188

Opowieść o szpiegu przy którym Klos zdejmuje czapkę Opowieść o tym, jak Polak PATRIOT-a i M1 ABRAMS-a ze Stanów do Polski przytachał”. Kiedy w latach 90- tych zastanawiano się kto ma zostać pierwszym dyrektorem UOP-u rozpoczęła się wielka zadyma. I właśnie w tym momencie wszyscy usłyszeli wielki krzyk Amerykańców: „każdy byle nie Zacharski”. Kim jest ten nie lubiany przez Amerykanów człowiek. Kim jest jedyny Polak o którym uczą przyszłych agentów w CIA i FBI ? Ale może zacznijmy od końca: „Cynizm towarzysza Zacharskiego jest oburzający. Jakby zapomniał o czym wszyscy wiemy, że za nasze pieniądze pracował dla KGB, dając swój osobisty wkład w opóźnienie wyzwolenia Polski spod okupacji”- tak oto pisał jeden z czytelników w liście do „Tygodnika Solidarność w odpowiedzi na artykuł „Bomboniera dla Kombatanta” jaki pojawił się w styczni 1991 roku w tej gazecie. Niemal w tym samym czasie o Marianie Zacharskim pisze „The New York Times”. Zacharski pokazany zostaje jako polski as wywiadu i wyjątkowy specjalista w swojej specyficznej dziedzinie. Przy okazji niejako mimo chodem wspomina, że do dziś w akademii FBI i CIA studiuje się działalność Zacharskiego jako „podręcznikowy wręcz przykład pomysłowego wykonywania szpiegowskich zadań” Czy jest lepsza rekomendacja dla pracownika wywiadu? Zaciekawiony zapytałem o Mariana Zacharskiego mojego znajomego płk Henryka B.: „Mówienie o tym, iż Zacharski pracował dla Rosjan jest piramidalną głupotą. Ci, którzy wygłaszają tego typu opinie nie mają bladego pojęcia o pracy polskiego wywiadu. Zacharski zdobywane materiały i informacje przekazywał do Polski. Pewnie, że większość z tego trafiła do ZSRR, ale dlatego, że ani polscy naukowcy, ani nasz przemysł nie był w stanie tego przerobić. Tak decydowało szefostwo i politycy.
Wypowiedzi te znajdują tez potwierdzenie w zwierzeniach zbiegłych oficerów KGB. Major Wiktor Szejmow, który opuścił KGB w maju 1980 roku twierdzi, ze „polski wywiad był wilkiem, który chadzał od czasu do czasu własnymi drogami”. Kiedy zapyta się o największe osiągnięcia polskiego wywiadu po 1956 roku zawsze na pierwszym miejscu oficerowie polskiego wywiadu wymieniają działalność Mariana Zacharskiego. Człowiek ten do dzisiejszego dnia jest w cieniu unikając wszelkich kontaków z prasą. Marian Zacharski urodził się w 1951 a do Stanów Zjednoczonych przyjechał w 1975 roku i przez 6 następnych lat pracował jako dyrektor w będącym filią „Metalexportu” przedsiębiorstwie „Polish-American Machinery Corporation” czyli POLAMCO w siedzibie w ELK-Grove Village w stanie Illinois. POLAMCO było miedzy innymi importerem polskich obrabiarek i silników elektrycznych na rynek amerykański dla takich firm jak linie lotnicze „UA” czy Mobil Oil Company. Zacharski od początku dał się poznać jako sumienny pracownik. Przez pierwsze miesiące pracy dwoił się i troił, zostawał w firmie po godzinach, zdobywał nowe kontrakty dla POLAMCO. Jednak właściwa praca zaczęła się 2 lata później, kiedy „przypadkiem” poznał swojego sąsiada Wiliama H. Bella, człowiek, który był w wieku jego ojca. Bell żołnierz II wojny światowej przeżył Pearl Harbour, był dwukrotnie ranny pod Iwo Dzimą. Po wojnie poszedł studiował fizykę na Uniwersytecie Kalifornijskim co zaowocowało tym, iż wkrótce po skończeniu studiów został ekspertem w Huges Aircraft Corporation. Powierzono mu systemy radarowe. Pracował m.in. nad sprzętem będącym w stanie dokładnie zlokalizować lecące na niskich wysokościach pociski samosterujące Cruise. W tamtym czasie zakłady Hughesa zleciły Bellowi nadzór nad wprowadzeniem nowych technologii wojskowych w Europie Zachodniej. W 1977 Bell miał 57, właśnie rozpadło się jego małżeństwo- sąd pozbawił go części majątku, oszczędności i zasądził płacenie alimentów. Na dodatek zmarł w wyniku odniesionych tan w wypadku jego syn Kevin. Z tygodnia na tydzień kontakty między Zacharskim a Bellem były coraz bardziej przyjacielskie. Panowie grali ze sobą w tenisa. Bell zaczął przyjmować upominki, rozmowy stawały się coraz bardziej osobiste. Pewnego dnia Zacharski poprosił Bella o drobną przysługę. Chodziło o kilka kontaktów handlowych, które ułatwiłyby POLAMCO sprzedaż maszyn. Bell prośbę spełnił i nie pogardził sumą 4 tysięcy dolarów. Przy okazji pokwitował otrzymanie pieniędzy. I tak się zaczęło. Dalej już poszło łatwiej. Wkrótce Zacharski zaproponował Bellowi pracę w POLAMCO, gdzie po przyjściu na emeryturę miałby zostać konsultantem. Bell nigdy nie miał za dużo pieniędzy. Do tego doszły dodatkowe kłopoty: musiał wykupić na własność mieszkanie w którym mieszkał. A chodzi o niebagatelną wtedy dla niego sumę 80 tysięcy dolarów. W tym czasie jak mówi sam Bell Zacharski „ zapytał czy zdecydowałem się na zakup. Musiał wiedzieć, że nie dysponuje niezbędną gotówką. Zapewnił, że z pewnością będzie mógł pomóc finansowo, a conto mojej przyszłej pracy dla POLAMCO. Niebawem zastukał i wręczył mi kopertę pełną pieniędzy” Bell „z wdzięczności” przekazał pierwszy tajny dokument- kilkadziesiąt stron materiałów oprawionych w twarde okładki z nadrukiem: „Zamaskowane systemy artyleryjskie przystosowane do trudnych warunków atmosferycznych”. Od tej pory Bell dostarczał właściwie wszystko o co „poprosił” Zacharski. Do momentu zatrzymania przekazał dwadzieścia ściśle tajnych raportów. Materiały przekazywał w Wiedniu, Genewie, Los Angeles. W zamian otrzymywał 60 tysięcy dolarów rocznie, plus dodatkowo 3 tysiące miesięcznie. Do tego dochodziły premie specjalne. W sumie do wpadki Bell zainkasował blisko 200 tysięcy dolarów. Na sali sądowej skruszony zeznał: „Zacharski płacił mi złotymi monetami. Umieszczał je w najróżniejszych miejscach, m.in. w mojej torbie tenisowej, gdy szliśmy grać w tenisa” W czerwcu 1981 roku obaj panowie wpadli. Najpierw FBI zatrzymała Bella, który po aresztowaniu zgodził się nagrać rozmowę z Zacharskim. Taśma z rozmową, która odbyła się 23 czerwca 1981 roku stała się jednym z głównych dowodów w procesie przeciwko Zacharskiem. Jednak w tym wszystkim Zacharski zawinił najmniej. Okazało się, że wpadł przez kapitana Jerzego Korycińskiego- oficera wywiadu pracującego w pionie naukowo- technicznym, który w 1983 uciekł do Szwecji. Koryciński prawdopodobnie nie tylko spowodował wpadkę Zacharskiego i Bella ale i zdekonspirował innego agenta, Jamesa Harpera prowadzonego przez pracownika polskiego wywiadu Zdzisława Przychodzenia. Dziś mówi się, że zdradził 107 kadrowych oficerów wywiadu. Koryciński pracował przez długi czas pod przykrywką jako przedstawiciel handlowy „Elektrimu” w Biurze Radcy Handlowego w Turcji. O pracy mu i jemu podobnych mówi płk. Tadeusz L: „Bywało i tak, że niektóre rzeczy kupowało się .... w sklepie „u Żyda”. W Chicago miałem takich paru biznesmenów u których załatwiałem pilne zamówienia. Nie żeby od razu dostarczali jakieś cuda ukrywane w sejfach Pentagonu ale powiedzmy jaką przydatną dla naszego przemysłu obrabiarkę obłożoną zakazem wywozu. Taka szpiegowska masówka, która w sumie oszczędzała naszej gospodarce miliony dolarów. Przychodziłem do magazynu, dawałem wizytówkę na której co prawda nie było mojej oficjalnej funkcji ale poza tym wszystko wyglądało OK. Prawdziwe nazwisko, adres, telefon, a jakże. Zamawiało się towar- wysyłało. Gdyby na ten numer wpadło FBI to facet jest czysty, bo skąd mógł wiedzieć, ze ma do czynienia z przedstawicielami obcego państwa, a co do mnie?.... mogli co najwyżej dyskretnie poprosić szefa placówki, bym nie wracał do USA po urlopie w Warszawie. Oczywiście miłe to nie było, bo pobyt na placówce wiązał się z większym uposażeniem” Koryciński nie wsławił się w USA jakimiś wybitnymi akcjami. Dostał co prawda pochwałę, ale nie miał żadnych znaczących sukcesów. Prawdopodobnie właśnie na początku lat 70 w czasie pobytu Korycińskiego w Chicago, nawiązał z nim kontakt wywiad USA. Zanim przejdę do dalszego ciągu pozwolę sobie na małą dygresję. Bardzo często staje przed dylematem; czy streszczać wypowiedzi ludzi czy cytować je w całości. W części trzeciej pozwalam sobie zacytować pewną wypowiedź w całości. Dlaczego ? Bo mnie rozbawiła, zaciekawiła, zafrapowała. Ale Ad rem: O tym, iż stosunki pomiędzy agentem a jego cieniami z kontrwywiadu danego państwa mogą być ciekawe opowiada płk Tadeusz L.: „Wystarczyło że Koryciński nie zareagował na podchody obserwacji a już zwrócono na niego baczniejsza uwagę. Wiadomo, że w Stanach po jakimś czasie doskonale zna się agentów FBI, którzy za nami jeżdżą. Tym bardziej, że FBI, co charakterystyczne stosuje zazwyczaj obserwację jawną. Oni widzieli co my robimy „po godzinach”, my znaliśmy ich. Kiedyś się zgubiłem na rozjazdach autostrady jeden z chłopaków FBI podjechał i skierował mnie na właściwy pas jezdni. Obserwacja jawna ma jeszcze i ten plus dla tego kto ją stosuje, że po pewnym czasie kiedy nie widzi się starych znajomych obserwowany człowiek traci czujność. Moi opiekunowie, kiedy już się poznaliśmy dzwonili do mnie do domu i mówili- Ted, wiesz kto mówi? Co jutro robisz? Odpowiadałem- Jeszcze nie wiem a co was to obchodzi? Jutro niedziela piękna pogoda pojechałbyś nad wodę. Mamy dość miasta. Albo- Ted daj słowo honoru, ze przez dwie godziny nie wyjdziesz z domu. Dlaczego?- pytałem się chłopaków- Bo mamy ochotę pójść do kina. W porządku- Zazwyczaj się godziłem, bo przecież mam poczucie humoru i wiem, ze nie tylko FBI za pieniądze podatników woli sobie poleżeć na plaży. Od jednego z nich dostałem kartkę na święta. Nazywał się Jimmy Olsen. I to wszystko w ramach reguł gry. Ale była sytuacja, która mogła zamienić się w próbę nawiązania ze mną kontaktu. Siedziałem w barze. Przysiadł się do mnie jeden z moich „przyjaciół”. Pyta się czy może. no, przecież mu nie zabronię. Obok był sex-kabaret. Pyta czy mam ochotę wpaść. Odpowiedziałem, że nie. Facet odpuścił. Ale wyobraźmy sobie, że zgadzam się. Po chwili zjawiłby się jakiś alkohol, panienki. Nawet bym się nie obejrzał jak by mi pod nos podetknięto fotkę i powiedziano- No, braciszku ciekawe co powiedzą twoi szefowie. Przyjaciela od zabawy w kabarecie wszyscy wasi szefowie znają jako pracownika FBI. Albo współpraca, albo fotki jutro rano leża na biurku Twojego przełożonego” Koryciński w takie sytuacji mógł wybrać współpracę. Tym bardziej, ze jego żona przywykła już do wysokiego standardu życia i odwołanie do Warszawy komentowała jako niezasłużoną krzywdę, jaka spadła na nich. Jak twierdzi wiele osób Koryciński w czasie pobytu w kraju pracował w jednym pokoju z oficerem prowadzącym Zacharskiego. Do dziś niewiadomo jak było. Jedni twierdzą, że sprawa ucieczki Korycińskiego została wyciągnięta przez Kiszczaka w ramach walki o władzę. Według tej teorii Kiszczak przypisał wszystkie wpadki wywiadu i kontrwywiadu na początku lat 80 Korycińskiemu aby zdyskredytować ówczesnego szefa MSW Mirosława Milewskiego Wpadki agentów, śledztwo w sprawie pochodzącego z kradzieży złota- znane pod kryptonimem „Żelazo” doprowadziły w sumie do upadku Milewskiego. Ale nie to jest chyba najważniejsze. W tym bowiem miejscu natknąłem się na wieści jakoby Milewski upadł głownie dlatego że dzięki bardzo dobrym układom z ludźmi wywiadu i kontrwywiadu podjął próbę przejęcia władzy w PZPR. „ten pomysł urodził się w kierownictwie KGB. Mieli dość Jaruzelskiego. Niewiele brakowało by operacja z Milewskim się powiodła. ( Na dzień dzisiejszy wiem jeszcze niewiele ale próbuje dowiedzieć się czegoś więcej. Może okaże się „sensacją XX wieku”?) Próbowałem dowiedzieć się jak naprawdę było z wpadką Zacharskiego. Jest wiele tropów ale który prawdziwy nie wie nikt. Francuski wywiad DGSE pod koniec lat 70 zwerbował do współpracy oficera KGB przebywającego pod przykryciem dyplomatycznym w Paryżu. Oficer ten był odpowiedzialny za sprawy wywiadu gospodarczego. Nadano mu kryptonim Farewell. Na początku lat 80 zostaje przeniesiony na powrót do centrali. Dzięki niemu Francuzi uzyskali dostęp do danych całego pionu technologicznego KGB - nazywany w kodzie KGB linią C. Jedną z pierwszych informacji jaką przekazał Farewell zdumiała DGSE. Wg, Farewella w czerwcu 1980 roku grupa jego kolegów z pionu X udała się do Warszawy by zobaczyć materiały, które zdobył polski wywiad w USA. Kiedy wrócili ze zdumieniem opowiadali o tym jak pięciu techników polskiego wywiadu musiało całą noc segregować przywiezione akta. Było ich po prostu tak dużo. Zawartość pakietu zaskoczyła wywiadowców. POLSKI WYWIAD ZDOBYŁ BOWIEM UNIKALNE PLANY NAJNOWSZYCH RODZAJÓW BRONI. Wiele z nich dotyczyło systemów pocisków balistycznych. Szczególną uwagę zwracały dokumenty związane z rakieta „Minuteman” Na podstawie tych danych DGSE ustaliło, że plany mogły wyciec wyłącznie z firmy „Systems Control” będącej wykonawcą kontraktu zleconego przez Ministerstwo Obrony USA. W toku działań DGSE i FBI zwróciło uwagę na Pania Luize Harper, która była sekretarką szefa. Jej mąż, emerytowany inżynier elektryk James Harper wystarczająca często odwiedzał Europę, by FBI po informacjach od DGSE nie zwróciła na niego uwagi. Po pewnym czasie ustalono, co mąż pani Luizy porabiał w trakcie tych wojaży. Oto we wrześniu 1975 roku jeden ze znajomych Harpera, niedoszły kongresmen ze stanu Kalifornia, Wiliam B. Hugle przedstawił mu w trakcie wypadu do Genewy dwóch Polaków. Pam Hugle miał w okolicach San Jose spore przedsiębiorstwo ale w wolnych chwilach zajmował się również pracą dla naszego wywiadu. Poradził Harperowi by tak jak on dorobił sobie w ten sposób. Inżynier odbył rozmowę z żoną i wkrótce pani Luiza zaczęła kopiować materiału z sejfu swojego szefa. Chętnie tez zaczęła brać nadgodziny i wkrótce zaczęła być uznawana za wzorowego pracownika. Efektem tych nadgodzin było prawie 50 kg skopiowanych dokumentów. Wiele z nich opatrzone było symbolem ŚCISLE TAJNE. W Warszawie uznano, że co prawda nasze państwo nie ma zamiaru stawiać pod Płockiem silosów dla rakiet „Minuteman”, ale może sąsiedzi ze wschodu będą zainteresowani. I owszem byli. Rosjanie przyjechali, wyłożyli na stół milion dolarów i 22 lipca 1980 roku podziękowanie za przekazane materiały przysłał szef KGB Jurij Andropow. Jednak z działalnością Zacharskiego wiąże się także inny spektakularny sukces polskiego wywiadu. Rzecz dotyczy mianowicie podporucznika Juliana Starosteckiego i rakiety „Patriot” znów nim zacznę główną opowieść muszę dać kilka słów od siebie. Przy tworzeniu tego artykułu napotkałem na jedną trudność- „im głębiej w las tym więcej drzew”. Im bardziej starałem się potwierdzać to co wiedziałem tym mniej byłem pewny. Nagle okazywało się, iż trop gubił się, albo pojawiały się nowe wątki. Wiem, że to normalne przy sprawach dotyczących wywiadów ale mnie to osobiście strasznie frustruje. W związku z tym postanowiłem, iż zachował pierwotną wersję swoich informacji. Julian Starostecki był żołnierzem 2 Korpusy Polskiego. W kampanii włoskiej dowodził wydzieloną grupą pancerną 4 pułku „Skorpion” (jeśli ktoś może to potwierdzić to będę wdzięczny, nigdy nie miałem na to czasu ;-( ) Ranny w walkach pod Bolonią nie powrócił po zakończeniu wojny do kraju. W 1948 roku ukończył londyńską Wyższą Szkołę Handlu Zagranicznego. Kilka lat później wyemigrował do USA gdzie znalazł pracę w Centrum Badań Thomasa Edisona w Orange. Starostecki nie był zwyczajnym, przeciętnym inżynierem. Jego umiejętności wzbudziły zainteresowanie służb specjalnych. W 1968 roku po sprawdzeniu przez FBI został zatrudniony w Centrum Badań i Rozwoju Projektów Departamentu Obrony USA. Jego nowym miejscem pracy było ściśle tajne laboratorium taktycznych głowic jądrowych. W 1982 roku Starostecki zostaje kierownikiem programu głowicy taktycznego sytemu Patriot. Tak oficjalnie głoszą Amerykanie, którzy tak jak Anglicy lubią przypisywać sobie cudze sukcesy. Wg moich wiadomości Patriot był pomysłem Starosteckiego i to praktycznie on stworzył go od początku do końca. Dotarcie do laboratorium (w którym zaczął pracować Starostecki) od lat było marzeniem nie tylko KGB czy GRU ale nawet Mosadu. Jednak wprowadzony tam system zabezpieczeń uniemożliwiał wejście do obiektów człowieka z zewnątrz. Zaczęto szukać więc innego rozwiązania. Znaleźli je oficerowie polskiego wywiadu. Centrum Badań zlecało wiele prac mniejszym ośrodkom współpracującym z Pentagonem. Do jednego z nich dotarli nasi szpiedzy (jak dotąd nie wiadomo czy był to konkretnie Zacharski czy kierował kilkoma osobami). Historia rozegrała się jak w szpiegowskim romansie. Rozkochana w polskich oficerze sekretarka wyniosła z firmy specjalnie dla niego wszystkie dokumenty rakiety „Patriot”, jej oprogramowanie komputerowe oraz dane systemu radarowego. Po trzech miesiącach dokumenty trafiły do Warszawy a później do Moskwy. ( W trakcie moich poszukiwań trafiłem na historię która opowiada też o tym, iż Polacy nie poprzestali na tym. Następnym krokiem było „zwinięcie przewożonych przez wojsko dwóch głowic. Jednak największym majstersztykiem było zamówienie całego „Patriota” i przewiezienie go okrętem handlowym do Gdańska. I właśnie to zorganizował Zacharski. Do obecnej chwili nie mam tego potwierdzonego dlatego też wstawiam to jako swoisty przypis). W trakcie operacji „ Pustynna Burza” wielu miał za złe „Patriotom”, ze niezbyt skutecznie strącają irackie SCUD-y. Tymczasem to właśnie informacje i „gadżety” przekazane przez polski wywiad spowodowały, ze Rosjanie wzmocnili rakiety SCUD o powłokę z tytanu. Takie właśnie rakiety SCUD ZSSR sprzedawał Husseinowi. Amerykańskie „Patrioty” nie mogły ich zniszczyć , gdyż w ładunku miotającym znajdowały się odłamki żeliwne, które nie były w stanie przebić tytanowego pancerza. Jeszcze w czasie operacji „Desert Storm” rozpoczęto w „Patriotach” zmianę składu ładunku miotającego. Odłamki żeliwne zostały zastąpione przez molibdenowe, które radzą sobie z tytanem. W sierpniu 1993 roku podczas spotkania w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego inżynier Julian Starostecki powiedział m.in.: „Informacja o tym, że ukradziono” Patriota Była szokiem. W tamtym czasie była to najlepsza broń przeciw rakietowa. Jest to chyba największy w ostatnich latach wypadek kiedy to jeden Polak coś skonstruował a drugi to ukradł. Należy tez powiedzieć, iż polski wywiad znacznie wcześniej docenił znaczenie Krzemowej Doliny dla gospodarki USA i świata niż sami Amerykanie. Do momentu schwytania Zacharskiego pracowało tam zaledwie dwóch (!) funkcjonariuszy FBI. Również dzięki temu zainteresowaniu nastąpił wkrótce w Polsce szybki rozwój, niestety nie na skale przemysłowo technologii laserowej i światłowodowej. W zakładach w Lublinie z pewnością jest kilka osób które mogłyby coś o tym powiedzieć. Jednak jak dotąd milczą. Jeszcze ciekawszą ale mniej znaną jest akcja „uprowadzenia” czołgu M1 ABRAMS. Ponieważ będę trochę poruszał się we „mgłę” napiszę krótko. Pewnego razu do Ministerstwa Obrony i Ministerstwa Przemysłu trafiło zamówienia na 1 sztukę właśnie tego czołgu. Nadawcą miał być rząd turecki. Zamówienie było o tyle nietypowe, iż poproszoną o czołg z amunicją i pełną instrukcją obsługi. Najdziwniejsze jest to, iż nikt nie zweryfikował tego zamówienie i nikt nie zareagował na uwagę pracującej tam jednej z Polek ( „Przecież Ci Turcy mówią po polsku” ), która mijając „Turków” usłyszała ich rozmowę. Zamówienie zostało zrealizowane wzorcowo i w terminie. Podobno Amerykanie również dołączyli opis planowanych w przyszłości modernizacji i nowych wersji. Czołg został załadowany na okręt transportowy płynący z innymi rzeczami do Grecji a potem do Turcji. I tu zdarza się następne dziwne zdarzenie. Po przypłynięciu do Aten czołg zostaje omyłkowo wyładowany. Do dziś Amerykanie nie wiedzą na czyj rozkaz. Krążą opowieści o pułkowniku który pojawił się znikąd a potem tak samo zniknął. Niestety zniknął też czołg. Kilka miesięcy potem znalazł się „pod Warszawą”. Bell został skazany na 8 lat więzienia. W dzień po ogłoszenia stanu wojennego w Polsce- 14 grudnia 1981 roku są amerykański skazał Mariana Zacharskiego na dożywocie. Osadzony został w ciężkim Więzieniu w Mamphis, w stanie Tennessee. Co ważne, służbom amerykańskim nigdy nie udało się złamać Zacharskiego ani w czasie śledztwa, ani w więzieniu. „Farawell” został dwa lata później schwytany przez KGB i rozstrzelany. Koryciński uciekł w pierwszych dniach sierpnia. Jak doszło do jego ucieczki? Najbanalniej na świecie. W sierpniu 1983 roki, kiedy pracował jako atache handlowy w Szwecji centrala zdecydowała o jego powrocie do Polski. W tym czasie zarówno dzieci jak i żonę miał u swego boku. Po prostu pewnego dnia cała czwórka zniknęła. W USA trwało tymczasem szacowanie strat spowodowanych działalnością Zacharskiego. W raporcie przedłożonym Senackiej Podkomisji Dochodzeniowej a opublikowanym w Polsce po raz pierwszy przez Beresia i Skoczylasa, eksperci CIA twierdzili: „Informacje zawarte w tych dokumentach stawiają w niebezpieczeństwie tak istniejące jak i zaawansowane w budowie systemy broni Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników. Zdobycie tych informacji zaoszczędzi rządowi sowieckiemu i polskiemu milionów dolarów pozwalając im wprowadzić w życie zaawansowane plany Stanów Zjednoczony w znacznie krótszym czasie.” Ten sam raport wymienia takie oto materiału do których Zacharski zdobył dokumentację:
- rakietę sterowaną ziemia-powietrze PATRIOT
- rakietę powietrze-powietrze PHOENIX,
- udoskonalony pocisk ziemia- powietrze HAWK
- SYSTEM OBRONY POWIETRZNEJ NATO !!!
- radarowe oprzyrządowanie myśliwca F-15
- „cichy radar” dla bombowców B-1 i Stealth ( a z tego co ja wiem to było dokładne plany wyposażenie tych bombowców)
- EKSPERYMENTALNY SYSTEM RADAROWY MARYNARKI USA
Większość listy została utajniona. Krążą pogłoski iż na liście skradzionych dokumentów były też:
- dokładne plany projektów i prototypu okretu podwodnego „Seawolf”
- dokładne plany „Aurory”
- opracowanie przyszłościowych zmian w technologii i wyposażenie USArmy
- wiele innych tajnych planów.
11 czerwca1985 roku na zachodnioberlińskim moście Gluencke 25 szpiegów schwytanych przez kraje Układu Warszawskiego w tym Bogdana Walewskiego, Jerzego Pawłowskiego, Leszka Chrusta, Jacka Jurzaka i Norberta Adamaschka wymieniono na kapitana Mariana Zacharskiego. KGB z w geście docenienia „roboty” Zacharskiego dodali od siebie agenta HVA prof. Alfreda Zehe i Penyu Kostadinova. Należy podkreślić, iż KGB wydało ich bez stawiają warunków aby tylko Amerykanie wydali Zacharskiego. I choć ta historia się kończy pozwolę sobie jeszcze na jedną cześć. Będzie to swoiste posłowie. Dlaczego? Sami zobaczycie. Wołoszański

Apel w obronie dobrego imienia pilota TU-154 List otwarty. Jesteśmy przekonani, że piloci Sił Powietrznych są szkoleni do bezpiecznego wykonywania lotów. Dlatego nie możemy zgodzić się z tym, aby odpowiedzialność za skutki tragedii smoleńskiej została przerzucona na nieżyjącą załogę samolotu, w tym jego kapitana. Warszawa, 12 maja 2010 r.

Apel w obronie dobrego imienia Ś.P. majora pilota WP Arkadiusza Protasiuka, kapitana Tu-154M w dniu 10 kwietnia 2010 r. Jeszcze nie obeschły łzy na policzkach bliskich 96 osób poległych w katastrofie samolotu Tu-154M z 10 kwietnia pod Smoleńskiem. Nie tylko rodziny Ofiar, ale również rzesze Polaków łączą się w bólu po śmierci Prezydenta Rzeczypospolitej i pozostałych uczestników tragicznego lotu. Opłakując naszych Bliskich, jesteśmy jednocześnie przekonani, że piloci Sił Powietrznych są szkoleni do bezpiecznego wykonywania lotów. Dlatego nie możemy zgodzić się z tym, aby odpowiedzialność za skutki tragedii smoleńskiej została przerzucona na nieżyjącą załogę samolotu, w tym jego kapitana, pilota wojskowego pierwszej klasy – Ś.P. majora WP Arkadiusza Protasiuka. Apelujemy do rządzących naszym państwem, na których ciąży szczególna odpowiedzialność za wyjaśnienie okoliczności śmierci Prezydenta i pozostałych uczestników lotu do Smoleńska: osoby kierujące kluczowymi dla wyjaśnienia sprawy instytucjami nie mogą ulegać łatwej pokusie obciążenia winą pilota i pozostałych członków załogi. Obawiamy się, że jedną z pierwszych prób takiego działania, szczególnie dotkliwie odbieraną przez Bliskich, był znamienny brak przedstawicieli administracji rządowej na państwowej przecież ceremonii pogrzebowej Ś.P. majora pilota WP Arkadiusza Protasiuka. Jest to szczególnie bolesne i dwuznaczne w sytuacji, gdy jednocześnie Marszałek Sejmu, wykonujący obowiązki Prezydenta RP, odznaczył poległego pilota Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a Minister ON awansował go pośmiertnie na stopień majora. Jako bliscy Ofiar katastrofy smoleńskiej nie możemy się zgodzić na to, aby władze, w imię nieznanych nam celów, dzieliły załogę i pasażerów samolotu specjalnego na dobrych i złych, na ofiary i winnych. Odpowiedzialność za bezpieczeństwo lotu z 10 kwietnia zależała od załogi samolotu, ale również, w nie mniejszym stopniu, od dowództwa 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa oraz kontrolerów lotu w Polsce i Rosji. Polityczna odpowiedzialność spoczywa, w pierwszej kolejności, na kierownictwie Ministerstwa Obrony Narodowej, rządzie i parlamencie, które to instytucje nie wykazały wystarczającej determinacji, aby po pierwszych złych zdarzeniach w udziałem floty powietrznej 36. SPLT dokonać zakupu nowoczesnych i bezpiecznych samolotów. Duszy Ś.P. majora pilota WP Arkadiusza Protasiuka ofiarujemy to, co mamy najcenniejszego, czyli modlitwę. Duchowo jesteśmy przy Jego Bliskich, szczególnie przy Rodzicach, żonie Magdalenie oraz córce Marii i synu Mikołaju, ze słowami otuchy i wsparcia po utracie Drogiej Osoby. Wasz Syn, Mąż i Tata był wspaniałym człowiekiem i doskonałym pilotem, bo przecież tylko tacy mogli latać z Głową Państwa. W szczególnie trudnej godzinie próby dla nas, rodzin poległych pasażerów samolotu, jesteśmy złączeniu w bólu i cierpieniu z Krewnymi wszystkich członków załogi samolotu specjalnego Tu-154M. Od rządzących państwem i odpowiedzialnych za wyjaśnienie przyczyn tragedii smoleńskiej domagamy się odwagi w pełnym ujawnieniu wszystkich okoliczności odpowiedzialnych za śmierć Prezydenta RP i pozostałych 95 osób pod Smoleńskiem.

Bartosz Fetliński, syn Ś.P. Janiny Fetlińskiej, Pani Senator RP, która zginęła na pokładzie Tu-154 M;

Ewa i Marta Kochanowskie, żona i córka Ś.P. Janusza Kochanowskiego, Rzecznika Praw Obywatelskich, który zginął na pokładzie Tu-154 M;

Zuzanna Kurtyka z synami, żona i dzieci Ś.P. Prezesa IPN Janusza Kurtyki, który zginął na pokładzie Tu-154 M;

Gabriela Melak, córka Ś.P. Stefana Melaka, Przewodniczącego Komitetu Katyńskiego, który zginął na pokładzie Tu-154 M;

Andrzej Melak, brat Ś.P. Stefana Melaka; który zginął na pokładzie Tu-154 M;

Bożena Mikke, żona Ś.P. Stanisława Mikke, Wiceprzewodniczącego ROPWiM, który zginął na pokładzie Tu-154 M;

