Redl - zdrada tęczowego
Pułkownika Alfred Viktor Redl urodził się we Lwowie 14 marca 1864 roku jako syn Franza - drobnego urzędnika kolejowego. Rodzina Redlów nie pochodziła jednak z Galicji ale z okolic Wiednia. Lwów miał jednak wielki wpływ na późniejsze losy Alfreda. Dla niemieckojęzycznej mniejszości jaką stanowili mieszkający we Lwowie Austriacy, życie w wielonarodowym mieście oznaczało konieczność utrzymywania stałych kontaktów z Polakami, Rusinami i Żydami. Dzięki temu Redl już w młodości władał językiem ukraińskim, co znacznie ułatwiło mu późniejszą naukę języka rosyjskiego. Lwowskie pochodzenie umożliwiło mu zdobycie opinii doskonałego znawcy stosunków polskich i ukraińskich. Dzięki temu Redl z czasem zaczął uchodzić za znawcę Słowian i specjalistę od spraw rosyjskich. Po ukończeniu z wyróżnieniem szkoły kadetów w Karthaus w 1883 roku, Redl przez kolejne cztery lata odbywał czteroletnią służbę wojskową na terenie Galicji, jednocześnie przygotowując się do egzaminów do szkoły wojskowej w wiedeńskim Neustadt. Dla syna szeregowego urzędnika kolei, zakwalifikowanie się w 1887 roku do grona elitarnej szkoły wojskowej w Neustadt stanowiło olbrzymi sukces. Wychowankowie tej szkoły stanowili elitę austriackiej armii.
Metody nauczanie w elitarnym szkolnictwie wojskowym Austrii, cechujące się wszechstronnością i różnorodnością wykładanej wiedzy, miały przyczynić się w przyszłości do rozwoju umiejętności szpiegowskich Redla. Nabyta w czasie nauki w Neustadt wiedza i umiejętności dały Redlowi doskonałe podstawy do sięgnięcia po wysokie stanowiska w austriackiej armii. Dowodem jego wybitnych zdolności był fakt, iż jedynie 25 absolwentów wszystkich szkół wojskowych w Austrii kończyło naukę z wyróżnieniem – jakim stanowił angaż do Sztabu Generalnego. Redl uzyskał takie stanowisko w 1890 roku. Od tego momentu aż do 1913 roku pozostawał oficerem Sztabu Generalnego, awansując na coraz wyższe i bardziej odpowiedzialne stanowiska. Pierwszą instytucją, do której trafił młody oficer był tzw. Biuro Kolejowe. Praca w nim stanowiła początek swego rodzaju cursus honorum Sztabu Generalnego. Zwyczajem było bowiem to, iż wszyscy kandydaci na przyszłych pracowników wywiadu, rozpoczynali swoją służbę w tym biurze, zajmującym się rozpoznaniem kolejowym. Służba w Biurze Kolejowym stanowiła doskonałą wprawę do wykonywania innego rodzaju misji na wyższym szczeblu wywiadu. Sprawne wywiązywanie z obowiązków oficera tego biura powodowało przyspieszony awans wojskowy. Pogorszenie się na przełomie XIX i XX w. stosunków politycznych pomiędzy Wiedniem a Petersburgiem zmusiło dowództwo c.k. Sztabu Generalnego do intensywnej obserwacji wywiadowczej na kierunku wschodnim, w tym także rosyjskich kolei. Dzięki wyprawom oficerów Biura Kolejowego do Rosji, wnet okazało się, ze rozbudowa tamtejszych linii kolejowych postępuje w bardzo szybkim tempie i poczyniła znaczne postępy. Redl w czasie pracy w Biurze Kolejowym odbył, kilka podróży do Rosji, a sporządzone przez niego notatki dały cenny opis tamtejszych przygotowań wojennych. Pod koniec jednorocznej służby w Biurze Kolejowym przełożeni Redla wystawili mu doskonałe świadectwo: „w Biurze Kolejowym z każdego zadania wywiązał się wyśmienicie, a w pracy zachowywał się wysoce dokładnie i niezawodnie. Jest pilny w trakcie wykonywania swoich zadań, bardzo bystry i uprzejmy. (…) W skutek swojej dyskrecji zapracował sobie na pełne zaufanie przełożonych”. Po zakończeniu pracy w Biurze Kolejowym, Redl został oddelegowany do służby w kilku regimentach piechoty, w tym w rodzinnym Lwowie. W 1899 roku został wyznaczony do uczestnictwa w misji wywiadowczej na wschodzie. Tym razem jego zadanie nie polegało na zbieraniu danych o przygotowaniach wojennych, celem podróży była nauka języka rosyjskiego. Ta misja również zakończyła się sukcesem, a powrocie do Wiednia jego umiejętności językowe oceniono w następujący sposób: „rosyjski w mowie i piśmie – doskonały”. Nic, więc dziwnego, iż został członkiem Grupy Rosyjskiej Biura Ewidencyjnego, które stanowiło centralę wywiadu wojskowego Austro-Węgier. Znakomite wyniki Redla sprawiły, iż szybko awansował do stopnia pułkownika, został tez szefem sekcji rosyjskiej Biura Ewidencyjnego. Pułkownik zdołał wprowadzić i zastosować w pracy różnorakie innowacje techniczne mającego zupełnie pionierki charakter. W skład używanych przez niego nowoczesnych urządzeń wchodził sprzęt fotograficzny, podsłuchowy i fonograficzny. Rejestrowane na porcelanowych płytach rozmowy, sporządzane z ukrycia fotografie oraz daktyloskopia, tworzyły wyśmienite narzędzia pracy. Nie są w pełni jasne okoliczności, w jakich Redl rozpoczął współpracę z rosyjskim wywiadem. Większość autorów uznaje, iż Redl stał się ofiarą szantażu rosyjskiego. W 1901 roku otrzymał list, w którym zagrożono mu ujawnieniem romansu z porucznikiem Rudolfem Meterlingem, jeśli nie spotka się z rosyjskim agentem o nazwisku Pratt. Spotkanie to wywarło na Redlu tak silne wrażenie, iż zgodził się na współpracę z Rosjanami. Rosyjski wywiad dysponował także informacjami o innym kochanku Redla, jego służącym Andreasie Nebelu, którego pornograficzne zdjęcia odnaleziono w czasie rewizji w mieszkaniu Pułkownika, po odkryciu jego zdrady. Jednak wedle A. Petho nie szantaż, lecz oferowane przez Rosjan pieniądze pchnęły Redla do podjęcia decyzji o „przejściu na drugą stronę”. Tylko bowiem posiadanie odpowiednich środków finansowych dawało mu możliwość utrzymywania kilku kochanków. Tak czy inaczej homoseksualizm Redla stał się przyczyną zdrady i podjęcia współpracy z wrogiem. Po reformach z początku XX wieku, Rosja znacząco zwiększyła środki przeznaczane na wywiad. Tylko w 1912 roku państwo rosyjskie przeznaczyło na działalność wywiadu 13 milionów rubli, co stanowiło 33 miliony koron austriackich. W tym samym czasie wydatki Wiednia na wywiad były dwudziestokrotnie mniejsze! Począwszy od 1905 roku Redl wpłacał comiesięcznie ponad 1000 koron na swoje konto w banku. Od 1907 roku kwoty te jeszcze wzrosły i w sumie wynosiły 18.000 koron rocznie. Aby ukryć źródło nadzwyczajnych, wysokich dochodów, Redl ogłosił, iż otrzymał spadek po dalekim krewnym. Jego zwiększone wydatki i pełen przepychu styl życia nie uszły bowiem uwadze austriackiego kontrwywiadu. W pozyskaniu a następnie prowadzeniu oficera wywiadu doniosłą rolę odegrał szef warszawskiego oddziału rosyjskiego wywiadu płk. Batiuszyn. Szef sekcji wywiadu w Biurze Ewidencyjnym Maksymilian Ronge w swych pamiętnikach napisał, iż „kapitan Terechow i kapitan Lebiedziew wykształcili się na znakomitych pracowników w domu płk. Batiuszyna na Placu Saskim w Warszawie; mieściło się tam całe przedsiębiorstwo zatrudniające wielu dyrektorów, kierowników wydziałów, agentów werbunkowych, inspektorów oraz kobiet. Te ostatnie najchętniej wykorzystywano jako pośredniczki i werbownicki. (…) Werbownicy i pośrednicy Batiuszyna utrzymywali niekiedy całe biura (…). Ponieważ dla Rosjan wielkie znaczenie miała zawsze liczba, Batiuszyn utrzymywał prawdziwą armie konfidentów, ludzi dających kwatery, dozorców domów i innych pomocników”. Raporty i informacje przekazywane przez Redla trafiały do Warszawy, a stąd po odpowiedniej analizie przesyłano do centrali wywiadu w Petersburgu. Redl posiadał dostęp do najtajniejszych danych austriackiego wywiadu. Przekazał Rosjanom plan mobilizacyjny armii austriackiej na wypadek wojny z Rosją oraz plany większości twierdz austriackich. Ujawnił też. instrukcję o antyszpiegowskich środkach defensywnych, zastosowanych w Galicji w czasie kryzysu bałkańskiego w latach 1912-1913, która zawierała dziesiątki nazwisk i konspiracyjnych adresów współpracowników austriackiego wywiadu. Wiedza, jaką posiadał Redl w dziedzinie funkcjonowania austriackich tajnych służb, była bezcenna dla Rosjan. Równocześnie Batiuszyn przekazywał Redlowi informacje o drugorzędnych rosyjskich agentach w Austrii. Dzięki tym danym Redl ich aresztował i w ten sposób wzmacniał swoją pozycję w Biurze Ewidencyjnym, zyskując opinię doskonałego analityka i kontrwywiadowcy. Dzięki temu stał się autorem popularnych instrukcji o metodach walki ze szpiegostwem. Jedna z nich nosząca tytuł: „Zasady wykrywania szpiegów w kraju i zagranicą”, stała się podstawowym podręcznikiem austriackiego kontrwywiadu. Jednym z zadań Redla było sporządzanie pisemnych raportów prasowych dla cesarza. Dzięki informacjom Pułkownika Rosjanie wiedzieli wszystko o aktualnych zainteresowaniach Franciszka Józefa I, oraz jego reakcjach na najnowsze wydarzenia polityczne. Redl posiadał także wiedzę o niektórych tajnych informacjach wojskowych sojusznika Wiednia – Berlina. Redl przekazywał, swoje informacje najczęściej w Karlsbadzie, jednym z najmodniejszych i najczęściej odwiedzanych ówcześnie kurortów Europy. Tutaj spotykał się z agentem rosyjskim Steczyszynem. Ze względów bezpieczeństwa do spotkań dochodziło najwyżej dwa – trzy razy do roku. Poza spotkaniami, przekazywał wykradzione materiały w formie listów , wysyłanych na tajne adresy. Początek końca szpiegowskiej działalności Alfreda Redla nastąpił zupełnie przypadkowo w kwietniu 1913 roku.Wtedy to do wiedeńskiego Głównego Urzędu Pocztowego na poste restante nadszedł list zaadresowany na nazwisko „Nikon Nizetas”, wysłany z miejscowości Eydkunen, znajdującej się na granicy niemiecko-rosyjskiej. Gdy po kilku tygodniach nie został odebrany, zgodnie z obowiązującymi w Austro-Węgrzech przepisami został on odesłany do miejsca nadania. Z tamtejszego urzędu pocztowego przekazano go do berlińskiej Dyrekcji Poczty, by ustalić dane osobowe nadawcy. Po otwarciu listu okazało się, że zawiera on sześć tysięcy koron austriackich oraz dwa adresy – z Genewy oraz Paryża. Cała zawartość podejrzanego listu została przesłana mjr Walterowi Nicolai szefowi berlińskiego Biura Informacyjnego, będącego agendą wywiadu niemieckiego. W wyniku porozumienia mjr Nicolai z austriackimi kolegami, list został odesłany z powrotem do wiedeńskiej Poczty Głównej, która została podana bacznej obserwacji, prowadzonej przez przeszkolonych agentów. Koordynacją całości działań zajęła się specjalna komisja skompletowana przez mjr. Rongego, w skład, której wszedł m.in. ekspert od spraw rosyjskich kpt. Włodzimierz Zagórski. Nie znane są przyczyny dlaczego Redl nie odebrał w terminie przesyłki, możliwe iż zaszła pomyłka po stronie nadawcy, ewentualnie szpieg nie potrzebował gotówki. W maju jednak sytuacja zmieniała się, jego długoletni kochanek Hornika zażądał od niego wysokiej kwoty pieniędzy za milczenie o ich homoseksualnym związku. To zmusiło Pułkownika do udania się do Wiednia po odbiór listu z pieniędzmi. Tak, więc homoseksualizm Redla stał się przyczyną jego zdrady, doprowadził także do jego wpadki. Na chwilę przed pojawieniem się Redla na Poczcie Głównej w Wiedniu, trzech detektywów pełniących tego dnia służbę obserwacyjną z niewiadomych przyczyn opuściło swój posterunek. Z tego powodu sygnał urzędniczki pocztowej nie wywołał w pierwszej chwili niczyjej reakcji. Dopiero w kilka minut później w gmachu pojawili się zaalarmowani dzwonkiem agenci. Na ich szczęście podejrzana osoba w cywilnym ubraniu nie oddaliła się na tyle daleko, by stracić ją z pola widzenia. Jednak po dotarciu do placu św. Stefana szpieg wsiadł do taksówki i odjechał w nieznanym kierunku, pozostawiając bezradnych agentów, którzy jednak zanotowali numer rejestracyjny auta. To pozwoliło rozpoznać go po powrocie na plac. Taksówkarz poinformował detektywów, iż odwiózł pasażera do hotelu „Klomser”. W taksówce agenci znaleźli także futerał po scyzoryku. Po przybyciu do wspomnianego hotelu detektywi dowiedzieli się, że jedną z ostatnich osób wchodzących do gmachu, był ubrany po cywilnemu pułkownik Redl. Gdy po kilku minutach śledzony pojawił się na schodach holu, jeden z agentów podszedł do niego i spytał się, czy odnaleziony w taksówce futerał od scyzoryka jest jego własnością. Gdy otrzymał potwierdzającą odpowiedź, wszystko stało się dla obu stron jasne. Wiadomość o odkryciu zdrajcy w osobie wieloletniego pracownika Sztabu Generalnego płk. Alfreda Redla całkowicie zaskoczyła kierownika komisji śledczej mjr. Ronge i wtajemniczonego w sprawę, głównodowodzącego sił zbrojnych gen. Conrada von Hotzendorfa. Hotel został otoczony przez ścisły kordon detektywów, których zadaniem było niedopuszczenie do ucieczki Redla. Specjalna komisja z Ronge na czele późno w nocy przyjechała do hotelu „Klomser” i wkroczyła do pokoju Redla. „To, co nastąpiło później, to najsmutniejsze moje wspomnienie z tego okresu – napisał Ronge - Redl był kompletnie załamany, chciał złożyć zeznania, ale tylko mnie samemu. Pozostali członkowie komisji udali się do innego pokoju; wtedy opowiedział, że w latach 1910 i 1911 służył przeważnie obcym państwom”. Po zakończeniu tej rozmowy, na biurku szpiega położono rewolwer, o było oczywistą wskazówką , o powinien uczyni po wyjściu śledczych z pokoju. Redl rozstał się z życiem na kwadrans przed godziną drugą w nocy z 25 na 26 maja 1913 roku. Ciało szpiega pochowano na wiedeńskim cmentarzu Zentralfriedhof. Sprawa Redla miała pozostać tajną. Można przypuszczać, iż główną przyczyną podjęcia takiej decyzji przez szefa c.k Sztabu Generalnego była chęć zapewnienia stabilności i porządku w armii i państwie. Możliwe, że Conrad von Hotzendorf był świadom licznych komplikacji, jakie mogły pojawić się w relacjach z Niemcami, po wyjściu na jaw prawdziwych powodów samobójstwa Redla. Ponadto utrata zaufania do armii ze strony opinii publicznej mogła okazać się bardzo groźna w skutkach. Nie można też wykluczyć możliwości, iż w Biurze Ewidencyjnym narodził się pomysł wykorzystania używanych przez szpiega kanałów kontaktowych do przekazania Rosjanom dezinformacyjnych danych o armii austriackiej. Najważniejsza wydaje się jednak chęć uniknięcia kompromitacji armii. Po wyjściu na jaw afery Pułkownika, na armię spadła fala szyderczych komentarzy, nastąpiło także polowanie na oficerów, potencjalnych rosyjskich szpiegów. Wykrycie zdrady w sercu organizacji wywiadu wojskowego Austro-Węgier mogło być także bardzo kłopotliwe dla samego von Hotzendorfa, który posiadał licznych przeciwników z ministrem spraw zagranicznych hr Aloysem von Aehrenthale-Lexy na czele. Sztab generalny ukrywał informację o zdradzie Redla także przed samym cesarzem, który nie został poinformowany o daniu szpiegowi możliwości popełnienia samobójstwa, stanowiącego w oczach oficerów honorowe wyjście z sytuacji. Mimo prób zachowania zdrady w tajemnicy, sprawa już po dwóch dniach wyciekła do pracy za przyczyną znanego reportera Kischa oraz wiedeńskiego dziennikarza Emila Badera. Opozycja w parlamencie poddała sztab generalny bardzo ostrej krytyce i nawoływała do wyciągnięcia surowych konsekwencji wobec członków najwyższego dowództwa. Żądania parlamentarzystów zaczęła skutecznie podtrzymywać i mocno nagłaśniać prasa, domagając się szczegółowych wyjaśnień ze strony dowództwa armii. Redl ujawnił Rosjanom również fakt nawiązania współpracy przez grupę Piłsudskiego z Biurem Ewidencyjnym. Dziwnym trafem natychmiast po wyjściu na jaw afery Redla, w organie prasowym endecji „Przeglądzie Narodowym” opublikowano cykl artykułów autorstwa Zygmunt Balickiego, ośmieszających ruch strzelecki w Galicji i osobę samego Piłsudskiego. Balicki starał się także uświadomić czytelników o obcej inspiracji ruchu strzeleckiego. Nacechowany teoriami spiskowymi cykl artykułów Balickiego przedstawiał Redla jako prowokatora galicyjskiego ruchu rewolucyjnego. Pułkownik wedle publicysty był Żydem, co miało tłumaczyć gorliwy udział jego ziomków w przygotowywanej akcji powstańczej, będącej dla autora oczywistą prowokacją rosyjskiej Ochrany. W odpowiedzi Józef Piłsudski opublikował w krakowskim „Naprzodzie” artykuł „Orientacja Pana Balickiego”, w którym piętnował bierność organizacji narodowych w zaborze rosyjskim, zarzucając przywódcom endecji sięganie do „obcych narodów, a jeszcze lepiej – brudnych i wstrętnych źródeł” dla osiągnięcia własnych celów politycznych .
Tak, więc afera „tęczowego” zdrajcy przyczyniła się do dalszego pogorszenia stosunków między endecją a obozem niepodległościowym Józefa Piłsudskiego.
Wybrana literatura:
J. Czerniak – Pięć wieków tajnej wojny. Z historii wywiadu
M. Ronge – Dwanaście lat służby wywiadowczej
J. Piekałkiewicz – Dzieje szpiegostwa
R. Świętek – Lodowa Ściana. Sekrety polityki Józefa Piłsudskiego 1904-1918
K. Stępniak – Rekonesans. Studia z literatury i publicystyki okresu I wojny światowej
Godziemba
Niemcy apelują do władz polskich: “Zrezygnujcie z atomowych planów” Niemcy wyłączają elektrownie i apelują do nas: „Zrezygnujcie z atomowych planów”. – Energia atomowa nie jest odpowiednią dla ludzkości formą produkcji energii elektrycznej – ocenił premier sąsiadującego z Polską niemieckiego landu Brandenburgia Matthias Platzeck w rozmowie z rozgłośnią RBB. Jak dodał, życzyłby sobie, aby ten pogląd dotarł również do polskich sąsiadów Brandenburgii? Jednocześnie niemieckie władze planują przejściowe wyłączenie siedmiu elektrowni atomowych, zbudowanych jeszcze przed 1980 rokiem. – Mam teraz nadzieję, że nasi polscy sąsiedzi dojdą do wniosków, które odpowiadają aktualnej sytuacji – powiedział Platzeck, wyrażając nadzieję, że po katastrofie nuklearnej w Japonii polski rząd przemyśli swoje plany budowy pierwszej elektrowni atomowej. Także rzecznik senatu, (czyli rządu krajowego) Berlina Richard Meng oświadczył, że „energia jądrowa nie jest rozwiązaniem”. – Można tylko mieć nadzieję, że katastrofa nuklearna w Japonii skłoni do zmiany zdania w sprawie energii atomowej – powiedział Meng gazecie „Tagesspiegel”. Jak dodał, ta zmiana myślenia powinna prowadzić do odejścia od energii atomowej w Niemczech oraz rezygnacji z planów budowy elektrowni jądrowych w Polsce. W poniedziałek rzecznik rządu Paweł Graś potwierdził, że Polska nie weryfikuje swoich planów związanych z budową pierwszej elektrowni jądrowej. Zapewnił, że kwestie bezpieczeństwa będą jednym z głównych kryteriów branych pod uwagę przy wyborze technologii. Ministerstwo Gospodarki zakłada, że budowa ruszy w 2016 roku, a prąd z pierwszego bloku ma popłynąć w 2020 r. Szacunkowa moc elektrowni to 3 tys. MW. Do końca 2013 roku ma nastąpić wybór ostatecznej lokalizacji elektrowni. Tymczasem niemieckie władze planują przejściowe wyłączenie siedmiu elektrowni atomowych, zbudowanych jeszcze przed 1980 rokiem. Uzgodnienia takie zapadły na spotkaniu kanclerz Niemiec Angeli Merkel z premierami krajów związkowych, w których znajdują się elektrownie jądrowe. Spotkanie poświęcone było konsekwencjom katastrofy nuklearnej w Japonii.
W Niemczech czynnych jest obecnie 17 elektrowni atomowych, które pokrywają 23 proc. zapotrzebowania na energię elektryczną w Niemczech. msies, zbyt; Źródło: PAP
Próby wprowadzenia cenzury prewencyjnej w Internecie – wywiad z Elżbietą Kruk Rządowy projekt nowelizacji ustawy medialnej próbował wprowadzić cenzurę prewencyjną w Internecie. Pozwalał KRRiTV z niejasnych powodów odmówić wpisu każdego nadawcy do obowiązkowego rejestru – mówi Elżbieta Kruk, b. szefowa Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, posłanka PiS, w rozmowie z Rafałem Kotomskim - Przyznam, że w nowelizacji, która błyskawicznie przeszła przez Sejm, najbardziej zaniepokoił mnie zapis o możliwości odmowy zarejestrowania jakiegoś nadawcy internetowego przez KRRiTV. Przy takim upolitycznieniu rady wygląda to na cenzurę w czystej postaci. – To prawda, był taki zapis w rządowym projekcie. Ale na szczęście przeszły moje poprawki znoszące możliwość odmowy rejestracji i zostały przegłosowane. Taką możliwość wykreśliliśmy z ustawy.
- Politycy PO i przedstawiciele rządu mówią o porządkowaniu Internetu. Czy nie chodzi jednak czasem o podporządkowanie i kontrolowanie tej przestrzeni medialnej? – Też mam takie obawy. Trudność polega na tym, iż rzeczywiście mieliśmy obowiązek dostosowania ustawy do unijnej dyrektywy audiowizualnej. Szczerze przyznam, że nie do końca rozumiem intencje tej dyrektywy. Szczególnie iż regulacje nie dotyczą funkcjonujących podmiotów internetowych spoza Unii Europejskiej, np. serwisu youtube. Cała dyrektywa może wywoływać podejrzenia lobbingu tradycyjnych nadawców telewizyjnych na Komisję Europejską. Każdy obserwator z przykrością stwierdza, że Komisja daje się lobbować silnym podmiotom.
- Właśnie, i już wielu ekspertów przepowiada, że nadawcy w sieci przeniosą się poza Unię. Czyli dyrektywa nie sprzyja w tym sensie rodzimemu biznesowi? – Stwarza zupełnie inne warunki podmiotom ze Stanów Zjednoczonych albo Rosji. Podmioty polskie czy unijne są rzeczywiście w o wiele trudniejszej sytuacji. Dlatego pracując nad nowelizacją, naprawdę odczuwaliśmy dyskomfort. Z jednej strony czuliśmy się zmuszeni ją przyjąć, z drugiej, mieliśmy mieszane uczucia. Pamiętajmy też, że Komisja Europejska mogłaby wszcząć postępowanie, a kary finansowe za niedostosowanie naszego prawa mogłyby okazać się dotkliwe. Niestety, podjęliśmy pewne zobowiązania wobec Unii i musimy je wypełniać. Mam też świadomość, że trudno jest w ogóle regulować usługi internetowe i wiele zapisów w ustawie będzie miało po prostu charakter fikcyjny.
- Liberałom jakby marzyła się kontrola, prewencja, koncesjonowanie… – Nie wyobrażam sobie, na jakiej podstawie KRRiTV miałaby odmówić wpisu do rejestru dostawców internetowych. Kontrolowałaby dotychczasową działalność w sieci? To byłoby rzeczywiście wprowadzenie niemal systemu koncesyjnego. Skoro jest odmowa, to znaczy, że jest koncesjonowanie. A to już niewątpliwie mogłoby przybrać formę cenzury prewencyjnej. Byłam bardzo zdziwiona, że tego typu zapisy znalazły się w projekcie rządowym. Mimo że minister kultury zapewniał o braku woli wprowadzania daleko idących regulacji. Poza tymi, których wymaga unijna dyrektywa. Pracując nad ustawą w Sejmie, staraliśmy się, by nowelizacja właśnie tylko do tych wymaganych przez Unię regulacji się ograniczyła. Teraz zobaczymy, czy jakieś poprawki wprowadzi Senat.
- Internet to najważniejsza dzisiaj przestrzeń wolności publicznej debaty. Oczywiście, z wszystkimi dobrymi i złymi jej stronami. Ale w dobie upolitycznienia mediów publicznych w naszym kraju i ich jednostronnego przekazu wyraźnie dostrzegam pokusę ze strony Platformy, by dobrać się również do sieci.
– Najpierw była mowa, że wpisy mają tylko uporządkować rynek i działać na korzyść odbiorców. Potem okazało się, że jest opłata za rejestrację, a jeszcze możliwość odmowy przez KRRiTV. Na szczęście okazało się, że „cud się stał w komisji kultury” i udało się odejść od tych restrykcyjnych zapisów. Zatem zakusy, o których pan mówi, niewątpliwie się pojawiły.
- Poprawka dostosowująca do unijnej dyrektywy powinna zostać przyjęta do końca 2009 r. Może to nie przypadek, że rząd ponaglał ze swoim projektem właśnie teraz, gdy w sieci pojawiło się wiele serwisów krytycznych wobec Tuska i Komorowskiego? – Też mam takie podejrzenie. Oczywiście, byliśmy spóźnieni, ale skoro projekt był w parlamencie, to postępowanie Komisji Europejskiej nam raczej nie groziło. Pewnie ze strony rządu była druga myśl, żeby pośpiech uniemożliwił nam zbytnie kombinowanie z nowelizacją i pozwolił przyjąć szkodliwe zapisy. To mi się nie podoba. Do tej nowelizacji trzeba będzie i tak wrócić.
Za: niezalezna,pl (" Pokusa cenzury")
Węgiel lepszy od atomu Z prof. Krzysztofem Żmijewskim, wykładowcą na Politechnice Warszawskiej, współtwórcą Agencji Poszanowania Energii, byłym prezesem Polskich Sieci Energetycznych Operator SA, rozmawia Mariusz Bober Po zniszczeniach wywołanych przez trzęsienie ziemi i tsunami w japońskich siłowniach jądrowych kolejne kraje europejskie zamrażają swoje programy atomowe. Kończy się era przekonania, że elektrownie jądrowe są bezpieczne? - Raczej nie. Jeśli okazało się, że rozważni i ostrożni Japończycy popełnili błąd, to np. Niemcy chcą sprawdzić, czy oni również nie popełnili jakiegoś błędu u siebie. Czasowe wstrzymanie przez Niemców decyzji o przedłużeniu eksploatacji swoich bloków energetycznych jest rozsądne po tym, co media nazywają katastrofą w Japonii. O ile można w ten sposób nazwać trzęsienie ziemi i tsunami, o tyle wypadków w japońskich elektrowniach jądrowych, moim zdaniem, nie można w ten sposób nazwać.
W elektrowni Fukushima I doszło do wybuchów trzech reaktorów i pożaru w czwartym. Władze ostrzegają przed promieniowaniem, ewakuowano też tysiące mieszkańców… - Dlatego można powiedzieć, że była to poważna awaria. Z tego, co wiemy, jednak nie spowodowała ofiar śmiertelnych. Natomiast decyzja o ewakuacji 200 tys. mieszkańców w warunkach japońskich jest całkowicie racjonalna. Jeśli ktoś był w Japonii, to wie, że są tam tereny albo bardzo gęsto zaludnione, albo w ogóle niezamieszkałe. Elektrownia Fukushima I jest położona na terenie gęsto zaludnionym, dlatego należało ewakuować ludność na jej sąsiedztwie. Oczywiście nie można ignorować tej awarii, ale to nie katastrofa.
Jak zatem zakwalifikowałby Pan to, co się wydarzyło w japońskiej elektrowni? - Japończycy popełnili bardzo prosty i wręcz oczywisty błąd. Zbudowali nie tylko tę siłownię, w której doszło do eksplozji, ale też kilka innych niemal na wybrzeżu, a jedną wprost na brzegu morza. Zarówno ta ostatnia, jak i Fukushima I są świetnie zabezpieczone przed trzęsieniem ziemi, ale okazało się, że nie były wystarczająco zabezpieczone przed tsunami, tak jakby ono w Japonii nie istniało. To jest wielka nauczka, że ten kraj, który z tsunami zmaga się niemal od swoich początków, “zapomniał” odpowiednio zabezpieczyć przed nim elektrownie jądrowe.
A może większym błędem było to, że siłownie jądrowe zbudowano w ogóle na tak sejsmicznym jak Japonia terenie? - Proszę zauważyć, że wszystkie tamtejsze elektrownie wytrzymały trzęsienie ziemi w najwyższej jak dotychczas, blisko 9-stopniowej skali Richtera. To znaczy, że japońscy budowniczowie zdali egzamin z budowania, ale nie z myślenia. Po prostu zbudowali elektrownie w złym miejscu, które mogło zostać zalane przez tsunami, i to właśnie się stało.
