światło dzienne dopiero teraz. – Tego typu transporty objęte są ścisłą tajemnicą państwową. Można o nich mówić po fakcie, ale nigdy przed – wyjaśnia “Polsce” Stanisław Latek, rzecznik Państwowej Agencji Atomistyki”. Skąd wziął się atom w Polsce? Jak pisze „Polska” okazało się, że był u nas od bardzo dawna. Transport, który przejechał przez pół kraju, miał na celu wywiezienie z Polski wypalonego paliwa jądrowego z reaktorów badawczych Instytutu Energii Atomowej w Świerku. W wyniki porozumień międzynarodowych trafić ma do Rosji. Całe szczęście, że nie zostaje  u nas ma dłużej. A „Nasz Dziennik” informuje, że Szkoła Podstawowa w Chełchach w gminie Ełk jako pierwsza w Polsce będzie nosiła imię prezydenta Lecha Kaczyńskiego. „Uczniowie wybrali patrona w drodze tajnego głosowania. Kandydatami na patrona szkoły byli także Tadeusz Kościuszko i Janusz Korczak. Uroczyste nadanie imienia odbędzie się 19 października” – pisze gazeta. Ciekaw jestem, kiedy pojawią się pierwsze protesty i głosy oburzenia.

Janke

Niesiołowski szuka nowego Palikota w Platformie Niesiołowski w wywiadzie z Wojciechowską „ten kij na PiS stał się dziś sojusznikiem PiS. Ale liczę na to, że wyborcy, stawiając krzyżyk na kartkach, uznają jednak, że tylko PO może przeciwstawić się tym szaleństwom i awanturom PiS, które ostatnio wyraźnie się nasilają.”…” A po odejściu Palikota Platforma nie potrzebuje wzmocnienia skrzydła liberalnego? Nie możemy tego robić sztucznie. To komuniści mieli dyżurnych intelektualistów, sportowców, chłopów. W PO są jednak wciąż ludzie, którzy mogą z powodzeniem zastąpić Palikota w roli przeciwwagi dla skrzydła konserwatywnego. Nie chcę podawać nazwisk, bo być może ci ludzie sobie tego nie życzą, ale dziennikarze je wymieniają. W pewnych obszarach sam mam takie poglądy, które pozwalają mi szukać kompromisu z SLD. Zresztą ten podział na konserwatystów i liberałów w PO nie jest taki prosty. Platformą nie rządzi ani liberał, ani konserwatysta, tylko Tusk. A on ma poglądy bardzo wyważone, pragmatyczne, dziś takie jak ja.”…(źródło ) Mój komentarz Czytając wywiad Niesiołowskiego pierwsze co rzuca siew oczy to schizofrenia kliniczna i to ostra Platformy. Partii władzy pozbawionej jakichkolwiek poglądów. Niesiołowski sytuację w której jedni chcą łatwej aborcji, In vitro i małżeństw homoseksualistów, są ostro antyklerykalni, a drugim, czyli oportunistom i karierowiczom jak Niesiołowski to nie przeszkadza. Niesiołowskiemu przeszkadza sprawa neutralna światopoglądowo, czyli kwestia wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej , Anie przeszkadza nawoływanie do zabijania ludzi, czyli łatwej aborcji. Niesiołowskiemu przeszkadza debata n temat tego czy jesteśmy kondominium niemiecko rosyjskim , Anie przeszkadza do nawoływania do zabijania starych niedołężnych ludzi, czyli kwesta eutanazji. Niesiołowskiemu przeszkadza …pokazywanie Kaczyńskiego mediach, a nie przeszkadza przymus szkolenia seksualnego dzieci, czyli przymusowe wychowanie seksualne w szkołach . Jakie pogląd, jakie żądania musiałby usłyszeć Niesiołowski aby mu przeszkadzały . Sam się chwali, że jest pragmatykiem. I to jakim. Ledwo Palikot odszedł, a w jakimś szalonym widzie Niesiołowski sam zaczyna szukać kogoś o takich lewackich poglądach w Platformie. Czy w takim razie Niesiołowski m jakiś program, byle jaki punkt programu, który chciałby zrealizować. Bo trzeba najeść się szaleju, aby szukać kogoś, kto ma zupełnie przeciwne poglądy i nie będzie  dopuszczał do realizacji swojego programu. Co wspólnego ma zwolennik aborcji, eutanazji, antyklerykał z Niesiołowskim, niegdyś członkiem ZChN. Wbrew pozorom łatwo doszukać się takiego wspólnego mianowania. Władza, władza po trupach, pogarda dla ideowców, idealistów. Czego taki Niesiołowski może nauczyć młode pokolenie. Jak mieć jakieś poglądy, jak walczyć o ich realizację. Młodym ludziom mającym kontakt z Niesiołowskim, ludźmi jego pokroju, a w zasadzie ludźmi jego konduity warto przypomnieć pewną mądrość. Po czym poznać, że kobieta stała się …. powiedzmy bardziej pragmatyczna. Kiedy pierwszy raz bierze za to pieniądze. Po czym poznać, że mężczyzna stał się …… Po tym, że sprzedał swój ideały. Marek Mojsiewicz

Smoleńsk – sytuacja graniczna Według Karla Jaspersa “sytuacja graniczna” to moment, który ujawnia głębszy sens naszego istnienia i zmusza do podjęcia zasadniczego wyboru. Wydaje się, że taką rolę w życiu naszego narodu powinna była odegrać tragedia smoleńska. Czy tak się nie stało? Nie jestem pewien. Stosunkowo skuteczna próba banalizacji tego wydarzenia, za którą stoją najbardziej wpływowe ośrodki III RP, jest wyborem, który – zwłaszcza z perspektywy – pozwoli nam ocenić postawy ich reprezentantów. Katastrofa samolotu, w której ginie znacząca część elity politycznej, z narzucającą się jeszcze symboliką czasu i miejsca to rzeczy, które nie powinny się zdarzyć. Skoro jednak się zdarzają, to trzeba próbować je maksymalnie rozjaśnić. Bezpośrednio po katastrofie premier polskiego państwa przekazuje badanie przyczyn katastrofy w ręce ościennego, autorytarnego mocarstwa. Nie podejmuje próby przejęcia przez państwo polskie śledztwa w tej fundamentalnej dla nas sprawie ani choćby przystąpienia do niego na partnerskiej zasadzie. On sam i jego propagandziści tłumaczą to – mniej lub bardziej wprost – że Rosjanie i tak by się na to nie zgodzili, lepiej więc zachować dobre relacje. W tym wypadku mamy zatem do czynienia ze zrzeczeniem się naszej suwerenności w istotnej kwestii, nawet bez próby walki o nią. I nie chodzi o walkę zbrojną, ale o sięgnięcie do absolutnie przyjętych w relacjach między cywilizowanymi państwami środków natury politycznej i dyplomatycznej. Dobre relacje oznaczają wizerunkowy pozór i ustawienie się w podrzędnej pozycji. Ci, którzy mówili, że trzeba z ocenami tej decyzji poczekać, dziś powinni rozliczyć rząd za jej konsekwencje. Problem jest jednak głębszy, gdyż suwerenność jest wartością nadrzędną, nie – sprowadzalną do płynących z niej korzyści. Tymczasem te fundamentalne kwestie nie stały się w ogóle przedmiotem debaty publicznej. Wildstein

CBA – młot na polityków Z Pawłem Wojtunikiem, od miesiąca pełniącym obowiązki szefem Centralnego Biura Antykorupcyjnego, rozmawia Dorota Kowalska. Jaki jest wynik audytu, który przeprowadził Pan w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym? Powołałem zespół, który ma zrobić przegląd tego, co działo się w CBA, i stworzyć raport. Jego część w kwestii organizacyjnej będzie jawna, a tej operacyjnej - tajna. Przedstawiamy go panu premierowi i podejmujemy dyskusję, w jaki sposób zmieniać pracę tej instytucji. Moment na tego typu refleksję jest jak najbardziej uzasadniony, bo mijają trzy lata od powstania biura i sami jego pracownicy wyczuwają, że czas na podsumowania i pierwsze oceny. Ale raport będzie gotowy dopiero pod koniec grudnia.

Niemniej po czterech tygodniach pracy w CBA jakąś opinię o tym, co się tu działo dobrego, a co złego, Pan chyba ma? Chciałbym uniknąć polemiki z przeszłością, bo w ten sposób można rozdrapywać rany w nieskończoność.

Przepraszam, ale nie odpowiedział Pan na moje pytanie. Zwolniłem kilka osób i to część odpowiedzi na pytanie, co mi się tutaj nie podobało. Fatalny był rozgłos medialny wokół tej instytucji. Źle się też stało, że CBA było podejrzewane o wycieki informacji. Nie podobał mi się także sposób zorganizowania Biura, bo odnoszę wrażenie, że ta struktura powstała pod konkretne osoby, a nie potrzeby. Stąd myślę, że wcześniej czy później zaproponujemy pracownikom CBA zmiany organizacyjne.

Na czym miałyby one polegać? Głównym zadaniem CBA jest walka z korupcją. Druga sprawa to zadania kontrolne wobec pewnych instytucji i oświadczeń majątkowych. Nie jestem usatysfakcjonowany ani poziomem, ani kierunkiem, w jakim szło wywiązywanie się z tych zdań. A na czym polega problem strukturalny CBA? Czterech funkcjonariuszy przypada tu na jedną osobę z kierownictwa - to dużo, prawda? I zbyt wiele tu departamentów, komórek, podkomórek. Wszystko to bardzo dobrze opłacane, atrakcyjne posady.
A Pan ile zyskał na przejściu do CBA? Na pewno zyskałem, ale nie wiem ile, bo o kwestiach finansowych jeszcze z premierem nie rozmawiałem. Ale wiem, że zarobki w CBA są wyższe niż w policji. Czasem ze smutkiem patrzę, za jak małe pieniądze w stosunku do pracowników CBA pracują funkcjonariusze CBŚ.

To może słuszny był pomysł, aby darmozjadów zwolnić, a samo Centralne Biuro Antykorupcyjne rozwiązać? CBA nie powinno się likwidować. Ale na pewno biuro wymaga skorygowania kursu.
Jaki zatem kurs obierze nowy szefa CBA? Biuro powinno zajmować się problemami i osobami "naj", z którymi inne instytucje nie potrafią sobie poradzić. Dla mnie marnotrawstwem środków jest zajmowanie się przez CBA pojedynczym lekarzem. Natomiast spiskiem korupcyjnym lekarzy na bardzo wysokim poziomie, zagrażającym bezpieczeństwu czy interesom państwa, już nie. Pojedyncze sprawy załatwia policja. Jeśli CBA zajmuje się kontrolami, to powinny dotyczyć miejsc, w których dochodzi do nadużyć, gdzie naraża się Skarb Państwa na straty.

Nie uważa Pan, że to błąd systemowy: służby dublują się zadaniami, niezdrowo ze sobą rywalizują, wciąż rozszerzają zakres swoich kompetencji. Niestety, od jakiegoś czasu nikt nad tym nie potrafi zapanować. Nie ma mechanizmu doskonałego związanego z koordynacją służb. To prawda, że w Polsce jest ich zbyt dużo, ale nawet gdyby były trzy, mogłoby i tak dochodzić do problemów i chorej konkurencji. Wszystko zależy od ludzi. Przy dobrym nastawieniu, otwartości, a chcę otworzyć CBA na inne służby, można się dogadać. Gwarantuję dzisiaj, że pracownicy CBA już po pierwszych odprawach ze mną zrozumieli, że dobra współpraca z policją, a głównie z Centralnym Biurem Śledczym, jest gwarancją sukcesu. Wiem, że po drugiej stronie, w Komendzie Głównej Policji, też jest gotowość współpracy z CBA. Nie widzę problemu w przekazywaniu drobniejszych spraw policji czy pomaganiu jej w pracy operacyjnej. Mamy bardzo dobre kontakty z kierownictwem ABW i może zabrzmi to sensacyjnie, ale dzisiaj razem współpracujemy.
Bo Krzysztof Bondaryk, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, potrafi dogadać się z Pawłem Wojtunikiem, ale darł koty z Mariuszem Kamińskim, tak? Powtarzam: wszystko zależy od stosunków międzyludzkich. Żadne polecenie premiera, aby coś robić razem, przy niechęci ludzi nie zostanie dobrze zrealizowane. I na odwrót, nawet bez polecenia służby będą ze sobą współpracowały, jeśli stosunki między nimi są dobre. Parafrazując tytuł jednego z programów: Warto rozmawiać. A my chcemy rozmawiać. Bardzo mi zależy, żeby zmienić wizerunek CBA, bo do tej pory kojarzyło się z podsłuchami i działaniami na granicy prawa. A ja chciałbym, żeby ludzie tej instytucji zaufali.
Przecież samych potworów Pan tu zastał: jakichś oszołomów z Ligi Republikańskiej i fajtłapy z Centralnego Biura Śledczego, którzy tam się nie sprawdzili. Jak takim ufać? To uproszenia. Nie można założyć, że najgorsza osoba z CBŚ jest lepsza od tej najlepszej z CBA. Nie chcę krytykować ludzi, których tutaj zastałem. Ale myślę, że większość tej kadry powinni stanowić profesjonaliści, wyspecjalizowani w skomplikowanych czynnościach operacyjno-rozpoznawczych i śledczych.
A stanowią? To instytucja młoda. Więc jeśli dla kogoś jest to pierwsza praca, to niezależnie od zapału nie jest w stanie w tak krótkim czasie się wyspecjalizować. Szeroko rozumiana kadra CBA to grupa zaangażowanych młodych ludzi, ale od funkcjonariuszy w takiej elitarnej służbie wymaga się profesjonalizmu na najwyższym poziomie. Nie wszyscy tutaj zdążyli go nabyć, stąd pewnie nieporozumienia i problemy przy realizacji skomplikowanych operacji. Nie chcę jednak komentować tego, co tu się działo, bo zakładam, że wszystko robiono w dobrej wierze i z dobrymi intencjami.
Wszyscy w to wierzmy. Jeśli jednak nie było dobrych intencji? Z tymi, którym prokuratorzy postawią zarzuty, będziemy się rozstawać. Generalnie: chciałbym, aby kadra w CBA była bardziej doświadczona i wyspecjalizowana policyjnie.
Więc będą cięcia? Owszem. Co nie znaczy, że w CBA będą jakieś grupowa zwolnienia. Chciałbym zachować ludzi młodych, ambitnych, chętnych, chcących pracować dla ojczyzny. Natomiast elitarne służby państwa nie powinny zatrzymywać na siłę osób, które pracują tu jednie dlatego, że dobrze zarabiają, a instytucja trwa.

Chce się Pan odegrać, bo źle Pana przyjęli? Przyjęli mnie dobrze. I kiedy tu przyszedłem, w bardzo miłej atmosferze spotkaliśmy się i rozstaliśmy także z moim poprzednikiem. To był rozwód na bardzo wysokim poziomie kultury osobistej i państwowej.
Jeśli chodzi zaś o moje relacje z nowymi współpracownikami - od początku były dobre, co nie znaczy, że wielu z tych ludzi nie stresowałosię. Ale nie było masowych odejść, jak chcieliby niektórzy. Kilka już razy byłem świadkiem takiego spektakularnego odchodzenia szefów. I cechą tych szefów jest to, że oczekują sygnałów lojalności od swoich współpracowników. Ale osoby, które chcą tu pracować, muszą zrozumieć, że nie robią tego dla Kamińskiego, Wojtunika czy Iksińskiego, ale dla Polski.
A właśnie, jak Pan ocenia poprzednika? Nie będę go oceniać. Byłoby to niezręczne z powodu zarówno pełnionych przez nas funkcji, jak i tego, że łączą nas poprawne relacje.
Mariusz Kamiński na swojej ostatniej konferencji prasowej powiedział, że ceni Pana wysoko, ale wypełnia Pan jedynie polecenia innych. Donald Tusk wydaje je Panu osobiście czy może przez swoich zaufanych ludzi? Nie wiem, co pan Kamiński wie o funkcjonowaniu dzisiejszego kierownictwa CBA, ale mam gwarancję pełniej niezależności i nie otrzymuję żadnych poleceń od premiera Donalda Tuska.
Nie dzwoni do Pana? Pan premier nie ma do mnie numeru.
Nie boi się Pan, że kiedyś może jednak zadzwonić? Mam pełne zaufanie do premiera Tuska. I do siebie. Jestem osobą niezależną i bardzo asertywną.
Jednak prawdopodobieństwo, że zadzwoni ktoś z jego dworu, jest duże. Różne telefony się w życiu odbierało, różne osoby mają różne ambicje. Wystarczy, nie raniąc nikogo, powiedzieć to, co szef CBA powinien: "Tak przyjrzymy się, zobaczymy" i… nigdy nie udzielić na ten temat odpowiedzi. Już sama odpowiedź na pytanie, czy dana osoba jest znana CBA, czy nie, jest tajemnicą państwową. Pan premier ma oczywiście prawo nakierować działania służb na zjawiska, które go niepokoją, podobnie jak szefowie innych resortów. Jesteśmy otwarci na sugestie. Ale informacja zwrotna jest tylko w jednej formie - potwierdzamy przestępstwo albo nie. Poza tym nie boję się takich pytań, bo bardzo długo pracowałem w policji i jestem po kursie dyplomatycznym.
A tak poza wszystkim: to po co to Panu było? Po co Pan przychodził do tego CBA? Wie pani, nieraz sam się na tym zastanawiam. A poważnie mówiąc, to olbrzymie niepowtarzalne wyzwanie.
W Centralnym Biurze Śledczym miał Pan święty spokój, opinię fachowca i media się do Pana nie pchały. Nieprawda. Nie miałem świętego spokoju. Nie byłem aż tak bardzo ceniony. Nie czuję się też takim fachowcem. A media się do mnie i tak pchały. Powiem tak: służba w CBŚ to była moja wielka przygoda połączona z miłością, nie wiem, czy odwzajemnioną. Była pracą z najwspanialsza grupą ludzi w najświetniejszej organizacji policyjnej, jaką znam. Ogromną satysfakcją było tam być dyrektorem. Ale to jest też trochę tak: jak ktoś o pani pomyślał, że może powinna pracować w innej redakcji, to wziął też pod uwagę, że nie będzie pani pracować tu, gdzie teraz.

Dostał Pan propozycję nie do odrzucenia, tak? I ją przyjąłem. Gdybym miał gwarancję, że będę szefem CBŚ do końca życia, nie przychodziłbym do CBA. Ale nikt mi takiej gwarancji nie mógł dać. Inna rzecz: przyjście tutaj było wyzwaniem. Łatwo jest stać z boku i krytykować, a ponoć racja stanu jest wyższa od racji służby. Ale nie ukrywam, że odejście z policji, a musiałem się z niej

zwolnić, było dla mnie ciężkim momentem. To jak skok na bungee. Skoczyłem i cały czas zastanawiam się, czemu nie przywiązałem nogi do liny. Lecę w dół, macam się po tej nodze, a liny nie ma. Tym bardziej podniecający jest ten skok, chociaż nie wiem, jak się skończy.
Może się źle skończyć. W CBŚ był Pan człowiekiem niezależnym, tu jest człowiekiem premiera Donalda Tuska. Mam nadzieję udowodnić, że nie mam na policzku odbitej szminki z logo jakiejś partii. Jestem człowiekiem apolitycznym, niezwiązanym z żadną opcją. Zresztą, dyrektor CBŚ wbrew pozorom nie jest osobą aż tak niezależną, działa przecież w strukturach policji. Tu w CBA jestem szefem i abstrahując od pocałunku politycznego, czuję się niezależny. Ale tak, to pan premier mnie wybrał, może więc powstać wrażenie, że jestem jego człowiekiem, choć ja pana Donalda Tuska poznałem dopiero teraz.
Ciekawe w takim razie, dlaczego wybrał akurat Pana? Może dlatego, że CBŚ bardzo ciężko pracuje i osiąga dobre wyniki. Mam nadzieję, że to wybór merytoryczny. Źle bym się czuł, gdybym usłyszał, że zostałem przez kogoś polecony.
A sława Panu nie przeszkadza? Kiedyś działał Pan anonimowo, dzisiaj jest Pan osobą publiczną. Mam taką umowę z premierem, że nie będę użyczał swojej twarzy mediom. Odmawiam wizyt w studiach telewizyjnych, nie zgadzam się na robienie zdjęć podczas wywiadów. Obywatelom wcale nie zależy na tym, aby znać szefa CBA. A mnie i mojej rodzinie też nie zależy, aby w supermarkecie rozdawać autografy czy słychać wyzwisk, bo to druga strona polarności.
Tak, w tym fachu popularność może złamać karierę. Jednemu z Pana agentów złamało. Co do agenta "Tomka", bo o nim pani mówi, znam go doskonale. I wiem, że sytuacje, które zostały opisane w mediach, nie wyglądają do końca tak, jak zostały przedstawione, co nie znaczy, że w pełni je akceptuję i uważam za profesjonalne. Nie uważam też tego agenta za perłę. Byłem kiedyś szefem policjantów pomówionych w sprawie Krzysztofa Olewnika i stworzyłem im komfort pracy, dlatego też nie zamierzam, jeśli nie będę miał ku temu przesłanek w postaci zarzutów prokuratora lub dyscyplinarnych, pozbywać się agenta "Tomka". Ludzie powinni wiedzieć, że mają dobrego szefa. Muszą czuć w nim oparcie.
Ale nie zaprzeczy Pan, że metody pracy w tej instytucji były kontrowersyjne. Jeśli było naginanie prawa, sprawy powinny trafić do prokuratora. Jeśli złamano dyscyplinę, należy się kara. Jeśli nie, w ogóle nie powinno się o nich mówić. Wielce niewłaściwe było epatowanie wynikami operacyjnymi na zewnątrz. Policja nigdy nie mówi, że dokonano zakupu kontrolowanego, mówi o zatrzymanych bandytach i broni. Nie powinno się zdradzać kuchni operacyjnej. Takie działania będzie się przecież robić i w przyszłości, więc jeśli teraz powiemy, co i jak robimy, zniknie element zaskoczenia.
Ale CBA zawsze lubiło błyszczeć w mediach. Teraz nie będziemy strzelać z armat do wróbli. Urządzać pokazowych zatrzymań w świetle kamer, z kominiarkami na twarzy, a po nich konferencji prasowych. Konkretne działania powinny być stosowane proporcjonalnie do zagrożenia. Prowokacje będziemy stosować wtedy, gdy zaistnieje pewność operacyjna, iż dana osoba może popełnić przestępstwo. Nie chciałbym, aby agent CBA był kojarzony z działaniami nielegalnymi, kontrowersyjnymi czy politycznymi.
I to jest plan na już? Na już muszę zapanować nad sprawami i instytucją. Do końca roku przedstawię konkretny plan zmian organizacyjnych i kadrowych. Dorota Kowalska

Młot Tuska Do mojego wczorajszego felietonu dopisał się błyskotliwie dziennik „Polska. The Times” zamieszczając na pierwszej stronie rozmowę z szefem „odzyskanego” przez władzę CBA, Pawłem Wojtunikiem. Pan Wojtunik powiada tam otwartym tekstem, że „CBA odnajdzie swoje miejsce, gdy będzie to niewielka służba podporządkowana premierowi, która będzie służyć do wyplenienia korupcji wśród polityków”. Gazeta wybija te słowa na pierwszej stronie, a całość opatruje tytułem „CBA – młot na polityków”. Czekam od wczoraj na wrzask oburzenia… a tu cisza? Zupełna cisza? Gdzie ci wszyscy „szczujni redaktorzy” (jak nazywał ten gatunek śp. Jerzy Dobrowolski), którzy tak się zanosili wrzaskiem, że Kaczyński śmie szpiegować opozycję? Zresztą i „posyłanie CBA za własnymi koalicjantami” to też była nie tylko zbrodnia, ale i coś nieopisanie żałosnego, rożne powiatowe kupy rechotały z tego tygodniami. A jak za Tuska nagle znajdują się kwity na Piskorskiego, jak tylko Piskorski zaczyna zagrażać, i znikają, kiedy zagrażać przestaje, jak nagle CBA zaczyna się interesować majątkiem Palikota, kiedy Palikot podskakuje… to ani to zagrożenie dla demokracji, ani paranoiczna podejrzliwość premiera, ani nawet powód do żartów? Wywiad z panem Wojtunikiem (z którego dowiadujemy się też, na przykład, o zmianie wewnętrznej struktury CBA na ściśle scentralizowaną i podporządkowującą wszystkie postępowania szefowi) uważam za dowód, iż nie myliłem się co do dwóch spraw: dlaczego, wbrew oczekiwaniu własnego zaplecza, Tusk początkowo pozostawił Mariusza Kamińskiego na stanowisku, i dlaczego go potem w trybie nagłym i z naruszeniem prawa z tego stanowiska usunął. Otóż pozostawił, żeby mu pilnował zaplecza, w tym własnej partii − a wyrzucił, bo Kamiński nie zrozumiał, że co na owo zaplecze wynajdzie, ma przekazać premierowi do jego wyłącznej dyspozycji i siedzieć cicho, nie oczekując żadnego ścigania przyłapanych. Premier wykorzysta uzyskane haki jak uzna za stosowne i podejmie stosowne działania celem załatwienia sprawy (tak, jak przez pół roku „załatwiali” Michnikowi sprawę Rywina Miller z Kwaśniewskim). Z wywiadu z panem Wojtunikiem widać, iż nie tylko nie potrafi, ale nawet nie próbuje ukryć, iż wyznaczoną rolę „niewielka służba podporządkowana premierowi” rozumie dużo lepiej. Jest także ten wywiad kolejną przesłanką pokazującą, że Donald Tusk uznał, iż nie da się Polską rządzić inaczej, niż w taki właśnie sposób, za który tak głośno krytykował swego poprzednika i napuszczał na niego swą medialną sforę. To może by tak jakieś małe przeprosinki? Albo przynajmniej otwarte wyłożenie nowej-starej „filozofii rządzenia”? RAZ

Potęga słowa Czyli czego ideolodzy NWO obawiają się najbardziej. Marshall McLuhan, medialny ‘guru’ wyznał otwarcie pewną niezwykle istotną prawdę: „Tylko małe sekrety muszą być strzeżone. Wielkie trzymane są w sekrecie dzięki niedowierzaniu opinii publicznej”. Największym takim sekretem są zapędy ideologów NWO do narzucenia światu dyktatorskiego rządu. Ideologami NWO jest światowa lichwa i talmudyści-syjoniści, czyli kompleks jot lub judeocentrycy. Podbijanie świata i narzucanie gojom – nie-ludziom (zgodnie z talmudem goje, nie-żydzi to zwierzęta bez duszy) żydowskich porządków jest wykonywane wielokierunkowo. Narzędziami światowego żydostwa są:

- bandycki system finansowy, pozwalający banksterom tworzenie pieniędzy z niczego w postaci udzielania „kredytów”, które trzeba spłacać wraz z odsetkami pieniędzmi już rzeczywistymi. Tenże system odpowiedzialny jest za kosmiczne zadłużenie budżetów państw prawie całego świata, a także za bankructwa całych państw.

- tworzenie ponadnarodowych tworów, które w przyszłości zleją się w jedno, światowe państwo, którym rządzić będą żydzi, a zdepopulowana o 90% liczba gojów będzie zachipowanym bydłem roboczym.

- USA i NATO, które są żydowskim kastetem do podboju świata gojów (USA chętnie wspierane jest przez żydofilskich wasali i szabas-gojów)

- Wszystkie międzynarodowe organizacje i instytucje, których członkiem jest USA lub ktoś z jego wasali. Od ONZ po Komitet Noblowski.