14 maja 2010 Demokratyczny socjalizm jest drogowskazem bez dróg.. i udowodnił- poprzez demokratyczny Sejm kolejny raz- że brniemy coraz bardziej w  demokratyczne  państwo totalitarne oparte   nie tylko o „ sprawiedliwość społeczną” i demokrację prawną, ale także o totalitaryzm głupoty. Demokratyczne państwo prawne  ma tyle wspólnego z państwem prawnym, co krzesło zwyczajne z krzesłem elektrycznym.. Demokratyczny Sejm, gwałcąc prawo naturalne rodziców do swoich dzieci, uchwalił większością demokratycznych głosów „ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie”, która wprowadza zakaz stosowania kar cielesnych wobec własnych dzieci(!!!), wzmacnia ochronę ofiar przemocy, kładzie nacisk na profilaktykę i wprowadzono poprawkę Platformy, że tak powiem – Obywatelskiej , mówiącą, że pracownik socjalny  w szczególnych sytuacjach ,np. gdy opiekunowie są nietrzeźwi , jest zobowiązany” zapewnić dziecku bezpieczeństwo” i powinien umieścić je u innej, niezamieszkującej wspólnie osoby z rodziny, a jeśli jest to niemożliwe- w rodzinie zastępczej bądź placówce.(!!!) Socjalistyczne państwo w sposób demokratyczny będzie odbierać dzieci rodzicom pod byle pretekstem, a pracownik bezpieki socjalnej będzie panem i władcą cudzych dzieci.. Nawet sądy nie będą już decydowały, czy zabrać dziecko rodzinie, czy zostawić.. Będzie decydował  funkcjonariusz bezpieki socjalnej.. Coś strasznego się szykuje, a Polacy śpią- myśląc zapewne, że jakoś tam będzie i im dziecka nie odbiorą.. niektórzy mają już dzieci- jak to się popularnie mówi- dorosłe. Nie będzie można dać własnemu dziecku klapsa, bo to „ przemoc w rodzinie’. A nie daj Boże napić się alkoholu podczas na przykład uroczystości- chrzcin dziecka.. Usłużni sąsiedzi doniosą i już funkcjonariusz bezpieki socjalnej zjawi się z alkomatem... I  nie będzie przeproś.. Państwo dziecko wychowa lepiej.. Będzie więcej janczarów socjalizmu! Demokracja w służbie wychowania porządnego „obywatela”..(????) W takiej socjalistycznej Szwecji już od dawna odbierają dzieci rodzicom, którzy katowali swoje dzieci klapsami.. Zamęczali je, znęcali się nad nimi, turbowali.. Bo najgorsze z możliwych, jest wychowywanie dzieci w rodzinie. Rodzina jest siedliskiem zła, bastionem konserwatyzmu, który przeszkadza w budowie najszczęśliwszego ustroju świata- socjalizmu.. I trzeba ją zniszczyć, rozpirzyć na cztery wiatry i więcej, skonfliktować i  zdegenerować, jak nie pomaga podatkami- to demokratycznymi ustawami.. Żeby tylko rozwalić! I zbudować  naród singli, matek samotnie wychowujących dzieci na garnuszku państwa, „ obywateli”  na zasiłkach i rolników żyjących z rent gruntowych, zamiast z własnej pracy.. Ale prostytucja w socjalistycznej Szwecji jest dozwolona, byle by tylko zapłacić podatek od „ wykonywanej pracy”..(???) A że państwo jest niemoralne, żyjąc z tego co kobieta prostytuująca się ma między nogami- to nie jest w socjalizmie ważne.. Moralność można przegłosować.. W końcu każda prostytutka ma organicznie wmontowany warsztat pracy.. Ale żeby opodatkowywać niemoralność? Ale co ciekawe.. Prostytucja w Szwecji jest legalna.,  bo demokratycznie ustanowiona w szwedzkim parlamencie, sercu demokracji, ale uwaga!- korzystnie z usług prostytutki jest sprzeczne z prawem(???). Tak jak u nas w poprzedniej komunie .. Dolary można było posiadać, ale nie wolno było  nimi handlować..(???) Jakoś, żeśmy  je posiadali i handlowali, i jakoś się  żyło.. Ciekawi mnie jak oni się tam demokratycznie rozliczają z pieniędzy, które zarobiły w sposób niemoralny, ale zgodny z prawem demokratycznym, uchwalonym w sercu demokracji szwedzkiej.. W końcu ktoś może zapytać od kogo są te pieniądze, pochodzące z prostytucji, bo w końcu korzystanie z tej formy zaspokojenia popędu seksualnego jest sprzeczne z demokratycznym prawem Szwecji.. Nie wiem, czy popęd seksualny  w Szwecji można zaspokajać   przy pomocy dziury w płocie, i czy to jest zgodne z demokratycznym prawem szwedzkim.. Trzeba byłoby poszperać w stercie ustaw, uchwalonych demokratycznie, a że niemoralnych..(?) Moralność i socjalizm- to dwie różne rzeczy! Socjalizm ze swej natury nie jest zgodny z moralnością, bo na przykład  fundamentalnie oparty jest na kradzieży.. A przecież kradzież dalej funkcjonuje jako przejaw niemoralności.. Co prawda, na przykład w Polsce, do 250 złotych skradzionego , można kraść, wymigując się małą szkodliwością społeczną czynu.. Wyrwa już jest! Czas uchwalić demokratycznie , że wolno kraść! Jak komuś potrzeba i jest głodny.. Czemu nie? W końcu czym innym, jak nie kradzieżą jest najnowszy pomysł Ministerstwa Gospodarki  i pana Waldemara Pawlaka z Polskiego Stronnictw Ludowego, a dotyczący zapłaty za korzystanie z energii, nazwany bardzo pięknie i wrażliwie” koncepcją ochrony odbiorców  wrażliwych”(???). Będą kwoty ryczałtu, który będzie można sobie odliczyć w sposób wrażliwy i sprawiedliwy społecznie od całego rachunku energetycznego. A dotyczyć to będzie osób najbiedniejszych i wykluczonych społecznie- dodajmy od siebie przez socjalistyczne państwo  wysokopodatkowe i wysokocenne- a osoba korzystająca z pomocy energetycznej musi obowiązkowo  mieszkać w miejscu dostarczania energii i posiadać umową z producentem energetycznym oraz stałe lub okresowe prawo do świadczeń pieniężnych. Wysokość ryczałtu energetycznego dla poszczególnych gospodarstw każdego roku będzie ustalał prezes Urzędu Regulacji Energetyki, w porozumieniu z ośrodkami pomocy społecznej, które będą wystawiały zaświadczenie o pobieraniu zasiłku przedsiębiorstwu energetycznemu, które na podstawie zaświadczenia z ośrodka pomocy  społecznej, wystawi rachunek pomniejszony o ryczałt. Przedsiębiorstwu energetycznemu będzie przysługiwać rekompensata z budżetu państwa w postaci dotacji przedmiotowej(????). Ach, przedmiotowej? A co z bezprzedmiotowym przelewaniem z pustego w próżne? 630 000 rodzin będzie miało mniejsze rachunki za prąd, ale pozostali użytkownicy energii rachunki będą mieli większe.. Bo ktoś tę różnicę , wynikającą z pomniejszenia rachunków najuboższym o ryczałt- musiał będzie zapłacić! Ile się nagłowili i zapętlili, żeby zorganizować ten energetyczny cyrk.. Ile będzie papierów, łażenia po rzędach, ile decyzji i odwołań, ile głupoty w głupocie, ile zamieszania i organizowania lepszego losu najuboższym.. Oczywiście liczba najuboższych wzrośnie, bo kto żyw będzie załatwiał sobie zaświadczenia z ośrodka pomocy społecznej, oczywiście tylko w przypadku, gdy w międzyczasie nie odbiorą mu dzieci, gdy będzie miał ciemno  w domu.. Bo po ciemku można jedynie dzieci robić, ale się nimi opiekować- w żadnym wypadku.. Bo nie na głowy socjalistów – skoro już jest Urząd Regulacji Energetyki, jak najbardziej potrzebny  w gospodarce” wolnorynkowej”, w której żyjemy pełną gębą, a w której reguluje się już prawie wszystko, jak to w gospodarce wolnorynkowej, w której mamy nawet Ministerstwo Wolnorynkowej Gospodarki- jest, żeby obniżyć cenę energii, nie tylko dla najuboższych, ale dla wszystkich, co prawda nie byłoby to sprawiedliwe społecznie, ale byłoby sprawiedliwe.. A tak będzie nowy socjalistyczny burdel i serdel, w myśl zasady Kisiela, że „ w socjalizmie bohatersko pokonuje się przeszkody nieznane w innych ustrojach”. Dotacja przedmiotowa dla przedsiębiorstw energetycznych wynika z  Dyrektywy 2009/72/WE  Parlamentu Europejskiego i Rady dotyczącej wspólnych zasad rynku wewnętrznego energii elektrycznej i uchylającej  dyrektywę 2003/54/WE. Prawda, że genialne? I jakie demokratyczne.. No i potrzebna nam jest Parlament Europejski, gdzie dokręca się kolejne głupstwa.. I jakie pieniądze za to biorą europarlamentarzyści! I to jest oczywiście- wolny rynek!!!!! A że wszystko socjaliści regulują? To jest właśnie wolny rynek.. Reformę państwa  powinno się zacząć od reformy pojęć.. „Dokument” zakłada opracowanie krajowych planów działań zmierzających do obniżenia liczby osób cierpiących z powodu- uwaga! – „ubóstwa energetycznego”(????). Już wymyślili- „ ubóstwo energetyczne”(???) I rozdają energię.. Przy „ ubóstwie gazetowym” – rozdawaliby gazety, przy „ ubóstwie rybnym”- rozdawaliby ryby, przy „ ubóstwie ubraniowym”- ubrania, a przy „ ubóstwie papierosowym”- papierosy.. Chociaż na razie palenie papierosów zwalczają, tak jak Adolf Hitler w III Rzeszy, mającej w założeniach istnieć przez 1000 lat.. Istniała tylko lat 12.. Demokratyczny socjalizm jest drogowskazem bez dróg- to z pewnością. Ale jest drogą do totalitaryzmu- to z całą pewnością. WJR

Wszyscy chcą dobrze Powiadają, że dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o całkowitej bezskuteczności pierwszego. Coś jest na rzeczy, bo wprawdzie w tym, że ludzie popełniają błędy, nie ma nic nadzwyczajnego, natomiast problem tkwi w tym, że popełniają błędy takie same. A pogrążają się w nich wcale nie dlatego, że chcą źle. Przeciwnie - właśnie dlatego, że chcą dobrze. Na przykład Grecja: tamtejszy rząd chciał przychylić nieba obywatelom, więc ci chętnie wzbijali się aż do siódmego nieba, nie zatruwając sobie przyjemności myśleniem, ileż to wszystko może kosztować - aż Grecja straciła zdolność obsługi długu publicznego, czyli płacenia procentów lichwiarzom. Ale co tam Grecja i problemy bezpiecznej strefy euro. Weźmy na przykład katastrofę prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Nawet bez ostatecznego orzeczenia komisji pod przewodnictwem premiera Włodzimierza Putina ustalającej jej przyczyny widać, że wszyscy zainteresowani chcieli dobrze. Dobrze chciał premier Putin, organizując 7 kwietnia, a więc na trzy dni przed uroczystościami zaplanowanymi wcześniej przez polskiego prezydenta, własne uroczystości w Katyniu i zapraszając na nie polskiego premiera Donalda Tuska. Dobrze chciał polski premier Donald Tusk, w podskokach przyjmując zaproszenie rosyjskiego premiera na te konkurencyjne uroczystości. Dobrze chciała smoleńska mgła, otulając lotnisko Siewiernoje białym płaszczem, dzięki czemu zaistniały obiektywne powody skierowania prezydenckiego samolotu na jakieś odległe lotnisko, skąd polska delegacja z prezydentem na czele dotarłaby do Katynia najwcześniej wieczorem, dając pokaz pecha, nieudolności i bałaganu. Dobrze chciała - na dowód czego wkrótce po katastrofie taktownie ustąpiła. Dobrze chciały niezależne stacje telewizyjne, których funkcjonariusze już pewnie przygotowali na tę okoliczność jakieś prześmiewcze programy z udziałem Jakuba Wojewódzkiego i posła Janusza Palikota. Wreszcie - dobrze chcieli piloci, bo podjęli próbę wylądowania, sprawiając zresztą dlaczegoś wrażenie, jakby myśleli, że pas startowy jest gdzie indziej i bliżej. Nic więc dziwnego, że jeśli, pomijając już mgłę, tylu ludzi chciało dobrze, to wyszło za dobrze i nie tylko prezydent, ale i cała delegacja zginęli w katastrofie. Dopieroż funkcjonariusze niezależnych stacji telewizyjnych musieli na gwałt przestawiać się z nastroju jajcarskiego na żałobny i na poczekaniu improwizować panegiryki, bo jużci wiadomo, że de mortuis nihil nisi bene (o zmarłych nic albo dobrze), a ponieważ nie można było nihil, więc siłą rzeczy było bene. Dlatego właśnie doszło do karygodnych przegięć, które w tej chwili funkcjonariusze muszą nie tylko pracowicie odkręcać, ale i wyrywać konkurencji prawo propagandowego eksploatowania katastrofy. Problem wszelako polega na tym, że żałobne panegiryki zasiały w opinii publicznej zwątpienie w autentyczność intencji funkcjonariuszy rzuconych na medialny odcinek frontu ideologicznego, wskutek czego płomienne apele o "bycie razem" spotykają się nie tylko z niedowierzaniem, ale i z szyderstwami. Zaczyna to przypominać okres stanu wojennego, kiedy to Czesław Bielecki jako Maciej Poleski opublikował "Małego konspiratora". Były tam m.in. rady, żeby ignorować nieformalne wezwania na przesłuchania do SB, tylko domagać się zaznaczania sygnatury sprawy, nazwisk osób podejrzanych oraz w jakim charakterze jest się wzywanym: podejrzanego, pokrzywdzonego czy świadka. Powiadają na mieście, że coraz częściej takie żądania kierowane są do redakcji publicystyki pewnej stacji od osób zapraszanych na przesłuchania do pewnej pani. Jeśli rzeczywiście tego żądają, to niewątpliwie chcą dobrze - bo prawo musi być przestrzegane również w tajnych służbach. Przekonała się o tym boleśnie Państwowa Komisja Wyborcza, która odmówiwszy zarejestrowania kandydatury Andrzeja Leppera pod pretekstem ciążącego na nim wyroku skazującego, już następnego dnia "z ubolewaniem" musiała go zarejestrować. Okazało się bowiem, że żadnego wyroku skazującego nie było, bo sprawa o obrazę majestatu pana Włodzimierza Cimoszewicza została umorzona z powodu przedawnienia. Jednak w rejestrach niezawisłego sądu wyrok skazujący nadal figurował jak gdyby nigdy nic, co pokazuje, że również niezawisły sąd chciał dobrze, podobnie jak PKW - no ale wyszło jak zawsze. Więc skoro wszyscy tak dobrze chcą, to tylko patrzeć, jak nowym prezesem Instytutu Pamięci Narodowej zostanie pan red. Lesław Maleszka, który wprawdzie bezmyślnie przyznał się do współpracy z SB, ale jego ofiara nie poszła na marne, przyczyniając się do wypracowania uniwersalnej formuły: "bez swojej wiedzy i zgody", dzięki czemu autorytety moralne nadal mogą cieszyć się nieskazitelną reputacją. SM

Oficerowie BOR bronili ciała prezydenta Funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu przykryli ciało prezydenta własnymi marynarkami Funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu, którzy czekali 10 kwietnia na płycie lotniska Siewiernyj w Smoleńsku na przylot prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i delegacji udającej się do Katynia, byli jednymi z pierwszych na miejscu katastrofy Tu-154M. Oficerowie nie chcieli wydać ciała prezydenta Rosjanom; na polecenie władz rosyjskich wszystkie ciała miały zostać przewiezione do Moskwy. Jak relacjonuje jeden z uczestników zajścia, funkcjonariusze BOR utworzyli kordon wokół ciała prezydenta, nie godząc się na jego wydanie władzom Rosji. Wcześniej przykryli je własnymi marynarkami. Prezydencka ochrona mogła szybko zlokalizować ciało Lecha Kaczyńskiego dzięki chipowi, który prezydent miał w marynarce. Funkcjonariusze widzieli też ciało Marii Kaczyńskiej, ale nie byli już w stanie go "zabezpieczyć", nie mogąc pozwolić sobie na rozproszenie. Za służbę do końca zostali zawieszeni w czynnościach. Powód: nieautoryzowane użycie broni. Biuro Ochrony Rządu odmawia komentarzy na ten temat do czasu zakończenia śledztwa. Sprawę ma poruszyć na posiedzeniu sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych poseł Jarosław Zieliński (PiS). - Nie mam informacji na temat tego zdarzenia. Będę o tę sprawę dopytywał - mówi poseł. O sprawie słyszał Bogdan Święczkowski, szef ABW w latach 2006-2007, ale nie zna żadnych szczegółów. - Słyszałem o tym, ale nie mam szczegółowej wiedzy na ten temat - wyjaśnia. Według Zielińskiego, komisja będzie chciała wyjaśnić ten wątek, ale przystąpiła także do czynności, które mają na celu wyjaśnienie całej katastrofy, i wystąpiła już do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego o wydanie dotyczących jej materiałów. - Poprosiliśmy o materiały z centrum antyterrorystycznego ABW. Otrzymaliśmy jak na razie skąpe materiały, ale będą one punktem wyjścia do prac komisji. Będziemy dopytywać także inne służby w tej sprawie - mówi poseł. Incydent z udziałem ochrony prezydenta i rosyjskich służb prawdopodobnie został zarejestrowany na filmie nakręconym telefonem komórkowym, ciągle badanym przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego na zlecenie prokuratury wojskowej. Wyjaśniałoby to zastanawiające tłumaczenia śledczych na temat rzekomej niemożności zweryfikowania zawartości nagrania, którego autentyczność potwierdzono. Na filmie słychać fragmenty komend w języku polskim i rosyjskim. Słychać też odgłosy wystrzałów, które odnotowane zostały w protokołach przesłuchań rosyjskich milicjantów. Scenariusz zdarzenia utrwalony na filmie potwierdza autentyczność zajścia: postacie w białych koszulach to oficerowie BOR przeszukujący miejsce katastrofy. Film dokumentuje też użycie broni palnej sygnalizujące, że ochrona nie zamierza wydać ciała prezydenta rosyjskim funkcjonariuszom, w tle słychać rosyjskojęzyczną komendę oficerów BOR (z wyraźnym polskim akcentem) skierowaną do Rosjan: "Wsie nazad!" - wszyscy do tyłu! Wraz z upływem czasu wątpliwości w sprawie tragedii na lotnisku Siewiernyj przybywa. Opinię bulwersuje m.in. brak należytego zabezpieczenia miejsca katastrofy. Osoby postronne wciąż znajdują ważne części samolotu, np. urządzenia do wypuszczania podwozia w samolocie. O skali zaniedbań na miejscu tragedii świadczy chociażby znaleziony długo po katastrofie fragment urządzenia służącego do wysuwania podwozia. Pokazywał go w środowej "Misji specjalnej" w TVP 1 Tomasz Sakiewicz. - Brak zabezpieczenia śladów to skandal, za który odpowiedzialność ponosi zarówno strona polska, jak i rosyjska. Nawet jeśli uznamy, że tylko strona rosyjska prowadzi to śledztwo, to - moim zdaniem - brak zabezpieczenia miejsca tragedii jest niedopuszczalnym skandalem, także według przepisów rosyjskich - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Bogdan Święczkowski, były szef ABW. Może to wręcz uniemożliwić poznanie rzeczywistych przyczyn tragedii. Zdaniem karnisty z Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Piotra Kruszyńskiego, prawdopodobieństwo takiego obrotu sprawy jest ogromne. Faktem jest też niedoinformowanie rodzin ofiar, które nie wiedzą nawet tego, czy przeprowadzono sekcję zwłok ich bliskich. - Opinia publiczna powinna być informowana o przebiegu śledztwa, zwłaszcza w sytuacji kiedy giną prezydent, jego małżonka, część elity politycznej kraju. Uważam, że w takich okolicznościach nie powinno się czekać na formalne zakończenie śledztwa, które może potrwać naprawdę długo - stwierdza prof. Kruszyński. - W Polsce mówi się, że jest prowadzone śledztwo, ale ja jako adwokat pierwszy raz widzę takie śledztwo, w którym nie prowadzi się żadnych czynności, a jedynym działaniem jest oczekiwanie na kopie dokumentów - podkreśla mecenas Bogdan Borkowski, pełnomocnik rodziny państwa Olewników. Według mecenasa, zgodnie z Kodeksem Postępowania Karnego powinno się wysłać chociaż pisma do rodzin ofiar z informacją, że mają one prawo zgłosić się jako pokrzywdzone w tym śledztwie. - Moim zdaniem, miałyby nawet prawo w drodze zagranicznej pomocy prawnej poprzez MSZ zgłosić się do śledztwa rosyjskiego. MSZ mogłoby przesłać takie zgłoszenie do ministerstwa sprawiedliwości Rosji poprzez MSZ rosyjski, aby te osoby wystąpiły jako pokrzywdzone w tym śledztwie - zaznacza adwokat. Jak wyjaśnia, status osoby pokrzywdzonej daje prawo do bycia informowanym o wszystkich czynnościach procesowych, czyli np. eksperymentach czy przesłuchaniach świadków, a osoby takie mają prawo zajmować stanowiska procesowe, czyli wnosić o zbadanie niektórych wątków, o przesłuchania czy o przeprowadzenie dowodów. Według mecenasa, także sekcje zwłok ofiar tragedii można było wykonać po dotarciu ciał do Polski. - To wymagałoby moralnej zgody rodziny, ale ten trud przeprowadzenia sekcji trzeba było podjąć, chociażby w celu zdobycia własnych dowodów w sprawie, bo my nie wiemy, co tak naprawdę prześlą Rosjanie - podkreśla mecenas Borkowski. Tymczasem krewni części ofiar katastrofy Tupolewa wystosowali apel w obronie dobrego imienia śp. mjr. Arkadiusza Protasiuka, kapitana prezydenckiego Tu-154M. Jego treść zamieścił portal niezależna.pl. "Nie możemy zgodzić się z tym, aby odpowiedzialność za skutki tragedii smoleńskiej została przerzucona na nieżyjącą załogę samolotu, w tym jego kapitana, pilota wojskowego pierwszej klasy - Ś.P. majora WP Arkadiusza Protasiuka" - napisano m.in. w apelu. "Obawiamy się, że jedną z pierwszych prób takiego działania, szczególnie dotkliwie odbieraną przez Bliskich, był znamienny brak przedstawicieli administracji rządowej na państwowej przecież ceremonii pogrzebowej Ś.P. majora pilota WP Arkadiusza Protasiuka. (...) Jako bliscy Ofiar katastrofy smoleńskiej nie możemy się zgodzić na to, aby władze, w imię nieznanych nam celów, dzieliły załogę i pasażerów samolotu specjalnego na dobrych i złych, na ofiary i winnych" - uważają autorzy listu.

Paweł Tunia

BOR dementuje doniesienia prasowe Biuro Ochrony Rządu zaprzecza dzisiejszym informacjom “Naszego Dziennika” na temat katastrofy smoleńskiej. Dziennik napisał, że zdaniem jednego ze świadków, funkcjonariusze BOR utworzyli wokół ciała prezydenta kordon, nie godząc się na jego wydanie Rosjanom. Ciało Lecha Kaczyńskiego szybko zlokalizowano dzięki chipowi zainstalowanemu w marynarce. Funkcjonariusze widzieli też ciało Marii Kaczyńskiej, ale nie byli już w stanie go “zabezpieczyć”. Według BOR powyższe informacje mijają się z prawdą – donosi RMF FM. Jak powiedział radiu rzecznik Biura, trudno mówić o utworzeniu kordonu wokół ciała prezydenta, bo funkcjonariuszy było tylko dwóch. Nie mogli też oni widzieć ciała Marii Kaczyńskiej, a tym bardziej go poznać, skoro identyfikacja jej ciała trwała w Moskwie kilka dni. Nie było też żadnego chipa w marynarce prezydenta. BOR dementuje również informację o zawieszeniu swoich funkcjonariuszy za “nieautoryzowane użycie broni” i twierdzi, że są oni nadal w służbie.

Biuro Ochrony Rządu zapowiedziało wydanie specjalnego oświadczenia w tej sprawie dzisiaj po południu. (ks /RMF FM)

Piraci, terroryści i czekiści Dwa nieodległe od siebie wydarzenia: 1) rosyjscy komandosi odbijają tankowiec z rąk piratów, a następnie wsadzają ich do łódki bez silnika i każą płynąć (albo też rozstrzeliwują po drodze), 2) oficerowie FSB namierzają terrorystów współodpowiedzialnych ponoć za niedawne zamachy w Moskwie, i zwyczajnie odstrzeliwują. Tzn. gwoli ścisłości - jak to elegancko ujął obecny szef FSB A. Bortnikow - nie tyle odstrzeliwują, co stwierdzają: „Niestety, nie udało nam się zatrzymać ich żywych”. To tak jak piratom – niestety – nie udało się dopłynąć do brzegu. Nie dopłynęli i zginęli, jak stwierdził rosyjski MON. Oczywiście, może się ktoś znaleźć, kto w dzisiejszej dobie (tj. nie tak, jak chciał zwolennik kary śmierci, śp. Lech Kaczyński), czyli odchodzenia od ostatecznego rozprawiania się z przestępcami, znajdzie jednak pełne zrozumienie dla rosyjskich sposobów radzenia sobie ze zorganizowaną przestępczością, nawet jeśli te sposoby przypominają porachunki gangsterskie lub zwyczajną odwetową akcję mafii. Jak wiemy bowiem, Moskwa cieszy się w naszym kraju (od lat 40. ub. wieku) wybitnym wprost zrozumieniem i darzona jest wielką empatią, zwłaszcza jeśli ta Moskwa rozwiązuje problemy społeczne za pomocą bagnetu. To zrozumienie dotyczy też działań w skali makro. Kreml zwyczajnie „ma prawo” podbijać cudze terytoria i pakować w kierat narody. Nonsensem jest więc nie tylko sprzeciwianie się tymże działaniom Kremla, ale i odmawiania kremlinom tego prawa. Dopóki chodzi o jakieś odległe nacje, o jakichś Czeczenów, ludy kaukaskie, Gruzinów itd., dopóty nic się specjalnego nie dzieje, ponieważ dla najświatlejszych ludzi zachodu problemy poważne to np. czy pary homoseksualne mogą adoptować dzieci, czy nie oraz w którym momencie można rozpocząć eksterminację starców lub osób terminalnie chorych, ewentualnie, czy prawo do zmiany płci powinno być przyznawane nastolatkom, czy już parolatkom. Co jednak, gdy zaatakowane jest NATO? Czy może być poważniejszy problem dla Zachodu, jak zaatakowanie NATO? Diabeł, gdy chce w coś lub kogoś uderzyć, wybiera najsłabsze ogniwo. Czekiści, którzy niemal od stulecia są z diabłem za pan brat, także zwykli stosować tę metodę uderzania. Celuje się w bezbronnych lub nieuzbrojonych, niewinnych lub fałszywie oskarżonych, słabych lub pozbawionych poważnej ochrony, wziętych do niewoli lub poddających się – słowem zwalcza się wroga wtedy, gdy nie może stawić zbrojnego oporu stosownego do użytych czekistowskich sił. Oczywiście dla czekisty, który w swym dążeniu do nadczłowieczeństwa, w takim niepohamowanym okrucieństwie upatruje siłę i wzmocnienie, to normalka, dlatego też diabeł czekistom sprzyja, jako ojciec zabójców, sadystów i psychopatów. 17 września 1939 r. to nie była przypadkowa data, ale na zimno wykalkulowana chwila uderzenia, gdy wróg nie dysponuje siłami do odparcia bolszewickiego ataku. Czy podobnie będzie z 10 kwietnia 2010 r.? B. Gertz we wczorajszym „Washington Times” (http://www.washingtontimes.com/news/2010/may/13/inside-the-ring-86422687/) (tu mój ukłon w stronę chojny – dzięki za linka) pisze o tym, iż katastrofa smoleńska, oprócz swego wymiaru humanitarnego, ma też wymiar militarny, w postaci przechwycenia przez Rosjan (czyli czekistów, nie oszukujmy się) ściśle tajnych danych Paktu Północnoatlantyckiego. Gertz twierdzi, że w ręce rosyjskie mogły się dostać efekty pracy sięgające nawet nie miesięcy ale lat, włącznie z planami obrony, listami agentów lub innych cennych szpiegowskich źródeł. Nie mówmy więc wyłącznie o zamachu na polską elitę z Prezydentem na czele. Mówmy po prostu o ataku na NATO. Rosjanie dzięki temu atakowi zyskali przecież więcej, niż gdyby prowadzili zmasowaną działalność szpiegowską przez pół wieku, zaś sam Pakt w ten sposób został osłabiony w trudny na razie do oszacowania sposób. Mówmy o ataku na NATO nie tylko z tego powodu, że niektórym ludziom łatwiej będzie pojąć, co się naprawdę miesiąc temu wydarzyło, lecz też z tego powodu, że NATO powinno podjąć jakieś kroki zaradcze w tej sytuacji. Sytuację jednak komplikuje fakt, że polski rząd zamiast zwrócić się do sojuszników z NATO o natychmiastową pomoc, rzucił się w objęcia „braci Moskali”, poddając w ten sposób w wątpliwość to, czy Polska chce być w NATO, a nawet, czy jeszcze w NATO jest. Może o czymś nie wiemy, a już zostaliśmy włączeni do WNP? Albo ze ZBiR-a zrobił się ZBRiRP? To by tłumaczyło i czołobitność gabinetu ciemniaków wobec Moskwy, jak i wylewność kremlinów w przekazywaniu Warszawie „pozytywnych wibracji”. FYM

Kaczyński zamiast czarnych skrzynek Rosjanie rozpracowują czarne skrzynki, a polscy śledczy zajmą się na razie Jarosławem Kaczyńskim.

1. Znakomita współpraca polskich i rosyjskich śledczych trwa. Prokurator Seremet przywiózł z Moskwy same dobre wiadomości. Jest szansa, że już za kilka miesięcy (jak dobrze pójdzie), Rosjanie wydadzą nam czarne skrzynki z rozbitego samolotu. Z wdzięcznością przyjmujemy ten kolejny przyjazny gest władz rosyjskich.

2. Na razie nad skrzynkami pracują Rosjanie. Podziwiam ich, że w ogóle chcą nad tymi skrzynkami ślęczeć. Gdy w Polsce rozbił się samolot białoruski, to naszym śledczym nie chciało się nic, skrzynki zapakowali i w trymiga wraz z całym śledztwem odesłali na Białoruś. A Rosjanie tyle wkładają bezinteresownego trudu, żeby nas wyręczyć i ulżyć nam w trudnym śledztwie. Mogliby przecież umyć ręce –proszę bardzo, Polacy, w katastrofie nie zginął ani jeden Rosjanin, wasz prezydent, wasz samolot, wasze ofiary – macie czarne skrzynki, wyjaśniajcie sobie sami. Nikt by im za to nie powiedział złego słowa. A oni nie – za wszelka cenę chcą nam pomóc!

3. I tylko ludzie zatruci jadem nienawiści i podszyci podejrzliwością zastanawiają się dzisiaj -a co oni z tymi skrzynkami tak długą robią i czy przypadkiem nie nagrywają ich od nowa? Odcinam się stanowczo od takich pytań i przyjmuję dogmat pełnej i bezkrytycznej wiary w rzetelność rosyjskiego śledztwa. Kto ten dogmat poddaje w wątpliwość, ten jest przecież oszołomem, mącicielem i rusofobem, a ja nie chcę uchodzić za żadnego z nich. Mam jednak wrażenie, że pełnia zaufania jest tylko z jednej, polskiej strony. Gdyby władze rosyjskie miały adekwatną wiarę w rzetelność polskiego śledztwa, to oddałyby nam czarne skrzynki zaraz. A może jest inaczej, może oni mają wiarę w rzetelność polskich śledczych i dlatego wolą pracować nad skrzynkami sami?

4. Nie ma skrzynek, więc nie ma też na razie potwierdzenia jednej z głównych wersji śledczych, że to sam Lech Kaczyński komenderował tragicznym lądowaniem. Do zbadania jest jednak inna kluczowa wersja – a może zaszkodziła ostatnia telefoniczna rozmowa prezydenta z bratem, przeprowadzona z pokładu samolotu? Jarosław Kaczyński ma być w związku z tym poddany gruntownemu przesłuchaniu.

5. Myślę, że skoncentrowanie się na Jarosławie Kaczyńskim to jest dobry trop śledczy. Zamiast zajmować się skrzynkami, analizą przyrządów i analizą rozmów między wieżą i załogą samolotu, można się przecież zająć Jarosławem Kaczyńskim, którego przesłuchania zapewne wiele wniosą do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Trzeba koniecznie wyjaśnić - dlaczego prezydent w ogóle miał telefon na pokładzie, w dodatku włączony. Przecież taki Obama czy Miedwiediew na pewno nigdy nie latają z włączonymi telefonami, a o ważnych sprawach państwowych dowiadują się po wylądowaniu i wyłączeniu sygnalizacji „zapiąć pasy”

PS. Tyle się dzieje, że człowiek nie nadąża komentować. Więc tylko dodam, że również jestem dumny, iż Pan premier Donald Tusk dostąpił zaszczytnego niemieckiego wyróżnienia. Zasłużył na nie, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości.

Janusz Wojciechowski

DONALD WIELKI „Polska wejdzie do strefy auro, gdy będzie do tego gotowa” – powiedział w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zaitung” Pan Premier Donald Tusk. (Tusk dla "FAZ": wejdziemy do strefy euro, gdy będziemy gotowi Polska wejdzie do strefy euro, gdy będzie do tego gotowa - powiedział premier Donald Tusk w opublikowanej w piątek rozmowie z niemieckim dziennikiem "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Według Tuska, Polska zbliża się do spełnienia kryteriów konwergencji dla państw obszaru wspólnej waluty, by móc szybko przyjąć euro. "Ale nie uszło naszej uwagi, że kryteria z Maastricht zostały naruszone nie tylko przez Greków, lecz przez prawie wszystkich członków strefy euro, także tych największych" - dodał Tusk. Przyznał, że agresywne spekulacje przeciwko złotemu przed rokiem były nauką, iż Polska możliwie szybko powinna przystąpić do strefy euro. "Próbujemy jednak realistycznie oszacować czas, jakiego potrzebujemy, by wypełnić wszystkie kryteria" - powiedział. "Wejdziemy do strefy euro, gdy będziemy w stanie to uczynić. Ale z satysfakcją zauważam, że Polska dziś lepiej wypełnia kryteria (obszaru wspólnej waluty) niż wiele państw, które już od dawna mają euro" - dodał. Tusk przyznał, że życzyłby sobie więcej solidarności w UE w relacjach między państwami, ale także między ludźmi. Według premiera, Polska wiele razy okazała solidarność. Jako pierwszy kraj zaproponowała pomoc Islandii w czasie kryzysu. "Także w przypadku Łotwy i Mołdawii byliśmy jednym z pierwszych państw, które zaangażowały się finansowo. Odnośnie stabilizacji euro Polska, obok Szwecji, była jedynym krajem spoza strefy euro, który zadeklarował gotowość udziału w tym wielkim projekcie europejskiej solidarności" - powiedział Tusk. Jego zdaniem, jest za wcześnie, by mówić o konkretnej wysokości polskiego udziału w Europejskim Mechanizmie Stabilizacyjnym, umożliwiającym wsparcie dla państw strefy euro, które znajdą się w "Nasz kraj przeszedł przez kryzys, którego Grecy nie mogliby sobie wyobrazić nawet w najgorszych snach - przez kryzys komunizmu. Dlatego wolno mi powiedzieć, że każdy musi samodzielnie uporządkować swoje finanse. Przed zaledwie 20 laty Polska była bankrutem. Otrzymaliśmy wówczas wsparcie, a potem jako członek UE także pomoc strukturalną. Ale w zasadzie sami wydostaliśmy się z bagna. W czasie obecnego kryzysu udało nam się zająć w Europie pierwsze miejsce. Bez dyscypliny, bez poczucia, że jesteśmy odpowiedzialni sami za siebie, nie byłoby to możliwe" - powiedział Tusk. Dodał, że nikt nie może oczekiwać, iż nowe kraje UE będą ponosić ciężary finansowe tylko dlatego, że inne państwa ze strefy euro lekkomyślnie wydają pieniądze. "Jeśli Europa stworzy mechanizm, pomagający tym, którzy wykazują odpowiedzialność, a innych pociągnie do odpowiedzialności, Polska będzie gotowa w nim uczestniczyć" - oświadczył premier. Zdaniem Tuska, wszystkie procesy w UE, które prowadzą do większej integracji są pozytywne. "Największym zagrożeniem dla Europy jest narodowy egoizm i protekcjonizm. Jeśli Europa naprawdę chce być doceniana, musi stać się spójnym tworem zarówno pod względem gospodarczym jak i politycznym" - powiedział premier. Sprecyzował, że chodzi również o dziedziny obronności, polityki zagranicznej i energii. "Będą to główne punkty polskiego przewodnictwa w UE w przyszłym roku" - powiedział Tusk).Pan Premier odebrał właśnie nagrodę imienia Karola Wielkiego. Przypomnę, że zyskał on przydomek „Wielki” nie tylko dlatego, że miał ponad 190 cm wzrostu, ani dlatego, że podbił kraje dzisiejszych Francji, Włoch i  Niemiec. Zdecydował się także „bić” WŁASNĄ monetę. To samo zrobił w Polsce Bolesław Chrobry. Więc może tę nagrodę potraktować symbolicznie? Owszem Polska zobowiązała się w traktacie akcesyjnym do przyjęcia euro. Ale warunki umowy zostały zmienione. Dlatego w świetle prawa międzynarodowego nie mamy już dziś tego zobowiązania. Możemy – ale nie musimy! Co zmienia w sposób zasadniczy naszą sytuację prawną. Jeśli „Polska wejdzie do strefy auro, gdy będzie do tego gotowa”, to czy należy rozumieć, że dziś nie jest „gotowa”? Ale w takim razie, czy była gotowa we wrześniu 2008 roku, gdy Pan Premier obwieścił, że „wejdzie”? Jeśli nie, to dlaczego „obwieścił” to co „obwieścił”, wtedy, kiedy „obwieszczał”? Czyżby na  prawdzie polegały plotki, że jak leciał do Krynicy to się zastanawiali co ma powiedzieć i sztab znamienitych doradców podpowiedział mu, żeby powiedział w wchodzeniu do euro??? A jeśli tak (to znaczy jeśli byliśmy „gotowi” we wrześniu 2008, to dlaczego nie jesteśmy „gotowi” dziś? Czyżby rząd, w którym zasiada Najlepszy Minister Finansów w Europie coś popsuł w tak zwanym „międzyczasie”?  „Nie uszło uwagi” Pana Premiera, że „kryteria z Maastricht zostały naruszone nie tylko przez Greków, lecz przez prawie wszystkich członków strefy euro, także tych największych", ale „agresywne spekulacje przeciwko złotemu przed rokiem były nauką, iż Polska możliwie szybko powinna przystąpić do strefy euro”. Po co, Panie Premierze? Żeby spłacać długi Greków? Nie wystarczy tych, które – podążając linią postępowania wszystkich poprzednich rządów – zaciągnął (i nadal zaciąga) również Pański rząd? I co oznacza stwierdzenie, że „próbujemy realistycznie oszacować czas, jakiego potrzebujemy, by wypełnić wszystkie kryteria"? Czyżby we wrześniu 2008 oceniał Pan ten czas „nierealistycznie”? Rację ma Pan Premier tylko w tym, że „nasz kraj przeszedł przez kryzys, którego Grecy nie mogliby sobie wyobrazić nawet w najgorszych snach - przez kryzys komunizmu”.  Jednak Grecy przechodzą od lat przez kryzys niewiele mniejszy – kryzys socjalizmu. Socjalizm zapewniał im względne wolności polityczne i osobiste, ale w sferze ekonomicznej zniewalał nie dużo mniej, niż komunizm. I takie właśnie socjalistyczne zniewolenie funduje nam obecnie rząd Pana Premiera. Pan Premier dodał, że „że nikt nie może oczekiwać, iż nowe kraje UE będą ponosić ciężary finansowe tylko dlatego, że inne państwa ze strefy euro lekkomyślnie wydają pieniądze”. Czyżby rząd Pana Premiera nie wydawał lekkomyślnie pieniędzy? To skąd dziura budżetowa  w wysokości 50 mld zł??? Jak pamiętamy z historii, Marszałek Piłsudzki wysiadł z tramwaju z napisem „socjalizm” na przystanku „Niepodległość”. Pan Redaktor Szeląg z Polsatu trafnie zauważył, że PO wysiadła z tramwaju z napisem „wolność” na przystanku „Władza”. Dla Karola Wielkiego władza była instrumentem. Dlatego został „Wielkim”. Dla dzisiejszych polityków władza jest celem. Niestety. Gwiazdowski