Może się jeszcze wiele wydarzyć, dlatego ludzie boją się powtórki Czarnobyla… - Eksperci wskazują, że w Fukushimie nie może powtórzyć się sytuacja z Czarnobyla, bo w Japonii są po prostu inaczej zbudowane reaktory. Oczywiście nie znaczy to, że są całkowicie bezpieczne. Dziś już wiadomo, że te uszkodzone reaktory będą musiały być zamknięte i Japonia zapewne zbuduje nowe. Wiadomo, że większe lub mniejsze problemy miały jeszcze trzy inne elektrownie z 19 funkcjonujących w Japonii. Za katastrofę w skali tego kraju można uznać natomiast sytuację, w której 5 mln mieszkańców nie ma energii elektrycznej, bo to może doprowadzić do śmierci np. niektórych chorych w szpitalach.
W obliczu katastrofy w Japonii konieczna będzie weryfikacja rządowych planów budowy dwóch elektrowni jądrowych w Polsce. Wprawdzie trzęsienie ziemi raczej nam nie grozi, ale powódź, pożar, atak terrorystyczny albo upadek np. samolotu są możliwe. - Ma pan rację. Mało tego, musimy sobie wyobrażać różne scenariusze, by przygotować się na nie. Oczywiście zawsze istnieje możliwość, że czegoś nie przewidzimy, np. uderzenia wielkiego meteorytu albo komety. Gdyby jednak do tego doszło, to nawet w przypadku uderzenia “jedynie” w pobliżu siłowni, mogłoby zostać zniszczone pół Europy! Ale np. powódź jest jak najbardziej prawdopodobna. Wszystkie takie dające się przewidzieć zagrożenia należy wpisać do planów budowy elektrowni jądrowych. Ten, kto tego nie zrobi, popełnia zbrodnię! Wydarzenia w Japonii pokazują, że siłownie atomowe to nie zabawka i nie można ich wykorzystywać np. do celów politycznych!
Rzecz w tym, że im więcej takich szczególnych zabezpieczeń, tym bardziej rosną koszty budowy siłowni jądrowych, a w przypadku zaniedbań zwiększa się też ryzyko katastrofy humanitarnej. Czy w takim razie energetyka jądrowa nie jest zbyt droga i niebezpieczna? - Na pewno jest zbyt droga, zwłaszcza, jeśli rząd najpierw podejmuje decyzję w sprawie budowy siłowni, a potem liczy koszty. To jest w Polsce fundamentalna sprawa. Władze powinny najpierw wszystko policzyć i przedstawić społeczeństwu prawdziwe dane, a dopiero potem decydować. Nie można też działać tak, że pierwsza ocena oddziaływania na środowisko (OOŚ) takich inwestycji została zlecona w trybie przetargowym na zasadzie:, kto da mniej, ten wygra. W efekcie przetarg wygrała firma, która ma doświadczenie w wykonywaniu analiz dotyczących wpływu na środowisko oczyszczalni ścieków, lakierni, szamb, ale nie elektrowni jądrowej! Czy to nie jest żart? W dodatku, według programu rządowego, dzień po przygotowaniu projektu elektrowni atomowej firma mająca budować elektrownię ma dostać pozwolenie na budowę! W takiej sytuacji pytam: a gdzie ocena oddziaływania na środowisko projektu budowy konkretnej elektrowni? Przecież pierwsza analiza OOŚ dotyczyła jedynie rządowej koncepcji! W tak ważnych obiektach jak elektrownie jądrowe taka ocena powinna być przeprowadzona trzykrotnie: na etapie koncepcji, zakończonego projektu elektrowni, gdy już wiadomo, co chce się budować, a następnie po powstaniu elektrowni, ale przed jej oddaniem do użytku, by sprawdzić realny wpływ fizycznie zbudowanego obiektu. Ale tej trzeciej oceny zatwierdzony przez polski rząd program też nie przewiduje. Może wypadki w Japonii wpłyną na niektórych decydentów i wpiszą oni jeszcze te wymogi do programu.
A czy w przypadku ataku terrorystycznego, np. z wykorzystaniem rakiety, siłownia jądrowa de facto nie stanie się bombą jądrową? - Nie można porównać elektrowni jądrowej do bomby atomowej. One mają zupełnie inną konstrukcję.
Komisarz UE ds. energii Guenther Oettinger powiedział, że Unia powinna się zastanowić, czy nie odejść od energetyki jądrowej. To ostrzeżenie dla naszego rządu, który zamierza “wtopić” w tę inwestycję miliardy złotych? - Decyzję w takich sprawach podejmuje się po gruntownej analizie i pełnym wyliczeniu kosztów. Jeśli się tego nie zrobi, to czy podejmiemy w ciemno decyzję na “tak” czy na “nie”, będzie to decyzja nieodpowiedzialna. Nie można zastępować analizy techniczno-finansowej polityką! Prawdziwa dyskusja na ten temat powinna zostać w Polsce przeprowadzona.
Jaki powinien być rachunek kosztów budowy uwzględniający zabezpieczenia, o których Pan mówił? - Według danych, które podaje nawet jeden z największych w Polsce zwolenników budowy elektrowni jądrowych prof. Andrzej Strupczewski, budowa jednej takiej siłowni kosztuje 4,5 mln euro za 1 megawat mocy. Tyle kosztowałaby, gdyby została zbudowana bardzo szybko, gdyby nie trzeba było zaciągać kredytów na jej budowę itd. W innym przypadku należy uwzględnić dodatkowe koszty, chyba że rząd udzieliłby gwarancji na budowę, ale nasz nie zrobi tego, bo obciążyłby swój “debet”, czyli powiększyłby i tak dużą dziurę budżetową. Do tego trzeba dodać koszty przyłączenia takiej elektrowni do sieci. W Polsce nie ma bowiem takich linii przesyłowych, do których od razu można byłoby przyłączyć projektowaną elektrownię jądrową. Dla siłowni takich jak planowane, czyli o mocy 3-3,5 tys. megawatów, należałoby, według ekspertów, zbudować 6-8 linii dwutorowych o długości 1,5 tys. km i kosztujących ok. 1 mln euro za kilometr, co daje 1,5 mld euro. Co prawda, gdybyśmy chcieli zbudować w nowych miejscach elektrownie węglowe, również należałoby stworzyć nowe linie przesyłowe…
Ale wówczas nie trzeba by było dodawać do rachunku kosztów utylizacji zużytego paliwa jądrowego…
- To jest bardziej problem techniczny niż finansowy, bo najkosztowniejsza jest likwidacja samej elektrowni jądrowej po zakończeniu jej eksploatacji. Jednak ten efekt jest mocno odsunięty w czasie, bo elektrownia atomowa pracuje średnio kilkadziesiąt lat. W tym czasie można zebrać fundusze na ten cel. Same “jądrowe ekskrementy” muszą być zabezpieczone, a potem przechowywane, i to przez tysiące lat, chyba że będą poddane recyklingowi, co jest obecnie bardzo drogie! To pokazuje, że budowa siłowni jądrowych implikuje bardzo wiele problemów. Dlatego potrzebne są rzetelna debata i analizy na ten temat. Jak na razie prowadzone są głównie kampanie PR. Skutkiem tego są np. twierdzenia, że w Polsce można zbudować elektrownie wiatrowe o sumarycznej mocy 80 tys. megawatów, co można uznać najwyżej za przejaw tzw. oszołomstwa.
To na co Polska powinna postawić? Funkcjonowanie bloków węglowych z powodów unijnej polityki redukcji za wszelką cenę emisji CO2 będzie obciążone dużymi kosztami… - Można byłoby znaleźć rozwiązania tańszej produkcji energii, ale UE ich nie popiera. Takim fantastycznym dla Polski rozwiązaniem mogłaby być podziemna gazyfikacja węgla w złożu. Dzięki temu na powierzchnię ziemi nie wydostawałby się nielubiany przez UE dwutlenek węgla, tylko gaz syntezowy. Niestety, w Polsce nie ma żadnego pilotażowego projektu wdrażania takiej technologii. Komisja Europejska pytana, dlaczego tak jest, odpowiada, że nieznana jest technologia takiej gazyfikacji. A dlaczego jest nieznana? Bo trzeba byłoby przeznaczyć pieniądze na jej opracowanie. Widać, więc wyraźnie, że nie ma uczciwości w podejściu naszych władz do energetyki.
Dlaczego tak się dzieje? - Bo skądinąd słuszne hasło ochrony klimatu i rozwoju gospodarki niskoemisyjnej zostało wprowadzone przez UE po to, by uczynić Unię liderem tzw. zielonych technologii energetycznych, co staje się jasne po dokładnej analizie unijnych dokumentów. Po to właśnie stworzono pakiet energetyczno-klimatyczny. Problem Unii polega na tym, że te technologie są drogie i normalnie ludzie nie chcą ich kupować. Natomiast dla naszej energetyki, a przede wszystkim dla naszej gospodarki, unijny pakiet klimatyczno-energetyczny to niemal wyrok śmierci. Nie jestem przeciwnikiem tzw. zrównoważonego rozwoju, ale nie rozumiem, dlaczego spalanie gazu wydobywanego np. w Rosji miałoby być zgodne z normami UE, a gazu syntezowego spalanego na Śląsku pod ziemią – nie. Unia wprost robi wszystko, by zwiększyć koszty produkcji energii, a nie je zmniejszać. Dzięki temu będzie mogła łatwiej “sprzedać” swoje zielone technologie, które przy mniejszych kosztach produkcji energii byłyby kompletnie nieopłacalne.
Ale to uderza w konkurencyjność całej gospodarki, zwiększając koszty produkcji… - Wielka Brytania po 2030 r. nie zamierza niczego produkować, tylko skoncentrować się na usługach i sektorze finansów oraz ubezpieczeń. Dlatego nie obchodzą jej koszty produkcji, bo kraj ten zbuduje gospodarkę niskoemisyjną i niskochłonną energetycznie. Już dziś 19 proc. “brytyjskiego” dwutlenku węgla produkują… Chińczycy. Brytyjczycy będą oczywiście właścicielami fabryk produkcyjnych, ale nie na terenie swojego kraju. Dlatego limity CO2 powinny być przeliczane według kraju konsumpcji, a nie produkcji, wtedy okazałoby się, że Polska jest wśród państw o bardzo niskiej emisji CO2. Podobną do brytyjskiej politykę chcą prowadzić inne kraje tzw. UE-15.
Czyli chcemy czy nie, musimy zbudować sektor energetyki odnawialnej, pokrywający przynajmniej 20 proc. naszych potrzeb. - Przynajmniej 15 procent. Ponadto możemy łączyć energetykę węglową i gazową dzięki zastosowaniu technologii czystego węgla. Prócz tego możemy poprawić efektywność naszego systemu energetycznego. To pozwoliłoby na zwiększenie produkcji energii elektrycznej w Polsce w krótkim czasie – w latach 2014-2015, gdy w naszym kraju może nadejść czas głębszych deficytów energii. Dziękuję za rozmowę.
Lustracja nawet po 20 latach Tak uważa nowy szef niemieckiego urzędu do spraw akt Stasi, były NRD-owski dysydent Roland Jahn. Jego zdaniem lustracja pracowników państwowych pozostaje ważna nawet po dwóch dekadach od upadku reżimu w NRD i zjednoczeniu Niemiec. “Tym, którzy kłamali przez 20 lat, nie może to ujść na sucho. Sprawcy powinni ponieść odpowiedzialność” – ocenił Jahn. Nowy szef lustracji w Niemczech zapowiedział, że chce być adwokatem wszystkich ofiar komunistycznego reżimu w dawniej NRD. Oprócz tego, on uważa, że archiwum dokumentów pozostawionych przez NRD-owskie Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwa powinno na zawsze pozostać otwarte. Jahn również zapowiada, że przyjrzy się polityce personalnej urzędu do spraw akt Stasi, w którym do dziś pracuje około 50 byłych pracowników Stasi. Urząd pełnomocnika federalnego do spraw akt Stasi w obecnej postaci powstał pod koniec 1991 roku. Bada on zawartość archiwów pod kątem ewentualnej współpracy ze Stasi urzędników państwowych, parlamentarzystów i innych grup zawodowych. Prowadzi także działalność naukową i edukacyjną. W centrali w Berlinie i filiach urzędu jest w sumie 112 kilometrów bieżących dokumentów, w tym 39 mln kartotek. Dodatkowo w 15 tysiącach worków znajduje się do 600 milionów skrawków dokumentów, które usiłowano zniszczyć po upadku muru berlińskiego. Urząd pracuje nad ich rekonstrukcją. PAP
Zmiana klimatu Gdy byłem mały intrygowały mnie słowa hymnu narodowego, a w tym taki passus: „Jak Czarniecki do Poznania po szwedzkim zaborze, dla Ojczyzny ratowania rzucił się przez morze” (inna wersja: „wrócim się przez morze”). Mama wytłumaczyła mi (zaraz po tym jak ją męczyłem o wyjaśnienia na temat patrona ulic Berka Joselewicza w Gdańsku), że wojska nasze, a w tym i husaria, przeszły na pomoc Danii przez Bałtyk, a potem wróciły tą samą drogą do Rzeczypospolitej. Naturalnie widziałem lód na Bałtyku, ale żeby całe morze skuło? Intrygowało mnie to, ponieważ mamy rodzinę w Danii i można byłoby ich wbrew komunie po lodzie odwiedzać. Po jakimś czasie dowiedziałem się też, że za Kazimierza Wielkiego, czyli w wieku XIV, pod Krakowem Polacy wino uprawiali, bo była tam pogoda ciepła, łagodna, wręcz śródziemnomorska. Z historii – nawet tej najnowszej – wynika, więc, że klimat zmienia się. Raz jest ciepło, raz zimno, bardzo często zimno. A co się dzieje teraz? Teraz mamy do czynienia z globalnym oziębieniem, a nie ociepleniem. Tak nam ostatnio opowiadał David Archibald, autralijski naukowiec, przedsiębiorca i ekspert od spraw energetycznych
(http://www.davidarchibald.info/).
To na jego badaniach opierał się głównie Vaclav Klaus, występując przeciwko zielonym ekstremistom środowiskowym i innym futerkowcom, a szczególnie zwolennikom teorii globalnego ocieplenia. Według tej teorii temperatura Ziemi rośnie, a powodem tego jest szczególnie działalność ludzka: zanieczyszczanie środowiska, najczęściej dwutlenkiem węgla. Wyznawcy tej teorii dominują w postmodernistycznych uniwersytetach oraz wśród zielonych aktywistów.
Tych ostatnich nie należy mylić z miłośnikami przyrody. Wprost przeciwnie. Miłośnicy przyrody to właśnie konserwatyści. Uważają, że Pan Bóg dał nam Ziemię w opiekę i nadzór, abyśmy mądrze wyzyskiwali jej bogactwa, a piękną i czystą przekazali następnym pokoleniom. Stąd właśnie koncepcja konserwacji przyrody. A osiągnąć ją można dzięki lokalnym inicjatywom, rodzinnej i religijnej edukacji o środowisku oraz mądrej polityce narodowej i transnarodowej łączącej rozwój gospodarczy z ochroną środowiska. Kluczem tutaj jest, że przyroda ma służyć ludziom, a ludzie mają ją szanować, – czyli relacja symbiotyczna. Naturalnie zieloni aktywiści sprzeciwiają się takiej filozofii, a w tym i konserwacji przyrody i przekazywaniu jej następnym pokoleniom. Oni tylko wyzyskują troskę porządnych, uczciwych i dobrych ludzi o środowisko naturalne, aby wywołać panikę, co ma ekstremistom pomóc w zdobyciu władzy. Ubierają oni, bowiem swoje rewolucyjne, lewackie cele w szaty retorki troski o środowisko. A chodzi jak zwykle o władzę. Jeśli ekstremistom uda się narzucić swoją wizję zagłady, jaką niesie globalne ocieplenie, a jeśli przekonają nas, że globalne ocieplenie jest rzeczywiście wielkim zagrożeniem, to uda się też im narzucić swoją wizję polityki, która rzekomo takiej zagładzie ma zapobiec. Chodzi naturalnie o totalną kontrolę nad ludźmi za pomocą państwa i organizacji międzynarodowych. W najbardziej cynicznym wariancie chodzi o granty i subsydia na działalność ekstremalną zieloną i futerkową. W innych przypadkach chodzi o wdrożenie w życie utopijnej wizji antymodernistycznej: zakaz używania samochodów, powrót na rowery, zakaz jedzenia mięsa i innego rodzaju skrajne restrykcje. U ekstremistów, którzy w imię „zieloności” nie cofają się nawet przed aktami terrorystycznymi, są też elementy neopoganizmu, propagacja feministycznego kultu Ziemi-Gai. Ma być to substytut na chrześcijaństwo. Są też bardzo silne akcenty antyludzkie. Ekstremiści zwykle są neomaltuzjanami. Thomas Robert Malthus (1766–1834) ostrzegał przed przyrostem naturalnym, twierdząc, że zabraknie dla ludzi żywności i będzie apokalipsa. Odrzucił naturalnie nauki Kościoła o tym, abyśmy się mnożyli oraz o nadziei w rozwiązaniach opartych na wierze i rozumie. Zupełnie wykluczył ze swoich przemyśleń możliwość usprawień technologicznych, a szczególnie nie przewidział tzw. zielonej rewolucji, która dzięki nauce i wolnemu rynkowi karmi świat od połowy XX wieku. Do wyznawców globalnego ocieplenia i innych zielonych herezji sukcesy rozumu i wiary nie dotarły. Według zielonych neopogan przyczyną wszystkich nieszczęść związanych z zanieczyszczeniem środowiska, a szczególnie z globalnym ociepleniem są ludzie. Im mniej ludzi, tym lepiej dla planety Ziemia. Jednym z najpopularniejszych w tych kręgach jest „etyk” Peter Singer z Princeton, który uważa, że właściwie nie ma różnicy między dziećmi, zwierzętami, owadami czy minerałami. Dlatego nie tylko aborcja powinna być dostępna, ale rodzice powinni mieć prawo zabijać dzieci po narodzeniu, powiedzmy po okresie próbnym trzymiesięcznym. Przeciw takim ekstremalnym, antyludzkim pomysłom występuje właśnie David Archibald. Jego argumenty (poparte modelami regresyjnymi, wykresami komputerowymi i innymi naukowymi wyliczeniami) są następujące. Obecnie na krótką metę odnotowujemy pewną zwyżkę temperatur. Ale na długą metę znajdujemy się w nowej epoce lodowej. I ludzie nie mają na to wpływu. Głównym powodem zmian klimatycznych jest oddziaływanie słońca. Po prostu Ziemia podlega działaniu cykli słonecznych. W tej chwili Ziemia stygnie i oziębia się, proces ten zaostrzy się w przyszłości. Dwutlenek węgla ma na to bardzo niewielki wpływ. Co więcej, poziom dwutlenku węgla w atmosferze spadł znacznie w czasach nowoczesnych (w porównaniu do innych okresów rozwoju Ziemi). Ponieważ się robi powoli zimniej, trzeba się na to przygotować pod kątem energii. Ale zmniejszają się zapasy ropy i gazu. Dlatego trzeba szukać alternatywnych źródeł energii. David Archibald uważa, że należy, po pierwsze, ucieczniać węgiel (liquification of coal). A po drugie trzeba się zwrócić ku energii nuklearnej. Jednak Archibald odradza stosowania uranu, a argumentuje, że trzeba zastąpić uran elementem thorium. Jest to o dużo bardziej bezpieczny element. Nie tylko ulega szybszemu rozkładowi (dissipation), ale również nie ulegnie stopnieniu, bowiem już jest w formie stopniałej. Czyli dobre wieści dla Śląska i dla bezpieczeństwa energetycznego Polski. Oby tak naprawdę było. I oby Polacy potrafili to wyzyskać. Marek Chodakiewicz
Kolejny atak “Naszego Słowa” na ks. Isakowicza-Zaleskiego “Nasze Słowo”, w całości finansowany z pieniędzy polskich podatników tygodnik ukraiński w Polsce po raz kolejny bezpardonowo zaatakował ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, a także m.in. śp. Andrzeja Przewoźnika i polskich badaczy zajmujących się historią OUN-UPA. Poniżej w całości publikujemy tłumaczenie artykułu red. Bohdana Huka z “Naszego Słowa”. Niedługo bliżej przyjrzymy się tej znanej ze swojej polonofobicznej postawy postaci. Dziś przypomnimy tylko nasz dawny tekst, o ataku Huka na o. prof. Mieczysława Alberta Krąpca: [link]
Całość tekstu z “Naszego Słowa”: W PIEKLE polityki pamięci: kazus ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego
Od Piotra Skargi z XVII wieku, przez biskupa Mariana Fulmana z początku XX wieku, wczesnego Maksymiliana Kolbe, Stanisława Trzeciaka, Jana Stępienia i naszych współczesnych, “kapłanów” – nacjonalistów Wołczańskiego i Patera wywodzi się rodowód księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, jednej z najbardziej interesujących postaci w anty-ukraińskim nurcie współczesnej polskiej historyczno-politycznej publicystyce. Uwagę polskich mediów zdobył on w 2006 r. występując w sprawie księży katolickich, którzy współpracowali z Urzędem Bezpieczeństwa. Po klęsce poniesionej w starciu z episkopatem Polski, w 2008 r. postawił sobie za cel krytykę Ukraińskiego Kościoła Grecko-Katolickiego oraz ruchu niepodległościowego OUN i UPA. Główne uderzenie krakowskiego kapłana skierowane jest przeciwko ukraińskiej elicie narodowej z pierwszej połowy XX wieku. Zarówno jej przywódca – metropolita Andrzej Szeptycki, jak i jej patriotyczna podstawa – żołnierze UPA, stali się w jego ocenie ukraińskimi nacjonalistami. Isakowicz-Zaleski aktywnie wykorzystuje tradycyjne polskie, jeszcze przedwojenne symbole, anty-ukraińskie podejście do rzeczywistości i jej komunistyczne modyfikacje. Orientacja ideologiczna księdza Tadeusza – to „katolicki polonocentryzm”. Jeśli chodzi o analogie historyczne, to w maksymalnym stopniu nawiązuje do totalitarnej praktyki II RP w stosunku do narodu ukraińskiego. Obiekty krytyki, sposób podnoszenia problemów i linia argumentacji nierozerwalnie łączy artykuły księdza Isakowicza-Zaleskiego z sowieckimi paszkwilami przeciwko Ukraińskiemu Kościołowi Greckokatolickiemu, OUN, Dywizji SS „Galicja” i UPA. Cel księdza T. Isakowicza-Zaleskiego – polityczny, skala medialnego projektu – europejska: organizowanie nacjonalistycznego nurtu polskiego rzymsko-katolickiego społeczeństwa do wywierania presji na Unię Europejską, uniemożliwienie Ukrainie członkostwa w UE i NATO oraz otwarcie drogi do rewizji powojennego porządku w Europie Wschodniej. Głównymi zagranicznymi aktorami na tej politycznej scenie są antyeuropejskie siły polityczne Polski i Rosji a także znaczna część ich społeczeństw, podporządkowanej, z jednej strony, polskiemu Kościołowi rzymskokatolickiemu, z drugiej – rosyjskiej prawosławnej hierarchii wartości. W politycznym projekcie nowej Europy księdza Isakowicza-Zaleskiego miejsca dla Ukrainy, jako państwa – nie ma. Krakowski kapłan pozycjonuje się, jako publicysta w sferze polityki pamięci – posługuje się fałszywym historycznym zbiorem faktów, nie uznaje zasady audiatur et altera pars, nie lubi precyzji, natomiast jest fanem wielkich uogólnień. Jego interpretacja proponuje rozumienie historii, jako wiecznej ukraińskiej zbrodni przeciwko Polsce (i często – z Rosją w tle) Wykorzystując tradycyjne zaufanie Polaków do słów głoszonych z ambony, trafia w gusta części polskiego społeczeństwa i wykorzystuje niechęć niektórych katolików do norm europejskich w dziedzinie stosunków międzynarodowych. Siłę ksiądz Isakowicz-Zaleski czerpie ze strachu przed społeczeństwem otwartym i wartościami europejskimi, które wymuszają konieczność dokonania przeglądu historii Polski w zakresie stosunków z Żydami i Ukraińcami, szczególnie podczas II wojny światowej (!). Poniższy tekst nie powstał, dlatego, że zachciało mi się polemizować z przedstawicielem polskiego nurtu nacjonalistycznego katolicyzmu rzymskiego. Dyskusja rozpoczęła się z obowiązku zabrania głosu w obronie obecnego projektu społecznego europejskiego w Polsce. Proponuję uwadze czytelników siedem „grzechów”, jakie można zaobserwować u księdza T. Isakowicza-Zaleskiego, polskiego klasyka wojny ideologicznej, której jedną z odmian jest obecnie polityka pamięci. Punktem wyjścia są cytaty z jego książki „Przemilczane ludobójstwo na Kresach”, artykuły i wystąpienia telewizyjne na temat tych momentów w historii Ukraińców, gdy oni sami, niezależnie od lub nawet wbrew Polsce i Rosji, próbowali decydować o własnym losie – oni po prostu sprawiają kapłanowi „cierpienia nie do zniesienia”.
1. Grzech Bandery, „… kiedy wybuchła II wojna światowa, Bandera poszedł na pełną kolaborację z Hitlerem….” Źródło: ksiądz T. Isakowicz-Zaleski, program “TVN-Info”, bezpośrednia relacja, 25 stycznia 2010 r. Isakowicz-Zaleski do dzisiaj nie zdołał przedstawić żadnej naukowej książki w języku polskim na temat Stepana Bandery, którą przeczytał; takiej książki w Polsce nie ma. W informacjach źródłowych do artykułów Isakowicza nie ma żadnych odnośników do ukraińskich publikacji naukowych, do jednej z wielu biografii Bandery wydanych dotychczas na Ukrainie lub do zbiorów dokumentów. Tak więc ksiądz Tadeusz ukształtował swe poglądy na uprzedzeniach, historycznej fikcji i przy poparciu wrogich Ukrainie środowisk politycznych i społecznych. Fakty historyczne przeczą wiedzy krakowskiego „krytyka”: Bandera był wrogiem kolaboracji z III Rzeszą, jego stosunek do Adolfa Hitlera – to znaczące milczenie, wymowna próżnia. Najbardziej znany badacz stosunków polsko-ukraińskich w XX wieku, polski historyk Ryszard Torzecki w opracowaniu “Polacy i Ukraińcy” przedstawił go jako ofiarę reżimu nazistowskiego i nie zauważył kolaboracji Bandery z nikim, nie tylko z Niemcami. W przeciwieństwie do Torzeckiego, księdzu Zaleskiemu o Banderze wiedza nie jest potrzebna – rzetelna informacja o postaci i polityce Prowydnyka grozi mu informacyjną katastrofą. Tylko fikcja historyczna i bardzo wysoki poziom ogólności zapewnia jego poglądom jakiś stopień prawdopodobieństwa. Właśnie to przyciąga uwagę widza i słuchacza środków masowego przekazu, ponieważ ogólnopolskie „rekolekcje” o Banderze w „TVP” to materiał, który odpowiada zbiorowej wyobraźni większości Polaków. „Banderowska” aktywność księdza Zaleskiego jest funkcją socjotechniczną, mającą na celu zdyskredytowanie nie Prowydnyka, lecz dążeń Ukraińców do bycia wolnym narodem. Bycia wolnym nie tylko kiedyś, ale i teraz. Tylko aktualnym zapotrzebowaniem i zamówieniem politycznym sił prawicowych w Polsce i Rosji na krytykę stanowiska historycznego Ukraińców i pielęgnowania pamięci o tym na Ukrainie, można wyjaśnić obecny polityczny sprzeciw krakowskiego kaznodziei wobec OUN. Nie jest on w stanie zrozumieć, że z uwagi na udział Bandery w zamachach na polskich urzędników, a nawet współpracę z niemieckim wywiadem, można go porównać z Józefem Piłsudskim. Biorąc pod uwagę fakty z historii Polski, nie jest zrozumiała pogarda księdza Isakowicza-Zaleskiego dla idei niepodległego państwa ukraińskiego – to są dwie prawie analogiczne historie! Polscy bohaterowie są podobni do bohaterów ukraińskich, dlatego, że są winni śmierci zarówno swoich wrogów jak i swoich rodaków, ale ksiądz Tadeusz nie pomyślał, że zabijanie nie jest moralne ani wtedy, gdy Ukraińcy zabijali Polaków, ani gdy Polacy zabijali Ukraińców. Za udział w zamachach na polskich urzędników państwowych, którzy realizowali politykę kolonialną w odniesieniu do Zachodniej Ukrainy, Bandera w latach 1934-1939 odbył wyrok w więzieniu II RP. W latach 1941-1944 był więźniem obozu koncentracyjnego III Rzeszy, który również wprowadzał na Ukrainie identyczny kolonializm. Czy ksiądz Tadeusz może odpowiedzieć na pytanie, na czym polega podobieństwo II RP do III Rzeszy – wszak Bandera był więźniem obu tych państw?…
2. Grzech Dywizji SS „Galicja” „Dywizja SS” Galizien”(…) dopuściła się szeregu aktów ludobójstwa na ludności polskiej. Zarówno na terytorium Generalnego Gubernatorstwa jak i Galicji Wschodniej”, źródło: ksiądz T. Isakowicz-Zaleski dla gazety „Dziennik”, 16 kwietnia 2009 r. Autor „Przemilczanego ludobójstwa na Kresach” w żadnym ze swoich pism i przemówień nie potrafił na podstawie historycznych dokumentów udowodnić, chociaż jednej zbrodni dywizji SS „Galicja” wobec Polaków (!). Tak jak w stosunku do Bandery – szanowany kapłan krytykuje Dywizję nie za zbrodnie, ale za to, że Ukraińcy ochotniczą służbą w armii niemieckiej odmówili Polsce prawa do Galicji i możliwości jej istnienia poza polskim terytorium etnicznym. Krakowski ksiądz nigdy nie pomyślał o tym, dlaczego polski rząd realizował bardziej represyjną – w porównaniu z dowództwem armii niemieckiej – politykę w sprawie możliwości służby Ukraińców w wojsku polskim na Zachodzie albo w AK, do zakończenia wojny ten rząd nie pozwalał na utworzenia z Ukraińców odrębnych jednostek w składzie polskiej armii. Otóż, czy polski rząd nie był odpowiedzialny za to, że Galicjanie poszli do niemieckiej dywizji?… Ponadto, dywizji SS „Galicja” nie została utworzona przeciwko Polsce, lecz przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Wydaje się, że właśnie obronie interesów Federacji Rosyjskiej służy księżowska krytyka Dywizji przez wynajdowanie jej polskich ofiar. Identycznie jak ksiądz Zaleski, Dywizję krytykowały w latach 50-80-tych XX wieku służby ZSRR, a obecnie – Rosji i rosyjscy nacjonaliści. W związku z tym krytyka, jaką rozpętuje ksiądz Zaleski dowodzi wspólnoty polskich i rosyjskich interesów politycznych w stosunku do Ukrainy. Kwestie udziału dywizyjników w wojnie badały cztery komisje rządowe Anglii i Kanady: angielska w 1945 r., kanadyjskie w 1950, 1984 i 1986 roku. Wszystkie one uznały członków Dywizji za żołnierzy, którzy nie brali udziału w zbrodniach. Dlaczego ksiądz Isakowicz-Zaleski nie przywołał cytatów z wniosków z prac tych komisji? Najwyraźniej zachodnie normy sprawiedliwości nie spełniają norm polsko-rosyjskich.