- Najważniejszym wszakże narzędziem do podboju świata przez żydów są MEDIA. Ich rola polega na ogłupianiu, oszukiwaniu, fałszowaniu rzeczywistości, odmóżdżaniu i urabianiu tzw. opinii publicznej. Już 130 lat temu o stanie mediów w USA tak mówił ówczesny szef personalny New York Timesa, John Swinton: W tym rozdziale historii świata, nie istnieje coś takiego jak niezależna amerykańska prasa. Wy to wiecie i ja to wiem. Żaden z was nie ośmieli się szczerze wygłosić swojej własnej opinii – nawet jeśli ktoś z was spróbuje to zrobić, może być z góry pewnym, że jego tekst nie ukaże się w druku. Płacą mi za powstrzymywanie się od wyrażania moich poglądów na łamach gazety, w której pracuję. Wam płacą mniej więcej tyle samo za robienie mniej więcej tego samego – jeśli ktoś z was okaże się na tyle naiwny, by napisać o tym, co myśli, będzie sobie musiał poszukać innej pracy. Gdybym ja pozwolił sobie na taką szczerość, straciłbym zajęcie przed upływem dwudziestu czterech godzin od publikacji. W interesie dziennikarza leży niszczenie prawdy, kłamanie w żywe oczy, perwersja, poniżanie, pełzanie u stóp Mammona i sprzedawanie własnego kraju i własnego narodu za kromkę chleba. Wy to wiecie i ja to wiem. Cóż to za szaleństwo – wznosić toast za niezależną prasę? Jesteśmy narzędziami, wasalami bogaczy zza kulis. Jesteśmy marionetkami: oni pociągają za sznurki, my tańczymy. Nasze talenty, nasze predyspozycje i nasze życia należą do innych ludzi. Jesteśmy intelektualnymi prostytutkami. A 110 lat później takimi oto słowami David Rockefeller dziękował przedstawicielom mediów „za ich dyskrecję”, czyli za oszukiwanie czytelników i utajnianie przed nimi tego, co naprawdę ważnego na świecie się dzieje: „Jesteśmy wdzięczni wydawcom “Washington Post”, “New York Times”, “Time Magazine” i innym wielkim wydawnictwom, których menedżerowie uczestniczyli w naszych spotkaniach i dotrzymali swych obietnic zachowania dyskrecji przez blisko 40 lat. Byłoby dla nas niemożliwością zrealizowanie naszego planu budowy światowego rządu, jeśli bylibyśmy w tym czasie przedmiotem zainteresowania prasy…”. Ludzi demaskujących to, co rzeczywiście dzieje się na świecie ośmiesza się jako niepoważnych wyznawców niepoważnych teorii spiskowych. Często atakuje się ich słownie, próbuje kompromitować, czy przedstawiać w niekorzystnym świetle. Rzadziej, ale jednak, po prostu tych ludzi się morduje, jak to było z Dariuszem Ratajczakiem. Zdarza się też, że się ich po prostu cenzuruje i uniemożliwia się im publikowanie ich tekstów. Na naszym polskim internetowym podwórku mieliśmy już tego przykłady w niedawnej przeszłości. Niewidzialna (żydowska) ręka zlikwidowała „Polonicę”. Blokowanych było parę innych stron i witryn. Przed kilkoma tygodniami pod naciskiem żydostwa z „Otwartej Rzeczpospolitej” wordpress zlikwidował witrynę „Judeopolonia”. Udało mi się odzyskać nieomal w całości teksty z Judeopolonii i umieściłem je na otwartym na początku września blogu Poliszynel. Po 40 dniach istnienia Poliszynel bez jakiegokolwiek uzasadnienia, bez wcześniejszego powiadomienia mnie o groźbie zamknięcia bloga, czy o jakichkolwiek skargach pod moim adresem, został przez wordpress zlikwidowany. Na blogu Poliszynel ujawniałem całościowe spektrum problematyki związanej z ideologami NWO i stojącym za nimi światowym żydostwem. Wyjaśniałem cele, metody działania, i ostateczne zamiary tego, co czeka Polskę i świat. Demaskowałem też poczynania i oszustwa okupującej Polskę agentury żydowskich interesów – POPiS/SLD. Demaskowałem żydowską agenturę wpływu w mediach – np. imperium medialne rebe Rydzyka czy znanego i poczytnego publicystę Stanisława Michalkiewicza. Ostatnio napisałem tekst o WHO – światowej organizacji chorób i depopulacji. Tekst ten był szeroko kolportowany w internecie i wzbudził duże zainteresowanie i ożywioną dyskusję Podejrzewam, że właśnie ten tekst, obnażający prawdziwy charakter WHO przyczynił się do bezkompromisowego ataku na blog Poliszynela. Bolały agentów nasyłanych na mojego bloga wprawdzie wszystkie teksty, bolało ich samo istnienie strony, ostatecznie jednak to tekst o WHO skłonił ich natychmiastowego działania. A już wcześniej żydostwo zablokowało mi adres mailowy na o2.pl. Ideolodzy NWO boją się prawdy. A to z tego powodu, że przerażeniem napełnia ich myśl, iż pewnego dnia ogłupianym i oszukiwanym mediami ludziom otworzą się pod wpływem blogów jak Poliszynel, Grypa666, Marucha i inne, oczy. Jeśli ilość przebudzonych, wyrwanych spod medialnej hipnozy osób osiągnie masę krytyczną, gdy obudzona zostanie setna małpa zbrodniarze z NWO stracą kontrolę nad tłumem. I to będzie ich koniec. Dlatego niszczą lub kneblują oni tych, którzy ich bezwzględnie demaskują. Zlikwidowanie kolejnego, mojego bloga niech nie zostanie przyjęte przez inne portale ze stwierdzeniem – mnie to nie grozi. Powoli, systematycznie bądą likwidowane wszystkie demaskujące zbrodniarzy spod znaku NWO strony. Nawet te robiące to nie tak kompleksowo, jak blogi Polonica, Judeopolonia, czy Poliszynel. „Ostatnia Rzeczypospolita” jest kontynuacją zlikwidowanego bezpodstawnie i bezprawnie blogu „Poliszynel”. W momencie zlikwidowania „Ostatniej Rzeczypospolitej” pojawi się kolejne jej wcielenie. Będziemy odradzać się jak Feniks z popiołów. Niszczenie i kneblowanie nas jest syzyfową pracą. Prawdy nie da się zamordować. Poliszynel
http://ostatniarzeczypospolita.wordpress.com/2010/10/11/potega-slowa/

Kneblowanie wolnego słowa jest najlepszym dowodem na to, że lucyferianom brak jest zarówno uczciwych argumentów, jak i odwagi do podjęcia otwartej dyskusji. Dyskusję zastępuje pałka i gaz. Kiedy Polakom wreszcie otworzą się oczy? – admin.

Sejm przyjął ustawę o „dopalaczach”... Mam zamiar ją przeczytać – ale celowo piszę to teraz, zanim ją przeczytam. Taki eksperyment: napiszę – i sprawdzę, czy się zgodzi. Otóż: ustawa ta MUSI być stertą nonsensu. Rozumiem, ze celem ustawy jest zakazanie ludziom kupowania „dopalaczy”. By więc tego zakazać, Ustawa będzie musiała najpierw zdefiniować, co to jest „dopalacz”. Twierdzę, że jest to niemożliwe. Są bowiem dwie drogi do skonstruowania takiej definicji.

1) Wymienić substancje, które - zdaniem Wysokiego Sejmu – są „szkodliwe”. Problem w tym, że jakąkolwiek listę sporządziliby sejmowi eksperci, na drugi dzień po wejściu Ustawy w życie (jeszcze jest nieprawomocna!) chemicy wymyślą substancje, które zapewne powodują to, co „dopalacze” - a nie będą na tej liście.

2) Próbować zdefiniować „dopalacze” jako... właśnie: jako CO? Substancje powodujące odurzenie? To zakaże się również np. alkoholu. Środków wpływających na stan umysłu? To odpadnie kawa, herbata, a nawet kakao. Substancje niezdrowe? To zaraz higieniści uznają za „niezdrowe” masło, bo zawiera cholesterol. Parę razy, gdy parę godzin jechałem w nocy, kupowałem na stacji benzynowej „Red Bulla” lub inny podobny „dopalacz” - plus kawę. Co najprawdopodobniej ratowało mi życie – i kilku potencjalnym ofiarom zderzenia też. Czy to też powinno być zakazane? Z chęcią kupiłbym zamiast tego amfetaminę. Kiedyś była do nabycia w aptekach bez recepty jako „benzedryna”. Niestety: dziś to nawet nie jest „dopalacz”, tylko ho-ho: groźny narkotyk! Bo też była skuteczniejsza od „Red Bulla”. Ciekawe: ile osób zginęło na drogach przez to, ze amfetaminy nie można dziś kupić na stacji benzynowej?

A to, że ludzie się tym narkotyzują? Jak zakaże się „dopalaczy”, to będą wąchali klej... A, że się wykończą? Idiotów jest na świecie za dużo. Jak się wykończą – to krzyżyk na drogę i chwała Bogu. Ludzie kaleczą się nożami – a jakoś nie zakazujemy noży. Chociaż... O ile pamiętam po kilku przypadkach pobicia ludzi kijami do baseballa jakaś ustawa zakazała posiadania kijów do baseballa.

Czy ktoś o niej jeszcze pamięta? To samo będzie z ustawą o „dopalaczach”. JKM

13 października 2010 Orwellowcy przebijają Orwella.. To, że pan prezydent Bronisław Komorowski ma do dyspozycji 80 służbowych samochodów (???) - to już chyba nikogo specjalnie nie dziwi, bo tyle samo miał do dyspozycji pan prezydent Lech Kaczyński. Osiemdziesiąt w jedną stronę - czy osiemdziesiąt w drugą.. Co za różnica! W sumie w całej demokratycznej i socjalistycznej Polsce władza socjalistyczna nad nami - ma ponad 55 000(!!!) samochodów  służbowych z kierowcami, pełnymi benzyny bakami, opłatami ubezpieczeniowymi, serwisami, kosztami napraw.. Czy ktoś – jeszcze o zdrowych zmysłach - potrafi sobie wyobrazić koszty tego samochodowego cyrku, pardon – parku - za nasze pieniądze? „Stop bierności - postaw na efektywność” - chciałoby się zakrzyknąć. Jeszcze więcej samochodów służbowych.. Bo mamy „ kryzys” i trzeba oszczędzać.. „Na władzy nie ma co oszczędzać”- mówiła pani Bożena Dykiel w filmie z PRL-u.. Oczywiście „kryzys” przyszedł skądś sam, nie wywołała go żadna  władza, która od dwudziestu lat gnębi własny naród podatkami, biurokracją i stosownymi przepisami, żeby „dorżnąć watahę”.. Czyli nas - jeszcze pracujących i walczących o życie istnienia w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości.. Kopernik, nie dość, że musiała być kobietą, to jeszcze była akrobatą, bo napisała dzieło o obrotach.. Pan Bronisław Komorowski, popierany na stanowisko prezydenta III Rzeczpospolitej przez Platformę Obywatelską Unii Europejskiej nie oszczędza również na odznaczeniach państwowych. Jest to ulubiony kandydat na prezydenta, ulubiony przez pana generała Dukaczewskiego, szefa Wojskowych Służb Informacyjnych - twardego jądra specsłużb PRL-u, które zostały rozwiązane dopiero w 2006 roku, z tym, że nie na pewno, bo zachował się nieujawniony zasób agentów zastrzeżonych w liczbie sześciuset, których listę u siebie posiadał pan prezydent Lech Kaczyński, a po jego tragicznej śmierci przejął tę listę pan Bronisław Komorowski. Pan Dukaczewski obiecał  publicznie, że po zwycięstwie pana Komorowskiego wypije za niego szampana..(???) Czy wypił” – tego nie wiem, bo pan generał tego nie ogłasza. W każdym razie jedynym posłem Platformy Obywatelskiej, który głosował przeciwko rozwiązaniu Wojskowych służb Informacyjnych był… pan Bronisław Komorowski (???). Dlaczego? Tego też nie wiem, mogę się jedynie domyślać.. Stawiam tezę: kto ma tych sześciuset agentów pod sobą w mediach, spółkach i we władzach - ten rządzi demokratycznym państwem pranym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości.. I jeszcze jedną tezę stawiam: nie wiem czy po równo, czy według parytetów wyborczych - agenci ci zostali podzieleni pomiędzy cztery ugrupowania  tzw. sejmowe.. PO, PiS, PSL i SLD.. Tak mi to wygląda! Wszystko to - to ugrupowania Okrągłego Stołu.. I kółko okrągłostołowe się zamyka.. Dlaczego – zgodnie z prawem - pan Lech Kaczyński nie ujawnił zasobu zastrzeżonego? I nikt nie drąży tej sprawy? I pan Komorowski też tego nie robi.. Ten fakt potwierdza postawioną przeze mnie tezę.. Na razie jednak odznacza.. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski odznaczył wójta gminy Terespol, pana Krzysztofa Iwaniuka, który widnieje w rejestrach Instytutu Pamięci Narodowej, jako” Janek”. Trzeba przyznać, że miły dla ucha pseudonim.. Taki miękki.. Nie wywołuje niemiłych skojarzeń.. Mnie kojarzy się z  pancernymi i psem.. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, pan prezydent Komorowski odznaczył też pana Roberta Chomę, który kilka lat temu przyznał się - być może teraz tego żałuje - do zobowiązania w 1983 roku do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa.. Ja - kandydując na prezydenta Radomia - muszę w oświadczeniu lustracyjnym stwierdzić czy współpracowałem z SB, której już nie ma, bo została zlikwidowana w demokratycznym państwie prawnym i tak dalej, ale na szczęście nie muszę ujawniać, czy współpracuję aktualnie z jedną z siedmiu służb, które penetrują nasze życie w poszukiwaniu… No właśnie czego szukają te służby w demokratycznym państwie prawym? Wygląda mi na to, że stoją na straży skonstruowanego ustroju przy Okrągłym Stole i pilnują się wzajemnie za nasze pieniądze, żeby każdy kto wtedy brał udział w tej magdalenkowej hucpie mógł sobie pożyć na cudzy koszt.. ABW pilnuje tajniaków z CBŚ, a ci z kolei pilnują tych z SWW i SKW.. Nad całością czuwają byli oficerowie z WSI.. Do tego dochodzi Policja Skarbowa. Czasami się  między sobą pokłócą, jak to między „przyjaciółmi” nieraz bywa.. Wtedy dowiadujemy się o „ aferach”. Tak jak w przypadku „dopalaczy”.. Pokłóciły się gangi- a  my  całość rachunku zapłacimy.. Pan Bronisław Komorowski odznaczył też Orderem Odrodzenia Polski, pana Ryszarda Grobelnego, prezydenta Poznania, o którym w uzasadnieniu przyznania odznaczenia napisano: ”jest jedną z najważniejszych i najaktywniejszych postaci związanych z rozwojem idei samorządu terytorialnego  w Polsce oraz autorem dynamicznego społeczno-gospodarczego rozwoju Poznania w ciągu dwóch ostatnich dekad”(!!!!). Boć może to i prawda, ale prawdą jest również to, że pan Ryszard, w pierwszym procesie o niegospodarność i narażenie Poznania na milionowe straty został skazany.. Teraz proces zacznie się od nowa.. Stawiam kolejną tezę: pan Ryszard Grobelny zostanie uniewinniony przez niezawisły sąd.. Dobrze, że mamy niezawisłe sądy.. I może my się poczuć w oparach sprawiedliwości demokratycznego państwa prawnego.. Za to dostanie jeszcze jeden order od prezydenta Bronisława Komorowskiego.. Tak jak nie została skazana, ani nawet ciągana po sądach pani Joanna Krupa, modelka amerykańska  mówiąca bardzo niewyraźnie po polsku, bo też być może zna kilka języków tak jak pani Nelly Rokita, która zna ich pięć i często mówi wszystkimi jednocześnie.. Pani Krupa jest znana głównie  z tego, że walcząc o prawa zwierząt zrobiła sobie sesję rozbieraną i swoje nagie łono, nie mając niczego pod ręką – przykryła sobie….. krucyfiksem(???) . Szkoda, że nie miała pod ręką sierpa, młota, półksiężyca albo Tory.. Miała akurat krucyfiks! I to jej się przydało.. Tak jak Madonna z krzyżem lub na krzyżu.. Nie wiem czy przeszła na judaizm.. W każdym razie pani  Marilyn Monroe - przeszła.. Ochrzczona jako Norma Jeane Baker przez matkę.. Ale przy wyjściu za mąż za Artura Millera - znanego dramaturga amerykańskiego - przeszła na judaizm reformowany.. Po rozwodzie była raz u Johna, raz u Roberta - Kennedych. Związała się też z komunistami amerykańskimi.. Była gwiazdą! Pani Joanna Krupa też jest gwiazdą. ,,Otrzymała nagrodę PETY- organizacji walczącej o prawa zwierząt i pani Joannie bliskie są zwierzęta „adoptowane”, a nie przygarniane  ze schronisk - ale musiała wystąpić jako nagi anioł i to z krucyfiksem na łonie.. Właśnie za tak odważny krok, lewacy postanowili ja nagrodzić.. Odbierając nagrodę pani Krupa nie ukrywała, że jest dumna ze swoich zdjęć i cieszy się, że mogła się przyczynić do wypromowania tak ważnej akcji..

Tak! Bardzo ważnej, ale dlaczego przy pomocy krucyfiksu? A poza tym Pan Bóg stworzył zwierzęta dla ludzi, a nie jako współbraci.. Zwierzę to zwierzę- człowiek to człowiek.. Ludzie kochają zwierzęta, ale do tego zwierzęta nie muszą mieć praw.. Wystarczy jak są własnością człowieka.. I wtedy człowiek  je kocha najbardziej. Bez pomocy osób postronnych,  w postaci działaczy ochrony praw zwierząt.. Którzy tylko wprowadzają zamieszanie, tak jak w całej przyrodzie WJR

Traktat wyrazem patriotyzmu? W ostatnią niedzielę 10.10.10 r. byliśmy świadkami dalszego ciągu cyrku pod pałacem prezydenckim, zorganizowanego przez partię PiS i jej zwolenników. Przy okazji kolejnej miesięcznicy katastrofy Tu 154, kreowany i kreujący się na mesjasza Jarosław Kaczyński wypowiedział szereg niemądrych stwierdzeń przesyconych hurrapatriotycznymi hasłami przy akompaniamencie okrzyków i transparentów ogniskujących się wokół Rosji, komunistów itd. P. Kaczyński dużo mówił o wolności, prawach, demokracji (? – obrona demokracji w ustach fanatycznego wyznawcy Piłsudskiego; no, ale w końcu byli i tacy, którzy agresją walczyli o pokój, np. w 39 r. …), o wolnych Polakach i wolnej Polsce, w tonie naturalnie pełnym patosu. Kaczyński z premedytacją podkręca atmosferę, a jego coraz bardziej oddalający się od rzeczywistości zwolennicy popadają w paranoję o podłożu rusofobicznym. Różnie to się może skończyć, także całkiem nieprzyjemnie, ale nie o tym tutaj chcę napisać. Oto bowiem, niepostrzeżenie, tego samego 10 października przypada rocznica podpisania Traktatu Lizbońskiego – quasi konstytucji UE przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego! J. Kaczyński, jak i wspierający go fanatycy nic jakoś o tym, niezwykle ważnym przecież wydarzeniu, nie wspomnieli. Co więcej, w jednej z telewizji pokazano jak człowiek głośno wyrażający swoją dezaprobatę dla tego faktu, został przez fanatyka uderzony w twarz. Obowiązuje więc stara zasada – jeśli fakty są niewygodne, tym gorzej dla faktów. O podpisaniu traktatu przez L. Kaczyńskiego nie wolno dzisiaj mówić w tzw. środowiskach patriotycznych, bo można dostać w m… Może w ogóle coś takiego się nie wydarzyło, może Wielkiego Rozgrywającego Europy Wschodniej „zmusili” jacyś źli ludzie (pos. Macierewicz mógłby zbadać wątek KGB), a może po prostu podpisanie traktatu było zwyczajnie wyrazem owych wolności, wolnych Polaków i wolnej Polski? W każdym bądź razie, prezydent Kaczyński nie sprawiał wrażenia „zmuszonego”, gdy komentował podpisanie traktatu. Garść cytatów: „Dzisiejszy dzień jest dniem polskiej pewności siebie,(…) nie wolno zapominać o tych, którzy mają wątpliwości. Oni są też naszymi współobywatelami. Może w Polsce jest ich mniej niż gdzie indziej, ale trzeba ich przekonywać. Mam nadzieję, że to nie przede wszystkim my w Polsce, ale Europa ich przekona, Unia Europejska ich przekona, że dalsze rozwiązania, które pociąga za sobą Traktat Lizboński, to nie są rozwiązania komukolwiek odbierające podmiotowość. (…)Te wartości, które reprezentujemy, nie są może idealne, bo nie tworzą idealnego świata, ale na pewno tworzą najlepszy świat z tych, które zna historia. (…)w ramach tych negocjacji Polsce udało się odnieść bardzo wiele sukcesów. Na 14 spraw, które postawiliśmy, które postawił ówczesny rząd, w 13 odnieśliśmy sukces. (…)Polska w istocie wywalczyła wszystko, co chciała.(…) Dlaczego udało się odnieść te sukcesy? Był to wynik stanowczości ówczesnego rządu, jego szefa, ówczesnej minister spraw zagranicznych Anny Fotygi(…)” *(cytaty podaję za internetowymi wydaniami TVN24 i Gazety Prawnej z 10 października 2009 r.). Dodam, że rząd, który wspomniał Prezydent w przemówieniu, to naturalnie rząd J. Kaczyńskiego… Dlaczego więc Jarosław Kaczyński nie wspomina dziś tego wiekopomnego sukcesu – swojego własnego, wiernej A. Fotygi i samego zmarłego brata? Czyżby nie mieściło się to w ramach zakreślonych przez fanatyków sprzed pałacu prezydenckiego i ich politycznych patronów z Torunia? Doprawdy niepotrzebnie się J. Kaczyński powstrzymuje. Ośrodek toruński uchodził kiedyś za prorosyjski, dziś jest skrajnie rusofobiczny, uchodzi za antysemicki, tymczasem opiera się politycznie o radykalne żydowskie skrzydło neokonserwatywne w USA. Skoro tak, to przecież nic nie stoi na przeszkodzie, aby tenże sam ośrodek, dotąd skrajnie antyunijny, uznał ów wielki sukces braci Kaczyńskich i spółki za również swój własny. Może jeszcze na to za wcześnie, ale zobaczymy za rok. Polskie mity charakteryzują się wyjątkową zdolnością do obrastania w piórka. * – nie warto rozwodzić się nawet o fatalnej postawie prezydenta Kaczyńskiego – po przegranym przez zwolenników traktatu referendum w Irlandii oraz wobec walki przeciw traktatowi toczonej przez Vaclava Klausa. Jedno zdanie – swoim milczeniem wspomógł on w istocie eurofanatyków, dodatkowo zaś osłabił, być może w decydującym stopniu, działania prezydenta Czech.

Adam Śmiech, Jednodniówka Narodowa
http://www.jednodniowka.pl/news.php?readmore=316

I komentarz internauty: Oświadczenie w sprawie tej smutnej rocznicy i pół-rocznicy wydała Liga Polskich Rodzin – czytamy w nim m. in: „Rok temu, 10 października 2009 r., Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Lech Kaczyński złożył podpis pod Traktatem Lizbońskim. Tym samym ratyfikował Konstytucję Unii Europejskiej, ograniczając suwerenne prawa Narodu polskiego oraz wolność i niepodległość naszej Ojczyzny.” całość na: http://www.lpr.pl/?sr=!czytaj&id=6792&dz=kraj&x=0&pocz=0&gr=
Zaś Vaclav Klaus został w ten sposób całkowicie osamotniony i ostatecznie podpisał Traktat 3 XI 2009. Ale zachował się przy tym zupełnie inaczej niż nasz LK. Powiedział przy tym m.in.: „”Nie mogę zgodzić się z jego treścią, skoro poprzez wejście Traktatu Lizbońskiego w życie, wbrew politycznemu poglądowi Trybunału Konstytucyjnego, Republika Czeska przestanie być suwerennym państwem. Ta zmiana – na dziś i na przyszłość – legitymizuje dążenia tej części naszego społeczeństwa, dla której sprawa naszej narodowej i państwowej egzystencji nie jest obojętna i która nie chce się z tym rezultatem pogodzić” .

Lepanto naszych czasów? Działo się  7 października, a więc dokładnie w rocznicę bitwy pod Lepanto, wielkiego zwycięstwa armii chrześcijańskiej nad potężną flotą  muzułmańską, porównywalnego z późniejszą odsieczą  wiedeńską. Były to bitwy, w których Europa obroniła się przed inwazją agresorów. Okazuje się,  że Rok Pański 2010 też ma swoje „Lepanto”, swoją zwycięską  bitwę – tym razem w obronie cywilizacji życia przeciw cywilizacji śmierci. Zapowiadało się, jak kiedyś, bardzo groźnie. Na życzenie Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy przygotowany został projekt rezolucji pod znaczącym tytułem: „Dostęp kobiet do legalnych zabiegów medycznych: problem nieograniczonego odwoływania się do zastrzeżeń sumienia”. Jak widać, nie wystarczy już prawodawstwo zezwalające na dokonywanie aborcji czy eutanazji. Planowana rezolucja Rady Europy miała przyczynić  się do „zobowiązania pracowników służby zdrowia do tego, by udzielali oczekiwanej opieki medycznej, do której pacjent ma legalne uprawnienie, pomimo swego sprzeciwu sumienia”. W praktyce miało to znaczyć, że lekarz sprzeciwiający się w sumieniu aborcji lub eutanazji zostałby zobowiązany do załatwienia tych morderczych zabiegów gdzie indziej, zaś „w przypadkach pilnych”  miałby obowiązek „wykonać zabieg” wbrew swym zastrzeżeniom. Przy okazji prawo do odmowy miało zostać zabrane personelowi pomocniczemu. Co więcej, odtąd ten, kto odwołuje się do sprzeciwu sumienia, miałby dowieść, że kieruje się dobrą wolą, a jego nazwisko umieszczano by na specjalnej liście – dając również możliwość  „skutecznych skarg”  przeciw pracownikom służby zdrowia odmawiającym udziału np. w aborcji czy eutanazji z powodu sumienia. Autorzy projektu chcieli także, aby do klauzuli sumienia mogły się odwoływać  ewentualnie jednostki – natomiast żeby prawo to zostało odebrane instytucjom (szpitalom lub klinikom).Taki projekt to próba niesamowitego zamachu: tzw. klauzula sumienia, czyli prawo do odmowy wykonywania zabiegów sprzecznych z sumieniem lekarza, jest jednym z praw gwarantowanych powszechnie zarówno w prawodawstwie krajowym, jak i w prawie europejskim, jak i w kodeksach etyki zawodowej. Powszechnie uznaje się prawo do sprzeciwu sumienia, i to zarówno w odniesieniu do jednostek, jak i do instytucji. Owszem, tak jest, mówimy o prawie szeroko uznawanym – kto jednak powiedział,  że i tego fundamentu naszej cywilizacji nie zechce obalić jakaś  rewolucja, że jacyś dzisiejsi bolszewicy nie przyjdą, aby go – na naszych oczach – zniszczyć, wbrew bezsilnemu zaskoczeniu ludzi, którzy myśleli, że „nikt nie będzie do tego zdolny”? I tak właśnie miało się stać: brytyjska posłanka Christine McCafferty z Partii Pracy i jej „ponadpartyjna parlamentarna grupa ds. populacji, rozwoju i zdrowia reprodukcyjnego”, byli o krok od przeprowadzenia w Radzie Europy rezolucji, której totalitarnie proaborcyjny i proeutanazyjny charakter jest tak zupełnie oczywisty. Tak się jednak nie stało: irlandzki senator Ronan Mullen i Luca Volonte, włoski polityk bliski ruchowi Communione e Liberazione, doprowadzili do tego, że przy pomocy kolejnych poprawek zgłoszony projekt został całkowicie odwrócony w swym sensie. Koniec końców, Rada Europy wezwała do respektowania prawa pracowników medycznych do klauzuli sumienia, a konkretnie do odmowy przeprowadzenia aborcji lub eutanazji. Żaden szpital, placówka lub osoba nie może być w tym względzie poddawana presji czy dyskryminacji. Rada Europy wezwała też kraje członkowskie, aby przyjęły niezbędne regulacje chroniące klauzulę sumienia. Senator Mullen przypomniał, że nie istnieje coś takiego jak „prawo człowieka do aborcji”, natomiast klauzula sumienia to jedna z podstawowych zasad praw człowieka. Oto Lepanto naszych czasów: mniej widowiskowe, lecz równie dramatyczne; mniej tryumfalne, ale zwycięskie. Szkoda tylko, że zamiast bronić  dziś  sprawiedliwych praw chroniących życie, trzeba dziś bronić prawa tych lekarzy, którzy wciąż nie chcą niszczyć życia.

Paweł Milcarek

Medialna linia budowy mitu – wywiad z prof. Zdzisławem Krasnodębskim Jest grupa osób, która fanatycznie wierzy w oficjalną wersję wydarzeń, a wyemitowany przez TVP rosyjski film “dokumentalny”, poświęcony polskiej recepcji katastrofy smoleńskiej, miał tę wiarę utrwalić Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem, wykładowcą na UKSW, rozmawia Paulina Jarosińska 10 października, dokładnie pół roku po tragedii narodowej pod Smoleńskiem, telewizja publiczna wyemitowała rosyjski film na temat katastrofy pt. “Syndrom katyński”, który kolportuje skrajnie zideologizowane, fałszywe tezy. - Po pierwsze, rzeczą znamienną jest to, że chyba innego filmu na temat katastrofy smoleńskiej po prostu nie ma. Jedną z bardziej tajemniczych spraw, które dzieją się wokół Smoleńska, jest to, że prasa na świecie w ogóle milczy o tej tragedii. Przecież półrocze po katastrofie mogłoby być znakomitą okazją, aby stworzyć taki film albo opublikować jakiś niezależny artykuł na ten temat. Znamienne jest również to, że takiego filmu nie nakręcili także Polacy. Jeśli natomiast chodzi o ten konkretny film, to w pewnym sensie nie ma nic dziwnego w tym, że pokazujemy rosyjski punkt widzenia, czyli to, co oficjalnie mówi się Rosjanom, bo to powinno nas interesować. Ten film jak na rosyjskie standardy stara się być wyważony i spokojny w tonie. Wszelkie sugestie dotyczące przyczyn katastrofy są podane w sposób dość umiarkowany. Zadziwiające jest jednak to, że jest to jedyny materiał, jaki telewizja publiczna w Polsce miała do wyemitowania. Zabrakło mi dyskusji po emisji tego filmu. Przecież po tylu miesiącach mamy więcej informacji niż twórcy filmu w momencie jego montażu.

Co najbardziej uderzyło Pana w tym filmie? - Otóż, jedną z bardziej uderzających kwestii w filmie jest brak jakichkolwiek z wątków, które wskazywałyby na to, że jakaś cząstka odpowiedzialności mogłaby spoczywać na stronie rosyjskiej. Nie ma w nim nic na temat przygotowania lotniska, nic na temat genezy wizyty z 7 kwietnia premiera Donalda Tuska. Nie ma również naświetlonego tła politycznego katastrofy. Brakuje również informacji o trudnościach, jakie strona rosyjska czyniła prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu w kwestii wizyty 10 kwietnia. Brakuje jeszcze wcześniejszych wątków, czyli kontrastu pomiędzy przemówieniem Lecha Kaczyńskiego a premiera Putina na Westerplatte 1 września. Jest to dokument kompletnie bezkrytyczny, jeśli chodzi o stronę rosyjską. Co więcej, nie wspominając o tym wszystkim, film stronniczo przedstawia “narodziny” teorii spiskowej w kontekście filmu “Solidarni 2010″; mówi się w nim m.in. o Radiu Maryja w wyrywkowy i zmanipulowany sposób. W gruncie rzeczy oferuje on oficjalną, “kanoniczną” interpretację katastrofy, którą przyjęto również po polskiej stronie przez obóz rządzący. Mało tego, jest ona najprawdopodobniej rozpowszechniana przez polską służbę dyplomatyczną na polecenie Radosława Sikorskiego, co utrwala na świecie tę wersję, o której wiemy już, że nie zgadza się z wieloma faktami.