Daleko za Murzynami Kiedy Polak jest bardzo wkurzony na Polskę - obojętnie z jakiego powodu - to mówi: "sto lat za Murzynami!". Powiedzonko jak powiedzonko, trąci oczywiście rasizmem i z tego powodu miło się kojarzy z tzw. polityczną niepoprawnością. Ale jeśli słowo "Murzyni" rozumieć szeroko, to w jednym, rzeczywiście, jest to diagnoza bardzo trafna. Pod jednym względem jesteśmy, my, Polacy, rzeczywiście daleko za Murzynami, nie wiem, czy aż sto lat, ale na pewno daleko. Mam na myśli nasz barani, czołobitny zachwyt Zachodem. Nie wiem, czy jest na świecie jakikolwiek inny kraj, w którym ten zachwyt byłby tak silny i tak bezkrytyczny. Dla nas, zakompleksionych Polaków (inna sprawa, że świadomie, intensywnie, przy użyciu potężnej aparatury propagandowej te kompleksy się w nas od wielu lat umacnia) Zachód nie jest jakimś rozsądnie traktowanym wzorcem sukcesu, przykładem, z którego można czerpać, ale też przykładem, czego należałoby uniknąć. Dla nas Zachód jest wyidealizowaną, mityczną krainą, Bogiem i Carem, arbitrem elegancji i moralności, źródłem objawionej mądrości. Każde powołanie się na tę boską wyrocznię uruchamia instynkty po prostu wiernopoddańcze. Cytat Dla nas Zachód jest wyidealizowaną, mityczną krainą, Bogiem i Carem, arbitrem elegancji i moralności, źródłem objawionej mądrości. Każde powołanie się na tę boską wyrocznię uruchamia instynkty po prostu wiernopoddańcze. Wielki Polak to ten Polak, który odniósł sukces na Zachodzie. Tu może robić rzeczy genialne, nikt tego nie zauważy - ale jeśli zostanie zauważony tam, dla rodaków natychmiast staje się wielkością. Jak Stanisław Lem, kompletnie ignorowany i lekceważony, dopóki nie zaczęli o nim dobrze pisać krytycy niemieccy. Jeśli Polak napisze książkę o polskiej historii, choćby najlepszą, kupi ją kilka, góra kilkanaście tysięcy osób. Ale jeśli coś pochwalnego o polskich dziejach napisze Amerykanin albo Brytyjczyk, nawet jeśli dzieło jest takie sobie, nakład idzie w setki tysięcy! Trudno uwierzyć, że tak wielu Polaków w ogóle czyta książki - wielka część zapewne traktuje takie dzieło jako bibelot, świadczący o przynależności właściciela do warstwy wyższej, inteligenckiej. Czy Państwo potrafią sobie wyobrazić, żeby ktoś w Niemczech użył argumentu: nie powinniśmy głosować na Angelę Merkel, bo Polacy nas wyśmieją? Albo żeby we Francji ktoś sugerował: nie głosujcie na Chiraca, bo w Polsce nie jest lubiany i tamtejsze gazety źle o nim piszą? Śmiech pusty! A w Polsce to jest argument. Ludzie, których obserwuję od dwudziestu lat, będący kwintesencją udeckości, obrazowanszcziny czy jakkolwiek to nazwać, przeżywają domniemany pogląd Zachodu na swój temat intensywnie aż do bólu. Dwadzieścia lat temu, pamiętam, jak jęczeli - co to za wstyd przed światem (chętnie nazywają Zachód w ten sposób, bo rzeczywiście, cała reszta świata się przecież nie liczy), co za wstyd przed światem, mieć prezydenta analfabetę, prostaka, żeby taki zwykły cham nas reprezentował, jak on nas kompromituje! A zupełnie niedawno: co za wstyd przed światem, pozwalać, żeby tak wielkiego Polaka, najbardziej znanego na świecie Polaka, jacyś gówniarze opluwali i grzebali mu w teczce! I mniejsza o głupotę tych "inteligentów", którzy nawet nie zauważają, kiedy zmieniają zdanie o 180 stopni, bo w swoim przekonaniu zawsze mówią to samo - to, co wyręczające ich w myśleniu "inteligenckie" media. Wystarczająco horrendalne jest to zakompleksione "co sobie świat o nas myśli". Cytat ...aby skutecznie podjudzać Polaków do korzystnych dla siebie działań, wpływowi macherzy stosują prostą metodę: inspirują w zachodnich gazetach zgodne z ich potrzebami teksty, czasem korzystając z kontaktów z tamtejszymi dziennikarzami, czasem wysyłając ze skargami na Polskę lokalne "autorytety". Świat, Bogiem a prawdą, nie myśli o nas w ogóle. Dlatego, aby skutecznie podjudzać Polaków do korzystnych dla siebie działań, wpływowi macherzy stosują prostą metodę: inspirują w zachodnich gazetach zgodne z ich potrzebami teksty, czasem korzystając z kontaktów z tamtejszymi dziennikarzami, czasem wysyłając ze skargami na Polskę lokalne "autorytety". Tam nikt tego nie zauważa, ot, jakiś tam tekst na entej stronie, prześlizgują się po nim ludzie wzrokiem, jak my po analizach politycznych dotyczących wyborów w Egipcie, ale u nas potem rzecz cytowana jest w nieskończoność: patrzcie, jak ci pisowcy kompromitują nas przed światem! I to działa. Albo odwrotnie - patrzcie, jak naszego premiera Tuska szanują na świecie. Nagrodę mu dali! Poklepali po ramieniu! Chwalą go w tych samych gazetach, w których poprzednika kopano, znaczy się - pozycja Polski w świecie wzrosła! Wydaje się, rzecz jest przecież oczywista, że chwalą i wspierają tego, który jest im posłuszny, a kopali tego, który kierował się, nieważne, trafnie czy mylnie rozeznanym, ale polskim, a nie niczyim innym interesem. Ale do zaczadzonych mózgów to nie dociera. Nie dociera do nich nawet, jak niewiele są warte pochwały takiej, pozostańmy przy tym przykładzie, pani Merkel, której w chwili naprawdę dla Polski ważnej nie chciało się pofatygować, gdy tylko usłyszała, że nie będzie Obamy. Obama miał zza oceanu daleko, ale z Berlina do Krakowa pociągiem jest parę godzin... Zresztą prezydent Niemiec jakoś przyleciał, helikopterem, i żaden pył go nie zatrzymał. Więc gdyby się chciało, to by się dało? Cytat...patrzcie, jak naszego premiera Tuska szanują na świecie. Nagrodę mu dali! Poklepali po ramieniu! Chwalą go w tych samych gazetach, w których poprzednika kopano, znaczy się - pozycja Polski w świecie wzrosła! Wydaje się, rzecz jest przecież oczywista, że chwalą i wspierają tego, który jest im posłuszny, a kopali tego, który kierował się, nieważne, trafnie czy mylnie rozeznanym, ale polskim, a nie niczyim innym interesem. A co to wszystko ma wspólnego z tytułowymi Murzynami? Otóż to, że kiedy Murzyn czy Arab przyjeżdża do Europy, zwykle w ślad za rodziną, kiedy się w niej osiedla i zapuszcza korzenie, to uważa, że trafił do cywilizacji znacznie bogatszej - ale wcale nie lepszej. Widać to i w badaniach, i gołym okiem. Już raz to pisałem, ale warto powtórzyć: imigranci od dawna już się w Europie nie asymilują, więcej nawet, drugie, trzecie pokolenie tych, którzy się zasymilowali, wraca do religii i obyczaju przodków. Dobrobyt, tak, Europa ma dobrobyt - ale czy jest lepsza? W życiu. Afrykanin czy przybysz z Bliskiego Wschodu widzi tu kontynent starych, samotnych ludzi, którzy całe życie tylko dogadzali własnej de i nie chciało im się mieć dzieci, a teraz uważają, że ma się nimi ktoś opiekować. Widzi tu powszechną znieczulicę, obcość, brak wiary w samych siebie, brak chęci obrony samych siebie. Widzi ludzi, którzy w nic nie wierzą, niczego nie tworzą, nic im się nie chce, chcą tylko wygody i użycia. Brać europejskie zasiłki - tak, to się należy biednym od bogatych. Ale przyjmować "europejskie wartości"? Oni nie widzą w Europie żadnych wartości, oni w niej widzą zgniliznę i dekadencję. Tylko Polacy są jeszcze zapatrzeni w tę dekadencję z cielęcym zachwytem i najgłębszą wiarą, że wszystko, co stamtąd płynie, wystarczy "zaimplementować" i raz-dwa Polska będzie ucywilizowana. Zamiast wzorować się na tym, co Zachód uczyniło bogatym i prężnym, wzorujemy się na tym, jak on te bogactwa trwoni i jak swą przodującą na świecie pozycję traci. Daleko za Murzynami.

Rafał A. Ziemkiewicz

Na równi pochyłej Sukces ma wielu ojców, a klęska jest sierotą. Ale skąd tu w naszej sytuacji wziąć sukces? Pod tym względem jest dziś podobnie, jak za Edwarda Gierka, kiedy to – jak zauważył Janusz Głowacki – mieliśmy „świadomość sukcesu z braku konkretnych dowodów”. Ale sama świadomość, mimo wysiłków premiera Tuska i ministra Rostowskiego, sukcesu zastąpić nie może, toteż sieroctwo staje się dla nas powoli stanem naturalnym. W tym stanie nietrudno o pretensje, toteż ze zrozumieniem przyjąłem krytykę ze strony pana Krzysztofa Mazura. Zganił mnie za to, że wprawdzie zauważyłem iż linia polityki zagranicznej prezydenta Lecha Kaczyńskiego zrobiła generalną klapę, ale dodałem, że nie tyle z powodu jakichś jego błędów, chociaż trochę ich było, co z powodu zmiany priorytetów amerykańskiego sojusznika. Pan Krzysztof Mazur słusznie zauważa, że powinnością polityka jest umiejętność właściwej oceny zamiarów innych polityków, a prezydent Kaczyński najwyraźniej tej umiejętności nie opanował. Niezupełnie się z tym zgadzam, bo błąd prezydenta Kaczyńskiego nie polegał na tym, iż niewłaściwie ocenił zamiary amerykańskiego sojusznika. To znaczy – nic nie wiem, w jaki sposób prezydent Kaczyński te zamiary oceniał, bo mi się nigdy nie zwierzał. Jego błąd, który każdy mógł zauważyć i który za jego życia mu wytykałem, polegał na tym, że wychodząc naprzeciw oczekiwaniom amerykańskiego prezydenta Jerzego Busha, podjął się roli dywersanta przeciwko Rosji – ale ZA DARMO. Podobnie zresztą postąpił prezydent Kwaśniewski, wysyłając na prośbę USA polskie wojsko do Iraku i nawet nie próbując uzyskać od Stanów Zjednoczonych przynajmniej jednej z dwóch przysług wzajemnych; albo zgody na militarną konwersję polskiego długu zagranicznego, albo chociaż poufnej deklaracji, ze Stany Zjednoczone nie będą naciskać na Polskę w sprawie roszczeń majątkowych, wysuwanych pod adresem naszego państwa przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu. Jak wiadomo, prezydent Kwaśniewski, to prawdziwe nieszczęście naszego państwa, nie próbował niczego uzyskać dla Polski, bo naiwnie myślał, że za tę powściągliwość zostanie przez Amerykanów wynagrodzony posadą pierwszego sekretarza ONZ, albo przynajmniej NATO. Jak wiadomo, nie dano mu ani jednej ani drugiej nawet powąchać i musiał zadowolić się rodzajem posady nocnego stróża w jakiejś żydowskiej agencji monitorującej w Europie antysemityzmus i ksenofobię. Podtrzymując tedy tę ocenę postępowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego, chciałbym zwrócić uwagę, że krytykowanie go za przyjętą przezeń linię polityczną, mogłoby ewentualnie być uzasadnione dopiero na tle jakiejś realnej alternatywy. Zgoda na użycie Polski w charakterze amerykańskiego dywersanta, próbującego wraz z innymi wzniecać zarzewie konfliktu między Cesarstwem Rosyjskim a kierowanym przez Niemcy Cesarstwem Europejskim nie była niezgodna z polskim interesem państwowym. Nie przeczę, że wiązał się z tym spory hazard, ale właśnie dlatego polskie władze, wzorując się na Turcji, powinny zawsze warunkować swoje usługi od zainkasowania honorarium Z GÓRY, bo z uwagi na zmienność polityki amerykańskiej, DOŁU może nie być. Tego prezydent Kaczyński nie zrobił, ale to nie znaczy, że niewłaściwy był sam kierunek polityki. Jego alternatywą bowiem było wzorowe członkostwo w Unii Europejskiej, co oznacza posłuszeństwo wobec Niemiec, a właściwie – wobec obydwu strategicznych partnerów, tzn. – Niemiec i Rosji. Taką linię polityczną obrał rząd premiera Donalda Tuska i z roku na rok coraz lepiej widać, jak kuca zarówno wobec jednego, jak i drugiego. W maju ubiegłego roku reakcją rządu polskiego na deklarację CDU i CSU w sprawie wypędzeń, będącą w istocie programem zmiany stosunków własnościowych (postulat „uznania praw” wypędzonych) na jednej trzeciej polskiego terytorium i części terytorium Republiki Czeskiej, było najpierw udawanie, że nie słyszy, a potem – bagatelizowanie, że to tylko taki fajerwerk wyborczy. Obecnie rząd nie ośmielił się (!) wdrożyć procedur wynikających z polsko-rosyjskiego porozumienia w sprawie badania katastrof lotniczych. Aktywna polityka USA w Europie stwarzała Polsce szansę wyswobodzenia się z takiego stalowego uścisku miłosnego strategicznych partnerów, więc trudno krytykować prezydenta Kaczyńskiego za to, że próbował wyjść jej naprzeciw. Jestem bowiem całkowicie pewien, że pan Krzysztof Mazur nie należy do nieutulonych w żalu miłośników Związku Radzieckiego, czyli tak zwanych „narodowców”, co to już nie mogą się doczekać, kiedy zostaną „Słowianami” i we współpracy z NKWD nie tylko zaczną przerabiać na „Słowian” nas wszystkich, ale również – jak niedoszły kandydat na kandydata na prezydenta, pan Wasiak – natychmiast poprosiliby armię rosyjską o obsadzenie zachodniej granicy Polski. Ponieważ pan Wasiak nie uzbierał 100 tysięcy podpisów, to myślę w związku z tym, że na tym etapie ruscy szachiści zdecydowali się jednak na innych sojuszników. A sojusznicy ujawnili się zanim jeszcze doszło do ostatecznego porozumienia między prezydentem Dymitrem Miedwiediewem, a izraelskim prezydentem Szymonem Peresem podczas spotkania w Soczi w sierpniu ub. roku. Już w listopadzie 2008 roku, a więc w rok po zwycięstwie wyborczym Platformy Obywatelskiej, które z nieukrywaną satysfakcją przyjęła prasa rosyjska i niemiecka, jeden z najbardziej wpływowych cadyków, Aleksander Smolar skrytykował w „Rzeczpospolitej” „postjagiellońskie mrzonki” prezydenta Kaczyńskiego. Warto zwrócić uwagę, że stało się to niemal jednocześnie z deklaracją Kondolizy, że USA nie będą już forsowały przyjęcia Gruzji i Ukrainy do NATO, a tylko starały się o „umocnienie” tam „demokracji”, czyli utrzymania przy władzy swoich agentów. Odtąd lobby żydowskie w Polsce, które jeszcze niedawno ziało nienawiścią do zimnego sowieckiego czekisty Putina za rozebranie do naga żydowskich grandziarzy i wydymanie ich mocodawcy „filantropa”, zaczęło przestawiać zwrotnicę. I kiedy tenże zimny czekista Putin 7 kwietnia wyściskał w Katyniu premiera Tuska, red. Adam Michnik nie potrafił już powstrzymać wybuchu serca gorejącego i rozpłynął się w porywie wdzięczności wobec „przyjaciół Moskali”. Niedawno „GW” ogłosiła apel o zapalenie 9 maja świeczek na grobach żołnierzy Armii Czerwonej, z pełną listą sygnatariuszy. Można ich podzielić na trzy grupy: Żydów, notorycznych koniunkturalistów i Jego Ekscelencję, co to „bez swojej wiedzy i zgody” – więc świetnie nadawałby się do Żywej Cerkwi, jeśli oczywiście zajdzie taka potrzeba. Czy rzeczywiście pozapalali jakieś świeczki, czy tylko ogarek diabłu, to inna sprawa, ale wiadomo, że nie chodzi o żadne świeczki, tylko o pokazanie ruskim szachistom, kto zgłasza się na ochotnika. I dopiero na tym tle możemy docenić poczucie realizmu, jakie towarzyszy obydwu faworytom obecnych tubylczych wyborów prezydenckich: pan marszałek Bronisław Komorowski w przemówieniu w dniu 3 maja wezwał do „dumy” z tego powodu, że z powodu katastrofy jednego samolotu państwo nam się nie rozleciało. Ano, jak to mówią, dobra psu i mucha. Z kolei pan prezes Jarosław Kaczyński przemawiając 6 maja nakreślił swój program maximum – że będziemy „marzyć o Polsce silnej, zasobnej i sprawiedliwej”. I słuszna jego racja – bo co to komu szkodzi, że sobie trochę pomarzymy? I kiedy my tak tu sobie „marzymy”, na 27 maja wyznaczone zostało wspólne posiedzenie komisji spraw zagranicznych tubylczego Sejmu i rosyjskiej Dumy. „Pojednanie” nabiera tempa stachanowskiego! SM

Michnik za Komorowskim Adam Michnik: Wierność zasadom demokratycznym nakazuje bronić prawa Jarosława Kaczyńskiego do kandydowania w tych wyborach. Wedle tych zasad starałem się postępować całe życie. Nie widzę w tym ani koniunkturalizmu, ani zdrady. (...) Nie chcę żyć w państwie PiS (Podejrzliwości i Strachu); w państwie podsłuchów i prowokacji policyjnych; gdzie w ciągu jednej nocy dokonuje się partyjne przejęcie mediów publicznych; gdzie organizuje się nagonki na lekarzy i prawników; gdzie jedne służby specjalne są wynajmowane do szpiclowania ministrów, a inne służby organizują medialne spektakle wyprowadzania ludzi w kajdankach. Nie chcę żyć w państwie, gdzie zrozpaczona Barbara Blida popełnia samobójstwo; gdzie organizuje się na podstawie donosów i ubeckich raportów polowania na biskupów i ludzi opozycji demokratycznej, na pisarzy i artystów, na sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Z tych powodów nie oddam głosu na Jarosława Kaczyńskiego. Będę głosował na Bronisława Komorowskiego. To, że "Gazeta Wyborcza" od paru lat jest tubą propagandową rządzących, nie jest zaskakujące. Pomoc bezradnym politykom PO na kampanię Kaczyńskiego nasila się w ostatnich dniach. Adam Michnik bez cienia żenady, jako redaktor wpływowego medium, ogłasza na kogo będzie głosować - a wraz z nim mają tak zrobić wierni czytelnicy, którzy w opublikowanych listach wyznają: to moja "wyrocznia". Musiał początek tekstu - przejrzystą i uczciwą argumentację - dokończyć żałosną agitką. Straszenie ludzi PiSem nie zdaje póki co egzaminu. Nie sądzę, by wycieranie sobie buzi Blidą, o której przypomniano sobie dopiero po śmierci, również spowodowało reakcję Kaczyńskiego. Wmawianie ciągotek autorytarnych, wręcz totalitarnych skłonności ma pobudzić elektorat negatywny. W to celuje sztab Komorowskiego, tym gra również "Gazeta Wyborcza". Trzeba zmobilizować zmanipulowany lud, by zły PiS nie wrócił. 

A ja mam takie wrażenie, że Michnik ciągle broni swoich zagrożonych, przez działania władzy, kolegów. Środowiska postkomunistyczne, które panoszą się od 20 lat w wymiarze sprawiedliwości, polityce i mediach, mają pozostać nienaruszone. To oczywiście pewna generalizacja, ale takie jest sedno przesłania i myśli Michnika. Co ciekawe, redaktor gazety, niegdyś niezłomny opozycjonista i działacz KOR-u, stosuje iście bolszewicką retorykę: kto nie z nami - czyli z Komorowskim, ten przeciwko nam - z Kaczyńskim. Wyobraźmy sobie teraz, że na poparcie Marka Jurka czy Jarosława Kaczyńskiego publicznie odważa się Paweł Lisicki, redaktor "Rzeczpospolitej". Widzicie reakcję michnikowszczyzny? Mam ją przed oczami: RzeczPiSpospolita, usłużni dziennikarze, oszołomy, organ PiS. Tyle, że są jeszcze pewne standardy, które żadne medium "po ciemnej stronie mocy" nie przekroczyło. "Gazeta Wyborcza" zaś dała pokaz ustami swojego redaktora i jednocześnie potwierdzenie, jaką gra melodię i dla kogo. GW1990

Adam Michnik się spaskudził? Ajajajajajajaj! „To są ciężkie czasy dla oszwiate” – mówił furman do pani Borowiczowej w „Syzyfowych pracach”. I słusznie, bo co tu mówić o „kagańcu oszwiate” którym Jasnogród świeci w chore z nienawiści ślepia Ciemnogrodu, kiedy właśnie zachwiały się nieubłagane fundamenty światów? Oto Adam Michnik, pełniący w Jasnogrodzie obowiązki Józefa Stalina – co tu ukrywać – spaskudził się, wpisując swoje nazwisko i imię, przed którym do niedawna zginało się każde kolano: niebieskie, ziemskie, a zwłaszcza piekielne, na liście osób popierających Jarosława Kaczyńskiego! Zamiast być „wszystkich bojów naszą chwałą” i „młodości naszej bratem”, „by z pieśniami, walcząc, zwyciężając”, za Michnikiem kroczył nie tylko „naród nasz”, ale również mniej wartościowy naród tubylczy - pan redaktor nie tylko najpierw lekkomyślnie popiera herszta złowrogiej IV Rzeczypospolitej, ale w dodatku, odgłosy płaczu i zgrzytania zębów wiernych wyznawców kwituje później jakimiś nędznymi sofizmatami. Sofizmaty to może wymyślać sobie dla głupich gojów pani filozofowa Magdalena Środa, ewentualnie Jego Ekscelencja, co to „bez swojej wiedzy i zgody” – ale nie Najwyższy Autorytet Moralny Europejsów! Oto do czego prowadzi niepohamowane pragnienie wykazania, że czyjaś skromność jest znana na całym świecie. I co mają sobie teraz pomyśleć doły? Jak wydobyć się z odmętów dysonansu poznawczego? Jakże tu pryncypialnie wytykać nieubłaganym palcem praktykanta „nekrofilii”, że nie tylko przywłaszcza sobie smoleńską tragedię, która przecież „nie jest do kradzieży, tylko się cała nam należy”, ale w dodatku „dzieli” naród – i to w dodatku mniej wartościowy naród tubylczy, który trzeba by raczej mnożyć, żeby „inwestorzy” nie musieli wkrótce wydłubywać kitu z okien? To już więcej rozumu ma ten zaśliniony dziadyga, co to wykombinował sobie tytuł naukowy z tego, że mu Niemcy za monachijskie prelekcje zapłacili według profesorskiej stawki. Niby skleroza, niby zgłupienie starcze, ale jak przychodzi co do czego, to okazuje się, że wie z której strony chleb posmarowany. „Niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje”. Zatem - czy Salon ma być tradycyjnie w Stronnictwie Pruskim, czy przejść do Ruskiego, czy może w dni parzyste w Pruskim, a w nieparzyste – w Ruskim? Z takim dysonansem Salon gotów stracić głowę! Każdy rozumie, że można cytować Woltera, że to niby oddałoby się życie za prawo głoszenia cudzych, nienawistnych poglądów, ale tylko ein myszygene Kopf traktuje to dosłownie! Któż to wierzy we własną propagandę? Czy kucharz sobie gotuje, a żołnierz sobie wojuje? A tu, jak tylko na moment spuścić z oka mniej wartościowy naród tubylczy, to faszyzmus znowu podnosi głowę i już im garbate nosy przeszkadzają. Tymczasem redaktor Michnik powiada, że to niby demokracja by się rozleciała, jak by Kaczyńskiemu nie podpisał. Demokracja nie takie rzeczy wytrzymywała; jak było trzeba, to nie tylko zrywało się pazurki, ale i dziewięć gramów w głupie, tubylcze łby też się pakowało – a demokracja od tego tylko rosła w sziłe. Nie tak uczył Lenin, nie tak uczył Stalin. Najważniejsza – uczyli – jest zbiorowa mądrość partii, a zbiorowa mądrość partii bierze się z więzi z masami, a nie z jakichś gwiazdorskich, kabotyńskich wyskoków. Nie czas dziś na sofizmata. Czas na samokrytykę. SM

Unia przypilnuje Bruksela chce radykalnie zacieśnić współpracę gospodarczą i kontrolować zadłużenie krajów strefy euro – powiedział w wywiadzie dla “Polska The Times” prof. Witold Orłowski z Pricewaterhouse Coopers, były szef doradców ekonomicznych prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Kłopoty Grecji spowodowały, że Komisja Europejska zaproponowała radykalne zacieśnienie współpracy gospodarczej i wzajemne patrzenie na wydatki poszczególnych krajów należących do strefy euro. Zdaniem prof. Orłowskiego, jest to próba wypełnienia luki prawnej, która powstała w związku z wydarzeniami w Grecji. “Jeśli jest jeden pieniądz, a nie ma koordynacji polityki fiskalnej, to takie sytuacje są nieuniknione. Wydarzenia greckie pokazały także, że jest to stan nie do utrzymania. Bo ci, którzy są nieodpowiedzialni, po prostu zadłużą się, licząc na to, że pozostali będą musieli ich wykupywać” – powiedział. Dlatego naturalną konsekwencją wprowadzenia wspólnego pieniądza jest to, że muszą być narzucone pewne wspólne zasady fiskalne po to, by jedni nie żyli kosztem drugich. Zdaniem profesora narzędziami, które powinny zdyscyplinować kraje co do przestrzegania tych reguł będzie ewentualna możliwość zawieszenie prawa głosu w Unii Europejskiej czy zawieszenie dostępu do funduszy strukturalnych. Nawiązując do sytuacji w Polsce powiedział, że w interesie kraju jest, by się nie zadłużać. Jeśli będziemy prowadzić rozsądną politykę, to nie powinny nam w żadnym stopniu grozić obostrzenia i kary. “Powinniśmy wstąpić do strefy euro i prowadzić odpowiedzialną politykę gospodarczą” – powiedział prof. Orłowski. Pan profesor Orłowski, mimo dostrzegalnych przez każde średnio rozwinięte dziecko zagrożeń dla polskiej gospodarki powiązanych ze wspólną walutą,  mimo potwornego i wciąż rosnącego zadłużenia Polski – nadal rekomenduje wejście do strefy euro. Wiadomo zatem, kim jest i na czyich jest usługach. Unijne plany “narzucania wspólnych zasad fiskalnych” i “zacieśnienia współpracy gospodarczej” są niczym innym, jak kolejnym – i nie tak znów małym – krokiem do całkowitej eliminacji państw i narodów europejskich poprzez odebranie im wszelkiej możliwej władzy nad swym terytorium, nad polityką, gospodarką a nawet kwestiami moralno-etycznymi. Gdyby europejskie państwa miały rządy narodowe, a nie żydokosmopolityczne, ze śmiechem odrzuciły by groźbę “zawieszenia dostępu do funduszy strukturalnych” Unii – wystarczyło by przestać płacić składki, powrócić do własnej waluty i zastosować znane od lat sposoby na ożywienie gospodarki.

Marucha

Nowa broń użyta przez Żydów w Gazie? Według twierdzeń grupy naukowców badających osoby ranione podczas izraelskich “operacji” w latach 2006 i 2009 w rejonie Gazy, w ranach znaleziono substancje toksyczne i kancerogenne, zdolne do wytwarzania genetycznych zniekształceń. Badania skoncentrowały się ranach spowodowanych użyciem broni, która nie zostawia żadnych materialnych śladów (odłamki, odrobiny prochu, pociski itp) w ciałach ofiar. Zdaniem lekarzy z Gazy, co powtarzali wielokrotnie, tego typu rany były czymś absolutnie nowym i uprzednio niespotykanym. Daje to poważne podstawy do przypuszczeń, iż Żydzi użyli jakichś nowych, eksperymentalnych typów broni, których skutki działania mogą być nieznane. Prace badawcze wykonały laboratoria w Uniwersytecie Sapienza (Włochy), Uniwersytecie Chalmers (Szwecja) i w Uniwersytecie w Bejrucie (Liban). Koordynowała je grupa New Weapons Research Group (NWRG, Grupa Badania Nowych Broni), niezależny komitet naukowców i ekspertów mający swą bazę we Włoszech, badający wpływy użycia niekonwencjonalnych broni na ludność na zaatakowanych terenach. Wśród trujących substancji znaleziono rtęć, arszenik, kadm, chrom, nikiel i uran, mogące również powodować genetyczne mutacje. Wśród substancji kancerogennych – kobalt i wanad. Znaleziono również substancje niebezpieczne dla płodów: aluminium, miedź, bar, ołów i mangan. Wszystkie te substancje, jeśli ich zawartość w ciele ludzkim jest zbyt wysoka, mają patogeniczny wpływ na organy oddechowe, płciowe, nerki, skórę i układ nerwowy.

Komorowski zwątpił w swoją prezydenturę Sztab wyborczy Komorowskiego po ewidentnym falstarcie z podpisami (udało się zebrać pod jego kandydaturą tylko 700 tysięcy podczas gdy pod kandydaturą Kaczyńskiego aż 1 milion 700 tysięcy) zapowiada wyjątkową aktywność kandydata, natomiast zachowania, a zwłaszcza decyzje samego Komorowskiego pokazują, że zwątpił on już w wygranie tych wyborów. Świadczy o tym pośpiech Marszałka pełniącego funkcję Prezydenta RP w obsadzaniu stanowisk, które w wyniku smoleńskiej katastrofy, jak to się prawniczo nazywa, zostały opróżnione. Natychmiast po katastrofie było to powołanie pełniącego obowiązki szefa Kancelarii Prezydenta Jacka Michałowskiego, choć w Kancelarii pozostało 3 ministrów, z których każdy mógł przez najbliższe 2 miesiące odpowiedzialnie nią pokierować. Równie szybko został powołany na pełniącego obowiązki szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego generał Stanisław Koziej, choć i w tej instytucji pozostał dotychczasowy zastępca szefa, który mógł bez problemów nią pokierować do najbliższych wyborów. Ta decyzja personalna miała jeszcze i podtekst związany z „zaopiekowaniem się” II częścią raportu z likwidacji WSI, którym, jak donosiły wcześniej media, Marszałek Komorowski był szczególnie zainteresowany [Jest publiczną tajemnicą, dlaczego Komorowski był nią tak zainteresowany - admin]. Marszałek podjął również działania związane z powołaniem szefa Instytutu Pamięci Narodowej według nowej kontrowersyjnej ustawy. W tym celu podpisał jej projekt, a na spotkaniu z Kolegium Instytutu starał się wymusić wycofanie się tego gremium z ogłoszonego konkursu na szefa tej instytucji zarządzonego jeszcze na podstawie poprzedniej ustawy o IPN. Powołał również szefa Sztabu Generalnego, choć wojsko jak żadna inna instytucja jest przygotowane do tego aby w sytuacji śmierci dowódcy jego obowiązki natychmiast przejmował jego zastępca. W tym celu nawet pośpiesznie zmieniono ustawę, podwyższając wiek emerytalny dowódców, aby nowe stanowisko mógł objąć 62 letni generał. Powołany został również nowy sekretarz Rady Ochrony Pamięci, Walk i Męczeństwa (zresztą znany i niekontrowersyjny historyk) ale także i ta instytucja mogłaby prawdopodobnie funkcjonować bez tej nominacji. Kiedy wydawało się już, że ten worek z nominacjami się wyczerpał, Marszałek Komorowski zapowiedział nową falę powołań. W poniedziałek na godzinę 15,00 zaprosił szefów partii politycznych aby skonsultować powołanie nowej Rady Bezpieczeństwa Narodowego przy Prezydencie RP [Ludzie niedobrzy i pamiętliwi mówią, że przypomina im to osławiony WRON Jaruzelskiego - admin]. Specyficzne to konsultacje bo już o godzinie 17:00 RBN ma zacząć obrady w nowym składzie. Stwierdził również, że rozpoczyna procedurę konsultacji dotyczącą wyboru nowego szefa Narodowego Banku Polskiego, choć obowiązki zmarłego prezesa bezkolizyjnie przejął wiceprezes. Kieruje sprawnie zarówno pracami Zarządu banku jak i pracami Rady Polityki Pieniężnej. Została jeszcze tylko Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Ta wprawdzie nikogo nie straciła w katastrofie, ale coroczne sprawozdanie z jej działalności przyjmuje Sejm, Senat i Prezydent. Jeżeli wszystkie te instytucje sprawozdania nie przyjmą (do tej pory przez 2 lata Sejm i Senat go nie przyjmowały, a prezydent przyjmował) to Radę można rozwiązać i powołać nową a w konsekwencji opanować publiczne media. Coraz głośniej i o takich decyzjach mówi się w otoczeniu Marszałka. Wydaje się, że Marszałek stracił już wiarę, że zostanie Prezydentem RP. Dokonuje więc nominacji jako pełniący obowiązki Prezydenta, nie zwracając już nawet uwagi na zachowanie pozorów w tej sprawie. Często uzasadniając swoje decyzje, cynicznie powołuje się na dobro instytucji, których szefów wyłania tak pośpiesznie. Takie właśnie zachowania Marszałka Komorowskiego opisuje w wywiadzie dla Rzeczpospolitej wiceszef klubu parlamentarnego SLD i jednocześnie szef sztabu wyborczego kandydata tej partii na prezydenta, poseł Marek Wikiński. Mówi on między innymi tak: „…na własne oczy widziałem drugą twarz Komorowskiego, którą pokazał na posiedzeniu Prezydium Sejmu i Konwentu Seniorów 10 kwietnia – w dniu tragedii smoleńskiej. Była to twarz człowieka cynicznego i bezwzględnego. Po tym co tam usłyszałem i zobaczyłem nie chcę, żeby został Prezydentem”. Nie zostanie, już sam w to nie wierzy. Kuźmiuk

Miller o sensacjach "Naszego Dziennika": To mnie denerwuje Szef MSWiA dementuje sensacyjne doniesienia "Naszego Dziennika" o funkcjonariuszach BOR, którzy pod Smoleńskiem mieli strzałami odpędzać Rosjan od ciała Lecha Kaczyńskiego a za swoją bohaterską postawę mieli zostać zawieszeni. Nie zostali. - Jedyne co jest prawdą, to że faktycznie ci oficerowie byli rzeczywiście na lotnisku. (...) To mnie bardzo denerwuje. To rozgrzewa emocje. Po co? - komentował artykuł w TOK FM Jerzy Miller, szef komisji badającej przyczyny katastrofy. "Nasz Dziennik", powołując się na "uczestnika zajścia", opisuje chwile po katastrofie Tu-154M jak sceny z przygodowego filmu: "funkcjonariusze BOR utworzyli kordon wokół ciała prezydenta, nie godząc się na jego wydanie władzom Rosji. Wcześniej przykryli je własnymi marynarkami. Prezydencka ochrona mogła szybko zlokalizować ciało Lecha Kaczyńskiego dzięki chipowi, który prezydent miał w marynarce".
"Nasz Dziennik" rozszyfrował tajemniczy filmik Przy okazji "Nasz Dziennik" rozszyfrował co dzieje się na filmiku o katastrofie, który krąży w internecie. Filmik, według "Naszego Dziennika", przedstawia właśnie incydent z udziałem BOR-owców."Na filmie słychać fragmenty komend w języku polskim i rosyjskim. Słychać też odgłosy wystrzałów, które odnotowane zostały w protokołach przesłuchań rosyjskich milicjantów. Scenariusz zdarzenia utrwalony na filmie potwierdza autentyczność zajścia: postacie w białych koszulach to oficerowie BOR przeszukujący miejsce katastrofy. Film dokumentuje też użycie broni palnej sygnalizujące, że ochrona nie zamierza wydać ciała prezydenta rosyjskim funkcjonariuszom, w tle słychać rosyjskojęzyczną komendę oficerów BOR (z wyraźnym polskim akcentem) skierowaną do Rosjan: "Wsie nazad!" - wszyscy do tyłu!".Przy okazji "Nasz Dziennik" twierdzi też, że BOR-owcy "za służbę do końca zostali zawieszeni w czynnościach. Powód: nieautoryzowane użycie broni".
Jerzy Miller: Denerwuje mnie to Tyle "Nasz Dziennik". Artykuł komentował w TOK FM Jerzy Miller, szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. - Jedyne co jest prawdą, to że rzeczywiście ci oficerowie byli na lotnisku w Smoleńsku i bezpośrednio po katastrofie wyrazili nasze oczekiwanie, że rozpoznane ciała trzech osób nie zostaną przetransportowane do Moskwy do czasu przylotu pana premiera Donalda Tuska.To jest jedyny element tej opowieści, który jest prawdziwy - mówił Jerzy Miller.- Czyli nie zdejmowali marynarek, nie nakrywali ciała pana prezydenta? - pytał w TOK FM Jacek Żakowski.- Nie strzelali, nikogo nie powstrzymywali przed jakimkolwiek działaniem wrogim wobec pasażerów Tu-154 - podkreślał Miller. - To mnie bardzo denerwuje. To rozgrzewa emocje. Po co? Czemu to ma służyć - zastanawiał się w TOK FM Jerzy Miller.