3. Grzech Huty Pieniackiej “… W Hucie Pieniackiej… zbrodnię popełnili faszyści z SS„ Galicja”; źródło: artykuł księdza. T. Isakowicza – Zaleskiego:
http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=88&nid=2666.
Zniszczenie 27 lutego 1944 mieszkańców i wsi Huty Pieniackiej przez niemiecki wojskowy lub policyjny oddział ciągle nie jest wyjaśnione w żadnej polskiej pracy naukowej. Polscy naukowcy, nie chcąc wykorzystywać dowodów w sprawie udziału niemieckiej policyjnej jednostki w zbrodni, traktują ten problem, jako nierokujący sukcesu – zainteresowanie badaniami pojawia się tylko wtedy, gdy zauważą bezpośredni związek zabójstwa z dywizją SS „Galicja”, która nigdy nie była dywizją ukraińską (była jednostką wojskową sił zbrojnych III Rzeszy). Wymordowanie Polaków w Hucie Pieniackiej tylko wtedy ma dla nich sens, kiedy dopuści się tego dywizja ukraińska – na tej podstawie można sformułować opinię o zbrodniczości ukraińskich oddziałów. Do tej pory żaden polski autor – ze względu na dominację własnej narodowości nad zasadami historiografii – nie jest w stanie krytycznie przyznać, że?? Niemiecka Dywizja SS „Galicja” i UPA nie ponoszą odpowiedzialności za tragedię mieszkańców wsi. „Nie tylko Dywizja SS ”Galicja”, ale także UPA i zwykli ukraińscy wieśniacy zniszczyli Hutę Pieniacką” – zapewniał podczas sporządzania pomnika ofiarom Andrzej Przewoźnik. Grzegorzowi Motyce wystarczyło, że świadek usłyszał słowa w języku ukraińskim, by stwierdzić: Polaków wymordował oddział ukraiński. Wypada uznać, że zabójstwa Polaków dokonane przez nie-Ukraińców w ogóle nie mają znaczenia dla polskich historyków – są politycznie nieaktualne i bez znaczenia. Ukraińscy naukowcy, jak na przykład, Andrzej Bolianowski, autor monografii “Ukraińskie formacje wojskowe w siłach zbrojnych Niemiec (1939-1945)”, o wydarzeniach w tej wsi twierdzi coś wręcz przeciwnego niż polscy autorzy: żadnego oddziału ukraińskiego w Hucie Pieniackiej 27 lutego 1944 nie było. Potwierdzają to ponadto dotychczas nie opublikowane raporty dla rządu polskiego w Londynie, które są przechowywane w Archiwum Akt Nowych w Warszawie. Sformowana z Ukraińców niemiecka Dywizja SS „Galicja” w tym czasie przebywała w odległości kilkaset kilometrów od wioski. Roman Kolisnyk w pracy “Wojskowy zarząd i ukraińska Dywizja Galicja” zacytował dokumenty Wojskowego Zarządu Dywizji „Galicja”. Zachował się raport setnika Mychajła Hronowiata: “…Hutę Pieniacką (…) wydzielony oddział niemiecki doszczętnie spacyfikował…”. A. Boljanowski udowodnił, że za wydarzenia w Hucie Pieniackiej mógł być odpowiedzialny 4 Galicyjski Ochotniczy Pułk SS Policji Porządkowej: “W końcu lutego 1944 r. w pobliżu Huty Pieniackiej przebywał tylko trzeci batalion 4 pułku, który nie podlegał ani wojskom SS, ani Dywizji”. Pułk ten składał się głównie z mężczyzn narodowości ukraińskiej, ale dowódcami byli Niemcy i był częścią niemieckich sił zbrojnych. Formacja tej nie może być traktowana jako ukraińska – oddziały podporządkowane niezależnemu dowództwu i niezależnym siłom politycznym na terytorium, podlegającym III Rzeszy, nie mogły istnieć. Odpowiedzialność za ewentualne zbrodnie 4 pułku na polskiej ludności cywilnej w Hucie Pieniackiej ponosi niemieckie dowództwo policyjnego pułku.
4. Grzech ludobójstwa “UPA dopuściła się ludobójstwa wobec Polaków…”; źródło: wypowiedź T. Isakowicza – Zaleskiego:
http://www.youtube.com/watch?v=LpC3hMFvdj0&feature=related.
Zgodnie z współczesnymi strategiami i technikami polityki pamięci, publicyści, a często także politycy tworzą długą listę narodowości, które ucierpiały podczas II wojny światowej. Polski naród jest jednym z nich, a ukraińscy wykonawcy ludobójstwa najlepiej pasują do polskiego wyobrażenia i stereotypu Ukraińca. Wszelkie takie próby racjonalnego wyodrębniania ludobójstwa dokonanego przez UPA na Polakach z kontekstu II wojny światowej – to interpretacyjna patologia. Za tragedię Polaków podczas II Wojny Światowej, w tym i na Kresach, odpowiadają nie tylko OUN i UPA, ale także polityka II Rzeczypospolitej, emigracyjnego rządu w Londynie i dowództwa AK. Historykiem, który jako pierwszy zwrócił uwagę na bezczynność polskiego państwa podziemnego przed i podczas tragedii Polaków na Wołyniu jest Władysław Filar, autor książki “Wołyń 1939-1944. Historia. Pamięć. Pojednanie” (2009). Napisał: “Często zadajemy sobie pytanie: czy można było zapobiec eksterminacji ludności polskiej na Wołyniu? Dlaczego, kiedy już trwała masowa rzeź, polska ludność Wołynia nie otrzymała pomocy, dlaczego walczyła samotnie, bez wsparcia z zewnątrz? (…) Niezaprzeczalnym mimo wszystko faktem jest to, że pomocy z zewnątrz nie było, a konflikt kompetencji między Okręgową Delegaturą Rządu a dowództwem Wołyńskiego Okręgu AK jeszcze bardziej zmniejszyły możliwości i tak słabego podziemia niepodległościowego na Wołyniu”. Poczucie wyższości kulturalnej i pogarda w stosunku do ukraińskiej i innych narodowości, zwłaszcza żydowskiej, które graniczyło z rasizmem i nienawiść do Wschodu, jako narodowa patologia – to decydujące czynniki, który uniemożliwiały Polakom na Ukrainie stanie się lojalną wobec Ukraińców mniejszością i wspólnie budować niezależne państwo ukraińskie, w którym Polacy byliby współgospodarzami.
Polscy historycy i publicyści nie starają się oddzielić ludobójstwa narodu polskiego w czasie wojny od odwrotu polskiej państwowości z ziem Ukrainy. Oni te procesy nie tylko wiążą ze sobą, ale także traktują, jako tożsame, identyczne. Obecna sytuacja, kiedy Ukraina włada częścią terytorium dawnej Polski, wywołuje u księdza Zaleskiego konieczność obwiniania OUN-UPA o dokonanie ludobójstwa na Polakach. W żaden inny sposób nie potrafi on wyjaśnić przyczyn utraty Kresów przez Polskę. Jednak utrata Kresów – jest częścią ogólnego upadku państwa polskiego w latach 1918-1945. Za upadek Polski i powstanie obecnej Ukrainy nie była odpowiedzialna OUN lub UPA – wykonawcami tej roli były III Rzesza z Wehrmachtem i ZSRR z Armią Czerwoną. Odwrót z Ukrainy zostały spowodowany przez słabość narodu polskiego i jego elit – i to jest fakt historyczny. Natomiast pogląd, jakoby OUN-UPA dopuściła się ludobójstwa wobec Polaków – to tylko jednostronna interpretacja historii.
5. Grzech UPA “… UPA (…) na zawsze pozostanie organizacją przestępczą, odpowiedzialną za śmierć setek tysięcy…”; źródło: ksiądz T. Isakowicz – Zaleski, „Przemilczane ludobójstwo na Kresach”, Kraków 2009, strona 78. Za wytworzenie się na ziemiach ukraińskich pod okupacją niemiecką w latach 1943-1944 sytuacji bardzo niefortunnej dla polskiej polityki wschodniej polityczną odpowiedzialność nie ponoszą OUN lub UPA, lecz polskie elity polityczne i wojskowe. Błędy popełnione przez te elity zostały wykorzystane przez III Rzeszę i ZSRR – wspólników zbrodni eksterminacji Polaków. Jednocześnie całkowicie oczywisty jest fakt, że do tragedii Polaków na Kresach przyczyniła się także OUN i UPA. Należy zauważyć, że zbrodniom UPA na Polakach dorównują zbrodnie AK wobec narodu ukraińskiego. Wymordowanie tylko jednego dnia, 9 marca 1944 r. w 11 wsiach ukraińskich na Chełmszczyźnie 1500 Ukraińców – to największa zbrodnia w historii AK i jedna z największych zbrodni partyzantki przeciwko ludności cywilnej w całej Europie podczas II wojny światowej. Najnowsze ukraińskie badania na temat wydarzeń na Wołyniu – np. “Krwawy Wołyń” Iwana Olchowskiego – pokazują, że liczba morderstw, których dopuściła się AK na Ukraińcach jest znacznie wyższa niż udowadniali polscy autorzy: liczba ta zbliża się już do 10 tysięcy. Według stanu badań na dzień obecny naukowcy na Ukrainie wskazują: np., w powiecie Łuck zginęło w latach 1939-1944 nie mniej niż 1334 Ukraińców (Polaków 173), w rejonie Kiwerce – 747 (Polaków – 138), czyli tylko w dwóch rejonach (powiatach) liczba zamordowanych Ukraińców sięga 2100, a więc tylu, ilu według danych polskich naukowców zginęło na całym Wołyniu.
6. Grzech Szeptyckiego “…witał Adolfa Hitlera…”; źródło: wypowiedź księdza T. Isakowicza-Zaleskiego:
http://www.youtube.com/watch?v=Vg81RwK2Ar0&NR.
Metropolita Andrzej Szeptycki nigdy nie powitał kanclerza III Rzeszy i nigdy nie napisał do niego listu powitalnego. Kiedy w 1941 roku Wehrmacht rozpoczął atak na ZSRR, on w posłaniu do wiernych powitał armię niemiecką, jako wyzwoliciela od bolszewików? Na początku 1942 roku przedstawiciele Ukraińców w Galicji, wśród nich A. Szeptycki, jako przewodniczący Ukraińskiej Rady Narodowej, napisalilist do Hitlera, ale nie był to list Metropolity, jako hierarchy Ukraińskiego Kościoła Grecko-Katolickiego. On “z zadowoleniem przyjmował agresję na ZSRR z nadzieją na wyzwolenie” – napisał Ryszard Torzecki w swoim artykule „Metropolita Andrzej Szeptycki i kwestie narodowe.” Ten historyk nie miał wątpliwości, że metropolita nie sympatyzował z nazistami. Ten sam badacz napisał we wspomnianym artykule o jego stosunku do dywizji SS „Galicja”: “W świadomości metropolity i jego wystąpieniach w latach 1942-1944 jest aż nadto negatywnych opinii na temat nazistów, a szczególnie w stosunku do SS i wykorzystywania Ukraińców przez te formacje.” Ksiądz Isakowicz-Zaleski nigdy nie zdoła zrobić jednego – porównać z A. Szeptyckim, chociaż jednego polskiego biskupa rzymsko-katolickiego w okresie okupacji. Żaden polski hierarcha nie napisał listu “Nie zabijaj!” Na list hierarchów polskiego rzymskokatolickiego Kościoła latami czekały miliony Żydów – nie doczekali się. Czekali na taki list prawosławni Ukraińcy Chełmszczyzny, jakich tysiącami zabijały AK i BCh – nie doczekali się. Odpowiedzi wymaga pytanie:, dlaczego chrześcijańscy rzymskokatoliccy biskupi Polski nie napisali do narodu polskiego podczas okupacji prostych słów “Nie zabijaj!”? To pytanie mogłoby zabrzmieć prościej: “Żydzi – to ludzie, pomóżcie im!” Milczenie polskich biskupów trwa aż do dzisiaj. W tej ciszy brzmi osamotnione wezwanie metropolity Szeptyckiego. Usiłuje je zagłuszyć ksiądz Isakowicz-Zaleski.
7. Grzech kniazia Jarosława Mądrego “…Jarosław Mądry (…) w sojuszu z Niemcami w 1031 roku napadł na Polskę (taki średniowieczny pakt Ribbentrop-Mołotow) i oderwał od niej grody Czerwieńskie, a więc terytorium Przemyśla, Chełma i Lwowa”; źródło: ksiądz T. Isakowicz – Zaleski, „Przemilczane ludobójstwo Na Kresach”, Kraków, 2009, strona 78. Wreszcie na koniec – nie „grzech”, a po prostu polityczna paranoja. Ocena pochodu księcia Jarosława Mądrego w oparciu o najgorsze skojarzenia z historii Polski XX wieku i według współczesnych politycznych kryteriów – to wyrafinowana polityka wrogości wobec Ukrainy w każdym czasie i w każdym miejscu. Jest częścią historycznego uzasadnienia dla projektu politycznego, którym jest stworzenie polskiej (rosyjskiej?…) Europy Wschodniej na gruzach tej stalinowskiej. Do tego niezbędne jest, żeby pomiędzy Polakami i Ukraińcami nie zaistniał taki proces historycznego pojednania, jak między Francuzami i Niemcami. “Nasze słowo” Nr 3, 16 stycznia 2011 Autor Bohdan Huk
Źródło: http://nslowo.pl/content/view/1483/135/
Tłumaczenie: Wiesław Tokarczuk
Czy znów “nielegalny naród, zakazana Polska”? „Zachowanie funkcjonariuszy podległych Pani Prezydent było ostentacyjnym okazywaniem braku szacunku dla mieszkańców Warszawy, którzy w ten sposób oddają hołd poległym 10 kwietnia 2010 roku, urąga zarazem pamięci ofiar katastrofy” – czytamy w liście przewodniczącego KP PiS Mariusza Błaszczaka do prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Z nagrania udostępnionego na portalu niezalezna.pl wynika, że 10 marca 2011 roku pracownicy służb porządkowych w obecności Straży Miejskiej gasili palące się znicze i usuwali kwiaty złożone, jako wyraz pamięci o ofiarach katastrofy z 10 kwietnia. Na protesty zebranych przez Pałacem Prezydenckim osób strażnicy reagowali dość agresywnie, a usuwanie kwiatów i zniczy określali, jako „usuwanie śmieci”. „Zachowanie funkcjonariuszy podległych Pani Prezydent było ostentacyjnym okazywaniem braku szacunku dla mieszkańców Warszawy, którzy w ten sposób oddają hołd poległym 10 kwietnia 2010 roku, urąga zarazem pamięci ofiar katastrofy” – pisze Mariusz Błaszczak. Przewodniczący KP PiS zauważa, że nie była to pierwsza tego typu sytuacja, gdyż takie zachowania obserwowane są co miesiąc. Zwraca uwagę, że kwiaty i znicze nie blokują w żaden sposób ruchu na Krakowskim Przedmieściu ani nie stanowią zagrożenia dla Pałacu Prezydenckiego i Kancelarii Prezydenta RP. „Powodem, dla którego tak szybko usuwane są znicze i kwiaty sprzed Pałacu Prezydenckiego jest wyraźna niechęć obecnej władzy do wszelkich przejawów pamięci po jej poprzednikach. To niestety przywodzi na myśl analogie z poprzedniej epoki, gdy władza komunistyczna pod pozorem utrzymywania porządku usuwała krzyże ułożone z kwiatów na Placu Zwycięstwa czy przed kościołem Św. Anny” – czytamy w liście. Błaszczak apeluje do prezydent stolicy o wyjaśnienie powodów takiego zachowania podległych jej służb i przedstawienie stanowiska władz Warszawy w tej sprawie. List można przeczytać na stronie Klubu Parlamentarnego PiS: link
Za: MyPiS.pl
O co nie pyta Tusk, Komorowski, a nawet Kaczyński? Czasem mam okazję rozmawiać z ekspertami, którzy doradzają swoim rządom. Nie tylko w krajach zachodnich, ale też - np. w Chinach. Kiedy mówią mi, o co są pytani - zazdroszczę im - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w Wirtualnej Polsce. Bo czy możliwe byłoby, aby prezydent Komorowski, czy - premier Tusk, a nawet - prezes Kaczyński, zainteresowali się takimi kwestiami jak (wybieram trzy z wielu):
Po pierwsze, ile w pokryzysowych problemach Polski jest efektem realnych sprzężeń ze światową gospodarką, a ile - korelacją wyimaginowaną, (ale mającą realne skutki - np., co do kursu złotego)? Jakie są granice (i cena) samoregulacji i absorpcji szoków - rynkowe i społeczne? Przy pomocy, jakich innowacji instytucjonalnych można te granice rozciągnąć? Czy już weszliśmy w permanentną niestabilność i jak rząd może się wyrwać z - pogarszającego jeszcze sytuację korkociągu ciągle skracanego horyzontu czasowego? To zabrzmi surrealistycznie - ale zakończone 14 marca doroczne posiedzenie chińskiego parlamentu (transmitowane w angielskim tłumaczeniu w chińskiej telewizji) zajmowało się właśnie takimi kwestiami w odniesieniu do Chin (mających wciąż ok. 10% wzrostu). Ale premier Wen Jiabao to Ktoś, a niewykreowana przez media "ikona nowoczesności", zmieniona później w obiekt żartów.
Po drugie, co w pokryzysowym świecie jest naszym polskim zasobem kulturowym, który możemy pokazać światu? Instytucje finansowe islamu budzą obecnie zainteresowanie i co do roli etyki i np. szczególnych mechanizmów ubezpieczeń (instytucja takaful). My mamy małe i średnie firmy z ponadstandardową zdolnością przetrwania. Co w ich strukturze, funkcjonowaniu i algorytmach decyzji (dotyczy to także gospodarstw wiejskich różnej skali) wpływa na tą zdolność? W czym leży sekret gotowości do ryzyka młodych ludzi? Świat wciąż patrzy na ich emigracyjne poczynania z zainteresowaniem. Dla nas kluczowe jest zaś, jak ich dynamikę wykorzystać w kraju.
Po trzecie, jak przełożyć na analizy funkcjonowania państwa nowe odkrycie tzw. neuroekonomii (nazywanej też "ekonomią kognitywną"), badającą procesy poznawcze? Jakie struktury obiegu informacji i podejmowania decyzji pomagają wymyślaniu efektywnych strategii? Jakie (minimalne) zasoby wiedzy i zdolność manipulowania emocjami są niezbędne? Gdzie w naszym państwie są "gate-keeperzy" (oddzwierni) przekładający nowe problemy na stare (zgubne) rutyny? To oni realnie kontrolują sytuację! I wreszcie - jaki (dewastujący moim zdaniem) efekt ma fakt, iż w postkomunizmie nie chce się i nie potrafi teoretyzować na własny temat. To pozwala rządzącym schować się przed odpowiedzialnością za parawanem imitacji, zapożyczeń i ulegania zewnętrznym (wcale nie bezinteresownym) presjom.
A w związku z dzisiejszym wystąpieniem ministra Sikorskiego w sejmie (Sikorski: opamiętajcie się i nauczcie się kochać), mój krótki komentarz: "poważnym graczem" nie jest kraj, który stanowi "wypełniacz" w inicjatywach innych, ale ten, kto zabezpiecza interesy własnego kraju. A nawet w "modelowej" relacji z Niemcami nie uzyskaliśmy choćby zagwarantowania dostępu do portu w Świnoujściu, blokowanego przez Nordstream. I to Niemcy utrudniły nasze starania w KE o kluczową dla nas sprawę zmiany liczenia długu. Błędem jest też dzisiejsza inicjatywa "w obronie chrześcijan". Przekłada to złożone procesy w krajach islamu w stary schemat wojny religijnej. A nawet uważniejsze przyjrzenie się ostatnim problemom Koptów w Egipcie pokazuje, że geneza konfliktu była inna. Powinno się raczej podjąć uchwałę potępiającą rzeź cywilów w Libii: dziś tylko Sarkozy i Cameron bronią honoru Zachodu w świecie arabskim.
Jadwiga Staniszkis
Gross jest antysemitą! W każdym odpowiednio licznym zbiorowisku ludzi zajdą się jednostki, których postawa i zachowanie mogą być dowodem na dowolną tezę. Polska nie jest tu wyjątkiem i różne siły próbują realizować swoje cele wyolbrzymiając różne wyjątkowe jednostkowe zjawiska dla realizacji specyficznej gry. Jeśli jednak potraktować historię Polski czysto instytucjonalnie, na poziomie prawa, a nie ludzkich patologicznych zachowań, kraj nad Wisłą może objawić nam zupełnie inną twarz, niż przyprawiana mu przez różne środowiska gęba wykrzywiona nienawiścią.
W Polsce istnieje bardzo długa tradycja religijnej tolerancji, gościnności i otwartości na obcego. Przecież to nie przypadkowo właśnie w Polsce znalazły schronienie całe zastępy Arian, Kalwinów, Husytów, to właśnie do Polski uciekali Żydzi z całej Europy przed ustawowo dekretowanymi pogromami. Przez kilkaset lat współżycia wymieszaliśmy się ze sobą i bardzo silnie związaliśmy kulturowo. I to, pomimo, że polskie przywiązanie do wiary i języka jednak nie przestało dominować. To naturalne, że w sytuacji wielkich ludzkich migracji rodziły się napięcia. Ale wobec zewnętrznego zagrożenia zawsze wszyscy mieszkańcy Polski stawali ramię w ramię, by bronić swojego domu. Czy Pawlak z Kargulem toczyli spór narodowościowy? Podczas demonstracji patriotycznej przed Powstaniem Styczniowym, gdy na czele protestacyjnego marszu został zabity Polak niosący krzyż, idący obok niego Żyd podniósł ten krzyż i szedł dalej ramię w ramię z księdzem. Nie mylmy sąsiedzkich sporów o miedzę z religijno-narodowościowymi uprzedzeniami! Żydzi są bardzo głęboko osadzeni w polskiej kulturze i polska kultura bardzo dużo Żydom zawdzięcza. Genialny i jedyny w swoim rodzaju Bruno Schulz pisał po polsku. Głęboko humanistyczny Janusz Korczak pisał po polsku i oddał życie przeciwko NIEMIECKIEMU bestialstwu. Jankiel w Panu Tadeuszu pełni rolę Stańczyka, nie tylko najpiękniej grając na cymbałach, ale wypowiadając wiele mądrości trafnie opisujących otaczająca go rzeczywistość. Nikt dzisiaj nie sądzi, że Mickiewicz w taki, a nie inny sposób pokazał tego żydowskiego karczmarza tylko, dlatego, że jego matce przypisuje się żydowskie korzenie. Dzisiaj główny konkurent do stanowiska prezydenta Stolicy, Czesław Bielecki także otwarcie mówi o swoich żydowskich korzeniach i nikomu w trakcie kampanii wyborczej nie przyszło do głowy, by robić z tego najmniejszy nawet problem. Siła polskiej kultury wynika z jej otwartości i z kryteriów, jakimi się posługuje w kwalifikacji swój-obcy. Nawet czarny Olisadebe mógł być przez Polaków uznany za swojego, jeśli swoją grą przyczyniał się do sukcesów polskiej reprezentacji. Nawet rodowity Gross, bez cienia żydowskich korzeni, może być uznany za obcego jeśli szkaluje Polskę i Polaków. Kwestia działania na szkodę lub na korzyść Polski jest głównym kryterium w ocenie. Nie pochodzenie czy wyznanie. W różnych momentach naszej historii tą państwową solidarność próbuje się co jakiś czas rozbijać. Nie ma groźniejszego przeciwnika niż duży 40-milionowy kraj w centrum Europy zjednoczony wokół własnych interesów. Tą zagrażającą jedność trzeba niszczyć wszelkimi dostępnymi środkami. Bardzo łatwym i niestety stosunkowo skutecznym narzędziem jest rozniecanie nastrojów ksenofobicznych. Służył temu zorganizowany i sterowany przez komunistyczną bezpiekę pogrom kielecki w 1946 roku. Załatwieniu wewnętrznych partyjnych sporów o miedzę służyła antysemicka nagonka w 1968 roku. W 1989 roku straszono nas demonami nacjonalizmu, by uzasadnić mazowieckiego grubą kreskę. Dzisiaj ten sam cel jest realizowany za pomocą książek Grossa. Autor ten doskonale wpisuje się w tradycyjną linię destrukcji polskiej międzyludzkiej solidarności. Solidarności, która sprawiła, że to właśnie Polacy stanowią najliczniejszą grupę na liście Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. I to pomimo tego, że okupowana Polska była jedynym krajem na świecie, gdzie za przekazanie Żydowi kromki chleba groziła natychmiastowa śmierć. Polacy nigdy nie utworzyli kolaboracyjnej organizacji, nigdy żaden polski dekret nie wspomagał tropienia Żydów i innych ludzi wyjętych przez NIEMIECKIE prawo poza nawias człowieczeństwa. A przecież działo się tak i we Francji i w Holandii i w wielu innych europejskich krajach. Książki Grossa są jak splunięcie w twarz wybawcy, który dla ratowania cudzego, narażał własne życie. To jest gorsze niż stawianie pomnika ukraińskim banderowcom na terenie Przemyśla. Jedyny cel, jaki dostrzegam w tych publikacjach, to właśnie wzbudzenie frustracji i nienawiści. Rozbudzenie niechęci i żalu, który następnie będzie można pokazać, jako uzasadnienie dla dalszych działań. Jest to dużo łagodniej przeprowadzany kielecki pogrom, haniebna prowokacja, która osiągnie cel, gdy jakiś mniej kontrolujący emocje narwaniec, da fizyczny wyraz swojemu oburzeniu. Wtedy będzie można go pokazać palcem, jako dowód, że Gross ma rację. Trzeba powiedzieć sobie otwarcie: Jan Tomasz Gross szerzy w Polsce antysemityzm! A to jest zakazane przez prawo. Robi to nie wprost, stosuje do tego celu sprawdzone komunistyczne metody dezinformacji i manipulacji. W skład stosowanych narzędzi wchodzi nie tylko wyolbrzymianie i nadinterpretacja marginalnych zachowań, ale także najzwyklejsze ordynarne kłamstwo, czego naczelnym przykładem jest sławne zdjęcie, wokół którego buduje całą narrację swojej książki. Czy nie jest to ta sama kategoria manipulacji, co twierdzenie, że krematoria w Oświęcimiu były urządzeniami do ogrzewania baraków? A kłamstwo oświęcimskie jest przecież ścigane z urzędu. Tymczasem zamiast napiętnowania, mamy medialne wsparcie dla tej szerzącej nienawiść narracji. Warto notować, kto podbija bębenek grossowego kłamstwa. Zaskarżenie szowinistycznych działań Grossa pewnie nie jest w obecnych warunkach możliwe, jednak warto zauważać, kto pomaga w generowaniu tej antysemickiej atmosfery. Warto otwarcie demaskować rzeczywisty cel tych działań oraz pamiętać, kto je wspierał. Być może w pewnym momencie dojdziemy do wniosku, że nie warto się ograniczać i należy pójść ścieżką przetartą przez środowiska żydowskie, ale także szkockie i różnych innych narodowości. Być może przyjdą jeszcze procesy przed międzynarodowym trybunałem o szkalowanie dobrego imienia Polski i rozniecanie nacjonalistycznej nienawiści. Przyjdą, gdy uświadomimy sobie, jaki jest rzeczywisty cel podejmowanych działań. Zamilczanie Grossa i innych oświęcimskich kłamców wcale nie jest dobrą metodą, bo ten rodzaj bezczelności nie spocznie, póki nie będzie kategorycznej reakcji. igorczajka's blog
Tadeusz Święchowicz: Czekając na raport Największą trudnością, przed jaką stoi komisja Millera, jest ocena działań polskich władz po katastrofie. W pierwszej kolejności raport powinien przecież wyjaśnić decyzje rządu, a w szczególności premiera Donalda Tuska, w sprawie badania smoleńskiej tragedii Raport polskiej komisji powinien przede wszystkim rozstrzygnąć trzy zasadnicze kwestie, które wciąż pozostają zagadką, mimo że od dnia katastrofy słyszymy wciąż o transparentności i potrzebie odkrycia prawdy.
> Trzy pytania do premiera Po pierwsze, dlaczego premier zdecydował w sprawie katastrofy działać wbrew prawu? Jak wiadomo, obowiązuje polsko-rosyjskie porozumienie zawarte między resortami obrony obu krajów w 1993 r. dotyczące lotów samolotów wojskowych i wyjaśniania ich katastrof. Mimo to premier zgodził się na badanie tego wypadku wojskowej maszyny na innej podstawie prawnej, tj. konwencji dotyczącej wyłącznie lotnictwa cywilnego. Szef rządu postąpił, więc tak, jakby po wybuchu strajku na kolei postanowił rozwiązać spór na bazie Karty Nauczyciela. Po drugie, dlaczego premier zrezygnował z prawa przysługującego Polsce? Obowiązujące między Polską a Rosją porozumienie dotyczące samolotów wojskowych stwierdza, że wyjaśnienie incydentów lotniczych, awarii i katastrof spowodowanych przez polskie statki powietrzne w przestrzeni powietrznej Rosji prowadzone będzie wspólnie przez właściwe organy polskie i rosyjskie. Jest to stwierdzenie kategoryczne i jednoznaczne. Zgodnie z literą porozumienia badanie nie może być prowadzone jednostronnie. Z zapisu o wspólnym wyjaśnianiu katastrof wynika, że powinna powstać wspólna komisja, która powinna prowadzić wspólnie prace, dowody powinny znajdować się pod wspólną kontrolą i powstać powinien wspólny raport. Fakt, że umowa z 1993 r. została zawarta między resortami obrony obu krajów, wzmacniałby możliwości i szanse skutecznej współpracy. Resort, do którego należał samolot, i ten, na którego terenie nastąpiła katastrofa, były przecież bezpośrednio stronami tej umowy. Z informacji przedstawicieli rządu wynika, że zastosowanie konwencji chicagowskiej do badania sprawy smoleńskiej wymagało zgody obu stron. Bez akceptacji ze strony polskiego rządu dochodzenie nie mogłoby być prowadzone na podstawie 13. załącznika i Rosja nie mogła go przejąć na wyłączność. Dlaczego Polska zgodziła się odstąpić od prawa zagwarantowanego nam jeszcze w porozumieniu z 1993 r.? Jest to o tyle dziwne, że prawo to wynika wprost ze zdrowego rozsądku. W przypadku katastrofy państwowego samolotu na terytorium innego kraju narzucająca się i najbardziej obiektywna metoda wyjaśnienia wypadku to powołanie wspólnej komisji. Przejęcie badania przez jedną ze stron od razu rodzi przecież podejrzenia stronniczości i manipulowania dochodzeniem. Zaakceptowanie, jako podstawy konwencji chicagowskiej stanowiło potrójny błąd: umożliwiło oddanie badania na wyłączność drugiej stronie, obniżyło rangę samolotu głowy państwa polskiego oraz utrudniło polskie badanie, bo komisja rządowa raz musiała traktować samolot, jako państwowy, innym razem, jako cywilny. W zamian za rezygnację z przysługującego nam prawa, otrzymaliśmy stronniczy i obraźliwy dla Polski raport, który jest szczególnie upokarzający dla rządu, bo lekceważy ostentacyjnie jego starania i pojednawcze stanowisko.