W filmie natrętnie przewija się teza, że katastrofa smoleńska może być przyczynkiem do pojednania polsko-rosyjskiego. Uwydatnia on również próbę zatarcia pamięci o tragedii, ale w pierwszej kolejności hamuje dostęp do ujawnienia i poznania prawdy o jej przyczynach. - Ten film mówi dużo o żałobie Polaków, chce sprowadzić tragedię do poziomu uczuć, przeżywania śmierci i współczucia. To samo miało miejsce podczas pielgrzymki do Smoleńska części rodzin razem z Anną Komorowską. Chodzi o to, żeby na płaszczyźnie ludzkiej solidarności i współodczuwania zbudować relację polską-rosyjską i tylko w takich kategoriach mówić o katastrofie. Myślę, że podobny film nakręciłby Andrzej Wajda. Nieprzypadkowo film wyemitowano w Programie 2, opanowanym przez SLD, tradycyjnie skłonnym do rozwijania przyjaźni polsko-rosyjskiej. Teraz jest to także cel obozu rządzącego. I telewizja publiczna służy do krzewienia tej nowej przyjaźni polsko-rosyjskiej, a tak naprawdę sojuszu z putinowską Rosją. W filmie nie ma w ogóle wypowiedzi np. dysydentów rosyjskich, którzy licznie i bardzo krytycznie odnosili się do działań Rosji w kwestii śledztwa smoleńskiego. Mimo łagodnych tonów zawartych W filmie, sam fakt, że chce się pospiesznie zbudować nowe relacje polsko-rosyjskie na śmierci 96 przedstawicieli polskiej elity, zanim jeszcze wyjaśniło się jej przyczyny, ma w sobie coś niezwykle brutalnego.

Jako Polacy jesteśmy skłonni ulegać tej propagandzie? - Zacząłbym od tego, że Polacy od pierwszych chwil po katastrofie słyszeli w oficjalnym przekazie medialnym wiele kłamstw rządu. Jak już raz zaczęto kłamać, to potem z tego kłamstwa trudno jest wyjść. Kłamstwo fundamentalne polegała na tym, że powiedziano Polakom, że państwo polskie zdało egzamin w sytuacji jego ogromnej porażki, druzgocącej klęski. Katastrofa pokazała, jak bardzo słabym państwem jest Polska. To pierwsze kłamstwo implikowało kolejne. Jeśli chodzi o nasze społeczeństwo, to o ile można wierzyć sondażom, w pierwszych dniach po katastrofie 80 procent Polaków ufało, że śledztwo przebiega doskonale i w harmonijnej współpracy z władzami rosyjskimi, dziś zaś 50 procent sądzi, że tak nie jest. Oznaczałoby to zasadniczą zmianę nastrojów. Rzeczywiście dziś nikt przy zdrowych zmysłach nie może powiedzieć, że śledztwo przebiega zgodnie z międzynarodowymi standardami przyjmowanymi w krajach cywilizowanych.

Ale jest przecież grupa ludzi, którzy sugerują się tym, co przeczytają np. w “Gazecie Wyborczej”… - Powiedziałbym, że są cztery grupy Polaków. Pierwszą grupą są tacy przed-Polacy. Oni w ogóle nie interesują się katastrofą smoleńską. Stanowią ją nierzadko osoby młode bardziej zainteresowane dopalaczami i imprezami niż sprawami związanymi z państwem, także ci, którzy skoncentrowani są na swoim życiu prywatnym, sprawach materialnych. Druga grupa to ludzie, którzy fanatycznie wierzą w oficjalną wersję zdarzeń. Nie dopuszczają oni do siebie żadnych wątpliwości. Niestety, do tej grupy należy również jakaś część polskich elit. Trzecia grupa to ludzie, którzy wiedzą, że coś jest nie w porządku, ale uważają, że powinniśmy o tym nie mówić i zapłacić wszelką cenę, aby to nie wyszło na jaw. To jest, według mnie, najgorsza grupa. Mogą oni godzić się nawet na to, że katastrofa może mieć przyczyny intencjonalne, ale woli to ukrywać, a raczej uważa, że dla własnego dobra powinniśmy to ukrywać. Oni świadomie używają języka mającego zaciemnić sprawę odpowiedzialności, na przykład używają określenia “samolot prezydencki”, a nie “rządowy”. Uważają, że powinniśmy przełknąć każdą wersję wydarzeń, która przedstawi nam strona rosyjska. Ktoś, kto reprezentuje taką postawą, jest – moim zdaniem – na granicy zdrady narodowej. Ostatnia grupa to ludzie powszechnie nazywani “oszołomami” i “zwolennikami teorii spiskowej”, a według mnie reprezentują oni najbardziej racjonalną postawę. Otóż ta grupa ma świadomość kłamstw rządu, zaniedbań, braku dowodów, tuszowania sprawy i nie może zgodzić się na taki stan rzeczy. Nie wiem, jak liczna jest to grupa, bo znaczna część osób, która tak myśli, boi się do tego przyznać i boi się podjąć jakiekolwiek działania.

Po emisji tego filmu może powiększyć się grupa osób, która, jak Pan powiedział, “fanatycznie wierzy w oficjalną wersję zdarzeń”. - Wydaje mi się, że jednym z głównych powodów emisji tego filmu była obawa, że ta interpretacja nie jest jeszcze dostatecznie silnie ugruntowana w mentalności społecznej. Należy więc oczekiwać, że nastąpi wzmocnienie nacisku, by z jednej strony ugruntować wspomniany fanatazym, a z drugiej – napiętnować i wyeliminować z debaty publicznej, a potem w ogóle z życia publicznego tych, którzy oficjalną wersję zdarzeń podważają. Dziękuję za rozmowę.

Antynagroda dla antydziennikarza Właściwie to już przywykłam do manipulacji i medialnych kłamstw. Jednak to, co zrobiła wczoraj pani redaktor Kolenda-Zalewska na antenie "Faktów" TVN komentując słowa Jarosława Kaczyńskiego, które w rzeczywistości nigdy nie padły i wokół nich budując zgrabnie narrację przekazu, zasługuje na szczególne wyróżnienie. Dzięki Blogpressowi udało się tę manipulację wykazać i udowodnić. Niestety nie możemy liczyć na organizacje środowiska dziennikarskiego. Taki np. SDP przyznający prestiżową Hienę Roku jest zajęty czym innym. Jego przewodnicząca Krystyna Mokrosińska osobiście doprowadziła do skazania przez sąd dziennikarski niejakiego Stanisława Janeckiego za złamanie zasad etyki zawodu. Miał się podsądny tego dopuścić publikując na łamach "Faktu", którego jest felietonistą tekstu wyliczającego powody , dla których Jarosław Kaczyński powinien wygrać wybory prezydenckie. Na podstawie orzeczenia wysokiego gremium red. Janecki został odwołany ze stanowiska szefa publicystyki telewizyjnej Jedynki. Kartę etyczną mediów naruszył także , publikujący na Blogpressie Marek Król używając wulgaryzmów w tekście "Nie polezie orzeł w GWna", co było powodem dyscyplinarnego zwolnienia z pracy w jego dawnym tygodniku "Wprost" przez nowego właściciela. Przykładów jest cała masa. Ja wyliczyłam tylko znane z bezpośredniej relacji. Jednocześnie nagrody środowiskowe trafiają stale do tego samego grona laureatów zaludniających przestrzeń mentalnego salonu. Laureatka Grand Press złamała karierę polityczną ministra Romualda Szeremietiewa i za swój kłamliwy tekst została wyróżniona. Nie cofnięto jej tytułu, gdy po ośmiu latach procesu sąd nie dopatrzył się żądnej winy w poczynaniach polityka i oczyścił go ze wszystkich zarzutów będących tezą jej artykułu. Ostatnio nakładem wydawnictwa owego branżowego miesięcznika Press ukazała się "Biblia Dziennikarstwa", gdzie tajniki warsztatu reportera wyłuszcza pani Kolenda."Zadaniem sprawozdawcy jest rejestracja wydarzeń, a nie ich kreacji". Po wczorajszym materiale pani Kolendy-Zaleskiej już wiadomo, że nie nie jest to żadna biblia a co najwyżej konstytucja i w dodatku PRL. Zwiera same slogany, których nikt nigdy nie zamierzał... realizować A już najmniej ci, którzy ją pisali. Dlatego postuluję, by przyznać własną nagrodę, za największą medialną manipulację roku. Wiem , że nie jest to łatwe, bo konkurencja silna, ale zachęcam spróbujmy. Nazwę i regulamin oraz skład jury pozostawiam do społecznych konsultacji.

Irena Szafrańska's blog

Zakładnicy katastrofy smoleńskiej? Pół roku po tragedii smoleńskiej widać już dostatecznie dobrze jakim błędem prawnym, a zwłaszcza politycznym, było przekazanie śledztwa w tej sprawie stronie rosyjskiej. Rosja nie słynie z osiągnięć swego wymiaru sprawiedliwości, podporządkowanego, jak wszystko, władzy politycznej. Propaganda także niewiele się tam zmieniła od czasów sowieckich, jak dowodnie pokazuje rosyjski film "dokumentalny" nadany w TVP 10 października. Jako działanie propagandowe, pochwalone już przez zresztą wylewnie przez Prezydenta K., traktować należy fakt, iż doczekaliśmy się wreszcie, po pół roku "zabezpieczenia wraku", jednego z najważniejszych dowodów w sprawie. Dlaczego? Ponieważ sposób, w jaki tego dokonano, jest drwiną ze zdrowego rozsądku, a przede wszystkim z polskiego postulatu zadaszenia szczątków samolotu. Nie umieszczono ich bowiem w hangarze, lecz okryto szczelnie brezentem. Mokry po pół roku przebywania pod gołym niebem wrak będzie teraz zaparowywał, elementy organiczne zaczną gnić, a metalowe korodować w zdwojonym tempie, para wodna nie będzie bowiem miała możliwości wydostać się spod brezentu. Nie ma nadziei na rzetelne ustalenie przyczyn tej katastrofy. Ale pojawia się kolejny problem, dla polskiej demokracji i niepodległości równie istotny jak ustalenie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Czy Moskwa już gra w stosunkach z Polską kwestią odpowiedzialności za katastrofę? Czy ci, którzy podjęli decyzję o przekazaniu jej śledztwa stają się teraz zakładnikami tej decyzji i wynikających z niej konsekwencji? Nie zakładam ze strony polskiego rządu złej woli. To była decyzja polityczna, jedna z tych najważniejszych, wymagająca wyobraźni i determinacji na miarę męża stanu. Takich ludzi w rządzącym ugrupowaniu nie ma. Stać ich na budowę Orlików, zarządzanie, a nie wizję polityczną. I mamy efekty. Czy możliwy jest zatem polityczny szantaż, jeśli rządzący nie będą spełniać postulatów Moskwy? Kłamstwo katyńskie było fundamentem na którym zbudowano PRL. Kolejni namiestnicy i funkcyjni niższego szczebla byli zakładnikami zbrodni katyńskiej, współdziałając z jej sprawcami i głosząc ich niewinność. W wspomnianym już rosyjskim filmie ostatni namiestnik PRL, gen. J. wspomina, że to Gorbaczow przekazał mu pierwsze potwierdzenie rosyjskiej odpowiedzialności za Katyń. Nie wspomina tylko, czy Gorbaczow zrobił to po jego licznych, drażliwych pismach dopominających się prawdy, czy z własnej inicjatywy i na aktualny, polityczny użytek. W każdym razie generał J. jawi się w filmie jako jeden z tych, którzy przyczynili się do ujawnienia zbrodni katyńskiej. I tu pojawia się rechot historii, a raczej propagandy. Czy kłamstwo smoleńskie może spełniać tę samą rolę w III RP, co kłamstwo katyńskie w PRL? Niestety tak. Widać to najlepiej w zachowaniu Prezydenta K., który rozwodzi się publicznie na temat nowej ery w stosunkach polsko-rosyjskich, ich ocieplenia w wyniku m.in. działań strony rosyjskiej w sprawie katastrofy smoleńskiej, udziału pierwszej damy Rosji w tzw. pielgrzymce smoleńskiej itd. Pozostaje na szczęście dość liczne grono tych, którzy pamiętają PRL, propagandę, dzieje kłamstwa katyńskiego i rolę gen. J. w historii Polski: Że oblicze Generała wciąż brzydsze, kiedy baja, jak ocalił kraj chytrze? Jak się komuś zachciewa

pocałunku Breżniewa, dobrze potem przynajmniej twarz wytrzeć. P.S. Dotyczy to także pocałunku Putina. dunder7

Zakładnicy katastrofy smoleńskiej nikogo nie zainteresowali Chodzi o artykuł p. t. "Zakładnicy katastrofy smoleńskiej?"   blogera podpisującego się dunder7. Wprawdzie pojawiały się już głosy wskazujące na upokorzenie Polski przez Rosję sposobem prowadzenia śledztwa i demonstracyjnie lekceważącym stosunkiem władz rosyjskich do upublicznionych oczekiwań polskiego rządu z premierem Tuskiem i marszałkiem/prezydentem Komorowskim na czele, ale niewspółmiernie do wagi tematu. Co więcej, nie zauważyłem by ktoś wcześniej zwrócił uwagę na możliwość przyspieszenia procesów rozkładu szczątków samolotu wskutek przykrycia brezentem. Być może obawy takie są przedwczesne, ale dotychczasowe czynności Rosjan każą przypuszczać, że i tym razem na nic nie możemy liczyć. Przede wszystkim zaś nie zainteresował mądrych ludzi s24 decydujących co tu jest ważne, a co nie, temat rosnącego uzależnienia polskich władz od Rosji wynikającego z odpowiedzialności za złamanie konstytucyjnego zakazu
prowadzenia polityki zagranicznej nieuzgodnionej z wszystkimi uprawnionymi podmiotami, a nawet prowadzenia gry politycznej z
nieprzyjaznym obcym mocarstwem by zdyskredytować inne konstytucyjne organy własnego państwa. Nie zainteresował mądrych ludzi temat rosnącego uzależnienia polskich władz od Rosji wynikającego z odpowiedzialności za rozdzielenie wizyt, złamanie
procedur HEAD i inne niedopuszczalne zaniedbania. Odpowiedzialności za potworne kłamstwa oficjalnych reprezentantów Rosji i Polski, za niedopuszczalne pozostawienie śledztwa prywatnej firmie rosyjskiej powiązanej z rosyjskimi służbami, za umożliwienie zacierania śladów, czyli, biorąc wszystko razem de facto za udział w zbrodni smoleńskiej. dodam's blog

Czy o. Rydzyk przystąpił do żydowskiej loży B’nai B’rith?Za

(Nazwa „Ostatnia Rzeczypospolita” bierze się stąd, że Polskę od dwudziestu lat się numerkuje. Agenci obcych interesów nazwali ją 3 RP. A taki jeden chciał nawet budować RP numer 4. A tak naprawdę mamy tylko jedną, naszą Rzeczypospolitą, bez numeru. Pierwszą, jedyną  i ostatnią. Jak ją utracimy, będziemy niewolnikami obcych na naszej,  polskiej ziemi, choć w kraju rządzonym przez obcych) Jak podaje żydofilska wikipedia członkiem loży B’nai B’rith „… może zostać osoba fizyczna, która ma i deklaruje tożsamość żydowską, świecką bądź religijną, opartą na pochodzeniu żydowskim (z ojca lub matki) lub po konwersji na judaizm. Godłem B’nai B’rith jest menora, a hasłem „dobroczynność, miłość bratnia i zgoda”. Menora jako godło tej loży nie dziwi. Zastanawia jedynie ogromne przywiązanie i estyma dla menory ze strony Kaczyńskiego. Uwagę należy zwrócić na miłość bratnią w haśle loży. W haśle tym rozchodzi się naturalnie o miłość bratnią pomiędzy Żydami. Nieżydzi, goje, to według Talmudu nieludzie, zwierzęta bez duszy. A więc w stosunku do nich miłość braterska Żydów nie obowiązuje. B’nai B’rith jest organizacją z podwójnym dnem. Jawna jej działalność to tylko czubek góry lodowej. Cała ogromna reszta to działalność typowa dla masoństwa. Przy czym B’nai B’rith jest lożą wyjątkową, skrajnie rasistowską, „tylko dla Żydów”. Jej powołanie było raczej ujawnieniem niewielkiej części jej dużo wcześniejszej już działalności. „Powołano” ją, aby jawnie promować hasła syjonizmu. B’nai B’rith działa globalnie, a więc na całym świecie. O niejawnych celach tej loży wymownie, choć chyba przez nieuwagę, pisze wikipedia opisując polski odprysk B’nai B’rith: „Do chwili rozwiązania organizacji w roku 1938 przez władze polskie, skupiała kilkuset członków będących elitą intelektualną ówczesnej Polski [podkreślenie moje -AS]„. A więc to o to chodziło! Członkowie syjonistycznej, rasistowskiej loży pełnili obowiązki elity intelektualnej ówczesnej Polski! Teraz rozumiemy, dlaczego tzw. III RP uważa się za kontynuatorkę Polski międzywojennej. Jedynie pod względem ilości Żydów w elitach intelektualnych, i nie tylko, dzisiejsza Polska o niebo przewyższa II RP. Dla wtajemniczonych, znających wypowiedź żydowskiego poety Sandauera (…a  po wojnie na polskim tułowiu osadzono żydowską głowę) – nie jest stan zażydzenia „polskich” elit tajemnicą ani zaskoczeniem. Jeszcze jeden interesujący szczególik podaje wiki. Trudno sobie chyba wyobrazić bardziej typowe, wręcz archetypowo polskie nazwisko niż Kowalski. A jednak w składzie członków zarządu polskiego odprysku B’nai B’rith znajdziemy nawet …Kowalskiego. Imię ma wprawdzie rosyjskie, być może pochodzi z rosyjskich czy ukraińskich Żydów, ale Kowalski, no no… Kto by pomyślał. Kowalski i Żyd… Ciekawe, ilu jeszcze innych Kowalskich, Kwaśniewskich, Kaczyńskich, Bartoszewskich itp.  jest żydowskiego pochodzenia? A pełnią jedynie obowiązki Polaków! Co ma jednak wspólnego o. Rydzyk z rasistowską, żydowską lożą? Otóż 10 października w „Rozmowach niedokończonych”  TV Trwam gościła dwóch sędziwych mężczyzn. Pierwszy z nich, Władysław Terlecki, zagaił swoje wystąpienie stwierdzeniem o fałszowaniu przez historyków prawdy o holokauście i o ilości żydowskich ofiar w Auschwitz/Birkenau. Pomyślałem najpierw, że mamy kolejnego odważnego badacza, podważającego zawyżane przez żydowskich publicystów i propagandzistów dane o ilości żydowskich ofiar Auschwitz/Birkenau. Osłupiałem jednak zupełnie, gdy wbrew ustaleniom historyków, oceniających ilość zabitych Żydów na ok. 960 tysięcy, p. Terlecki stwierdził, że w Auschwitz/Birkenau zginęło conajmniej 4 miliony, a być może nawet 6 milionów Żydów. Drugi rozmówca, o ile pamiętam nazywał się on  Jerzy Junosza Kowalewski, także upominał się o co najmniej 4 miliony zagazowanych w Oświęcimiu Żydów. Prowadzący audycję ksiądz także oburzał się na zaniżanie ilości ofiar żydowskich przez  nieuczciwych historyków. Jak to – dziwił się duchowny  - nie czytali oni zeznań Rudolfa Hößakomendanta fabryki śmierci? Historycy naturalnie czytali te zeznania. Wiedzą jednak, że wymuszone były one torturami. Ostatecznie Höß zeznał i podpisał wszystko, co na nim wymuszono. Dlaczego ilość Żydów, którzy zginęli w Oświęcimiu jest przez przedsiębiorstwo holokaust zawyżana? Są dwa główne powody. Więcej ofiar – to wyższe odszkodowania. Także za fikcyjne żydowskie dusze. Poza tym zawyżając o – powiedzmy – 2 miliony ilość żydowskich ofiar Oświęcimia ukrywa się te dwa miliony rzekomo zamordowanych  w Oświęcimiu Żydów, którzy po wojnie pod różnymi polskimi nazwiskami (pamiętamy? – Kowalski !) pełnili i pełnią obowiązki Polaków. Wiedząc, że B’nai B’rith jest jednym z filarów i tub propagandowych przedsiębiorstwa holokaust uzasadnione jest pytanie, dlaczego media rebe Rydzyka propagują jej wersję religii holokaustu? TV Trwam ma wiele pożytecznych audycji. W audycjach „Po stronie prawdy” nagłaśnia ona przeróżne nadużycia lokalnych władz i lokalnej administracji,  ich szkodliwe, często antypolskie decyzje i działania. Ale i tutaj postępuje TV Trwam selektywnie. Informuje jedynie o nadużyciach władz związanych z PO. Natomiast podobne nadużycia władz związanych z PiS-em nigdy nie są u rebe Rydzyka nagłaśniane i krytykowane. Hasło rzucone przez RM – „bo wszyscy Polacy to jedna rodzina” jest piękne i warte poparcia. Tylko – co będzie, jeśli ta „polska rodzina” sprowadzona zostanie przez nieuczciwych przewodników na manowce? Zadziwia polityczne zaangażowanie mediów Rydzyka w promowaniu kaczyzmu. Choć pamiętam jeszcze czasy, gdy w audycjach u ojca Dyrektora krytykowano Kaczyńskiego za wstrzymanie przez niego ekshumacji w Jedwabnym. A to dało możliwość dalszych  żydowskich ataków na Polaków, jako domniemanych zbrodniarzy.

Ojciec Dyrektor wie też zapewne, że to właśnie Kaczyński zalegalizował zdelegalizowaną dekretem Prezydenta Rzeczypospolitej, Ignacego Mościckiego, syjonistyczną i rasistowską B’nai B’rith. Nie tylko zresztą ją zalegalizował – jeszcze ją z radością przywitał! (Ciekawe, dlaczego wikipedia wycina  treść radosnego, powitalnego listu Kaczyńskiego do żydowskich masonów) O innych zasługach Kaczyńskiego dla Żydów pisze Józef Bizoń. Rebe Rydzyk wie o tym wszystkim. Kiedyś nie był zagorzałym kaczystą. A jednak, od czasu zalegalizowania przez Kaczyńskiego  B’nai B’rith z o. Rydzykiem stało się coś dziwnego. Jego serwisy i programy publicystyczne dokonały wolty o 180 stopni.  Nie wiem czy go kupiono, czy zastraszono. Nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że w proPiS-owskiej i prokaczyńskiej propagandzie rebe Rydzyk i jego medialne imperium są absolutnym liderem. Nic to, że Kaczyński był grabarzem suwerenności. Nic to, że parł on do zwasalizowania Polski przez USA. Nic to, że kierował się on wyłącznie interesami Izraela, USA i Żydów. Nic to, że profanował siedzibę Prezydenta Rzeczypospolitej harcami w jarmułce i przy świeczkach menory z jego żydowskimi przyjaciółmi. Natomiast w prożydowskiej  propagandzie (4-6 milionów ofiar Oświęcimia) wypełnia rebe Rydzyk rolę tuby propagandowej  B’nai B’rith i przedsiębiorstwa holokaust. Przegonił tym samym rebe Rydzyk  w prosyjonistycznej propagandzie nawet żydowską GW Michnika/Szechtera. Zadziwia zaangażowanie, z jakim media o. Rydzyka zaganiają wyznawców do wojny o krzyż, czyli do wojny o pomnikowanie Polski kaczyzmem. Manifestacje z pochodniami, wystąpienia rezerwowego bliźniaka w miejscu gdzie stał krzyż nie pozostawiają cienia wątpliwości, że wojna o krzyż to wojna o pomniki kaczyzmu. O. Rydzyk wie jednak, że Kaczyński był agentem obcych, głównie żydowskich interesów. Polska racja stanu nigdy go nie interesowała. Wręcz przeciwnie – on działał na jej szkodę. O. Rydzyk wie, że „walka” PiS i PO jest inscenizowana. Obie te polityczne mafie służą temu samemu panu – Zachodowi, Unii, USA i Izraelowi (kolejność niekoniecznie jak podana). Ta inscenizowana, wzbudzająca emocje milionów Polaków „walka”  ma odwrócić uwagę społeczeństwa od faktu, że obie te mafie grają tak naprawdę w tej samej drużynie. Naczelną ich zasadą działania jest polityka wykluczania partii i polityków nieagenturalnych - obojętne kto z nas rządzi, a kto jest „tylko” liderem opozycji. Ważne jest, aby nie dopuścić do polityki ugrupowań i polityków nieagenturalnych wobec Zachodu. O. Dyrektor wie o spotkaniach Bilderbergów, wie o zlotach Komisji Trójstronnej (a także o ich celach i wpływach na światową politykę). Jednak te tak niezwykle istotne informacje ukrywa on przed  jego oglądaczami i słuchaczami. Wie on też, jak to naprawdę było z zamachami z 11/9. Niestety, w serwisie informacyjnym oszukał i okłamał on w tej sprawie jego wyznawców. Więcej nawet… Wiedząc, jak z WTC naprawdę było, nie protestował Rydzyk przeciwko prowokacji Macierewicza/Singera, chcącego śledztwo smoleńskie oddać w ręce zbrodniczej USA. Wręcz przeciwnie – to właśnie rebe Rydzyk tę żydowską prowokację nagłaśniał i popierał. O. Rydzyk wie też o planach NWO, wie kto za tym stoi. Jednak jego media, na te tak istotne dla świata i dla miliardów ludzi sprawy, milczą. Zamiast tego, rebe Rydzyk uprawia prożydowską, holokaustyczną  propagandę żywcem wziętą z repertuaru B’nai B’rith. Jeszcze słówko o obozach zagłady. Zgodnie z syjonistyczną historiografią obozy koncentracyjne dla nieżydów były obozami pracy, a dla Żydów były obozami śmierci. Ciekawość moją wzbudza od dawna informacja w życiorysie światowej sławy łowcy zbrodniarzy hitlerowskich - Szymona Wiesenthala. ” Przechodząc kolejno 12 obozów koncentracyjnych (m. in. Płaszów, Gross-Rosen, Buchenwald), cudem unikając egzekucji, dotarł Wiesenthal do obozu w Mauthausen w górnej Austrii. Tam 5 maja 1945 został uwolniony przez wojska amerykańskie.” Czyż to nie dziwne? Cudem można przeżyć jeden obóz zagłady. Przeżyć dwa takie obozy to już podwójny i niewyobrażalny cud. Ale jak w takim razie nazwać fakt przeżycia 12 takich obozów śmierci – zagłady? Niczego nie insynuuję. Pytam jedynie – jeśli obozy koncentracyjne były rzeczywiście dla Żydów obozami zagłady – to jak Wiesenthal przeżył ich dwanaście? Pod koniec jeszcze aktualna uwaga dotycząca „rzetelności” informacji TV Trwam odnośnie smoleńskiej katastrofy. Kilkakrotnie już w przeszłości, ostatnio kilkanaście dni temu TV Trwam z oburzeniem informowała o znalezieniu w Smoleńsku przez kolejną polską pielgrzymkę szczątków samolotu, a nawet – o zgrozo – kawałków ludzkich kości. Natomiast w dzisiejszym serwisie (12.10. 2010) w związku z rozpoczęciem prac archeologów na miejscu katastrofy ta sama TV Trwam wyraziła wątpliwości, czy cokolwiek jeszcze archeolodzy znajdą. Spiker TV Trwam wyraźnie powiedział, że teren katastrofy został już dawno dokładnie przeszukany przez rosyjskie służby, oraz dodatkowo przez – jak to określił spiker – „kolekcjonerów” pamiątek (ja dodałbym jeszcze – przez handlarzy smoleńskimi relikwiami). Tylko dlaczego wiedząc o tym, że tam już nic nie da się znaleźć, TV Trwam alarmowała o znalezionych kawałkach samolotu i ludzkich kościach. Przecież tylko idiota się nie domyśla, że polskim pielgrzymom celowo pod nogi podrzucano te „znaleziska”. Po to, aby była możliwa dalsza nagonka na sugerowane niechlujstwo Rosjan w sprawie zabezpieczenia miejsca katastrofy. Na konie powracam do tytułowego pytania – czy o. Rydzyk przystąpił do żydowskiej loży B’nai B’rith? Nie wiem. Nie jest to zresztą aż tak istotne. Natomiast obserwując jego zaangażowanie w prożydowską i prokaczyńską (czyli ostatecznie też prożydowską) propagandę uzasadnione jest stwierdzenie, że jest on przynajmniej niezrzeszonym, ale  niezwykle aktywnym wolontariuszem tejże rasistowskiej, żydowskiej loży.