BOR: Funkcjonariusze dostali pochwały Funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu tuż po katastrofie pod Smoleńskiem ochraniali ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego. BOR dementuje jednak inne informacje prasowe na temat tego zdarzenia. Rzecznik BOR Dariusz Aleksadnrowicz potwierdził IAR, że tuż po katastrofie funkcjonariusze BOR byli na lotnisku i ochraniali ciało prezydenta. Zdementował informacje o użyciu wtedy broni. Podkreślił, że po katastrofie żaden z funkcjonariuszy BOR, którzy pracowali na miejscu nie został zawieszony w pracy lub w inny sposób ukarany. Przeciwnie, zostali pochwaleni za ich pracę. Dariusz Aleksandrowicz dodał, że BOR wyda w tej sprawie oficjalny komunikat dementujący prasowe nieścisłości. TOK FM

KAMIENIE ZE WSCHODU Trudno o bardziej czytelny przykład traktowania tragedii smoleńskiej w perspektywie celów bieżącej polityki Platformy Obywatelskiej, niż dzisiejsza deklaracja ministra MSWiA Jerzego Millera, iż spodziewa się, ze „niebawem poznamy raport cząstkowy, ale na końcowe sprawozdanie trzeba będzie jeszcze poczekać, ponieważ tego typu raport buduje się miesiącami Portal Niezależna.pl poinformował, że Jerzy Miller podczas wystąpienia w radiu TOK FM, stwierdził, że "ze względu na emocje w polskim społeczeństwie" rozmawiał w sprawie raportu z Tatianą Anodiną, szefową rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego.

- Poruszyłem kwestię, - mówił Miller - czy strona rosyjska uważa za możliwe, aby cząstkowy raport był ujawniony w trakcie prowadzenia badań. Strona rosyjska podchodzi do tego postulatu ze zrozumieniem, bo też obserwują nagłówki polskich gazet, tytuły - stwierdził dziś Miller. Jak można się domyśleć, wystąpienie ministra polskiego rządu do szefowej rosyjskiego MKL, zostało spowodowane „emocjami” polskiego społeczeństwa, których efektem jest powstawanie kolejnych „teorii spiskowych” na temat przyczyn katastrofy i żądaniami tegoż społeczeństwa, by państwo polskie spełniło swój obowiązek, odebrało śledztwo Rosji i doprowadziło do wszechstronnego wyjaśnienia okoliczności smoleńskiej tragedii. Wiemy przecież, że pana ministra „bardzo denerwują” wszelkie publikacje prasowe na temat katastrofy, które nie są oparte o najbardziej wiarygodne źródła rosyjskie. Taką opinię wyraził dziś Jerzy Miller w odniesieniu do artykułu „Naszego Dziennika”, który powołując się na "uczestnika zajścia", opisywał chwile po katastrofie Tu-154M , gdy "funkcjonariusze BOR utworzyli kordon wokół ciała prezydenta, nie godząc się na jego wydanie władzom Rosji.” Gazeta twierdziła również, że odgłosy strzałów, jakie można było usłyszeć na jednym z filmów rozpowszechnianych w Internecie, to strzały BOR-owców, chroniących przed Rosjanami ciało prezydenta Kaczyńskiego. „To mnie bardzo denerwuje. To rozgrzewa emocje. Po co? Czemu to ma służyć” – pytał dramatycznie, choć retorycznie minister polskiego rządu. Wszyscy bowiem wiemy, czemu to ma służyć. Każda teoria i wersja zdarzeń z 10 kwietnia, rozpowszechniana poza oficjalną linią przekazów rosyjskich służy jątrzeniu, rozbudzaniu niezdrowych emocji i podważaniu zaufania do rządu płk. Putina, a tym samym zagraża słusznemu procesowi pojednania polsko –rosyjskiego, atakuje pryncypia i linię porozumienia, realizowaną przez sojuszniczy rząd Donalda Tuska, przy wsparciu p.o. B. Komorowskiego. Słusznie zatem minister polskiego rządu uznał, że jedynym antidotum na „emocje” Polaków może być dowód pochodzący z wiarygodnego i kompetentnego źródła, a ponieważ pełnym zaufaniem darzy jedynie płk. Putina, raport rosyjskiej komisji musi spełniać rolę definicji ex cathedra. Najwyraźniej, pan Miller zakłada, że „szczątkowy raport” Rosjan rozwieje wszystkie wątpliwości wstrząśniętych tragedią  Polaków i zamknie usta głosicielom „spiskowych teorii”. Przyznam, że dość naiwna to wiara, choć uzasadniona w przypadku reprezentanta rządu, który wyjaśnienie tajemnic śmierci prezydenta własnego państwa powierzył pułkownikowi KGB – powszechnie znanemu z prawości i uczciwości.  Gdybym jednak na chwilę odwrócił sytuację i stwierdził, że bardzo mnie denerwuje kampania dezinformowania Polaków, w której wraz ze stroną rosyjską współuczestniczy polski rząd i jego organy prasowe i zadał ministrowi pytanie: „po co ten raport i czemu to ma służyć”, skoro doświadczenia ostatniego miesiąca nauczyły nawet przeciętnie inteligentnych odbiorców nieufności wobec „rosyjskich śledczych” – czy odpowiedzi nie należałoby szukać w partyjnym interesie Platformy Obywatelskiej i jej kandydata na prezydenta? Wiele reakcji społeczeństwa, szereg wypowiedzi, a nawet tzw. sondaży opinii publicznej wskazuje, że indolencja i bierność obecnego rządu w kwestii wyjaśnienia przyczyn tragedii z 10 kwietnia oraz współuczestnictwo w dezinformowaniu Polaków przekładają się na spadek poparcia dla kandydatury Bronisława Komorowskiego i całej formacji politycznej tworzącej rząd. Wielka nerwowość tego środowiska, coraz mniej wyszukane prowokacje i zabiegi propagandowe świadczą, że „żyrandole” pałacu prezydenckiego mogą dla marszałka Sejmu okazać się ta samo niedostępne, jak w roku 2005 dla Donalda Tuska. Na pytanie – co robić w tak niedogodnej sytuacji, ludzie pewnej formacji intelektualnej i światopoglądowej mają od dziesięcioleci jedno, sprawdzone rozwiązanie: trzeba zwrócić się o pomoc do rosyjskich przyjaciół. O tym, że nie odmówią, mogliśmy w polskiej historii przekonać się wielokrotnie. Nikt oczywiście nie sądzi, by prośbę ministra Millera należało traktować w tych samych kategoriach, jak uniżone starania tow. Jaruzelskiego o dodatkowe dostawy konserw mięsnych, jednak zasada oczekiwania pomocy od wschodniego sąsiada wydaje się wspólnym doświadczeniem obu ekip rządzących Polską. W obu też przypadkach, ma zastępować samodzielne i suwerenne decyzje organów państwa. To bowiem jest zbieżne w zachowaniu pana ministra z podległością generałów LWP, że zamiast działać w kierunku rzetelnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy i słuchać głosu własnego społeczeństwa – odwołuje się do „cząstkowego raportu” Rosji i próbuje narzucić Polakom wersję strony zainteresowanej ukryciem niewygodnych faktów. To również wydaje się wspólne, że minister z Platformy Obywatelskiej zwraca się o pomoc do rosyjskich przyjaciół wyłącznie dlatego, że taki ruch potrzebny jest jego partii i kandydatowi na prezydenta. Zatem, nie o dobro obywateli i bezpieczeństwo państwa chodzi panu Millerowi, a o wyciszenie „emocji” Polaków, szkodliwych dla partyjnych interesów Platformy. Osobiście, nie mam nic przeciwko, by rząd i przewodnia partia nawet codziennie korzystały z wiarygodności „cząstkowych raportów” płk. Putina. Głównie dlatego, że zamiast propagandowej lekkości balona sondażowego, każdy z tego rodzaju raportów będzie miał wagę młyńskiego kamienia u szyi ministra Millera i jego partyjnych towarzyszy. Aleksander Ścios

Waluta, oręż ekonomicznych wojen Jedną z kilku najważniejszych rzeczy w ekonomii każdego kraju, decydujących o bogactwie jego obywateli, jest waluta, popularnie zwana pieniądzem. Jak wiadomo, skala tego bogactwa na świecie jest bardzo szeroka. Jest wiele krajów bardzo biednych. Bogatych jest dużo mniej, a bardzo bogate można już chyba policzyć na palcach jednej ręki. Taką samą skalę można zastosować do wszystkich walut na całym świecie. Jest kilkadziesiąt mniej i kilkanaście bardziej wartościowych. Kilka cieszących się największym zaufaniem, podkreślam, zaufaniem, spełnia dzisiaj rolę walut rezerwowych. Dla zwykłego zjadacza chleba waluta jego kraju, spełnia głównie jedną rolę. Jest pośrednikiem wymiany. Jednego towaru lub usługi, na inne towary lub inne usługi. Dla władz danego kraju, jego waluta, oprócz tej podstawowej funkcji, spełnia również bardzo ważną rolę w rozwoju ekonomii. Po kilku mileniach transformacji, ostateczna forma pieniądza ukształtowała się w dziewiętnastym wieku, kiedy większość walut została oparta na złocie. Dało to kilka dziesięcioleci stabilnej międzynarodowej wymianiy handlowej. Benefaktorem parytetu złota był głównie rząd Stanów Zjednoczonych, po ustanowieniu przez prezydenta Roosewelta w 1934 roku jego nierealnie niskiej ceny, 35 dol za uncje, przy jednoczesnym surowym zakazie posiadania złota w formie kruszcu przez obywateli. Było to zrozumiałe, gdyż przy tak niskiej cenie amerykanie bardzo szybko by wykupili całe zapasy złota z centralnego banku, Federal Rezerv. Po drugiej wojnie światowej zaszło kilka bardzo ważnych zmian w funkcjonowaniu światowych finansów. W 1944 roku na konferencji w Bretton Woods przedstawiciele 44 państw uzgodnili sztywny, w granicach plus-minus 1%, kurs wymiany walut. Na konferencji tej powołano także Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Jego celem jest udzielanie pożyczek krajom które przeprowadzą odpowiednie reformy, pozwalające pożyczkodawcom na wgląd w ich politykę monetarną i rezerwy walutowe.. Dolar wypiera brytyjski funt i staje się najważniejszą walutą świata. Jednak powolna, początkowo mała, ale stała inflacja, powoduje erozję jego realnej wartości. W 1971 roku Ryszard Nixon znosi parytet złota, ponieważ szereg państw, a głównie Francja, zaczęło masowo wymieniać zarobione dolary w Banku Rezerw Federalnych USA, na złoto, którego realna wartość była coraz większa od sztucznie utrzymywanej ceny 35 dol za uncję. Robiły więc to, co było surowo zabronione obywatelom USA. W 1973 roku Stany Zjednoczone, a potem reszta najważniejszych kapitalistycznych gospodarek świata przechodzi całkowicie na płynny kurs wymiany walut. Wymusza to na słabszych gospodarczo krajach obowiązek posiadania rezerwy kapitałowej w wiodących walutach. Wśród nich, główną rolę zajmuje dolar. Daje mu to uprzywilejowaną pozycję i w nieco sztuczny sposób zawyża jego wartość. Pozwala to także na emitowanie sum dużo większych niż to wynika z zapotrzebowania wewnętrznego. Tak więc papier użyty do wyrobu dolarów, gwarantowanych przez Federal Rezerw i rozprowadzony po świecie daje Stanom nieopisane zyski. Od czasu wprowadzenia płynnego kursu walut rozpoczyna się na całym świecie intensywna rywalizacja ekonomiczna, przynosząca czasami niektórym krajom straty większe niż przegrana wojna. Przebiega ona na kilku różnych płaszczyznach, ale głównym teatrem działań jest handel walutami. Trwa „zimna wojna”, w czasie której waluty krajów „obozu socjalistycznego” są dyskryminowane i podlegają wymianie na zachodzie tylko po kursie dużo niższym od realnego. To, jak też i inne przyczyny powodują kłopoty, które doprowadziły w końcu do załamania się gospodarki w tych krajach i wyeliminowanie ich na kilkanaście lat z konkurencji o lepsze miejsce w światowej ekonomii. Kraje  „Trzeciego świata” uwolnione z pętli kolonializmu, wciągane są w spiralę zadłużenia i powoli zmuszane do sprzedaży zachodnim firmom najbardziej intratnych segmentów swojej gospodarki wobec groźby nie udzielenia kolejnych pożyczek. Stany Zjednoczone opierają swoją politykę monetarną na stałej, większej niż oficjalnie ogłaszanej stopie inflacji. Pomaga to w rozwoju gospodarczym, tak jak narkotyki pomagają sportowcom w osiąganiu lepszych wyników, ale na dłuższą metę jest to bardzo szkodliwe, nie dla rządu, ale dla społeczeństwa. Inflacja ta przynosi jednak pewne zyski krajom zadłużonym na niski procent, a zwykle niewielkie straty pożyczkodawcom. Dlatego też z tego powodu, Stany, pomimo posiadania najsilniejszej gospodarki na świecie, powoli zmieniały swoją politykę monetarną, stając się po kilkunastu latach  największym na świecie dłużnikiem, głównie wobec własnych obywateli. Ten dług jak i  kilku trylionowe zobowiązania Stanów wobec zagranicy, „zjada” powoli, ale stale oficjalnie zaniżona inflacja. Dodatkowo, zobowiązania zagraniczne nie podlegają oprocentowaniu. Popularnie mówiąc, obojętnie gdzie się znajdują, te pieniądze „gniją” Inflacja w Stanach zmusza wszystkie inne kraje do stosowania tej samej polityki. Waluta kraju, który opóźnia się w inflacyjnym wyścigu, zyskuje powoli na wartości i jego eksport, a stąd i rozwój gospodarczy, zostaje zahamowany. Szereg krajów starających sie nieudolnie utrzymać sztywny, w miarę możliwości najbardziej  korzystny kurs wymiany swojej waluty w stosunku do dolara, poniosło wielomiliardowe straty w finansowych wojnach po wprowadzeniu zasad „wolnego rynku” do swojej polityki monetarnej. Było to zawsze podstawowym warunkiem uzyskania jakiejkolwiek pożyczki od międzynarodowych instytucji finansowych, kontrolowanych przez USA i kilka bogatych krajów Zachodniej Europy. Zasady te oprócz zgody na wykupywanie krajowych przedsiębiorstw, wymagają zezwolenia na działalność zagranicznych banków na terenie danego kraju. Stosując preferencyjne warunki, banki te udzielają coraz to więcej, głównie krótkoterminowych, łatwo prolongowanych pożyczek dla miejscowych banków i  biznesów. Wymagana „przejrzystość” instytucji bankowych, pozwala monitorować ich rezerwy w twardych walutach jak i również zagraniczne zadłużenie rządu i prywatnych banków. Zawyżony kurs wymiany powoduje zawsze powolny spadek tych rezerw, ponieważ zarówno turyści jak i biznesmeni niechętnie kupują przewartościowaną walutę i szukają „tańszych” krajów. Dochody z eksportu też spadają z tych samych powodów. Jedynym ratunkiem przed nadciągającym kryzysem jest tylko w porę przeprowadzona, kilkuprocentowa dewaluacja. Jednakże często ludzie kierujący polityką finansową danego kraju albo są zwykłymi amatorami w tej dziedzinie, albo nie działają w jego interesie, a raczej wypełniają polecenia zagranicznych mocodawców i nie „widzą” narastających objawów kryzysu. W międzyczasie „międzynarodowe” konglomeraty bankowe powoli zakupują coraz to więcej jego waluty, co powoduje z kolei także powolny wzrost jej wartości. Żaden bank centralny nie jest w stanie tego monitorować i najczęściej dla zahamowania tego niekorzystnego procesu zmuszony jest do uzupełnienia tak „wycofanych” z rynku funduszy, drukując coraz to więcej papierowych banknotów. Wtedy, w odpowiednim momencie, konglomeraty, zlokalizowane głównie w N. Yorku, Londynie i Frankfurcie, zaczynają szybko wyprzedawać swoje zgromadzone w tym celu zapasy atakowanej waluty. Jeżeli bank centralny atakowanego kraju, w wypadku braku odpowiednich rezerw, nie jest w stanie szybko wykupić nagłego jej nadmiaru, powstaje panika na rynku. Nagle wszelkie usiłowania,  prolongowania  pożyczek wcześniej bardzo łatwo zaciąganych przez biznesy i instytucje  w zagranicznych bankach, spotykają się z kategoryczną odmową z powodu „niepewnej sytuacji” ich waluty. Pogłębia to i tak gwałtownie narastający kryzys, w wyniku którego dochodzi w końcu do kompletnego krachu. Następuje wymuszona dewaluacja, zwykle o wiele, wiele większa od tej, która mogłaby wcześniej skutecznie temu krachowi zapobiec. „Zaprzyjaźnione” rządy wraz z Międzynarodowym Funduszem Walutowym spieszą na szeroko reklamowany „ratunek” i udzielają krajowi wielomiliardowej pożyczki, która zostaje zwykle w całości przeznaczona na spłatę starego i nowego zadłużenia, ponieważ jego waluta jest teraz praktycznie biorąc, bardzo mało wartościowa. Z tego też powodu spłata zwiększonych obciążeń finansowych staje się dużym ciężarem dla gospodarki kraju. Z kolei bankrutujące banki i biznesy zostają wykupywane za bezcen przez „międzynarodowy” kapitał. Stopa życiowa obywateli zostaje cofnięta o dziesięciolecia, a warunki dalszego rozwoju gospodarczego kraju zostają mocno utrudnione, pomimo tego, że jego „siła robocza” stała się teraz bardzo tania. Klasycznym przykładem takiej „wojny” finansowej na początku lat osiemdziesiątych była Wenezuela. Kurs wymiany, cztery boliwary za jednego dolara był dla turystów wyraźnie niekorzystny. Dolary były chętnie przyjmowane w każdym hotelu, sklepie czy nawet w większości biznesów. Natomiast wymiana niewydanych boliwarów na dolary, była utrudniona i możliwa tylko w niektórych bankach. Pierwsze uderzenie zmieniło kurs na sześć, potem na dwanaście, a po kilku tygodniach na sześćdziesiąt boliwarów za dolara. Po dwu latach ostatecznie boliwar ustabilizował się na kursie około sześćset za dolara. Nie trudno nikomu zrozumieć, że nastąpiło gwałtowne zubożenie społeczeństwa wenezuelańskiego. W rezultacie nieustającego kryzysu, po kilku kolejnych, nieudolnych oligarchicznych rządach, władzę przejął lewicowy, ale mocno patriotyczny, Hugo Chawez. Taka sama operacja poprzedziła rozpad Jugosławii. W latach dziewięćdziesiątych mocno ucierpiała Tajlandia, a gospodarka Indonezji doznała tak wielkich  strat, że skutki ich ponosi jeszcze do dzisiaj. Natomiast Malezja wyszła szybko z kryzysu z mniejszymi stratami po wprowadzeniu rygorystycznych restrykcji wobec wszystkich zaleceń Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W chwili obecnej jej gospodarka stawia ją na drugim za Chinami miejscu na świecie, w rozwoju ekonomicznym. Na początku lat siedemdziesiątych Malezja była daleko za Polską we wszystkich statystykach ekonomicznych. Dzisiaj dogonienie jej w najbliższej dekadzie jest dla nas marzeniem ściętej głowy. Nieco inaczej przebiegał podobny proces w Meksyku, a zupełnie inaczej w Rosji. Na prezydenta Meksyku został wybrany, najwyraźniej  po sfałszowaniu wyborów przez rządzącą od sześćdziesięciu lat partię PRI, piastujący przez przeszło piętnaście lat najróżniejsze stanowiska w administracji rządowej, były pracownik nowojorskich banków, osobnik o dźwięcznym, starochiszpańskim nazwisku De Gortari. W ciągu kilku lat swojej prezydentury, uwikłany w polityczne mordy i wiele korupcyjnych afer, pod pretekstem budowy dróg, szpitali i podobnych przedsięwzięć, wydał siedemnaście z dwudziestu bilionów rządowych rezerw. Na to czekali tylko jego mocodawcy. Natychmiast po objęciu władzy przez nowego prezydenta, zastosowano wcześniej z powodzeniem wypróbowane metody i w ciągu kilku tygodni gospodarka Meksyku została powalona na kolana. Pod „groźbą” bankructwa, Meksyk został zmuszony do zaciągnięcia kilku miliardów krótkoterminowych pożyczek, głównie od amerykańskich banków, na spłatę najbardziej naglących długów dla amerykańskich banków. Pomimo tego, że pożyczki te były zupełnie pozbawione ryzyka, gdyż ich spłata była zagwarantowana przez Federal Rezerw, oprocentowanie ich z powodu rzekomego „ryzyka” dochodziło nawet do 45%. W sumie większość tych funduszy nigdy nie opuściła Stanów. Wkrótce po tym Międzynarodowy Fundusz Walutowy pożyczył Meksykowi 20 miliardów na spłatę reszty zadłużenia. Realne płace w kraju spadły o połowę. A to właśnie było jednym z celów tej operacji. Następnym celem było zwiększenie teoretycznie nielegalnej, a praktycznie pożądanej przez biznes, emigracji pogrążonych w nędzy wieśniaków do Stanów, dla dalszego obniżenia naszej realnej płacy. Współtwórca tej całej afery, De Gortari, przezornie uciekł z Meksyku i zamieszkał w Irlandii, gdzie z pewnością korzysta z ochrony pewnych służb specjalnych, jak i z apanaży zdobytych w czasie swojej prezydentury. Natomiast Rosja załatwiła u siebie podobny kryzys w unikalny sposób. Zagranicznym bankom powiedziano „Niet!” Spłaty zawieszono. Zachwiało to, na krótki co prawda czas, światowymi finansami i w rezultacie kilka dużych kilkumiliardowych konglomeratów bankowych zbankrutowało, co było zasłużoną karą za ich kryminalne spekulacje. Po kilku latach sanacji finansów, rubel był wystarczająco silny, i całe zadłużenie Rosjii zostało łatwo spłacone. Tylko takie mocarstwo jak Rosja, w odróżnieniu od słabszych ekonomicznie krajów, mogło sobie na to pozwolić  Ostatnio jesteśmy świadkami nieco podobnej operacji w Grecji. Celem ataku jest euro, a palce w tej sprawie macza jak zwykle jeden z dużych amerykańskich banków. Chiny z kolei, pomimo dekady coraz to silniejszych protestów ze strony USA, utrzymują sztywny, celowo niski kurs wobec „płynnego” dolara i prowadzą wojnę ekonomiczną z krajami Zachodu, niszcząc ich bazę przemysłową dumpingowymi cenami swoich wyrobów. O ile np. limit na importowane samochody z Japonii (ok. 25% sprzedaży w USA i tylko10% w Europie) dosyć łatwo wymusić, o tyle ustalenie podobnych limitów na dziesiątki tysięcy różnych produktów z Chin, jest praktycznie niemożliwe. Jest jeszcze inny, mało znany  powód. Mianowicie, polityka dumpingu powoduje, że chińskie firmy osiągają zyski w granicach poniżej 2%. Zysk pośredników, importerów, jest z całą pewnością dużo większy. Porzucenie sztywnego kursu i „upłynnienie” juana, spowodowałoby szybki wzrost jego wartości wobec dolara i na pewno ograniczyłoby chiński eksport w światowym wymiarze. Jedynym benefactorem tego byliby natomiast amerykańscy właściciele chińskich firm, którzy kontrolują ponad 60% tego eksportu do USA i 20-30% do reszty świata. Straciliby najmniej na spadku sprzedaży, a zarobiliby najwięcej na wzroście cen w Stanach i w Europie. Chiny jednak ostatnio stały się największym eksporterem świata i nie dadzą sobie łatwo tej pozycji odebrać. Czy jest szansa na sanację handlu międzynarodowego? Znikoma, ale jest. Należałoby porzucić tak drogą dla  plutokracji ideę „Free Trade” i przejść na „Fair Trade” Wymagałoby to ustalenia procentowego limitu na deficyt w handlu z krajami, które sprzedają nam towary, ale z kolei za mało od nas kupują. Po prostu w miarę wzrostu tego deficytu ponad ustalony limit, np. 20% na ich korzyść, rosły by mocno opłaty celne na towary od nich importowane. Ustanowienie takiego systemu byłoby dziecinnie proste, ale dopóki rządzi plutokracja jest praktycznie niemożliwe. Chiny są już tak silne, nasza plutokracja na handlu z nimi tak wzbogacona, my jesteśmy tak zubożeni, że w związku z tym nasuwa się dla naszego prezydenta pytanie: Czy nie jest już na to najwyższy czas? Kazimierz Panek

Marian Zacharski – as wywiadu PRL Sporo osób w Polsce wie dzisiaj kim był pułkownik Kukliński i jaki wpływ mogło mieć przekazanie NATO planów inwazji Układu Warszawskiego na Europę Zachodnią. O wiele mniej znana jest dzisiaj postać kapitana Mariana Zacharskiego. Oficer ten, wierny złożonej w PRL-u przysiędze, zasłynął jako największy as polskiego wywiadu. Pozyskane przez niego technologie nie zmieniły wprawdzie losów Zimnej Wojny, lecz były z pewnością silną kartą w rękach PRL-u i jego Wielkiego Brata.

Przyjaciele Zagraniczna działalność kapitana Mariana Zacharskiego rozpoczęła się w roku 1975, kiedy przybył do Grove Village w Illinois w Stanach Zjednoczonych. Zacharski objął tam funkcję dyrektora w POLAMCO - filii polskiego przedsiębiorstwa Metalexport” i przez pierwsze dwa lata wydawał się całkowicie poświęcać swojej pracy. W rzeczywistości, przy okazji łowienia kontraktów dla swojej firmy ( POLAMCO zajmowało się eksportem polskich obrabiarek) zdobywał niezbędne kontakty i przystosowywał się do zastanego środowiska. Cierpliwa praca przyniosła wreszcie efekty. W roku 1977 Zacharski zaprzyjaźnił się z jednym ze swoich sąsiadów. „Przypadkowo” okazał się nim William H. Bell – ekspert od systemów radarowych w korporacji Hughes Aircraft Corporation. Bell był idealnym celem – nie dość, że niedawno stracił w wypadku samochodowym syna to jeszcze rozwiódł się z żoną i stracił znaczną część majątku. Bell potrzebował zaufanego przyjaciela i wsparcia finansowego a Zacharski potrafił zapewnić mu i jedno i drugie. Przyjaciele spotykali się coraz częściej. Z czasem Polak mimochodem obdarowywał przyjaciela jakimś drobiazgiem. Często bywały to złote monety, każda o wartości kilku tysięcy dolarów. Wkrótce potem Zacharski poprosił inżyniera o pierwszą przysługę. Sprawa wyglądała niewinnie – ot dopomóc w pozyskaniu klientów dla POLAMCO w korporacji Hughes. Bell przyjął w zamian 4 tysiące dolarów w gotówce a odbierając je podpisał odpowiedni kwit. Od tej pory był już zakładnikiem polskiego wywiadu. Zacharski działał na pozór bezinteresownie. Kiedy Bell nie miał pieniędzy na wykup mieszkania, agent wręczył mu kilkadziesiąt tysięcy dolarów. W zamian Bell przyniósł mu kilka dni później pierwsze tajne dokumenty - „Zamaskowane systemy artyleryjskie przystosowane do trudnych warunków atmosferycznych”. Jak twierdził potem na procesie uczynił to aby się odwdzięczyć. Od tej pory współpraca przebiegała już gładko. W latach 1979 – 1981 Bell trzykrotnie odbył podróż do Austrii i Szwajcarii, gdzie nawiązywał kontakt z polskimi służbami. Hasłem rozpoznawczym było zdanie: “Czy jesteś przyjacielem Mariana?” Do roku 1981 wywiad PRL otrzymywał gigantyczne ilości materiałów, m.in.: plany radarów dla F-15, F-16, nowego sonaru dla amerykańskich okrętów podwodnych, trudno wykrywalnych radarów dla bombowców B-1 i F-117 i plany obrony rakietowej NATO w Europie. Wszystko to kosztowało to polski wywiad zaledwie 200- 300 tys. dolarów. Kapitan wręczał informatorowi koperty pełne banknotów, a czasem ukradkiem podrzucał mu do torby jedną bądź kilka złotych monet na zachętę.

Abrams, Patriot i … Pełna niejasności i podejrzana jest historia z pozyskaniem egzemplarza słynnego czołgu M1 Abrams. Nowatorska maszyna miała w podejrzanych okolicznościach zostać zamówiona przez rząd turecki wraz z amunicją. Rząd amerykański zgodził się na transakcję licząc zapewne na przezbrojenie armii tureckiej w ich nowy produkt i dalsze zamówienia. Z tego powodu pojazd został zapakowany wraz z pełną dokumentacją a nawet z opisem przewidywanych udoskonaleń konstrukcji! Statek wiozący M1 ze Stanów Zjednoczonych zawinął po drodze do portu w Atenach. Tam nieznany bliżej pułkownik nakazał ponoć wyładunek pojazdu. Zanim pomyłka została skorygowana pułkownik – Zacharski albo jeden z jego ludzi - zniknął bez wieści. Wraz z nim zaginął wszelki ślad po Abramsie. Historia w stylu Jamesa Bonda łączy się z kradzieżą planów pocisków Patriot . Kierowany przez Zacharskiego zespół polskich agentów rozpracowywał zakłady zajmujące się rozwojem systemu i po pewnym czasie zdołał uzyskać dostęp do jednego z nich. „Wtyczką” okazała się zatrudniona w kompleksie sekretarka, która uwiedziona przez jednego z agentów bezinteresownie wynosiła mu wszelkie dostępne jej dokumenty. Istnieją pogłoski, że jakiś czas później do Polski przeszmuglowano dwie prototypowe rakiety. Do dziś nie wiadomo dokładnie ile i jakich planów przesłał Zacharski do Polski i ZSRR. Mówi się dzisiaj o planach F-117, samolotu szpiegowskiego Aurora, pocisków powietrze-powietrze dalekiego zasięgu Phoenix, systemie przeciwlotniczym Hawk, planach okrętu podwodnego Seawolf i projektach przyszłych zmian w wyposażeniu amerykańskiej armii, marynarki wojennej i lotnictwa.

Wpadka W czasie swojej wieloletniej działalności Marian Zacharski nie popełnił żadnego błędu – tak przynajmniej twierdzą jego ówcześni przełożeni. Mimo to w roku 1981 as polskiego wywiadu został zdekonspirowany i uwięziony przez FBI. Amerykanie już od dłuższego czasu zdawali sobie sprawę, że polski wywiad pozyskuje znaczną ilość należącej do nich dokumentacji technicznej. O źródle przecieku dowiedzieli się jednak nie dzięki własnemu dochodzeniu ale dzięki współpracy zbiegłego polskiego agenta – Jerzego Korycińskiego. Informator Zacharskiego został skazany na osiem lat więzienia. On sam został skazany na dożywocie w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Na wolności znalazł się jednak znacznie wcześniej niż William Bell. Na wolność wypuszczono go w ramach wymiany agentów, w roku 1985. Blok wschodni nie wahał się zapłacić za jego uwolnienie znacznej ceny. W zamian za Zacharskiego i jeszcze trzech agentów radzieckich Zachodowi przekazano aż dwudziestu pięciu agentów. Sporo osób w Polsce wie dzisiaj kim był pułkownik Kukliński i jaki wpływ mogło mieć przekazanie NATO planów inwazji Układu Warszawskiego na Europę Zachodnią. O wiele mniej znana jest dzisiaj postać kapitana Mariana Zacharskiego. Oficer ten, wierny złożonej w PRL-u przysiędze, zasłynął jako największy as polskiego wywiadu. Pozyskane przez niego technologie nie zmieniły wprawdzie losów Zimnej Wojny, lecz były z pewnością silną kartą w rękach PRL-u i jego Wielkiego Brata.

Dalsze losy Marian Zacharski był już na Zachodzie spalony, na Wschodzie jednak powitano go jak bohatera. Stawiano go jako wzór do naśladowania dla wszystkich członków wywiadu, był instruktorem nowych oficerów wywiadu i… dyrektorem centrali handlu wewnętrznego Pewex. Po upadku komunizmu w Polsce został pozytywnie zweryfikowany i rozpoczął działalność w Urzędzie Ochrony Państwa. Był jedną z osób zaangażowanych w operację wywozu agentów CIA z Iraku. W roku 1994 zablokowano jego awans na szefa wywiadu UOP. Oficjalnie stało się tak z powodu protestu Stanów Zjednoczonych, w rzeczywistości jednak chodziło raczej o wewnętrzne rozgrywki polityczne. Zacharski, uwikłany w sprawę rosyjskiego „superagenta” o kryptonimie Olin, po raz pierwszy nie zdołał wykonać powierzonego zadania. Pomimo porażki Zacharski uznał, że dowiedział się zbyt wiele i zaczął obawiać się o własne bezpieczeństwo. W roku 1996 wyjechał z kraju i do dziś nie powrócił. Przed odejściem ze służby zdążył jeszcze odebrać awans na generała z rąk ustępującego z urzędu prezydenta Lecha Wałęsy.

Dla kogo działał Zacharski? Zarzuca się dzisiaj Marianowi Zacharskiemu, że grał po niewłaściwej stronie a pozyskiwane przez niego materiały zasilały arsenał największemu wrogowi Polski – ZSRR. Nie jest to do końca prawda. Zadaniem Zacharskiego było faktycznie pozyskiwanie zachodnich technologii zbrojeniowych, jednak czy na pewno dla ZSRR? Jak twierdzi generał Władysław Pożoga, były szef polskiego wywiadu i kontrwywiadu, absolutnie nie. Zdaniem generała Pożogi polski wywiad miał za zadanie pozyskać najnowocześniejsze wynalazki właśnie dla Polski. PRL słynęła jako jeden z największych eksporterów broni na świecie, jednak oferowany przez nią sprzęt rzadko można było zaliczyć do „najwyższej półki”. Nie chodziło tutaj o niski poziom polskiej myśli technicznej. Liczne projekty były wstrzymywane decyzją towarzyszy z ZSRR. Wasal w żadnym wypadku nie mógł przerosnąć potężnego bratniego narodu. Ofiarami sowieckiego zainteresowania padły m.in. takie projekty jak samolot myśliwsko-szturmowy PZL TS-16 Grot czy nowoczesny samolot transportowy, którego projekt został wreszcie sprzedany Hiszpanii. Misja Zacharskiego i innych polskich szpiegów miała zmienić ten stan rzeczy. Pozyskana dokumentacja mogła zostać wykorzystana do produkcji sprzętu najnowszej generacji. Sprzęt taki mógł uniezależnić polską armię i przemysł od ZSRR. Było to jednym z niedawno odkrytych priorytetów Edwarda Gierka. Polska podjęła w latach siedemdziesiątych program badań nad bronią termonuklearną. Pierwszemu sekretarzowi KC PZPR chodziło o uniezależnienie się od Związku Radzieckiego wzorem De Gaulle’owiej Francji uniezależnionej od wpływów USA. W uniezależnieniu miały dopomóc także wpływy finansowe z eksportu skradzionych technologii. Cuda techniki jakimi, były pod koniec lat siedemdziesiątych, Patriot, Abrams czy najnowsze urządzenia radarowe teoretycznie mogły być wyprodukowane w Polsce znacznie taniej. Nie chodzi tu rzecz jasna wyłącznie o tanią siłę roboczą. Polska nie ponosiłaby wysokich kosztów badań naukowych.