Po trzecie, dlaczego premier przedstawiając sytuację związaną z rosyjskim badaniem, mijał się z prawdą? Dlaczego wprowadzał w błąd Sejm RP i opinię publiczną? Edmund Klich, akredytowany przedstawiciel rządu polskiego przy rosyjskim badaniu, twierdzi, że zasady określone przez załącznik 13. do konwencji chicagowskiej były wielokrotnie łamane przez Rosjan. Pierwsze takie naruszenie wydarzyło się już w dniu akredytacji Klicha, to jest 15 kwietnia 2010 r. Rosjanie odmówili wówczas Polakom udziału w oblocie technicznym lotniska, co jest jedną z najważniejszych czynności przy wyjaśnianiu katastrofy. Sprawa ta była tak newralgiczna, że akredytowany złożył później pierwszy oficjalny protest dotyczący łamania zasad 13. załącznika do szefowej Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego Tatiany Anodiny. Reakcja szefa polskiego rządu na te fakty była niezwykła. Dwa tygodnie po pierwszym złamaniu konwencji przyjętej, jako podstawa dochodzenia premier zapewnił kategorycznie, że przedstawiciele Polski dopuszczeni są do wszystkich czynności śledztwa. Na konferencji prasowej premier podkreślił: „Rosjanie wypełniają zobowiązania wynikające z konwencji chicagowskiej, a nawet w ocenie Edmunda Klicha są w wielu sytuacjach gotowi wykraczać poza ramy konwencji, jeśli tylko jest takie oczekiwanie strony polskiej”. Aby nie było żadnych wątpliwości, premier powtórzył to twierdzenie następnego dnia przed pełną salą sejmową. Zaznaczył, że jest z Edmundem Klichem w stałym kontakcie i że akredytowany ma „100-procentowy dostęp” do rosyjskiego badania: „Ma on dostęp do wszystkich bez wyjątku czynności, które prowadzi strona rosyjska”. Premier mówił, że jeszcze poprzedniego dnia sprawdzał, czy ze strony rosyjskiej pojawiają się jakieś blokady lub utrudnienia, które mogłyby uniemożliwić albo utrudnić prace polskich instytucji zmierzające do wyjaśnienia katastrofy. „Uzyskałem zapewnienie zarówno od prokuratury, jak i akredytowanego przedstawiciela państwa polskiego, że do tej pory nie zdarzyło się nic, co pozwoliłoby zakwestionować dobrą wolę i gotowość strony rosyjskiej do pełnej współpracy”. Donald Tusk zapewniał posłów z trybuny sejmowej, „że strona rosyjska w każdej ze spraw, gdzie potrzebna była współpraca, kiedy trzeba było, wykraczała in plus poza zapisy tej konwencji”. Sprzeczność w tak fundamentalnej dla interesu państwa sprawie między oświadczeniami premiera a stanem faktycznym będzie wymagała zapewne wyjaśnienia przed właściwą instancją. Teraz najważniejszą kwestią jest rozstrzygnięcie, czy szef rządu świadomie wprowadzał w błąd Sejm i opinię publiczną, czy też może polski akredytowany wprowadził w błąd premiera i na podstawie jego nieprecyzyjnych relacji Donald Tusk przekazał fałszywą informację Sejmowi i społeczeństwu? Jeszcze rok temu niewiele osób w ogóle słyszało o Edmundzie Klichu. Dziś jest to jednak gwiazda pierwszej wielkości. Pułkownik doktor Edmund Klich stał się jednym z najbardziej zaufanych współpracowników ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka, mimo że powołał go jeszcze minister z PiS-u. Minister spraw wewnętrznych publicznie Edmunda Klicha upokarzał, ale usunąć go z funkcji nie zdołał. Pułkownik cieszy się wyjątkowymi względami prezesa Rady Ministrów, który chroni go mimo ataków i zarzutów, jakie stawiają mu politycy, wojskowi i eksperci. Ze względu na posiadaną wiedzę Edmund Klich jest dla rządu chodzącą bombą zegarową, a jednak nikomu nie starcza odwagi, aby go usunąć z funkcji i tym samym zmniejszyć skutki nieuchronnego wybuchu.
> Uległość wobec dyktatu Trzy dni po katastrofie smoleńskiej premier Rosji Władimir Putin zaprosił Klicha na telekonferencję, na której obwieszczono, że podstawą dochodzenia będzie konwencja chicagowska. Rząd polski przeszedł do porządku dziennego nad tym stwierdzeniem. Dwa dni później polski minister obrony zdecydował o utworzeniu komisji do badania katastrofy i chciał akredytować jej członków przy rosyjskim dochodzeniu. Rosjanie uznali jednak tylko akredytację Edmunda Klicha, dzięki czemu stał się on jedynym reprezentantem Polski w najważniejszym dochodzeniu w naszej historii. Rosjanie przewidzieli dla Edmunda Klicha szczególną rolą w sprawie smoleńskiej już wcześniej. To za jego pośrednictwem przekazali rządowi polskiemu, że dochodzenie w sprawie katastrofy powinno być prowadzone na podstawie 13. Załącznika do konwencji chicagowskiej. Rząd przyjął sugestię rosyjską, nie przejmując się wyrażonymi równocześnie przez Klicha wątpliwościami. Dzięki temu Rosja badała wypadek wojskowego samolotu, jakby był on cywilny. Przejęła też badanie na wyłączność i sprowadziła właściciela samolotu, – czyli państwo polskie – do roli obserwatora. Przez pół roku polski rząd starał się nie dostrzegać sprzeczności interesów i łamania zasad przez Rosjan, mając zapewne nadzieję na uczciwy podział odpowiedzialności za katastrofę. Jednak raport MAK-u okazał się dziełem stronniczym, pomijającym oczywiste fakty i dostrzegającym wyłącznie winę Polaków. O tym, że Rosjanie mogą sporządzić raport, nie uwzględniając polskich uwag, Edmund Klich ostrzegał jednak już w kwietniu 2010 r. Premier albo tego nie dosłyszał, albo w to nie uwierzył. Edmund Klich nigdy nie zaprzeczał, że Polska mogła wystąpić o przejęcie śledztwa od Rosjan, bo umożliwiały to „przepisy międzynarodowe, w tym konwencja chicagowska”. Już 23 kwietnia 2010 r. w wywiadzie dla TVN24 akredytowany dawał do zrozumienia, że Polska nie musiała występować w tym śledztwie, jako petent i że wielokrotnie zwracał się do przedstawicieli rządu, aby skorzystać z przewidzianej przez konwencję możliwości przejęcia śledztwa lub jego części. Załącznik 13. stwierdza, że badanie okoliczności wypadku prowadzi państwo, na którego terytorium miało miejsce zdarzenie, ale może ono przekazać, w całości lub w części, prowadzenie badania innemu państwu na podstawie dwustronnej umowy i ugody. Właśnie taką ugodę – zdaniem Klicha – trzeba było wypracować ze stroną rosyjską. Premier polskiego rządu pozostał głuchy na te publicznie zgłaszane postulaty. O ścisłej współpracy ze stroną polską przy dochodzeniu mówili zaraz po katastrofie najwyżsi przedstawiciele Rosji, z prezydentem i premierem na czele. Jednak Donald Tusk uważał, że wystąpienie o wspólne śledztwo popsułoby stosunki polsko-rosyjskie. Na konferencji 28 kwietnia 2010 r. mówił, że nie zna przypadku, by badanie wypadku lotniczego w Europie przebiegało na innych zasadach jak przyjęte przez Polskę i Rosję. Edmund Klich mógłby zakwestionować te słowa, przywołując choćby katastrofę koło Dubrownika z 1996 r. amerykańskiego samolotu rządowego z sekretarzem handlu Ronem Brownem na pokładzie. Dochodzenie prowadziły wówczas amerykańskie agencje: Narodowa Komisja Bezpieczeństwa Lotów i Federalny Zarząd Lotnictwa, przy współpracy z Chorwacką Agencją Lotniczą. Odpowiadając na pytania posłów 29 kwietnia 2010 r., premier Tusk stwierdził: „Nie mieliśmy umowy międzynarodowej z Rosją. Nie mieliśmy nigdy takiej umowy, która w tak szczególnym przypadku dawałaby stronie polskiej komfortowe warunki działania”. Premier nie wspomniał wówczas o „Porozumieniu” z 1993 r. między ministerstwami obrony Polski i Rosji. Nigdy jednak nie kwestionował, że umowa ta obowiązuje. Twierdził tylko, że wymagałaby ona ustalenia konkretnych procedur postępowania. Przy dobrej woli obu stron, jaka istniała w pierwszym okresie po katastrofie, przyjęcie takich procedur mogłoby zostać dokonane błyskawicznie. Premier nie mógł wątpić w dobrą wolę ze strony Rosjan, bo w przeciwnym razie na pewno by im nie oddał badania na wyłączność. Polska powinna zaproponować procedury NATO, które – zdaniem Edmunda Klicha – adaptują rozwiązania cywilne w sprawie badania wypadków lotniczych i generalnie są oparte na załączniku 13, jednak dają większy udział w dochodzeniu państwu, do którego należał samolot. Gdyby Rosjanie nie zaakceptowali procedur NATO, to ustalenie mogłoby trwać trochę dłużej, ale zapewne krócej, niż zajął wybór akredytowanego. W ciągu pierwszych trzech dni Polacy i Rosjanie prowadzili wspólne prace w Smoleńsku, co wskazuje, że opierano się wówczas na zasadach zdrowego rozsądku lub na porozumieniu z 1993 r. Dopiero 13 kwietnia 2010 r. Rosjanie poinformowali o wyborze, jako podstawy dochodzenia konwencji o lotnictwie cywilnym, a premier Putin przekazał sprawę w gestię MAK. Rząd polski nie zgłosił sprzeciwu, chociaż z punktu widzenia polskiego prawa nie ulegało wątpliwości, że samolot był wojskowy i państwowy.
> Gorzej późno niż wcale Rosjanie powołali swoją komisję w sprawie katastrofy smoleńskiej w ciągu kilkudziesięciu minut po katastrofie. Było to ciało na najwyższym szczeblu, z premierem rządu i szefami najważniejszych ministerstw na czele. Tymczasem w Polsce przez kluczowe pięć dni po wypadku nie istniała formalnie żadna komisja, która zajmowałaby się badaniem tej sprawy. Polskie ministerstwo obrony powołało komisję rządową dopiero 15 kwietnia, dwa dni po tym, jak najważniejsze decyzje podjął w tej sprawie premier Rosji. Co więcej, polska komisja była zwykłą komisją – ani pod względem charakteru, ani rangi zasiadających w niej osób nie mogła ona być równym partnerem dla specjalnej państwowej komisji rosyjskiej? Edmund Klich w chwili katastrofy był przewodniczącym podległej ministrowi infrastruktury Cezaremu Grabarczykowi komisji badania wypadków w lotnictwie cywilnym. Wiedział, że nie jest właściwą osobą do badania katastrofy samolotu państwowego. Jednak to on przekazał ministrowi infrastruktury stanowisko rosyjskie w sprawie podstawy prawnej postępowania. To dzięki ministrowi Grabarczykowi Klich znalazł się w samolocie lecącym do Smoleńska, gdzie został przez MAK przyjęty, jako szef strony polskiej. To minister Grabarczyk udzielił mu zgody na to, aby reprezentował Polskę na telekonferencji 13 kwietnia z premierem Putinem. To minister infrastruktury przyjął do wiadomości, że Rosjanie uznali za podstawę procedowania załącznik 13. do konwencji chicagowskiej. Krótko mówiąc, bez udziału ministra Grabarczyka rosyjska strategia w sprawie badania katastrofy smoleńskiej nie mogłaby zostać zrealizowana, a Edmund Klich nie zostałby polskim akredytowanym. Swoją ważną pozycję w tej sprawie minister Grabarczyk zawdzięcza z kolei temu, że za podstawę dochodzenia przyjęto konwencje o lotnictwie cywilnym. Gdyby współpraca odbywała się na bazie umowy o samolotach wojskowych, rola ministra infrastruktury byłaby marginalna. Pięciodniowe spóźnienie w powołaniu polskiej komisji do badania katastrofy smoleńskiej było zastanawiającym błędem. Jeszcze bardziej intrygujące jest jednak powołanie nielubianego w MON-ie Edmunda Klicha na szefa komisji MON-u i jednocześnie akredytowanie go przy rosyjskim badaniu. Edmund Klich pojmował swoją rolę zupełnie inaczej niż minister obrony Bogdan Klich. Pułkownik uważał, że jego podstawowym obowiązkiem jest wypełnianie zadań akredytowanego, tzn. obserwowanie rosyjskiego dochodzenia i kontakt z MAK, a nie przewodniczenie polskiej komisji. Nawet współpracę z polskimi wojskowymi działającymi w Rosji uznał za sprzeczną ze swoją misją akredytowanego. Edmund Klich uważał, że został obarczony dwiema funkcjami, których równoczesne pełnienie było niemożliwe. Praca Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego była, więc początkowo fikcją, a minister obrony potrzebował aż dwóch tygodni, aby to zmienić. Głosy o potrzebie dymisji ministra obrony pojawiły się zaraz po katastrofie. Premier odpowiedział wówczas, że nie jest jeszcze na to pora, bo musi skonsultować tę sprawę z prezydentem, (czyli czekał na wynik wyborów), potem, że trzeba zaczekać na raport MAK-u, teraz czekamy na raport komisji Jerzego Millera. Po polskim raporcie będzie zapewne oczekiwać na wynik wyborów itd. Komisja Millera rozpoczęła pracę nie tylko z ogromnym, bo 18-dniowym, opóźnieniem, ale i na słabej podstawie. Przewidywana przez prawo komisja MON miała zajmować się zwykłymi wypadkami samolotów wojskowych, a nie katastrofą samolotu z prezydentem na terenie obcego państwa. Ta podstawa była po prostu nieadekwatna do rangi zaistniałej sytuacji. Szef resortu, który dysponował feralnym samolotem i był odpowiedzialny za procedury, byłby sędzią we własnej sprawie. Aby wyjść z tej kłopotliwej sytuacji, musiał zmienić rozporządzenie tak, aby podwyższyć rangę komisji badającej katastrofę. Przewodniczący komisji ma przedstawić do akceptacji swój raport już nie ministrowi obrony, jak było wcześniej, lecz samemu premierowi, który oczywiście też jest stroną w tej sprawie. Nowym przewodniczącym komisji został minister spraw wewnętrznych i administracji. Przeprowadzona przez ministra obrony operacja prawna ma słabe punkty. Po pierwsze, rozporządzenie koliduje z ustawą Prawo Lotnicze, która określa, kto i w porozumieniu z kim powołuje przewodniczącego komisji. Po drugie, minister spraw wewnętrznych jest tak samo stroną w tej sprawie, jak i minister obrony, gdyż to jemu podlega Biuro Ochrony Rządu, którego rola w sprawie zabezpieczenia wizyty od początku budziła kontrowersje. Po trzecie, przewodniczący polskiej komisji działać musiał w karkołomnym układzie prawnym: w Polsce badał katastrofę samolotu państwowego, a współpracował z komisją rosyjską badającą wypadek samolotu niepaństwowego. Minister musiał się więc nieźle nagimnastykować, aby nie dać się złapać na tę sprzeczność. Gdyby stwierdził, że samolot był państwowy, to godziłby w podstawę rosyjskiego badania, z którym polski rząd wiązał wielkie nadzieje. Jednocześnie, nie mógł też stwierdzić, że samolot był cywilny, bo to byłoby rażąco sprzeczne z faktami.
> Polityczny masochizm Minister Miller zapowiada, że jego raport będzie bolesny dla Polski, jakby wybierał się na procesję biczowników. Udowodnienie winy strony polskiej nie przyniesie przecież chwały rządowi i nie da mu politycznych korzyści. Co więcej, minister zapowiada ten przykry osąd, nie mając nawet najważniejszych dowodów, które pozostają przecież wciąż w rękach Rosjan? Groźby te są, więc tak samo racjonalne, jak podcinanie gałęzi, na której się siedzi. Szef rządu wziął na siebie odpowiedzialność za wyjaśnienie katastrofy. „Osobiście dbałem od pierwszych godzin po katastrofie o to, aby przyjęto procedury i sposób postępowania, który zapewni maksymalną w takich możliwościach przejrzystość działania i obiektywizm, neutralność instytucji, które te badania i śledztwa prowadzą” – zapewniał premier na pierwszej konferencji po katastrofie. Jednak nawet dziś wciąż nie wiemy, kto ani w jakiej formie podejmował najważniejsze decyzje w tej sprawie. Wolą premiera było utrzymanie Edmunda Klicha na stanowisku po jego frontalnym ataku na polski resort obrony i po „systemowym” obciążeniu strony polskiej winą za katastrofę, co dokonało się już w kwietniu 2010 r. Brak działań rządu po tym oskarżeniu jest trudny do zrozumienia. Albo akredytowany mówił prawdę i wówczas natychmiast należało winnych takiej sytuacji odwołać, albo mijał się z prawdą, wówczas odwołać należało samego akredytowanego. Premier nie odwołał jednak ani ministra obrony, ani akredytowanego. Przeciwnie, stał się, obok ministra Grabarczyka, głównym jego patronem. Premier nie skarżył się na współpracę z Edmundem Klichem, z czego można wnioskować, że akredytowany raportował rzetelnie postępy prac rosyjskich i problemy powstające w ramach jego obserwacji. Równocześnie akredytowany dzielił się swoimi przemyśleniami z opinią publiczną. Już 23 kwietnia 2010 r. Edmund Klich udzielił wypowiedzi dla TVN24, w której stwierdził, że w Rosji panował chaos, specjaliści pracujący na terenie Rosji nie mieli wsparcia ze strony rządu i dał do zrozumienia, że Polska przyjęła wobec Rosji postawę petenta. „Ja wiem, jaki jest tego wszystkiego cel i kto robi larum – dodawał akredytowany. – Ludzie, którzy są odpowiedzialni za tę katastrofę, chcą zwalić wszystko na pilotów. A oni są tymi, którzy na końcu łańcucha zbierają błędy wszystkich”. Mimo tak ciężkich i wygłoszonych przed kamerą zarzutów premier oświadczył, że uzyskał zapewnienie od Edmunda Klicha, że cytowana w mediach jego wypowiedź nie odpowiada prawdzie i została źle przytoczona. Od października 2010 r. Edmund Klich mówił publicznie, że wielokrotnie i ewidentnie Rosjanie naruszali 13. Załącznik do konwencji chicagowskiej. Gdyby okłamywał wcześniej premiera, to szef rządu powinien wobec podwładnego wyciągnąć konsekwencje. Trudno sobie wyobrazić, aby premier mógł darzyć zaufaniem osobę, która w najważniejszej dla kraju sprawie wprowadza go w błąd, narażając na szwank reputację i wiarygodność. Późniejszy rozwój wydarzeń pokazuje, że premier nieustannie darzy Edmunda Klicha wyjątkowym zaufaniem. Mimo konfliktów z prokuratorami czy ministrami do końca pozostał on polskim akredytowanym. Co więcej, już w tym roku, wbrew stanowisku przytłaczającej większości członków Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, powierzono mu na kolejną kadencję funkcję przewodniczącego tejże Komisji? (...) Tadeusz Święchowicz
Błasik & Protasiuk – rozbieżności w informacjach Zadziwiająca jest ilość rozbieżności w różnych informacjach, jakie ukazują się od momentu katastrofy TU-154M
„Kłótnia" gen. Andrzeja Błasika z mjr. Arkadiuszem Protasiukiem
24 luty 2011 Ukazała się informacja, że Prokuratorzy posiadają nagranie z kamery przemysłowej z lotniska Okęcie z dnia 10 kwietnia 2010. Tą informację potwierdził rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa. Na tym nagraniu widać emocjonalną rozmowę gen. Andrzeja Błasika i kpt ( mjr ) Arkadiusza Protasiuka przed wylotem do Smoleńska. Nagranie to pochodzi z kamery przemysłowej niestety zawiera tylko obraz.
Ustalono wpierw jednego świadka, następnie ustalono kolejnych kilku świadków. Poszukiwano eksperta od czytania z ruchu ust. Eksperta nie znaleziono...
10 marca 2011 Prokurator Generalny powiedział, że do 9 marca 2011 prokuratorzy nie natrafili na obraz, który zawierałby kadr, dokumentujący zdarzenie kłótni gen. Andrzeja Błasika z mjr. Arkadiuszem Protasiukiem. Minęło kilka dni, mamy 15 marca 2011 a tu okazuje się, że w filmie z przemysłowej kamery nie ma kadrów, na których widać „kłótnię” gen Błasika z mjr. Protasiukiem, żaden ze świadków nie potwierdziłby widział takie zajście.
Kto i po co wypuszcza takie „newsy”, które są dementowane po kilkunastu dniach od zaistnienia?
Obecność ( lub nieobecność) gen. Andrzeja Błasika w kokpicie TU-154M.
25 maj 2010 Jedną z dwóch osób, które przed katastrofą prezydenckiego samolotu weszły do kokpitu - był gen. Andrzej Błasik, dowódca Sił Powietrznych. Informację tę potwierdził w programie "Teraz My" Edmund Klich, szef Komisji Badania Wypadków Lotniczych.
23 luty 2011 Mecenas Bartosz Kownacki, pełnomocnik sześciu rodzin ofiar: „...Rodzina rozpoznała głos generała, ale został on zarejestrowany w kokpicie kilka minut przed katastrofą, potem generał mógł wyjść z kokpitu...”
14 marzec 2011 W wywiadzie dla programu "Minęła dwudziesta" w TVP Info Ewa Błasik powiedziała, że nie ma podstaw, aby twierdzić, że jej mąż znajdował się w kokpicie tupolewa. Do tej pory Ewa Błasik nie byłam proszona o identyfikację głosu jej męża. No to jak to jest z tym głosem oraz identyfikacją głosu, który ma należeć do gen. Andrzeja Błasika? Mecenas Bartosz Kownacki twierdzi, że rodzina rozpoznała głos generała, z kolei żona generała Ewa Błasik twierdzi, że nie była proszona o identyfikację zarejestrowanego głosu. A wydawałoby się, że w procesie identyfikacji głosu badanej osoby w pierwszej kolejności powinni uczestniczyć najbliżsi tej osoby, gdyż to właśnie najbliżsi są w stanie rozpoznać wszelkie niuanse, naleciałości oraz styl głosu badanych próbek. W następnej kolejności powinno o opinię dotycząca głosu zapytać biegłych.