Poliszynel

Dopalacze a relacja jednostki z państwem Media umieją rozpętywać demagogiczne nagonki, mobilizować bezmózgi tłumek przeciw rozmaitym „wrogom”. Szczególnie stacjom telewizyjnym potrzebne są takie wielkie kampanie, ponieważ przyciągają uwagę prymitywnej publiki. Skoro zaś ci głupsi z natury stanowią większość społeczeństwa, to popularność takich kampanii jest wysoka, co przekłada się na oglądalność, ta zaś oznacza wpływy z reklam. W ten sposób kółko medialnego absurdu się zamyka, ale za dziennikarzami krok w krok podążają politycy, aby na tych idiotycznych kampaniach zbić kapitał. W tym momencie kampania medialna przekształca się w polityczną. To oznacza, że absurd za chwilę przekroczy wszystkie racjonalne kategorie, a im będzie bardziej oczywisty, tym większy uzyska aplauz pospólstwa. Obserwujemy to przy okazji tzw. dopalaczy. Kampanię przeciwko temu dziwnemu produktowi prowadzą wspólnie TVP i TVN – co szybko znalazło odzew polityków. Od kilkunastu dni Donald Tusk i Jarosław Kaczyński prześcigają się w radykalizmie i licytują się wzajemnie, kto zażąda bardziej drastycznych kar i środków zaradczych. Eskalacja poszła tak daleko, że kary przewidywane za sprzedaż dopalaczy zaczynają przybliżać się do wymiaru kar za morderstwo. A znając życie, to nie koniec, ale dopiero początek radykalizowania się głównych antagonistów. Skoro ustawową walkę z dopalaczami – jak pokazują sondaże – popiera 91% Polaków, to należy się spodziewać wyłącznie jej eskalacji, która może zakończyć się tylko żądaniem dożywocia za handel takimi produktami. Kary śmierci nikt nie zażąda wyłącznie dlatego, że „politycznie poprawni” „europejczycy” nie ośmielą się głośno wymówić zakazanego w Unii Europejskiej określenia. Proponowane zapisy ustawowe nie dość, że penalizują sprzedaż dopalaczy, to ustanawiają absurdalne procedury wprowadzania na rynek specyfików „odurzających”, co wynika podobno z doświadczeń innych państw socjalistycznych walczących z dopalaczami. Oto państwo będzie mogło mi zarekwirować „podejrzane produkty” i zamknąć sklep na okres do 18 miesięcy, dając sobie tyle czasu na stwierdzenie, czy sprzedawany przeze mnie produkt jest dopalaczem. A wszystko dlatego, że istnieje obawa, iż dopalacze będą sprzedawane jako „płyn do naczyń” lub „pasta do butów”. Dałoby to administracji państwowej niebywałe uprawnienia w stosunków do wszystkich sklepów mających dział z chemią. Wyobraźmy sobie, że prowadzę sklep o powierzchni 200 m2, w którym znajduje się stoisko z domowymi chemikaliami (proszki do prania, płyny do mycia naczyń itd.). Zgodnie z absurdalnymi projektami, państwowa inspekcja (Inspekcja Robotniczo-Chłopska?) będzie mogła przyjść i zamknąć mi cały sklep na 18 miesięcy „w związku z podejrzeniem, że w płynie Kaczorek Donaldek w istocie znajduje się dopalacz”. Oczywiście oznacza to plajtę mojego sklepu. Nie wiem, czy przypadki takie będą miały miejsce, ale trudno nie zauważyć, że pole do nadużyć administracyjnych, a więc i dla korupcji, jest tu po prostu gigantyczne. Jak mawia klasyk, to „oczywista oczywistość”. Ekstremiści z sejmowych partii chcą jednak iść jeszcze dalej, ponieważ – zresztą słusznie – zwrócili uwagę, że także alkohol ma działanie „psychotropowe” i „zaburzające świadomość”. Nie mam co do tego faktu zresztą wątpliwości, gdyż po konsumpcji pół litra również odczuwam pewne zmiany świadomościowe. To zaś oznacza, że jeśli pomysł ten przejdzie, decyzją administracyjną będzie można zamykać – oczywiście na okres do 18 miesięcy – wszystkie sklepy spożywcze, stacje benzynowe itd. Pojawia się pytanie: czemu to ma służyć? Odpowiedź jest oczywista: powiększeniu wpływów biurokracji i wzrostowi etatystycznych praktyk w Polsce. W praktyce oznacza to poddanie całego handlu pod kontrolę urzędniczą w stopniu nieznanym od 1989 roku; to zielone światło dla samowoli urzędniczej na nieznaną dotąd skalę, zielone światło dla tworzenia „systemu dojść” i korupcji. Ostatecznie stratni będą nie tylko sprzedawcy dopalaczy, ale i wszyscy sprzedający produkty chemiczne i alkohol, a więc również stracimy na tym my, klienci – także te 91% ludzi popierających wspólną krucjatę tuskowo-kaczyńską przeciwko dopalaczom. Nie ukrywam, że jestem pośród tych 9% Polaków, którzy nie popierają działań socjalistycznego reżimu przeciwko dopalaczom. Nigdy czegoś takiego nie miałem w ustach i brać nie mam zamiaru. Szczerze mówiąc, nawet nie mam pojęcia, gdzie to świństwo można kupić, chyba że za dopalacz ustawodawca rzeczywiście zacznie uważać alkohol. Jeśli tak, to „dopalam” się od czasu do czasu – szczególnie często przy obiedzie, do którego lubię wypić szklaneczkę wytrawnego czerwonego wina francuskiego lub hiszpańskiego. Ale mówiąc poważnie: kwestia dopalaczy pokazuje jak na dłoni inną kwestię, natury bardziej filozoficznej – kwestię relacji jednostki z państwem. Istnieją dwie wizje tych relacji. Wedle pierwszej z nich, którą osobiście podzielam, Bóg dał człowiekowi wolną wolę. Stworzył Adama i Ewę, po czym rzekł im, że mogą robić, co chcą, ale nie wolno im spożywać owocu z drzewa pośrodku sadu. Bóg mógł przecież rajską “jabłoń” ogrodzić drutem kolczastym pod napięciem i zapobiec w ten sposób spożyciu owocu. Ale nie – Bóg zostawił Adamowi i Ewie wolną wolę, sugerując, że za akt nieposłuszeństwa spotka ich kara. Czyli Bóg stworzył nas jako istoty wolne, którym dozwolił pić wódkę, brać narkotyki i dopalacze, grożąc jedynie sankcją za to, że będziemy popędom ulegać i wlewać w siebie te śmiercionośne substancje. Wielu ludzi pije lub ćpa i spotyka ich za to słuszna kara: choroba, uzależnienie, śmierć. Wedle drugiej wizji, człowiek nie ma wolnej woli, gdyż przed piciem i ćpaniem uchroni go „kochane socjalistyczne państwo”, które administracyjnie mu tego zakaże, a handlarzy tymi produktami powsadza za kratki. Gdyby w Raju był Sejm złożony z 460 geniuszy, Adam i Ewa nigdy nie sięgnęliby po zakazane jabłko, bowiem wcześniej Bóg znalazłby się w więzieniu i nie mógłby posadzić niebezpiecznego drzewa pośród rajskiego ogrodu… Adam Wielomski

Purytańscy liberałowie. Dopalacze a policja obyczajowa Choć za oficjalną ideologię współczesności uchodzi powszechnie liberalizm, czasem nie sposób oprzeć się wrażeniu, że żyjemy w purytańskiej wspólnocie protestanckiej założonej gdzieś na Nowym Kontynencie. Świadczy o tym chociażby rozbój dokonany na sklepach z dopalaczami. Pierwsze przejawy medialnej wrażliwości dziennikarzy na tzw. problem dopalaczy pojawiły się na już początku 2009 roku, lecz była to krótkotrwała burza. Już wówczas prognozowano, że Dawida Bratkę może spotkać los Romana Kluski (por. tekst Huberta Szypki „Ubekistan kontra dopalacze” – „NCz!” nr 981), ale najwidoczniej młodemu biznesmenowi próbowano jedynie zademonstrować potęgę będących na usługach władzy mediów. Nie minęły dwa lata, a premier Tusk wykrzykuje butnie, że sklepy z dopalaczami zniknęły raz na zawsze. Rządząca ekipa z dumą opowiada o tym, jak złamała prawo: bez cienia żenady ministrowie obecnego rządu stwierdzali w mediach kilkukrotnie, że choć jeszcze nie ma przepisów, które czyniłyby sprzedaż dopalaczy nielegalną, za dwa tygodnie będą już gotowe! Cała akcja była od dłuższego czasu starannie przygotowywana w mediach. Znana ze swego „liberalizmu” „Gazeta Wyborcza” na dwa dni przed akcją policji rzuciła nawet na swych łamach hasło: „Walkę czas zacząć naprawdę”. Do dziś nie wiadomo, czy było to sygnał od władzy czy dla władzy i gdzie zapadła decyzja o dopalaczowym rozboju, jednakże pewny jest fakt, że „liberalne” media od tygodnia dawały wyraźne znaki, że kroi się pogrom. Po policyjnym zamachu terrorystycznym nadworni dziennikarze przypuścili na polskiego króla dopalaczy zaciekły atak. Do znudzenia przywoływano to, jak w jednym z wywiadów nazwał swych klientów „debilami” oraz starano się przedstawić go jako człowieka robiącego niemoralny interes. Nikt jednak nie wspomina o fakcie, że dopalacze były zjawiskiem jak najbardziej pozytywnym. Legalność środków, które uprzednio kupowało się u dilera, sprawiła, że spadła ich cena. Spragnieni narkotyków młodzi ludzie nie musieli nawiązywać kontaktów z podejrzanymi osobami oraz nie mieli obaw co do jakości i składu kupowanych przez siebie specyfików. W naturalny sposób ograniczony był w ten sposób zasięg działania mafii narkotykowych, które zaczęły tracić udziały w rynku na rzecz zwyczajnych fabryk zatrudniających dobrowolnych robotników. Dla rządzących państwem oraz żyjących z nimi w symbiozie fasadowych prywatnych przedsiębiorców największym zagrożeniem jest wszelka spontaniczność oraz osiągane poza systemem państwowych przepisów krociowe zyski. 23-letni król dopalaczy zaskoczył swym sukcesem nie tylko siebie, ale też i koncesjonowane grube ryby wielkiego biznesu. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że autentycznie wbił się w niezajętą przez nikogo niszę i perfekcyjnie wykorzystał swoją szansę. Jego fortuna nie powstała na drodze prywatyzacji żadnego państwowego molocha ani poprzez skorzystanie z żadnej zmiany przepisów wchodzącej w życie z dnia na dzień. Zwyczajnie zaobserwował taką działalność w Wielkiej Brytanii i postanowił uruchomić podobny interes w kraju. Problem w tym, że zabrał się za interes tak nikczemny jak rozprowadzanie narkotyków i dał tym samym pretekst do wkroczenia policji obyczajowej pseudoliberałów. Sprowadzane do Polski środki zwane dziś dopalaczami nie spowodowały dotychczas żadnego przypadku zgonu. Rozmaite historie na temat zgonów przez nie spowodowanych stanowią jak dotąd efekt wyobraźni dziennikarzy. Jako przykład niech posłuży zamieszczony w „Wyborczej” tekst obwieszczający wszem i wobec zgon spowodowany korzystaniem z dopalaczy. Dopiero z jego uważnej lektury można dowiedzieć się, że zgon nastąpił w wyniku… powieszenia. Jednakże samo działanie dopalaczy jest tu całkowicie nieistotne. Z punktu widzenia prawa naturalnego nie można przecież zakazywać żadnych dobrowolnie zawieranych umów. Gdyby nawet zamiast dopalaczy można było w sklepach kupić środki wywołujące natychmiastową śmierć, nie można przecież zabraniać komuś tego robić. Jedynym wyjątkiem byłaby sytuacja, w której ktoś okłamywałby klienta, np. na butelce z cyjankiem potasu umieściłby napis „syrop owocowy”, gdyż wówczas jedna ze stron kontraktu byłaby zwyczajnie oszukana. Producenci dopalaczy niczego takiego jednak nie czynią i uczciwie opisują skład sprzedawanych specyfików. Polski rząd złamał więc podstawowe prawo człowieka – prawo własności!

Choć po alkoholu popełniane jest niejedno samobójstwo i ginie z jego powodu niejeden człowiek, nikt od czasów Ala Capone nie próbuje zakazywać jego sprzedaży. Dziś nikt nawet nie próbuje być tak śmieszny jak politycy amerykańskiej ery progresywnej, gdyż ma świadomość, że sam pomysł wprowadzenia prohibicji oznaczałby śmierć polityczną. Dlaczego w przypadku dopalaczy sprawa ma się rzekomo inaczej? Jaka jest przyczyna tego, że tak „liberalne” media jak TVN, „Wyborcza”, czy „Polityka” nagle połączyły swoje wysiłki w celu wprowadzenia purytańskiej ustawy antydopalaczowej? Odpowiadając na to pytanie, należy pamiętać, że państwo to przede wszystkim – jak zauważył Franz Oppenheimer – sposób na gromadzenie dóbr ekonomicznych. Dopalaczowe imperium Dawida Bratki, choć jeszcze skromniutkie w porównaniu do fortun Kulczyka czy Solorza, stanowiło zagrożenie ze względu na niekontrolowaną akumulację kapitału oraz spontaniczność całego zjawiska. To właśnie ze względu na te dwie cechy polska banda medialnorządząca gnębi wszelkie podmioty, które rodzą się poza jej strukturami. Zażarta krytyka portalu Nasza-Klasa, Radia Maryja, czy też „Frondy” stanowi tak naprawdę efekt walki o utrzymanie dominacji, zapewnionej przy użyciu państwa. Nieprzypadkowo politycy wszystkich, rzekomo skłóconych ze sobą partii (PO, PiS, PSL i SLD) grają co roku przyjacielski mecz z dziennikarzami TVN… W gwałcie na dopalaczach najbardziej zatrważające jest jednak to, że poparła go większość społeczeństwa. Pojawiły się co prawda głosy sprzeciwu, ale jedynie odnośnie sposobu działania policji. Polacy w swym wytresowaniu przez państwo doszli do etapu, na którym wyrażają bezwarunkową aprobatę nawet dla takiego rozboju w biały dzień, jaki miał miejsce w przypadku smart shopów. Ich wrażliwość na świętość własności prywatnej przejawia się jedynie w tym, że sami doradzaliby bardziej dyskretną akcję, poprzedzoną wprowadzeniem odpowiednich ustaw. Z posłusznym obrzydzeniem krytykują Bratkę, nie rozumiejąc wcale, że jutro może przyjść kolej na nich. Objawem szczytowego zakłamania jest posługiwanie się przez „liberalnych” purytanów argumentem dotyczącym moralności. Na łamach rozmaitych gazet oraz w studiach telewizyjnych dziennikarze, politycy i intelektualiści zastanawiają się nad „etycznością” sprzedaży specyfiku takiego jak dopalacz. Powtórzmy więc jeszcze raz: prawo własności stanowi podstawę etyki, a zatem sprzedający dopalacze bądź narkotyki człowiek nie może być osądzony jednoznacznie jako niemoralny. Możemy subiektywnie ocenić jego zamiary oraz wiedzę, lecz ogólnie rzecz biorąc, korzystanie ze swojej własności z poszanowaniem dobrowolności innych osób jest etyczne. Nieetyczne jest na pewno wprowadzanie zakazów przy użyciu państwa, gdyż gwałci ono prawo własności. A najbardziej nieetyczni są jak zwykle ci, którzy próbują wymusić moralność przy użyciu państwa. Jakub Woziński

UJAWNIJCIE, JAK UMIERALI! Rząd i prokuratura pół roku ukrywają przed społeczeństwem informacje o pasażerach Tu-154, którzy przeżyli katastrofę - wynika z wywiadu Edmunda Klicha dla rosyjskiej gazety „Młody komsomolec”. Klich powiedział, że „niektórzy pasażerowie prawdopodobnie skonali jakiś czas po katastrofie”. Przed społeczeństwem i rodzinami ofiar ukryto, kim byli ci ranni i jakie były ostatnie chwile ich życia. Według oficjalnego komunikatu gen. Tatiany Anodiny, szefowej MAK, wszyscy pasażerowie zginęli na miejscu, żaden nie przeżył nawet minuty. Klich podczas pobytu w Moskwie musiał widzieć jakieś dokumenty medyczne albo dowiedział się o rannych od kogoś z kolegów z rosyjskiej komisji i w wywiadzie (jego treść opublikował portal WPolityce.pl) mu się „wymsknęło”. Nie rzuca się jednak takich słów przy tak drażliwych sprawach bez podstaw, nawet mówiąc „prawdopodobnie”, co jest typowym zwrotem zabezpieczającym przed pytaniami o szczegóły. Rodzą się podstawowe pytania: dlaczego polski rząd i prokuratura ukrywają przed Polakami i przede wszystkim przed rodzinami ofiar tak kluczowe informacje, jak: kim byli ci ranni, którzy przeżyli, kto i gdzie dokładnie ich odnalazł; czy byli reanimowani; czy ratowano ich na miejscu katastrofy, czy niektórych wieziono karetkami do szpitala, a jeśli wieziono, czy zmarli w drodze, czy na sali operacyjnej i w wyniku jakich obrażeń? I co ważne, jeśli niektórzy byli przytomni, czy zdążyli coś powiedzieć przed śmiercią? Jak to możliwe, że polska prokuratura nie podjęła dotychczas tego kluczowego wątku?

Niech prokuratura upubliczni billingi Wypowiedź Klicha każe zastanowić się, czy rzeczywiście funkcjonariusz BOR, który był na pokładzie Tu-154, Jacek Surówka – dziś ujawniamy, że to o nim pisaliśmy – dzwonił do żony zaraz po katastrofie, mówiąc, że jest ciężko ranny w nogi i że „dzieją się tu rzeczy straszne”? Po tych jego słowach połączenie zostało przerwane. Taką relację przedstawił nam jeden z dziennikarzy, który 10 kwietnia był w Smoleńsku. Według naszych informacji, Surówka miał telefon w sieci Orange. Dziennikarz ten próbował potem, jak twierdził, skontaktować się z żoną Jacka Surówki. Miała ona o telefonie męża opowiadać znajomym, ale okazało się, że nagle z niewiadomych powodów zamknęła się w sobie i odmówiła rozmowy. Spotkał się więc – jak mówi – z bratem funkcjonariusza, który potwierdził mu fakt takiej rozmowy telefonicznej, którą dziennikarz nagrał. Jednak dotychczas jej nie upublicznił z niewiadomych powodów. „GP” dotarła do brata Jacka Surówki. Zaprzeczył, że taki telefon z miejsca tragedii miał miejsce. „O żadnych telefonach nie może być mowy, nic mi o tym nie wiadomo” – odpowiedział „GP”. Według naszych informacji także inny funkcjonariusz BOR, który był na pokładzie Tu-154, miał po katastrofie dzwonić do żony, ale miała wyłączony telefon – włączyła się poczta głosowa, a więc prokuratura może to sprawdzić. Wobec wypowiedzi Edmunda Klicha z 4 października dla „Młodego komsomolca” o rannych, którzy przeżyli pierwsze chwile po katastrofie, prokuratura powinna przedstawić publicznie wyniki badania billingów ofiar. Mogą one spowodować nagłą zmianę w przebiegającym opieszale śledztwie.

Dlaczego włączyli telefony przed tragedią? Małgorzata Wassermann, córka śp. Zbigniewa Wassermanna, zwróciła uwagę, że osoby dzwoniące niedługo po katastrofie do jej ojca słyszały w słuchawce komunikat po rosyjsku (potwierdza to dziennikarz „GP”, który także próbował po tragedii skontaktować się z posłem). Oznaczać to może jedno: telefon komórkowy musiał zalogować się do sieci rosyjskiej, a byłoby to możliwe tylko wtedy, gdyby został przez polityka PiS włączony na terenie Rosji. Jak twierdzi Małgorzata Wassermann, jej ojciec nigdy nie włączał telefonu na pokładzie samolotu. „Mój ojciec latał samolotami kilka razy w tygodniu przez przeszło dziesięć lat i nigdy nie zdarzyło mu się zapomnieć wyłączyć telefonu w samolocie” – powiedziała w rozmowie
z RMF FM córka posła. I dodała: „Nie tylko mój ojciec miał włączony telefon na terenie państwa rosyjskiego”. Podobnie wypowiedział się w TVP Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Podkreślił, że z ustaleń zespołu wynika, iż większość telefonów komórkowych na pokładzie Tu-154 101 przed katastrofą była czynna. – A byli to ludzie, którzy bardzo skrupulatnie przestrzegali przepisów. W związku z tym musiało się zdarzyć coś niezwykłego, że zdecydowali się włączyć komórki, i jeszcze zdążyli to zrobić. A przecież włączenie komórki nie odbywa się w ciągu sekundy, lecz co najmniej piętnastu sekund. Zginęli przed katastrofą? Z zaświadczeń o śmierci członków polskiej delegacji wynika, że zgony niektórych pasażerów nastąpiły 10–15 minut po katastrofie. Ktoś musiał stwierdzić, że zgony następowały dokładnie w tym czasie, bo trudno wyobrazić sobie, że konkretne minuty dotyczące chwili śmierci wpisywano „z sufitu”. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

CZY PALIKOT JEST SATANISTĄ? Eksplozja satanistycznej symboliki pod smoleńskim Krzyżem Pamięci wywołała wśród blogerów dyskusję na temat podobieństwa zachowań i wypowiedzi Janusza Palikota do praktyk satanistów. Czy cytujący na swoim blogu okultystę Georgija Gurdżijewa i jego – wydane w formie książki przypominającej Biblię – „Opowieści Belzebuba dla Wnuka” Palikot inspiruje się satanistycznymi praktykami, czy to tylko snobistyczne buractwo nowobogackiego oligarchy? Stawianie takich pytań naraża w dzisiejszych czasach na kpinę, bo łatwo zbić je żartem o paranoi moherów albo bon motem o polowaniach na czarownice w XXI wieku. Język współczesnych mediów słabo nadaje się do pisania o podobnych sprawach. Jednak informacje zebrane przez blogerów spowodowały, że pytanie to zaczęło pojawiać się także poza blogosferą, i to nie tylko w środowiskach kojarzonych z tradycyjną katolicką religijnością. Bo to nie blogerzy spowodowali łączenie Palikota z satanizmem, lecz on sam – dziwacznie brzmiącymi wypowiedziami głoszonymi pod swoim nazwiskiem.
Dziennikarz RMF: gurdżijewowskie techniki i śmierć Lecha Kaczyńskiego 16 maja 2010 r., ponad miesiąc po smoleńskiej tragedii, Bogdan Zalewski, dziennikarz Radia RMF, napisał na swoim blogu, że jako ktoś znający i recenzujący dzieła Georgija Gurdżijewa uważa fakt, iż powołuje się na nie liczący się polityk, za aberrację. Przytoczmy obszernie opinię Zalewskiego: „Nigdy nie spodziewałbym się, że taka lektura może być dla jakiegokolwiek polskiego polityka natchnieniem do pracy dla dobra kraju! Rozumiem, gdy na Gurdżijewa powołują się poszukujący, niepokorni, niespokojni artyści, ale przewodniczący komisji Przyjazne Państwo! To już jakaś myślowa i duchowa aberracja! To dziwne uczucie, uświadomić sobie, że jeden z liderów rządzącego ugrupowania jest zafascynowany orientalnym okultyzmem. Niby nic, bo każdy może mieć prywatne hobby, jednak podejrzenie, że pewne techniki manipulowania masami i sposoby tworzenia społecznych iluzji mogą stanowić elementarz propagandowego warsztatu czołowego ideologa partii władzy, budzi we mnie poważny niepokój. Powiecie pewnie, że jestem przewrażliwiony. Niewykluczone. Wolałbym się mylić, jednak na wszelki wypadek zachowuję wielką ostrożność co do działań osób korzystających z takich niekonwencjonalnych sztuczek magicznych, jakkolwiek uczenie by ich nie nazywali, wpisując je w kontekst współczesnego pijaru. (...) Tak odczytuję z perspektywy czasu wszystkie te, tak przesadne w swojej ekspresji, »szamanistyczne« antyprezydenckie inscenizacje, te medialne mantry, nienawistne zawołania powtarzane dla utrwalenia w umysłach wyznawców, aż do strasznej samospełniającej się śmiertelnej przepowiedni. Kto zna gurdżijewowskie techniki, ten powinien choć przez chwilę się zastanowić nad charakterem happeningów Palikota, tego oszalałego tańca wokół figury śp. Lecha Kaczyńskiego. Są słowa, których moc jest zabójcza, wierzą w to okultyści. Nie twierdzę, że Palikot w sposób bezpośredni uprawiał czarną magię, nie mam na to żadnych dowodów, jednak ma on na swoim koncie tak drastyczne wypowiedzi, że brzmiały one niestety jak autentyczne »życzenie śmierci«. Nie wszystko da się wytłumaczyć ostrą partyjną retoryką”.
Człowiek jako nawóz Kim był Gurdżijew? Ormiański okultysta i hipnotyzer żył w latach 1870–1949. O głoszonej przez niego ideologii pisał we wrześniu w „Rzeczpospolitej” Filip Memches: „Guru Janusza Palikota jest Georgij Gurdżijew, zdaniem którego większość ludzi jest tylko nawozem kosmosu. Jednak wybrane jednostki są zdolne wyrywać się z tego zaklętego kręgu”. Gurdżijew pochodził z Armenii, po rewolucji bolszewickiej wyemigrował do Francji. Krążyły o nim liczne legendy. Sugerują one jego związki zarówno ze Stalinem, jak i Hitlerem. Stalin miał być kolegą Gurdżijewa w seminarium duchownym w Tbilisi. Film Stalin, Hitler i Gurdżijew z 2006 r. pokazała TVP Kultura. O Gurdżijewie w kontekście Palikota pisał także „Wprost”: „Przemierzał świat w poszukiwaniu sensu i istoty życia. Założył Instytut Harmonijnego Rozwoju Człowieka. Gurdżijew Palikota fascynuje bardzo, bo nauczał on, że człowiek nie jest wolny, w zasadzie śpi i nie posiada świadomości, może jednak się z tego letargu wybudzić. Jak? Między innymi za pomocą specyficznych ruchów, zwanych dziś »sakralnymi tańcami Gurdżijewa«”. Memches wyjaśnia: „Gurdżijew postrzegał przytłaczającą większość ludzkości jako maszyny uwarunkowane prawami przyrody, jako zachowujące się mechanicznie istoty, którymi żywi się kosmos. (...) Znamienne, iż taka wizja przeraziła nawet najsłynniejszego współczesnego gnostyka polskiego Jerzego Prokopiuka, którego zdaniem system ów cechuje pogarda do człowieka”. O Gurdżijewie Palikot pisał nie tylko na blogu. W wypowiedzi dla „Wprost” zwierzał się: „Od kilku tygodni czytam »Fragmenty nieznanego nauczania« Piotra Demianowicza Uspiańskiego. O Georgiju Gurdżijewie, człowieku niezwykłym, który odegrał ogromną rolę w reformowaniu teatru”. Fascynacja Gurdżijewem to niejedyna zaskakująca ekstrawagancja (?) duchowa Palikota. W mediach pojawiały się jego relacje z wyjazdu do Indii na święto Sziwy, boga-niszczyciela. Na łamach pisma „Gala” czytamy następującą relację Palikota, sprzedaną w stylu ciekawostki dla pisma kobiecego: „Nie jem mięsa. Jestem wegetarianinem od niedawna, od lutego. Nie planowałem tego. Pojechaliśmy z żoną do Indii na święto Sziwy nad Ganges. Hindusi wierzą, że raz na ileś lat otwiera się portal kosmiczny i woda odzyskuje pamięć z czasów, kiedy bóg Sziwa żył na Ziemi. Jeśli w tym czasie wykąpać się w tej rzece, to ponieważ człowiek w dziewięćdziesięciu procentach zbudowany jest z wody, następuje magiczna wymiana informacji. I dzieją się różne rzeczy. Wcale nie miałem zamiaru nie jadać mięsa”.
Piotr Lisiewicz

Osiemnastu biednych Marcinów

1. Jest taka piosenka Brassensa "Le pauvre Martin" - o biednym Marcinie, który, żeby móc jeść swój chleb powszedni, od wschodu słońca aż po zmierzch, wciąż orał ziemię, pielił chwasty, gdy tylko chciał kto byle gdzie. Nie strojąc min, nie narzekając, żył bez zawiści w sercu swym, swym potem zraszał cudze pola, swego nie mając obcym żył. Zapożyczam te słowa ze znakomitego tłumaczenia chyba śp. Jerzego Menela. Piosenka o Marcinie kończy się smutną refleksją nad śmiercią bohatera...A kiedy śmierć po niego przyszłą, by zapowiedzieć siebie mu, ostatnią dniówkę swą zarobił, sam sobie własny kopiąc grób...

2. Wczoraj pod Nowym Miastem nad Pilicą zginęło osiemnastu takich biednych Marcinów, którzy, aby móc jeść swój chleb powszedni, od wschodu słońca aż po zmierzch, zbierali jabłka w cudzych sadach. Że się śpieszyli w gęstej mgle? No cóż, kto się spóźnił, na tego na tego praca mogła już nie czekać.  Że jechało ich  osiemnastu w ciasnym busie? No bo nie stać ich było na podróż trzema busami. Na zbieraniu jabłek zarobić można niewiele, a sezon krótki. Gdy nadejdzie zima, w zasypanej śniegiem Drzewicy pracy nie będzie żadnej, a żyć trzeba, dzieciom dać jeść, buty i zeszyty im kupić.