Teoria a praktyka Podobnie jak w przypadku polskiego programu atomowego, skok technologiczny polskiej zbrojeniówki napotkał na poważne problemy. Według podawanej dziś wersji polscy naukowcy nie byli w stanie poradzić sobie ze zdobytą dokumentacją i opracować na jej bazie własnych projektów. Na ile jest to prawda, na ile próba zamaskowania wysługiwania się ZSRR przez niektórych członków partii? Trudno dziś rozsądzić tę kwestię. Z jednej strony polska infrastruktura nie mogła równać się z amerykańską czy radziecką. Z drugiej, jak już wyżej wspomniano, wiele polskich projektów było torpedowanych przez sowietów. Projekty zdobyte przez Zacharskiego i jego współpracowników zostały ostatecznie sprzedane radzieckim towarzyszom za dolary. Czy Zacharski wpłynął znacząco na losy Zimnej Wojny? Przytoczmy raport CIA stworzony na potrzeby procesu szpiega w roku 1981: „Informacje zawarte w tych dokumentach stawiają w niebezpieczeństwie tak istniejące jak i zaawansowane w budowie systemy broni Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników. Zdobycie tych informacji zaoszczędzi rządowi sowieckiemu i polskiemu milionów dolarów pozwalając im wprowadzić w życie zaawansowane plany Stanów Zjednoczonych w znacznie krótszym czasie.” Maciej Szopa

Przed monarchią był chaos – wywiad z prof. Jackiem Bartyzelem dla „Gazety Lubuskiej” — Panie profesorze, czym tak naprawdę jest monarchia? — W swojej istocie, monarchia jest najbardziej naturalnym ustrojem. Wyraża podstawową zasadę jedności bytu na poziomie i transcendentnym i immanentnym. Tak jak jeden jest Bóg, tak i jeden powinien być władca. Wyrażał to już Homer, który włożył w usta Odyseusza słowa: „Niedobrze, gdy wielu chce rządzić, lepsze są rządy jednego”. Św. Tomasz z Akwinu, mówił z kolei, że każda wspólnota polityczna poszukuje jedności pokoju, a najlepiej tę jedność może zapewnić ta władza, która sama jest jednością. Monarchia nie jest wytworem żadnej ideologii, żadnego konceptu. W przeciwieństwie do pozostałych ustrojów nikt jej nie „wymyślał”. Demokracja została stworzona jako projekt, natomiast monarchii nikt nie zaprojektował. Jest pierwszym, najstarszym ustrojem. Każde państwo, w każdej cywilizacji, zaczynało się od władcy. Przed monarchią był niebyt, chaos. Czy ktoś słyszał o Polsce przed jej pierwszymi władcami? Podobnie jest z innymi państwami. To dowodzi naturalności monarchii jako ustroju. Wielki niemiecki pisarz Ernst Jünger napisał, że człowiek jest wyposażony w „niemożliwy do wykorzenienia instynkt monarchiczny”. Widać go także w innych ustrojach. Proszę zauważyć, że nawet w demokracjach powstają „dynastie” poprzez dziedziczenie (jak chociażby klan Kennedych).

— Jakie cechy moglibyśmy przypisać monarchii jako ustrojowi? — Pierwotnie monarchie były elekcyjne. Dziedziczność z kolei jest wytworem ewolucji. Z historii wyciągano po prostu wnioski. Trzeba było zaradzić brakowi ciągłości, jaki często powstawał na przestrzeni dziejów. Gdy np. przyjrzymy się Bizancjum, to zauważymy, że na 88 cesarzy, tylko 33 zmarło śmiercią naturalną. Jeśli chodzi o monarchię dojrzałą, dynastyczną, to bardziej powinniśmy jednak mówić o sukcesyjności, niż dziedziczności. W ustroju monarchicznym, istnieje pewien naturalny porządek sukcesji. Nikt nie może mu się sprzeciwić, nikt nie może go uchylić, nawet sam król. Zauważmy, że monarchia legitymistyczna, to jedyny ustrój, z którego udało się wyeliminować subiektywną wolę. Spójrzmy na przykład Francji. Potężnemu królowi Ludwikowi XIV zmarł syn i wnuk. Chciał zmienić zatem prawa, i wydał postanowienie, że jego nieślubni, mogą dziedziczyć tron w razie wygaśnięcia dynastii. Jednak parlament paryski, stojący na straży praw fundamentalnych królestwa, po prostu zignorował tę decyzję króla. W monarchii istnieje również pojęcie hierarchiczności. Trzeba jednak jasno stwierdzić, że różnice pomiędzy ludźmi, to nie różnice rasowe, czy majątkowe. Ludzie różnią się, co do przypadłości. Różnią się cnotami, inteligencją itd.

— Możemy powiedzieć, że monarchia, to pewien zbiór praw? — Trzeba zaznaczyć, że chodzi o prawo wyższego rzędu. Prawo to ma charakter transcendentny. Jest niepisanym zwyczajem. Dopiero kiedy pojawia się jakaś sytuacja krytyczna, dochodzi do spisania tych praw. Można zapytać za Josephem de Maistre: „A gdzie jest zapisane prawo salickie?”. Ono zapisane jest w sercach Francuzów. To prawo wyższe niż ludzka wola.

— Kim są współcześni monarchiści? — Ciężko precyzyjnie odpowiedzieć na takie pytanie. Współcześni monarchiści są naprawdę bardzo różni. Sam określam się jako monarchista tradycjonalistyczny i legitymistyczny. Mówimy o monarchii chrześcijańskiej, która opiera się na niezmiennych regułach sukcesji. Trzeba jednak mieć na względzie, że samo pojęcie „monarchista” jest bardzo ogólnikowe i może dotyczyć bardzo różnych wizji monarchii.

— A czym jest dla monarchisty demokracja? Jak możemy ją zdefiniować? — Demokracja to taka inżynieria społeczna. Ktoś ją wymyślił i próbuje wdrażać. Współcześnie możemy mówić jednak raczej o demokratyzmie. Jest to nowożytna otoczka demokracji, która przenika jej istotę. A priori demokracji, czyli ustroju, gdzie podmiotem władzy jest zbiorowość, nie odrzucam, ale realistycznie zauważam, że jest to ustrój, w którym najtrudniej spełnić cel rządzenia, czyli dobro wspólne. W starożytności rozróżniano politeję, czyli szlachetniejszą formę demokracji, opartą na prawie, oraz jej formę zdegenerowaną, czyli rządy motłochu (ochlokrację). Demokracja nowożytna jest antropocentryczną herezją. Gdy za źródło władzy uważa się lud, to lud ten zastępuje Boga. Taki demokratyzm jest świecką religią i wobec tego należy zgłosić sprzeciw. Przeciwstawia się on bowiem zasadzie, że władza pochodzi od Boga. W demokratyzmie to człowiek jest „bogiem”. Poza tym zauważmy również inną kwestię dotyczącą tego ustroju. Nawet w klasycznej demokracji uważano, że każdy ustrój może być oceniany ze względu na to, jak realizuje dobro wspólne. Dziś doszło do tego, że demokracja stała się trybunałem, który ocenia inne ustroje. Sama z kolei, takiej ocenie nie podlega. Uznano ją za najlepszy ustrój, a pozostałe, ocenia się właśnie według tego kryterium. Mamy zatem paradoksalną sytuację: demokracja, która sama nie może wykazać, że realizuje dobro wspólne lepiej od innych ustrojów, ocenia pod tym właśnie kątem inne ustroje.

— Co właściwie oznacza słowa tradycja? — Pojęcie tradycji zostało współcześnie zubożone, sprowadzone do rozumienia tradycji przez małe „t”, czyli tradycji rozumianej jako ta godna i wartościowa część dziedzictwa historycznego. W tym znaczeniu w Polsce mówiąc o tradycji, sięgalibyśmy do wzorów monarchii Jagiellonów. Konserwatyści (tradycjonaliści przynajmniej) mają jednak na uwadze także pojecie tradycji przez duże „T”, czyli tego, co nie jest historyczne, tylko transcendentne, dane człowiekowi przez Boga jako wieczysty wzór ładu, analogicznie do pojęcia Tradycji w Kościele, gdzie oznacza ona niezmienny depozyt wiary.

— Gdybyśmy mieli krótko ocenić polską prawicę, to co moglibyśmy o niej powiedzieć? — Polska „prawica” dziś – jak zresztą wszędzie na świecie — to tylko prawe skrzydło demoliberalizmu. Prawicy w głębszym, autentycznym sensie nie ma, poza ewentualnie tą reprezentowaną przez partię Marka Jurka.

— A co z konserwatystami? — To również, podobnie jak z monarchistami, pojęcie bardzo szerokie. Ci prawdziwi jednak już po prostu nieomal wyginęli. Lata rewolucji zrobiły swoje… Dziś zasadniczą walką dla konserwatystów jest walka światopoglądowa.

— Jak konserwatyści oceniają twór, jakim jest Unia Europejska? — Fakt, że nastąpił zmierzch, czy kryzys, suwerennego państwa narodowego, nie jest dla tradycjonalisty aż taką tragedią. Nowoczesne państwo narodowe jest bowiem wytworem reformacji, a także jest państwem laickim. Lecz Unia Europejska jako jedna, zunifikowana władza centralna, to coś jeszcze gorszego, bo przeniesienie jakobinizmu na jeszcze wyższy niż państwo narodowe poziom. Także idea pomocniczości została w niej kompletne zafałszowana.

— Możliwy jest powrót do tego, co było? — Powrotów nigdy nie ma. Nikt sobie przecież dziś nie wyobraża, żeby np. jeździć karetami czy walczyć na miecze. No chyba, że na laserowe (śmiech). Chodzi o to, aby móc odbudować coś, co będzie mogło odpowiadać ponadczasowemu wzorcowi monarchii.
— Jak można zachęcić kogoś do idei konserwatyzmu? — Każda zachęta jest jałowa, jeśli nie jest poparta przykładem. Owszem prowadzimy odpowiednie kółka na uniwersytecie itd., ale myślę, że do konserwatyzmu można nie tyle zachęcać, ile nim zarazić. A to jest możliwe tylko wtedy, gdy ktoś widzi, że to, co robimy jest szczere. Zawsze trzeba jednak wychodzić do konkretnego człowieka, nie do tłumu. — Dziękuję. rozmawiał Jakub Nowak

15 maja 2010 Czy armia jest jeszcze Polsce potrzebna? Zgodnie z zapowiedzią, zamieszczam dzisiaj list otwarty generała Sławomira Petelickiego do premiera Donalda Tuska w związku z katastrofą Tu- 154M w Smoleńsku, napisany w dniu 19 kwietnia 2010 roku i przekazany również posłom i senatorom III Rzeczpospolitej.. Pan Sławomir Petelicki był funkcjonariuszem wywiadu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, specjalistą od dalekiego rozpoznania i dywersji, jest honorowym członkiem 5 i 10 Special Forces Grup( Zielonych Beretów), posiada złotą odznakę GROM-u  z wieńcem, uprawnienia skoczka spadochronowego wojsk powietrzno- desantowych, strzelca wyborowego, płetwonurka, dan judo, kierowcy pojazdów wojskowych, jest specjalistą od desantu śmigłowcowego.

Fachowości z pewnością nie można mu odmówić.. Przeczytajmy  z czym zwraca się do pana premiera Donalda Tuska.. „PANIE PREMIERZE! Zakończyła się Żałoba Narodowa po największej Tragedii w historii powojennej Polski. W wyniku karygodnych zaniedbań, niekompetencji i arogancji staliśmy się jedynym na świecie krajem, który w jednym momencie stracił całe  Dowództwo Wojska, ze Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych Prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej na czele. Apeluję do Pana o podjęcie  radykalnych kroków mających na celu ratowanie Polskich Sił Zbrojnych i systemu antykryzysowego Państwa. W trybie pilnym należy:

1. Rozwiązać Wojskową Prokuraturę i powierzyć prowadzone przez nią sprawy Prokuraturze Cywilnej. Będzie to zgodne z wcześniejszymi wnioskami Prawa i Sprawiedliwości popartymi przez Platformę Obywatelską, których orędownikami byli między innymi Świętej Pamięci Poseł Zbigniew Wassermann i Generał Franciszek Gągor.

2.Ustanowić pełnomocnika Rządu ds. ratowania naszych Sił Zbrojnych i powołać na to stanowisko generała dywizji Waldemara Skrzypczaka (byłego dowódcę Wojsk Lądowych, który miał odwagę głośno mówić o zaniedbaniach w MON) cieszącego się ogromnym autorytetem w Wojsku Polskim.

3. Odwołać Ministra Obrony Narodowej i do czasu wybrania prezydenta powierzyć kierowanie Resortem przewodniczącemu Komisji Obrony Senatu Maciejowi Grubskiemu z Platformy Obywatelskiej, który broniąc żołnierzy z Nangar Kahl wykazał się zaangażowaniem i dobrą znajomością problematyki wojskowej. Ministerstwem Obrony Narodowej może skutecznie kierować tylko osoba nie związana z panującymi tam od lat” betonowymi układami.

4.Przywrócić na stanowisko Szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego doktora Przemysława Gułę.

Ponad rok temu w obecności byłego wiceprezesa Narodowego Banku Polskiego, profesora Krzysztofa Rybińskiego, przekazałem ministrowi Michałowi Boniewu notatkę na temat karygodnych zaniedbań w Ministerstwie Obrony Narodowej. Zdecydowałem się na to, gdyż Bogdan Klich wysłuchiwał moich rad popartych ekspertyzami specjalistów polskich i amerykańskich, a następnie postępował wbrew logice! Wszyscy Polacy widzieli tragiczną katastrofę wojskowego samolotu CASA C-295M, w której zginęło dwudziestu znakomitych lotników. Tłumaczyłem Ministrowi Klichowi, dlaczego tak się stało, prezentując mu procedury NATO. Minister zapewniał, że wyciągnie z tego wnioski. Nie wyciągnął! Nastąpiła katastrofa wojskowego samolotu  BRYZA, w której zginęła cała załoga. Była jeszcze katastrofa wojskowego śmigłowca MI-24. Pytałem publicznie  Bogdana Klicha, ilu jeszcze dzielnych żołnierzy musi zginąć, żeby zaczął konieczne reformy w wojsku? W sierpniu 2009 roku bohaterską śmiercią zginął kapitan Daniel Ambroziński, którego patrol w Afganistanie Talibowie ostrzeliwali przez sześć godzin, a nasze Lotnictwo nie mogło tam dolecieć bo miało za słabe silniki(MI-24). CO więcej, jak już doleciało- było nieuzbrojone.(MI-17). Minister Klich zapewniał wtedy publicznie, że w trybie nadzwyczajnym dostarczy do Afganistanu odpowiedni sprzęt. Nie zrealizował tych  obietnic, za to wodował uroczyście kadłub Korwety Gawron( który kosztował ponad miliard sto milionów), komunikując zdumionym uczestnikom uroczystości, że na tym kończy się program budowy tak potrzebnego Marynarce Wojennej okrętu, gdyż nie ma środków na jego dokończenie. W ubiegłym roku Bogdan Klich mówił, ze robi coś, co nikomu dotąd się nie udało- leasinguje od LOT-u nowoczesne samoloty dla VIP, w miejsce awaryjnego sprzętu z poprzedniej epoki. Teraz twierdzi, że to się nie udało, bo przeszkadzali posłowie Gdy Bogdan Klich leciał dwukrotnie do Afganistanu, w niepotrzebną PR- owską podróż, wyleasingował dla siebie Boeinga Rumuńskich Linii Lotniczych za 150 tys złotych. Dodać należy, że za Boeingiem leciał wojskowy samolot CASA, który dla Ministra Klicha był za mało wygodny. Dlaczego Minister Obrony Narodowej nie zdecydował się na leasing nowoczesnego samolotu dla tak ważnej delegacji państwowej, do składu której  zatwierdził podsekretarza stanu w MON, szefa Sztabu Generalnego Wojska  Polskiego i dowódców wszystkich rodzajów wojsk. Jak można było umieścić kluczowe dla bezpieczeństwa Państwa w jednym samolocie z poprzedniej epoki i wysłać ten samolot w czasie mgły na polowe lotnisko, bez wyznaczenia z góry zapasowego wariantu lądowania i scenariusza pozwalającego na przesunięcie terminu uroczystości. Tłumaczyłem Bogdanowi Klichowi kilkakrotnie, co to jest nowoczesne zarządzanie  ryzykiem, którego od 1990 roku uczyli nas Amerykanie. Przekonywałem, że nowoczesne samoloty pasażerskie są niezbędne nie tylko do przewozu VIP , ale dla ratowania Obywateli Polskich, gdy znajdą się na zagrożonych terenach. Teraz Minister Obrony twierdzi, że nie było pieniędzy na te samoloty, a jednocześnie wydawał dużo pieniędzy na sprzęt, który okazał się nieprzydatny, że wspomnę tylko bezzałogowe  Orbitery za 110 mln USD. W maju 2009 roku Sejm RP powołał podkomisję do zbadania zaniedbań w Lotnictwie Wojskowym RP. Jej ekspert, znakomity pilot Major Arkadiusz Szczęsny napisał:” Świadome narażanie przez MON naszych żołnierzy na niebezpieczeństwo utraty życia jest niedopuszczalnym łamaniem prawa”.

Gdy Major Szczęsny poprosił podkomisję o przekazanie sprawy Prokuraturze, został odwołany z funkcji eksperta.. Jeden z najdzielniejszych komandosów GROMU, ranny w walce z terrorystami i odznaczony Krzyżem Zasługi za dzielność, napisał do mnie po katastrofie” Czymże jest narażenie bezpieczeństwa Państwa, jak nie sabotażem.. A kto tego nie rozumie popełnia grzech zdrady!”. Reakcja Ministra Obrony Narodowej na tragiczna katastrofę, polegająca na chwaleniu się wzorowymi procedurami w wojsku, którymi może on się podzielić z innymi resortami, wywołała zapytania ze strony moich wojskowych kolegów ze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, którzy nie zrozumieli o co ministrowi chodzi. Mijają się z prawdą zapewnienia , że w wojsku jest wszystko w porządku, bo zastępcy płynnie przejęli dowodzenie. Podobnie jest w Centrum Antykryzysowym Rządu. W nawale obowiązków mógł  Pan nie zauważyć, ze po odwołaniu doktora Przemysława Guły ze stanowiska Szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego, na znak protestu odeszło dziesięciu najlepszych specjalistów od zarządzania państwem w sytuacjach nadzwyczajnych. Jestem  Panu bardzo wdzięczny, za uratowanie Narodowej Jednostki Operacji Specjalnych GROM, która przez trzy miesiące pozostawała bez dowódcy i miała być” wdeptana w ziemię” przez” MON-owski beton”. Proszę,  aby postąpił Pan podobnie w obecnej tragicznej sytuacji Lotnictwa Wojskowego, Marynarki Wojennej  i Wojsk Lądowych. Sugerowanie na początku listu rozwiązania inicjujące niezbędne reformy konsultowałem z wybitnymi polskimi z amerykańskimi specjalistami od zarządzania ryzykiem i ochrony infrastruktury krytycznej Państwa. Jestem naszą tragedią tak przybity, ze mimo licznych zaproszeń, nie będę na razie występował w mediach. Życzę, żeby nie zmarnował Pan Premier szansy zbudowania na wzór Gromu nowoczesnego Polskiego Wojska i systemu antykryzysowego naszego kraju.” Czołem Generał Sławomir Petelicki To są uwagi fachowca w dziedzinie wojskowości.. Można nawet byłoby powiedzieć, polskiego Rambo. Ale nad wszystkim unosi się polityka.. I ona determinuje postępowanie premiera i pana ministra Klicha.. W likwidowaniu polskiej armii- ma się rozumieć. Przecież pan premier Donald Tusk chyba wie jaką przeszłość ma pan minister Bogdan Klich, którego mianował na stanowisko ministra obrony, a pan prezydent Kaczyński nominację podpisał. Mam na myśli, nie to, że z wykształcenia jest psychiatrą. To może nawet nie przeszkadzać, ale pomagać. Przez wiele lat był prezesem Instytutu Studiów Strategicznych, powstałego w 1993 roku z przekształcenia Międzynarodowego  Centrum Rozwoju Demokracji. Instytutu zasilanego pieniędzmi z Fundacji Batorego, niemieckich fundacji im. F. Eberta, im. F. Naumanna czy Fundacji Konrada Adenauera, której pieniądze na działalność daje bezpośrednio rząd niemiecki.(!!!). W jakim celu rząd niemiecki daje pieniądze na utrzymywanie tego typu fundacji na terytorium Polski? Chyba nie za darmo, tylko w jakimś określonym celu.. A jakim celu? Gdybym był panią kanclerze Merkel to dawałbym pieniądze celem osłabiania państwa polskiego, bo taka jest od  czasu powstania państwa Niemieckiego- polityka niemiecka.. A jaka miałaby  być? Państwo silne- to państwo silne słabością swoich sąsiadów.. Taki jest elementarz polityki.. I człowiek związany z Instytutem Studiów Strategicznych zostaje polskim ministrem obrony narodowej.. Brał przez kilka lat niemieckie pieniądze..  Dla mnie to kompletny nonsens ocierający się o zdradę stanu.. A minister Jacek Vincent Rostowski- przyjęty przez pana premiera Donalda Tuska na stanowisko ministra finansów z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z Budapesztu, finansowanego przez G. Sorosa, w propagowaniu „ społeczeństwa otwartego”- powiedział stosunkowo niedawno, że Marynarka Wojenna jest Polsce niepotrzebna(????). Powiedzmy sobie szczerze… Wszystkim tym zarządzającym Polską ,Siły Zbrojne nie są do niczego potrzebne.. I Polska jest im do niczego niepotrzebna.. I rządzą nią jako jej najgorsi wrogowie. I powtarzają, że nie ma pieniędzy... Wiecznie podnosząc podatki.. Sama likwidacja niepotrzebnych Polsce i Polakom powiatów, to kiedyś 10 mld złotych, a obecnie z 15 mld… Do tego igrzyska dla otumanionego ludu i poronione państwowe stadiony.. 90 mld złotych? A ile drobniejszego płazu marnotrawstwa.. Idącego w setki milionów… Pieniądze są, ale są źle wydawane.. I o to w tym wszystkim chodzi! Likwidacja państwa polskiego postępuje systematycznie, acz powoli… I do tego nie są potrzebne Siły Zbrojne, ani dobrze wyposażona armia.. Tylko hałas wiecznych uroczystości patriotycznych, propaganda, usypianie narodu i go okłamywanie.. No i konkursy rozrywki ! Im ich więcej, tym większe wrażenie normalności. W atmosferze zabawy najlepiej jest utonąć.. Nie ma się upierdliwej świadomości klęski. A ta niechybnie nadchodzi.. I  pomyśleć, że tylu naszych pra, pra, pra ojców oddało życie za wolną  i normalną Polskę.. Okrągłostołowcy przez jedynie dwadzieścia lat zrobili z niej pośmiewisko.. Zadłużyli, przewrócili do góry nogami, utaplali w  głupocie i na postronku zaciągnęli propagandą do socjalistycznej Unii Europejskiej, w której obecność nasza, nas  coraz bardziej uwiera.. A uwierać będzie jeszcze bardziej.. W rytm napływających rozporządzeń i dyrektyw..- rządzącej biurokracji. No i tych przeklętych dotacji, które rujnują nasz kraj, zalewają morzem dotacyjnej głupoty i odzwyczajają naród od pracy.. Przyzwyczajają za to do pisania wniosków i krętactwa w wyciąganiu unijnych pieniędzy.. Pieniądze należy wypracowywać dla siebie, a nie bezmyślnie wydawać- wyciągnięte cudze.. Nic dobrego z tego nie będzie. Unia pieniądze na każde głupstwo „da”.. Nawet na liczenie żab. Ale na dozbrojenie armii pieniędzy nie da(????). Na nic, co związane jest z przemysłem ciężkim i wojskowością  i z naszym bezpieczeństwem- pieniędzy nie dostaniemy.. Ale ogródków jordanowskich możemy sobie nabudować w bród.. I przeliczyć glizdy i ptaki.. No i dobudować kilka setek niepotrzebnych rond.. Taka jest ta Polska właśnie.. A mimo to - wierzcie mi państwo - jestem w niej zakochany.. WJR

Wasilij Jerszow: Załodze Tu-154 zabrakło cierpliwości Załoga rządowej maszyny mogła popełnić elementarny błąd. Skupiła się na szukaniu ziemi, a nie na parametrach lotu. Z rosyjskim pilotem Wasilijem Jerszowem, instruktorem i autorem książek o pilotażu Tu-154, rozmawia Łukasz Słapek. Jako pilot spędził Pan za sterami Tu-154 prawie ćwierć wieku. To samolot trudny w pilotażu? Nie. Prowadzenie tego samolotu nie przysparza problemów, ale pod warunkiem, że cała jego czteroosobowa załoga jest dobrze zorganizowana. No, i oczywiście do tego dochodzi jeszcze przestrzeganie wszystkich procedur technicznych. Tu-154 to bardzo dobra konstrukcja, która daje dużo przyjemności w pilotowaniu.

Jaka jest różnica pomiędzy Tu-154, który został opracowany w latach 60., a współczesnymi maszynami, jak choćby boeing czy airbus? Nowe samoloty mają bardzo wysoki poziom automatyzacji. Wymagają przez to bardzo rozbudowanej naziemnej bazy technicznej. Chodzi o wysokiej klasy urządzenia lotniskowe, które gwarantują bezpieczne podejście do lądowania. Wymagają też świetnego wyszkolenia załogi z zakresu obsługi tych wszystkich automatycznych, nafaszerowanych elektroniką systemów.

Tu-154 ma jakieś charakterystyczne cechy podczas pilotażu, które sprawiają, że pilot musi być np. wyjątkowo czujny? Jak każdy duży samolot Tu-154 wymaga zapasu przynajmniej 150 m wysokości przed samym lądowaniem. Podczas podejścia muszą być również ustabilizowane wszystkie parametry, takie jak kurs, prędkość lotu oraz prędkość zniżania, która powinna wynosić około czterech metrów na sekundę. Jeżeli któryś z tych parametrów nie jest zachowany, bezpieczne lądowanie tym samolotem staje się problematyczne. Zasada ta ma jednak zastosowanie nie tylko do Tu-154, ale do każdego samolotu.

Dlaczego więc, Pana zdaniem, polski samolot, który rozbił się w Smoleńsku, znajdował się na tak niskiej wysokości, że ściął stojące na drodze podejścia brzozy? Mogę powiedzieć, co mówi doświadczenie, a mówi ono, że przedwczesne obniżanie lotu samolotów podczas podchodzenia do lądowania jest jednym z najczęstszych błędów pilotów niemających odpowiedniego doświadczenia w lotach w trudnych warunkach atmosferycznych. Pilot w takich warunkach nie może oprzeć się chęci nurkowania, po to aby jak najszybciej zobaczyć ziemię i znaleźć jakiś punkt orientacyjny. Sprawia to, że przestaje skupiać swoją uwagę na przyrządach i - co się z tym wiąże - zachwiane zostają wszystkie parametry podejścia do lądowania, w szczególności prędkość opadania, która rośnie, a to jest śmiertelnie niebezpieczne.

Ale w swojej książce opisał Pan dosyć niebezpieczne zachowanie samolotu, który wlatuje w warstwę inwersji. To prawda, ale wtedy, kiedy lot odbywa się na przykład na Syberii i spadek temperatury jest dość znaczny, bo nawet o kilkadziesiąt stopni. Wtedy następuje zjawisko pochylenia, które szybko trzeba skompensować. Ale w przypadku mgły w Smoleńsku nie było takiego niebezpieczeństwa, tzn. spadek temperatury o kilka stopni nie miał żadnego wpływu na zachowanie samolotu.

Więc wracamy do punktu wyjścia i szukamy przyczyn w błędach pilotażowych. Proszę pamiętać, że tamto lotnisko wyposażone jest w przestarzały system GSP-CPR, z którym polska załoga nie miała doświadczenia. Skupiła się więc na poszukiwaniu punktów orientacyjnych na ziemi, a nie na kontrolowaniu parametrów lotu. Będąc w odległości około 1500 m od progu pasa, oni wciąż go nie widzieli. Mogli natomiast zauważyć oświetlenie podejścia do pasa znajdujące się 500 m bliżej niż próg i jakieś 250 m na lewo od nich i wzięli to za oświetlenie początku pasa. Biorąc pod uwagę, że samolot był wprowadzony w przechył na prawo, kapitan skręcił ostro na lewą stronę w kierunku pasa i gwałtownie zwiększył prędkość zniżania, aby następnie móc wyrównać lot do - jak mu się wydawało - osi pasa. Proszę zauważyć, że na prawo od pasa w Smoleńsku biegnie betonowa dróżka. Biorąc ją za krawędź drogi do lądowania, kapitan rozpoczął manewr dolotu do niej znów z przechyłem w prawo. W tym momencie leciał wprost na stanowisko postojowe samolotów. Kiedy zauważył, że popełnił błąd, rozpoczął odejście na drugi krąg. Jednak pilot, starając się wyprowadzić maszynę, nie wziął pod uwagę zbyt dużej prędkości opadania. Maszyna była już zbyt nisko, zaczepiła o drzewa. To był koniec.

To śmiała teoria. Na jakich podstawach Pan ją opiera? Moje domniemania potwierdza sposób rozrzucenia fragmentów tego samolotu, a także kąt, pod jakim zostały skoszone drzewa. Widać to wszystko doskonale również na zdjęciach satelitarnych.

Spotkał się Pan wcześniej z tego typu sytuacją? Moim zdaniem to był elementarny błąd pilota, który nie miał doświadczenia w lotach w takich warunkach, i źle wyszkolonej załogi. Wszyscy jak najszybciej, za wszelką cenę chcieli zobaczyć ziemię. Jako pilot z nalotem grubo ponad 11 tys. godzin i jako instruktor widziałem kilkadziesiąt tego typu pomyłek u swoich uczniów, które na szczęście nie miały tak tragicznego finału.

Czy można było jakoś wyjść z tej bardzo niebezpiecznej sytuacji? Sądzę, że jeśli załodze wystarczyłoby cierpliwości, to tak. Gdyby parametry zniżania były właściwe, to nie doszłoby do tej katastrofy. Mogłoby się udać. Ale próba posadzenia samolotu przy przestarzałym systemie naprowadzania, we mgle, przy widoczności 400 m to zadanie tylko dla załogi o najwyższych kwalifikacjach. Jednak, z drugiej strony, byłoby to naruszenie minimalnych warunków pogodowych do lądowania. Przy systemie, który działa w Smoleńsku, mówią one, że lądowanie jest możliwe przy widzialności powyżej tysiąca metrów. Rozmawiał Łukasz Słapek

Analiza według BlackHawk 10 kwietnia br. roku, tuż przed godziną dziewiątą, do lądowania na smoleńskim lotnisku przygotowywały się dwa samoloty. Zarówno samolot z polską delegacją jak i rosyjski IŁ-76 doświadczyły dziwnych okoliczności towarzyszących zbliżaniu się do lotniska docelowego. Jeden z naszych aktywnych czytelników, mający doświadczenie w kierowaniu ruchem lotniczym w amerykańskich siłach zbrojnych, przesłał nam swoją hipotetyczną wersję wydarzeń, która w obliczu przedstawionych faktów, może zbliżać nas do poznania realistycznych powodów katastrofy. Konieczność szczegółowego wyjaśnienia tragicznych dla Narodu Polskiego wydarzeń powinna być priorytetem jakichkolwiek panujących rządów.

Bardzo proszę o pomoc w znalezieniu jednego zdjęcia z Smoleńska, które widziałem na jakimś forum 1,5 tyg temu.
Zdjęcie przedstawia dwa drzewa oddalone od siebie o kilka metrów z bujna koroną, które zostały ostrzyżone pod kątem’ przez przelatujący samolot. Zdjęcie było o tyle specyficzne, że przedstawiało niebieską
naniesiona siatkę 3D, które pokazywało, że fizycznie niemożliwe jest uczynienie tego przez jeden samolot. Chodzi o to, że jedno drzewo było ostrzyżone pod katem 45 stopni a drugie pod katem 135 stopni.

Nikt nie potrafił wtedy zrozumieć tego zdjęcia. Ja postanowiłem je przeoczyć ponieważ nie zajmowałem się, wtedy tym tematem a i nie znałem dodatkowych faktów. Takie ostrzyżenie drzewa było możliwe jeśli zostało dokonane przez dwa samoloty. Fakty ostatnich dni oraz pozostałe dane pokazują, że to było bardzo możliwe, prawdopodobne (odpowiedzi można dokonać za pomocą poniższego forum – przyp.red.)
(wszystkie godziny według czasu polskiego).

Znane nam fakty to:
- elektrownia zanotowała awarie linii energetycznej o godz. 08g.39m.30s
- według świadków samolot rosyjski IŁ76 wykonał nieudane lądowanie lecąc odchylony jednym skrzydłem i o mało co nie zahaczając innych samolotów stojących na pasie startowym
- skrzynka polskiego Tu 154M przestała pracować o godz. 08.41.00 (konferencja D. Tuska). Oznaczałoby to, że linia energetyczna została zerwana przez rosyjski samolot o godz.08.39.35 1,5 min później polski samolot rozbił się, w pobliżu.

Co mówią nam te fakty:
- samolot polski był spóźniony o 30 min. przez co znalazł się, w tym samym czasie co rosyjski, czego nie przewidziano.
- oba samoloty miały te same problemy: w odległości 1,1km od lotniska znalazły się, na wysokości kilku metrów. Czyli oba samoloty musiały zaczynać obniżać lot ok 2 km od lotniska.
- samoloty były od siebie oddalone o 1,5 min lotu co oznacza ok.6-7km (standardowe odległości dwóch samolotów na tym samym podejściu do lądowania – pracowałem na radarach)
- oba samoloty ścinały drzewa na niskiej wysokości co tłumaczy sprzeczne doniesienie o uszkodzeniu anteny NDB (1,1km) oraz drzewa
(1,1km), przeszkód oddalonych od siebie o wartość większa niż wynosi rozpiętość skrzydeł któregoś z samolotów
- samolot rosyjski się uratował a polski nie
- alarm lotniska zawył 15 min. po katastrofie
( zrodlo tekstu: hotnews.pl )
Na podstawie tego można przypuszczać, że:
- zostały ustawione fałszywe nadajniki NDB, które oszukały obu pilotóww tym rosyjskiego IŁa-76 w co do odległości od pasa i polskiego
pilota co do odchylenia od osi lotniska ( w przypadku Rosjan fałszywy mógł być nadajnik ustawiony 2 km od lotniska, w przypadku Polaków 2 nadajniki)
- jeśli to był zaplanowany zamach, mgła musiała być sztuczna (tajemniczy samolot latający nad lotniskiem na dwie godziny przed
katastrofą)
- w przypadku zamachu, nie wiedział o tym wcześniej rosyjski rząd (w każdym razie w początkowej fazie)
- słowa uznania należą się, dla rosyjskich internautów i innych ludzi (np. z elektrowni) dzięki którym, mamy te informacje (zdjęcia,
świadectwa, wykresy)
- za zamachem muszą stać służby specjalne, które uciszyły niektóre niewygodne fakty i poinformowały polityków w stosownym dla siebie czasie.