Dlaczego Ewa Błasik nie uczestniczyła w procedurze identyfikacji próbek głosu mającego należeć do jej męża gen. Andrzeja Blasika? Wpierw informacja o obecności generała w kokpicie Tupolewa, później informacja o zawartości alkoholu we krwi gen. Błasika, jeszcze później kolejna informacja o „kłótni” gen Błasika z mjr. Protasiukiem. Po takiej dawce „rzetelnych” informacji można po pierwsze odnieść wrażenie, że zamiast szukać winnych pośród żywych to ktoś usiłuje jak największa część winy za spowodowanie katastrofy Tupolewa zwalić na nieżyjącego generała oraz załogę, a po drugie ta kopalnia „prawdziwych” informacji, które następnie są dementowane lub zmieniane buduje masę pytań, na które ciężko jest uzyskać rzetelną odpowiedź. Pluszak's blog
Jak zdobyto Polske bez jednego wystrzalu - zabory 2011 Pakiet klimatyczny jest korzystny dla zachodu Europy, który kombinuje, by eksploatować kraje Europy Środkowej. To mają być neo-kolonie. Temu służy likwidacja polskich banków, ciężkiego przemysłu i handlu – z profesorem Witoldem Kieżunem rozmawia Krzysztof Świątek. - Głosi Pan pogląd, że Polska podlega rekolonizacji. Na czym ona polega, kto realizuje tę koncepcję i jakie będą jej skutki? - Problem rekolonizacji znam o tyle dobrze, że przez 10 lat prowadziłem jeden z największych programów ONZ modernizacji krajów Afryki Centralnej. I miałem możliwość zorientowania się jak wygląda polityka wielkiego kapitału w stosunku do dawnych krajów kolonialnych. Kiedy stawały się wolne, z reguły odzyskiwały dostęp do źródeł surowców, a także przedsiębiorstw znajdujących się wcześniej w rękach kolonizatorów. W II połowie lat 80. rozpoczęła się olbrzymia akcja rekolonizacji. Kapitał międzynarodowy „oświadczył” mieszkańcom Afryki: macie niepodległość, swoje państwa, natomiast my wykupimy wasze przedsiębiorstwa, głównie zajmujące się eksploatacją złóż minerałów, ale także uprawą kawy, herbaty czy egzotycznych owoców. Wy będziecie prowadzić małe i średnie firmy, pracować na roli i oczywiście kupować nasze towary, bo sami, niewiele produkując, zostaniecie zmuszeni do importu. Na przełomie lat 70 i 80. rozpoczyna się rewolucja informatyczna. Pojawia się możliwość tworzenia potężnych imperiów gospodarczych, które zyskują szansę oddziaływania na cały świat. To stworzyło kapitalną okazję do rekolonizacji. Jedna grupa kapitałowa mogła przejąć np. kopalnie w Kongo, Rwandzie i Ugandzie. Przerażająca stopa korupcji w Afryce ułatwiała niezwykle tani zakup. Ta akcja, akceptowana przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy, niesłychanie się rozwinęła. - Skutki polityki wielkiego kapitału widział Pan w Rwandzie. - Znam podłoże konfliktu rwandyjskiego. W moim projekcie pracowało 56 osób, w tym 45 Murzynów, z których tylko dwóch przeżyło. Resztę zamordowano. Cały konflikt był olbrzymią akcją kapitału amerykańskiego. Kiedy na początku lat 60. Rwanda i Burundi odzyskały niepodległość, władzę opanowali Tutsi. Później w Rwandzie doszło do rewolucji i władzę przejęli Hutu, a większość Tutsi uciekła do Ugandy. Okazało się, że uciekinierzy z Rwandy reprezentowali wyższy poziom, niż ludność miejscowa, opanowali więc władzę w wojsku. I wtedy doszło do porozumienia z amerykańskim kapitałem zbrojeniowym – dacie nam na kredyt broń, a my uderzymy na Rwandę, a potem przez Burundi dojdziemy do Zairu, który jest najbogatszym krajem zasobnym w minerały, diamenty i uran. Zair był wtedy opanowany przez kapitał belgijski i francuski, a chciał tam wejść kapitał amerykański. Wszystko rozgrywało się na moich oczach. Amerykanie przekazali sprzęt do Ugandy i ta rozpoczęła wojnę. Rwanda miała gorsze uzbrojenie radzieckie. Ewakuowano mnie w momencie, kiedy mój zastępca został zamordowany, a armia ugandyjska była 20 km od stolicy Rwandy. Hutu, w odwecie zaczęli mordować miejscowych Tutsi. Tutsi z Ugandy zdobyli Rwandę, przeszli pokojowo przez Burundi – cały czas opanowane przez Tutsi – i ruszyli na Zair. W tym kraju wymordowano 500-600 tys. ludzi i region został opanowany przez kapitał amerykański i brytyjski. Dziś kontroluje on całą Afrykę centralną. - W jaki sposób przeniesiono pomysł na rekolonizację Afryki tak, by objęła naszą część Europy? - Sytuacja Afryki była interesująca ze względu na surowce, ale przedstawiciele kapitału światowego zdawali sobie sprawę, że tam robotnik, a nawet inżynier jest słabo wykwalifikowany. Kocham Murzynów, są sympatyczni, mili, ale mają jedną wadę – brakuje im zmysłu do systematycznej pracy. Kultura afrykańska zrodziła się nie z pracy, a z zabawy. W Burundi są np. lasy bananów, z których można zrobić zupę, piwo czy chleb. Jeszcze w latach 30. po ulicach Bużumbury biegały daniele, wystarczyło z łuku strzelić, nie trzeba było pracować. Mieszkańcy wyżywali się w zabawie i to zostało do dziś. Uroczystości zaręczyn i ślubu trwają wiele dni. Tymczasem Polska dysponowała kadrą wykwalifikowanych inżynierów i robotników. Wedle źródeł amerykańskich, w 1980 roku znajdowała się na 12. miejscu jeśli chodzi o wielkość produkcji. Pojawia się więc kolejna fantastyczna okazja dla światowego kapitału zdobycia atrakcyjnego rynku. I rusza George Soros. To jeden z 10 najbogatszych ludzi na świecie, dorobił się na spekulacjach giełdowych. Polska jest otwartym krajem, w którym znaczna część młodszej kadry przywódczej przebywała w USA na stypendiach. Jest wielu Cimoszewiczów, Kwaśniewskich, Rosatich, Balcerowiczów. Leszek Balcerowicz uzyskał tytuł MBA na Saint John’s University. Decyzja – zaczynamy w Polsce. Wielki reprezentant światowego kapitału George Soros przyjeżdża w maju ’88. Spotyka się z Rakowskim i Jaruzelskim. Natychmiast tworzy za miliony Fundację Batorego stawiając jako cele: otwarte społeczeństwo i otwarty rynek. Niedługo później NBP tworzy 9 banków komercyjnych z partyjnym kierownictwem. Zaczyna się I etap tworzenia tzw. przedsiębiorstw nomenklaturowych. Soros opracowuje program w oparciu o tzw. konsensus waszyngtoński. Zakłada on otwarcie granic, możliwość dużego importu i jak najdalej idącą prywatyzację. Bazuje na koncepcji neoliberalizmu Miltona Friedmana, absolutyzującą wolny rynek, w której państwo nie ma nic do gadania. Soros sprowadza Sachsa, który jest finansowany przez Fundację Batorego. - Sachs spotyka się ze strategami Solidarności. - W maju ’89 roku idzie do Geremka. Geremek przyznaje, że nie ma zielonego pojęcia o ekonomii. Jadą do Kuronia na Żoliborz. Kuroń nie zna angielskiego, więc zapraszają Liptona, który pracuje w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, a jednocześnie w redakcji „Gazety Wyborczej”. Kuroń powtarza, że wszystko na pewno wyjdzie i poleca Sachsowi opracowanie programu. Jadą do „Gazety Wyborczej”, gdzie jest komputer i do rana Lipton z Sachsem opracowują program. Biegną do Michnika, który też wyznaje, że nie ma zielonego pojęcia o ekonomii. Ale decyduje się napisać artykuł: „Wasz prezydent, nasz premier” i zobowiązać rząd do realizacji programu. Nie odkrywam niczego nowego. Wszystko jest w książce Jeffreya Sachsa: „Koniec z nędzą. Zadanie dla naszego pokolenia”. Później Sachs spotyka się z OKP w sejmie… - …większość posłów też nie ma wiedzy ekonomicznej… - Aleksander Małachowski przyznał później: „Byliśmy jak barany”. Powstaje pytanie:, kto ma realizować tę koncepcję? Jako pierwszy brany jest pod uwagę Trzeciakowski, który odmawia? Nie zgadzają się także Józefiak i Szymański. Wtedy Stefan Bratkowski stawia moją kandydaturę. Ja jestem w Burundi, gdzie nie ma ambasady, dlatego dzwoni ambasador z Kenii, ale nie umie sprecyzować, o jaką propozycję chodzi. Brakowało mi roku do zakończenia realizacji 10-letniego programu, stąd odmawiam. Wtedy Kuczyński ni stąd, ni zowąd łapie Balcerowicza. Co ciekawe, Balcerowicz robi doktorat w ’75 roku, a w ’89 nie ma jeszcze habilitacji? Kiedy pracowałem w Wydziale Zarządzania UW to nasi adiunkci musieli w ciągu pięciu lat zrobić habilitację? W przeciwnym razie byli zwalniani. Sprawa druga – Balcerowicz nie brał udziału w pracach Okrągłego Stołu. Po trzecie – nigdy w życiu niczym nie kierował. Dobór, więc bardzo dyskusyjny. W tym czasie OKP tworzy komisję do stworzenia programu gospodarczego pod przewodnictwem prof. Janusza Beksiaka. I wtedy Mazowiecki stawia sprawę na ostrzu noża – albo oni, albo my. Zostaje Balcerowicz. buzek 2011 - Dlaczego inni nie chcieli jej realizować? - Bo poza zdławieniem inflacji, skutkowała zniszczeniem państwowych przedsiębiorstw, likwidacją PGR-ów, masowym bezrobociem, a jednocześnie zalewem importu – importowaliśmy wówczas nawet spinki do włosów i makulaturę. Przyjeżdżam wtedy do Polski i widzę mleko francuskie na półkach. Kuzynka mówi mi, że jest propaganda, by nie kupować polskiego mleka, bo rzekomo butelki myje się proszkiem IXI. Pytam o „Mazowszankę”, którą zawsze lubiłem. Okazuje się, że nie ma. Można za to nabyć niemieckie wody mineralne. Chcę kupić krem do golenia Polleny. A trzeba pamiętać, że Szwedzi specjalnie przyjeżdżali do Polski po wódkę i polskie kosmetyki. Polleny też nie ma, jest Colgate. W końcu ekspedientka znajduje Pollenę w magazynie. Widzę, że jest trzy razy tańsza. Kobieta tłumaczy, że bardziej opłaca jej się sprzedawać droższy towar, więc polskiego nie wystawia. Krótko mówiąc, rozpoczyna się świadoma likwidacja konkurencji. Siemens kupuje polski ZWUT, który dysponuje wówczas monopolem na telefony w Związku Radzieckim. Niemcy dają pracownikom dziewięciomiesięczną odprawę. Wszyscy są zadowoleni. Po czym burzą budynek, całą aparaturę przenoszą do Niemiec i przejmują wszystkie relacje z Rosją. Likwiduje się „Kasprzaka”, produkcję układów scalonych, diod, tranzystorów, a nawet naszego wynalazku, niebieskiego lasera. Wykupuje się polskie cementownie, cukrownie, zakłady przemysłu bawełnianego, świetną wytwórnię papieru w Kwidzyniu. A my uzyskane pieniądze „przejadamy”. - Największy skandal to jednak sprawa Narodowych Funduszy Inwestycyjnych. - Kupiłem wtedy świadectwo NFI za 20 zł, wychodzę z banku i zatrzymuje mnie mężczyzna oferując za nie 140 zł. Okazało się, że posiadacz 35 proc. akcji miał prawo do podejmowania decyzji sprzedaży. NFI tworzyło ponad 500 najlepszych przedsiębiorstw. Wszystkie upadły albo zostały za grosze sprzedane. I potem te świadectwa były po 5 zł. Toczyły się procesy, m. in. Janusza Lewandowskiego, zakończony w zeszłym roku uniewinnieniem. Wszyscy porobili kariery, a Balcerowicz dostał Order Orła Białego i był kandydatem do Nagrody Nobla. To nie do wiary! - Polska oddała banki, a sektor energetyczny przejmują firmy narodowe innych państw, np. szwedzki Vatenfall. - Wcześniej TP SA przejął państwowy France Telecom. Podobnie działo się w Afryce. Wszystkie towary eksportowane z Europy albo Ameryki były bez porównania droższe. Kupiłem w Afryce volkswagena za 15 tys. dolarów, przyjechałem do Berlina, patrzę – kosztuje tylko 8 tys. Teraz także ceny artykułów przemysłowych są w Polsce dużo wyższe, zaś płace nieporównywalnie niższe. Na tym polega interes firm zagranicznych. Gdyby płace, żądaniem związków zawodowych, doprowadzono do poziomu wynagrodzeń za granicą, to koncerny przeniosłyby się do Rumunii, Bułgarii, na Białoruś, do Chin, a nawet do Afryki. Przecież Ford zlikwidował fabrykę pod Warszawą i otworzył ją w St. Petersburgu. - Czy podobnie rekolonizowano inne kraje, które wychodziły z komunizmu? - Tak, tę koncepcję zrealizowano w całej Europie Środkowej. - Jak ocenia Pan aktualną sytuację Polski? - Jest tragiczna. Suma długu państwa i długu prywatnego przekracza poziom dochodu narodowego. A dług rośnie, bo całe te 20 lat mamy ujemny bilans w handlu zagranicznym. Żyjemy wedle filozofii sformułowanej przez premiera Tuska – „tu i teraz”. Nie ma żadnego planu strategicznego.2011 - Czy limity emisji CO2 to pomysł na doprowadzenie do upadku polskiego przemysłu? - Pakiet klimatyczny jest korzystny dla zachodu Europy, który kombinuje, by eksploatować kraje Europy Środkowej. To mają być neo-kolonie. Temu służy likwidacja polskich banków, ciężkiego przemysłu i handlu. To są ostatnie lata polskiego handlu. Tylko w tym roku Carrefour i Biedronka zamierzają otworzyć paręset nowych placówek. - Czyli Polacy nie mają być właścicielami dużych firm? - Taki jest cel. Polsce grozi poważny kryzys finansowy. Zagrożony jest system ubezpieczeń społecznych. Jak można było stworzyć OFE – kilkanaście zagranicznych firm, które biorą po 7,5 proc. prowizji? Należało powołać jedno polskie towarzystwo emerytalne, które tworzy fundusz inwestujący tylko w budowę wieżowców, duże przedsiębiorstwa i na tym zarabia. Tak jak ONZ, którego fundusz emerytalny jest właścicielem wieżowców w Nowym Jorku, których wartość idzie, co roku w górę. Ale zagranicznym firmom ubezpieczeniowym dawać takie zarobki?! - Dlaczego Niemcy zdecydowali się otworzyć swój rynek pracy? - Jest zapotrzebowanie na konkretne zawody, m. in. informatyków, lekarzy oraz osoby do opieki nad ludźmi starszymi. Zarazem Niemcy prowadzą konsekwentną politykę. W latach 70. wyemigrowało paręset tysięcy Polaków, którzy mieli rodziny w Niemczech. Oni się zgermanizowali. Także część mieszkańców Dolnego Śląska ma już obywatelstwo niemieckie i praktycznie tylko wakacje spędza w Polsce, a pracuje w Niemczech. Zakładamy, że po 1 maja wyjedzie kolejne 400 tys. Polaków. - Za granicą pracuje już 1,5 mln Polaków. Jakie będą konsekwencje masowej emigracji zarobkowej? - Tragiczne. Zabraknie nam specjalistów i robotników wykwalifikowanych, a to ograniczy możliwości rozwoju. Najzdolniejsi wyjeżdżają i tylko niewielki procent z nich wróci. W tej chwili przysyłają jeszcze pieniądze do Polski, ale to się skończy, kiedy ściągną rodziny. A przecież wymieramy, jako naród, bo statystyczna Polka rodzi 1,23 dziecka. W rekordowym tempie rośnie mocarstwowość i rola Niemiec, które już są 4. potęgą świata i ściągają najlepszych specjalistów, również z Polski. Program Solidarności sformułowany na I zjeździe w Oliwie to była koncepcja samorządności – tworzenia samorządów przedsiębiorstw i samorządów zawodowych. Po ’89 roku udało się utworzyć 1500 spółek pracowniczych, które dziś świetnie prosperują. Ale na poziomie państwa projekt „S” odrzucono. ciekawe napisy na koszulkach Prof. Witold Kieżun – teoretyk zarządzania, uczeń Tadeusza Kotarbińskiego, wykłada w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie; był żołnierzem AK i powstańcem warszawskim Przedruk: “Serwis Informacyjny BIBUŁA” link do artykułu http://www.bibula.com/?p=34439
Znając życie teraz PO nie wygra wyborów, PIS również. Jeżeli wygra Palikot to z Polski będzie zrobiony Disneyland z kraju, który był nasza duma. Czy nie powinniśmy założyć jakieś Polskiej partii i sprawdzać, kto do niej wstępuje? Wiem ze jest już za późno, ale... Co uzyskaliśmy po 1989 roku? Długi! Nędza! Ubóstwo! Korupcje! Nawet Południowa Afryka wyprzedzi nas jak nic nie zrobimy. Teraz Tusk zniknie na parę lat... ale on jeszcze wróci...Tak jak Buzek (AWS-sprzedało za grosze większość strategicznych zakładów pracy). Jeżeli nie zbudujemy prawdziwej Polskiej partii - to będzie znaczyć ze nie jesteśmy przygotowani do wolności, która nam zabrano. Co czeka młodzież? Cytat z prasy: Czy czeka nas masowy exodus pracowników za zachodnią granicę? Aż 19 proc. ankietowanych pracowników z zachodniej Polski rozważa rozpoczęcie w pracy w Niemczech – wynika z badania przeprowadzonego przez AG TEST HR „Prognoza odpływu pracowników w związku z otwarciem niemieckiego rynku pracy w 2011”. Od 1 maja 2011 r. Polacy będą mogli bez ograniczeń podejmować pracę w Niemczech, Austrii i w Szwajcarii. Kto będzie pracował na twoja matkę czy dziadka, jeżeli nie weźmiesz sprawy w swoje ręce? Jest potrzebne pospolite ruszenie bez tego... Może być tylko gorzej! Wykupujemy Polske
Archiwum X
Legutko: sztandar IV Rzeczypospolitej podniesie młode pokolenie! Rozmawiamy z redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”, Piotrem Legutko, na temat jego książki pt., „Dlaczego zawiedliśmy”, która lada dzień ukaże się w księgarniach, nakładem Wydawnictwa ARCANA. Na publikację składają się wywiady z dwudziestoma ważnymi postaciami naszego życia publicznego. Dzielą się oni swoimi refleksjami na temat państwa polskiego i przemian, jakim ono podlegało.
Portal ARCANA: Panie redaktorze, proszę nam powiedzieć... Kto właściwie zawiódł? Piotr Legutko: To jest dobre pytanie. Gdybyśmy spojrzeli sobie głęboko w oczy, mając na uwadze dwadzieścia lat niepodległej Polski, wydaje się, że większość z nas ma poczucie osobistego – podkreślam: osobistego – sukcesu. Zupełnie inaczej jest z naszym wspólnym dobrem: państwem polskim. Tutaj ewidentnie spotkała nas katastrofa. Po 10 kwietnia nikt nie może mieć co do tego wątpliwości. Tytułowe pytanie, „dlaczego zawiedliśmy” wszyscy powinniśmy skierować niejako do siebie.
Portal ARCANA:, Jakie nastroje przedstawiali pańscy rozmówcy: zawód, defetyzm, nadzieję, a może determinację, by naprawić istniejący stan rzeczy? P. L.: To jest specyficzna grupa intelektualistów. Klucz dobierania rozmówców polegał na wyborze ludzi, którzy rzeczywiście mają poczucie zawodu, Bo przecież nie wszyscy je mają. Są tacy, którzy uważają, że wszystko w naszym kraju wspaniale się udało. Ludzie, z którymi rozmawiałem, a jest to szerokie spektrum polskiej inteligencji, to ci, którzy mają świadomość, że zawiedli. Nawet tytuł całej książki jest zaczerpnięty z jednej z rozmów - z wywiadu z profesorem Łukaszem Turskim. Mówi on wprost: będziemy się za to smażyć w piekle. Jest bardzo wiele rozmów, gdzie podobne sformułowanie pada w bardzo czytelny sposób. W niektórych wywiadach powraca motyw IV Rzeczypospolitej. Przywołuje się właściwy sens tego projektu, czyli potrzebę odbudowania polskiego państwa. Nie chodzi tu o program polityczny jednej partii, ale o odbudowę niepodległego państwa. Polecam rozmowę z Pawłem Szałamachą, prezesem Instytutu Sobieskiego, który na kanwie swojej znakomitej książki rozlicza nas z grzechu zaniechania, jakim było zarzucenie projektu IV Rzeczypospolitej.
Portal ARCANA: Jakich reakcji spodziewa się pan redaktor po tej stronie intelektualistów, gdzie nie ma poczucia wstydu czy zawodu? P. L.: Czegóż można się spodziewać? Faktycznie, nie jest dobrze, że zaczynamy funkcjonować jak dwa odrębne narody. Być może właśnie zagadnienie polskiego państwa, w którym wszyscy żyjemy, zmusi nas do wspólnej refleksji na ten temat. Tak, jak niedawno stwierdziła Jadwiga Staniszkis, w głośnym wywiadzie dla tygodnika „Uważam Rze”, jesteśmy w przededniu katastrofy państwa i to katastrofy cywilizacyjnej, infrastrukturalnej. Tu już nie wchodzą w grę emocje polityczne, ale konkretna diagnoza. Te rozmowy pokazują, że świadomość katastrofy państwa była w pewnych kręgach obecna od dawna. Nie traktowano jednak tego z należytą powagą. Należy też dodać, że te wywiady zostały przeprowadzone na przestrzeni kilku lat, nie są, więc oceną z ostatniej chwili.
Portal ARCANA: Czy teraz jest szansa na potraktowanie tej diagnozy z należytą powagą? Przecież po 10 kwietnia, „państwo polskie zdało egzamin”. P. L.: I tu jest fundamentalny spór, jaki się w Polsce toczy. Jest to spór o przyszłość państwa. Albo zdecydujemy się na postrzeganie otaczającej nas rzeczywistości, jako cudownej, albo weźmiemy się do jej naprawy. Będzie to zapewne kluczowa kwestia w najbliższej kampanii wyborczej. Polacy muszą dokonać wyboru: nie tyle kulturowego, estetycznego czy politycznego, ale wyboru polskiej racji stanu. Czy chcemy naprawiać nasze państwo czy wciąż udawać, że wszystko jest w porządku?
Portal ARCANA: Wywiad z Lechem Kaczyńskim, także zamieszczony w tej książce, był przeprowadzany dużo wcześniej. Kiedy powstał pomysł wydania takiej książki? P. L.: Rozmowa z Lechem Kaczyńskim podsumowywała dwudziestolecie III RP. Ten wywiad otwiera książkę. Kiedy go publikowałem ponownie w specjalnym wydaniu „Dziennika Polskiego”, po katastrofie smoleńskiej, zacząłem przeglądać różne rozmowy toczone w tamtym czasie. Stwierdziłem, że rzeczywiście to, co stało się 10 kwietnia, powinno nas skłonić do bardzo głębokiej analizy stanu państwa polskiego. Nie chodzi tylko o katastrofę, chociaż ona - niczym soczewka - ogniskuje całą gamę wydarzeń z ostatnich dwudziestu lat. Wartością tych wywiadów jest pokazanie kolejnych „słojów” polskiego drzewa. Są tam rozmowy o kondycji polskiej edukacji, kultury, o języku polskim, systemie wyborczym, gospodarce... Te wszystkie sfery składają się na funkcjonowanie państwa i być może, dlatego jest to ważna pozycja w debacie o Polsce. Nie traktuje ona wyłącznie o katastrofie smoleńskiej, ale pokazuje jak bardzo dzień 10 kwietnia obnażył słabości Rzeczypospolitej. Sama tragedia smoleńska także powraca w rozmowach, np. z Pawłem Śpiewakiem.
Portal ARCANA: Dwudziestolecie III RP to taki czas, w którym dojrzało zupełnie nowe pokolenie, niemające żadnych doświadczeń z wcześniejszym systemem. Czy pan redaktor sądzi, że ta książka trafi do generacji wychowanej na wartościach konsumpcyjnych? P. L.: Jak najbardziej? Nie używałbym jednak takich kwantyfikatorów, bowiem to pokolenie jest bardzo zróżnicowane. Przywołam tu rozmowę z Profesorem Ryszardem Legutko, który, jako nauczyciel akademicki, porównując różne pokolenia, wystawia dość wysoką ocenę obecnym młodym ludziom. Jest wśród nich wiele osób, które przejawiają troskę o nasze państwo. Pozbawieni są równocześnie pewnych obciążeń, które mają ludzie starsi, stosujący różne bufory, konteksty historyczne i emocje z przeszłości. Młodzież natomiast, dorastająca już w III RP, chce mieć po prostu dobre państwo. Sądzę więc, że pomysł IV Rzeczypospolitej będzie tym projektem, którego sztandar podniesie właśnie nowe pokolenie. Zrobi to, nie traktując swej decyzji jako wyboru jednej z dwóch walczących ze sobą wizji, ale jako wsparcie jedynego projektu, który jest wart podjęcia.
Rozmawiał Jakub Maciejewski
http://www.portal.arcana.pl/Sztandar-iv-rzeczypo...
16 marca 2011 W demokratycznym kraju rad, pardon- jaj.. Widzicie państwo czytając moje felietony prawie cztery i pół roku codziennie, że nie ma jednego dnia bez jaj- oczywiście, jeśli ktoś ma wisielcze poczucie humoru- w kraju demokratycznym i prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej niesprawiedliwości.. Żeby przerwali ten ponury serial, chociaż na miesiąc, chociaż na tydzień, chociaż na jeden dzień.. Tasiemiec trwa i dusi nas i sam zdechnie- jak to tasiemiec - wraz z organizmem. Czyli z nami.. Polska stacza się po równi pochyłej pod każdym względem.. Tak jak chirurg lubi ludzi otwartych, jak kolumbijscy handlarze narkotykami są zdruzgotani szybko rosnącym wśród młodzieży alkoholizmem, tak nasz parlament i rząd- uwielbia dewastować nasze już zdewastowane życie.. Co ustawa lub decyzja rządowa- to kupa śmiechu? Tyrania demokratycznego państwa prawnego się nasila.. Państwo demokratycznego prawa przeciąga na swoją stronę wszelkie decyzje poza rozsądkowe.. Czyni to tym łatwiej, bo samo jest zaprzeczeniem zdrowego rozsądku.. Poprzez demokratyczny sposób wprowadzania przeciągana.. A propos przeciągania: Kobiety to niby słaba płeć. Ale spróbuj w nocy przeciągnąć kołdrę na swoją stronę.. Właśnie ocierające się o szaleństwo Ministerstwo Zdrowia pod wodzą pani Ewy Kopacz z Platformy Obywatelskiej i za przyzwoleniem” liberała” pana Donalda Tuska, na poważnie przymierza się do wprowadzenia jednakowych cen leków refundowanych z budżetu państwa- w aptekach. Należałoby jak najszybciej rozpędzić to idiotyczne Ministerstwo Leków Refundowanych i podobno naszego Zdrowia, ale cała zdolna do walki armia znajduje się w Afganistanie, a pan minister Klich nie zamierza jej do Polski sprowadzać. Wprost przeciwnie: szukuje następny kontyngent…, Ale nie na zamianę. Dodatkowo! Kolejne miliardy złotych wyrzucone w błoto, w interesie amerykańskim i europejskim.. Przecież nie naszym.. Sami mamy demokrację, i taki sam bałagan chcemy zafundować Afgańczykom. Co oni nam złego zrobili? Urzędnikom ministerstwa i Naczelnej Izby Aptekarskiej, czy wszystkim tym darmo jedzącym biurokratom, przeszkadza” turystyka lekowa pacjentów”(???) Chcą, żeby w całej Polsce ceny leków refundowanych były jednakowe(????). A ceny leków nierefundowanych nie powinny być czasami jednakowe? Najlepiej jak wszystko w zasięgu pola rażenia Ministerstwa Zdrowia i pani Ewy Kopacz z Platformy, że tak powiem Obywatelskiej, która całe życie spędziła w budżetówce i nie zna się na niczym, oprócz leczenia pacjentów- będzie jednakowe.. Tak jak wszystko w najbliższej przyszłości w całej Unii Europejskiej będzie jednakowe.. Za wyjątkiem kompleksu rekreacyjnego z polem golfowym, hotelem i spa w Strealasundzie, gdzie bywa pani kanclerz Angela Merkel, a do którego to kompleksu Unia Europejska dopłaciła 900 000 euro, na zakup nowych maszyn do utrzymywania zieleni oraz’ zadbanie o dobrą kondycję hotelu”. A pracuje tam tylko 18- tu pracowników i popatrzcie państwo- dostali tyle pieniędzy..(????) To, co robi pani Ewa, to jest ” nowe otwarcie reformy”(????) Ładne mi „ nowe otwarcie, jak demokracja równościowa święci triumfy.. Jak demokracja- to wszystko z czasem- musi być wyrównane? Ceny też! Na razie w sprawie leków refundowanych, potem w sprawie innych cen.. A nie należałoby całej reformy zacząć od likwidacji listy leków refundowanych, na której to liście znajdują się znajomi królika i lista ta kosztuje nas podatników blisko 8 miliardów złotych? Koniec z rabatami i promocjami. Nawet w modelu leków refundowanych.. Będzie” bezpieczeństwo zdrowotne”- jak twierdzi propaganda Ministerstwa Zdrowia przeciw nam- pacjentom. Bo cały ten system biurokratycznego marnotrawstwa jest skonstruowany przeciw nam, pacjentom. Bo biurokracja- ze swej natury- jest zawsze przeciw nam.. Koniec” wojen cenowych”- twierdzi pasożytująca biurokracja. Przy okazji zlikwidować resztkę wolnego rynku i szybko zaprowadzić komunizm.. Wszystkie ceny niech będą urzędowe, nie tylko ceny leków.. I niech wszystkie ustala demokratycznie biurokracja.. Jak ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy w Polsce komunizm zapanuje- to chyba pozbył się ich przy tej okazji?. Krok po kroczku Przy okazji rząd planuje wprowadzić nowy podatek- podatek od refundacji(???) Będzie na początek wynosił tylko 3 %.. Dobre i te 3%.. Każda suma w rękach biurokracji jest dobra.. Darmojedzący liczą z tego powodu na około 180 milionów wpływów do Agencji Ochrony Technologii Medycznych(???) Jest coś tak kuriozalnego, jak wiele innych rzeczy biurokratycznych.. Żeby tylko pożyć sobie z cudzej pracy.. Każdy sposób jest dobry, żeby ogołocić kieszenie pracującym frajerom.. Po co w ogóle pracować- jak można demokratycznie kraść. Wystarczy przegłosować w demokratycznym Sejmie- narzędziu kradzieży zuchwałej.. Ponad głowami „obywateli” demokracji.. A wiecie państwo, co darmo jedzący robią w Agencji Ochrony Technologii Medycznych? Opiniują skuteczność leków(???) A to lekarz pacjentowi nie wystarczy? Wystarczy, wystarczy…, Ale lepiej jak wcześniej zaopiniuje całą rzecz państwowa Agencja Ochrony Technologii Medycznych.. a jeszcze wcześniej Ministerstwo Zdrowia.. Przydałby się jeszcze jakiś urzędzik do skuteczniejszej koordynacji opinii Ministerstwa Zdrowia i państwowej Agencji Ochrony Technologii Medycznych.. Taki państwowy Urząd Koordynacji Opinii Jawnych i Niejawnych.. Wszystko- rzecz jasna- dla naszego dobra i naszego zdrowia.. Bo zdrowie pacjentów jest najważniejsze.. Cały system refundowania leków wygląda mniej więcej tak: budżet państwa socjalistycznego, na który składamy się my , podatnicy, wykłada 8 miliardów złotych na dopłaty do leków refundowanych i tworzy listę firm, które dostępują zaszczytu korzystania z budżetowych pieniędzy.. Urzędnicy ustają ile, komu się należy w formie dopłat bezpośrednich.. I tu toczy się walka o dostęp do listy. Decyduje wysokość łapówki-, bo jakże by inaczej miało być.. Wysokość łapówki determinuje obecność leku na czarodziejskiej liście, oczywiście pod hasłami pomocy dla najbiedniejszych.. Bo” na propagandzie nie ma, co oszczędzać” – jak twierdziła pani Bożena Dekiel. No i propaganda jest... Jak jest propaganda można przystąpić do rabunku?. Po zapłaceniu łapówki firma znajduje się na czarodziejskiej liście wliczając oczywiście daną łapówkę w cenę leku.. Oczywiście już po sprawdzeniu i wyrażeniu opinii.. Lekarz z pacjentem tu nie ma nic do gadania. Przynajmniej na tym szczeblu negocjacji, bo wcześniej ustalano podobne opinie na szczeblu unijnym- jeszcze wyższym, żebyśmy czuli się jeszcze bardziej bezpiecznie.. A jeszcze przedtem ustalano, przy pomocy opinii, nieszkodliwość leku na szczeblu agendy ONZ.. Teraz już możemy spokojnie zażywać dany specyfik. Pomoże nie pomoże- zażywać nie zaszkodzi.. Jak nie pomoże - są inne-, które na pewno pomogą? Oczywiście po wyrażeniu opinii na wielu szczeblach biurokratycznych.. Bo lekarze rodzinni się na tym nie znają.. Oni mają wykonywać rozkazy płynące z mózgów skorumpowanej biurokracji.. Co teraz wymyśliła pani Ewa Kopacz z Platformy Obywatelskiej? Ano chce opodatkować 3 procentowym podatkiem refundację refundowanych leków(???) Najpierw przelewają z budżetu pieniądze nam ukradzione demokratycznie, a potem opodatkowują te już okradzione, żeby jeszcze bardziej nas okradać, bo firmy związane z refundacją leków z pewnością wliczą sobie wysokość podatku refundacyjnego w ostateczną cenę leku.. Zapłacą jak zwykle pacjenci, którzy znowu będą kręcili głowami przy okienkach aptecznych.. Że pazerny aptekarz znowu podniósł cenę. Propaganda im pomoże utrzymać myśli w takim sposobie myślenia, żeby czasami im nie przyszło do głowy, że zrobiła to biurokracja zdrowotna, w tym głównie pani Ewa Kopacz.. Precz z panią minister Ewą Kopacz! Precz z całym Ministerstwem Zdrowia i Listą leków Refundowanych przez tych, którzy z tej refundacji nie korzystają.. Precz z całą tą biurokracją, która nie dość, że pasożytuje, to jeszcze pozbawia pacjentów pełnego wyboru leków.. W programie Kuby Powiatowego, pardon- Wojewódzkiego, uczestnicy programu pokazali gołe d…y, w tym niejaka Kazadi - piosenkarka. Rugbiści z Gdyni pokazali gołe d…y i sfotografowali się na tle szatni, sauny w hali portowej Akademii Marynarki Wojennej..(??) Jakieś feministki sfotografowały się nago dla kalendarza.. Partia kobiet, czy coś takiego! Pan Krzysztof Skiba pokazał gołą d…ę panu profesorowi Jerzemu Buzkowi w odpowiedzi na jego cztery reformy biurokratyczne. Jak jeszcze nie był przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, a tylko premierem? Siedząc w pierwszym rzędzie tego „ faktu” nie widział, ale szybko wybiegł na korytarz. Panie Krzysztofie! Gdzie pan jest! Gdzie jest Pana Goła Dupa???? Potrzebna na gwałt! Sprawy wagi państwowej tego wymagają.. WJR
Kto pije i płaci… W związku z zapowiadanym przez Kamila Durczoka pozwem o ochronę dóbr osobistych, za zgodą redakcji „Galicyjskiego Tygodnika Informacyjnego TEMI” udostępniam zainteresowanym tekst felietonu, który wzbudził jego oburzenie? Felieton − podobnie jak inne, które zamieszczam tam, co tydzień − dostępny jest także na stronie tygodnika www.temi.pl Pamiętacie jeszcze Państwo ten tłumek podnieconych dziennikarzy, biegających z niedysponowanym posłem Dornem, zagradzającym mu drogę do wyjścia i błyskających w strutą twarz fleszami? A pamiętacie państwo podobnie potraktowaną posłankę Kruk, i miesiącami powtarzane żarty na temat „coś tam, coś tam”? A tego uchwyconego w kamery posełka, który po pijaku próbował wsiąść do cudzego samochodu? Ależ miało wtedy bractwo używanie, co? No, ale kiedy na wizji pojawił się urżnięty Kamil Durczok − cisza. Ani słowa komentarza. Filmik z występem dziwnie rozradowanego i bełkoczącego prezentera umieścił ktoś w Internecie, skąd zaraz został usunięty na żądanie TVN, by, jak to zwykle w takich sytuacjach, pojawić się na nowo w dziesiątkach innych miejsc. Ale w branżowych mediach, na konkurencyjnych kanałach, w prasie − absolutna cisza. Mało tego. W samym TVN 24 dwa dni później, zapując, przypadkiem zobaczyłem niechcący jak w „Szkle kontaktowym” redaktor Miecugow z zaproszonym gościnnie redaktorem Iwaszkiewiczem używają sobie, tradycyjnie, jak na łysej kobyle, na pośle Dornie, przypominając jego nieco już zapomniane „zmęczenie” w Sejmie. I tu mi się otworzył w kieszeni scyzoryk. Powinna jednak istnieć jakaś miara bezczelności i hipokryzji, zwłaszcza, gdy cechują one środowisko tak wpływowe jak dziennikarze. Innych za to samo krzyżujemy, wyszydzamy miesiącami, poniżamy, ale gdy trafi na jednego z „naszych”, to przysłowiowa morda w kubeł, czyli, jak to się mówi w języku naszych (tj. większości mediów w Polsce) właścicieli, maul halten.