3. Tak się śpieszyli do pracy i chleba, tak się śpieszyli, by swoim potem zraszać cudze sady, że wykopali sobie grób... Pożegnam ich nieco zmienionymi słowami innej piosenki Brassensa... - gdy już was wezwał święty Piotr/ to idźcie tam prościutko pod/ najlepszy adres jaki znam/- wprost do raju bram... Janusz Wojciechowski

NIECH ŻYJE STATYSTYKA I NAISTARSZY ZAWÓD ŚWIATA Podobno będzie rewolucja! Na razie tylko „w statystyce”. Statystycy z Eurostatu i 27 państw członkowskich Unii (w tym z GUS) postanowili zrobić dobrze Ministrom Finansów i do PKB doliczać będą usługi prostytutek. W ten sposób PKB wzrośnie, więc dług publiczny w relacji do PKB będzie niższy. (Statystycy zaglądają na czarny rynek Szykuje się druga rewolucja w statystyce. Mierzony będzie już nie tylko niezarejestrowany, ale też gangsterski biznes. Prostytucja, przemysł narkotykowy i przemyt — te obszary już niedługo będą uwzględniane w danych o PKB Polski i innych krajów Unii Europejskiej. Uzgodnili tak statystycy z Eurostatu i 27 państw członkowskich. Jeśli się uda, UE będzie pierwszym regionem świata, który tak skrupulatnie policzy udział czarnego rynku w gospodarce. Dotrzeć do podziemia Obecnie polski PKB liczony przez statystyków składa się z dwóch części — gospodarki legalnej (białej, w pełni zarejestrowanej i opodatkowanej) oraz niezarejestrowanej (szara strefa — działalność zgodna z prawem, ale ukryta przed oficjalnymi rejestrami, np. praca na budowie na czarno czy naprawa zamka w drzwiach przez "złotą rączkę", w 2008 r. stanowiła 11,8 proc. PKB). Statystykę o tę drugą część Główny Urząd Statystyczny (GUS) rozszerzył w 1994 r. Teraz szykuje się drugi etap reformy, obejmujący gospodarkę nielegalną, czyli czarny rynek — działalność zabronioną, niezgodną z prawem, np. przemyt czy wprowadzanie na rynek substancji niedozwolonych. GUS zaczął już przygotowania — ma opracować metodologię do końca 2012 r.

— Dostaliśmy z Eurostatu ogólne wytyczne i na tej podstawie tworzymy narzędzia, które pozwolą nam mierzyć skalę nielegalnej działalności — mówi Piotr Ochanowski, wicedyrektor Urzędu Statystycznego w Kielcach, który odpowiada za polską statystykę gospodarki nierejestrowanej. GUS nie ukrywa, że wartość czarnego rynku będzie jedynie szacunkiem, a nie twardymi danymi.

— Będziemy prowadzić badania cząstkowe, których wyniki zostaną "rozciągnięte" na całą gospodarkę. Innej możliwości zdobywania danych nie ma — tłumaczy Władysław Łagodziński, rzecznik GUS. Urząd to samo robi już szacując np. płody rolne — sprawdza, ile zboża dał metr kwadratowy pola i zakłada, że na całym polu plony są analogiczne. Z badaniami czarnego rynku na danym obszarze będzie podobnie. Na razie unijni statystycy chcą rozszerzyć PKB o trzy "czarne" branże — prostytucję, przemysł i narkotyki. Możliwe jest jednak, że badanych obszarów będzie więcej. Jeśli ośrodek statystyczny w danym kraju uzna, że w jego gospodarce szczególnie duże znaczenie ma inna nielegalna działalność, może dodać ją do kręgu swoich zainteresowań.

— Dla Polski żaden czwarty obszar nie został wybrany. Gdybyśmy chcieli coś dodać, to u nas ogromne znaczenie mają przede wszystkim dwa rodzaje działalności — handel bronią oraz handel podróbkami (np. markowych ubrań) i piractwo — mówi Władysław Łagodziński. Na włączeniu czarnego rynku do PKB najbardziej w Europie zyskają prawdopodobnie Włosi. Tamtejsi statystycy twierdzą, że jeśli statystyka obejmie działalność mafijną, włoska gospodarka stanie się większa niż brytyjska (dziś jest o 8 proc. mniejsza). W Polsce skala rewizji najprawdopodobniej nie będzie tak duża, ale też nie przejdzie bez echa. Na konkretne szacunki nikt się nie porywa.

— To nie będzie taka rewolucja, jak przy poprzednim rozszerzeniu statystyki. Włączona wtedy szara strefa w budownictwie czy usługach ma ogromne rozmiary. Podejrzewam, że obszary, o których obecnie myślą statystycy, są wyraźnie mniejsze. Nie oznacza to jednak, że jest to skala pomijalna i nie należy jej badać. Na pewno w zauważalny sposób podniesie to PKB — mówi Jakub Borowski, główny ekonomista Invest-Banku.

Precyzyjny błąd Z włączenia czarnego rynku do statystyki cieszy się też Bohdan Wyżnikiewicz, wiceprezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową i były prezes GUS.

— Z punktu widzenia ekonomii nie ma znaczenia, czy produkt wytworzony był legalnie czy nie. Liczy się to, że został wprowadzony do obiegu i stał się częścią realnej gospodarki. Poza tym powiększony PKB obniży nam wskaźnik długu publicznego do PKB — mówi ekonomista. Jakub Borowski zwraca uwagę, że dług publiczny jest mierzony co do grosza, a rachunki narodowe są podawane w przybliżeniu.

— PKB to z natury zgrubny szacunek. Im będzie bardziej precyzyjny, im więcej podmiotów gospodarczych będzie uwzględniał, tym lepiej — dodaje Jakub Borowski.

Choć są też tacy ekonomiści, którzy nie są zachwyceni.

— Obawiam się, że szacunki PKB będą po reformie jeszcze mniej precyzyjne niż obecnie. Czarny rynek jest obszarem na tyle słabo poznawalnym, że ryzyko błędu będzie bardzo duże, znacznie większe niż obecnie — mówi Marek Dietl, ekonomista Instytutu Sobieskiego. Jacek Kowalczyk). Z doniesień prasowych wynika, że „UE będzie pierwszym regionem świata, który tak skrupulatnie (podkreślenie moje) policzy udział czarnego rynku w gospodarce”. Obecnie polski PKB liczony przez statystyków składa się z dwóch części: gospodarki legalnej (w pełni zarejestrowanej i opodatkowanej) oraz niezarejestrowanej (tzw. „szara strefa” – czyli działalność zgodna z prawem, ale ukryta przed oficjalnymi rejestrami). Podobno w  2008 roku szara strefa stanowiła 11,8% PKB. Ciekawe, jak oni to policzyli? Statystykę o tę drugą część GUS rozszerzył w 1994 roku.  Teraz „szykuje się drugi etap reformy”, obejmujący gospodarkę nielegalną, czyli czarny rynek działalność zabronioną, niezgodną z prawem. Dochód narodowy to suma dochodów wszystkich obywateli oraz osób prawnych z siedzibą w danym kraju, uzyskanych z wykorzystania czynników produkcji (ziemia, kapitał, praca), równa całkowitej wartości wytworzonych dóbr i usług pomniejszona o koszty amortyzacji (czyli koszty zużycia czynników produkcyjnych). Jego miernikiem stosowanym w rachunkach narodowych jest Produkt Krajowy Brutto (PKB, z ang. GDP - Gross Domestic Product). PKB „opisuje” (zgodnie z definicją) zagregowaną wartość dóbr i usług finalnych wytworzonych na terenie danego kraju w określonej jednostce czasu (najczęściej w ciągu roku). Wartość wytworzonych usług i dóbr finalnych oblicza się odejmując od produkcji całkowitej wartość dóbr i usług do niej zużytych. W przedsiębiorstwie jest to więc po prostu wartość dodana. PKB jest sumą wartości dodanej wytworzonej przez wszystkie podmioty. Od strony produkcyjnej: PKB = produkcja globalna kraju – zużycie pośrednie = suma wartości dodanej ze wszystkich gałęzi gospodarki narodowej. Ale obliczanie PKB na podstawie takiej formuły jest „uciążliwe”, gdyż statystyka państwowa nie podaje ani bezpośrednich miar produkcji globalnej, ani zużycia pośredniego. Jak więc policzyć „wartość wytworzonych dóbr i usług”??? Najlepiej od tyłu! PKB jest w przybliżeniu równy finalnym wydatkom wszystkich nabywców wartości dodanej wytworzonej na terenie kraju. Zatem od strony popytowej: PKB = konsumpcja + inwestycje + wydatki rządowe +(eksport –import) +zmiana stanu zapasów. Jak więc wydajemy na prostytutki to… „tworzymy” PKB!!! A dokładniej to one „tworzą” a nasze „statystyczne” wydatki na ich usługi to potwierdzają. To samo jest z narkotykami i nawet z przemytem – słowem z całą działalnością gangsterską. Po co zatem z gangsterami walczyć??? Dlaczego chcieli zamknąć „króla dopalaczy”? Przecież to nie tylko nie była „czarna sfera”, ale nawet „szara”, tylko legalna, zarejestrowana działalność gospodarcza? No i dzięki niej rosło PKB (zgodnie z powyższą definicją). Może po jej zlikwidowaniu, jak zejdzie do gospodarczego „podziemia” i zacznie być „czarna” – jak sprzedaż narkotyków, to GUS będzie mógł policzyć, że jest jeszcze więcej warta dla PKB? Ale z drugiej strony „wypadki drogowe uderzają w PKB: (Wypadki drogowe uderzają w PKB Od 10 lat Polska znajduje się na pierwszym miejscu w Unii Europejskiej nie tylko pod względem liczby ofiar śmiertelnych, ale także kosztów, jakie ponosi państwo z powodu tragedii drogowych - pisze "Dziennik Gazeta Prawna". W 2008 r. jedna ofiara wypadku drogowego kosztowała państwo 1,47 mln zł. od 2000 r. ta kwota uległa podwojeniu. Zdaniem Banku Światowego, wypadki drogowe pochłaniają 2 proc. PKB. To są nie tylko bezpośrednie koszty zdarzeń, ale również utracone możliwości wytwórcze tych, którzy odchodzą na zawsze. Statystyki pokazują, że wśród ofiar wypadków przeważają osoby w przedziale wieku 15 - 45 lat, a 80 proc. z nich to mężczyźni. Tracimy więc najbardziej wydajnych zawodowo członków naszej populacji. Samodzielna Pracownia Ekonomiki Instytutu Badawczego Dróg i Mostów wyliczyła, że 1 tys. km autostrady może rocznie pomniejszyć liczbę zabitych na polskich drogach o 200 osób, a rannych o 1300. Wynika to stąd, że na autostradach ruch jest lepiej uporządkowany i dzięki temu dochodzi do mniejszej liczby wypadków. Doświadczenia innych państw UE pokazują, że system dobrych dróg oraz sieć fotoradarów i surowe konsekwencje wobec łamiących przepisy, pozwalają na znaczną redukcję ilości wypadków drogowych - pisze "Dziennik Gazeta Prawna" Puls Biznesu). Czy tylko wypadki drogowe? A leczenie narkomanów nie uderza? I tu małe zaskoczenie: NIE! Wydatki na leczenie ofiar wypadków, czy narkomani oraz na walkę z prostytucją zwiększają PKB (zgodnie z powyższą definicją)!!! W PKB „uderza” śmierć ofiar wypadków. Bo statystycznie zdecydowana ich większość to mężczyźni w wieku 18-45 lat – czyli najbardziej produkcyjna część populacji. Zamiast więc ginąć w wypadkach udając rajdowców, niech ćpają jak najwięcej – może wtedy będą mieć rajdowe wizje i przy okazji zwiększą PKB zamiast go zmniejszać? Gwiazdowski

List otwarty Mariusza Kamińskiego do Donalda Tuska Równo w rok po tym jak, naruszając prawo, uniemożliwił mi Pan dalsze pełnienie funkcji Szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego, zwracam się do Pana z listem otwartym, którego treść kieruję jednocześnie do opinii publicznej. Czynię to w poczuciu głębokiego zaniepokojenia zaniechaniem walki z korupcją w naszym kraju, za co Pan ponosi osobistą odpowiedzialność. Dopuścił Pan do sparaliżowania rękami Pana politycznych podwładnych prac sejmowej komisji śledczej mającej wyjaśnić aferę hazardową i udział w niej czołowych polityków partii rządzącej. Jest to czytelny sygnał dla wszystkich, jakie standardy zwalczania nadużyć obowiązują pod pańskimi rządami. Jak obaj doskonale wiemy złożył Pan również przed komisją śledczą nieprawdziwe zeznania. Symbolem pozorowania walki z korupcją przez Pana rząd jest działalność min. J. Pitery, nie wiedzieć czemu szumnie nazywanej „pełnomocnikiem rządu do walki z korupcją”. Mimo głośnych zapowiedzi osoba ta nie była w stanie przez 3 lata przeprowadzić nawet prostej nowelizacji tzw. „ustawy antykorupcyjnej”. Szczególnie jednak niepokoi mnie obecna sytuacja w CBA. Brak efektów w walce z korupcją, oportunizm i nieudolność obecnego kierownictwa tej instytucji przykrywane są pustymi deklaracjami i tzw. „profesjonalnym” milczeniem – „ robimy ale nic nie możemy powiedzieć”. W rzeczywistości większość, niestety skromnych sukcesów CBA, którymi chwalono się na przestrzeni ostatniego roku, to kontynuacja spraw rozpoczętych pod moim kierownictwem. Dla przykładu podam , że do realizacji jedynej głośnej akcji CBA , związanej z działalnością kościelnej komisji majątkowej byliśmy przygotowani już jesienią ubiegłego roku i tylko odwołanie mnie z funkcji uniemożliwiło jej przeprowadzenie. Jestem niezwykle zaniepokojony losem spraw znanych mi z racji pełnionej funkcji, w których przewijały się nazwiska ludzi obecnej władzy, przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości i policji. Zebrany przez CBA materiał umożliwiał postawienie zarzutów szeregu osobom. O tych sprawach zamierzam w najbliższym czasie poinformować Prokuratora Generalnego A. Seremeta. Jedyna rzeczywista aktywność obecnego kierownictwa CBA polega na wysyłaniu fałszywych donosów na mnie do prokuratury i czystkach kadrowych ( co zapewne Pana cieszy). Jak rozumiem z tego powodu obecnemu kierownictwu CBA przyznano 30% dodatki specjalne do pensji. Z CBA usunięto ok. 90% kadry kierowniczej pionów operacyjno- śledczych, w większości doświadczonych oficerów policji i służb specjalnych. W ich miejsce przyjęto osoby, które w wielu wypadkach rozpoczęły służbę w latach 80 w MO i ich jedynym motywem jest dorobienie do emerytury. Prawdziwym jednak skandalem jest fakt, że funkcje kierownicze powierzono również osobom rozpracowywanym przez CBA i podejrzewanym o współpracę z zorganizowanymi grupami przestępczymi, korupcję i ujawnianie przestępcom informacji ze śledztw. Decyzję o ich zatrudnieniu podjął obecny Szef CBA pomimo posiadanej przez siebie wiedzy o tych podejrzeniach. Szanowny Panie Premierze, Jak zapewne Pan wie od roku jestem obiektem zainteresowania dyspozycyjnych prokuratorów, którym śledztwa przydzielono jeszcze w czasach kiedy prokuraturą rządził bliski Panu prokurator Zalewski. Nie ustają również w wysiłkach agenci ABW, którzy od miesięcy bezskutecznie usiłują nakłonić moich współpracowników do złożenia obciążających mnie zeznań. Nie jest Pan jednak w stanie mnie zastraszyć ani odebrać godności osobistej. Ku mojemu zdziwieniu i rozbawieniu, we wrześniu br. dowiedziałem się, że zostałem ponownie, tym razem dyscyplinarnie zwolniony z CBA. W ostatnich dniach na moje konto wpłynęła z CBA kwota w wysokości 127788,98 zł stanowiąca równowartość moich rocznych zarobków jako Szefa CBA. Wielokrotnie publicznie mówiłem, że funkcjonariuszem przestałem być 13 października 2009 roku, w momencie odwołania mnie przez Pana z pełnionej funkcji. Wszystkie przekazywane mi po tej dacie pieniądze konsekwentnie odsyłałem. Tym razem, obserwując patologiczne działania obecnego kierownictwa CBA, zmieniłem zdanie. Ponieważ poczucie przyzwoitości nie pozwala mi spożytkować tych pieniędzy na cele prywatne, całą kwotę 127788,98 zł przekazuję za pośrednictwem Caritas Polska na powodzian. Być może ten drobny gest solidarności z tymi, którzy tak bardzo ucierpieli w tym roku przywróci niektórym Polakom nadzieje, że są jeszcze środowiska i osoby, które służbę publiczną traktują po prostu poważnie. W mojej opinii Pan do tych osób się nie zalicza. Wierzę, że prędzej czy później tak Pana oceni większość Polaków. Z poważaniem Mariusz Kamiński

http://www.rp.pl/artykul/90217,548671-Kaminski-zatroskany-o-CBA.html

Sommer: Przedwyborcze podsumowanie Jak Państwo być może wiedzą, trochę wbrew własnej woli (bo chciałem przede wszystkim prowadzić kampanię JKM w Warszawie) zostałem pełnomocnikiem wyborczym Ruchu Wyborców JKM w zbliżających się wyborach samorządowych. Choć dodało mi to pracy w wymiarze całego etatu, jednocześnie otworzyło oczy na to, jak w praktyce działa system wyborczy w Polsce – co może, a czego nie może taka spontaniczna, choć ugruntowana w pewnej instytucjonalnej tradycji, organizacja jak nasza. Oto moje wnioski. Po pierwsze – uważam, że jest możliwe wystawienie kandydatów na wszelkich możliwych poziomach w całym kraju, nawet dysponując tak niewielkimi siłami jak nasze. W praktyce oznaczałoby to mobilizację ok. 30 tys. ludzi (wszystkich wybieralnych stanowisk jest ok. 45 tys., ale można wystawiać minimalnie 5 kandydatów na jednej liście, co powoduje, że nie trzeba zgłaszać pełnej obsady). My przyjęliśmy założenie, że wystawimy listy tylko do sejmików, czyli minimalnie 445 kandydatów, i – choć nie mam jeszcze pewności, że wszędzie udało się to zrobić – uważam teraz to założenie za zbyt ostrożne. Wystawienie ludzi na wszystkich możliwych poziomach byłoby przecież pokazem siły i sprawności, który mógłby istotnie zwiększyć nasz elektorat. Po drugie – wydaje się, że obecny system partyjny w Polsce spowodował, że dla organizacji wschodzących funkcjonowanie jako partia jest złym wyborem. Wiąże się bowiem z całym szeregiem ograniczeń i wymogów – takich jak istnienie sformalizowanych władz, statutów, składanie sprawozdań itp. – które są w stanie pochłonąć energię ludzi, której potem może zabraknąć dla celów wyborczych. Dodatkowo sytuacje konfliktowe, rozliczane zgodnie z prawem przez władze zewnętrzne, prowadzą do długotrwałego paraliżu całej organizacji – jak to ma miejsce w przypadku UPR. Sądzę więc, że łatwiej jest działać środowisku konserwatywno-liberalnemu w sposób jak najmniej sformalizowany, co zresztą jest zgodne z wyznawaną przez nas ideologią. Na koniec trochę matematyki. W wyborach prezydenckich JKM uzyskał poparcie niecałych 420 tys. wyborców. By dostać się do parlamentu, trzeba to poparcie podwoić. Początkiem drogi mogącej prowadzić do takiego wyniku są wybory samorządowe. Serdecznie dziękuję wszystkim regionalnym koordynatorom Ruchu, którzy przy współpracy Jerzego Keniga oraz Waldemara Rajcy zarejestrowali listy wyborcze do sejmików, rozpoczynając tym samym walkę o osiągnięcie tego celu. Sommer

MAK dostał koncesję na "słuszną interpretację" Jerzy Miller podważa zasadność odrębnego śledztwa polskiej prokuratury i dochodzenia komisji lotniczej 31 maja, a więc zaledwie półtora miesiąca po katastrofie rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem, minister spraw wewnętrznych Jerzy Miller, szef Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, podpisał w imieniu Polski deklarację, że wstępne opracowanie informacji dotyczącej tragicznego lotu dokonane przez MAK "nie budzi niejednoznacznych interpretacji i konkluzji". Oświadczenie stawiające stronę polską w bardzo niezręcznej sytuacji sygnowali: Igor Lewitin - minister transportu Federacji Rosyjskiej, generał Tatiana Anodina - szefowa moskiewskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego, i Jerzy Miller. Kluczowe dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy samolotu Tu-154M dowody, podważające dominującą w mediach ocenę, jakoby odpowiedzialność za nią ponosili piloci, znajdują się w rękach rządu. Informacje te nie są jednak upubliczniane. Tak jest między innymi z faktem złożenia przez ministra Jerzego Millera, szefa polskiej komisji - już w maju - deklaracji, że ustalenia Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego co do przyczyn i okoliczności wypadku nie budzą "niejednoznacznych interpretacji i konkluzji". W ocenie posła Antoniego Macierewicza, szefa Parlamentarnego Zespołu ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku, rząd Donalda Tuska dysponuje dowodami, które podważają dominujący w mediach ton narracji o katastrofie z 10 kwietnia na lotnisku Siewiernyj. I tak już w maju tego roku rząd zobowiązał się zaakceptować wywód i konkluzje przyjęte wówczas przez tzw. Międzypaństwowy Komitet Lotniczy co do przyczyn katastrofy. Zasadniczy punkt przyjętego wówczas zobowiązania mówi, że "wstępne opracowanie informacji dotyczącej lotu wykonano w MAK i w Rzeczypospolitej Polskiej wspólnie przez ekspertów rosyjskich i polskich i nie budzi ono niejednoznacznych interpretacji i konkluzji". Takie stanowisko 31 maja br. sygnowali: Igor Lewitin - Komisja FR, Jerzy Miller - Komisja RP, i Tatiana Anodina - MAK. - Decyzje te przeczą zasadom uczciwości, solidności i obiektywizmu, podważają wiarygodność organów państwowych w tej tak zasadniczej dla Polaków sprawie i negują publicznie przyjęte przez rząd zobowiązanie do wyjaśnienia śmierci polskiej elity państwowej w sposób gwarantujący jawność i transparentność. Budzą też zasadnicze wątpliwości co do wiarygodności przygotowywanego przez MAK i "komisję Millera" raportu - zaznacza Antoni Macierewicz. Przed opinią publiczną ukrywane były m.in. informacje o tym, że 9 kwietnia Dyżurna Służba Operacji Sił Zbrojnych RP przekazała do Centrum Operacji Powietrznych w Warszawie informacje o zagrożeniu atakiem terrorystycznym jednego z samolotów Unii Europejskiej. Nie informowano też o tym, że załoga wykonująca lot do Smoleńska 10 kwietnia dysponowała nieaktualnymi danymi dotyczącymi podejścia do lądowania, podczas gdy najnowsze dane zostały przekazane załodze lecącej na Siewiernyj 7 kwietnia. W ocenie zespołu, istnieje też uzasadnione podejrzenie, iż kontrolerzy z Korsarza wprowadzali w błąd pilotów poprzez podawanie komunikatu "na kursie i na ścieżce" niemal do chwili katastrofy. Pytania rodzi też brak obowiązkowego przy takich wizytach sprawdzenia pirotechnicznego lotniska przez BOR. Ignorowane są też relacje naocznego świadka, który twierdził, że uderzenie w brzozę nie wpłynęło na tor lotu samolotu, a przed upadkiem samolotu doszło do niewyjaśnionej awarii (objawem był oślepiający błysk). Zespół zwrócił też uwagę na fakt, że już w nocy z 10 na 11 kwietnia działający wspólnie prokuratorzy polscy i rosyjscy ustalili czas katastrofy na 8.40 czasu polskiego, a mimo to jeszcze przez trzy tygodnie podawano jako godzinę katastrofy 8.56, a w aktach zgonu m.in. 8.50. Tej nocy przystano także na rosyjskie żądanie, by czarne skrzynki zostały przekazane do dyspozycji MAK, a w maju br. decyzją ministra Millera przekazano je Federacji Rosyjskiej do czasu zakończenia rosyjskiego postępowania sądowego. - W nocy z 10 na 11 kwietnia prokuratorzy zgodzili się, że w toku postępowania będą brane pod uwagę tylko 3 przyczyny katastrofy: wady techniczne samolotu, zła pogoda, błędy pilotów lub załogi naziemnej lotniska - zaznaczył poseł. Wobec powyższego zespół chce, by upubliczniono wszystkie dokumenty śledztwa nieobjęte tajemnicą, a do dyspozycji posłów oddano akta tajne. Posłowie uznali ponadto, że należy zmienić szefa polskiej komisji, wstrzymać procedurę związaną z przyjęciem rosyjskiego raportu i zwrócić się do strony rosyjskiej z wnioskiem o przejęcie postępowania przez Polskę. Ustaleniami zespołu co do zakresu wiedzy prokuratury i ustaleń z nocy z 10 na 11 kwietnia zdziwiony jest rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, który obiecał nam weryfikację tych informacji. MSWiA pytane przez "Nasz Dziennik" o deklarację Millera odpowiada, że do czasu opublikowania raportu Komisji, co ma nastąpić do końca roku, minister "nie będzie komentował doniesień mających związek z katastrofą". Marcin Austyn

O tym nie można milczeć! Jeśli choćby część z informacji, do jakich dotarła „Gazeta Polska”, jest prawdziwa, to ten rząd nie powinien rządzić Polską ani jednego dnia dłużej. A premier prawdopodobnie powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Dziennikarze, od teraz, nie powinni już pytać premiera o nic innego, tylko właśnie o to, czy to prawda, że część zgonów nastąpiła kilkanaście minut po katastrofie? Szczególnie, że akurat ta informacja pochodzi od Edmunda Klicha, który powiedział o tym w wywiadzie dla jednej z rosyjskich gazet. I jak na razie nikt jej nie zdementował. Ale nie jest to jedyne pytanie, które trzeba stawiać. Nie mniej istotne są inne. Jeśli, to prawda, to dlaczego dowiadujemy się o tym przez przypadek?

A jeśli nie, to dlaczego minister Klich, który rozpowszechnia fałszywe informacje, wciąż pozostaje na swoim stanowisku? Czy prawdą jest, że część z ofiar katastrofy miała włączone i zalogowane w sieci rosyjskiej telefony? Czy prawdą jest, że którakolwiek z ofiar katastrofy dzwoniła do rodziny (ale tu dowodem powinny być nie słowa rodzin, które zawsze można zastraszyć, ale bilingi)? Czy ktokolwiek sprawdzał bilingi ofiar katastrofy samolotowej w Smoleńsku? Pytania można mnożyć. Ale te w zasadzie wystarczą. Wystarczą, bowiem nie ma na nie dobrej odpowiedzi. Szczególnie mocno dotyczy to pierwszych trzech pytań. Cokolwiek odpowie na nie premier, pokaże, że coś jest nie tak, że ktoś (nie rozstrzygam w tej chwili, kto) okłamuje opinię publiczną i robi wszystko, byśmy nie poznali prawdy. W takiej sytuacji dziennikarze powinni już na wyrywki odpytywać premiera, ministra Klicha czy ministra Millera. I dociskać ich do muru. Tak by było, gdybyśmy mieli w Polsce niezależnych dziennikarzy. Tak jednak nie będzie. Zamiast tego będziemy rozmawiać o tym, czy za chodzenie z pochodniami należy się Trybunał Stanu i przeprowadzać egzegezę słów, które nigdy nie padły. Suwerenność i godność będą nam zaś przeciekać między palcami. Tomasz P. Terlikowski

Linijką po lewej łapie! Każdy socjalista musi bredzić – bo doktryna socjalistyczna jest wewnętrznie sprzeczna, podobnie jak „kwadratowe koło”. Kwadratowego koła zrobić nie można – ale o tym wiedzą tylko ci, co liznęli nieco geometrii. Ponieważ zaś mamy d***krację, i rządzi L*d, przeto obserwujemy nieustanne próby konstruowania kwadratowych kół. Przy tej okazji trochę prawdziwych kół, podczas ich kwadratowania, połamano. I ludzi też. Mój Anty-Kolega z lewej co jakiś więc czas musi napisać bzdurę – co przyjmuję z humorem i czasem pisze „polemikkę”, traktując jako pożyteczne ćwiczenie w wykazywaniu, że z fałszywych przesłanek na ogół wyciąga się fałszywe wnioski. Co nie oznacza, że lewicowy myśliciel nie umie myśleć. On umie – i właśnie dlatego z fałszywych przesłanek wychodzą mu fałszywe wnioski. Jakby nie umiał myśleć, to przypadkiem mógłby mu wyjść prawdziwy...