Biorąc pod uwagę te fakty można wysnuć następujący scenariusz (godzina według czasu warszawskiego)

06.40 – tajemniczy samolot rozpoczyna nalot nad lotniskiem, co pokrywa się, z narastaniem mgły.
07.15 – ląduje polski samolot
07.30 – z Warszawy startuje polski samolot prezydencki.
07.35 – mobilne fałszywe nadajniki zajmują pozycje.
08.30 – samolot Polski i Rosyjski IŁ76 krążą nad lotniskiem. Wieża’ czyli drewniana szopa z anteną przykryta siatką maskowniczą, decyduje, że samolot rosyjski będzie pierwszy podchodził do lądowania, samolot polski wykonuje dodatkowe kółka i kieruje się, za samolotem rosyjskim na ścieżkę podchodzenia do lądowania (10 km od lotniska)
- standardowy odstęp w takich warunkach wynosi ok.6-10 km co w przeliczeniu na czas daje ok. 1,5 – 2 min. (pracowałem na radarach)
08.37.30 rosyjski samolot IŁ76 rozpoczyna podchodzenie do lądowania (10 km od lotniska) operatorzy fałszywych nadajników nie są pewni, który samolot leci pierwszy. Zdążają załączyć drugi fałszywy nadajnik (2,1km od pasa), pierwszy fałszywy nadajnik (7,1km od pasa, nie działa). Dalszy fałszywy nadajnik (7,1) jest ustawiony ok,1000 m poniżej osi pasa i prawdziwego nadajnika
08.38.30 rosyjski samolot mija prawdziwy nadajnik NDB w odległości 6,1
km, zaczyna się, kierować sygnałem na fałszywy nadajnik NDB w odległości 2,1 km od pasa i 150 m poniżej osi lotniska.
08.38min.40s polski samolot rozpoczyna podchodzenie do lądowania. Jest w odległości 10 km od pasa. Otrzymuje sygnał od fałszywego nadajnika NDB (ustawionego 7,1km od płyty lotniska i ok.1km od osi lotniska), Pilot zaczyna się, kierować na sygnał fałszywego nadajnika.
08.39.20s w odległości 2,1km od lotniska samolot rosyjski IŁ76 otrzymuje fałszywy sygnał NDB i zaczyna obniżać lot w celu lądowania.
08.39.30s w odległości 7,1km od lotniska i odchyleniu od pasa ok.1km polski pilot potwierdza wysokość ok.300 metrów, zaczyna się, kierować na drugi fałszywy nadajnik NDB (2,1km od lotniska i odchyleniu ok.150m
od osi pasa)
08.39min.32s samolot Rosyjski uszkadza nadajnik NDB (1,1km- nie stanowi to problemu gdyż nadajnik jest zakłócany)
08.39min.35s to samolot Rosyjski IŁ76 zahacza o linię energetyczną w odległości 1km od lotniska i ją zrywa.
08.39min.37s samolot Rosyjski IŁ76 nachyla się, na bok by uniknąć zderzenia z drzewem. Ścina gałęzie drzew pod katem (45 lub 135 stopni) i udaje mu się, uniknąć kolizji.
08.39min.47s z tym samym nachyleniem na jedno skrzydło o mały włos nie zahacza o jeden z stojących samolotów, po czym zgodnie z zaleceniami wieży’ szopy drewnianej pokrytej siatką maskowniczą- pośpiesznie się,
oddala.
08.39min.55s Kontrolerzy lotniska są w szoku, nie rozumieją niczego, po tym co zrobił rosyjski samolot IŁ76, kolejny raz ponoć proponują stanowczo polskiemu pilotowi wybranie innego lotniska ale nie informują go o problemach rosyjskiego pilota. Polski pilot stwierdza po raz kolejny, że zrobi jedno próbę lądowania.
08.40min.30s polski pilot otrzymuje fałszywy sygnał z nadajnika NDB. Znajduje się, w odległości 2,1 km od lotniska ale wydaje mu się, że znajduje się, tylko 1,1km od lotniska. Potwierdza i jest nad nadajnikiem NDB. Potwierdza wysokość 100-120 m (prawidłowa) i decyduje się, rozpocząć schodzenie do lądowania. Zwiększa prędkość opadania z
3m/s na 6-8m/s. Przelot nad nadajnikiem uruchamia uszkodzenie łączności z wieżą’ czyli szopą pokrytą siatką maskowniczą (zamachowcy już wiedza, że ten jest Polski TU 154m)

Włącza się, alarm TAWS ale pilot myśląc, że alarm ostrzega przed płyta lotniska, ignoruje sygnał.
08.40min.37s kontrolerzy lotu w odległości 1,6km od lotniska ostrzegają pilota, że, obniża lot nie w tym miejscu co trzeba. Lecz
pilot pomimo ze znajduje się, w wysokości 130 m nad dnem wąwozu i 70 m nad przyszłym prawdziwym (zakłóconym) nadajnikiem NDB nie słyszy ostrzeżenia wieży’ ( wieża’ to szopa pokryta siatką maskowniczą, a pas startowy to poukładane płyty betonowe z dużą dylatacją, Anglicy w latach 40 ub. wieku mieli lepsze lotniska polowe i lepiej wyposażone, niż te w Smoleńsku).
08.40min.43s polski samolot znajduje się, w odległości 1.2 km od lotniska i ok.80 m od osi pasa na wysokości 4 m, zaczyna gorączkowo szukać pasa którego się, tu spodziewał (zeznania świadka, rosyjskiego
pilota) i zaczyna kosić pierwsze drzewa.
08.40min.45s odległość od lotniska 1,05 km. Po dwóch sekundach prostego lotu polski pilot podnosi maszynę i zaczyna się, unosić, niestety ukształtowanie terenu i ciężkość maszyny powoduje, pomimo że wzniósł maszynę na 20 metrów to ciągle znajduje się, 4m nad ziemią gdzie na wysokości nadajnika NDB i odchyleniu od osi lotniska 40m
uderza w drzewo tracąc małą część skrzydła (powinien tu mieć wysokość co najmniej 70m). Samolot zbacza w lewo.
08.40min47s Polski pilot próbuje ratować samolot przechylając się, na jedno ze skrzydeł (potrzebna analiza – przechył przeciwny do samolotu rosyjskiego) i ścina poszycie drzewa pod katem 45 lub 135 stopni.
08.40min.49s polski samolot uderza w dużą brzozę tracąc dużą część lewego skrzydła i pilot traci kontrole nad samolotem.
08.40min.51-55s samolot roztrzaskuje się, 300 metrów od lotniska i 150 m poniżej jego osi.

W związku z tym, że to mógł być zamach dla pewności zostały użyte dodatkowe środki, które dały pewność, że wszyscy zginą
- gaz (wczorajsze info o badaniach toksykologicznych)
- nie wykrywalny ładunek wybuchowy
08.41min.00 rosyjscy Kontrolerzy lotu są w szoku, już wiedza że to nie przypadek. Praktycznie nie możliwe jest żeby dwaj piloci popełnili ten sam błąd. Zaczynają się, bać o swoje życie, nie wszczynają alarmu, nie wiedzą co robić.
08.42min.00s przygotowane w pobliżu specjalny oddział służb specjalnych upewnia się, że wszyscy nie żyją i rozpoczyna
zabezpieczanie miejsca katastrofy, nie wszczyna alarmu.
08.55min.00s Kola’ pojawia się na miejscu katastrofy nakręcając pierwszy film z strzałami’
08.56min.00s Po stwierdzeniu, że teren zabezpieczony nakazane jest rozpoczęcie akcji ratowniczej, wszczynany jest alarm lotniska
08.59min.00 straż pożarna dociera na miejsce katastrofy.
09.00min.00 rosyjski człowiek pojawia się, na miejscu katastrofy i robi tzw.’trzeci film’ który tak naprawdę jest drugim. Widzi początek akcji gaśniczej, strażacy czekają na wodę.
09.03min.00 po długich minutach i mękach w celu zmylenia służb, Wiśniewskiemu udaje się, dotrzeć na miejsce od przeciwnej strony niż Kola’. Polak widzi już akcje gaśniczą.

Tak wiec proszę pomóżcie odnaleźć to zdjęcie lub inne zdjęcia ukazujące, że zniszczenia drzew zostały dokonane przez dwa samoloty, polski i rosyjski IŁ76. Wkrótce podam kilka ważnych kwestii do odnalezienia i o opisania. Skojarzyłem to wczoraj wieczorem, ale nie nocowałem w domu i nie miałem dostępu do komputera. Nie mogłem usnąć, nie spałem całą noc, te fakty były zbyt jaskrawe w mojej głowie i oczekiwałem momentu gdy będę mógł je opisać. Wcześniej dziwiłem się, że ludzie zajmują się, nadmiernie trajektorią lotu w ostatnich sekundach od 1,2km od pasa do miejsca upadku, podczas gdy oczywiste było, że pilot nie miał szans. Naprawdę się, dziwiłem. Ale teraz widzę, że to PRAWDA rozdziela zadania i pobudza ludzi do działania w określonym kierunku. Dzięki osobom, które analizowały ostatni odcinek lotu (od 1,2km do upadku) będzie można udowodnić, że zniszczenia drzewostanu były spowodowane przez dwa samoloty : rosyjski IL76 i polski TU-154M, które według uszkodzenia linii energetycznej i rejestratorów lotu, tzw. czarnej skrzynki tu154M leciały w odstępie 1,5 min, a jeśli oba znalazły się, w tym samym miejscu w takim samym położeniu i na tej samej wysokości, to słowo przypadek jest iluzją. Potrzebny jest też zapis czarnej skrzynki rosyjskiego IŁ 76(media milczą o nim, a zapis ten będzie bardzo istotny w wyjaśnieniu katastrofy TU154M Prezydenta). Potrzebne są szczegółowe oparte na czarnych skrzynkach dane lotu od. 10km od pasa aż do upadku/ucieczki z lotniska. Opieram się, na wypowiedziach pilotów USAF, US Navy, a zarazem na moich wcześniejszych obliczeniach i spostrzeżeniach o, których nie wspomniałem – zamierzałem później. Typowa prędkość opadania wynosi ok 3-3,5 m/s pozwala to posadzić samolot na tzw. poduszce powietrznej, która zwiększa bezpieczeństwo i wygodę lądowania. Niestety w warunkach mgły i niskiej widoczności pionowej bardzo trudno ją stosować gdyż pilot nie widzi ziemi i nie wie, w którym momencie wyrównać lot, bo można minąć pas startowy. Nadajniki NDB poza oceną wysokości i zasygnalizowania odległości od lotniska oraz umiejscowienia na osi pasa umożliwiają pilotowi podjęcie decyzji do prawidłowego kąta opadania. Na podstawie zalecanych wysokości między nadajnikami pilot ocenia właściwy kąt opadania (w praktyce pomagają mu w tym przyrządy i książki lotniska). Tak aby znaleźć się, w prawidłowej wysokości nad nadajnikami oraz płytą lotniska.

Co do Smoleńska dane co do nadajników NDB oraz potrzebne obliczenia są następujące:
- 6,1 km – wysokość 300m
- 1,1 km – wysokość 70m (zalecana dla Tu 154m – 100-120)
- 1,1 km

Czyli aby obliczyć zalecaną prędkość opadania należy obliczyć następujące równania:

- czas przelotu pomiędzy nadajnikami – odległość / prędkość samolotu 4000m /75-80m/s (270-288km/h)(prędkość troszkę wyższą niż końcowa) = 50-53 sekund różnica zalecanej zmiany wysokości między nadajnikami -200m czyli prędkość opadania pomiędzy nadajnikami 6,1km a 1,1km powinna być zbliżona do 200m/50-53 sekund = ok.3,8-4m/s

I teraz zalecana prędkość opadania pomiędzy nadajnikiem NDB (1,1km) a płytą lotniska. Wiadomo, że samolot nie ląduje na początkowej krawędzi płyty więc dodamy min.100-200m czyli aby obliczyć prędkość opadania pomiędzy nadajnikiem NDB (1,1km), a płytą trzeba wykonać podobne obliczenia.
odległość do pokonania = 1200-1300m prędkość samolotu = 70 m/s czas lotu = 17-18 sekund wysokość nad nadajnikiem NDB (1,1km) – 100m (pilot chciał taką osiągnąć).

Czyli teraz zalecana prędkość opadania = ok.6m/s. Pilot miał ok. 6-8 m/s. te dwa metry więcej mogły się, wziąć z tego, że pilot chciał zejść trochę więcej by prawidłowo ustawić samolot na pas lądowania (bał się, go minąć). Widzialność pionowa wynosiła min.40-50 m więc pilot miałby wystarczająco dużo czasu by zmniejszyć prędkość opadania i spokojnie posadzić samolot. Jest to tzw. sadzanie samolotu sterami przeciwne do sadzania samolotu na poduszce powietrznej – ale jak widać warunki atmosferyczne jak i parametry nadajników NDB pozwalały i w zasadzie uzasadniały taki rodzaj lądowania. Czyli podsumowując prędkości opadania choć większa od milej’ była jak najbardziej uzasadniona i związana z danymi lotniska. Te wykresy przedstawiające zalecane lądowania w Smoleńsku powinny to uwzględnić.(niestety wszyscy rysują prędkości opadania dla 3m/s co powoduje, że prędkość opadania zapoczątkowana 2 km od lotniska wydaje się, dziwna – a taka nie jest.) Czyli jeszcze raz wykres uwzględniający uzasadnioną warunkami atmosferycznymi i ustawieniem nadajników NDB pokaże, że prędkość opadania samolotu na 2km przed płytą lotniska pokrywa się, z zakładaną prędkością opadania samolotu na lotnisku w Smoleńsku. Takie zobrazowanie wykresu da dużo do myślenia. Niestety tak jak napisałem
wykresy przedstawiane zakładają prędkość opadania 3m/s. Co do czasowych uszkodzeń sterów i silników to trudno mi się, wypowiedzieć. Myślę, że były by jakieś ślady tego w czarnych skrzynkach, komunikat dla wieży’ baraku, oraz zachowanie samolotu mogłoby być inne, czas uszkodzenia/zablokowania musiałby wynieść ok.6-7 sekund. Możliwe, ale co w jaki sposób musiałoby by być uszkodzone, to trudno mi się, wypowiedzieć.

Podsumowując wydaje mi się, że: Gdyby silniki się, wyłączyły pilotowi trudno byłoby w tak krótkim czasie odzyskać prędkość wznoszenia gdyż samolot straciłby całkiem ciąg. Prawdopodobnie rozbiłby się, już na wzgórzu. Co do czasowej (6 sekund) utraty sterowności nie wiem, musiałby się, wypowiedzieć pilot, który miał coś takiego w czasie lotu. Ewentualnie można poszukać w necie jakiś relacji. Tylko, że on miał sterowność i moc, tak jak napisałem wcześniej od 1,3km pilot zaczął wyrównywać już lot oceniając, że w ostatnim odcinku udało mu się, wznieść ponad 20 metrów jako przeciwieństwo opadania (takie odbicie się, w powietrzu) to on dokonał naprawdę dużo (biorąc pod uwagę masę TU 154m). Czyli wydaje mi się, że miał pełną kontrolę i moc. W przypadku utraty sterowności, (biorąc pod uwagę, że ją miał gdy siła przyciągania była największa) ciężko według mnie odnaleźć miejsce gdzie jej nie miał. Utrata siły ciągu silników według mnie odpada, bo utrata siły ciągu na wysokości kilkudziesięciu metrów to prawie pewna katastrofa (wyobraźcie sobie sytuację, że jedziecie motocyklem, samochodem i silnik Wam gaśnie, po jakimś czasie odpalacie ale praktycznie musicie wszystko zaczynać od nowa jeśli chodzi o ciąg) do tego dodajcie siłę przyciągania i utratę siły pędu. Co do sterowności nie wiem – na pewno nie była to blokada (samolot zaczął się, obniżać – w przypadku blokady nie mógłby dokonywać zmian) a jakby się, zachował samolot w przypadku krótkotrwałej utraty sterowności można sprawdzić, wyszukać to, w końcu musimy się, poruszać na zasadzie odrzucać lub przyjmować jakaś poszlakę. Czyli można pozbierać informacje na ten temat i sprawdzić. Druga sprawa, podwozie raczej wysuwa się, wcześniej czyli ewentualnie awaria, zmiana trajektorii lotu byłaby o wiele wcześniej. Powiem, że tylu fałszywych informacji w mediach jak dzisiaj to dawno nie pamiętam. Bo widzicie fałszywa informacja ma fałszywie podważyć jakiś trop zmuszając do rezygnacji z niego albo jest to fałszywa flara, jak dla torpedy czyli wyprowadzić ma nas Polaków na manowce.

Ma nas Polaków zmylić. Dlatego ja od jakiegoś czasu gdy wypowiada się, jakiś ekspert’ w polskich’ mediach i prasie, biorę długopis i kartkę do obliczania oraz potwierdzam albo i nie jego wypowiedzi. Znajomość matematyki królowej nauk jak i logiki się, bardzo w tym wypadku przydaje. Podstawianie ekspertów’ i ośmieszanie’ to główne metody walki informacyjnej Polacy. O to cały czas chodzi, żaden pilot nie zszedłby bezpodstawnie na taką wysokość nie mając pewności, że jest nad pasem. Nie szukałby ziemi wiedząc, że nad nadajnikiem NDB(1,1km) powinien być min. 70m (w praktyce 100m) ponad nim. Tak więc jeśli pilot by zdawał sobie sprawę gdzie się, znajduje nie szedł by tak nisko. Od tego zależy czy ma szanse wylądować czy nie. Formalnie zgoda na lądowanie albo druga próba. Druga sprawa, pilot wiedział, że nad nadajnikiem ten typ samolotu musi być 100m (więcej niż min.70m), sygnał nadajnika pomaga mu ustawić kąt schodzenia tak by na tej wysokości się znalazł. Jedna z cech wskaźnika – odbiornika NDB. Ten fakt daje dużo do myślenia, że w odległości 2km był dokładnie na wysokości na jakiej powinien być nad nadajnikiem (1,1km). i potem uczynił dokładnie to co powinien uczynić po potwierdzeniu wysokości 100m nad nadajnikiem NDB, obniżyć wysokość. To uczynił. Dane z transpondera idą łącznie z danymi co do wysokości i położenia samolotu, ale są danymi innymi. Mówią o statusie samolotu. Wieża’ drewniana szopa, miała dane co do położenia samolotu. Zostało potwierdzone oficjalnie, że samolot w odległości 2km znajdował się, na prawidłowej wysokości 100m, do odległości 2km nic się, z nim złego nie działo, potem zaczął się, gwałtownie obniżać o czym wieża’ szopa poinformowała. Czyli dane są i zostały udostępnione, w każdym razie co do ostatniej fazy lotu. Z tych informacji, które mamy wynika, że nie był załączony kod alarmowy. Generalnie transponder ma sens na wyższych wysokościach, na małych wysokościach mogą wystąpić zakłócenia. Ja sam prowadziłem samoloty do wysokości 500m, potem przejmował je radar lotniska lub lotniskowca. I z tego co pamiętam, sygnał transpondera (dodatkowa kreska określająca kod) zawsze znikał pierwszy. Generalnie od 300-400 metrów nie widziałem już samolotu na ekranie. Ale zazwyczaj pierwszy znikał sygnał transpondera. Sygnał ma znaczenie przede wszystkim do określenia czy samolot ma pozwolenie na lot/wpisany właściwy kod. W przypadku awarii łączności lub jakiejś awarii jeśli tylko piloci mieliby czas na reakcje mogli go załączyć. Czyli w przypadku awarii powyżej kilkuset metrów sygnał powinien być widziany także z innych radarów. W przypadku awarii poniżej tej wysokości, jeśli tylko pilot ma czas na reakcję mógł go włączyć. Brak tego sygnału, zwiększa prawdopodobieństwo, że nie było żadnej awarii, ale nie wyklucza jej bo piloci po prostu mogli nie mieć czasu.(z tego co
wiem kod jest zmieniany manualnie). Wstyd, że o tym zapomniałem, w sumie jest to trochę ważne, bo daje większe prawdopodobieństwo braku awarii. Ja widziałem na radarze samolot na wysokości 400m z ponad 100km, więc awarie powyżej tej wysokości powinien widzieć nie tylko Smoleńsk, myślę, że na lotniskach w pobliżu także. To tyle na dzisiaj. BlackHawk

Będzie opóźnienie... i rzeczywiście było Kolejny krok do komunizmu Po przeforsowaniu w Kongresie przez JE Benedykta Husseina Obamę i Jego kamratów ustawy o utworzeniu "Narodowej Służby Zdrowia", Czerwoni uderzyli ponownie - nie wiem, czy nie jeszcze boleśniej. Biały Dom uznał mianowicie, że przy głosowaniu nad utworzeniem w firmie związku zawodowego nie będzie potrzebna absolutna większość głosów "TAK"; wystarczy większość względna. Czyli jeśli na 1000 pracowników 101 zagłosuje "TAK", 100 "NIE", a 799 wstrzyma się od głosu - to związek zawodowy będzie mógł powstać - i "reprezentować załogę". W ten sposób zwolennikom "zerowego wzrostu" (a to jest jedna z baz p. Obamy) uda się zapewne sparaliżować amerykańską gospodarkę - i doprowadzić ją do takiego samego stanu, jak grecka czy niemiecka. Na szczęście istnieje nadzieja, że Sąd Najwyższy uzna tego typu "poprawki" za sprzeczne z Konstytucją. A zresztą: jak Amerykanie chcieli mieć d***krację - to niech się przekonają, czym to smakuje! ... ale Kuwejtu żal! Gdy byłem dzieckiem, Ojciec tłumaczył mi, dlaczego w Polsce nie ma - i nie może być - kopalni złota; otóż dlatego, że socjalistycznego państwa nie stać, by dopłacać do każdego wydobywanego kilograma. Dlatego z pełnym zrozumieniem przeczytałem na moim własnym portalu, następującą informację: "Część pracowników i pracodawców protestowała przed parlamentem, zachęcając posłów do odrzucenia projektu ustawy o prywatyzacji sektora naftowego Kuwejtu". Wynika z niej, że nawet Kuwejt nie jest dostatecznie bogaty, by dopłacać do każdego wydobytego litra ropy - i Emir z rozpaczy uciekł się do prywatyzacji, by wreszcie były z tego godziwe zyski. Zastanowiło mnie natomiast, że przed parlamentem protestowali również "pracodawcy". Zapewne ci, co robili szmal na remoncie państwowych szybów naftowych - po cenach trzy razy wyższych, niż rynkowe. A zasmucił fakt, że w tej - ongiś porządnej - monarchii działa już ten, tfu: "Parlament". JKM

Kto stworzył Palestyńczyków Przyglądając się propagandzie syjonistycznej często można się często natknąć na twierdzenie, że gdy rozpoczynała się kolonizacja Palestyny to ziemia, do której przybywali przedstawiciele „narodu wybranego” na mocy „boskiego przykazania” była „bez narodu”. W ten sposób „naród bez ziemi” mógł w końcu zaspokoić swoje aspiracje państwowe i zbierając wszystkich Żydów z całego świata w jednym miejscu, uchronić ich przed zagładą. Taka była koncepcja syjonistów, którzy samookreślili się siłą i ideologią „wybraną” wśród „narodu wybranego”. Teoria o „bezludnym” charakterze Palestyny była oczywiście kłamstwem ale jak wszystkie kłamstwa syjonistyczne przy odpowiedniej obróbce medialnej zaczęła żyć własnym życiem i często bywa przypominana. Ostatnimi czasy zwłaszcza w kontekście negowania tożsamości narodowej Palestyńczyków jako takiej. Żydowskie powiedzenie mówi, że „pół prawdy to całe kłamstwo”. I tak jest dokładnie w tym przypadku. Palestyńczycy, którzy według wszelkich znaków na niebie i ziemi są prawowitymi mieszkańcami pochodzącymi od „biblijnych” mieszkańców Ziemi Świętej (czego nie można powiedzieć już o uzurpatorach – najeźdźcach podających się za takowych) żyli pod dominacją Imperium Otomańskiego i nie posiadali własnego państwa. Tym bardziej nie posiadali go napływający osadnicy żydowscy lądujący w Palestynie w celu jej kolonizowania, wywłaszczając i masakrując rdzenną ludność. Ludność, traktowaną według starej, kolonialnej zasady jako „dzicy, prymitywni barbarzyńcy”, z którymi można zrobić wszystko bez konieczności tłumaczenia się przed nikim, ani przed Bogiem (bo ten był przecież po stronie najeźdźców jak ten co ich „wybrał”) ani tym bardziej przed ludźmi. Bo według jednego z ojców założycieli Państwa Izraela, Ben Guriona: „nieważne jest to co pomyślą goje, ważne jest co zrobią Żydzi”. W połowie XIX w, gdy rozpoczął się proces kolonizacji uważano, że można imitować „chwalebną” epopeję amerykańską, która doprowadziła do ludobójstwa rdzennych mieszkańców Ameryki. Czy się bowiem komuś podoba czy nie to „najstarsza demokracja” współczesnego świata za podwaliny ma oprócz szczytnych ideałów także ludobójstwo i handel niewolnikami, wywłaszczenia i grabież ziem rdzennej ludności. Powstanie tożsamości narodowej Palestyńczycy zawdzięczają paradoksalnie przede wszystkim syjonistom. To właśnie syjoniści poprzez swoją uzurpatorską politykę, czystki etniczne i segregację stworzyli Palestyńczyka. Stworzyli jego tożsamość polityczną, te więzi i agregację, których żyjąc w rozległym Imperium Otomańskim najprawdopodobniej nie potrzebował. Narody rodzą się i znikają w odmętach wieków, wieczne nie istnieją. I z pewnością nie są takowym Żydzi, którzy ze stepów Azji i innych zakątków Ziemi rzucili się w wir anachronicznej, kolonialnej rozróby na podstawie pseudoreligijnej ideologii. Tak więc, nawet jeśliby Palestyńczycy nie byli zbiorowością zorganizowaną w „państwo” to jeszcze nie jest powód by wysuwać roszczenia w stosunku do ich wiosek, domów czy prawa do pobytu. Prawa te są akurat bezdyskusyjne.

Można powiedzieć jeszcze więcej, cała ta barbarzyńska awantura obciąża sumienia całego cywilizowanego świata. Nasze także. Bo dzieje się to wszystko za cichym przyzwoleniem skorumpowanych i zastraszonych przez syjonizm „elit” i środków masowego przekazu, którym wielu ulega. Tragizm sytuacji polega na tym, że gwałt rodzi gwałt, przemoc rodzi przemoc i uzasadnioną chęć odwetu.
Wybierając sobie „nieprzyjaciela” oferuje mu się jednocześnie „tożsamość”, której w innym przypadku pewnie by w ogóle nie potrzebował. Ta tożsamość grupowa przenosi się potem z pokolenia na pokolenie i tak powstaje Naród. Należałoby się głębiej nad tym zastanowić. Tożsamość narodów europejskich ulega bowiem odwrotnemu procesowi. Nasza tożsamość polityczna ulega dekompozycji i rozkładowi. Taki jest efekt Jałty i Norymbergi. Innymi słowy, sprawa palestyńska dotyczy bezpośrednio wolności Europejczyków. Im prędzej zdamy sobie z tego sprawę, tym prędzej zamiast szukać fantomatycznych ładunków jądrowych w Iranie zaczniemy interesować się paroma setkami rakiet z pustyni Nagev, wymierzonymi w europejskie stolice. PS. W tych dniach z portów Irlandii, Turcji i Grecji wyruszyła flotylla ośmiu statków z pomocą dla Gazy w ramach ruchu Free Gaza. Władze izraelskie już zapowiedziały, ze nie dopuszczą do przerwania blokady. Ale o tym już w następnej notce. SpiritoLibero's

Śledztwo, które ujawniło aferę hazardową Łapówki w Sądzie Najwyższym? Krakowscy prokuratorzy prowadzą śledztwo dotyczące podejrzeń o łapówkarstwo wśród sędziów Sądu Najwyższego - ustalił "DGP". To badając tę właśnie sprawę, śledczy z prokuratury oraz agenci Centralnego Biura Antykorupcyjnego wpadli na trop słynnej afery hazardowej. Szczegóły tego śledztwa zna tylko wąska grupa osób. To dlatego, że jego przedmiot jest bezprecedensowy. Dotąd sędziowie Sądu Najwyższego byli poza jakimikolwiek podejrzeniami. Z naszych informacji wynika, że o przebiegu tego śledztwa ogólną wiedzę mają posłowie z komisji śledczej badający aferę hazardową. Na specjalnym, utajonym posiedzeniu wtajemniczyli ich były już szef Prokuratury Krajowej Edward Zalewski i nadzorujący do niedawna tę sprawę wiceszef krakowskiej prokuratury apelacyjnej Marek Wełna. "Musieli to zrobić, gdyż właśnie z tego śledztwa narodziła się afera hazardowa" - tłumaczy "DGP" jedna ze znających sprawę osób. Jak ustaliliśmy, agenci CBA od 2008 r. rozpracowywali grupę adwokatów ze znanych kancelarii. Podejrzewali, że byli w stanie skorumpować nawet sędziego Sądu Najwyższego, który wydawał wyroki po myśli ich klientów. Wśród rozpracowywanych w tej sprawie osób był Ryszard Sobiesiak. Obserwując jego działania, agenci zauważyli zażyłe kontakty z ministrami rządu Donalda Tuska i zakulisowe próby storpedowania większych podatków od hazardu. Maciej Duda, Robert Zieliński

Billingi, Sobiesiak i sprawa łapówki Komisja śledcza dostała wreszcie długo oczekiwane zestawienia rozmów telefonicznych głównych bohaterów afery – dowiaduje się „Rz”. Przeglądałem już te dokumenty, ale bez ich głębszej analizy nie umiem jeszcze powiedzieć, czy są tam jakieś rzeczy, które by rzucały nowe światło na aferę – mówi „Rz” Andrzej Dera, członek komisji z PiS. Do analizy billingów posłowie z komisji chcą przystąpić w przyszłym tygodniu. Piątkowy „Dziennik Gazeta Prawna” poinformował tymczasem, że Ryszard Sobiesiak był wśród rozpracowywanych w śledztwie dotyczącym podejrzeń o łapówkarstwo wśród sędziów Sądu Najwyższego. Sprawę taką prowadzą krakowscy prokuratorzy. To właśnie ona miała się później stać źródłem wybuchu afery hazardowej. „Rz” już w lutym informowała, że w Krakowie toczy się ściśle tajne śledztwo związane z Dolnym Śląskiem, w którym pojawiają się nazwiska bohaterów afery hazardowej. Z naszych informacji wynikało, że ruszyło ono w październiku 2009 r. i dotyczyło korupcji funkcjonariuszy publicznych, ale nie było związane z pracami nad ustawą hazardową. Dlatego też prowadzono je osobnym trybem. Komentarza na temat śledztwa w sprawie korupcji wśród sędziów Sądu Najwyższego odmawia Józef Radzięta, rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie. Nie chce nawet potwierdzić, że postępowanie takie rzeczywiście się toczy. Jednak informacje o tym dochodzeniu posłowie z hazardowej komisji śledczej otrzymali już na jednym z posiedzeń niejawnych. Dlaczego? Dlatego że właśnie przy okazji działań dotyczących tej sprawy śledczy wpadli na trop afery hazardowej. Według „DGP” agenci CBA od 2008 r. mieli obserwować adwokatów, których podejrzewali o korumpowanie sędziów Sądu Najwyższego. Potem rozszerzyli akcję o ich klientów. Wśród rozpracowywanych znalazł się także właśnie późniejszy bohater afery hazardowej Ryszard Sobiesiak. Dopiero potem wyszły na jaw jego bliskie kontakty z wysokimi rangą politykami PO i próby nielegalnego wpływania na kształt zmian w ustawie hazardowej. Co na to posłowie z komisji śledczej? – Nie zaprzeczam – mówi Sławomir Neumann, śledczy z Platformy Obywatelskiej. Już w lutym posłowie przyznawali, że sprawa ma „duży kaliber”. Podobnie jak wtedy, teraz też nie chcą jednak mówić o żadnych szczegółach. Z tego też powodu rozważali nawet, czy nie należałoby rozszerzyć zakresu prac ich komisji. Zorientowali się bowiem, że właśnie krakowskie śledztwo może się okazać dla ich afery najistotniejsze. – Materiał objęty jest tajemnicą. Niestety, nie wolno mi o tym mówić – ucina Bartosz Arłukowicz (Lewica), wiceszef komisji śledczej. Izabela Kacprzak , Karol Manys

Ujawniamy kulisy dymisji Marka Wełny CBA tropiło autorytety. Mamy wielką aferę To największa afera korupcyjna w historii Polski - tak o śledztwie ws. korupcji w Sądzie Najwyższym mówi osoba z CBA. Wiemy, że afera dotyczy procesu, gdzie stroną był Ryszard Sobiesiak. Krytyczne momenty śledztwa zbiegają się z dymisją Marka Wełny, pogromcy mafii. W sprawie przewijają się wielkie nazwiska... Śledztwo w tej sprawie toczy się w krakowskiej prokuraturze apelacyjnej od października 2009 r. To sprawa bez precedensu - dotąd nie było tak poważnych podejrzeń wobec elity prawniczych korporacji, czyli sędziów Sądu Najwyższego. Choć nie są oni szeroko znani publicznie, w swoim środowisku są niezwykle ważni. W dodatku w sprawie przewija się wątek afery hazardowej, która zmiotła ze sceny politycznej kilku pierwszoplanowych polityków Platformy Obywatelskiej, a której kulisy próbuje odsłonić sejmowa komisja śledcza.

Wyrok za łapówkę "To największa afera korupcyjna w historii Polski" - twierdzi jeden z naszych rozmówców z Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Dotyczy cywilnego procesu, w którym stroną procesową był biznesmen Ryszard Sobiesiak. O sprawie poinformowani zostali posłowie z hazardowej komisji śledczej. Jak ustaliliśmy, podczas spotkania z prokuratorami usłyszeli, że wrocławska delegatura CBA już od 2008 r. rozpracowywała korupcję wśród dolnośląskich prawników. Tropy zaprowadziły agentów do znanych kancelarii prawnych ze stolicy. W sprawie pojawiło się nazwisko Sobiesiaka, jednak nie w kontekście hazardu. Dopiero później CBA zarejestrowało telefoniczne rozmowy biznesmena m.in. z szefem klubu PO Zbigniewem Chlebowskim. Wówczas z tajnej operacji o kryptonimie "Yeti" wydzielono odrębny wątek, który uzyskał kryptonim "Blackjack" i w październiku 2009 r. wstrząsnął polską opinią publiczną.

Kamiński odtajnił Zarówno operacja "Yeti", jak i "Blackjack" były ściśle tajne. Do chwili gdy tuż przed swoim odwołaniem szef CBA Mariusz Kamiński odtajnił notatki operacyjne. To z ich lektury dowiedzieliśmy się o działaniach biura. Pojawił się tam również wątek, o którym dzisiaj piszemy. "Opinia publiczna nie zwróciła jednak na niego specjalnej uwagi. Ale my wiemy, że rozpracowywani przez nas prawnicy natychmiast to zauważyli i zaczęli coś podejrzewać" - opowiada nam jeden z agentów CBA. Mimo odwołania Kamińskiego sprawa trafiła do prokuratury. Ówczesny prokurator generalny i minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski powierzył nad nią nadzór Markowi Wełnie. Od wielu lat ma on opinię skutecznego śledczego, który nie boi się śledztw dotyczących znanych osób. Mimo nieostrożności Kamińskiego udało się kontynuować śledztwo bez większych strat. Gdy posłowie z komisji śledczej chcieli dostać z prokuratury szczegóły operacji "Yeti", Wełna się nie zgodził. Stwierdził, że nie ma to związku z wątkiem legislacyjnym afery hazardowej.

Tajne spotkanie z Wełną Komisja chciała złamać jego opór, gdyż podejrzewała, że coś ukrywa. W lutym 2010 r. posłowie spotkali się na tajnym posiedzeniu m.in. z ówczesnym prokuratorem krajowym Edwardem Zalewskim i samym Wełną. Ci zdradzili jedynie, o co chodzi w tym śledztwie. "Postępowanie jest ukierunkowane na udokumentowanie ewentualnych zjawisk korupcyjnych w Sądzie Najwyższym" - tak zaprotokołowano w tajnym stenogramie z tego spotkania. Posłów szczególnie interesowały związki tej sprawy z Sobiesiakiem. "Sprawa dotyczy jednego z postępowań pozakarnych i orzeczeń, jakie w nim zapadały, oraz dalszych środków odwoławczych aż do poziomu Sądu Najwyższego" - odpowiedział lakonicznie Wełna. Nieoficjalnie ustaliliśmy, że śledztwo właśnie dobiega końca. Tyle że w środę prokurator generalny Andrzej Seremet zgodził się na powołanie nowego wiceszefa Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie. To oznacza automatycznie dymisję Wełny. Rozmawialiśmy z nim w środę w siedzibie krakowskiej apelacji. Już spakował swoje rzeczy. "Nie chcę i nie mogę rozmawiać o tym śledztwie" - stwierdził. Posłowie z hazardowej komisji śledczej, którym opowiedzieliśmy o tej sytuacji, wyrazili obawę, że może to oznaczać próbę storpedowania wielomiesięcznego śledztwa.