„Każdemu się może zdarzyć”, wyjaśnił mi pewien dziennikarz, wzruszając ramionami. Zapewne, każdemu. Przyznaję szczerze, że mnie też omal się raz nie zdarzyło. Na program, do którego zaproszono mnie, jako gościa, przyjechałem wprost z imprezy, gdzie w poczuciu bezpieczeństwa spełniłem parę toastów. Szczęśliwie odpowiedzialni za program uprzedzili mnie, że pod gorącymi lampami w studio mogę zacząć mieć kłopoty z wymową, i w ten sposób − prawdopodobnie − ocalili przed kompromitacją. Odebrałem tę lekcję na całe życie; przed występem publicznym nigdy ani kieliszka, bo zawsze może się okazać, że to ten zły dzień. Ale Durczokowi najwyraźniej zabrakło tego kogoś, kto by powiedział − nie, nie nadajesz się na antenę. I dlatego jest to kompromitacja nie tyle jego samego, co stacji, która go w tym stanie dopuściła do prowadzenia programu. Być może nie reagowanie na stan prowadzącego było zemstą współpracowników poniżanych kiedyś za „up… stół”, tak czy owak, na pewno jest to dowód, że w stacji źle się dzieje. Więc jest nawet zrozumiałe, dlaczego TVN zachowuje się w tej sprawie tak obłudnie. Ale dlaczego ma w tej obłudzie wsparcie całego środowiska, wsparcie zdecydowanie dla polskiego dziennikarstwa kompromitujące? „Kto pije i płaci, honoru nie traci”, przekonywał kiedyś pewien przyłapany senator. A wy, moraliści z ekranu i łamów, wtedy z niego kpiliście i prawiliście mu kazania. A teraz − jak sami wyglądacie? RAZ
TVP Info o porwaniu i zabójstwie Bohdana Piaseckiego 13 marca br. o godz. 20 na kanale telewizyjnym TVP INFO wyemitowany został kolejny odcinek programu z cyklu „Listy gończe”. Na cykl ten składają się programy dokumentalne o tematyce kryminalnej przypominające nierozwiązane przestępstwa i zbrodnie sprzed lat. Ostatni odcinek poświęcony został sprawie porwania Bohdana Piaseckiego. Na temat kulisów dokonanego 22 stycznia 1957 r. uprowadzenia, a następnie zabójstwa szesnastoletniego syna Przewodniczącego Stowarzyszenia Pax wypowiadali się m.in. historycy: prof. Antoni Dudek, prof. Andrzej Friszke, prof. Jan Żaryn oraz Konrad Starczewski, który wspomnianej kwestii poświęcił rozprawę doktorską. Głos zabierali również dziennikarze red. Andrzej Gass i Ewa Winnicka. W programie zaprezentowana została rekonstrukcja historyczna ukazująca samo porwanie oraz działania podjęte bezpośrednio po jego dokonaniu (m.in. próby nawiązania kontaktu z porywaczami podejmowane przez ks. Mieczysława Suwałę oraz Ryszarda Reiffa). Prof. Dudek na wstępie swojej wypowiedzi podkreślił, że morderstwo syna Bolesława Piaseckiego należy rozpatrywać, jako element walki toczącej się w ramach ówczesnego MSW (Mieczysław Moczar, Antoni Alster) oraz szerzej w całej partii, pomiędzy komunistami pochodzenia polskiego i żydowskiego. Tym, co jednak mogło zwrócić szczególną uwagę w wypowiedzi A. Dudka, była zmiana jego podejścia do omawianej problematyki, chociażby w porównaniu z wymową jedynej jak dotąd biografii Piaseckiego, której jest współautorem (A. Dudek, G, Pytel, „Bolesław Piasecki. Próba biografii politycznej”, Londyn 1990). W dzisiejszej postawie tego badacza widać wyraźne elementy „dostosowawcze”. O przestrzeganiu kanonów poprawności świadczą chociażby sformułowania, których używał dla opisania przedwojennej aktywności autora „Instynktu państwowego” – „haniebne”, „nie do usprawiedliwienia”. Pojawił się nawet argument (w kontekście przedwojennych akcji przeciwżydowskich) o rzekomym podpaleniu przez „Falangę” żydowskiego sierocińca. Fakt taki, o ile mi wiadomo, nie ma żadnego odzwierciedlania ani w dostępnych materiałach archiwalnych, ani w literaturze, co najwyżej w przedwojennej i powojennej lewicowo-żydowskiej propagandzie, objawiającej się w „czarnej legendzie” Piaseckiego i całego ONR-u. W zestawieniu z tym, co obecnie głosi prof. Dudek, jego pierwsze naukowe dzieło, pomimo że publikowane również z intencjami politycznymi (wszak wydał je londyński „Aneks”, a wstępem opatrzył Jan Józef Lipski), jawi się dziś, jako praca nad wyraz obiektywna i pisana bez zbędnego zacietrzewienia. Prof. Friszke za kluczowy dla rozwikłania prawdy o sprawcach mordu uznał wątek radziecki, o ile, bowiem do połowy lat 60. ub. wieku śledztwo w sprawie porwania i zabójstwa mogło być celowo utrudniane przez wpływowe w partii i organach bezpieczeństwa osoby pochodzenia żydowskiego, (co sugerowało najbliższe otoczenie Piaseckiego), o tyle, zdaniem historyka, nie było to już możliwe po umocnieniu się Mieczysława Moczara we władzach PRL. Czynnikiem, który mógł, zdaniem biografa Adama Ciołkosza, zadecydować o torpedowaniu (przejawiającym się m.in. w jakby celowo niechlujnie prowadzonym dochodzeniu) działań mogących wyjaśnić kulisy zbrodni, mogła być tylko strona radziecka. Zwraca uwagę pewna analogia wysuwanych przez prof. Friszke przypuszczeń z hipotezami, które stawia w swojej książce „Wspomnienia Ubowca” (Kopenhaga bdw) Jakub Bukowski (jest to zapewne pseudonim autora). Wieloletni funkcjonariusz UB w swoich wspomnieniach sugeruje, że jednym z najbardziej prawdopodobnych motywów dokonania zabójstwa była odmowa kontynuowania współpracy z sowieckim wywiadem, jakiej miał udzielić Piasecki w październiku 1956 r. KGB dla wykonania zadania miała posłużyć się byłymi członkami ONR i NSZ, pałającymi chęcią zemsty na Piaseckim za „zdradę”. Znamienne, że wysuwana hipoteza skutecznie usuwa tezę o sprawstwie osób o pochodzeniu żydowskim (organizacja „Nekama” współpracująca z funkcjonariuszami pochodzenia żydowskiego w UB oraz środowisko Szymona Wiesenthala). W programie pojawił się również wątek nagonki prasowej wymierzonej przeciwko B. Piaseckiemu w okresie bezpośrednio poprzedzającym porwanie, trwającej jednak i po jego dokonaniu. Wśród najbardziej napastliwych artykułów wymieniono tekst „Zagadka cichej uliczki”, opublikowany na łamach pisma „Dookoła Świata”. W tekście sugerowano, że zamordowany tuż po porwaniu chłopiec żyje i przebywa u swojej matki (zginęła w Powstaniu Warszawskim) za granicą, całą zaś sprawę Piasecki cynicznie rozgrywa dla poprawy swojego wizerunku i pozycji. Zapomniano jednakże dodać, że współautorem owego tekstu, inspirowanego ewidentnie przez koła Piaseckiemu w PZPR nieprzychylne, był nie kto inny jak późniejszy ultraniepodległościowiec, twórca KPN – Leszek Moczulski… W programie kilkukrotnie powoływano się na dotychczasowe ustalenia Petera Rainy (prace: „Sprawa zabójstwa Bohdana Piaseckiego”, Warszawa 1989; „Mordercy uchodzą bezkarnie. Sprawa Bohdana P.”, Warszawa 2000).
http://mercurius.myslpolska.pl
Morderstwo dokonane na Bohdanie Piaseckim nosiło znamiona mordu rytualnego – zarówno ze względu na sposób zadania ran, jak i na typowy dla Żydów charakter zemsty: nie bezpośrednio na obiekcie ich nienawiści, lecz na członku najbliższej rodziny. Warto przy okazji zajrzeć na strony:
http://niniwa2.cba.pl/bohdan_piasecki_zabojstwo.htm
http://www.solowiecki.boom.ru/mordy_rytualne.html
http://gf24.pl/index.php/warszawskagazeta/3195-bohdan-piasecki-dziecko-ktore-zapacio-za-ojca.html
Admin
Donald Tusk jest potomkiem volksdeutschów a etnicznie Żydem prowincji germańskiej
MrKrzysiek
Źródło: Nowy Ekran
Artykuł napisałem na podstawie materiałów z 2009r oraz tekstów zamieszczonych w Polskawalczaca.com
Podane źródła: www.jewishgen.org, www.odessa3.org, www.moikrewni.pl www.ojczyzna.pl
Pomimo, że minęło już prawie dwa lata, to temat jest wciąż aktualny. Tym bardziej aktualny, że od tej pory w Polsce sporo się zmieniło i to na gorsze. W tym czasie powstało wiele afer z udziałem PO na czele, narodowa tragedia śmierci naszych elit ( zginęła część żydowskiej „elity”okupującej Polskę oraz kilku dobrodusznych Gojów, które udało im się zwieźć – Anna Walentynowicz. Admin) w Smoleńsku, kpiny rządu Tuska z obywateli swego państwa, niszczenie i sprzedaż za bezcen resztek majątku narodowego obcemu kapitałowi (do końca roku likwidacja PLL LOT) i z ostatniej chwili próba likwidacji ostatniej polskiej placówki finansowej, jaką jest „ SKOK”. Prawdopodobnie drastyczna podwyżka cen cukru to zabieg majacy na celu wyeliminowanie Polaków z możliwości przejęcia prywatyzacyjnego ostatniej polskiej cukrowni (windowanie cen cukru podnoszą wartość giełdową cukrowni, co sprawia, że nas po prostu na nią nie stać). Te i wiele innych działań prezydenta Komorowskiego i Donalda Tuska na szkodę własnego kraju, stoi w sprzeczności z patriotyzmem, odpowiedzialnością cywilną i państwową za losy Państwa. Z logicznego punktu widzenia te działania nie mają podstaw i zasadności działania. W tym roku będziemy brać udział w kolejnych wyborach a przez nie wyłoni się ugrupowanie decydujące o dalszych naszych losach. Wiadomym jest, że jeśli PO w ciągu czterech lat wsławiło się ponad 400-toma aferami a po 10.04.2010r pilnie i szybciutko niszczy życie i przyszłość własnych obywateli, to nowa władza będzie miała nie lada zadanie do wykonania. Sami mamy w tym decydujący udział, to my i nasza młodzież dając się zmanipulować wybraliśmy ten Rząd. Teraz musimy to naprawić a więc tylko przypomnę, co niektórym, jacy Polacy nami rządzą.
Premier Donald Tusk. Łączy naród a nie dzieli? Donald Tusk, formalnie jest potomkiem volksdeutschy – (każde z czworga dziadków podpisało VL), zaś etnicznie… Żydem prowincji germańskiej… lgnącym do Niemieckiego Kręgu Kulturowego… Wypowiedź – Zbigniew NOWAK
Miłość Donka do Angeli… ŻYDOWSKA Wikipedia podaje… Angela Merkel jest w 1/4 Polką. Z domu nazywa się Kasner, a jej dziadkowie pochodzą z Elbląga. Nazwisko jak nazwisko, ale dość znaczna ilość Żydów polskich używała tego nazwiska. Kim jest, zatem Merkel? Zbrodnia zdrady stanu volksdeutscha Tuska? Nie bez powodu sam Bismarck w 1847 roku powiedział: „Po to pan Bóg stworzył Żydów, żeby szpiegowali w Polsce na rzecz Niemiec”. W Będzinie nawet do tego stopnia, że na 25 radnych 100 % było komunistycznymi Żydami z KPP. Na pytanie zadane przez dziennikarza GW, czy Tuskowie mają rodzinę w Niemczech pada informacja, że po wojnie do radzieckiej strefy okupacyjnej została wywieziona kuzynka męża, czyli ojca Donka – imieniem Ingrid. Mieszkała w Lipsku. Józef Tusk, żona Józefa – z domu Polak, a kuzynka Tusków to Ingrid. Konkluzja jest jedna. Tuskowie Volksdeutsche, niewyjaśniona rola Józefa Tuska w obozach koncentracyjnych, skąd trafia do Wehrmachtu, Dawidowscy Volksdeutsche, Liebkowie – niemiecka przynależność państwowa – powiedzmy prawdziwi Niemcy. Wujek Lalowski Leon – również Volksdeutsch! Co dalej? Okaże się niedługo. Pani Ewie można podziękować za poczynione sugestie. Szczególnie te dotyczące ojca Franka. Jest też pewne coś innego – nie wiadomo, czy Tuskowie i Dawidowscy mieli do 1939 polską przynależność państwowa, jednak w czasie II wojny światowej całe te rodziny szły okupantowi hitlerowskiemu na rękę. Dziwnym jest też to, że w ewidencji mieszkańców WMG nie ma informacji o żadnym Tusku, przy czym z książki adresowej wynika, ze rodzina Donka w WMG mieszkała.
Jak było z dziadkiem Tuska? Na prawdzie nie polega twierdzenie, że dziadek z marszu zjawił się na progu domu. Albo kłamie premier, albo jego rodzina. Żeby móc przyjechać do Polski, trzeba było w takim przypadku złożyć deklaracje wierności w Konsulacie PRL lub jakieś Misji Wojskowej. Otwarta pozostaje kwestia powojennego życiorysu. Jeżeli był w Wehrmachcie, to musiała zostać wdrożona jakaś procedura karna. Tego póki, co, nie wiemy, a Tusk – premier, z wykształcenia historyk, zamiłowany badacz historii Gdańska udaje, ze nic nie wie w tym temacie. A może mu wszystko darowano, bo był Żydem. Nie można zapomnieć, iż przed sądami nie stanęło nigdy około 1800 osób z załogi obozów Stutthof i jego podobozów. Dlaczego? Byli zwykłymi Niemcami, czy tez zniemczonymi Żydami? Przeszłość Józefa przy poświęceniu mu odrobiny czasu wyjdzie jak szydło z worka. Myślę też, że premiera nie dotyczy syndrom Kurta Waldheima. Jednak jak widzę, że platforma uchwaliła 9 marca ustawę o zwrocie obywatelstwa hitlerowcom, to nie byłbym taki pewny. Kiedy i w jakim trybie Matka Tuska i babcia po kądzieli otrzymały, jako Niemcy w Polsce obywatelstwo?
Mamusia premiera RP wspomina, ze miała też wujka Leona Lalowskiego. Leon miał dzieci Ewę, Brygidę i Wojtka. Ewa Tusk pamięta, że wuj kupił jej lalkę, ale zapomina, że wujek w czasie wojny nie nazywał się Lalowski a… Lassen, co oznaczało, iż i on był wraz z całą rodziną Volksdeutschem, zaś sami Dawidowscy przyjmowali nazwiska takie jak: Drawe, Dahl, Dannert, Dannhoff. Pamiętała też, że jej ojca wpisano na IV grupę. Redaktor z GW nie piszę jednak, co to znaczy ta grupa. I tu zaczyna się kpina. Franek Dawidowski, z Volkslistą, z teściową i jej matką prawdziwymi Niemkami miał nosić literę, a on sam nie został zabity z powodu niemieckości swojej żony. Dalej pani Ewa Tusk twierdzi, że tata został wywieziony na roboty przymusowe. Budował Wilczy Szaniec. W czasie tego pobytu w Gierłozy podczas prac miało dojść do jakieś katastrofy budowlanej, w wyniku, czego stracił on oko i miał zmiażdżoną nogę. Niech będzie. Do sprawdzenia pozostaje jednak, czy Dawidowski nie ucierpiał w wyniku działań Stauffenberga. Dlaczego? Otóż matka premiera twierdzi, że ten Polak przeznaczony do zastrzelenia, mający, na co dzień obowiązek nosić literkę, był leczony w szpitalu polowym, a podczas pobytu w lazarecie poklepywał go sam… Adolf Hitler. Dziwne. Mama Donalda twierdzi, że ktoś powiedział premierowi, że są ludzie, którzy szperają i chcą koniecznie udowodnić, że rodzina Tusków jest Niemcami. Pomijając to, czy ktoś szpera czy też grzebie w życiorysie Tusków lub Dawidowskich, jedno jest pewne: matka Donalda Tuska, w co najmniej 50 % była jak sama twierdzi, rdzenną Niemką, tak jak w 100 % Niemcami były Anna, jej brat Artur matka Otylia oraz ojciec Albert, nazwiskiem Liebkowie. Jest też mowa o tym, że babcia Donalda i prababcia chciały jechać, jako rdzenne Niemki, po 1945 do Rzeszy, ale nie wyjechały, bo dziadek Dawidowski powiedział, iż nigdzie nie wyjedzie. Pani Ewa przyznaje, że jeszcze po 1945 roku prawie wcale nie mówiła po polsku. Jeżeli to prawda, to, w jakim języku mówiono w rodzinie Dawidowskich, szczególnie dziadek Franek zwracał się do Anny Liebke lub do córki Ewy. Taki Polak, a do 1939 r. lat nie nauczył dziecka słów po polsku. Pani Ewa twierdzi, że siostra jej ojca, tj. Franciszka Dawidowskiego, „Polaka z krwi i kości“, Maria zginęła wraz z trójką małych dzieci na statku Wilhelm Gustloff. Pytanie! Co robiła na tym statku, jako Polka? O dziwo nie ma mowy, co się stało z mężem pani Marii. Ostatnie poczynania Rządu Tuska i B. Komorowskiego ewidentnie faworyzują obce interesy, interesy lobby finansowego, którym zarządza….. Czy to przypadkiem nie zdrada narodu?
Historyczne zdjęcie polskojęzycznego rządu D. Tuska. Admin
Za http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Zorganizowana prostytucja i handel kobietami Dziękujemy panu „PiotrX” za przypomnienie ciekawego tekstu, który ukazał się już dawno na portalu Ojczyzna.pl, stworzonym przez ś.p. Zbigniewa Łabędzkiego. – admin
Roman Kafel22-12-01 Forum Ojczyzna
Praca Edwarda J. Bristowa – doktora historii Uniwersytetu Yale – jest dogłębnym studium zjawiska zorganizowanej prostytucji i handlu kobietami, wśród żydowskiej diaspory Europy, w okresie 1870 r. – 1939 r. Było to zjawisko bezprecedensowe, zakrojone na szeroką skalę, mające swoje reperkusje polityczne, rzutujące na stosunek do mniejszości żydowskiej w dobie kształtowania się oblicza nowoczesnego antysemityzmu. Wyróżnikiem książki E. J. Bristowa jest ogromna ilość danych statystycznych, którymi autor uwiarygadnia swoje twierdzenia i wnioski. Statystyki owej jest tak dużo, iż niejednokrotnie „utrudnia” ona lekturę książki, zmuszając do ciągłej, wytężonej uwagi przy analizie przytaczanych danych. Zaletą zasadniczą takiego statystycznego ujęcia zagadnienia, jest bardzo wysoki „współczynnik wiarygodności” przekazywanych informacji. E. J. Bristow prowadząc kwerendę materiałów źródłowych, „przekopał” się przez archiwa aż ośmiu krajów (w tym Polski), który to właśnie fakt przesądził o owej mnogości danych statystycznych. Przy opracowywaniu niewdzięcznego i drażliwego tematu, wykazał się on podziwu godną bezstronnością oraz obiektywizmem, co zasługuje na szczególne podkreślenie, albowiem zajmowanie się tematami wstydliwymi jest traktowane w tradycji judaistycznej (chillul hashem) jako rzecz niepożądana, mogąca prowadzić do zniesławienia dobrego imienia narodu żydowskiego, bądź też ukształtowania się wrogich wobec niego postaw. E. J. Bristow stawia tezę, iż prostytucja wśród Żydów, aż do końca XIX wieku, była zjawiskiem marginalnym. Analizując ten przedział czasowy (mający swój początek w czasach biblijnych) przywołuje przykłady ze Starego Testamentu (prorok Ezechiel określający metaforycznie grzechy Żydów „ladacznicą”) i z okresu Średniowiecza, kiedy to niektóre społeczności żydowskie (Hiszpania, Włochy) przyzwoliły na powstanie domów publicznych dla klienteli żydowskiej, ze względu na srogie kary grożące Żydom, uczęszczającym do lupanarów chrześcijańskich. Przechodząc do XIX wieku, E. J. Bristow wskazuje na sieć domów publicznych zorganizowaną w Londynie przez Ikeya Solomonsa i jego żonę Ann. Ów Solomons stał się pierwowzorem dickensowskiego Fagina z powieści „Oliver Twist”. Inne postacie literackie wskazują na obecność żydowskich prostytutek w europejskich domach publicznych. E. J. Bristow wymienia Esterę z „Blasków i cieni życia kurtyzany” Balzaka oraz Fifi z „Baryłeczki” Guy de Maupassanta. W latach 60-tych XIX stulecia, najsłynniejszą paryską prostytutką była niejaka La Paiva (Teresa Lahman), mieszkająca i przyjmująca klientów w wystawnym domu przy Champs Elysess. W Wiedniu, jej odpowiedniczką była Rose Hannover, w Petersburgu Sendele Blueffstein, pochodząca ze Lwowa, w Budapeszcie Resi Luft, a w Warszawie i Moskwie Sonia Sawicka z Lublina. Wszystkie wyżej wymienione córy Koryntu, były luksusowymi prostytutkami, obsługującymi bogatą i wpływową klientelę. W latach 70-tych XIX stulecia, następuje gwałtowna zmiana charakteru zjawiska prostytucji wśród diaspory żydowskiej. Prostytucja staje się fenomenem masowym, obejmującym szerokie kręgi społeczności żydowskiej. E. J. Bristow przyczyn takiego stanu rzeczy upatruje w urbanizacji, industrializacji i sekularyzacji, które to procesy dynamicznie wystąpiły w drugiej połowie XIX wieku. Czynnikiem odgrywającym istotną rolę, była pauperyzacja mas żydowskich, zamieszkujących tereny Europy Środkowo – Wschodniej. Masowa emigracja (przewaga mężczyzn) do USA, Australii, Argentyny, Brazylii, Południowej Afryki, doprowadziła do zachwiania równowagi między ilością mężczyzn i kobiet w nowo powstających miastach i ośrodkach przemysłowych, co stworzyło „sprzyjającą glebę” dla gwałtownego rozwoju zjawiska prostytucji. W Europie Wschodniej „subkultura” sztetlu, bardzo skutecznie eliminująca prostytucję i tych co z niej żyli, uległa – skutkiem zaistnienia wyżej wymienionych procesów – znacznemu rozluźnieniu. E. J. Bristow podaje przykład kahału mińskiego (Białoruś), którego władze z końcem XVIII wieku, wydały nakaz informowania specjalnie ustanowionej rady autorytetów moralnych, o przypadkach złego prowadzenia się. Sto lat później, w tym samym Mińsku, roiło się od żydowskich prostytutek, alfonsów, stręczycieli i właścicieli domów publicznych, którzy nic sobie nie robili z żadnych zakazów i nakazów. Młoda dziewczyna, przybywająca z małego prowincjonalnego miasteczka do dużego ośrodka miejskiego, była zagubiona, oszołomiona nową rzeczywistością i jako taka, stanowiła często łatwy łup dla stręczycieli i naganiaczy domów publicznych, oferujących naiwnym i niedoświadczonym kobietom znalezienie „dobrze płatnej pracy” i tymczasowe zakwaterowanie. Dworce kolejowe stały się szczególnie ulubionym przez stręczycieli „terenem łowów”. Innym czynnikiem sprzyjającym rozkwitowi prostytucji, były niskie – wręcz głodowe – płace, oczekujące na niewykwalifikowaną siłę roboczą, napływającą masowo z prowincji. Pokusa „pójścia na skróty” i szybkiego dorobienia się, była silna i wiele kobiet jej uległo, aczkolwiek stosunkowo niewielka ilość rzeczywiście osiągnęła wyższy status materialny i była w stanie powrócić do uczciwego, normalnego życia. Masowa emigracja zarobkowa – tak charakterystyczna dla końca XIX wieku – sprzyjała procederowi prostytucji także pod innym względem. Nastąpiło osłabienie więzi rodzinnych. Rodzice – zwłaszcza ojcowie – przebywali przez dłuższe okresy czasu poza domem, co odbijało się na wychowaniu i kondycji moralnej dzieci. W Anglii i Francji, dodatkowo pewną rolę odgrywał czynnik natury kulturowej. Tamtejsi mężczyźni z wyższych warstw społecznych, do takiego stopnia idealizowali swe żony i kochanki, iż utrzymywanie z nimi stosunków seksualnych jawiło się, jako – sui generis – profanacja ich ciał i zamach na ich cnotę. Biologia jednakże ma swe własne prawa, stąd popyt na prostytutki – kobiety z niższych warstw społecznych – dla zaspokajania potrzeb erotycznych. Brytyjski, XIX-wieczny historyk Lechy, podsumował ów wiktoriański dualizm etyczny stwierdzeniem, iż „prostytutka jest ostatecznym i najbardziej skutecznym strażnikiem cnoty oraz ostoją ładu i wartości moralnych wiktoriańskiej Anglii”. Postawa policji niektórych krajów, sprzyjała powstawaniu i prosperowaniu sieci domów publicznych. Na ziemiach polskich zaboru rosyjskiego, niemalże oficjalną polityką władz było tolerowanie, – jeżeli nie wspieranie – zorganizowanego nierządu. Władze rosyjskie widziały, bowiem w funkcjonowaniu domów publicznych element kontroli społeczeństwa, poprzez odciąganie jego uwagi od polityki i czynnego angażowania się w krytykę poczynań rządu. Doszło do unikalnej współpracy miedzy rosyjskim aparatem represji a zorganizowanym, żydowskim, seksualnym „półświatkiem”. Alfonsi i stręczyciele byli często wykorzystywani w charakterze łamistrajków, agentów – prowokatorów i donosicieli. W zamian, cieszyli się protekcją władz i bezkarnością. Również w koloniach brytyjskich policja przymykała oko na działalność alfonsów, rajfurów i prostytutek, pod warunkiem, iż byli oni „rasy kaukaskiej”. Półoficjalną polityką Brytyjczyków w koloniach, było powstrzymywanie mieszanych związków między Brytyjczykami, a ludnością autochtoniczną. Polityka owa – stanowiąca, nota bene zaprzeczenie stanu rzeczy w koloniach hiszpańskich – prowadziła do wzrostu odsetka homoseksualistów, wśród brytyjskich rezydentów kolonii jak również do tolerowania lupanarów oferujących białe prostytutki. Gwałtowny przyrost liczby żydowskich domów publicznych w Salonikach i Konstantynopolu, nastąpił po roku 1903, kiedy to pod wpływem pogromu kiszyniowskiego, ogromna masa uchodźców żydowskich przybyła do tych miast. Wydaje się, iż owi aszkenazyjscy Żydzi byli szczególnie skłonni do parania się zorganizowanym nierządem. Weszli oni w konflikt z miejscową, zasiedziałą od wieków społecznością Żydów sefardyjskich, która w zdecydowanej większości, odcięła się od niecnych praktyk swych wschodnich pobratymców. Podobna sytuacja, wytworzyła się na ziemiach Królestwa Kongresowego po roku 1881, kiedy to napływ – pod wpływem represji na skutek zabójstwa cara Aleksandra II – ogromnej ilości Żydów ze wschodu (Litwacy), stał się katalizatorem w procesie powstawania zorganizowanego nierządu. Elementem ułatwiającym rozwój prostytucji była żydowska tradycja stillah chuppah, czyli religijnych zaślubin, ciągle powszechna w Królestwie Kongresowym i Galicji w drugiej połowie XIX wieku. Owe „zaślubiny” polegały na wręczeniu kobiecie przez mężczyznę drobnego prezentu (na przykład pierścionka) i powtórzenia tradycyjnej formuły przysięgi małżeńskiej. Udział rabina w ceremonii nie był wymagany. Wystarczyła obecność doroslej osoby pochodzenia żydowskiego. W konsekwencji tego zwyczaju, w Galicji i Królestwie Kongresowym, roiło się od kobiet pochodzenia żydowskiego o niejasnym statusie cywilnym. Z punktu widzenia tradycji religijnej były one zamężne, według prawa natomiast nie. Ta niespójność była powszechnie wykorzystywana przez „handlarzy żywym towarem”, którzy uwodzili łatwowierne kobiety, poślubiali je („religijnie”), a następnie sprzedawali do domów publicznych. Przytoczone przez E. J. Bristowa przyczyny rozkwitu zorganizowanego nierządu mają bądź to charakter uniwersalny, odnoszący się do wszystkich grup etnicznych, bądź tez szczególny, wynikający ze specyfiki kulturowej i religijnej społeczności żydowskiej. Czytelnika polskiego szczególnie zainteresuje rozdział pracy E. J. Bristowa, traktujący o prostytucji wśród diaspory żydowskiej Europy Wschodniej. Przez pojęcie „Europa Wschodnia” Edward J. Bristow rozumie zachodnie gubernie Rosji, tereny Królestwa Kongresowego, Galicję, Bukowinę, Węgry i Rumunię. W przededniu I wojny światowej, żydowska społeczność na tym obszarze liczyła około 6 milionów. Siedliskiem rozpusty na tych obszarach były duże miasta i ośrodki przemysłowe, jak również miasta garnizonowe (Dźwińsk, Trembowla). Normy moralne subkultury sztetlu, piętnujące „złe prowadzenie się” – co prawda już podmyte – ciągle były jednakże przestrzegane na tyle, iż czyniły sytuację na prowincji o wiele lepszą, w porównaniu z dużymi ośrodkami miejskimi. Zdarzały się jednakże wyjątki potwierdzające regułę. Takim wyjątkiem – na przykład – była Sokółka. W 1910 roku – w tym małym miasteczku w Białostockiem, którego połowę mieszkańców stanowili Żydzi – ilość prostytutek per capita była największa w całym imperium carskim. Regułą była również mniejsza ilość prostytutek i domów publicznych w miejscach zdominowanych religijnie (i kulturowo) przez chasydyzm. Od tej reguły jednakże, również bywały wyjątki, a najbardziej znanym były Czerniowce (cadyk z Sadogóry, przedmieścia Czerniowiec, był primus inter pares w hierarchii świątobliwych chasydzkich cadyków), które z biegiem lat wyrosły na jeden z najbardziej prężnych ośrodków nierządu i handlu kobietami. Edward J. Bristow – dla zilustrowania skali problemu – przytacza rezultaty oficjalnego spisu domów publicznych, zarządzonego przez władze rosyjskie w roku 1889. W Królestwie Kongresowym oraz strefie osiedlania Żydów (zachodnie gubernie Rosji) Żydówki – prawo rosyjskie zezwalało na prowadzenie domów publicznych kobietom powyżej 30 roku życia – prowadziły 203 z 289 licencjonowanych lupanarów. Wyżej przytoczone dane znajdują potwierdzenie w obserwacjach poczynionych przez osoby zajmujące się walką z nierządem. Z informacji podanych przez dr. Maretskiego, dr. Giedroycia, Romana Buczyńskiego, Sholome Levina, wynika, iż w 1889 r. Żydówki prowadziły 16, spośród 19 legalnych domów publicznych istniejących w Warszawie. W Proskurowie, wszystkie trzy licencjonowane domy publiczne były w posiadaniu Żydówek, podobnie jak większość „przybytków rozkoszy” w Żytomierzu. Także w Mińsku wszystkie – spośród 14 zalegalizowanych domów publicznych – były ich własnością. Dane uzyskane ze spisu dowodzą, iż 30 z 36 legalnych domów publicznych guberni chersońskiej było prowadzonych przez Żydówki. W roku 1908, amerykański konsul w Odessie Grout, w wysłanym do Waszyngtonu raporcie, stwierdził, iż „w Odessie zorganizowany nierząd jest w rękach Żydów”. Jeżeli chodzi o skład etniczny prostytutek, „zatrudnianych” w domach publicznych, to Żydówki stanowiły przeciętnie 22% ogólnej liczby. Ujawniają to wyniki spisu z roku 1889. Wyjątkowe pod tym względem były Łódź (Żydówki stanowiły 39% ogólnej liczby prostytutek), Mińsk (30%) oraz Żytomierz i Proskurów, gdzie stanowiły one 50 – 60%. Z owych danych wynika więc, iż większość prostytutek „zatrudnionych” przez żydowskich właścicieli domów publicznych, była pochodzenia nieżydowskiego. Fakt ów znajduje swe odbicie w noweli I. J. Singera „Joshe Kolb”, gdzie spotykamy żydowskiego właściciela domu publicznego w Biłgoraju, którego pensjonariuszkami – z wyjątkiem jednej – są kobiety pochodzenia innego niż żydowskie. W Galicji sytuacja była podobna. E. J. Bristow cytuje rabina Rosenaka z Niemieckiego Związku Rabinów, który w roku 1902 odbył podroż po Galicji, w celu zmobilizowania tamtejszych rabinów do podjęcia stanowczych kroków, wymierzonych w zorganizowany nierząd. W raporcie sporządzonym po podroży stwierdził on, iż 30-50% galicyjskich prostytutek było pochodzenia żydowskiego. Odsetek zaś żydowskich stręczycieli, handlarzy kobietami, i właścicieli domów publicznych był – w jego oszacowaniu – jeszcze większy. Ta opinia została potwierdzona przez Berthę Papenheim i dr Sare Rabinovitsch – żydowskie feministki z Niemiec, – które w roku 1903, objechały Galicję, celem zorientowania się w skali problemu. Ich zdaniem większość właścicieli lupanarów, jak również większość prostytutek, była pochodzenia żydowskiego. Gęsta sieć domów publicznych stanowiła tak przyczynę, jak i zaplecze dla szczególnie odrażającego procederu handlu kobietami. Z biegiem lat, ów proceder przestał być li tylko i wyłącznie fenomenem o charakterze lokalnym, nastawionym na zaspokajanie miejscowych domów publicznych, przekształcając się w przedsięwzięcie międzynarodowe na wielką skalę. W tej „branży”, osoby pochodzenia żydowskiego były również bardzo licznie reprezentowane, rywalizując o palmę pierwszeństwa z Francuzami i Włochami, a w wypadku Imperium Otomańskiego z Ormianami i Grekami.Na listach skazanych i podejrzanych o handel kobietami, sporządzonych przez policję berlińską (1908 r.), hamburską (1905 r.) oraz londyńską (1908 r.), znajdowało się 578 osób, z czego 214 (37%) było pochodzenia żydowskiego. Natomiast lista handlarzy sporządzona przez policję w Hamburgu w roku 1912 obejmuje 402 osoby, z czego 271 (67%) była pochodzenia żydowskiego. Zdecydowana większość z owych 214 osobników z pierwszej listy pochodziła z Królestwa Kongresowego, Galicji, Bukowiny i zachodnich guberni rosyjskich. Z danych zaprezentowanych przez E. J. Bristowa wynika, iż większość ofiar handlarzy kobiet była pochodzenia żydowskiego. Tym niemniej odsetek kobiet pochodzenia nieżydowskiego, będących przedmiotem transakcji, wciąż był dosyć znaczny. W roku 1892, we Lwowie, miał miejsce głośny proces 27 handlarzy kobietami (wszyscy byli Żydami galicyjskimi), oskarżonych o sprzedaż 29 kobiet do domów publicznych w Turcji, Egipcie i Indiach. Spośród owych 29 kobiet, 9 (30%) nie było pochodzenia żydowskiego. Proces ów – nawiasem mówiąc – odbił się szerokim echem w całej Europie, przyczyniając się zdaniem E. J. Bristowa, do znacznego wzrostu nastrojów antyjudaistycznych. W jego opinii, niektóre fragmenty „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, powstały pod wpływem owego procesu, którego pamięć we Wiedniu, wciąż jeszcze była żywa, gdy młody Hitler zawitał tam w roku 1907. Handlarze kobietami dostarczali swój „towar”, do bardzo egzotycznych zakątków kuli ziemskiej. Miejscami docelowymi ekspediowanych kobiet były: Nowy Jork (skąd prostytutki trafiały do domów publicznych rozsianych po całych Stanach Zjednoczonych), Konstantynopol, Bejrut, Aleksandria, Colombo, Bombaj, Kalkuta, Harbin, Manila, Johannesburg, Durban, Maputo. Jednakże prawdziwym eldorado zorganizowanego podziemia seksualnego stały się Brazylia i Argentyna. Zadecydowało o tym szereg czynników. Zachwiana równowaga między liczbą kobiet i mężczyzn, duża tolerancja dla zjawiska prostytucji charakterystyczna dla latynoskiej kultury, skorumpowana policja, „dziurawe” prawo, wreszcie nowe (i stosunkowo szybkie) połączenia morskie między portami europejskimi i południowoamerykańskimi. Z danych przytoczonych przez E. J. Bristowa, wynika, iż w latach 1889 – 1913, w samym tylko Buenos Aires, zarejestrowano 4248 żydowskich prostytutek, przy czym liczba powyższa obejmowała tylko licencjonowane prostytutki. W 1913 roku, tuż przed wprowadzeniem w Argentynie drastycznego prawa wymierzonego w handlarzy kobietami i stręczycieli, około 2000 spośród nich, w większości polskich i rosyjskich Żydów, uciekło w popłochu do nieodległego Rio de Janeiro. Żydowscy stręczyciele, alfonsi i właściciele domów publicznych w Buenos Aires, zorganizowali w latach 80-tych XIX stulecia, organizację mafijną zwaną Towarzystwo Warszawskie Cwi Migdal. Z upływem czasu urosło ono we wpływy i znaczenie, poddając swej kontroli seksualne podziemie stolicy Argentyny, oraz wywierając duży wpływ na życie polityczne miasta. Analogie do chicagowskiej organizacji przestępczej, kierowanej w latach 20-tych przez Ala Capone, wydają się być całkowicie uzasadnione w tym wypadku. Warto, – jako ciekawostkę – podać, iż z końcem lat 20-tych, na stanowcze żądanie konsula polskiego w Argentynie, z nazwy organizacji usunięto przymiotnik „warszawskie”.