Ostatnio jednak p. Borowski popełnił tekst po prostu w anty-religijnym zacietrzewieniu. A poszło Mu o... święto Trzech Króli. Ja o „polskim” Sejmie mam zdanie takie, jak zdecydowana większość Polaków, czyli jak najgorsze. Tu jednak pochwaliłem go słowami:

„Coś z sensem Po raz pierwszy od dawien-dawna Sejm Najjaśniejszej Rzeczypospolitej zrobił coś z sensem: przywrócił święto Trzech Króli - a jednocześnie zlikwidował zasadę, że jeśli jakieś święto przypada w dniu wolnym od pracy, to pracownikowi należy się za to dzień wolny. Przy tym wszystkim PT Posłowie wdali się w jakieś szczegółowe rachunki, z których wynika, że przez 20 lat dzięki temu gospodarka zyska (czy straci) jeden dzień roboczy. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Ważne jest, że przywrócono święto tradycyjne (w tym dniu przypada też prawosławne Boże Narodzenie!), które obchodzi się na początku zimy, kiedy praca jest mało efektywna. A za to ludzie będą częściej pracować wtedy, kiedy warunki do pracy są lepsze”. To wydawało mi się oczywiste. Tymczasem mój Anty-Kolega napisał swoją lewą ręką tak: „Lewą ręką za prawe ucho. Platforma (...) wymyśliła potworka legislacyjnego, który rzekomo ma wszystkich pogodzić. Jak? Oto w zamian za dodatkowe święto tracimy możliwość odbierania dni wolnych za święta, które przypadają w wolną sobotę. (...) Dzięki temu, jak obliczono, w ciągu najbliższych 10 lat przybędzie w porównaniu z obecnie obowiązującym prawem tylko jeden dodatkowy dzień wolny od pracy, a nie 10. Popularnie określa się takie rozwiązania jako <lewą ręką za prawe ucho>. To, że komuś nie da się dnia wolnego za święto, przypadające w wolną sobotę, nie podniesie dochodów firmy, natomiast zamknięcie na amen całej firmy 6 stycznia musi przynieść straty. To po pierwsze, a po drugie robotnicy wynagradzani godzinowo utracą za ten dzień wypłatę i nikt im tego nie zrekompensuje. Każde dodatkowe święto odbiera im pieniądze”. Jest to bzdura: stracą i tak – i tak. Przy tym na ogół taniej zamknąć dziesięcioosobową firmę na jeden dzień – niż przez dziesięć dni się pieklić: „Gdzie jest Kowalski?”? „Gdzie te materiały, które dałem Wiśniewskiej?” - i tak dalej. A poza tym – a nawet: przede wszystkim – pomyślmy: dlaczego pracownicy chcą stracić te pieniądze – i nie pracować? Dlaczego kombinują, by „mostkować” weekendy? P. Borowski ma zresztą rację pisząc: „Ciągłe opowiadanie o tym, że można wprowadzać kolejne wolne dni, które nie spowodują żadnych strat, to absurd. Rozumując w ten sposób trzeba takich dni wprowadzić jeszcze więcej, to ludzie będą częściej wyjeżdżać, a i branża turystyczna rozkwitnie. Pytanie tylko, za co będą jeździć, jeżeli nie będą zarabiać, bo dochody firm będą coraz mniejsze.” Tyle, że tu udało się likwidować bardzo skomplikowany system dodatkowych dni wolnych! Nie ma też racji p. Borowski pisząc: „Generalnie uważam, że rząd powinien przyjąć za tę ustawę odpowiedzialność i że bez stanowiska Ministerstwa Finansów nie powinniśmy nad nią głosować”. Otóż WCzc. Marek Borowski jest cząstką Legislatury. A tzw. „Rząd” to Egzekutywa. „Rząd” ma wykonywać, co mu Senat i Sejm każą. I to Senat i Sejm – a nie „Rząd” - są za kształt ustaw odpowiedzialne! Nie rozmywajmy odpowiedzialności!  JKM

Tusku – musisz?Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści” – powiada przysłowie. I rzeczywiście. Kto by pomyślał, że taka pani minister Ewa Kopacz, która nie raz i nie dwa udowodniła, że nawet do trzech nie potrafi zliczyć, może tchnąć tyle energii w niemrawe organy naszego demokratycznego państwa prawnego? Z siebie samej tyle energii wykrzesać by nie mogła, co to, to nie; koń jaki jest – każdy widzi. A jednak energia została wykrzesana, więc w tej sytuacji nie ma innej możliwości, niż tak, że nie tyle panią minister Ewę Kopacz, co organy naszego demokratycznego państwa prawnego ktoś podkręcił. A kto? Ano, pewnie te same Siły Wyższe, które podczas puczu Janajewa w Moskwie wprawiły w ruch silniki czołgów dywizji tamańskiej i kantemirowskiej, dzięki czemu wsparły one Borysa Jelcyna i w ten sposób demokracja w Rosji została uratowana. No dobrze – ale co właściwie uruchomiło te silniki? Jak pamiętamy, czołgi obydwu dywizji nie ruszyły na płomienne wezwania Borysa Jelcyna, tylko dopiero wtedy, gdy wezwania te zostały wsparte listem „grupy intelektualistów i biznesmenów”. Mniejsza już o „biznesmenów”, bo i u nas ich nie brakuje, chociaż oczywiście ruscy mają większy kaliber, co zauważył nawet Bolesław Prus, kreśląc w „Lalce” sylwetkę Suzina na tle naszego skromnego pana Stacha Wokulskiego – ale ci „intelektualiści”. Któż to taki, że ich listy wprawiają w ruch motory czołgów sławnej dywizji tamańskiej? Wydaje się, że nie są to osoby kalibru pani Henryki Krzywonos, chociaż ostatnio i ona jednym susem znalazła się wśród intelektualistów – ani nawet pani filozofowej Środziny, żałośnie umizgującej się do „młodych, wykształconych” na kongresie wyznawców posła Palikota. Tout proportions gardees, znaczy – na terenie kraju tubylczego, przykładem takiego intelektualisty może być generał Sławomir Petelicki, a przede wszystkim - Marek Dukaczewski, co to mógłby wytrzepać z banana nawet prezydenta, więc cóż to dla niego za problem podkręcić trochę niemrawców tworzących organy naszego demokratycznego państwa prawnego? To dla niego mały pikuś, toteż nic dziwnego, że nawet premier Tusk na ten moment porzucił miłosne gruchania i nasrożył się aż do „brutalności”. W rezultacie policja i inspekcja sanitarne w mgnieniu oka pozamykała prawie 800 sklepów z dopalaczami. To znaczy niezupełnie sklepów, tylko przede wszystkim – straganów, w których debiutowali w tym biznesie „młodzi wykształceni”. Oczywiście najsampierw swoje zadania wykonały niezależne media, każdego dnia wynajdując kolejną ofiarę , która po dopalaczach dostała rozwolnienia, więc opinia publiczna na tę brutalność została odpowiednio przygotowana. Ale przecież „młodzi wykształceni” rozwolnienia miewali i wcześniej, a jednak ani policja, ani inspekcja sanitarna nie była z tego powodu stawiana w stan pogotowia. Co więcej – sklepy z dopalaczami istniały sobie od lat i jakoś nie można było ich w naszym demokratycznym państwie prawnym ruchnąć, podobnie jak konstruktorów krzyża z puszek po piwie. Jak wiadomo, prokuratura umorzyła śledztwo z powodu niewykrycia sprawców, chociaż policja dysponowała filmem, na którym widoczne są ich twarze, więc dla demokratycznego państwa prawnego, które wszystkich podgląda i podsłuchuje, z indentyfikacją nie powinno być najmniejszych problemów. Skoro jednak wykryć ich nie można, to nieomylny to znak, że mogą być oni konfidentami albo policji, albo CBŚ, albo ABW, albo nawet któregoś z klonów Wojskowych Służb Informacyjnych, tzn. SWW, albo SKW. Razwiedka wojskowa bowiem co najmniej od 30 lat zajmuje się polityką, kreując coraz to nowe konfiguracje tubylczych mężyków stanu, kręceniem lodów, tzn. rozkradaniem tubylczego kraju i wysługiwaniem się państwom poważnym, czyli – jak to się dawniej mówiło – zdradą stanu. W tym celu musi mieć rozbudowaną agenturę, którą trzeba przecież wynagradzać, a wiadomo, że każdemu funkcjonariuszy prędzej uschłaby ręka, niż by dał ze swojego, W takim jednak razie razwiedka musi uruchomić jakieś sposoby finansowania agentury i sieć sklepów z dopalaczami jest prawdopodobnie jednym z takich sposobów. W przeciwnym razie fiskus, albo policja już dawno by je pozamykały. Tymczasem – jak wiemy były wobec nich „bezradne”. Teraz jednak poradziły sobie z nimi w mgnieniu oka. Co się stało? Przecież prawo się nie zmieniło. Najwyraźniej pojawiła się „wola polityczna” No i pięknie, ale co ją właściwie wzbudziło? Wola polityczna i „brutalność” pojawiła się jako skutek konkurencyjnej walki między dwiema, a może nawet trzema bandami tajniaków, a kto wie – może nawet między starym pokoleniem ubeków którzy właśnie próbują przeprowadzić rekonstrukcję tubylczej sceny politycznej na następne dziesięciolecie i na razie nie doszli jeszcze do porozumienia z „młodymi, wykształconymi”? Toteż właściciele stajni, która wystawiła Donalda Tuska, próbują na starcie okulawić szkapy ze stajni konkurencyjnej, odcinając im źródła finansowania poprzez likwidację ich sklepów z dopalaczami. Stąd ta srogość „na granicy prawa”. Ale zaatakowana w ten sposób szajka z pewnością będzie się broniła, więc tylko patrzeć, jak niezawisłe sądy zostaną zalane oburzonymi pozwami. Wnet się posypią piękne wyroki – oczywiście przeciwko Skarbowi Państwa – bo wiadomo, że te zapasy między poszczególnymi bandami naszych okupantów pod dywanem – podobnie zresztą jak wszystko inne - finansować muszą biedni podatnicy. Taki los wypadł nam. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jak mówią Rosjanie –„łarczik prosto otkrywajetsia”. Akcja przeciwko sklepom z dopalaczami pokazała, że całe to demokratyczne państwo prawne i jego funkcjonariusze, to Scheiss pozostający na usługach tajniaczych gangów – bo kiedy tylko razwiedka, albo nawet i zwyczajna mafia zechce, to uruchomi swoje marionetki w konstytucyjnych organach naszego demokratycznego państwa prawnego – choćby nawet niemrawą panią Ewę Kopacz – które na rozkaz każdego puszczą z torbami. SM

Słowo wstępne przed koncertem Słowo wstępne przed koncertem z okazji 66 rocznicy kapitulacji Powstania Warszawskiego, jaki odbył się 3 października w Ożarowie Mazowieckim i 10 października w Rokitnie. „Czekamy na ciebie czerwona zarazo, byś wyzwoliła nas od czarnej śmierci” – napisał pod koniec sierpnia 1944 roku Józef Szczepański, pseudonim „Ziutek”, dowódca drużyny w powstańczym batalionie „Parasol”, znany również jako autor dziarskiej piosenki „Pałacyk Michla”, napisanej w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego – kiedy powstańców ożywiała jeszcze nadzieja. Pod koniec sierpnia nadziei na zwycięstwo już nie było. Groźba „czarnej śmierci” to znaczy – śmierci z rak Niemców wydawała się nieuchronna i w tej sytuacji nawet „czerwona zaraza” wydawała się jakimś wyjściem. Ale okazało się, że nie można liczyć nawet i na to. Mimo nieprzejednanej wrogości między Hitlerem i Stalinem, w Warszawie doszło między nimi do pewnego rodzaju współdziałania. Stalin nie przeszkadzał Hitlerowi w dobijaniu Powstania. Przeciwnie – starał mu się to ułatwić na wszelkiej sposoby, między innymi odmawiając zgody na lądowanie na sowieckich lotniskach alianckich samolotów, dokonujących zrzutów zaopatrzenia dla walczącej Warszawy. Snop światła na przyczynę takiego zachowania rzucił rosyjski premier Włodzimierz Putin w przemówieniu wygłoszonym 1 września 2009 roku na Westerplatte, gdy powiedział, iż przyczyną II wojny światowej był Traktat Wersalski, który „upokorzył dwa wielkie narody” W jaki sposób „upokorzył”. Ano w taki, że w obszarze między Niemcami i Rosją zatwierdził istnienie niepodległych państw, m. in. Polski. A ponieważ politycznym celem Powstania Warszawskiego miało być zademonstrowanie przed światem naszej woli odbudowy Polski niepodległej – ówcześni przywódcy obydwu „wielkich narodów”, mimo nieprzejednanej wrogości i prowadzonej między sobą wojny, przecież znaleźli sposoby, by do tego „upokorzenia” nie dopuścić, a wszystkich, którzy do niepodległości Polski dążyli, wszystkich, którzy o nią walczyli – zetrzeć z powierzchni ziemi. Dopiero na tym tle lepiej rozumiemy cały dramatyzm wiersza Józefa Szczepańskiego o oczekiwaniu na „czerwoną zarazę”. Warto dodać, że również alianci, pod wpływem dramatycznych doniesień o mordowaniu wziętych do niewoli AK-owców i ludności cywilnej w Warszawie, dopiero 30 sierpnia ogłosili komunikat o uznaniu żołnierzy Armii Krajowej za integralną cześć Polskich Sił Zbrojnych a więc – za kombatantów. Dlatego niepodobna odmówić racji Janowi Pawłowi II, kiedy podczas swojej pierwszej podróży do Polski powiedział, że Warszawa została „opuszczona przez sprzymierzone potęgi”. Tak rzeczywiście było i to jest dla nas jeszcze jeden dowód, że światu nie jest wcale potrzebna Polska niepodległa. Świat bez niepodległej Polski może istnieć i nawet nie zauważy żadnego braku. Polska niepodległa jest potrzebna wyłącznie nam, Polakom – a jak się okazuje – i to nie wszystkim. W sytuacji, gdy nie było najmniejszych szans na osiągniecie żadnego politycznego celu Powstania Warszawskiego, a walka toczyła się już wyłącznie o przetrwanie, dowództwo postanowiło podjąć z Niemcami rozmowy o kapitulacji. W dniu 3 października o godzinie 2 w nocy działający z upoważnienia generała Bora-Komorowskiego płk Kazimierz Iranek-Osmecki i ppłk Zygmunt Dobrowolski podpisali w kwaterze SS-Obergruppenfuehrera Ericha von dem Bacha, właśnie tutaj, w Ożarowie Mazowieckim, zawieszenie broni. W ten sposób również i Niemcy uznali żołnierzy Armii Krajowej za kombatantów, dzięki czemu uniknęli oni śmierci i mogli pójść do niewoli. Cywilni mieszkańcy Warszawy zostali wypędzeni, najpierw do obozu w Pruszkowie, zaś miasto zostało obrócone w perzynę. Kapitulacja Powstania Warszawskiego była jakby symboliczną pieczęcią nie tylko na grobie polskiej niepodległości, ale nawet – na wszelkich o niej marzeniach. Bo kiedy „czerwona zaraza” w końcu jednak nadeszła, dla żołnierzy niepodległości ani wojna się nie skończyła, ani nie nadszedł kres udręki. Przeciwnie – teraz była ona tym większa, że wszelkie działania, każde słowo, a nawet myśl – krótko mówiąc wszelkie przejawy walki o niepodległość Polski były bezwzględnie i umiejętnie tępione nie tylko przez sowieckich funkcjonariuszy Stalina, ale również – przez rosnące szeregi ich polskich pomocników. Walce tej nie towarzyszyła już żadna nadzieja na czyjąkolwiek pomoc i nawet rozpaczliwa nadzieja na III wojnę światową, która odwróci zły los, okazała się płonna. A jednak nawet w tych warunkach nie zabrakło ludzi, którzy tę walkę podjęli, już to z braku innego wyjścia, już to umiłowania wolności i pragnienia jej odzyskania we własnym, niepodległym państwie. Mimo zamordowania przez komunistycznych kolaborantów co najmniej 20 tysięcy żołnierzy Armii Krajowej i tak zwanych „formacji poakowskich” – z czego co najmniej 8 tysięcy poległo na skutek morderstw sądowych – mimo masowego terroru, który zapełnił obozy i więzienia dziesiątkami tysięcy patriotów – w latach 1944-1956 co najmniej 200 tysięcy Polaków w taki czy inny sposób kontynuowało walkę o niepodległość. To byli, a właściwie to są – bo niektórym przecież udało się przeżyć – „Żołnierze Wyklęci”, których w najczarniejszych chwilach ożywiała już tylko jedna nadzieja – że kiedyś Polska się o nich upomni. Niestety wydaje się, że w pogoni za różnymi błyskotkami – zapomniała. I dlatego warto o tym obowiązku dzisiaj przypomnieć, domagając się, by 1 marca został ustanowiony Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Szanowni Państwo! Powstanie Warszawskie zakończyło się bezprzykładną klęską, podobnie zresztą, jak walka prowadzona przez Żołnierzy Wyklętych. Popularne porzekadło głosi, że sukces ma wielu ojców, a klęska jest sierotą. Ale widocznie i od tej zasady są wyjątki – bo mimo klęski Powstania Warszawskiego, jest ono przedmiotem naszej czci – nawet ze strony tych, którzy ideę niepodległości Polski jeszcze 20 lat temu czynnie zwalczali, a i teraz robią wszystko, by jak najszybciej ten epizod dziejowy zakończyć. Skąd się to bierze, jaka jest tego przyczyna? Czy może – jak twierdzą tak zwani „realiści”, czyli zwolennicy zginania karku przed każdą przemocą – cierpimy na jakąś psychiczną skazę? Na szczęście aż tak źle nie jest – bo jest ważny powód, byśmy jako naród do Powstania Warszawskiego i do postawy Żołnierzy Wyklętych nawiązywali. Bo zarówno Powstanie Warszawskie, jak i oni dają naszemu narodowi rzecz bezcenną – dają nam poczucie miary, dzięki któremu w sytuacjach wątpliwych możemy bez trudu odróżnić dobro od zła, patriotyzm od zdrady, polityczny realizm od kolaboracji. Trudno doprawdy to przecenić zwłaszcza dzisiaj, kiedy w imię jedności narodowej tylu łajdaków nastręcza się nam ze swoją amikoszonerią. Czyż to nie jest wystarczający powód, byśmy i Powstanie Warszawskie i Żołnierzy Wyklętych zachowali we wdzięcznej pamięci? Dziękuję za uwagę. SM

RZĄD UKRYWA SZOKUJĄCE INFORMACJE Zespół Parlamentarny Ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010r. uzyskał informacje wskazujące, że w kluczowych dla wyjaśnienia tej tragedii sprawach rząd Donalda Tuska dysponuje dowodami podważającymi wersję podawaną do wiadomości opinii publicznej. Dowody te są ukrywane. Równocześnie już w maju br. rząd Donalda Tuska zobowiązał się zaakceptować wywód i konkluzje przyjęte wówczas przez tzw. Międzynarodowy Komitet Lotniczy co do przyczyn katastrofy. Zasadniczy punkt przyjętego wówczas w maju br. zobowiązania brzmi: "wstępne opracowanie informacji dotyczącej lotu wykonano w MAK i w Rzeczpospolitej Polskiej wspólnie przez ekspertów rosyjskich i polskich i nie budzi ono niejednoznacznych interpretacji i konkluzji." (31 maja 2010 r. podpisano: Igor Lewiatin, Komisja FR, Jerzy Miller Komisja RP, Tatiana Anodina, MAK). Decyzje te przeczą zasadom uczciwości, solidności i obiektywizmu, podważają wiarygodność organów państwowych w tej tak zasadniczej dla Polaków sprawie i negują publicznie przyjęte przez rząd zobowiązanie do wyjaśnienia śmierci polskiej elity państwowej w sposób gwarantujący jawność i transparentność. Budzą też zasadnicze wątpliwości co do wiarygodności przygotowywanego przez MAK i komisję Millera Raportu. Fakty omijane lub ukrywane przez rząd dotyczą m.in. tego, że:
- 9 kwietnia Dyżurna Służba Operacji Sił Zbrojnych RP przekazała do Centrum Operacji Powietrznych w Warszawie informacje o zagrożeniu atakiem terrorystycznym jednego z samolotów Unii Europejskiej;
- załoga samolotu TU 154 z 10 kwietnia dysponowała danymi dotyczącymi podejścia do lądowania z 2009 r., podczas gdy członek załogi przygotowujący się do lotu z premierem Donaldem Tuskiem z 7 kwietnia otrzymał także dane najnowsze w istotny sposób różne i dużo bardziej precyzyjne;
- przed wylotem TU 154 dnia 10 kwietnia wykryto wyciek ze środkowego silnika, o którym nie powiadomiono pilotów;
- istnieje uzasadnione podejrzenie, iż kontrolerzy rosyjscy wprowadzali w błąd pilotów, podając aż do momentu katastrofy, że samolot znajduje się "na kursie i na ścieżce", czyli że prawidłowo podchodzi do lądowania;
- BOR nie dokonał sprawdzenia pirotechnicznego lotniska w Smoleńsku przed lądowaniem samolotu z Prezydentem na pokładzie. Taka kontrola jest ustawowym obowiązkiem BOR;
- według relacji naocznego świadka uderzenie w brzozę nie wpłynęło na tor lotu samolotu, więc nie mogło być przyczyną katastrofy;
- według relacji naocznego świadka przed upadkiem samolotu doszło do niewyjaśnionej awarii, czego objawem był wielki oślepiający błysk;
- już w nocy z 10 na 11 kwietnia działający wspólnie prokuratorzy polscy i rosyjscy ustalili czas katastrofy na 8:40 czasu polskiego, mimo to jeszcze przez trzy tygodnie podawano jako godzinę katastrofy 8:56, a w aktach zgonu m.in. 8:50;
- w nocy z 10 na 11 kwietnia prokuratorzy polscy zaakceptowali żądanie rosyjskie, by rejestratory lotu (czarne skrzynki) zostały przekazane do dyspozycji tzw. Międzynarodowego Komitetu Lotniczego. Z kolei w maju 2010 r. decyzją ministra Millera czarne skrzynki zostały przekazane Federacji Rosyjskiej do czasu zakończenia rosyjskiego postępowania sądowego;
- w nocy z 10 na 11 kwietnia prokuratorzy zgodzili się, że w toku postępowania będą brane pod uwagę tylko 3 przyczyny katastrofy: wady techniczne samolotu, zła pogoda, błędy pilotów lub załogi naziemnej lotniska. W szczególności uważamy za konieczne natychmiastowe wyjaśnienie, kto odpowiedzialny jest za pozbawienie załogi TU 154 M z 10 kwietnia dostępu do aktualnych kart podejścia. Według członka załogi samolotu wiozącego premiera Donalda Tuska, przygotowując się do lotu, otrzymał dwa komplety kart podejścia. "Były to dokumenty sprzed roku. Ponadto zapoznałem się z kartami podejścia tegoż lotniska , które przyszły do JW kilka dni przed 7 kwietnia br. Różnica między nimi a wcześniejszymi polegała na tym, że było w nich więcej danych na temat lotniska, były współrzędne progu pasa  i środków radionawigacyjnych lotniska. (...) sprawdziłem współrzędne progu pasa 26 lotniska w Siewiernym i okazało się, że jest przesunięty o około 300 metrów bliżej, patrząc w kierunku podejścia w stosunku do danych zawartych na karcie podejścia.". Wobec tych faktów posłowie na Sejm Rzeczpospolitej nie mogą milczeć. Domagamy się podjęcia przez prokuraturę zgodnie z Kodeks Postępowania Karnego decyzji o upublicznieniu wszystkich dokumentów śledztwa nie objętych tajemnicą państwową i udostępnienia posłom dokumentów objętych klauzulą "tajne". Domagamy się udostępnienia dokumentów posiadanych przez rządową Komisję ministra Jerzego Millera badającą przyczyny katastrofy, w szczególności kluczowego dla ustalenia przyczyn katastrofy zapisu rejestratora parametrów lotu. W tej sytuacji uważamy także za konieczne dokonanie natychmiastowej zmiany w składzie i sposobie działania Komisji Millera. Należy też wstrzymać procedurę związaną z przyjmowaniem rosyjskiego raportu i zwrócić się do strony rosyjskiej o przejęcie postępowania przez Polskę w zakresie badania czarnych skrzynek, wraku samolotu i miejsca katastrofy. Antoni Macierewicz

Seremet odpowiada Macierewiczowi: "Ciężkie i zniesławiające zarzuty" Nie uznaję za właściwe i stosowne formułowanie skrajnych ocen pod adresem śledztwa smoleńskiego - mówił prokurator generalny Andrzej Seremet, odnosząc się do krytycznych zarzutów formułowanych przez przedstawicieli PiS-u i część mediów. Podczas konferencji prasowej prokuratura wojskowa przedstawiła też nowe informacje, m.in. dotyczące telefonów ofiar, które były aktywne podczas katastrofy. - Od katastrofy w Smoleńsku upłynęło ponad 6 miesięcy. Opinia publiczna domaga się informacji o przebiegu śledztwa i słusznie - zaczął Seremet. Prokurator zaraz dodał jednak, że ustalenia początkowe nie mogą być jeszcze przedstawione z powodu niekompletności materiału dowodowego. - Jest to także niezależne od prokuratury - stwierdził.
W czasie katastrofy 19 aktywnych telefonów Według płk Ireneusza Szeląga co najmniej 19 telefonów komórkowych pasażerów samolotu Tu-154M było aktywnych w chwili katastrofy i będą one jeszcze analizowane w ABW. Prokurator dodał, że telefon "wytypowany jako należący do Lecha Kaczyńskiego" jest w stanie niepozwalającym na taką ekspertyzę. Prokurator nie wykluczył przeprowadzenia eksperymentu, polegającego na nagraniu wszystkich odgłosów, powstających w czasie lotu na pokładzie samolotu Tu-154M. Do eksperymentu fonoskopijnego może zostać użyty drugi Tupolew, który po remoncie w Rosji powrócił do kraju. Szeląg poinformował także, że dotychczas przesłuchano ponad 360 świadków, a prokuratorzy mają już listę kolejnych ok. 90 osób, które będą przesłuchiwane. Zastępca naczelnego prokuratora wojskowego Zbigniew Woźniak powiedział, że w najbliższym czasie do Polski ma trafić z Rosji kolejna część materiałów dowodowych - w tym protokoły sekcji zwłok i opinie sądowo - lekarskie dotyczące części ofiar.
Harcerze przywieźli szczątki ofiary katastrofy Prokuratorzy poinformowali też, że zidentyfikowano ludzkie szczątki, przywiezione ze Smoleńska przez harcerzy. Należą one do ofiar katastrofy TU 154. Trwa identyfikacja szczątków, przywiezionych przez uczestników Motocyklowego Rajdu Katyńskiego. Według prokuratury, wyniki tej ekspertyzy powinny być znane w najbliższym czasie.

"Każda krytyka ma swoje granice" Podczas konferencji prokurator Seremet odniósł się do krytycznych uwag formułowanych przez niektórych polityków i media. - W związku z oceną przebiegu tego śledztw nie uznaję za właściwe i stosowne formułowanie skrajnych ocen pod jego adresem - stwierdził Seremet. Prokurator dodał, że każdy obywatel, zwłaszcza rodziny ofiar katastrofy, mają prawo formułowania własnych ocen. - Ale każda krytyka ma swoje granice - powiedział. - Nie mogę nie protestować przeciwko twierdzeniom, że śledztwo to jest prowadzone w sposób skandaliczny, że jest nieudolne etc. (...) Oceny te bowiem opierają się na stałym zestawie zarzutów następujących: po pierwsze uznaje się, że prokuratura nie dysponuje niektórymi dowodami, takimi jak protokołami pewnych zapisów z tzw. czarnych skrzynek, protokołami sekcyjnymi, wrakiem samolotu, dalej, że nie zabezpieczono szczątków tego samolotu, wreszcie, że prokuratura rzekomo oddała śledztwo stronie rosyjskiej. A ostatnio formułuje się zarzut jeszcze dalej idący, mianowicie, że prokuratorzy podpisali pod osłoną nocy dokumenty, które w istocie stanowią dowód zdrady interesów państwa - mówił.
Zarzuty formułowane "bez odpowiedzialności" - Powiem wprost - podziwiam łatwość i swobodę przedstawiania takich właśnie opinii, ale rozumiem, że ich formułowanie przychodzi tym łatwiej, że nie wiąże się z żadną odpowiedzialnością w przedstawianiu takich opinii. Inaczej jest w przypadku prokuratury, która na taką swobodę nie może sobie pozwolić. Seremet przypomniał, że według Konwencji Chicagowskiej, którą Polska podpisała, badaniem przyczyn katastrofy zajmuje się państwo, na terenie którego doszło do wypadku, "z udziałem właściciela samolotu". Oznacza to, że pierwszeństwo w działaniu ma rosyjski MAK i to on jako pierwszy ma dostęp do wszystkich dowodów. - Ani polska, ani rosyjska prokuratura nie miała wpływu na zabezpieczenie wraku samolotu - stwierdził Seremet.
W noc po katastrofie podpisano porozumienie? "To zniesławiający zarzut"- Nie mogę pominąć oskarżeń, jakoby polscy prokuratorzy podpisywali w Smoleńsku jeszcze w nocy z 10 na 11 kwietnia porozumienia, w którym faktycznie mieli oddać kontrolę nad śledztwem w ręce prokuratorów rosyjskich oraz MAK-u, oraz że zgodzili się na badanie ograniczonych wersji śledczych. Są to ciężkie zarzuty, bo jeśli takie zachowanie rzeczywiście miałoby miejsce, godziłoby ono w polską rację stanu. Są to jednak zarzuty nieprawdziwe, a nawet muszę powiedzieć zniesławiające polskich prokuratorów - mówił Seremet. Prokurator wyjaśnił, że żadne z polskich prokuratorów nie podpisał tamtej nocy w Smoleńsku "żadnego porozumienia z przedstawicielami prokuratury Federacji Rosyjskiej". - Polskim prokuratorom tej nocy umożliwiono udział w roboczym posiedzeniu prokuratorów rosyjskich dotyczącym organizacji podstawowych przedsięwzięć śledczych w toku rosyjskiego śledztwa - tłumaczył. Jak mówił Seremet z tego spotkania sporządzono protokół, który został zatwierdzony przez rosyjskich prokuratorów, ale nie był on podpisany przez żadnego polskiego prokuratora.
"Proszę o minimum zaufania do organów państwa" Seremet zaprzeczył także, że w nocy po katastrofie nie zdołano jeszcze ustalić dokładnego czasu katastrofy, a podano jedynie czas orientacyjny i wyjaśnił, że nikt z prokuratury rosyjskiej nie żądał tego, by czarne skrzynki zostawić do dyspozycji MAK-u. - Polską prokuraturę można, nawet trzeba w wielu wypadkach krytykować, ale dopóki pełnie funkcję prokuratora generalnego będę stanowczo oponował wobec zarzutów nieprawdziwych i krzywdzących, szczególnie takich, które godzą w intencje najlepiej pojmowanej służby prokuratorów dla państwa polskiego. Proszę zatem o umiar i rozsądek, a także minimum zaufania do organów naszego państwa - zaapelował Seremet. GW

Katastrofa przy lądowaniu samolotu Tu 154 M na lotnisku Siewiernyj dn. 10 kwietnia 2010 r Zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa Realizując społeczny obowiązek zawiadomienia organów ścigania o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu zawarty w art. 304 § l k.p.k. oraz realizując obowiązek prawny zawarty w art. 240 § l k.k. który stanowi: „Kto, mając wiarygodną wiadomość o karalnym przygotowaniu albo usiłowaniu lub dokonaniu czynu zabronionego określonego w art. 118, 118a, 120-124, 127, 128, 130, 134, 140, 148, 163, 166, 189, 189a § 1, art. 252 lub przestępstwa o charakterze terrorystycznym, nie zawiadamia niezwłocznie organu powołanego do ścigania przestępstw podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”

informuję, że

1) jako profesor zwyczajny fizyki, zajmujący się zawodowo oraz jako dydaktyk dynamiką ruchu i prawami zachowania (pędu, momentu pędu itp.), a także wytrzymałością materiałów, wykonałem i posiadam obliczenia wykazujące, że przyspieszenia przy zetknięciu się z ziemią czy drzewami kadłuba samolotu wynosiły od 0.4 - 4 g (g - przyspieszenie ziemskie), co czyni skrajnie nieprawdopodobnym, przy ujawnionym sposobie zetknięcia kadłuba z przeszkodami, zejście śmiertelne wszystkich osób na pokładzie w trakcie i na skutek hamowania. Niemożliwe też było, przy ewentualnej utracie kawałka skrzydła znanej wielkości na wysokości paru metrów, wykonanie przez płatowiec pół-beczki nad gruntem.