Maciej Duda, Robert Zieliński

Palikotus obiit. Hic natus est Palikotus. Im bliżej dnia wyborów tym walka zaostrza się. Oto na naszych oczach poległ pan redaktor Janke, którego usunięto z „radia informacyjnego”. Na nic zdało się bycie ultramegaobiektywnym dziennikarzem. Na nic gadanina o pojednaniu polsko - rosyjskim itp. dyrdymałach. Czekiści z Czerskiej nie ufają ludziom nie należącym „do grupy”. Podział jest prosty: albo jesteś nasz albo pisowski. Poniał? Więc żadnej „obiektywistycznej” postawy nam nie trzeba! Tymczasem Donald Tusk pokazał hrabiemu Komorowskiemu, że jeszcze nie wypadł z gry. Można nawet stwierdzić, że przebił Komorowskiego, przelicytował jego moskiewski sukces z dnia Pabiedy. Wszak hrabia otrzymał, w przeddzień dnia pogromców faszyzmu, od Miedwiediewa zaledwie jakieś (zapewne kilkakrotnie kserowane) kserówki dotyczące śledztwa katyńskiego, przełożone na tę okoliczność z pudełek po adidasach do ekskluzywnych segregatorów. A Tusk? Proszę bardzo! Dostał medal! Ha! Łyso Wam, Panie Hrabio? Medal jest dla pana premiera absolutnie zasłużony, choć zostało jeszcze trochę polskich ośrodków lub instytucji  do polikwidowania. Ale mamy czas. A zatem dwór pruski nie próżnuje i przypomina, że też ma wpływ na to kto w Polsce coś znaczy. Czy linia podziału wpływu została już między mocarstwami ustalona i podobnie jak w 1939 r. przebiega wzdłuż lini Wisły, Bugu i  Sanu czy podzielono nasz kraj metodą równoleżnikową? Polska północna – Kaszuby, Pomorze Zachodnie, Mazury i Wielkopolska dla Donalda a „dół” dla hrabiego? Szalenie ciekawe w której strefie każdy z nas któregoś dnia się obudzi. No i czy wprowadzą na nowo jakieś kenkarty i ausweisy czy jednak pozostaniemy „keine grenzen”? Okazało się, że Towarzysz Generał nie popiera kandydata SLD, tylko hrabiego „Errora”. Tego chyba jeszcze nie było! Zagadkę ową może rozwikłać fakt, że Grzegorz Napieralski jako urodzony po 1972 r. nie musi składać oświadczenia lustracyjnego a więc koledzy i oficerowie prowadzący Towarzysza Generała pewnie nic na Napieralskiego nie mają. Żadnego haka. Cóż to zatem za kandydat dla prawdziwego komunis… o pardon! Socjaldemokraty! Przecież od zamierzchłych czasów okrągłego stołu wiadomo, że najlepszy kandydat to umoczony kandydat. Jak nie jakimś świństwem z czasów młodości (donosik, lojaleczka) to chociaż wódą pitą w Magdalence (o zakąsce i musztardzie nie wspominam). Zatem Panie Grzegorzu, Pan nie! Jeszcze długo nie! Poza tym może odezwały się w Towarzyszu Generale młodzieńcze wspomnienia. Przypomniał sobie, że podobnie jak Bronisław „Error” „Jamajka” „drzwi od stodoły” Komorowski też jest szlachcicem. A więc mamy tu jakieś klasowe podobieństwo, które działa jak magnez. No nie wiem czy spodoba się to gen. Kiszczakowi. Może będzie musiał wyciągnąć i uaktualnić teczkę „Wolskiego”? Ale zaraz, mamy przecież nowy etap, na którym można wyciągać pochodzenie ze sfer wyższych. Nawet dilerzy opium dla ludu też są potrzebni, więc spokojnie. Wszystko ładnie się komponuje. Myślę, że na jakimś wyborczym spotkaniu Komorowskiego z ludźmi z wyższych sfer Towarzysz Generał mógłby poopowiadać jakieś ziemiańskie anegdotki. Z kolei wśród kombatantów mógłby przedstawić swą dzielną służbę walce z reakcją. Pan Komorowski jest w stanie załatwić sobie Towarzyszem Generałem całą kwestię polityki historycznej, którą zawłaszczyli sobie do tej pory źli kaczyści. Kto wie, może czas pomyśleć o Muzeum Towarzysza Generała, które skupiałoby wokół „Errora” Komorowskiego jego „świnktank” i zakasowało popularnością te kaczystowskie Muzeum Powstania Warszawskiego? Dyrektorem mógłby zostać Palikot (zawsze ma przy sobie jakieś ciekawe gadżety) a wycieczki z gimnazjum oprowadzać np. Niesiołowski. Ciekawi mnie kto jeszcze z zasłużonych znajdzie się w honorowym komitecie poparcia? Oberczłowiek honoru chyba jeszcze głosu nie zabrał. Grzegorz Piotrowski też nie. Może Stefan Michnik? Bo Adam Humer już nie żyje niestety. No bo cóż, poza gadżetami może wnieść merytorycznego do tej kampanii taki np. Palikot? Nawet odmieniony. Gdyby „niezależne media” drążyły dalej sprawę „eugeniki”, czyli in vitro tylko dla übermenschów, którą postulował „Error Jamajka”, to wtedy Janusz Palikot mógłby ogłosić się dawcą nasienia. Jedno z haseł mogłoby brzmieć: „Zagłosuj na Bronka, dostaniesz nasionka!”. „Jego nasienie zapewni dobre wykształcenie!”. Czy jakoś tak. Ciekawe też jakie „kwity” i na kogo wyciągać będzie w tej kampanii Andrzej Lepper, cudem (czy raczej psim swędem) zarejestrowany kandydat. Czy rzeczywiście, jak myślą niektórzy na Jarosława Kaczyńskiego czy może jednak na hrabiego? Jak na razie dla niepoznaki szwęda się po jakiś bazarach, pewnie po to, żeby nauczyć się za ile dziś można kupić kilo kartofli czy pęczek rzodkiewki (co przyda się do ewentualnych debat), ale już niedługo… Łukasz Kołak

Ocalony Kto by się spodziewał – 10 kwietnia zginął pod Smoleńskiem J. Palikot, wybitny polityk polskiej filii partii Jedna Rosja, zasłużony dla odbiurokratyzowania neopeerelu, najdzielniejszy z bojowników o wolność, demokrację i swobodne spożywanie alkoholu na placach i skwerach. I co się stało po tej więcej niż symbolicznej śmierci? Ani premier D. Tusk ani namiestnik B. Komorowski, który po obejrzeniu migawek z telewizji rosyjskiej przejął władzę w republice polskiej (zgłaszającej coraz śmielszy akces do WNP), nie urządzili żadnego pogrzebu temu wielkiemu politykowi. Nie było ani odprawy honorowej, ani marsza żałobnego, nawet kur nie zapiał. Co więcej, zwłoki wybitnego męża stanu jakimiś niesamowitymi kanałami wróciły do kraju i pojawiły się na spotkaniu z namiestnikiem Komorowskim, który ze zrozumiałym dla nas zdziwieniem, spytał „Janusz, to ty?” Właściwie to powinniśmy się cieszyć, że Palikot zginął, ale najwyraźniej w jakiś trudny do wyjaśnienia sposób (może MO, tj. M. Olejnik potrafiłaby to wytłumaczyć) żyje dalej – w kolejnym wcieleniu, jednakże czy nie wymaga to zjawisko jakiegoś specjalnego wyjaśnienia ze strony choćby rosyjskiego Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych? Jeśli nie to ministerstwo, to może wyczulony na bicie serca czerwonego S. Ciosek by coś nam wyjaśnił, a jeśli nie on, to może słynny Dziewul, co widział nie jedno? W ostateczności ktoś z dawnego WSI powinien nam wyjaśnić, bo ludzie z wojskówki dokonywali już najprzeróżniejszych cudownych przemian w historii: zmienili np. czerwonych buraków w eleganckich socjaldemokratów, komunizm wojenny w neokomunizm pokojowy, a straszliwy dla cywilizowanego świata ZSSR w przyjazną Ziemi WNP. A może ten cud to jest tzw. uskorienie? Co mniej pamiętliwi może przypominają sobie hasła takie, jak głasnost' czy pieriestrojka. Ale oprócz nich było uskorienie, które oznaczało, iż historia przyspiesza, tak jak dociśnięty pedałem gazu moskwicz. A kiedy historia przyspiesza? Gdy kierowca historii kładzie ciężką stopę na pedale gazu właśnie. W związku z uskorieniem jedni ludzie w przyspieszonym tempie, tj. przed czasem, giną w błocie, mgle i smoleńskich krzokach, zwłaszcza jeśli są prezydentami lub natowskimi generałami, ale za to inni, co zdawało się, iż zginęli, w nadzwyczajny, tak jak nadzwyczajnie działa rosyjskie ministerstwo takie czy owakie, wracają cali i zdrowi z pola boju, uśmiechnięci, gotowi do służby, jeśli nie Polsce, to właśnie Matce Rosji, bo z niej soki ozdrowieńcze czerpią proletariusze wszystkich krajów. Ten powrót jest jednak jakiś bez rozmachu, bez polotu, bez fanfar i wojskowej dekoracji. Namiestnik Komorowski wraz z premierem Tuskiem powinni bowiem urządzić wielki spektakl na Okęciu, kiedy z samolotu CASA żołnierze wynoszą przywiezioną ze Smoleńska czerwoną trumnę z Palikotem w środku, paru co słynniejszych aktorów deklamuje wiersze ku czci Putina, zaś parę piosenkarek śpiewa prastare pieśni sowieckie, a następnie ta trumna na jakiejś lawecie, sunie przez Warszawę – tak by mieszkańcy i rodacy z całej Polski mogli złożyć zmarłemu należny mu hołd. Ten cały przejazd powinna transmitować (a następnie wiele razy powtarzać) telewizja TVN oraz wszystkie rozgłośnie, które wiernie służą namiestnikowi od świtu do nocy. Wiedząc oczywiście, że Palikot cudownie przeżył, rządowi organizatorzy uroczystości pogrzebowych powinni trumnę – po kilku rundkach po różnych cmentarzach z Powązkami na czele - skierować do polskiego parlamentu, gdzie witałby ją sam namiestnik wraz ze swym orszakiem, namiestnik wszak jest nie tylko już prezydentem, marszałkiem i kandydatem, ale po prostu naszym ojcem. „Polska zasługuje na cud”, powiedział przed paroma laty inny wybitny mąż stanu. Miesiąc po katastrofie smoleńskiej taki cud ze wstającym z trumny Palikotem u wejścia do polskiego parlamentu wydaje się sprawą niecierpiącą zwłoki. W ostateczności można ten spektakl urządzić wtedy, gdy tenże parlament będzie obradował wspólnie z rosyjską Dumą. FYM

SMOLEŃSKA GWARANCJA Podobno polityka państwa winna kierować się realizmem, nakierowanym na obronę własnych interesów, a decyzje podejmowane przez rządy muszą uwzględniać fakty i racjonalne przesłanki. Tak mówi teoria. W praktyce - polityka obecnego rządu wobec Rosji przypomina bardziej postawę zbłąkanego ślepca, niż zmagania ludzi świadomych realiów, w jakich przyszło im działać. W obszarze spraw związanych z katastrofą smoleńską, można z całą pewnością powiedzieć, że państwo polskie zrezygnowało dobrowolnie z roli suwerena i przyjęło pasywną postawę petenta. Nie mogą zatem dziwić oceny, że zachowanie rządu Donalda Tuska jest wyrazem słabości i niebywałej indolencji, a nawet bardziej ostre opinie, mówiące o służalczej zależności i akcie zdrady. Jakakolwiek byłaby to ocena - nie można powiedzieć, by zachowanie rządu wyrażało realizm i dbałość o polskie interesy. U podstaw dzisiejszej polityki rządu leży ignorancja faktu, że ostatnie miesiące w stosunkach polsko –rosyjskich były okresem szczególnie agresywnej propagandy antypolskiej i wrogich, niechętnych Polakom wystąpień. Ignorancja dotyczy również aktywności służb Federacji Rosyjskiej, skierowanej przeciwko państwom byłego Bloku Sowieckiego oraz bagatelizowania wypowiedzi rosyjskich polityków, wyraźnie wskazujących na autentyczne intencje rządu płk. Putina. Dlatego obraz stosunków polsko – rosyjskich, jaki przedstawia nam obecny rząd nie ma nic wspólnego ze stanem faktycznym, choć może być projekcją kompleksów, interesów lub dogmatycznych lęków ludzi ze środowiska Platformy Obywatelskiej. W tym braku realizmu i rezygnacji z uprawnień państwa suwerennego, tkwi niezwykle poważna groźba. We wrześniu 2009 roku, rosyjscy deputowani z prorządowej partii Putina w niewybredny sposób komentowali uchwałę polskiego Sejmu w sprawie agresji ZSRR na Polskę, twierdząc, iż „ ma ona antysemicką wymowę, bo ignoruje fakt, że to właśnie Armia Czerwona uratowała dziesiątki tysięcy Żydów z zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi przed holokaustem, pozwalając im później wyjechać w głąb Związku Radzieckiego”, "Gdyby nie Armia Czerwona, to Polacy byliby dziś służącymi i prostytutkami u Aryjczyków", „polska uchwała to prowokacja", „Polska poszła drogą fałszowania historii II wojny światowe”, "ta uchwała to taniec na kościach tych Polaków, którzy razem z milionami Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Żydów i innych Europejczyków oddali życie w walce z faszyzmem”. Te głosy, pochodzące od wielu, znaczących polityków Federacji Rosyjskiej zostały całkowicie przemilczane.

W tym samym czasie, rosyjskich historyk i opozycjonista Jurij Felsztyński, w wywiadzie dla „Polska Times” ostrzegał : „Na Kremlu jest duża grupa osób, która sądzi, że okupacja Polski była dobrym politycznym posunięciem. W rządzie rosyjskim w otoczeniu prezydenta jest też grupa ludzi, która przekonuje, że kiedyś o te tereny znów będzie można się upomnieć”. W lutym 2010 r. prezydent Miedwiediew podpisał dokument nowej rosyjskiej doktryny wojennej, w którym do głównych zewnętrznych zagrożeń wojskowych (na drugim miejscu po NATO) zaliczono „próby destabilizacji sytuacji w poszczególnych państwach i regionach oraz podważenia stabilności strategicznej”, wyraźnie wskazując, że obszaru byłego Bloku Sowieckiego jest nadal traktowany jako strefa wpływów FR. Armii rosyjskiej udzielono prawa do interwencji poza granicami Federacji, „gdy będzie tego wymagać ważny interes Rosji”. W zakresie realnej polityki historycznej, nadal obowiązuje treść deklaracji, jaką na początku kwietnia br. rząd Putina skierował do Trybunału w Strasburgu, w odpowiedzi na skargę rodzin oficerów zamordowanych w Katyniu. Napisano tam, że „Nie ma dowodu na to, iż Polaków zamordowano”. Rząd Rosji odmówił również rehabilitacji ofiar, twierdząc, że „nie udało się potwierdzić okoliczności schwytania polskich oficerów, charakteru postawionych im zarzutów i tego, czy je udowodniono.” Na początku kwietnia płk Putin stwierdził zaś, że „zbrodnia katyńska była osobistą zemstą Józefa Stalina za porażkę w wojnie polsko-bolszewickiej roku 1920”. Tuż przed tragedią 10 kwietnia prorządowa prasa rosyjska pisała „Jeśli my powinniśmy kajać się za Katyń, to Polacy mogliby przeprosić za śmierć tysięcy jeńcówczerwonoarmistów", „w ostatnich latach stosunki Moskwy i Warszawy niezmiennie się pogarszały”,sprawa katyńska do tej pory zatruwa stosunki rosyjsko-polskie".( "Komsomolskaja Prawda"), Przykładów świadczących o prawdziwych relacjach polsko-rosyjskich można przytaczać wiele. Zignorowano ostrzeżenia przed agresywnymi działaniami tajnych służb FR, zamilczano raport Biura Bezpieczeństwa Narodowego o groźbie rosyjskiej propagandy historycznej, pozwolono na rozgrywanie przez Rosję konfliktów na linii prezydent – premier, ukryto przed Polakami rzeczywiste skutki i treść ustaleń umowy gazowej z Rosją. Wszystkie te przykłady wskazują, że mieliśmy do czynienia z wrogim, ekspansywnym działaniem władz Rosji i przyzwoleniem na nie ( choćby poprzez brak reakcji) rządu Donalda Tuska. W tym kontekście całkowicie niezrozumiała, a wręcz niedorzeczna staje się reakcja polskiego rządu na wieść o śmierci prezydenta i dziesiątek towarzyszących mu osób. Natychmiastowe i bezwarunkowe wyrażenie pełnego zaufania do płk. Putina, rezygnacja z własnego śledztwa i zapewnienia, że „tragedia nie wpłynie na pogorszenie wzajemnych stosunków i nie przeszkodzi pojednaniu”nie mieści się przecież w żadnej logice polskich interesów, ale też nie znajduje najmniejszego usprawiedliwienia w zachowaniach rządu rosyjskiego sprzed 10 kwietnia. Nie sposób nawet wyobrazić sobie, by jakiekolwiek inne państwo europejskie zareagowało podobnie, w sytuacji tak dramatycznej i groźnej. Wytłumaczenia tej reakcji, nie przynosi również zachowanie władz Rosji po katastrofie, gdy natychmiast przystąpiono do szeroko zakrojonej kampanii dezinformacji i próbowano narzucić winę strony polskiej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewał się przecież, że płk. Putin wyrazi zadowolenie ze śmierci polskich oficjeli, podobnie, jak nikt nie mógł sądzić, że Rosja przyzna się do błędów lub zaniedbań, które mogły mieć wpływ na katastrofę. Wobec faktów już dokonanych, nie mają znaczenia werbalne deklaracje o „poprawie stosunków”, a przekazanie przez Miedwiediewa zbioru „dokumentów katyńskich”, znanych polskim historykom od 1992 roku uzupełnia pasmo pustych gestów i urasta do rangi symbolu rosyjskiego fałszu.  Czym zatem tłumaczyć to irracjonalne, a nawet sprzeczne z polskim interesem zachowanie Tuska i Komorowskiego? Nasuwają się tylko dwa uzasadnienia. Pierwsze zostało dobitnie wyrażone w tytule, jakim rosyjska „Niezawisimaja Gazieta” opatrzyła swój artykuł o katastrofie prezydenckiego samolotu, już w dniu 13 kwietnia. Brzmiał on: "Katyńska kość niezgody w relacjach Warszawy i Moskwy zostanie pochowana razem z prezydentem Lechem Kaczyńskim". Rzeczywiście - śmierć polskiego prezydenta, budującego blok niezależnych państw połączonych strategiczną wspólnotą interesów i współpracą energetyczną; człowieka, dla którego historia stanowiła ideowe przesłanie wierności Rzeczpospolitej, z na zawsze wpisaną pamięcią katyńskiego lasu – nie mogła być niekorzystna dla interesów państwa rosyjskiego. Nie tylko w kwestiach historycznych, ale również politycznych, gospodarczych czy militarnych. Warto zastanowić się – na ile, to gwałtowne, propagandowe zbliżenie w relacjach polsko – rosyjskich, wynika z symbolicznego, ale przecież szokująco realnego „pochowania kości niezgody” i jest wspólnym, zawartym ponad głowami Polaków interesem Tuska i Putina? Świadomość prorosyjskiej polityki tego rządu i licznych przykładów obrony spraw rosyjskich przez marszałka Komorowskiego – czyni to pytanie mocno zasadnym. Istnieje wreszcie i taka perspektywa, że polski rząd, a przynajmniej ludzie na najwyższych szczeblach władzy posiadają dziś wiedzę o przyczynach katastrofy, jakiej nie ma i mieć nie może polskie społeczeństwo i cała opinia światowa. Dobrowolna rezygnacja z dochodzenia prawdy o tragedii z 10 kwietnia oraz współuczestnictwo w kampanii dezinformacji, stanowiłyby logiczną konsekwencję takiego depozytu. Wówczas też - ta wiedza byłaby gwarantem przymierza, zawiązanego nad smoleńskim kurhanem Ścios

Wszyscy zahipnotyzowani Już po raz drugi w ciągu kilku tygodni „Polityka” daje na okładce zdjęcie mężczyzny, którego oczom graficzne podkreślenie nadaje wyraz kojarzący się z tzw. opowieściami niesamowitymi. Poprzednio miał to chyba być jakiś KGB-ista, symbolizujący spiskowe teorie na temat przyczyn katastrofy. W najnowszym numerze straszy twarz Jarosława Kaczyńskiego, komputerowo podretuszowana na Kaszpirowskiego. A właściwie straszy nie tyle twarz, co zapowiedź, że ten straszny hipnotyzer chce nas pozbawić pamięci. Nie całej, tylko pamięci o tym, jak wyglądały jego rządy. Właściwie… Wszystkie tuby władzy trąbią bezustannie: Polacy dobrze pamiętają, jak wyglądały rządy Kaczyńskiego! Polacy nie zapomnieli „IV Rzeczpospolitej”! Ale jeśli tak z Polakami pogadać i zapytać: no dobrze, co konkretnie strasznego było w tych rządach, przypomnijcie sobie, jak zagrażały one demokracji i wam osobiście? − to nagle okazuje się, że, faktycznie, „Polityka” ma rację. Kaczyński najwyraźniej zdołał Polaków zahipnotyzować, bo nawet ci najbardziej salonowi i antykaczyńscy długo się drapią w głowę z coraz bardziej głupią miną, mamrocząc: no, atmosfera nienawiści… podejrzliwości… ten, dzielenia ludzi. No, w ogóle, atmosfera, taka paskudna atmosfera… W końcu udaje im się wykrztusić: ZOMO! Powiedział, że przeciwnicy to ZOMO! No dobrze, powiedział trochę inaczej, ale niech będzie to ZOMO. I to jedno zdanie stworzyło taką paskudną atmosferę? Niech sobie przypomnę… nazwał przeciwników przynajmniej „bydłem”? „Dewiantami”? Nie, to nie on, to Bartoszewski. Lepiej go dalej nie cytować. Niesiona, Palikota czy Nowaka też nie. Drapię się w głowę, bo, proszę państwa, uświadamiam sobie, że i ja się do zahipnotyzowanych zaliczam. Były zagrożenia dla demokracji? Skoro pisała o tym cała prasa, i Polska, i światowa, to musiały być, ale jakie były? Myślę − może zamach na niezależność banku centralnego? Tak, coś pamiętam, był zamach na niezależność banku centralnego, próba wyssania z NBP czterech miliardów złotych na łatanie dziur w budżecie, i Europejski Bank Centralny musiał interweniować… Ale nie, to przecież było za Tuska. To może… Ziobro! Tak, Ziobro, ten to ma na sumieniu… Tylko co? Laptop, coś sobie przypominam, ale o co właściwie szło z tym laptopem? Że mu spadł i się klapka ułamała? Bo przecież mimo żmudnego śledztwa poza scenariuszem Patrycji Koteckiej niczego zdrożnego tam nie odkryto. Służby specjalne. Przecież Adam Michnik bał się, że ktoś mu zapuka do drzwi o piątej rano, tyle gwiazd ekranu i celebrytów zwierzało się z lęku, jaki czują na widok obcego samochodu. Ziobro! Tak, Ziobro podobno naciskał… a nie, to jakiś czas temu umorzono. Ale za to chciał… nie, to też umorzono. Ostatnio umorzono zarzuty, jakoby złamał prawo informując o postępach któregoś ze śledztw Jarosława Kaczyńskiego. Cholera, wszystko zostało przez ostatnie dwa lata poumarzane, wszystkie zbrodnie Ziobry i Kaczyńskiego… No, to tylko świadczy o sile hipnotyzera, skoro obezwładnił tyle prokuratur, czego się prokuratorzy nie tknęli, po długim badaniu orzekali cichutko − nie, nic nie było, pic na wodę i fotomontaż. Pozostała do umorzenia jeszcze tylko jedna sprawa, rzekomych nadużyć CBA przy śledztwie w sprawie Leppera. Co prawda sąd już uznał, że dowody były zdobyte legalnie, ale prokuratura wciąż bada, pewnie głupio jej umorzyć, skoro na podstawie zmieniono szefa CBA. No, ale w końcu też umorzy, wiadomo − hipnoza. CBA? Zaraz, zaraz… Premier zmienił szefa tej służby łamiąc prawo, bez zasięgnięcia opinii prezydenta, choć ustawa mówi to wyraźnie. No, wreszcie coś mamy! Ale nie, to przecież też był Tusk… Nie jest dobrze, taka luka w pamięci? Może coś z dziedziny „brak szacunku dla litery prawa”? Kaczyński skrytykował wyrok Trybunału Konstytucyjnego, ten w sprawie ubeckich emerytur… A nie, ten to skrytykował Komorowski. A jak Komorowski krytykował, to krytyki Kaczyńskiego też nie można już dłużej uznawać za atak na podstawy demokracji. Dobrym przykładem lekceważenia prawa byłoby też przejęcie obowiązków prezydenta w sposób zupełnie nie liczący się z ustawą (cóż, nie było jej w Wikipedii), ale i ten przykład na nic, bo i to Komorowski. Niestety, wszystkie przypadki obchodzenia czy łamania prawa, jakie mi przychodzą do głowy, na nic się tu nie przydadzą, bo dotyczą rządów PO. A za Kaczyńskiego to nic nie było? Musiało coś być, skoro wszyscy o tym pisali, autorytety skarżyły się zagranicznym gazetom i nawet urządziły sesję na UW. Tylko nikt nie potrafi dziś powiedzieć, co. Hipnoza. Hipnoza Kaczyńskiego załatwiła nawet sejmowe komisje śledcze, które procedują trzeci rok i g… guzik, chciałem powiedzieć, wyprocedowały. Ta od Barbary Blida skupiła się na jednoczesnym udowadnianiu trzech oskarżeń. Że „dumna Ślązaczka” nie mogła się zastrzelić ściągając spust kciukiem lewej ręki, więc najwyraźniej kropnęli ją dokonujący aresztowania, że zostawiono ją sam na sam z funkcjonariuszką przyuczoną do robienia zatrzymanym „prania mózgów”, specjalnie, żeby ją namówiła do samobójstwa, i wreszcie, że po samobójczym strzale wszyscy od obecnych na miejscu po ministra Ziobro byli kompletnie zaskoczeni, wręcz spanikowani, i nie wiedzieli co robić. Ryszard Kalisz trzeci rok zapowiada, że już niebawem przedstawi miażdżące i ostateczne oskarżenie, i brzmi to mniej więcej tak, jak zapowiedzi Tuska, że już niebawem rozpocznie wreszcie obiecane reformy. A druga komisja? Zdaje się, że jedynym, co wyprodukowała, były zeznania Leppera, Giertycha i Kaczmarka, którzy powtórzyli to, co mówią, odkąd ich Kaczor kopnął w wiadome miejsce, nie mając na poparcie swych oskarżeń niczego poza swoją zasłużoną reputacją osób godnych zaufania. Gdzie się nie obejrzeć − amnezja i hipnoza. Miliony Polaków jęczały pod pisowskim jarzmem, trzęsły się ze strachu, obserwując zbrodnie Kaczyzmu-Ziobryzmu, a teraz, gdy „grozi powrót IV RP w jeszcze bardziej radykalnej formie”, nikt sobie nie może niczego konkretnego przypomnieć! Hipnoza jak nic − tylko kto ludzi zahipnotyzował? I, przede wszystkim, kiedy, teraz, czy może wtedy?

Rafał A. Ziemkiewicz

Wybory tytularnego nadzorcy polskiego baraku Unii Wybory tytularnego nadzorcy polskiego baraku Unii – czyli skąd wziąć polskiego Łukaszenkę. Wybór gubernatora prowincji polskiej byłby ułatwiony, gdybyśmy znali treść obrad Komisji Trójstronnej w Dublinie. Niestety, w dniach 6-9 maja media jakoś dziwnie obrad tego tak ważnego dla polityki światowej gremium po prostu “nie zauważyły”. Zapewne nie zauważą też spotkania grupy Bilderberga, jeszcze ważniejszego gremium, które zwyczajowo zbiera się ok. miesiąc po Komisji Trójstronnej. A to właśnie na tych spotkaniach ustala się kierunki i wytyczne na cały następny rok dla całego postępowego świata. Następnie politycy odgrywają ustaloną za kulisami, inscenizowaną “spontaniczną” politykę, a media przez cały następny rok mamią nas i odwracają naszą uwagę od spraw zakulisowych, ale przez to zasadniczych i najistotniejszych. Skazani zatem jesteśmy na domysły. Jeśli jednak pamiętamy, że polityka to tylko odgrywana na scenie inscenizacja, jeśli zauważamy sznureczki animatorów, jeśli wiemy, że za kulisami są reżyser i scenarzysta, to mamy możliwość domyślenia się scenariusza odgrywanej sztuki. A nawet domyślimy się podziału ról na “rządzących” i “parlamentarną opozycję”, czy też podziału na liberalnych europejczyków i katolickich patriotów. W przypadku polskiej sceny politycznej (proszę pamiętać, że słowo “scena” należy brać jak najbardziej dosłownie) mamy obecnie dwóch głównych (PiS i PO) i dwóch drugorzędnych (PSL i “lewica”) aktorów. Przy czym “lewicę” nazywaną postkomuną utrzymuje się po to, aby patrioci z PiS mieli nas czym straszyć. Natomiast PiS i PO to dwie strony tego samego medalu. Wykazał to w 2005 roku Jarosław Kaczyński podczas jego wykładu w fundacji filantropa George’a Sorosa, zwanej fundacją Batorego [W nazwie tej żydowskiej fundacji, przywołującej na pamięć wspaniałego polskiego króla węgierskiego pochodzenia, dopatrujemy się nie tylko próby zawłaszczenia jego wizerunku - ale i drwiny. Stefan Batory został bowiem otruty przez żydowskiego lekarza, gdy ponowny wzrost potęgi Polski za jego panowania zaczął zagrażać interesom plemion koczowniczych. - admin]. Sam Soros ma opinię “niezależnego”, ale zbyt często brał on udział w naradach u Bilderbergów, aby w to wierzyć. W cyklu “O naprawie Rzeczpospolitej” w fundacji Sorosa występowali z odczytami tacy politycy jak Lech i Jarosław Kaczyńscy, ale i Kwaśniewski, Cimoszewicz, Tusk, Mazowiecki, Belka, Borowski, czy Rokita. A w dyskusjach o Polsce spotykali się u “Batorego” Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski. Aż dziw bierze, że tylu naprawiaczy ma Rzeczpospolita, a wciąż tak kuleje. Podział ról na polskiej scenie nie jest przypadkowy. Dwie główne grupy aktorów to liberalni europejczycy i katoliccy patrioci. Zasadą ich wspólnego działania jest, aby do głosu nie doszli – jak nazwał ich w jego wykładzie u “Batorego” Jarosław Kaczyński – “wykluczeni” i “częściowo wykluczeni”. Bo zarówno PiS jak i PO boją się niemego suwerena kraju, a więc własnego społeczeństwa. Istnieje bowiem dla nich niebezpieczeństwo, że ludzie przejrzą na oczy i poznają, że są oszukiwani. Dlatego toczona “walka” między PiS a PO musi być odgrywana ostro, angażując emocje społeczne. Wszystkim specom od inżynierii społecznej znany jest fakt, że emocje blokują szare komórki. Jeśli więc “walka” ciemnogrodu z liberałami będzie twarda i ostra, angażująca emocje, jest duża nadzieja, iż oszukiwane społeczeństwo w tej inscenizacji się nie połapie. Dlatego też nie doszło ani razu do koalicji PiS i PO. Partie te mają inscenizować walkę, a nie ramię w ramię szkodzić polskiej racji stanu. Po wygranych przez PiS wyborach do koalicji wciągnięto niepoprawną Samoobronę i LPR, aby je zniszczyć i zepchnąć tam, gdzie ich miejsce – wśród “wykluczonych”. Rozszyfrowanie szkodliwej działalności PO nie było trudne. Nawet jej elektorat – wykształciuchy ogłupione naszym systemem edukacyjnym, gazetami i telewizornią – głównie młodzi, żądni świata i Europy ludzie widzą to coraz wyraźniej. Afery stoczniowa i hazardowa pokazały faktyczne oblicze tej politycznej mafii. Jedynie strach przed ciemnogrodem i katolami-homofobami trzyma wykształciuchów jeszcze przy PO. Dużo trudniej było rozszyfrować maskaradę patriotyczno-antykomunistyczo-katolicką PiS. Ale jacy to patrioci, jeśli i oni głosowali za likwidacją suwerennego państwa. Rozbicie przez PiS WSI, okrzyczane przez antykoministycznych patriotów zasługą, było odsunięciem z WSI tych, którzy nie dali się zwerbować nowym sojusznikom. Polowaniu na agenturę Kremla w wojskowej informacji nie towarzyszyło polowanie na agenturę NATO. A przecież tylko ślepy nie dostrzega, że w obecnej rzeczywistości w niedobitkach naszej armii szansę na awanse i ważne funkcje w wojsku mają ludzie Waszyngtonu. Antykomunistyczna frazeologia była i jest naciągana, choć chwytliwa. Ostatnim polskim komuchem, a raczej narodowym socjalistą (socjalistyczny w treści, narodowy w formie) był wyznawca siermiężnego socjalizmu – Gomułka. Po nim rządzili jedynie karierowicze i oportuniści. Gdy przeszedł czas – wyprowadzili sztandar PZPR i zamerdali przymilnie ogonami w stronę Brukseli. Do Unii oficjalnie weszliśmy w czasach prezydentury komucha Kwaśniewskiego. A dzisiaj jeździ on na wykłady i odczyty do USA a nie do Moskwy. Uprawianie polowania na komuchów przypomina ściganie dawno wymarłych neadertalczyków. Nawet Grupa Trzymająca Władzę dawno dała się przewerbować. Oni zawsze idą z prądem. Niedobitkom postsowieckiej agentury nie jest łatwo. Nowa, zachodnia agentura zdominowała polski rynek. Nawet PO, będące w oczach antykomunistycznych patriotów sitwą związaną z Kiszczakiem i postsowiecką agenturą ma swojego delegata w tajemniczej Komisji Trójstronnej. Jest nim Janusz Palikot, znany jako “bicz na Kaczorów”. Także do niedawna szefowa Agory, a więc i niby przełożona kiszczakowskiej GW, Wanda Rapaczyńska, w spotkaniach tej Komisji brała udział. Także katolicyzm tandemu bliźniaków okazał się mocno podejrzany. W jednej ręce krzyż, w drugiej menora. Przy czym złośliwi twierdzą, że menora jest nawet jak gdyby większa od krzyża. A list naczelnego rabina, że Izrael stracił przyjaciela nie pozostawia wątpliwości, kto być może więcej niż Polska mógłby przegrać na katastrofie w Smoleńsku. Na szczęście jest jeszcze jego brat bliźniak. Nie wszystko więc dla Izraela zostało zaprzepaszczone. Gdyby nie było katastrofy w Smoleńsku, sytuacja głównych partii byłaby dość trudna. Zarówno lodziarze i sabotażyści gospodarczy z PO, jak i grabarze suwerenności z menorą w ręku z PiS tracili na popularności. A Pawlak czy postkomuna utraconych głosów nie przejmowali. Groziło to, że “wykluczeni” i “częściowo wykluczeni” mogą stać się niebezpiecznym przeciwnikiem. Historyczna rola PO – zniszczenie w ciągu jednej kadencji jak najwięcej – została wypełniona. Jej rolę europejczyków walczących z ciemnogrodem niedługo przejmie nowa partia założona przez założyciela PO – Olechowskiego. Po to tylko wystąpił on w ubiegłym roku z PO. Wypromowanie jego “nowej” partii przez “wolne i niezależne” media to pestka. Stopniowo przejmie “nowa” partia Olechowskiego cały elektorat PO. Dlatego widzimy takie “nieprzemyślane” i szkodliwe dla reputacji PO posunięcia jej asów. Chodzi o to, aby nadal niszczyć, co się da. Po ubiegłorocznych aferach wybór kandydata PO na “prezydenta” i tak stał pod znakiem zapytania. W obecnej inscenizacji idzie o to, aby na gubernatora polskiej prowincji wybrano tkwiącego w układzie patriotę a nie kogokolwiek z marginesu “wykluczonych”. Przy czym dlatego namówiono do startu w wyborach tylu “wykluczonych” kandydatów, aby głosy niezadowolonych zostały na nich rozproszone. A to gwarantuje, że ukrywającemu się za patriotyczną zasłoną dymną Kaczyńskiemu nie zagrozi żaden z kandydatów “wykluczonych”. PO i PiS, jak Lelum-Polelum zawładnęli polityczną sceną w Polsce. Nie ma raczej wątpliwości, że szanse na zwycięstwo mają kandydaci tylko tych dwóch szajek politycznych. Na kogo więc mamy głosować? Na kandydata aferzystów i sabotażystów gospodarczych z PO ? Czy na brata opłakiwanego przez Izrael i żydów polskich katolika-patriotę z menorą w ręku z PiS ? To trochę tak, jak byśmy mieli wybierać między komorą gazową a krzesełkiem elektrycznym. Egzekucji nie unikniemy. Możemy wybrać jedynie tę mniej bolesną. Jest jeszcze, wprawdzie mało prawdopodobna, ale inna realna alternatywa. Ale tylko wtedy gdy uda wybudzić się społeczeństwo z amoku zaślepionego patriotyzmu w stosunku do grabarza suwerenności – Lecha Kaczyńskiego i jego bliźniaka. Jeśli w dniu wyborów większość wyborców odda głosy na jakiegokolwiek kandydata spośród “wykluczonych”, nawet gdy będą te głosy rozproszone, o wiele mniej głosów przypadnie na “patriotę” czy na “lodziarza”. A wtedy oni zaczną się nas naprawdę bać. No i o to chodzi! Bo tylko strachem przed nami możemy ich zmusić do tego, aby przestali szkodzić Polsce. Istnieje jeszcze jedna, ale tylko teoretyczna możliwość. Brakuje nam męża stanu formatu Łukaszenki. Polityk ten nie daje się podporządkować obcym. Kupuje on ropę w Rosji, ale i w Wenezueli, aby pokazać Putinowi, że nie ma zamiaru być jego wasalem. Przed Unią też nie merda ogonem. Nie ma zamiaru oddać Białorusi w łapska Brukseli. Za to USA ogłosiła na niego nagonkę, w której tak niechlubną rolę odgrywał Lech Kaczyński. W naszej ponad tysiącletniej historii mieliśmy monarchów nie-Polaków. Z Litwy, Francji, Węgier, Szwecji czy Niemiec. Sami ich sobie wybieraliśmy naszymi władcami. A może by tak… dla odmiany… wybrać tym razem Białorusina? Pod jednym warunkiem! A więc, że Polskiej Racji Stanu będzie bronił u nas tak, jak broni białoruskiej racji stanu u niego w domu! PS. Propozycja wyboru Łukaszenki to naturalnie przesada. Nie musimy zresztą szukać u obcych. Naszego “Łukaszenkę” u nas też znajdziemy. Tylko musimy wyprosić z domu obcych występujących pod polską flagą… Konflikt Wschód – Zachód oficjalnie zakończył się wraz z rozpadem ZSRR. Nie oznacza to jednak zakończenia konkurencji pomiędzy USA a Rosją. Wręcz przeciwnie. Już po rozpadzie ZSRR w USA powstała z inicjatywy wielu wpływowych polityków neokonserwatywna organizacja PNAC. Głównym postulatem owej organizacji jest zdobycie przez USA absolutnej dominacji nad światem, przy użyciu wszelkich możliwych sposobów, także militarnych. Już wcześniej USA niewiele robiły sobie ze światowej opinii publicznej, realizując własne cele. W czasie prezydentury Ronalda Reagana w wyciszanej medialnie aferze Iran – Contra (nielegalne dostawy broni dla Iranu, min. przy pomocy Izraela) rząd USA zignorował nawet wyrok Międzynarodowego Trybunału w Hadze. To, że przy tej samej okazji Biały Dom świadomie łamał uchwały Kongresu USA nadmieniam jedynie gwoli ścisłości. Interesujące jest przy tym, że główną rolę w tym skandalicznym łamaniu prawa własnego i międzynarodowego odegrał ówczesny szef CIA – William Joseph Casey. Ze względu na zły stan zdrowia nie został on nawet przesłuchany, a pół roku po ujawnieniu afery Iran- Contra zmarł. Ale wielu innych czołowych polityków Białego Domu w aferę tę było zamieszanych. Po przejęciu rządów przez Busha seniora (który w czasie afery był viceprezydentem) wielu ukaranych polityków zostało przez nowego prezydenta amnestionowanych, a nawet wciągniętych do jego administracji. Ręka rękę myje… W czasie rządów Busha juniora widać było gołym okiem jego chęć zdobycia absolutnej militarnej przewagi USA nad Rosją. Służyć temu miała tzw. “tarcza” którą planowano rozmieścić dookoła Rosji, w tym i w Polsce. Tarcza umożliwiałaby USA w razie ataku atomowego na Rosję przechwycenie rosyjskich głowic nuklearnych wystrzelonych przez Rosję w odwecie w stronę USA i jego sojuszników. Po przejęciu rządu przez Baraka Obamę taktyka USA (ale nie strategiczne plany osiągnięcia absolutnej dominacji) uległa zmianie. Mimo, iż media niewiele o tym informują, widoczne są przygotowania Izraela i USA do ataku na Iran. Nagonka medialna na Iran, oskarżanie go o to, że zagraża światowemu bezpieczeństwu do złudzenia przypomina wcześniejszą nagonkę medialną na Irak zakończoną inwazją na ten kraj wojsk koalicyjnych pod przywództwem USA. Rosja sprzeciwia się militarnej agresji na Iran. Uzasadnione są obawy, że USA zamierza podbić lub całkowicie sobie podporządkować cały teren roponośny na Bliskim Wschodzie. Rosja jest też główną przeszkodą na drodze do zdobycia przez USA absolutnej dominacji nad światem. Nawet Chiny nie są dla dominacji USA tak trudną przeszkodą. Chiny wystarczy pod byle pretekstem obłożyć embargiem. Gospodarka Chin uzależniona jest od importu ropy i innych surowców, a budżet Chin uzależniony jest od wpływów z eksportu. Nałożenie całkowitego embarga na Chiny jednoznaczne jest z katastrofą gospodarczą Chin w ciągu kilku dni. Natomiast embargo na Rosję nie przyniesie takich efektów. To raczej zachodnia Europa potrzebuje surowców z Rosji i rynku zbytu w Rosji a nie odwrotnie. O przygotowaniach do ataku na Iran świadczą: A nawet informacje, że Osama bin Laden (który zmarł w grudniu 2001) mieszka – a jakże – w Iranie ! Jedynie opór Moskwy opóźnia naloty na Teheran. I w takiej oto sytuacji międzynarodowej dochodzi do katastrofy w Smoleńsku. Już od pierwszego dnia zaczęło się kolportowanie plotek. Pierwszą z nich była wiadomość, jakoby trzy osoby katastrofę przeżyły i znajdują się w szpitalu. Okazało się to wymysłem. Najwięcej emocji budzi kolportowany już od drugiego dnia po katastrofie filmik z miejsca katastrofy. Na niewyraźnym wizualnie i dźwiękowo filmiku najważniejszą sprawą były odgłosy strzałów. Dla wielu bezmózgowców filmik ten, zrobiony przez nierosyjskie służby, nadal jest koronnym dowodem zamachu dokonanego przez FSB. Dlaczego napisałem – dla bezmózgowców i że filmik zrobiony jest przez nierosyjskie służby. Nie jestem miłośnikiem kryminałów, ale kilka odcinków “Colombo” czy filmy o poruczniku Kojaku oglądałem. Ciekawe w nich było to, że często nie ten najbardziej podejrzany od początku “sprawca”, ale zupełnie ktoś inny na koniec okazywał się winnym zbrodni. Załóżmy, że za zamachem stoją Rosjanie. Mieli możliwość wpłynięcia na powstanie mgły, a nawet na niski poziom chmur (choć taką możliwość daje też prawdopodobnie technologia HAARP, a w niej przoduje USA). Sporadycznie pojawiające się tu i tam plotki i doniesienia o istnieniu i testowaniu “broni skalarnych” pozostawiamy w tym miejscu na boku. Także wpłynięcie na niewłaściwe wskazania amerykańskiej aparatury nawigacyjnej zainstalowanej na Tupulewie, na którą skazana była wobec złych warunków atmosferycznych załoga samolotu było w zasięgu Rosjan. Choć wymanipulowanie tejże (własnej) aparatury przy pomocy systemów satelitarnych jeszcze łatwiejsze było dla USA. Z tej prostej przyczyny, że USA góruje nad Rosją w satelitarnej technologii. GPS czy “tarcza” to osiągnięcia USA a nie Rosji. Ale załóżmy, że to Rosjanie planują doprowadzenie do rozbicia się samolotu polskiego prezydenta tuż przed pasem startowym. No, ale gdyby to oni taki zamach tak właśnie zaplanowali, to cały teren wokół miejsca, gdzie miał rozbić się samolot, jeszcze przed katastrofą zostałby szczelnie obstawiony setkami cywilnych agentów rosyjskiej bezpieki. Po to, aby nikt nie zauważył, że na przykład agenci FSB zmuszeni byli dobijać osoby, które katastrofę przeżyły. W tym jednak wypadku nawet mysz nie prześliznęłaby się przez gęsty kordon rosyjskiej bezpieki. A tym bardziej jakiś “przypadkowy” przechodzień, który nagrał dowody “dobijania” rannych, po czym bez problemu opuścił teren katastrofy i następnie dwa dni później filmik ten puścił w internecie. Dalej… Gdyby Rosjanie planowali wcześniej ewentualne dobijanie rannych, zapewne mieliby przy sobie pałki czy łomy. Rany zadawane takimi narzędziami niewiele różnią się od ran urazowych powstałych w wypadkach i katastrofach. Nawet dokładna sekcja zwłok miałaby trudności w wykazaniu, że urazy głowy zostały zadane celowo przez osoby trzecie. Natomiast nigdy i w żadnym wypadku FSB nie użyłaby do dobijania rannych broni palnej. Przecież nie są oni idiotami. Wiedzieć musieliby z góry, że katastrofa wywoła i tak podejrzenia zamachu, ale i przede wszystkim, że ciała będą musiały być zwrócone polskiej stronie. A kto wie, czy nie przeprowadzona zostanie ekshumacja zwłok i ich ponowne drobiazgowe badania, które wykryje rany postrzałowe. Rosyjska FSB była zapewnie licznie reprezentowana w tłumie ludzi i dziennikarzy czekających przy lotnisku na przylot samolotu. Ale wyłącznie tam i na trasie planowanego przejazdu z lotniska do Katynia. Mieli zabezpieczyć ważną polską delegację. Jest to działalność rutynowa służb w każdym państwie. Ale ponieważ nie planowali oni zamachu, nie czekali w okolicach lasku, gdzie do katastrofy doszło.