E. J. Bristow poświęca sporo miejsca reakcji społeczności żydowskiej, na proceder zorganizowanego nierządu, uprawiany przez niektórych spośród jej członków. Inspiracja do podjęcia działań wymierzonych w zorganizowany nierząd, miała charakter dwojaki. Primo, chciano wyrugować zjawisko kłócące się całkowicie z tradycją, religią i moralnością judaistyczną, secundo, obawiano się – i były to obawy słuszne, – iż nadreprezentacja osób pochodzenia żydowskiego wśród rajfurów, alfonsów, handlarzy kobiet i właścicieli domów publicznych, doprowadzi do wzmocnienia negatywnych stereotypów Żyda, co w konsekwencji zaowocuje natężonym antyjudaizmem. Diaspora żydowska była bardzo dobrze zorientowana, tak, co do skali, jak i charakteru zjawiska zorganizowanego nierządu. Świadczą o tym utwory literackie pisarzy żydowskich, mające za swój przedmiot właśnie ową patologię. Sholem Asch poświęcił tej problematyce sztukę teatralną „Bóg Zemsty”, bardzo popularną w teatrach żydowskich, wystawiających w jidysz. Także jego nowela „Złodziej Mottke”, porusza właśnie ten temat. Peretz Hirschbein w „Miriam” i Moshe Richter w „Handlarzu Kobietami”, przedstawili nędzę losu żydowskiej prostytutki. E. J. Bristow wylicza trzy główne „kategorie reakcji” społeczności żydowskiej, na proceder zorganizowanego nierządu. Najpowszechniejszym odruchem był ostracyzm osób „nieczystych”, bojkot towarzyski, wykluczenie ich ze społeczności uczciwych, bogobojnych, hołdujących tradycyjnej moralności Żydów. W praktyce, prowadziło to często do zakazu grzebania „nieczystych” na kirkutach oraz zakazu wstępu do synagogi. Taki stan rzeczy – z kolei – prowadził do zakładania „alternatywnych” cmentarzy i synagog, przez „ekskomunikowaną” społeczność „nieczystych”. W Buenos Aires, do dnia dzisiejszego, zachował się taki „subkulturowy” cmentarz alfonsów, z mnóstwem macew przyozdobionych emaliowaną fotografią „w sepii”, będący sporą atrakcją turystyczną tego miasta. Drugą „kategorią reakcji”, wyszczególnioną przez E. J. Bristowa, była aktywna działalność zmierzająca do zaradzenia złu, lub przynajmniej ograniczenia jego rozmiarów. E. J. Bristow prezentuje czytelnikowi ogromną ilość różnorakich organizacji żydowskich (tak ortodoksyjnych rabinów, jak i żydowskich feministek z Niemiec), których celem było „danie odporu” nierządowi. Działalność tych organizacji polegała na zbieraniu danych, monitorowaniu sytuacji, gromadzeniu środków pieniężnych na cele walki z nierządem, współpracy z policją, tworzeniu grup nacisku forsujących prawa i konkretne działania wymierzone w zorganizowany nierząd, organizowaniu na dworcach kolejowych i w portach morskich punktów bezpośredniego wsparcia, pomocy i porady dla „zbłąkanych” kobiet oraz oferujących strawę i możliwość noclegu, organizowaniu kursów zawodowych dla młodych kobiet, wreszcie wygłaszaniu wykładów i organizowaniu pogadanek, uświadamiających młodym, żydowskim dziewczynom niebezpieczeństwo, jakie na nie czyhało w dużych ośrodkach miejskich. Organizacje żydowskie współdziałały z nieżydowskimi inicjatywami wymierzonymi w nierząd, dzieląc się swym doświadczeniem jak również – niekiedy – wspomagając je swoimi funduszami. Jednakże, zdaniem E. J. Bristowa, owa współpraca miała charakter ograniczony, tak ze względu na antyjudaistyczne nastawienie części nieżydowskich aktywistów zmagających się ze zorganizowanym nierządem (co mogło niejednokrotnie wynikać z dużego udziału Żydów w owym procederze), jak również opór części żydowskich działaczy do dzielenia się swoimi doświadczeniami, informacjami i danymi statystycznymi, co brało się z przekonania, iż rozpowszechnianie wiedzy o nadreprezentacji Żydów w zorganizowanym nierządzie, może prowadzić do wzrostu nastrojów antyjudaistycznych. Ekstremalną formą reagowania na zorganizowany nierząd była przemoc fizyczna. E. J. Bristow podaje przykład żydowskiego komitetu czujności z Cardiff (Wielka Brytania), którego członkowie, w roku 1903, uciekli się do bicia prostytutek, kiedy te odrzuciły ofertę „uczciwej” pracy, zaproponowanej przez ową organizację. Natomiast w roku 1908, doszło w Buenos Aires do bijatyki, w jednym z teatrów, gdzie wystawiano sztukę „Miriam” Hirschbeina. Zgromadzeni w teatrze syjoniści z partii Poale Zion, odpowiedzieli przemocą na gwizdy alfonsów i stręczycieli, wyrażających w ten sposób dezaprobatę dla morału płynącego z przedstawienia. Jednakże najbardziej spektakularnym starciem żydowskiego seksualnego podziemia z wrogim mu środowiskiem, był tak zwany „pogrom alfonsów” (alphonsenpogrom), który miał miejsce w Warszawie, w maju 1905 r. Istnieje kilka wersji przyczyn tego zdarzenia. Według najbardziej prawdopodobnej, wszystko zaczęło się od kłótni weselnej miedzy Saulem Żytnickim, znanym alfonsem warszawskiego półświatka i przybranym ojcem panny młodej, a panem młodym, który był robotnikiem i członkiem żydowskiej partii socjalistycznej Bund. Żytnicki miał sobie przywłaszczyć 100 rubli, stanowiących prezent ślubny, co oburzyło pana młodego. Doszło do bójki miedzy zwolennikami obydwu stron. Wkrótce sytuacja wymknęła się spod kontroli i zwykła burda weselna, przekształciła się w generalną rozprawę żydowskich robotników z żydowskim zorganizowanym podziemiem Warszawy. Następnego dnia, około 100 alfonsów i stręczycieli, przemaszerowało ulicami Warszawy, dzierżąc rosyjską flagę i wznosząc okrzyki na cześć cara. Była to oczywista prowokacja, mająca na celu skłonienie „bundowców” do podjęcia zaczepnych kroków, co uzasadniałoby użycie policji i kozaków. Przywódcy Bundu starali się trzymać na wodzy szeregowych członków partii, ale na niewiele się to zdało. Robotnicy żydowscy przejęli – spontanicznie – inicjatywę i przez trzy dni demolowali domy publiczne, „polując” na alfonsów, właścicieli domów publicznych oraz prostytutki. Ze względu na brak w ówczesnej Warszawie jednej „dzielnicy rozkoszy”, ów „pogrom” miał miejsce w wielu punktach miasta, przy czym ul. Marszałkowska i Krochmalna zostały nim szczególnie dotknięte. Władze carskie, co było dla wszystkich pewnym zaskoczeniem, nie zainterweniowały bezpośrednio, aczkolwiek na Starym Mieście sotnie kozackie miały – jakoby – wspomagać „ufortyfikowanych” tam kryminalistów. Liderzy warszawskiego Bundu starali się zrobić co tylko było możliwe, celem spacyfikowania wojowniczych nastrojów „bundowców”, obawiając się – słusznie – o życie prostytutek, które w ich opinii nie były niczemu winne, będąc „eksploatowaną siłą roboczą”. Doszło nawet do tego, iż niektórzy z przywódców Bundu udali się do domów publicznych celem ochrony – przed swoimi kolegami z partii – przebywających tam prostytutek. Po trzech dniach, robotnicy roztropnie zrezygnowali z „ataku” na pozycje alfonsów na Starym Mieście, skutkiem czego nastąpiła normalizacja sytuacji. Według doniesień agencji prasowej Reuter – która dokładnie relacjonowała przebieg wypadków – 40 domów publicznych zostało doszczętnie zdemolowanych, zginęło 8 osób, a 100 zostało rannych. Wśród śmiertelnych ofiar zajść, była jedna prostytutka. E. J. Bristow cytuje jedno z doniesień Reutera, wyjaśniające tło zamieszek. Według tego doniesienia „Żydzi nie mogli dłużej znieść utożsamiania ich z alfonsami, prostytutkami, lichwiarzami, właścicielami domów publicznych, złodziejami i postanowili – wobec skorumpowania policji i jej współpracy ze światem przestępczym – wziąć sprawy w swoje ręce, uciekając się do drastycznych środków”. Niektórzy z poturbowanych alfonsów przenieśli się do Lwowa, większa część jednakże pozostała na miejscu i w stosunkowo szybkim czasie zdołała odtworzyć świetnie prosperujący interes. Opisane wyżej zdarzenie, przeszło do żydowskiego folkloru pod nazwą „pogromu alfonsów” i do dzisiejszego dnia pod taką nazwą funkcjonuje, jakkolwiek, w rozumieniu współczesnego znaczenia słowa „pogrom”, wydarzenia z maja 1905 r. nim nie były, tak ze względu na swe przyczyny jak i jego ofiary i sprawców.
Po I wojnie światowej zjawisko zorganizowanego nierządu uległo dosyć znacznemu ograniczeniu. Szereg przyczyn złożyło się na taki stan rzeczy. W USA, Wielkiej Brytanii, Południowej Afryce okres prosperity gospodarczej, jaki przyniosły lata 20-te, niewątpliwie miał na to wpływ. Dla młodych kobiet pojawiły się możliwości zarobkowania i awansu zawodowego. Rozwój związków zawodowych, pojawienie się tanich kredytów, działalność socjalistycznych i syjonistycznych partii, także wpływały na ograniczenie zasięgu zjawiska. Poza tym, wprowadzenie przez USA drastycznych kwot imigracyjnych w roku 1921, silnie uderzyło w „handel żywym towarem”. W przypadku Europy Środkowo – Wschodniej wymienione wyżej czynniki nie odegrały większej roli. Na tym obszarze liczba prostytutek powiększyła się znacznie, tak ze względu na katastrofalną pauperyzację zamieszkujących je społeczeństw, jak i ogromny popyt na usługi seksualne mas żołnierskich rożnych armii, które zmagały się przez cztery lata w tej części Europy. W tym przypadku, skuteczne i konsekwentne działania nowo powstałych państw, odegrały dominującą rolę w ograniczeniu – chociaż nie całkowitym wyeliminowaniu – procederu zorganizowanego nierządu. Stanowisko władz polskich miało tutaj decydujące znaczenie, tak ze względu na ogromna masę Żydów zamieszkujących II Rzeczpospolitą, jak i bardzo przejrzysty i konsekwentnie wdrażany w życie, program walki z plagą zorganizowanego nierządu. W roku 1922, polskie Ministerstwo Zdrowia, przyjmując zasadę abolicjonizmu, jako przesłankę swego działania w walce z nierządem, zdelegalizowało wszystkie domy publiczne na terenie całego kraju. E. J. Bristow cytuje dane z archiwum KG Policji Państwowej, z których wynika, iż w samej tylko Lodzi, do roku 1936, zostało zamkniętych 101 domów publicznych. Zmagania polskiej policji z seksualnym, kryminalnym podziemiem to ciągłe pasmo sukcesów. E. J. Bristow podkreśla skuteczność czwartej brygady Policji Państwowej, przeznaczonej do walki tylko z tą patologią społeczną, a w szczególności jej kobiecego pododdziału. Pomimo znacznych sukcesów, nie udało się całkowicie wyeliminować zarówno działania nielegalnych lupanarów jak i handlu kobietami. Z danych przytoczonych wynika, iż w samym tylko 1928 r., skazano w Polsce 48 stręczycieli, z czego 17 (30%) było pochodzenia żydowskiego. Z kolei w roku 1931 władze polskie ogłosiły (raport przygotowany dla Ligi Narodów) listę 590 handlarzy kobiet, zaangażowanych w dostarczanie „świeżego towaru” do wciąż funkcjonujących – ale już nie pełną parą – domów publicznych Argentyny i Brazylii. Większość osób z tej listy była pochodzenia żydowskiego. Jedna z bardziej spektakularnych afer, miała miejsce pod koniec lat 20-tych. Niejaki Morris Baskin z Brooklynu, urodzony w Polsce, zainicjował w roku 1927 lukratywny proceder przestępczy. Otóż w Nowym Jorku przebywało sporo mężczyzn, których narzeczone znajdowały się wciąż w Polsce. Plan Baskina polegał na zawieraniu przez niego (i jego ludzi) małżeństw per procura w imieniu narzeczonych z USA, na podstawie udzielonych pełnomocnictw. Z aktem ślubu w ręku – poświadczającym obecność męża w USA – świeżo poślubiona małżonka nie miała kłopotów z uzyskaniem w konsulacie amerykańskim upragnionej wizy. Po przyjeździe do USA nie trafiała ona jednakże w objęcia męża, lecz – pod wpływem groźby, a niekiedy przemocy fizycznej i zgwałcenia – do jednego z domów publicznych, których właściciele współpracowali z gangiem. Baskin zdołał pozyskać do przestępczej działalności rabina z podwarszawskiego Wawru, który za 50 USD udzielał małżeństwa per procura, jak również zastępcę konsula amerykańskiej ambasady, nazwiskiem Harry Hall, który zaopatrywał gang we wszelkie niezbędne dokumenty i zapewniał bezproblemowe udzielanie wiz. Po rozbiciu gangu Baskina, okazało się, iż w samym tylko roku 1929, w wawerskim kahale zarejestrowano 15 małżeństw per procura, z osobami przebywającymi w USA. E. J. Bristow kilkakrotnie podkreśla w swej pracy, iż Żydzi, w żadnym wypadku, nie byli szczególnie predestynowani do parania się zorganizowanym nierządem. Wskazując na Włochów i Francuzów, cytuje on żydowskiego działacza Bundu Ben Zion Hoffmana, który miał powiedzieć, iż „prawa natury nie czynią różnicy miedzy narodami”. Jednakże statystyka, którą E. J. Bristow dosłownie zasypuje czytelnika, przeczy – niekiedy – tak postawionej tezie. Z danych przytoczonych przez E. J. Bristowa, wynika bowiem niezbicie, iż na przełomie XIX i XX wieku, na ziemiach Królestwa Kongresowego, Galicji oraz zachodnich guberni rosyjskich (ziemie przedrozbiorowej Polski) element żydowski zdominował całkowicie zorganizowane podziemie seksualne, a w okresie II Rzeczpospolitej jego udział w tym procederze, był wciąż bardzo wysoki. Opinia powyższa odnosi się do alfonsów, właścicieli domów publicznych oraz handlarzy kobietami. Jeżeli chodzi o „siłę roboczą”, o prostytutki, to w tym wypadku udział elementu żydowskiego wahał się w granicach od 20 do 50%, a wiec stanowił mniejszość. Oznacza to, iż większość prostytutek „zatrudnionych” w domach publicznych, prowadzonych zazwyczaj przez Żydów oraz będących przedmiotem niecnych praktyk ze strony żydowskich stręczycieli i handlarzy kobiet, była pochodzenia nieżydowskiego. Fakt ten – o zasadniczym znaczeniu – wypływa bardzo wyraźnie z przytoczonej przez E. J. Bristowa statystyki, jednakże ani razu nie jest on przedmiotem dogłębniejszej analizy z jego strony. E. J. Bristow kilkakrotnie dotyka związków miedzy żydowskim charakterem zorganizowanego seksualnego podziemia, a wzrostem nastrojów antyjudaistycznych, szczególnie w Europie Środkowo – Wschodniej (wpływ lwowskiego procesu handlarzy kobiet z 1892 r. na antyjudaizm wiedeński i poglądy Hitlera wyrażone w „Main Kampf”), jednakże nie poddaje owej zależności gruntowniejszej analizie. Jest to dotkliwy brak pracy E. J. Bristowa, bo przecież – jak sam podkreśla – pomówienia o zbrodnie rytualne (proces Bejlisa, Hilsnera, tisza-eszlarski) oraz o handel żywym towarem były dwoma głównymi, ulubionymi argumentami antysemitów. O ile pierwsze pomówienie było całkowicie bezzasadne i absurdalne [Było całkiem zasadne! - admin] , o tyle drugie miało – jak wykazuje zaprezentowana statystyka – oparcie w rzeczywistości i – jak gdyby – uwiarygodniało pierwszy z zarzutów.
Uchybieniem jest również brak porównania kultury Żydów sefardyjskich z kulturą Aszkenazyjczyków, którzy – znów wynika to z liczb – wydawali się być zdecydowanie bardziej skłonni do parania się zorganizowanym nierządem. Rozwój sieci domów publicznych w Salonikach i Konstantynopolu – o czym była mowa – nastąpił po napłynięciu do tych miast, fali uchodźców żydowskich z Rosji. Podobne zjawisko – zaledwie „muśnięte” przez E. J. Bristowa – możemy zaobserwować na terenie Królestwa Kongresowego, po przybyciu tam dużej liczby Litwaków, co zaowocowało dynamicznym rozwojem sieci domów publicznych, ku zgrozie społeczności polskiej i miejscowych Żydów, ustosunkowujących się do nowych przybyszów raczej niechętnie. W kontekście zależności między wzrostem nastrojów antyjudaistycznych, a zdominowaniem zorganizowanego nierządu przez element żydowski, bardzo wskazanym byłoby gruntowniejsze zgłębienie relacji pomiędzy rosyjskim aparatem represji a owym elementem. Wątek ów, jest poruszony przez E. J. Bristowa dosłownie w kilku zdaniach. Brakuje także rzetelnej analizy charakteru zorganizowanego nierządu – zdominowanego przez Żydów – pod kątem komplementarności funkcji pełnionych przez nich w społeczeństwach, wśród których przyszło im zamieszkiwać. Owa koncepcja, wydaje się być niezwykle trafna w przypadku społeczeństwa polskiego. Agraryzm, gardzącej pieniądzem i handlem szlachty polskiej, sprzyjał „wypełnianiu” przez napływających Żydów „ekonomicznych nisz”. Stąd ich liczna obecność wśród bankierów, poborców podatkowych, karczmarzy, młynarzy, zarządców nieruchomości ziemskich, kupców, drobnych handlarzy, rzemieślników. Wydaje się, iż w drugiej połowie XIX wieku ów schemat był ciągle aktualny, o czym świadczy fiasko programu pozytywistów (praca organiczna, praca u podstaw, bogacenie się, tworzenie zrębów kapitalizmu) „odrzuconego” przez społeczeństwo polskie. Liczba żydowskich przemysłowców – z końcem XIX wieku – przewyższała tych o rodowodzie polskim. Powstaje pytanie, czy w wypadku zorganizowanego, seksualnego podziemia występuje – sui generis – zwyrodniała mutacja owego „komplementarnego instynktu” Żydów? Tego problemu E. J. Bristow – niestety- nie podejmuje. W książce E. J. Bristowa wielokrotnie pojawia się stacja kolejowa oraz port morski, jako ważne etapy funkcjonowania (rozszerzania się) procederu zorganizowanego nierządu. To właśnie na stacjach kolejowych odbywały się „łowy” na naiwne, łatwowierne, niedoświadczone „odurzone miejskością” kobiety, przybywające z prowincji. W odpowiedzi, organizacje zwalczające nierząd, uczyniły z dworców kolejowych pierwsza „linie obrony”, organizując na ich terenie swe agendy, biura, schroniska, itd., których celem było przeciwdziałanie akcjom stręczycieli i handlarzy kobiet. Ów wątek, oddziaływania dynamicznie rozwijającej się sieci połączeń kolejowych, na skalę i charakter zorganizowanego nierządu, również nie został należycie rozwinięty przez autora książki.