2)  Kadłub, traktowany w obliczeniach jako rura, głównie z duralu wzmocniona żebrami, musiał przy ślizganiu się po zagajniku pozostać w całości, lub rozpaść się na dwie, najwyżej trzy części. Rozpad jego na dziesiątki tysięcy części jest sprzeczny ze znaną z mechaniki wytrzymałością materiału kadłuba. Wskazuje to na PEWNOŚĆ, iż rozpad kadłuba nastąpił z innych przyczyn, łatwych do jednoznacznego znalezienia.

3) Wykonane obliczenia, na podstawie ujawnionych zapisów ścieżki dźwiękowej z czarnej skrzynki, wskazują na różne, wahające się i zmienne prędkości płatowca w powietrzu (przykładowo np. 59 km/h lub 158 km/h; jest to sprzeczne z zasadą zachowania pędu), przy katalogowej minimalnej możliwej prędkości Tu 154 w stabilnym locie rzędu 270 km/h. To jest jednoznaczny, pewny dowód, iż osoby czy firma przekazująca stronie polskiej te zapisy, fałszowała oryginalne zapisy skrzynki. Prawa fizyki, jak i prawa logiki, obowiązują bezwzględnie. Nie da się ich zmienić, bo są to prawa natury; stoją one ponad „prawami” geo-polityki czy socjologii. Proponuję Prokuraturze udział mój i znanych mi specjalistów z mechaniki i dynamiki ruchu oraz elektroniki i informatyki (w dziedzinie trajektorii 3D) w części merytorycznej śledztwa smoleńskiego. Strona polityczna nas nie interesuje Mirosław Dakowski

Czy Izrael jest zagrożeniem dla pokoju światowego? (Głos rozsądnego Żyda) “…musicie ich całkowicie zniszczyć. Nie paktujcie z nimi i nie pokazujcie żadnego miłosierdzia” (Deuteronomy 7:1-2)

“…nie pozostawcie żywym nic co oddycha. Całkowicie zniszczcie ich… tak jak Pan, wasz Bóg, rozkazał wam…” (Deuteronomy 20:16) Chciałbym to powiedzieć najgłośniej, jak tylko mogę. Nie potrzeba żadnego “niezależnego” czy “międzynarodowego” śledztwa w sprawie ostatniej masakry na morzu. Chociaż opór Izraela przed powołaniem specjalnej komisji mógł wskazywać na fakt, że państwo to ma coś do ukrycia, sprawa ma głębsze znaczenie. Jeżeli chcecie się dowiedzieć co się kryje za izraelskim barbarzyństwem, wystarczy otworzyć Stary Testament. Izrael jest zbrodniczym społeczeństwem nie dlatego, że ma jakieś biologiczne lub rasowe związki ze swoimi rzekomymi “praojcami”, ale ponieważ kieruje się fanatyczną, plemienną ideologią Żydów, opartą o psychopatyczną, pozbawioną miłosierdzia, trującą biblijną gorliwością. Państwo żydowskie stoi poza prawem. Nie uznaje żadnego, powszechnie uznanego, systemu wartości. W ostatnich łatach Izrael zrównał z ziemią Liban (2006), pozostawiając 3 tysiące zabitych cywilów; zaatakował schroniska prowadzone przez UNRWA bombami zawierającymi biały fosfor (2009); pozostawił po sobie 1500 trupów, w większości kobiet, starców i dzieci w Gazie. W tym roku zorganizował skrytobójczy zamach w Dubaju, wykorzystując sfałszowane zagraniczne paszporty. W czerwcu znów zobaczyliśmy koszerną marynarkę wojenną atakującą aktywistów pokojowych na morzu międzynarodowym, nie należącym do Izraela! Raport oraz zeznania ocalałych tureckich świadków ze statku Mavi Marmara, jak również próby usprawiedliwienia działań przez władze izraelskie, nie pozostawiają wątpliwości kto krył się za akcją tego komada śmierci. Społeczeństwo Izraela przekroczyło strefę skąd nie ma powrotu. Właściwie, oddaliło się od ludzkości już dawno temu. Początkową próbę stworzenia przez syjonistów cywilizowanego żydowskiego państwa należy uznać za całkowicie chybioną. Izraelskich Żydów należy uznać za najbardziej brutalnych z całego plemienia, bardziej brutalnych niż bohaterowie filmu Tarantino Inglorious Bastards. Gwałtowny moralny upadek żydowskiego państwa łatwo wyjaśnić faktem, że syjoniści nigdy nie byli w rzeczywistości przywiązani do etyki. Szybko zrozumieli, że propaganda lepiej służy ich celom niż cackanie się z zasadami humanizmu. Cała koncepcja ich propagandy (hasbara) opiera się na rozsiewaniu kłamstw. Od wielu lat projekt hasbara, wspierany przez rozproszonych po całym świecie sajanów, prezentował Izrael jako “zachodni”, “demokratyczny” naród usytuowany w “arabskim morzu”. Przez cały czas państwo żydowskie było zaangażowane w akcje czystek etnicznych, głodzenia oraz mordowania miejscowej ludności. Najwyższy czas powiedzieć – dosyć. Należy wskazać i wystawić na pohańbienie wszystkie izraelskie i syjonistyczne wtyczki, które infiltrują wpływowe kręgi polityczne, media i uczelnie. Nie powinno to być zbyt skomplikowane, ponieważ dotychczas ci sajanie i zdrajcy nie kryli się ze swoimi poglądami.

Od agresorów do ofiar Jednakże, Izraelczycy nie stanowią jakiegoś zwyczajnego, morderczego kolektywu. Z jednej strony entuzjastycznie popierali najbrutalniejsze akcje swoich jednostek wojskowych przeciwko nieuzbrojonym aktywistom pokojowym, a z drugiej strony przedstawiają swoich komandosów jako “niewinne ofiary”. Zdumienie ogarniało kiedy przedstawiciele władz izraelskich mówili, że ich komandosi zostali “zaatakowani” po zrzuceniu ich z helikopterów. Dzień po masakrze redaktor Guardian’a pytał czego się spodziewali, czy oczekiwali, że kapitan statku zaprosi ich na herbatę? Izraelczycy nie są w stanie zrozumieć, że w tym militarnym rajdzie to oni byli agresorami, co jest symptomatyczne dla przyczynowo-skutkowego pojmowania historii. Z żydowskiej perspektywy historia zaczyna się tam gdzie mamy do czynienia z cierpieniem Żydów. Dla Izraelczyków historia ze statkiem Mavi Marmara rozpoczyna się od momentu kiedy koszerne komando napotkało opór na górnym pokładzie. Izraelska prasa całkowicie zignorowała fakt, że atakującymi byli izraelscy komandosi. W rzeczywistości mieliśmy do czynienia z kryminalną akcją, w której komandosi zostali zrzuceni przez wojskowe helikoptery na pokład cywilnego statku, który wiózł pomoc humanitarną na wodach międzynarodowych. Dla Izraelczyków był to odizolowany od całego konfliktu incydent. W całym żydowskim pojmowaniu historii i polityki brak miejsca na rozumienie związku przyczynowego zjawisk. W ramach plemiennego, żydowskiego dyskursu każda narracja rozpoczyna się od rozpoznania żydowskiego cierpienia. Wyjaśnia to w oczywisty sposób dlaczego Izrealczycy, jak i wielu przedstawicieli żydowskiej diaspory, akceptują rozwiązanie istnienia dwóch państw jedynie w granicach z 1967 roku. Dlatego również dla większości Żydów historia Holocaustu rozpoczyna się od komór gazowych lub od dojścia nazistów do władzy. Nigdy nie spotkałem Izraelczyka lub Żyda z diaspory, który próbowałby zrozumieć sytuację, która doprowadziła do powstania antysemickich sentymentów w Europie w łatach 1920-1940. Osobiście uważam, że ani Izrael, ani Żydzi zaangażowani w realizację narodowego projektu nie wyciągną wniosków z ostatniej zbójeckiej akcji komandosów na pełnym morzu. Przyczyna jest prosta – Izrael musiałby spojrzeć w lustro, aby zapobiec fatalnemu losowi jaki go czeka. Niestety, to się nigdy nie zdarzy. Gdyby Żydzi spojrzeli w lustro, musieliby się sami zacząć nienawidzić. Takiego ryzyka nigdy nie podejmą. Zamiast patrzeć w lustro, żydowscy plemienni agitatorzy przyspieszą akcję propagandową. Obywatele zachodnich państw dotychczas uważali, że ofiarami wspomnianych plemiennych, biblijnych praktyk są jedynie Palestyńczycy, Arabowie lub muzułmanie a ich to nie dotyczy. Niestety, w rzeczywistości syjoniści nie rozróżniają lepszych lub gorszych goyim. Dla nich każdy nie-Żyd jest potencjalnym wrogiem. Łatwo więc teraz zrozumieć dlaczego Izrael posiada tak wiele bomb nuklearnych. Wiadomo, że bomby atomowe nie nadają się do użycia przeciwko najbliższym sąsiadom, jak Palestyna lub Syria. Bomby nuklearne Izraela są przeznaczone dla nas: Brytyjczyków, Turków, Francuzów, Rosjan lub Chińczyków, krótko mówiąc – dla pozostałej ludzkości. Arsenał nuklearny Izraela nawiązuje do Masady, ufortyfikowanego koszernego bunkra z I wieku naszej ery, którego załoga wolała popełnić samobójstwo niż poddać się Rzymianom. Armageddon ciągle tkwi w umysłach współczesnych Izraelczyków. Ich filozofia jest prosta. Nawiązując do Auschwitz, stworzyli slogan “nigdy więcej” (jak jagnie do rzeźnika). Ich motto pochodzi od Masady: “Jeżeli będą chcieli nas wykończyć, pociągniemy na dno wszystkich ze sobą”. W rzeczywistości jest to izraelska interpretacja opowieści o Samsonie, żydowskim samobójcy, który zburzył świątynie filistyńską, ginąc pod jej murami wraz z 3 tysiącami kobiet, dzieci i starców. Uważam, że ostatnia akcja izraelskich komandosów oraz rozmieszczenie izraelskich łodzi podwodnych z pociskami nuklearnymi w pobliżu Zatoki Perskiej to wystarczające ostrzeżenie dla świata. Nic nie jest w stanie zmienić stanowiska Izraela. Zadaniem dla przywódców światowych w najbliższym czasie będzie podjąć decyzje w jaki sposób zneutralizować to chore społeczeństwo, nie obracając równocześnie całej Ziemi w perzynę. Gilad Atzmon

Tłumaczył Bob Rutecky (Chicago) Źródło: http://alethonews.wordpress.com

Gilad Atzmon jest znanym muzykiem jazzowym, komentatorem i aktywistą politycznym. W swoich licznych wypowiedziach, wywiadach i na stronach internetowych krytykuje judaizm ukazując zakłamanie tej pseudo-religii, sprzeciwia się ludobójstwu dokonywanemu przez państwo Izrael oraz przestrzega przed zagrożeniem dla świata ze strony syjonizmu. Atzmon urodził się w Izraelu w rodzinie żydowskiej, wyemigrował i mieszka w Wielkiej Brytanii.

Mogli skonać po katastrofie Włączone aparaty telefoniczne pasażerów Tu-154M należały do ludzi znanych z tego, że nigdy ich nie uruchamiali w trakcie lotu. Być może zdarzyło się coś niezwykłego, że zdecydowali się je włączyć, i zdążyli to jeszcze zrobić. Czy i kto mógł przeżyć tragiczny lot z 10 kwietnia? Z wypowiedzi Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy moskiewskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym, udzielonej rosyjskiej prasie wynika, że niektórzy pasażerowie Tu-154M zmarli dopiero jakiś czas po katastrofie. Zdaniem pełnomocników rodzin ofiar, wszystkie wątpliwości w tym względzie mogłyby rozwiać protokoły sekcji zwłok ofiar, które jednak spoczywają w Moskwie. Wypowiedź Edmunda Klicha została umieszczona w artykule “Samolot Kaczyńskiego rozbił się na wiele wersji”, opublikowanym w rosyjskiej gazecie “Moskowskij Komsomolec” z 4 października br. (nr 25466). Edmund Klich powiedział tam, że “niektórzy pasażerowie prawdopodobnie skonali jakiś czas po katastrofie. Jest to związane z tym, że podczas upadku odnieśli oni urazy, które nie pozawalały przeżyć”. “Wydawałoby się, że wszystko jest jasne, jednak na forach internetowych do tej pory toczy się szeroka dyskusja na temat zamieszczonego na YouTube filmu, na którym widać dwóch ludzi wyłaniających się z mgły” – pisze gazeta. Według “Komsomolca”, “zgodnie z aktami czas śmierci niektórych członków polskiej delegacji różni się o 10-15 minut”. – W aktach polskiego śledztwa brakuje jakiejkolwiek dokumentacji, która mogłaby jednoznacznie potwierdzić, jaki był czas śmierci ofiar katastrofy. Brakuje wciąż najważniejszych dokumentów w tym przedmiocie, tj. protokołów sekcji zwłok. To budzi bardzo poważny niepokój, dlaczego strona rosyjska po tylu miesiącach nie ujawniła tak ważnych i tak istotnych dokumentów, które były sporządzane w pierwszych dniach po takim zdarzeniu – mówi mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego. – Stąd też nie można wykluczyć, że rzeczywiście taka sytuacja mogła mieć miejsce. Dopóki nie mamy dokumentacji ze strony rosyjskiej, taka teza jest uprawniona. Natomiast ja nie dysponuję takimi dokumentami, którymi być może dysponuje pan Klich, na podstawie których formułuje takie, a nie inne tezy – dodaje. – Nie wykluczałbym takiej sytuacji. Dziewięćdziesiąt sześć osób nie ginie jednocześnie, w tym samym czasie. Mogły przecież być osoby, które przez jakiś czas po katastrofie żyły. Czasami obrażenia są bardzo poważne, ale zgon nie następuje natychmiast. Informacje te powinny być zawarte w protokołach sekcji zwłok – stwierdza Bartosz Kownacki, pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej: Bożeny Mamontowicz-Łojek, Grażyny Gęsickiej, Sławomira Skrzypka i Tomasza Merty.

To tylko przypuszczenia? Mecenasi nie wypowiadają się na temat dokumentów prokuratury dotyczących identyfikacji i sekcji zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego. – Dokumentacja, którą dysponujemy, to protokół sekcji zwłok oraz dokumentacja fotograficzna ciała pana prezydenta sprzed sekcji zwłok – krótko relacjonuje mecenas Rogalski. Naczelna Prokuratura Wojskowa nie chce komentować wypowiedzi Edmunda Klicha. – Nie znam tej wypowiedzi, ale z zasady nie komentujemy takich wypowiedzi – stwierdza płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem, zaznacza, że wypowiedź Klicha została skonstruowana w ten sposób, że zawsze będzie mógł się z niej wycofać. – Pan Klich użył trybu przypuszczającego, więc zawsze będzie mógł się z tej wypowiedzi wycofać. Moim zdaniem, oświadczenie rosyjskie wydane w ciągu godziny po katastrofie, a powtarzane później przez rząd pana Tuska, o tym, że wszystkie osoby zginęły na miejscu, jest absurdalne. Nie jest w stanie nikt przy blisko stu ofiarach stwierdzić w ciągu godziny, że nikt nie żyje. W tego typu sytuacjach nadzieja umiera ostatnia. Czyli, że do ostatniego przeszukanego fragmentu samolotu szuka się osób żywych – stwierdza Macierewicz. Jego zdaniem, mamy tu do czynienia wyłącznie ze świadomym dążeniem do tworzenia celowego zamieszania, z którego – jak podkreśla Macierewicz – Klich jest znany. Jak zauważa Ignacy Goliński, członek Komisji Badań Wypadków Lotniczych, godzina śmierci jest w pewnym sensie umowna, natomiast po obrażeniach ciała można domniemywać, czy ktoś mógł przeżyć katastrofę. – Jeżeli ktoś doznał silnego urazu głowy czy krwotoku wewnętrznego, to zanim organizm się wykrwawi, osoba ta może żyć jeszcze przez jakiś czas. Nie jest tak, że wszyscy pasażerowie giną jednocześnie – mówi Goliński. Zauważa, że w historii lotnictwa dochodziło do wypadków, gdy pasażerowie wychodzili z katastrofy cało, chociaż jej rozmiar kazał przypuszczać, iż wszyscy powinni byli zginąć. – Najczęściej daje się to zauważyć w przypadku katastrof tzw. samolotów lekkich (czyli o wadze do 7250 kg), ale bywa też, że jest tak w przypadku samolotów ciężkich, do jakich zaliczyć można niewątpliwie pasażerski Tu-154M – wyjaśnia ekspert.

Protokoły sekcji zwłok leżą w Moskwie Wątpliwości co do tego, czy ktoś w ogóle przeżył katastrofę, wyjaśniłyby protokoły sekcji zwłok, których jedynym dysponentem jest strona rosyjska. Prokuratura nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, kiedy materiały te zostaną udostępnione stronie polskiej. – Chcielibyśmy to wiedzieć. Postulowaliśmy o ich przesłanie we wniosku o pomoc prawną. Natomiast kiedy ten wniosek zostanie zrealizowany przez Rosjan, tego nie wiemy – usłyszeliśmy w prokuraturze. Równie enigmatycznie prokuratura wypowiada się na temat tego, w jakim stanie znajdowały się ubrania ofiar katastrofy. – Kwestie te są tak delikatne, że opinii publicznej nie będziemy przekazywali tych informacji. Jest to w tajnej części akt, mają do tego dostęp najbliżsi ofiar – mówi płk Rzepa. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy w aktach prokuratorskich znajdują się zeznania wszystkich pracowników polskiej ambasady w Moskwie. W ocenie mec. Bartosza Kownackiego, zeznania takowe istnieją i są one podobne do tych złożonych przez funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. – A więc pojawiają się tam m.in. informacje na temat warunków pogodowych, jakie panowały na smoleńskim lotnisku – tłumaczy Kownacki. Czy w zeznaniach oficerów BOR są informacje na temat stanu ubrania prezydenta? Jak podkreśla Goliński, bywają sytuacje, że ubrania ofiar katastrof lotniczych są poszarpane, tylko w częściach, ale nie jest to regułą. Bywa też i tak, zaznacza Goliński, że ciała pozostają całkowicie ubrane. Wszystko to zależy od sił, które działają na to ciało. Jak twierdzi Antoni Macierewicz, wiele telefonów komórkowych należących do ofiar było czynnych po katastrofie. – Z ustaleń zespołu wynika, że były to aparaty należące do ludzi znanych z tego, że nigdy nie włączali telefonów podczas lotu. Takim człowiekiem był Zbigniew Wassermann. Być może więc zdarzyło się coś niezwykłego, że zdecydowali się włączyć komórki i jeszcze zdążyli to zrobić. A przecież włączenie komórki nie odbywa się w ciągu sekundy, lecz co najmniej piętnastu sekund. Istnieje silne domniemanie, że włączyli je ich właściciele, a nie ktoś z zewnątrz nieznający kodu dostępu – mówi szef zespołu smoleńskiego.

Anna Ambroziak

Masłoń demaskuje Tyrmanda, a Wildstein?… Krzysztof Masłoń w artykule „Tyrmand dla dorosłych” („Plus-Minus”, 2.10.2010) rozprawia się z mitem Leopolda Tyrmanda, kreowanego od lat do roli „autorytetu moralnego” i niemal prekursora prawicowego antykomunizmu. W rzeczywistości był to człowiek bez zasad, koniunkturalista, mający w swoim życiorysie liczne zwroty i szalbierstwa. Masłoń nie poddaje się modzie na Tyrmanda i ostro atakuje. Uznaje, że obok tekstów drukowanych przez Tyrmanda w „Komsomolskiej Prawdzie” najbardziej obnaża jego morale artykuł pt. „Sprawa Piaseckiego”, która ujrzała światło dzienne w tygodniku „Świat” 18 listopada 1956 r. Masłoń pisze: „W artykule tym przedstawił sylwetkę Bolesława Piaseckiego na tle historii „Falangi”, zarzucając przewodniczącemu PAX agenturalność i wypominając, że podczas okupacji mordował komunistów, a teraz niszczy Kościół i staje na drodze przemianom polskiego Października. Tyrmand miał z Piaseckim na pieńku od 1948 roku, gdy pracował w „Słowie Powszechnym” i nie otrzymał należnych mu pieniędzy. Ale powody napisania artykułu były oczywiście głębsze, dotykają przejęcia przez środowisko PAX-owskie „Tygodnika Powszechnego”, z którym Tyrmand był związany, zresztą dość przeczytać stosowny fragment „Dziennika 1954” poświęcony „agentowi regime’u do spraw katolicyzmu, oenerowcowi, antysemicie i faszyście, którego bojówki mordowały w czasie wojny ukrywających się komunistów, który obecnie ma willę na Mokotowie i jeździ po Warszawie najdroższą angielską limuzyną”. 18 listopada 1956 r. przeszedł jednak samego siebie i nic dziwnego, że Peter Raina w książce „Mordercy uchodzą bezkarni. Sprawa Bohdana P.” (Von Bo-rowiecky, Warszawa 2000) artykuł ten – w którym Tyrmand charakteryzował Bolesława Piaseckiego ze zjadliwą, jak mu się zdawało, ironią: „Wysoki blondyn o oczach niebieskich, otwartych, dobrze zbudowany, o ujmującej twarzy i pełnych godności ruchach wodza Gallów. Ostatni prasłowiański kniaź polityczny podejmujący swych wasali wśród scenerii z niedźwiedzich skór” –ocenił jako najobrzydliwszy atak na szefa PAX spośród tych, jakie miały wtedy miejsce. A samego Tyrmanda nazwał „gorliwym piewcą stalinizmu i późniejszym niemniej gorliwym demokratą”. Proszę się nie gorszyć: tak właśnie było. Dwa miesiące po napisaniu przez Tyrmanda „Sprawy Piaseckiego”, 22 stycznia 1957 r. porwany został syn przewodniczącego PAX, szesnastoletni Bohdan Piasecki. Prawie po dwóch latach prowadzonego nie tyle nawet nieudolnie, ile celowo mataczonego śledztwa, 8 grudnia 1958 r. w istocie przypadkowo hydraulicy znaleźli zmumifikowane zwłoki chłopca w piwnicy domu przy alei Świerczewskiego (dziś: Solidarności) w Warszawie. Sprawcy i współwinni tej najgłośniejszej i najpodlejszej politycznej zbrodni nigdy nie zostali postawieni przed sądem. Żyli sobie spokojnie w Izraelu i RFN, a jeden swoich dni dożył nawet w Polsce (zmarł w 1977 r.). Nikt oczywiście nie stawiał zarzutów pisarzom i dziennikarzom. Ale też trzeba było być ślepym, by nie zauważyć zmasowanej kampanii prasowej wymierzonej w Piaseckiego, mającej zresztą swoją powtórkę, gdy przymierzano się do postawienia (jednak) przed sądem jednego z podejrzanych. Zasadne więc było i jest pytanie o mocodawców i inspiratorów takich tekstów jak „Sprawa Piaseckiego”. Ci wkrótce ujawnili się sami. Izraelski dziennik „Nowiny i Kurier” piórem Dawida Hartema (naprawdę Dawida Fajgenberga, adwokata z Tel Awiwu) po omówieniu artykułu Tyrmanda stwierdził wprost, że morderstwo Bohdana Piaseckiego było zemstą za antyżydowską działalność ojca. Pięć lat później izraelski „Maariv” po stwierdzeniu, że „jednostki Piaseckiego, zabiły tysiące Żydów w okresie okupacji”, orzekł, iż dwaj Żydzi, którzy zamordowali Bohdana Piaseckiego „zdecydowali pomścić żydowskie ofiary – zabijając syna”. Czy uczynili to tak sami z siebie, czy może na zlecenie kogoś znacznie potężniejszego? Wiadomo, że nazwisko Bolesława Piaseckiego znajdowało się na liczącej 20 tysięcy nazwisk liście Simona Wiesenthala, liście osób podejrzanych o udział w akcjach przestępczych przeciw Żydom. Dziś, gdy dowiedzieliśmy się, że słynny „łowca nazistów” nade wszystko był pospolitym oszustem, nie możemy wykluczyć i tego, że znał kulisy zamordowania Bohdana Piaseckiego. Napisany z powodów czysto etnicznych artykuł Leopolda Tyrmanda jest tekstem pałkarskim. Danuta Kętrzyńska opowiadała Mariuszowi Urbankowi („Zły Tyrmand”, Iskry, Warszawa 2007), że Leopold pytał ją: „Czy uważasz, że to mogło mieć jakiś wpływ? Gdyby miało się okazać, że to, co napisałem, rzeczywiście zainspirowało jakiegoś szaleńca, nie poradzę sobie z tym chyba do końca życia”. Wzruszające, ale to nie byli szaleńcy”. W następnym numerze „Plus-Minus” (z 9.10.2010) niczym nożyce odezwał się nie kto inny, tylko Bronisław Wildstein, uznawany w wielu młodych kręgach z guru prawdziwie polskiej prawicy. Wildstein pisze, że czytał artykuł Masłonia „z rosnącym zdumieniem”. Co tak zdumiało pana redaktora? Ślad sympatii czy zrozumienia Masłonia dla Bolesława Piaseckiego. No bo jakże, przed wojną był Piasecki „twórcą nazistowskiej (sic!) organizacji ONR-Falanga”, potem „nieudolnym organizatorem partyzantki”, który „porozumiał się” z szefem NKWD na Polskę Sierowem. W PRL zaś kolaborował, ukradł „Tygodnik Powszechny”, no a w 1956 był „przeciwnikiem destalinizacji”. To więc Piasecki był „stalinistą” a nie Tyrmand. Masłoń odpowiedział szyderczo: „Ale – mea culpa – niechże nawet Tyrmand pozostanie opoką. Niech nawet okaże się – jak dowodzi Joanna Siedlecka w „Kryptonimie »Liryka«” – że jego praca w „Prawdzie Komsomolskiej” była li tylko przykrywką dla działalności niepodległościowej, że przypisywane mu artykuły napisał ktoś inny, a zarzuty wobec niego sprokurowali panowie Walicki i Szczęsnowicz pod życzliwym okiem Tadeusza Konwickiego. Niech! Pozostaje jednak „Sprawa Piaseckiego”. Jak wrzód na dupie. To, że w ocenie przywódcy PAX całkowicie różnimy się z Wildsteinem, jest oczywiste. Dla niego był on przede wszystkim twórcą „nazistowskiej (? – przyp. K.M.) organizacji ONR-Falanga”, dla mnie komendantem głównym Konfederacji Narodu, po mjr. Janie Włodarkiewiczu i por. Witoldzie Pileckim. O tym, jakim „Sablewski” (takiego pseudonimu używał) był organizatorem partyzantki – Uderzeniowych Batalionów Kadrowych, nie mnie sądzić, bo – w przeciwieństwie do Bronisława Wildsteina – nie tylko nie jestem wybitnym strategiem, ale o taktyce wojskowej nie mam pojęcia”. No cóż, chwała Masłoniowi za odwagę, bo we współczesnej Polsce pisać obiektywnie o Piaseckim to akt mimo wszystko odwagi. A Wildstein? Raz jeszcze mamy dowód na to, jakie są fundamenty i korzenie jego „prawicowego antykomunizmu”. Mnie to nie zaskakuje, szlag mnie tylko trafia, kiedy widzę tabuny młodych prawicowców, uznających się nieraz na narodowców, wpatrzonych w swojego guru i niemal śliniących się na jego widok. Są oni gotowi wylać każdy kubeł pomyj, np. na Piaseckiego, podany im przez Wildsteina, i w dodatku przekonani są o swojej moralnej i patriotycznej postawie. Doprawdy żałosne widowisko. A Krzysztofowi Masłoniowi dziękuję. Jan Engelgard

Neoimperialna modernizacja Zmiany sposobu szkolenia i systemu dowodzenia armią, unowocześnienie sprzętu wojskowego, inwestycje w przemysł zbrojeniowy oraz import nowoczesnych technologii wojskowych – to główne założenia planowanej przez Rosję modernizacji, która z jednej strony ma za zadanie wydźwignąć rosyjską gospodarkę z kryzysu, z drugiej zaś – zapewnić temu krajowi utrzymanie pozycji mocarstwa na arenie międzynarodowej. Jak poinformował wicepremier Siergiej Iwanow, tylko na zakup nowoczesnego uzbrojenia Rosja w ciągu najbliższej dekady wyda około 726 mld dolarów. Z tej sumy w latach 2011-2020 ponad 613 mld dol. trafi do sił zbrojnych, pozostała zaś część – do rządowych agend związanych z bezpieczeństwem.
Hołd dla Stalina Ta bezprecedensowa w dziejach Rosji, wyasygnowana dla potrzeb wojska suma uzyskała już, podobnie zresztą jak i cały program, aprobatę prezydenta Dmitrija Miedwiediewa. Nie pozwoli ona jednak na spełnienie wszystkich założeń programu Ministerstwa Obrony, na który – jak wyliczają analitycy – konieczne byłoby wyłożenie 1,16 bln dolarów. Wspomniane środki zostaną wykorzystane przede wszystkim, aby utrzymać gotowość bojową strategicznych sił dysponujących bronią nuklearną oraz podnieść poziom wyposażenia lotnictwa i obrony powietrznej. Nową broń ma również otrzymać marynarka wojenna. Oprócz nowoczesnego uzbrojenia armia otrzyma także nowoczesne systemy komunikacji. Potencjalnym zagrożeniem dla byłych republik sowieckich oraz państw Europy Środkowej i Wschodniej, znajdujących się w orbicie rosyjskich zainteresowań pozostaje nie tylko sama modernizacja, ale przede wszystkim grunt, na którym jest przeprowadzana, nawiązujący do tradycji Piotra I i Józefa Stalina. Ten ostatni, wbrew deklaracjom, zajmuje honorowe miejsce w panteonie rosyjskich przywódców, którym zdaniem Kremla, należy się hołd i pamięć. Wystarczy wziąć do ręki rosyjskie podręczniki do historii czy gazety, aby przekonać się iż “modernizacja” to szeroko zakrojony plan nie tylko rozwoju militarnego, ale nadania odpowiedniego kierunku rozwojowi państwa poprzez kształcenie dzieci i młodzieży, utrwalanie pewnych tradycji oraz wypracowanie korzystnej płaszczyzny współpracy z Zachodem.

Nieuchronna militaryzacja Nie ma racji Andrzej Wilk, który na łamach “Rzeczpospolitej” stwierdził, że militaryzacja stanowi niejako efekt uboczny postępującej modernizacji rosyjskiej gospodarki. Kreml doskonale zdaje sobie sprawę, że aby liczyć się jako światowe mocarstwo, musi posiadać silną armię. Mimo dobrych stosunków z największymi partnerami, nie może pozwolić sobie na stagnację w tej dziedzinie w sytuacji, kiedy zarówno Stany Zjednoczone, Chiny, jak i kraje zachodniej Europy stale rozwijają wojsko, inwestując nie tylko w ludzi, lecz również w nowe technologie. To, iż w czasie ostatniego kryzysu gospodarczego Rosja znalazła się w trudnej sytuacji i szuka ratunku w rozwoju przemysłu zbrojeniowego, który ma stać się kołem zamachowym rosyjskiej gospodarki, gwarantując jej rozwój oraz utrzymanie starych i stworzenie nowych miejsc pracy stanowi osobną kwestię. Dla krajów zachodnich, w tym przede wszystkim Francji i Niemiec, rosyjska modernizacja jest szansą zwiększenia obecności rodzimych firm na rosyjskich rynkach. Jasno wyartykułowały to lipcowe niemiecko-rosyjskie konsultacje międzyrządowe w Jekaterynburgu, w których udział wzięli oprócz prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa i kanclerz Niemiec Angeli Merkel, również przedstawiciele biznesu. Ponadto, jak poinformował rosyjski minister finansów Aleksiej Kudrin, Moskwa i Waszyngton porozumiały się co do przystąpienia Rosji do Światowej Organizacji Handlu (WTO), zaś w lutym tego roku powstała unijna inicjatywa “Partnerstwo dla Modernizacji”, zakładająca zwiększenie współpracy gospodarczej między Rosją a krajami wspólnoty europejskiej, w tym przede wszystkim Niemcami m.in. w dziedzinie energetyki, badań i innowacji, logistyki czy usług i technologii medycznych. Warto w tym momencie przypomnieć, że w 2009 r. wartość niemieckiego eksportu do Rosji wyniosła 20,8 mld euro, natomiast Rosja wysłała do Niemiec produkty warte 24,8 mld euro. Plany modernizacji Rosji nie są owocem decyzji z ostatniego roku, chociaż takie można odnieść wrażenie, obserwując nasilenie działań zmierzających do stopniowego odzyskiwania pozycji i wpływów zarówno w regionie, jak i w świecie, ale istnieją od momentu rozpadu Związku Sowieckiego. W zasadzie już od pierwszych lat po rozpadzie ZSRS Rosja dążyła do porozumienia i współpracy z Zachodem, rzecz jasna na własnych warunkach. Ta długofalowa polityka jest obecnie kontynuowana poprzez próby rozbicia Paktu Północnoatlantyckiego i porozumienia się z poszczególnymi jego członkami z osobna w celu stworzenia organizacji bezpieczeństwa opartej na Rosji i uwzględniającej jej interesy. Stanowisko Moskwy przyjmowane jest na Zachodzie nie tylko ze zrozumieniem, lecz również pewną dozą przychylności. Wprawdzie Sojusz Północnoatlantycki stara się od czasu do czasu dyscyplinować Rosję, przypominając, że kraje członkowskie, w tym przede wszystkim Stany Zjednoczone również mają swoje interesy (w tych kategoriach należy odczytywać żonglerkę deklaracjami o możliwości lub braku możliwości przyjęcia Gruzji do NATO – pół roku temu akcesja tego kraju nie była możliwa, obecnie zaś sekretarz generalny NATO Anders Fogh Rasmussen stoi na stanowisku włączenia go w struktury sojuszu, po spełnieniu pewnych wymogów), jednakże dają milczące przyzwolenie dla spełnienia neoimperialnych ambicji przywódców na Kremlu. Podczas zaplanowanego na 20 listopada szczytu NATO w Lizbonie, na który Rosja otrzymała zaproszenie, Moskwie zostanie przedstawiony plan propozycji nowego euroatlantyckiego systemu antyrakietowego. W założeniach ma on objąć również rosyjskiego partnera.

Moskwa chce współdecydować Kreml rości sobie pretensje do współdecydowania w kwestiach związanych z Europą Środkowowschodnią. Przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych rosyjskiej Dumy Konstantin Kosaczow podczas swojej ostatniej wizyty w Berlinie oświadczył, iż Rosja byłaby zainteresowana opracowaniem “wspólnego projektu dla państw położonych pomiędzy UE a Rosją”, który miałby zastąpić wspierane przez Polskę Partnerstwo Wschodnie. Stwierdził przy tym, że przy pracach nad takim projektem oczekiwałby współpracy Unii z Rosją. – Usiłowanie robienia czegokolwiek w tej dziedzinie bez Rosji byłoby głupie – dodał. Głos ten nie powinien budzić zdziwienia, gdyż Moskwa od jakiegoś czasu nie ukrywa swoich neoimperialnych ambicji. Siergiej Karaganow – jeden z najpoważniejszych kremlowskich politologów – pozwolił sobie niedawno na głośne zdefiniowanie obranej przez Rosjan strategii i poddanie jej pod rozwagę międzynarodowej grupy ekspertów, otwarcie stwierdzając, iż jego kraj dąży do osiągnięcia pozycji jednego z największych i najbardziej liczących się mocarstw. Kwestię tę omawiano również podczas wrześniowego, siódmego już spotkania klubu wałdajskiego. – Wielu rosyjskich uczestników spotkania zauważyło, że zmiany w Rosji nie następują szybko, lecz systematycznie, chociaż przez ostatnie dwa lata nie sposób zaobserwować żadnego poważnego przełomu i nie należy się go spodziewać na głównych polach gospodarki czy modernizacji – relacjonował w rozmowie z agencją informacyjną Ria Nowosti prof. Anatol Lieven z katedry stosunków międzynarodowych londyńskiego King’s College. Najbardziej zauważalne zmiany można zaobserwować w polityce regionalnej Kremla, który w ciągu ostatniego roku odniósł spore sukcesy jeśli chodzi o umocnienie swoich wpływów w postsowieckich republikach. Obok tak głośnych jak podpisanie umowy finalizującej budowę gazociągu południowego (budowa północnej nitki omijającej Polskę jest już zaawansowana), czy umowa z prezydentem Wiktorem Janukowyczem o przedłużeniu do 2042 roku dzierżawy portu wojennego w Sewastopolu, nie należy zapominać o prokremlowskiej partii Jedna Rosja, której udało się pogłębić relacje ze wszystkimi zaprzyjaźnionymi ugrupowaniami w zasadzie we wszystkich krajach byłego Związku Sowieckiego, w tym także w strategicznej dla Federacji Rosyjskiej Gruzji, w której czynnie angażuje się przeciwko prezydentowi Micheilowi Saakaszwiliemu. Anna Wiejak

Bezprawna grabież dóbr Kościoła Sekularyzacja majątków duchownych w Polsce Wszystkie instytucje charytatywne, drukarnie i księgarnie, szkoły, grunty rolne i lasy odebrały Kościołowi władze PRL. Zagrabiono nawet kopalnię węgla należącą do diecezji katowickiej i bank w Poznaniu. Prawodawstwo powojenne w Polsce było wzorowane – co naturalne – na ustawodawstwie Rosji sowieckiej, w której zlikwidowano z racji ideologicznych wszelkie dobra duchowne, i to niezależnie od przynależności religijnej posiadaczy.

Lasy, wody, grunty Powojenna reforma rolna wprowadzona dekretem PKWN z września 1944 r. pozostawiała decyzję o parcelacji kościelnych dóbr ziemskich przyszłemu Sejmowi. Jednak dekret nie miał charakteru bezwzględnego i sam ustawodawca, jak się rychło okazało, poczynił z niego liczne wyjątki. Dekret PKWN z grudnia tego roku postanawiał o upaństwowieniu lasów powyżej 25 ha, w tym śródleśnych gruntów, łąk i wód, a także wszelkich należących do nich nieruchomości oraz ruchomości. Państwo mogło także wykupić przymusowo mniejsze obszary leśne. Tak zwany mały kodeks karny obowiązujący do 1970 r. groził za sprzeciw bądź samo jego pochwalanie (ambona!) nawet karą śmierci. Wody i związane z nimi grunty orne przejął zaś Skarb Państwa w roku 1962.

Majątki poniemieckie Za to dekret z 1946 r. postanawiał, że “polskie osoby prawne”, które weszły w posiadanie majątków poniemieckich bądź opuszczonych, stały się ich właścicielami, co dotyczyło także nieruchomości kościelnych różnych wyznań na ziemiach zachodnich i północnych oraz na obszarze Wolnego Miasta Gdańska (kościoły, kaplice, inne budynki, cmentarze). Dopiero kolejne decyzje władz administracyjnych (Urząd do spraw Wyznań, minister gospodarki komunalnej) i sądowych (Sąd Najwyższy) z lat 1957-1959 ustaliły wykładnię zawężającą, jako że zakwestionowano osobowość prawną Kościoła katolickiego w Polsce. W rezultacie władze komunalne przejęły w zarząd poniemieckie kościelne obiekty mieszkalne i użytkowe, poza tymi o charakterze sakralnym. Ostateczną, jak zdawało się ówcześnie, wykładnię dała ustawa z 1961 r. o gospodarce terenami w miastach i osiedlach, która mienie poniemieckie w powyższym zakresie przekazała państwu, zaś na wniosek rad narodowych dokonywano odtąd odpowiedniego wpisu do ksiąg wieczystych. Gdy dotychczasowych właścicieli nie można było z zajmowanych obiektów usunąć, nakładano na nich – często przekraczające możliwości zapłaty – czynsze za użytkowanie. Osobny dekret z 1946 r. postanawiał o przekazaniu Państwowemu Funduszowi Ziemi poniemieckich nieruchomości rolnych, w tym należących do związków wyznaniowych, łącznie z gospodarstwami dotychczasowych proboszczów. W 1971 r. względy polityczne zadecydowały o nadaniu Kościołowi na zasadzie status quo prawa do nieruchomości poniemieckich oraz tych, które ominęła ustawa o tzw. dobrach martwej ręki z 1950 roku. Na własność kościelnych instytucji przeszło około 4700 użytkowanych kościołów i kaplic, około 1500 różnych budynków (plebanie, klasztory itd.), cmentarze oraz około 830 ha gruntów. Dodatkowo Rada Ministrów mogła przekazać Kościołom i związkom wyznaniowym nieruchomości (bądź ich części), jakich te nie użytkowały w 1971 r., lecz które były im niezbędne do sprawowania kultu. Spośród zgłoszonych spraw uznano za zasadne w 1973 r. 629 wniosków instytucji kościelnych.

Zagrabili wszystko Za to mienie należące do wyznawców obrządku greckokatolickiego przeszło prawie w całości na rzecz Skarbu Państwa na podstawie dekretów z 1947 i 1949 r. jako nieruchomości ziemskie osób przesiedlonych do Związku Sowieckiego bądź na ziemie zachodnie i północne (akcja “Wisła”). Ponadto obrządek greckokatolicki, po krótkim okresie przejściowym, został przez władze państwowe uznany za nieistniejący, w związku z oficjalnym wcieleniem Cerkwi greckokatolickiej do Cerkwi prawosławnej w ZSRS (tzw. synod lwowski w 1946 r.). To zamykało drogę do ewentualnych rewindykacji, zaś w imieniu dawnych instytucji greckokatolickich mogły czasem występować, jako osoby prawne, instytucje łacińskie (parafie, kurie itd.). W wielu przypadkach udało się zaś władzom kościelnym przejąć, via facti, cerkwie greckokatolickie – zamknięte, niszczejące bądź przeznaczone dotąd na inne cele (diecezja przemyska).

Zabór Caritas Tolerowana przez władze państwowe akcja charytatywna i wychowawcza odbywała się w placówkach Zrzeszenia Katolików “Caritas”, powstałego z przekształcenia przez państwo kościelnej Caritas w 1950 r., pod hasłem jej “sanacji” i “uspołecznienia”. Placówki podległe Zrzeszeniu w znacznej mierze stanowiły zakłady prowadzone wcześniej przez zakonne osoby prawne bądź zatrudniały członków zgromadzeń zakonnych. W 1950 r. kościelna Caritas prowadziła 334 sierocińce z 16 tys. 676 dzieci, 38 domów dla dzieci specjalnej troski, 17 domów dla dziewcząt, 258 domów starców, 18 domów dla samotnych kobiet, a także 364 kuchnie, z których wydawano około 100 tys. posiłków dziennie. Wobec zaboru niektóre placówki Caritas zostały przez Kościół w 1950 r. zlikwidowane, niektóre zaś zostały przejęte przez inne kościelne instytucje. W latach sześćdziesiątych władze państwowe odebrały Zrzeszeniu część obiektów wraz z podopiecznymi. W 1989 r. nadal prowadziło ono 216 zakładów opiekuńczych, w których na około 7 tys. pracowników zatrudnionych było około 2,5 tys. członków 49 zgromadzeń zakonnych (w większości żeńskich).

Dobra martwej ręki Reformą rolną objęto majątki kościelne w roku 1950, gdy Sejm uchwalił ustawę o przejęciu tzw. dóbr martwej ręki, czyli nieruchomości pozostających dotąd we władaniu kościelnych osób prawnych. Spod działania ustawy wyjęto grunty proboszczowskie do 50 ha (w województwach pomorskim, poznańskim i śląskim do 100 ha) oraz znajdujące się na nich obiekty służące potrzebom kultu religijnego (kościoły, kaplice) lub niezbędne dla celów mieszkalnych (klasztory, siedziby kurii itd.). Jednak grunt, na którym stały, przechodził na własność państwa. Tak zwane Porozumienie zawarte między rządem a Episkopatem zagwarantowało dodatkowo po 5 ha dla domów zakonnych i po 50 ha dla ordynariuszy diecezji i seminariów duchownych. Ograniczeń tych jednak często nie przestrzegano. W rezultacie w ciągu niecałego roku państwo przejęło z rąk wszystkich Kościołów i związków wyznaniowych około 980 nieruchomości zajmujących około 88 tys. ha ziemi (z czego do rozdysponowania pozostało w styczniu 1951 r. jeszcze około 14 tys. ha). W ramach rekompensaty utworzono Fundusz Kościelny administrowany przez Urząd do spraw Wyznań, który miał wspomagać materialnie instytucje duchowne, jednak służył wyłącznie do wspierania osób i podmiotów uznanych przez władze państwowe za użyteczne. Uzupełnieniem ustawy był dekret z 1952 r. o likwidacji fundacji, w tym fundacji kościelnych. Wchodzące w ich skład majątki proboszczowskie bądź obiekty kultu przeszły do Skarbu Państwa, który pozostawił dotychczasowym posiadaczom prawa użytkowe (ówcześnie wszystkie fundacje posiadały około 35 tys. ha gruntów należących do gospodarstw rolnych). W roku 1962 r. Kościół katolicki w Polsce posiadał około 33 tys. ha ziemi rolnej (w tym zakony około 2 tys. ha).

Ideologiczna pazerność Spośród innych upaństwowionych obiektów do tych ważniejszych należały: drukarnie kościelne przejęte przez Skarb Państwa w 1946 r. w ramach nacjonalizacji “podstawowych gałęzi gospodarki narodowej”, placówki służby zdrowia (szpitale, ośrodki, sanatoria, żłobki, domy małego dziecka) przejęte przez państwo w 1948 r., jednak z pozostawieniem dotychczasowym posiadaczom (głównie zgromadzeniom zakonnym żeńskim) własności gruntów, apteki od 1951 r. wraz z całym majątkiem (sieci apteczne bonifratrów i kamilianów); do ciekawostek można zaliczyć przejęcie kopalni węgla “Eminencja” będącej własnością diecezji katowickiej czy Banku Spółek Zarobkowych w Poznaniu. W latach 1949-1956 i 1958-1964 państwo przejęło większość placówek oświatowych, opiekuńczych i wychowawczych prowadzonych przez kościelne osoby prawne, w znacznej mierze przez żeńskie zgromadzenia zakonne, a także przez zgromadzenia męskie i diecezje (ochronki, przedszkola, szkoły, niższe seminaria duchowne itd.). Do 1961 r. wywłaszczenia miały charakter administracyjny i uzasadniane były różnorodnie (zaległości podatkowe, nieprzestrzeganie prawa, brak społecznego zapotrzebowania itd.). Ustawa o rozwoju systemu oświaty i wychowania z 1961 r. uprawomocniła ten proces (załącznik 2.). Osobno zaznaczyć należy wielorakie utrudnienia w zakresie tzw. wykonywania praw majątkowych (obrót nieruchomościami, wynajem, przyjmowanie darowizn i zapisów, sprawy podatkowe itd.). Nadanie Kościołowi katolickiemu osobowości prawnej, a tym samym możliwość rewindykacji dóbr, nastąpiła wraz z uchwaleniem przez Sejm PRL w 1989 r. tzw. ustaw majowych (art. 61 Ustawy o stosunku Państwa do Kościoła katolickiego w PRL).

Kasata jezuitów Proces sekularyzacji, czyli – dosłownie – zeświecczenia, drogą kasat (administracyjnej likwidacji), upaństwowienia, nacjonalizacji bądź wywłaszczenia (dzierżawy, sprzedaże, rozdawnictwo) kościelnych dóbr ziemskich rozpoczął się w latach siedemdziesiątych XVIII wieku na ziemiach Polski, Litwy oraz Rusi, obejmując potem całą Europę. Przetrwał zmiany granic i ustrojów i zakończył się (czy skutecznie?) w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Pierwszą poważną sekularyzacją dóbr kościelnych była kasata jezuitów przez Klemensa XIV i przejęcie dóbr pojezuickich w Koronie i na Litwie. Całość majątku lustratorzy oszacowali podczas sejmu rozbiorowego w 1775 r. na 32 mln złotych. Sześć lat później w rękach Komisji Edukacyjnej pozostało 21 milionów. “Dobra te, jak wiemy, częściowo rozdrapali możni, nie brakło w ich liczbie też niektórych biskupów” (ks. Jan Wysocki). Sejm Czteroletni, szukając pieniędzy na stutysięczną armię, uchwalił w 1789 r. przejęcie dóbr biskupich po śmierci aktualnych rządców jako rekompensatę, gwarantując ich następcom dożywotnią roczną pensję w wysokości 100 tys. złotych. Jednak rok później postanowił, wskutek nacisków Rzymu i w wyniku dokonanych lustracji, że biskupstwa, zwłaszcza te ubogie i z reguły greckokatolickie, będą odtąd obdarzane po równo ziemią na sumę 100 tys. zł rocznego dochodu. Zdążono za to przejąć i wydzierżawić dobra biskupstwa krakowskiego, którymi administrował dotąd prymas.

Pazerne Prusy Fryderyk Wielki, król pruski, był bardziej konsekwentny. Już w 1771 r. komisarze królewscy objeżdżali Księstwo Warmińskie i województwo pomorskie (Prusy Zachodnie) w celu taksacji przyszłych nabytków. Dwa lata później całe duchowieństwo katolickie zostało pozbawione własności ziemskiej, także nominalnie, co sprzeczne było nawet z traktatem rozbiorowym. Pensje rządowe odtąd wypłacane stanowiły mniej więcej czwartą część uzyskiwanych dochodów z nieruchomości. Na ziemiach II i III rozbioru (Wielkopolska, Mazowsze itd.) wszystkie dobra duchowne przejęło państwo pruskie w 1796 roku. Osobny edykt królewski z 1800 roku zakazywał sprzedaży tej ziemi w polskie ręce. W latach 1815-1833 kolejne edykty zniosły zaś klasztory w Wielkopolsce i na Pomorzu (na Śląsku pozostali bonifratrzy, czarne elżbietanki oraz urszulanki), przeznaczając ich majątki na rozwój kościołów i szkół protestanckich, a także na cele rządowe. W okresie kulturkampfu nie było już czego zabierać.

Bezwzględny józefinizm Cesarzowa Maria Teresa wprowadziła w Galicji rygorystyczną politykę fiskalną, co jednak nie zadowoliło jej reformującego wszystko syna Józefa II (józefinizm). Już patent jego matki z 1775 r. stwierdzał, że wszelkie dobra duchowieństwa zostały nabyte nieprawnie, otwierając drogę do ich przejmowania oraz do nadużyć. “Historyk tych czasów stwierdza, że Maria Teresa troskliwie dbała o to, aby duchowieństwo nie opływało w dostatki, a czyniła to głównie dlatego, aby lud nie był uciskany” (ks. Jan Wysocki). Józef zaś przeprowadził istotną sekularyzację dóbr kościelnych – zabrano galicyjskie posiadłości biskupów krakowskich, zaś nowe diecezje, jak tarnowska, utworzona w 1785 r., korzystały już z tzw. Funduszu Religijnego. Zniesiono także dobra biskupów przebywających na stałe poza granicami cesarstwa (Prymas Gabriel Podoski), uwięzionych (Kajetan Sołtyk), zmarłych (Jan Aleksandrowicz). Znaczne posiadłości musiały następnie oddać kapituły, duchowieństwo diecezjalne i zakonne, szczególnie krakowskie, choć i w samym Lwowie skasowano 8 klasztorów męskich i 7 żeńskich. Na krótko sekularyzacja objęła zakon jezuitów (1848-1852). W rezultacie w latach 1782-1785 skarb państwa przejął w administrację od Kościoła 339 wsi, 106 folwarków i 3 miasta poddane. Za właściciela majątków kościelnych uznano zaś Fundusz Religijny. Instytucje duchowne, aczkolwiek pozostały osobami prawnymi, stały się tylko zarządcami użytkowanych dóbr, z funduszu zaś wypłacano procenty od uzyskiwanych dochodów. Łączną jego wartość (dobra i kapitały) określano na około 40 mln florenów. Duchowieństwo jednak utrzymywano z dość skomplikowanego systemu podatkowego, gwarantując mu ubezpieczenia i emeryturę, zaś fundusz jedynie uzupełniał brakujące sumy. Zadowoleni byli najubożsi, przede wszystkim kapłani greckokatoliccy, obciążeni dodatkowo utrzymaniem rodzin.

Wywłaszczenia w Rosji Proces przejmowania własności kościelnej przez Cesarstwo Rosyjskie rozpoczął się wraz z I rozbiorem (1772). Ukazem carycy Katarzyny na rzecz skarbu przejęto wszystkie majątki, których właściciele nie zaprzysięgli wierności cesarzowej bądź rezydowali w Rzeczypospolitej. Dobra te przeszły w ręce szlachty rosyjskiej. Najwięcej straciły diecezje: wileńska, smoleńska, inflancka, a po II rozbiorze – kamieniecka. Nowi biskupi otrzymali stałą pensję. Folwarki i klasztory utraciły również kapituły oraz zakony. Jezuici, którzy uniknęli kasaty na terenie cesarstwa, zostali wydaleni w roku 1820, co pociągnęło za sobą zabór ich nieruchomości. Następnie w tzw. Guberniach Zachodnich, zwanych przez Polaków ziemiami zabranymi, ukazy carskie w ciągu ćwierćwiecza doprowadziły do stopniowej likwidacji własności kościelnej: w 1832 r. nakazano zamknięcie 202, czyli dwóch trzecich klasztorów łacińskich i unickich, w tym słynnej Ławry Poczajowskiej; w 1841 r. oddano majątki zakonów i wyższych duchownych w administrację skarbu państwa; w 1843 r. zarządzono rekwizycję majątków parafialnych; w 1850 r. postanowiono zamknięcie 21 klasztorów i przejęcie ich majątków w administrację rządową; po Powstaniu Styczniowym (1864-1867) zamknięto w Rosji, przenosząc duchowieństwo na pensje, łącznie 140 miejsc kultu. Kasata unii na Białorusi w 1839 r. oddała całość dóbr Cerkwi greckokatolickiej w prawosławne ręce, czego jednak nie należy utożsamiać z sekularyzacją, skoro biskupi uniccy po prostu zmienili wyznanie, a diecezje pozostały przy majątkach. Kasaty za to spotkały oporne duchowieństwo zakonne – bazylianów i bazylianki. Podobnie rzecz się miała z likwidacją w 1875 r. ostatniej leżącej w Królestwie Polskim unickiej diecezji chełmskiej. Osobnym zagadnieniem pozostają plany wywłaszczeń dóbr kościelnych w Księstwie Warszawskim (gdzie zniesiono jednak zgromadzenie redemptorystów) oraz – szczególnie dotkliwe dla zakonów – carskie kasaty w Królestwie Polskim (do 1867 r.). Ustawodawstwa polskie, począwszy od XVIII wieku, a także regulacje państw zaborczych miały jedną wspólną cechę – w teorii choć dążyły do wyrównania materialnego położenia duchowieństwa, przeznaczenia “nadwyżek” na ważne cele państwowe lub potrzeby społeczne bądź – w ostateczności – dawały przynajmniej jakiś ekwiwalent, częstokroć niewystarczający, za utracone dobra. Czy władza państwowa była świecka (II Rzeczpospolita), katolicka (Rzeczpospolita, Księstwo Warszawskie, Królestwo Polskie, Austria), prawosławna (Rosja) czy protestancka (Prusy), kierowała się mniej lub bardziej zasadą względnego zadośćuczynienia. Jeśli zaś XX-wieczne partie polityczne, a nawet rządy, domagały się wprowadzenia pierwszej z tych zasad w życie, to wykonanie jej z racji politycznych omijało Kościół (reformy rolne lat 1919-1939 i 1944-1945). W dwudziestoleciu międzywojennym Kościół katolicki wszystkich obrządków był posiadaczem około 400 tys. ha ziemi oraz lasów (w tym obrządek greckokatolicki – około 140 tys. ha). Konkordat z 1925 r. dopuszczał parcelację części kościelnych dóbr ziemskich o łącznej powierzchni – jak ówcześnie obliczano – 153 tys. 200 hektarów. Wielkość tę – błędnie – podawać będą następnie historycy jako sumę tzw. dóbr martwej ręki przejętych przez państwo w 1950 roku.

Dr Jacek Żurek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
274
274
Foucault Nadzorować i karać Część I S 14 157, 274 385
274 i 275, AP
Rozw�j fizyczny i poznawczy w wieku od 6-12 lat, s.274-283
274 , Na podstawie zapamiętanych lub zaobserwowanych podczas nauki szkolnej sytuacji wychowawczo-dyd
274 00, Uchwała Nr
274-282, materiały ŚUM, IV rok, Patomorfologia, egzamin, opracowanie 700 pytan na ustny
274 formularze
highwaycode pol c14 awarie, wypadki (s 91 95, r 274 287)
P Czapli˝ski 274 275
plik (274)
274.Trwale wartosci epoki staropolskiej
274 zadania funkcje kwadratowe
Pratkanis, Aronson Wiek propagandy str 263 274 id
1 (274)
274
274 Linz Cathie Cygańska szkatułka
274

więcej podobnych podstron