Artur Ziaja – O KSIĄŻCE EDWARDA J. BRISTOWA (fragmenty)
Edward J. Bristow „Prostitution and Prejudice. The Jewish Fight Against White Slavery 1870 – 1939″, Schocken Books, New York, 1983
A co z arabskimi rewolucjami? Czy ktoś dostrzeże paralele pomiędzy Bahrajnem a Libią? W cieniu atomowego kataklizmu w Japonii i „rewolucji” w Libii mało kto zwraca uwagę na wydarzenia w Bahrajnie. Od 14 lutego trwają tam protesty. Policja i wojsko strzelały w międzyczasie do demonstrantów.
http://www.wprost.pl/ar/232246/Armia-Bahrajnu-strzela-do-demonstrantow/
http://pl.wikipedia.org/wiki/Protesty_w_Bahrajnie_%282011%29
Od czterdziestu lat premierem Bahrajnu jest wuj obecnego i brat poprzedniego króla Bahrajnu, Chalifa ibn Salman Al-Chalifa.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Chalifa_ibn_Salman_Al-Chalifa
Opinia międzynarodowa cieniuteńkim głosikiem niekiedy próbuje udawać, że popiera trwające w Bahrajnie demonstracje – cytuję za wikipedią – „w obronie wolności i swobód obywatelskich.” Dlaczego opinia międzynarodowa nie popiera protestujących w Bahrajnie równie gromko, jak to było w przypadku Tunezji, Egiptu a zwłaszcza jak to jest nadal w przypadku Libii? 14 marca, czyli równo miesiąc po wybuchu protestów, do Bahrajnu wkroczyły wojska Arabii Saudyjskiej.
http://fakty.interia.pl/swiat/news/arabia-saudyjska-wkroczyla-do-bahrajnu-a-tam-stacjonuja,1609697,7395
Już wcześniej Arabia Saudyjska wysłała do Bahrajnu pięciuset policjantów. Opozycja w Bahrajnie zwróciła się z apelem o pomoc: „Naród Bahrajnu stoi w obliczu realnego zagrożenia, mianowicie wojny przeciwko bahrajńskim obywatelom bez wypowiedzenia wojny” – oświadczyło siedem ugrupowań opozycyjnych, w tym szyickie Narodowe Stowarzyszenie Islamskie al-Wifak I co? I gówno! Nasze walczące o demokratyzację Białorusi, Rosji, Libii czy Iranu żydomedia jakoś tym razem nie stanęły głośno w obronie opozycjonistów walczących z nepotyczną dyktaturą. Nie zaprotestowały też głośno w związku z wkroczeniem do Bahrajnu wojsk Arabii Saudyjskiej, które mają pomóc rządowej dyktaturze w spacyfikowaniu protestujących. Zachodnie, odgrywające rolę arcydemokratów polityczne marionetki ideologów NWO także Bahrajnem i wkroczeniem tam wojsk saudyjskich jakoś się nie zajęły. A jaki byłby wrzaskliwy jazgot w żydomediach, gdyby do Libii wkroczyły wojska jakiegokolwiek państwa idącego z pomocą Kaddafiemu? I tak oto wygląda załgana po dziurki w nosie, sprzedajna i wybiórcza „moralność” skurwionego wolnego świata i skurwionych wolnych mediów. Poliszynel
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com
Miliony ludzi, które można było ocalić Przegląd książki Min Hameitzar rabina Weissmandla, opisującej brutalną rolę syjonistów w niechęci do uratowania swoich braci
Autor I. Domb, tłumaczyła Ola Gordon
Dziś stan Obamy z totalitarnym prawem i aparatem przemocy, wtedy stan Hitlera. Produkty kompleksu jot. Strzeżcie się, masy gojowskie i żydowskie... Jest wiele książek, które napisano, przeczytano i zapomniano. Ale nie wolno dopuścić by tę spotkał ten sam los. Jest to kronika napisana przez rabina Michaela Ber Weissmandla w latach 1942 – 1945, zatytułowana Min Hameitzar (Z głębin) i opublikowana w języku hebrajskim. Niewiele osób ją przeczytało. Stąd opisane w niej porażające fakty nie są wystarczająco znane. Kto może sobie wyobrazić hitlerowski holokaust? W jakim języku powinien on być opisany? Wszystkie słowa znane ludzkiej mowie używane są do opisywania standardowych wydarzeń; nabyły one codziennie używanych znaczeń i zostały uformowane z brakiem możliwości oddania okropności Auschwitz lub Treblinki. Co można powiedzieć, by ktoś zrozumiał dzikie krzyki nocne, kiedy nasi bracia i siostry prowadzeni byli na rzeż? I w jaki sposób można przekazać przemianę szlachetnych żydów na zwierzęta przygotowane na rzeż? Ściany wysokości drapaczy chmur zapobiegły usłyszeniu ich krzyków i wśród tej okropnej, przez człowieka stworzonej ciszy, najbardziej wartościowa część żydowskiego ludu została stłoczona w murach getta, głodna i spragniona, w epidemiach i torturach, gorzko płacząca, tylko wśród swoich, do samego końca ich udręki, kiedy byli ładowani do zatłoczonych bydlęcych wagonów na tydzień trwające podróże, kiedy sami jeszcze żywi jak również ciała niektórych z nich dojechały do rzeżni i komór gazowych. Gdzie spośród znanych wyrazów można znaleźć odpowiednie do opisania tych wydarzeń, i kto może wymyślić nowe wyrażenia by je w należyty sposób opowiedziały?
A wszystko to działo się na skutek rozkazów niewinnie wyglądającego biura, gdzie mordercy z SS, wydawali rozkazy metodami nowoczesnej cywilizacji, które, poprzez reakcję łańcuszkową, wprawiały w ruch całą maszynerię śmierci i zniszczenia, których końca nie można było przewidzieć. Jeden ruch pióra kończył życie setek tysięcy ludzi. Kilka słów wartych miliona. I tych kilku oficerów wprawiały w ruch koła w Auschwitz, Treblince, Einzatzkomados; głębokie doły opuszczonych równin Europy przepełnione ludzką krwią. Za tym wszystkim stała taka siła, taka potęga militarna, że jedynie zwycięzcy wojny światowej zdolni byli jej w tym przeszkodzić. Jakże zdziwiony był rabin Weissmandl, kiedy odkrył, że te ruchy piórem łatwo mogłyby być usunięte, że tragedia żydów mogłaby w znacznym stopniu być złagodzona prostymi ‘staromodnymi’ metodami. Ile setek tysięcy żydów można by uratować – a może nawet ile milionów.
Wisliceny był niemieckim oprawcą żydów na Słowacji, przedstawicielem Reichmanna odpowiedzialnym za zakładanie gett, niszczenie w nich życia i w końcu za wysyłkę na rzeż setek tysięcy żydów ze Słowacji i sąsiednich krajów. Spełnił swoją misję tak jak to zaplanował Reichmann i tak jak dyktowały mu własne zachcianki. Jego kraj był pierwszym w Europie zobowiązanym do dostarczania żydów na rzeż, gdyż właśnie Słowacja jako pierwsza była okupowana przez Hitlera – nawet wcześniej niż Polska. Marionetkowy rząd kardynała Tisso poprosił Hitlera, by „oczyścił” jego kraj z żydów. Oficjalnie nawet zapłacił Niemcom za transport i Wisliceny był najwyższym przywódcą i organizatorem. Zawsze pijany, pijany od alkoholu i pijany od krwi – i pozornie nie do usunięcia. W końcu 1943, kiedy dwie trzecie słowackich żydów zostało wywiezionych „do pracy” w tym odległym miejscu, Rabin Weissmandl dowiedział się od pewnego Hochberga – intryganta SS, zastępcy Wisliceny, że jego szef był również chciwy na pieniądze, oraz zdarzało się, że niejednokrotnie pieniądze kupowały niektórym pomoc w formie odroczenia ich wywozu. Zadowolony z tego odkrycia, skonsultował się z teściem, znanym i szanowanym rabinem z Nitry, który zgodził się, że jeżeli ta staromodna odnosiła skutki, nie było zastrzeżeń dlaczego jej nie spróbować w celu ratowania wielu ludzi. Rabin Weissmandl napisał o Hochbergu: ‘Pierwszy raz byłem u niego w piątek latem 1942. Stałem na korytarzu koło jego biura. Wszystkie poczekalnie wypełnione były ludżmi zamierzającymi błagać Hochberga o odroczenie tego najważniejszego wyjazdu do ‘pracy na wschodzie’, jak wielu jeszcze wierzyło. Słyszałem Hochberga rozmawiającego przez telefon z Wislicenym, swoim szefem: „melduję, że pociąg odjechał z 727 mężczyznami, 637 kobietami i 1667 dziećmi, razem 3028. Rozkaz!”. Ta suma nigdy nie wyjdzie mi z pamięci, 1.600 dzieci! Żadne krzyki I żadne łzy. Nikogo to nie obchodzi. Cały świat pogrążony w ciszy. Rozkaz, Herr Hauptsturmbanfuehrer.’ Jednej ze słynnych osób z Pressbergu, Reb Aharon Gruenhutowi udało się spowodować by Hochberg nabrał zaufania do rabina Weissmandl’a i zorganizował ich potajemne spotkanie. Rabin przedstawił się Hochbergowi jako reprezentant światowego rabinatu. Pokazał mu nawet paszport z brytyjską wizą wydaną zanim wybuchła wojna i powiedział mu o wyjazdach do Londynu oraz o różnych konferencjach, by wywrzeć na nim jak najlepsze wrażenie. Następnie powiedział mu, że jest na tajnej misji największego znaczenia jako przedstawiciel światowego żydostwa, które skontaktowało go przez amerykański Joint w Szwajcarii. Wiadomość którą otrzymał od nich mówiła, że byli przygotowani na zapłatę w gotówce za zaniechanie następnych transportów słowackich żydów na wschód. ‘Joint’ zapłaciłby każdą sumę wskazaną przez jego szefa Wisliceny’ego. Podkreślił, że ta misja nie jest organizowana przez lokalnych żydów. W trakcie tej rozmowy, kiedy losy wojny zaczęły przechylać się na stronę nieprzychylną Hitlerowi na skutek ciężkich strat na wschodzie, zadanych przez aliantów przy wsparciu Amerykanów, rabin mógł, z amerykańską siłą, taktownie, wsunąć w umysł Hochberga cień wątpliwości w odniesieniu do niemieckiego podboju świata, a bardziej specyficznie o sytuacji Hochberga po zakończeniu wojny. Przekazał mu, że byłoby korzystne zapewnienie bezpieczeństwa zarówno jemu jak i jego szefowi. Dodał, że ma pełnomocnictwo światowego żydostwa, że jeśli się zgodzą na zaniechanie dalszych transportów, on i Wisliceny będą bezpieczni. Hochberg zdenerwował się tymi sugestiami, ale w miarę trwania rozmowy stał się spokojniejszy i uważnie wysłuchał propozycji, po czym powiedział: „muszę porozmawiać z Wisliceny’m”’. Wyszedł natychmiast i rabin Weissmandl czekał. Każda minuta wydawała się godziną, każda godzina wydawała się trwać wiecznie. Zmęczony siedział oczekując na odpowiedź, wierząc, że życie wielu pozostałych słowackich żydów wisi na włosku. Siedział przez wiele godzin, kiedy nagle otworzyły się drzwi i Hochberg wybiegł z pokoju. Podekscytowany mówił szybko, i w końcu powiedział: „Sprawa załatwiona. Mój szef wyznaczył sumę 50.000 dolarów i nie będzie dalszych transportów, ale jego warunki są następujące: pokaże swoją dobrą wolę – pierwsze trzy transporty: wtorek, czwartek i przyszły wtorek – każdy około 3 tys. dusz, będą wstrzymane, ale w następny piątek musi otrzymać pierwszą ratę 25.000 dolarów. Póżniej nie będzie żadnych transportów przez siedem tygodni, by umożliwić zgromadzenie i dostarczenie drugiej raty 25.000 dolarów, po czym nastąpi całkowite wstrzymanie dalszych transportów. I jeden więcej warunek – musisz udowodnić, że pieniądze pochodzą z zagranicy, a nie od słowackich żydów”. Drugi z wymienionych warunków był niezmiernie ważny dla tego oprawcy, gdyż jeśli światowe żydostwo stało za tym porozumieniem, stanowił gwarancję bezpieczeństwa. Rabin nawet nie myślał, że słowaccy żydzi mogliby zebrać taką sumę, ponieważ do tej pory zabrano im wszystko, co mieli. Ale z drugiej strony, nie mógł sobie wyobrazić by bogaty Joint mógł nie dostarczyć stosunkowo niewielkiej sumy, by ocalić dziesiątki żydów od unicestwienia w niemieckich rzeżniach. Rabin Weissmandl opuścił biuro Hochberga z nadzieją i radością. Spieszył się do domu w Nitrze, by poinformować teścia, i rozpocząć starania o realizację zawartego porozumienia. Pomimo poczucia szczęścia z możliwości uratowania tak wielu żydów, odczuwał również pewną rezerwację. Czuł, że Joint będąc daleko, nie widzi jak wielka jest ta tragedia, i że syjonistyczni przywódcy współpracujący z Joint mogą kalkulować inaczej. Ale zaproponował, by w wykonanie tego zadania włączyć przedstawicieli spoza Kanzelei (Rada Ortodoksyjnych Społeczności Żydowskich), a nawet grupy syjonistów i nie-ortodoksów. Wysunięto wtedy nazwisko pani Gisi Fleischman, która pochodziła z kół syjonistycznych i przed wojną była reprezentantką Joint’u na Słowacji. Poza tym, że była dobrze znana, była odważną kobietą o dobrym sercu, i jej opinia miałaby duże znaczenie w Joint. Właściwą była również rozmowa z panem Fuerst’em – znanym z uczciwości i możliwości finansowych. Pośród różnych rodzajów broni, w które wyposażyli się syjoniści w celu przebijania ścian oporu na ich wpływy, jest jeden najważniejszy. Jest nim „ahavas Yisroel” – miłość wobec braci żydów. Ten slogan jest bardzo ważny dla religijnych żydów. Syjoniści wyjaśniali, że ich celem jest nabycie państwowości i zapewnienie schronienia dla cierpiącego żydostwa. Nasza długa i zakrwawiona ścieżka do chwili obecnej, trwające 2.000 lat wygnanie, z jego inkwizycjami, prześladowaniami, pogromami, zabijaniem i torturami, zawsze istniała w umyśle każdego żyda. Rzadko gdzie było miejsce na świecie zamieszkałe przez żydów, albo okres, w którym nie było krwi i łez na rękach licznych prześladowców wszystkich narodów.
Nieusłyszany płacz Być może sami syjoniści początkowo wierzyli w takie rozwiązanie, i to było ziarenkiem współczucia dającego im siłę wywierania wpływu na innych. Syjonizm wierzył, że rozwiązanie sprawy narodowościowej, odnoszącej się do każdego innego narodu, odnosi się także do żydów, jako że syjoniści nie widzieli różnicy między żydami i innymi narodami na świecie. Dla syjonizmu nie istniały ani wiara w wygnanie na skutek „niebiańskiego dekretu” jako kara za nasze grzechy, ani wiara w „niebiańskie odkupienie” z woli Stwórcy. Ludzie nie myśleli o podstawowej, powszechnej herezji, na której powstał syjonizm, ale łapali tylko te atrakcyjne składane im obietnice, ponieważ, niestety, syjonizm pokazał się w czasie najsłabszego i najmniejszego liczebnie pokolenia, i razem z nieszczęsnymi wydarzeniami, które przyczyniły się do zablokowania ludzkich umysłów na prawdę, i do pozwolenia na zejście na złą ścieżkę syjonistycznej ideologii.
Nieusłyszany płacz Jak bardzo uradowani byli rabin Weissmandl i jego przyjaciele, kiedy udało im się zebrać odpowiednią grupę ludzi! Jak wielką mieli nadzieję! Ale też jak bardzo byli zasmuceni, kiedy próbowali działać, i jak wielkie było ich rozczarowanie, kiedy dowiedzieli się, że syjoniści wspólnie z Jointem zadbali o to, by nie dotarła do nich żadna pomoc z zewnątrz. Było to nie tylko w przypadku możliwości uratowania resztki słowackich żydów – około 40 tys. dusz – ale również kiedy zaistniała możliwość uratowania resztki żydów z Polski i Węgier, gdzie chodziło o miliony dusz. Syjoniści umyślnie zapobiegli jakiejkolwiek pomocy pod różnymi pretekstami, które nawet dziecko mogłoby zauważyć. To nigdy nie będzie wybaczone, ani nie będzie zapomniane. Tak, więc mówienie o ahavas Yisroel ze strony syjonistów, musi być pokazywane wyrażnie i poza wszelkimi wątpliwościami. Piątek – dzień, w którym trzeba było zapłacić pierwszą ratę 25.000 dolarów zbliżał się nieubłaganie, i nie było sposobu zgromadzenia jej dla Wisliceny’ego. Słowo pani Fleischman, przedstawicielki Światowego Kongresu Żydów, znanej Żydowskiej Agencji, powinno się liczyć.
Napięcie wzrastało. Pierwszy transport został wstrzymany. Ale jak można nawiązać kontakt z Zurychem, Nowym Jorkiem i Jerozolimą, siedzibami Żydowskiej Agencji, które mogłyby koordynować prace pozostałych dwóch organizacji? Słowacja była wtedy małym państwem odciętym od sąsiednich niemiecką okupacją. Nie było granicy z żadnym wolnym państwem, więc jak można było przekazać wiadomość światu na zewnątrz? Shloimo Stern okazał się niezastąpiony w znalezieniu chwilowego rozwiązania. Znalazł kuriera dyplomatycznego przygotowanego do dostarczenia ważnych wiadomości do Joint’u w Zurychu. Mógł również pożyczyć pieniądze, na krótki okres, z różnych źródeł na terenie Słowacji, więc zebrał równowartość tej olbrzymiej sumy i wymienił ją na czarnym rynku na 25.000 dolarów i wręczono ją Hochbergowi dla Wisliceny’ego. Hochberg je przyjął i przekazał nam wiadomość, że nie będzie dalszych transportów przez następnych siedem tygodni, po czym trzeba będzie sfinalizować nasze porozumienie wpłacając drugą ratę. Wszyscy byli przekonani, że kiedy kurier dyplomatyczny przekaże wiadomość do Jointu i Agencji Żydowskiej, to nie 50 tys. dolarów, ale dziesięć razy 50.000 dolarów będzie oddane do ich dyspozycji dla tej i podobnych „transakcji”. Przecież żydzi z całego świata będą tańczyć z radości, kiedy usłyszą, że w końcu otwarto drzwi do wewnętrznych kręgów SS, i znaleziono sposób na ratowanie braci żydów. Pani Fleischman usiadła by napisać memorandum do Salli Mayera, przedstawiciela Jointu w Szwajcarii. Ostrożnie pisała każdy wyraz, wyjaśniając sytuację, i pisała o iskierce nadziei. Joint powinien przyspieszyć pomoc w ostatnim momencie. Memorandum zostało wysłane do Jointu, do Żydowskiej Agencji, oraz do jej osobistego przyjaciela pana N Schwalbe w Zurychu. Póżniej usiedli i czekali. Mijały dni, potem tygodnie, i niewiele pozostało z siedmiu tygodni. Zbliżał się termin drugiej i ostatniej raty i potrzebna była ogromna suma pieniędzy. Wiele osób zdołało uciec piekłu z Polski do Słowacji w drodze na Węgry i do Rumunii, państw, które nie były jeszcze tak przetrzebione przez hitlerowskie hordy. Oni nie stanowili jednej tysięcznej procenta tych, którzy już zostali zamordowani, ale powinni być wspierani. Pieniądze były konieczne do przekupienia słowackiej żandarmerii i policji, w celu zmniejszenia ich naporu na kontynuację deportacji. Pieniądze były konieczne dla obozów pracy na terenie Słowacji w Sered, Novaki i Wiener. Antysemicki rząd Słowacji wybudował te obozy pracy niewolniczej przed rozpoczęciem deportacji, i powiedziano pozostałym żydom, że gdyby sami rozbudowali te obozy i zwiększyli ich pojemność, mogłyby one przyjąć więcej żydów i zmniejszyć parcie na deportacje, a przede wszystkim, pieniądze były konieczne do spłacenia długów zaciągniętych u wielu osób, oraz zapewnienia zapłaty drugiej raty, kończącej ten krwawy układ.
Te pieniądze były sprawą życia i śmierci dla dziesiątków tysięcy żydów na Słowacji i, ostatecznie, dla milionów jeszcze żywych na terenie Europy. Kto mógłby je zapewnić i kto powinien je zapewnić, jeśli nie Joint i Agencja Żydowska, w posiadaniu, których były ogromne sumy pieniędzy ofiarowane przez żydów z całego świata na udzielanie pomocy braciom w potrzebie? Czy była kiedykolwiek większa i ważniejsza potrzeba? Kurier dyplomatyczny wyjechał do Zurychu, trzymając w rękach rozpacz resztki żydów. Musiał spędzić kilka dni w Zurychu zanim wrócił. Czekaliśmy na niego z niepokojem, ponieważ jego przyjazd wiązał się z nadzieją wszystkich, nad którymi wisiał wyrok. I wrócił. Ale nie miał nawet listu od tych „służących pomocą” organizacji, tylko słowną wiadomość, że nie mieli czasu napisać, nie wspomnieli nawet o pomocy. Rabin Weissmandl pisze, że po usłyszeniu tej wiadomości ‘”poczuli się tak, jakby zawalił się na nich cały świat”. Tylko pani Fleischman chciała sprawę wyjaśniać. Powiedziała, że „wuj” Salli Mayer był bardzo ostrożnym człowiekiem, i trzeba napisać jeszcze raz. Trzeba również napisać do pana Silberstena, przedstawiciela Kongresu Żydów. „I kto wie, może zrobią coś wspaniałego” – dodała. „Może w takiej ważnej sprawie musieli zwracać się do Nowego Jorku i Jerozolimy, – kto wie?” Rabin Weissmandl sam napisał listy do Agencji i Jointu w imieniu pozostałych słowackich rabinów – listy pełne łez i błagania, – ale nie otrzymał odpowiedzi. Minęło siedem tygodni, i w końcu wysłali wiadomość do Hochberga, prosząc go o przekazanie wyjaśnienia Wisliceny’emu, że kurier z pieniędzmi ze Szwajcarii miał wypadek i spóźniał się, gdyż przebywał w szpitalu. Z pewnością przywiezie pieniądze za dwa lub trzy tygodnie. Wisliceny zgodził się zaczekać. W końcu przyszedł list od Joint’u, list napisany przez Salli Mayera, mówiący, że 50 tys. dolarów to duża suma na taki mały kraj, i że w budżecie na ubiegły rok zagwarantowanych mieli tylko kilka tysięcy dolarów. Joint musi być administrowany zgodnie z przepisami. Wyjaśnienia podane w memorandum - dlaczego potrzebna jest tak duża suma, i dane odnośnie sytuacji w Polsce, do której trwały deportacje, były przesadzone. To była metoda żydów ze wschodniej Europy, którzy zawsze proszą o pieniądze. Ogólnie, dodał, niemożliwe jest wysłanie jakichkolwiek pieniędzy, ponieważ przychodzą one z Ameryki, ta z kolei zakazała wysyłki pieniędzy do wrogich krajów. Ale możliwe było udzielanie pomocy finansowej, co miesiąc, jeśli węgierski Joint zgodzi się na wypłaty z funduszy na ich koncie, zablokowanych od początku wojny. Rabin Weissmandl przeczytał list razem z przyjaciółmi; nie mogli uwierzyć, że był napisany przez braci żydów. Kiedy go zrozumieli, stanęły im serca. Ale to nie był koniec. Był jeszcze jeden list, wyjaśniający pierwszy. Ten był nawet gorszy i bardziej druzgocący. Otworzył bezdenną przepaść, w której mogą utopić się żydzi – za których odpowiedzialny jest syjonizm.
http://www.jewsagainstzionism.com/rabbi_quotes/weissmandl.cfm
Tłumaczyła Ola Gordon
Dziesięć pytań do syjonistów
1. Czy to prawda, że w 1941, jak również w 1942, niemieckie gestapo oferowało wszystkim europejskim żydom tranzyt do Hiszpanii, gdyby zrzekli się wszelkiej własności na terenie Niemiec i okupowanej Francji; pod warunkiem, że:
a. nikt z deportowanych nie wyjedzie z Hiszpanii do Palestyny,
b. wszyscy deportowani wyjadą z Hiszpanii do USA lub kolonii brytyjskich, i tam pozostaną,
c. wpłacą wymaganą opłatę 10.000 dolarów za rodzinę na konto Agencji, płatną w chwili przybycia rodziny na granicę z Hiszpanią, partiami 1.000 rodzin dziennie .
2. Czy to prawda, że przywódcy syjonistów w Szwajcarii i Turcji otrzymali tę ofertę w pełnym zrozumieniu, że Palestyna jest wyłączona jako miejsce docelowe deportowanych, jak uzgodniono między gestapo i mufti.
3. Czy to prawda, że odpowiedź przywódców syjonistycznych była negatywna i zawierała następujące uwagi:
a. JEDYNIE Palestyna może być miejscem docelowym dla deportowanych,
b. europejscy żydzi muszą poddać się większemu cierpieniu i śmierci w porównaniu z innymi narodami po to, by zwycięzcy alianci zgodzili się na powstanie „żydowskiego państwa” po
zakończeniu wojny,
c. żaden okup nie będzie zapłacony.
4. Czy to prawda, że ta odpowiedź na ofertę gestapo udzielona została z pełną świadomością, że jej alternatywą będzie komora gazowa.
5. Czy to prawda, że w 1944, w czasie deportacji węgierskich, złożono podobną ofertę, która uratowałaby wszystkich węgierskich żydów.
6. Czy to prawda, że ta sama organizacja syjonistyczna ponownie odpowiedziała na tę ofertę (po tym jak komory gazowe pochłonęły miliony żydów).
7. Czy to prawda, że w czasie najbardziej wzmożonych mordów, 270 członków brytyjskiego parlamentu zaproponowało ewakuację 500.000 żydów z Europy, by osiedlić ich w brytyjskich koloniach, co wynegocjowali dyplomaci z Niemcami.
8. Czy to prawda, że ta oferta została odrzucona przez syjonistów z uwagą „tylko do Palestyny”.
9. Czy to prawda, że brytyjski rząd przyznał wizy dla 300 rabinów i ich rodzin umożliwiające im wyjazd do Mauritius przez Turcję. Przywódcy Żydowskiej Agencji nakazali sabotaż tego planu, dodając uwagę, że plan był nielojalny wobec Palestyny, a 300 rabinów razem z rodzinami powinno być zagazowanych.
10. Czy to prawda, że w trakcie wspomnianych wyżej negocjacji, Chaim Weitzman, pierwszy „żydowski mąż stanu” oświadczył: „najbardziej wartościowa część narodu żydowskiego już jest w Palestynie, a żydzi mieszkający poza jej granicami nie są tak ważni”. Kohorta Weitzmana – Greenbaum, nawet wzmocnił to oświadczenie mówiąc: „jedna krowa w Palestynie jest warta więcej niż wszyscy żydzi w Europie”. Są jeszcze dalsze podobne pytania do tych ateistycznych degeneratów znanych jako „żydowscy mężowie stanu”, ale niech odpowiedzą na tych dziesięć pierwszych.
Ci syjonistyczni „mężowie stanu” z wielką zdolnością przewidywania, chcieli użyć wszelkich sposobów by skończyć 2,000 lat boskiego nakazu, by żydzi żyli w niewoli i politycznej ustępliwości. Poprzez ich agresywną politykę rozpalili ogień antysemityzmu w Europie, i udało im się zafałszować więzy nienawiści do żydów między nazistowskimi Niemcami i ich sąsiadami. To są „mężowie stanu”, którzy zorganizowali nieodpowiedzialny bojkot Niemiec w 1933, który tak zaszkodził Niemcom jak atak muchy na słonia – ale za to przyniósł nieszczęście europejskim żydom. Kiedy Ameryka i Anglia żyły w pokoju z wściekłym psem Hitlerem, syjonistyczni „mężowie stanu” zaniedbali jedyną wiarygodną metodę odpowiedzialności politycznej; i poprzez bojkot doprowadzili przywódcę Niemiec do wściekłości. I wtedy, po najsmutniejszym okresie w dziejach żydów, ci syjonistyczni „mężowie stanu” zdołali omamić biednych uchodźców, by żyli w głodzie i demoralizacji, oraz by odmawiali wyjazdu do wszystkich innych miejsc z wyjątkiem Palestyny, z jedynego powodu – by budować ich państwo. Żydowscy ‘mężowie stanu’ podżegali i nadal podżegają rozgoryczoną młodzież żydowską do niepotrzebnych wojen przeciwko światowym potęgom jak Anglia, oraz przeciwko setkom milionów Arabów. I CI SAMI SYJONISTYCZNI „MĘŻOWIE STANU” BEZTROSKO PCHAJĄ ŚWIAT DO NOWEJ WOJNY ŚWIATOWEJ - OBRACAJĄCEJ SIĘ CAŁKOWICIE WOKÓŁ ZIEMI ŚWIĘTEJ. Syjonistycznych przywódców nie obchodzi to, co może przytrafić się żydowskim mieszkańcom Palestyny, Półwyspu Arabskiego, Europy czy USA. Wzmagający się antysemityzm w zachodnim świecie jest produktem ich „umiejętności kierowania państwem”. Pod pozorem „miłości do Izraela”, syjonistyczni „mężowie stanu” zbałamucili wielu żydów, by dewocję do Tory zastąpić dewocją do nikczemnika, który stworzył syjonizm. Warto tu powiedzieć, że Herzl rozwiązanie problemu żydowskiego upatrywał w konwersji. Kiedy dowiedział się, że nie jest akceptowana przez żydów, wykombinował syjonizm jako zadowalającą alternatywę!
Ilustracje wybrał P. Bein z youtube i
http://www.infobomber.org/2009/05/07/citizens-guide-to-fema-camps/
za wyjątkiem tej na górze z:
http://de-construct.net/?p=7699 (artykuł pomija temat kompleksu jot);
Galile vicisti?” Holocaust stał się punktem centralnym w momencie, kiedy we współczesnej społeczności żydowskiej ludzie z jakichś powodów porzucali swoją wiarę i potrzebowali substytutu religii. Żydzi, którzy cały czas zachowywali wiarę, nie mieli powodu, aby czynić z Holocaustu centrum wszystkiego. Natomiast zsekularyzowani Żydzi potrzebowali substytutu religii, powiedzieli więc: „Oto Holocaust, a oto odpowiedź nań – Izrael”. Stał się on więc, mitem założycielskim. Ironia owego mitu założycielskiego polega na dwu sprawach. Po pierwsze, dla Żydów ów mit stał się substytutem wiary. Po drugie, w swej istocie jest to chrześcijański mit założycielski, ponieważ opiera się on na idei śmierci i zmartwychwstania. Jest to dokładnie opowieść o Wielkim Piątku i o Wielkiej Nocy, tyle że Ukrzyżowaniem jest Holocaust, Wielkanocą jest Państwo Izrael. Mamy tu więc do czynienia z Żydami, którzy porzucili swoja tradycję religijną i szukali dla niej sekularnej alternatywy, przyjmując ściśle chrześcijański paradygmat jako substytut swej odrzuconej wiary. Uważam że to bardzo ironiczne. — rabin Byron L. Sherwin http://netureikartapl.republika.pl/
Syjonizm a religia Nacjonalizm bywał w historii Europy motorem najwspanialszych osiągnięć i jednocześnie straszliwych zbrodni. W dzisiejszych czasach nie jest on jedynym, powszechnie występującym czynnikiem destrukcyjnym.
Historia żydowskiego nacjonalizmu /syjonizmu/ wykazuje te same ułomności i podlega tym samym zależnością co stare europejskie nacjonalizmy. Syjonizm zaczynał karierę, tworząc sojusze z innymi siłami: z demokracją, liberalizmem, socjalizmem. Jednak wszędzie tam, gdzie dochodziło do konfliktu miedzy nimi, nacjonalizm nieodmiennie odnosił zwycięstwo, zniewalał rywali i znacznie ograniczał ich rolę polityczną. Lewicowy i sekularny syjonizm w dzisiejszych czasach wydaje się już reliktem. „Lewicowość” z tego układu wyszła pokonana i skompromitowana. Obecnie obserwujemy sojusz syjonistów z ideami ‘narodowo-religijnymi’, często o zabarwieniu mesjańsko – mistycznym.
Zaślepienie tych żydów, którzy /często nieświadomie/ łączą nacjonalizm z religią – poraża. Szczególnie my żydzi powinniśmy wiedzieć czym kończy się mariaż nacjonalizmu i religii – i jakiego może wydać na świat bękarta. Historia uczy, że ci którzy twierdzili, że potrafią zaprzęgnąć nacjonalizm w służbę religii, nie zdołali przewidzieć przyszłych zdarzeń, a ich zwolennicy słono za to zapłacili. — Adam Wahl
http://netureikartapl.republika.pl/