A gdyby za zamachem stały obce służby… Od czasu rozpadu ZSRR Rosja pod wieloma względami upodobniła się do wielu innych państw świata. Przede wszystkim jej granice nie są szczelnie zamknięte, jak kiedyś. Przebrani za turystów czy dziennikarzy agenci obcych wywiadów bez przeszkód poruszają się w Rosji. Wtajemniczeni z plany zamachu agenci obcych służb czekali więc w pobliżu miejsca, w którym miał się rozbić celowo tam właśnie naprowadzony samolot. Kilka minut po katastrofie byli już na miejscu. Jednen z nich nagrał filmik na telefon komórkowy. Celowo chaotycznie i szybko poruszał kamerą telefonu. Chodziło o to, aby obraz był zamazany i niewyraźny (później faktycznie dopatrywano się na filmiku nieistniejących postaci). Inni agenci pospiesznie zbierali szczątki samolotu, przedmioty należące do zabitych pasażerów czy nawet przyrządy nawigacyjne. Zanim na teren katastrofy dotarła rosyjska policja i agenci FSB przedstawiciele obcych służb (obładowani “bagażem”) zniknęli. Przedmioty wyniesione przez nich do dzisiaj podrzucane są na miejscu katastrofy. Mają wywoływać nadal podejrzliwość o niedbałość i mataczenie w śledztwie ze strony Rosji. Dodatkowo na nagrany filmik narzucono drugą ścieżkę głosową. Tą ze strzałami i “dobijaniem rannych”, po czym puszczono go w sieci. Ponadto agenci służb i agentura wpływu od początku rozpuszczali różne plotki – jak choćby tę o rannych w szpitalu. Podobne plotki i dezinformacje, mające wzmóc wobec Rosji atmosferę podejrzliwości rozpuszczane są nadal i bez przerwy, także przy uczynnej pomocy “użytecznych idiotów”, zwłaszcza rusofobów, w mediach i internecie nieprzerwanie do dzisiaj. Przy czym filmik nagrany na miejscu katastrofy, mający być koronnym dowodem, “dymiącym naganem” (w amerykańskiej wersji “dymiącym coltem”) ręki Putina i KGB w katastrofie okazuje się być raczej koronnym dowodem na to, że to robota obcego wywiadu. To właśnie wiedzący o mającej nastąpić katastrofie agenci obcego wywiadu czekali w pobliżu miejsca katastrofy. Nagrali filmik, przedobrzyli jednak z narzuconą na niego ścieżką głosową. Ich zamiar był jednoznaczny – narzucić skojarzenia ze zbrodnią w Katyniu 1940. A więc strzały z pistoletu, w domyśle nawet – w tył głowy – tak jak to robiło 70 lat wcześniej z innymi Polakami NKWD. Różnica polega na tym, że na ofiary katastrofy czekały tłumy ludzi i dziennikarze. Nie mogła więc FSB dobijać pasażerów strzałem w głowę i ciało natychmiast zakopać w lesie. Wszystkie ciała musiały wrócić do Polski. Bez śladów kul! Filmik miał za zadanie podkręcenie spirali podejrzliwości pod adresem Rosji. Także plotki o zamordowaniu jego autora miały ten sam cel. Nasunąć skojarzenia z NKWD, KGB i mordowaniem w przeszłości Polaków na “nieludzkiej ziemi”. Nie pojmuję jedynie, że nawet pozornie rozsądni ludzie dali się na taką prowokację wrogiego Rosji wywiadu nabrać. Jeszcze raz powtarzam – gdyby Rosja planowała ten zamach, teren katastrofy byłby szczelnie obstawiony przez KGB. A wtedy, gdyby nawet przypadkiem ktoś się przez kordon bezpieki przecisnął i nagrywał by filmik z miejsca katastrofy, to jego zastrzelono by w pierwszej kolejności. A wtedy nie oglądalibyśmy tego filmiku. To ktoś z wrogiego wywiadu, wiedząc, że do katastrofy dojdzie, czekał na nią, nagrał filmik, narzucił drugą ścieżkę głosową, puścił to w internecie wraz z plotką, że autora filmiku zamordowano na Ukrainie. Rosja od miesiąca stawiana jest pod pręgierzem. Podejrzenia czy wręcz oskarżanie jej o zamach nie tylko nie słabną, ale się nasilają. To nic, że w normalnym śledztwie prokuratura zawsze zachowuje tajemnicę śledztwa i nie ujawnia spraw mogących śledztwu zaszkodzić. To nic, że na zachodzie podobne śledztwa ciągnęły się latami. To nic, że śledztwa w sprawie katastrof prowadzi zawsze państwo, na terenie którego do katastrofy doszło. Naciski na Rosję narastają. Postawiono ją nieomal pod murem. Czyż nie po to, aby mieć wolną rękę w planowanej agresji na Iran? Jeszcze krótko o usłużności mediów (zwłaszcza internetu) w podgrzewaniu podejrzliwości przeciwko Rosji. W roku 1976 po śledztwie przeprowadzonym przez kongres USA “zakończyła” oficjalnie CIA operację “Mockingbird”. Operacja ta polegała na opłacaniu na całym świecie dziennikarzy za milczenie lub za sianie zamówionej przez CIA dezinformacji, co kosztowało CIA rocznie 265mln dolarów. Ale tylko ktoś niepoważny uwierzy, że CIA z kontrolowania mediów zrezygnowała. Robi to nadal, ale już bez prowadzenia dokumentacji i listy płac usłużnych “dziennikarzy”. Ile bowiem znaczą dla CIA uchwały kongresu USA przekonaliśmy się przy okazji afery Iran -Contra. Kongres zabronił handlu bronią z Iranem, ale pod kierownictwem szefa CIA rząd Reagana nielegalnie do Iranu broń wysyłał. To też tłumaczy, dlaczego media nagłaśniały przed rokiem 2003 fabrykowane przez CIA dowody na broń chemiczną i biologiczną w Iraku, co dało wtedy pretekst do agresji na ten kraj. CIA fabrykowała fałszywe dowody i za pomocą agentury wpływu kolportowała te fałszywki w mediach. A cały prawie świat to kupił jako prawdę. Dokładnie to samo robi obecnie CIA z propagandą przeciwko Iranowi, ale i z rzucaniem podejrzeń przeciwko Rosji w sprawie katastrofy w Smoleńsku. Jeszcze jedna rzecz wymaga wyjaśnienia. Qui bono – czyli kto na tej katastrofie skorzystał. Rosja “skorzystała” tyle, że sprawa zbrodni katyńskiej 1940 nagłośniona została na cały świat. Dodatkową “korzyścią” byłoby postawienie przez Rosję samej siebie pod pręgierzem światowej opinii publicznej jako państwa nadal zbrodniczego. Uwagi wielu komentatorów, że Rosjanie zgładzili groźnego dla nich, nielubiącego Rosji polskiego prezydenta świadczą o naszej megalomanii. Gospodarczo, militarnie a zwłaszcza politycznie jesteśmy wobec Rosji śmiesznie maleńkim i nic nie znaczącym kraikiem. Czy słoń musi obawiać się mrówki? Zwłaszcza, gdy kariera polityczna Lecha Kaczyńskiego dobiegała końca. Także nie Rosja w cieniu katastrofy zawarła niezmiernie korzystną umowę o prawo do eksploatacji złóż gazu łupkowego.

No więc – qui bono ? Natomiast USA może wobec problemów Rosji, wobec rzucenia na nią podejrzenia o sprawstwo katastrofy, spokojnie prowadzić jej politykę wyznaczoną w planach PNAC A więc nadal pracować może USA nad zdobyciem absolutnej przewagi nad światem. Także przy użyciu środków militarnych (a my im w tym pomagamy – wcześniej w Iraku, aktualnie nadal w Afganistanie). Rosja ma natomiast problem z udowodnieniem niewinności. Trudno jest jej w tej sytuacji blokować posunięcia Ameryki. PS. Henry Kissinger, wspólnie ze Zbigniewem Brzezińskim uważany za najważniejszą szarą eminencję w amerykańskiej polityce znany jest z powiedzenia, że wojsko to durne i bezmyślne bydło używane jako pionki w polityce zagranicznej. Próba przekonania policjantów w Dublinie, aby Kissingera (ściganego przez Francję i Hiszpanię listem gończym) aresztowano nie powiodła się. Policja pilnująca obrad Komisji Trójstronnej (6-9 maja br.), w których brał Kissinger udział, stwierdziła lakonicznie, że podczas weekendu Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie pracuje, a policja potrzebuje potwierdzenia autentyczności międzynarodowego nakazu aresztowania. W praworządnej i demokratycznej Europie możliwe więc jest, że ścigany międzynarodowym nakazem aresztowania człowiek podczas weekendu bez problemu pokazuje się publicznie i policja nie robi mu żadnych problemów. Naturalnie nie dotyczy to wszystkich śmiertelników. Są równi i równiejsi. Zwłaszcza jeśli są oni szarymi eminencjami Waszyngtonu. Andrzej Szubert

Smoleńska gruda gliny Gdy rankiem 3 maja przemierzaliśmy teren katastrofy, odkryliśmy miejsca, w których wszechobecny zapach paliwa lotniczego ustępował miejsca innemu – zapachowi rozkładających się ciał. Tak było szczególnie w części terenu zlokalizowanej najbliżej płyty lotniska. I nagle przerażające odkrycie. Do Smoleńska dotarliśmy nad ranem 2 maja. Bure, brzydkie, jeszcze zaspane miasto robiło koszmarne wrażenie. Tym bardziej że by dotrzeć do miejsca katastrofy samolotu prezydenckiego, musieliśmy minąć Katyń, a później ośrodki sanatoryjne, w których wypoczywali podobno głównie funkcjonariusze NKWD. To zresztą znany w Sowietach zwyczaj – kaci odzyskujący siły niemal nad grobami swych ofiar. Polski Tu rozbił się około 10 minut jazdy samochodem od centrum miasta. Nie na odludziu, przeciwnie nieopodal potężnego blokowiska, przy ruchliwej drodze. Właśnie na jej poboczu zaparkowaliśmy samochód. Kilka metrów od miejsca, na które wedle relacji świadków katastrofy, spadła część skrzydła. Około 200 m dalej runęła cała maszyna. Ten teren ma wielkość boiska.

Gdy każdy krok ma wymiar symboliczny Już przy samej drodze zauważyliśmy kwiaty i znicze. Tuż obok, w dole, przy drzewach, którym samolot ściął najwyższe gałęzie, stały wieńce i zdjęcia pary prezydenckiej. Wiele zdjęć. Stąd wydeptana w gliniastej ziemi ścieżka prowadziła do głównego miejsca katastrofy. 2 maja przemierzały ją liczne grupy Polaków i Rosjan. Okolica, bardziej przypominająca zdziczałą, porośniętą samosiejkami łąkę niż las, robiła ponure wrażenie. Teren wypadku widać i czuć z daleka. Silny zapach paliwa samolotowego można rozpoznać niemal z drogi. Na zaorane i ubite miejsce katastrofy wchodziliśmy bardzo powoli. Świadomość, iż to właśnie tu zginął prezydent RP i wielu naszych przyjaciół, kompletnie obezwładniała. Trudno było ruszać nogami, każdy krok miał wymiar symboliczny. Po chwilowym otępieniu przyszedł czas na dokładną obserwację. Błyskawicznie zorientowaliśmy się, że nie stoimy na pustkowiu, lecz na placu niemal usłanym fragmentami samolotu i pamiątkami po jego pasażerach. Jako pierwszą z gliniastej ziemi wyciągnęłam biało-czerwoną, postrzępioną szarfę z napisem „Prezydent Rzeczpospolitej”. Później odnaleźliśmy kawałki blachy, przewody, fragmenty poszycia samolotu. Na początku przerażeni zbieraliśmy dosłownie wszystko. Patrzyliśmy na siebie i choć nikt z nas nie powiedział ani słowa, krzyczeliśmy – jak to możliwe, że ktoś zaorał to miejsce! W końcu w jednej z kałuż nasza koleżanka wyciągnęła paszport. Jeszcze wówczas nie mieliśmy świadomości, że najstraszliwsze odkrycie jest dopiero przed nami.

Bezdomni na lotnisku Pierwsze drzewa prezydencki TU skosił około 1200 metrów od początku pasa startowego. Musiał lecieć wówczas na wysokości nie większej niż dwa i pół metra. Kolejne ślady wskazują, iż wznosił się. Następne gałęzie ściął już na wysokości około 4 metrów. I nadal szedł w górę. Nawet wówczas, gdy uderzył w opisywaną już w mediach brzozę, wznosił się. Tuż przed drogą, przelatując przez pas osik i świerków, przechylił się na lewą stronę, ale za szosą wydaje się, że odzyskał poziom. Był wówczas na kilkunastu metrach, ściął wierzchołki drzew i rzekomo tu stracił kawałek skrzydła. Runął 200 m dalej. Przeszłam całą trasę ostatnich sekund lotu samolotu. Pierwsze lampy naprowadzające na pas startowy znajdują się poza terenem lotniska, w miejscu zupełnie niestrzeżonym. Dokładnie na dzikim wysypisku śmieci. Tuż obok, w szopach z dykt i starych blach, mieszkają bezdomni. Ich kryjówki opierają się nawet o feralną brzozę, która miała przypieczętować tragiczny los samolotu. Lampy tkwią na opalonych podczas wypalania traw palach, zwisają z nich poklejone niebieską izolacją kable. Zastanawiające są również leżące dookoła nich świeżo wycięte drzewa. Czyżby 10 kwietnia oświetlenie naprowadzające na lotnisko było zasłonięte gałęziami? Pierwszy budynek należący do lotniska Siewiernyj wygląda jak drewniana zmurszała szopa. Stoi na trzech ścianach, czwarta rozpadła się chyba dawno temu. Także na tym obiekcie zamontowane są światła sygnalizujące pilotowi pas do lądowania. Idąc do początku płyty lotniska, mijałam jeszcze trzy rzędy lamp. Przy każdym leżały żarówki i szkła od powybijanych reflektorów. Jednak najbardziej zastanawiający był nowy kabel rozciągnięty między rzędami. Biegł on wzdłuż świeżo wykopanego rowu odsłaniającego stary, połatany przewód, który widocznie pierwotnie zasilał lampy. Kiedy dokonano modernizacji „sieci” – nie wiem. Czy zainteresowali się tym polscy prokuratorzy? 2 maja działał jeden rząd lamp znajdujących się kilkadziesiąt metrów od początku płyty lotniska. 3 maja świeciły dwa rzędy. Jednak podczas tych dwóch dni na lotnisku nie lądował ani nie wystartował żaden samolot.

Wydobyte z gliny Przerażeni liczbą szczątków samolotu znajdujących się nadal na miejscu katastrofy, postanowiliśmy, że postaramy się przewieźć do Polski te fragmenty, które wydadzą się nam najistotniejsze dla śledztwa. 3 maja przyjechaliśmy w okolice lotniska w kaloszach (teren jest dość grząski, poruszanie się po nim w normalnych butach jest trudne). Przemierzaliśmy to zaorane pole śmierci powoli. Już po ok. 30 minutach odnalezione kawałki samolotu nie mieściły się w reklamówkach. Zaczęliśmy po prostu wyciągać je z gliny i układać w sterty. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego władze Rzeczypospolitej nie dokonały oględzin tego miejsca po tym, jak rosyjskie służby zabrały stąd rzekomo wszystkie fragmenty prezydenckiej maszyny. Dlaczego ludzie, którzy przyjechali zwyczajnie pomodlić się na miejscu śmierci przyjaciół, muszą wyręczać polski rząd? W smoleńskiej glinie było dosłownie wszystko – kondensatory, przewody, kawałki urządzeń elektrycznych, skrzydeł samolotu, fragmenty podłogi, uszczelki i mnóstwo pamiątek po pasażerach.

Zobaczyłam kilka żółtych pokręconych kabli. Zaczęłam je odkopywać. Po kilku sekundach wydobyłam z ziemi duży fragment urządzenia odpowiedzialnego za sterowanie wypuszczaniem podwozia, wraz z kontrolkami i tabliczką informacyjną z napisem w języku polskim. Odnalazłam je mniej więcej w połowie miejsca katastrofy, blisko drogi ułożonej z betonowych płyt, po której wjechał dźwig i ciężarówki zabierające największe elementy wraku. Co przykryła nowo wybudowana droga – nie wiem, ale moja dzisiejsza wiedza nie pozwala przyjąć do wiadomości, że teren dokładnie wcześniej przeszukano. Nie po tym, co widziałam na własne oczy kilka metrów dalej. Gdy rankiem 3 maja przemierzaliśmy teren katastrofy, odkryliśmy miejsca, w których wszechobecny zapach paliwa lotniczego ustępował miejsca innemu – zapachowi rozkładających się ciał. Tak było szczególnie w części terenu zlokalizowanej najbliżej płyty lotniska. I nagle przerażające odkrycie. Koleżanka zawołała nas do siebie. W rękach trzymała coś, co z daleka wyglądało jak duża gruda gliny. „Tu jest chyba krew” – wydusiła. Rzeczywiście. Gruda gliny, niczym ta z wiersza Zbigniewa Herberta, okazała się kawałkiem ludzkiego ciała. Wśród nas był ksiądz- sanitariusz. Również on nie miał wątpliwości, że odnaleźliśmy fragment zwłok. Rozkopaliśmy ziemię nieopodal rowu, z boku miejsca katastrofy. Pogrzebaliśmy szczątek i modliliśmy się. Ale nie mogliśmy, nie potrafiliśmy zostać tam dłużej. Nie mogliśmy już chodzić po ziemi, na której rozbił się prezydencki samolot. Nie mogliśmy deptać cmentarzyska. Nikt z nas po dzień dzisiejszy nie ma wątpliwości, że mimo zapewnień i zaklinania się przedstawicieli rządu RP w smoleńskiej glinie pozostały szczątki ofiar. Jednocześnie byliśmy więcej niż pewni, że przyjazd do tego tragicznego miejsca był konieczny. Uznaliśmy, że musimy zrobić wszystko, by przewieść kawałki rozbitego Tu do Polski. Tego chcieliby od nas nasi przyjaciele, którzy stracili życie w tej maszynie. Katarzyna Gójska-Hejke

Wiecie co się tam teraz dzieje? To paranoja!! Wybrałem tam się ze znajomymi, aby zobaczyć to miejsce na własne oczy. I tak: autokary z Polski i Rosji, widzieliśmy nawet jeden z Francji, jest też dużo tirów na polskich blachach. Wszędzie pełno ludzi, którzy chodzą sobie po tym bagnistym terenie, jakby byli na grzybobraniu. Wszędzie strasznie śmierdzi i czuć zapach ludzkiej zgnilizny oraz smród paliwa samolotowego. Są tez ruscy z milicji, siedzący w cywilnych pojazdach. Rozmawiam z polskimi harcerzami. Pokazują mi miejsce, gdzie przed chwila znaleźli kawałek ludzkiego ciała, prawdopodobnie kawałek ludzkiej stopy i ją głęboko zachowali. Ale i tak czuję ten smród! Moi znajomi znaleźli jakiś notatnik ale strasznie zabrudzony. Oddali go harcerza. Zaczepili nas ruscy i proponują fragmenty samolotu na sprzedaż. Koleś miał jakieś części z kokpitu i chciał za nie 400 euro! Teren wygląda jakby był tuż po koncercie woodstoku. Pełno szukających ludzi! Nie zabezpieczony teren! Patrol milicji tylko na pokaz! Wszyscy Polacy z którymi rozmawiam, mówią jednym głosem: - to skandal, że rząd Tuska na to pozwolił! Tu nawet największemu twardzielowi, cisną się łzy do oczu. Wracamy do kraju zdruzgotani!!! Jedyne co sobie przywłaszczyłem, to urwana gałąź z drzewa, o które zahaczył prezydencki samolot. Jeżeli chcecie zobaczyć jak jest naprawdę, jedzcie tam i się przekonacie na własne oczy!! Jeszcze jedno: chciałbym teraz spotkać osobiście Tuska. ~Don King; 2010-05-15 10:30

Polskie łupki – szanse czy łupienie Gaz łupkowy (shale gas) podgrzewa wyobraźnię nie tylko marzycieli; skąpe informacje, przerabiane na sensacyjną papkę rozbudzają nadzieje na Polskę, jako europejskie gazowe mocarstwo. W kwietniu we wsi Łebień pod Lęborkiem rozpoczęły się pierwsze wiercenia w niekonwencjonalnych złożach gazu. Firmy poszukujące szacują, że polski gaz może pokryć nasze zapotrzebowanie nawet na 200 lat. Według nich, wydobycie jest możliwe za lat 10. Co to jest? Gaz uwięziony w skałach ilastych, czyli shale gas oraz złoża zawierające to paliwo w izolowanych, trudno dostępnych porach skalnych (tzw. tight gas) stały się już bardzo popularne. Gaz łupkowy pozyskiwany jest ze skały łupkowej bogatej w organiczny węgiel. Łupek zaś, to najczęściej występująca skała osadowa, tak samo nieprzepuszczalna jak beton. Uwięzione tam cząstki gliny zawierają olej i gaz naturalny, który tworzył się przez miliony lat z rozkładu materii organicznej, jaka pozostała w skale. Łupki mogą utrzymywać tak ogromne ilości gazu, bo ich źródła produkują go powoli i stabilnie przez długie lata. Wyzwaniem jest przemieszczenie ogromnych ilości płynów i gazów poprzez skałę. Wielkie koncerny naftowe m.in. w USA, Kanadzie, Australii i Europie (Niemcy, Szwecja, Węgry) już od dawna interesują się perspektywami występowania tego gazu i prowadzą poszukiwania jego złóż. Szacuje się, że światowe zasoby gazu w złożach niekonwencjonalnych są dziesięciokrotnie większe od zasobów konwencjonalnych.

Jak się do tego dobrać? Technologię wydobycia opracowali Amerykanie. Horyzontalne (poziome) wiercenia oraz hydrauliczne rozwarstwianie łupków gazonośnych to główne jej elementy. Najpierw jest klasyczne wiercenie pionowe. Następnie rurę wiertniczą i wiertło wyjmuje się i w to miejsce wprowadza oprawę w celu zabezpieczenia otworu przed zasypaniem i zalaniem wodą. Potem wpompowuje się specjalny beton, który przetłaczany jest między ściany otworu a zewnętrzną ścianę oprawy uszczelniając wywiercony otwór, co zapobiega również zanieczyszczaniu warstw wodonośnych (1). Taki otwór wierci się na głębokość od 3 tys. m do 100 m nad planowanym odgałęzieniem horyzontalnym. W tym miejscu zaczyna się zakręt i wprowadzany jest silnik wiercący z instrumentami pomiarowymi (MWD) w celu rozpoczęcia budowania łuku. Odległość od punktu zakończenia pionowego wiercenia do końca zakrętu to około 500 m (2). Kiedy zakręt będzie kompletny, rozpoczyna się wiercenie sekcji poziomej (3). Jedna użyta do tego celu rura ma ok. 6,5 m długości i waży ok. 250 kg. By wydrążyć kanał długi na ok. 2,5 tys. metrów, trzeba użyć ponad 350 rur ważących blisko 87 ton (4). Gdy określona długość kanału zostanie uzyskana, zaczyna się budowa osłony, podobnie jak na początku (5). Następnie do odwiertu poziomego wprowadza się działo perforujące – rurę z ładunkami wybuchowymi, które odpala się za pomocą detonatora elektrycznego. Ładunki naruszają litą strukturę łupków gazonośnych (6). Po wycofaniu działa wtłaczana jest tam pod bardzo wysokim ciśnieniem woda z piaskiem i specjalnymi dodatkami chemicznymi. Gdy mieszanka dostanie się do perforacji, ciśnienie spowoduje rozszczelnienie i spękanie skały łupkowej (7). Utworzy to kanały pozwalające na wypuszczanie gazu do przewodu (8). Takie „wyrobisko” dzieli się na trzy segmenty i cofając się zatyka kolejno uruchomione sekcje, rozszczelniając kolejne (9). Po zakończeniu tego etapu pozostawione „korki” usuwa się za pomocą wiercenia. Proces ten może być powtarzany wiele razy w celu objęcia promieniście całego poziomego złoża łupków wokół pionowego przewodu wiertniczego. W tym miejscu stawia się szyb i montuje inne urządzenia pozwalające na ujęcie i odtransportowanie gazu do rurociągów lub cystern.

Shale gas w Polsce Według szacunków takich firm jak Exxon Mobil czy Chevron nasze zasoby gazu łupkowego wahają się od 1,4 do 3 bilionów metrów sześciennych. Z kolei San Leon Energy szacuje zasoby tylko trzech złóż na 113 mld m sześc. Wynika z tego, że Polska może mieć niekonwencjonalne złoża gazu ziemnego, które wystarczą nawet na 100–200 lat. Prawdopodobne złoża gazu łupkowego ciągną się szerokim pasem od Pomorza po Rzeszowszczyznę (tam właśnie sprzedano najwięcej koncesji) i w rejonach monokliny przedsudeckiej. Obszar objęty planowanymi pracami wynosi ponad 37 tys. km2, co stanowi prawie 12 proc. obszaru Polski.

Koncesje, ceny, koszty Ministerstwo Środowiska wydało już ok. 60 pięcioletnich koncesji na poszukiwania gazu łupkowego, w tym dla Exxon Mobil, Chevron, Conocophillips czy Marathon. Muszą one wnosić opłaty sięgające nawet kilku milionów złotych, płacić za wydobycie oraz ponosić opłaty administracyjne i górnicze. Są dwa rodzaje koncesji – na poszukiwanie oraz na eksploatację zasobów. Otrzymują je firmy zarejestrowane w Polsce. Ubiegając się o koncesję eksploatacyjną, trzeba przedstawić wyniki prac poszukiwawczych, plan zagospodarowania złóż i raport o skutkach dla środowiska. – Międzynarodowe koncerny petrochemiczne będą płaciły gigantyczne kwoty za niekonwencjonalne złoża gazu i ropy naftowej – uważa John Watson, szef amerykańskiej firmy paliwowej Chevron. – Ceny takich złóż pójdą w górę, ponieważ konwencjonalnych zasobów węglowodorów jest coraz mniej.

Co może PGNiG PGNiG ma 11 samodzielnych koncesji na gaz z łupków i stara się o dalsze. W kwietniu powstał już otwór w Markowoli w woj. lubelskim, który potwierdził występowanie węglowodorów. Prawdopodobnie w drugiej połowie tego roku powinny być znane pierwsze wyniki testów. Spółka zaznacza, że poza pracami na swoich koncesjach PGNiG zainteresowane jest współpracą z innymi firmami, które prowadzą w Polsce poszukiwania gazu z łupków. Z Marathonem podpisano list intencyjny o współpracy w rejonie Płońska, a z Chevronem prowadzone są rozmowy.

Dla Rosji – zagwozdka Dziennikarka Julia Łatynina mówi wprost: „Wiosną 2010 r. na Kremlu nagle zrozumiano, że gaz łupkowy powoduje zerwanie ze światowym gazociągiem i że jeżeli nie podejmie się działań, to być może Polska będzie eksportować gaz do Europy oraz że polskie władze należy natychmiast przeciągnąć na naszą stronę”. Gazprom przyznał, że wzrost wydobycia gazu łupkowego w USA może radykalnie zmienić cały światowy rynek gazowy i zagrozić projektom rosyjskiego koncernu oraz uderza w konkurencyjność tego surowca w UE. Jeśli potwierdzą się szacunki w Polsce, to Europa może zmniejszyć swą zależność energetyczną od Rosji. Rosyjski dziennik „Kommiersant” ocenia, że gdyby zasoby Polski potwierdziły się, to oznaczałoby wzrost potwierdzonych zasobów gazu ziemnego w Europie o 47 procent. Analityk rynku gazowego Michaił Krutichin uważa, że jeśli dojdzie do przemysłowego wydobycia szacowanych polskich zasobów gazu to Gazprom może szybko stracić swoją pozycję w Europie.

Kontrakt w cieniu katastrofy Niedawno wicepremier Waldemar Pawlak zapowiedział, że w maju dojdzie do podpisania rządowej umowy gazowej między Polską a Rosją. Umowa ta przewiduje zwiększenie dostaw gazu do Polski do 10,3 mld m sześc. rocznie i wydłużenia kontraktu do roku 2037. Wartość transakcji to ok. 100 miliardów dolarów, czyli 288 mld złotych. Dlaczego zawierana jest akurat teraz, skoro do roku 2022 zawarto inną umowę pomiędzy Gazpromem i PGNiG pozwalającą importować gaz po uzgodnionych cenach? Jeszcze przed katastrofą w Smoleńsku politycy opozycyjnego PiS grozili postawieniem Donalda Tuska przed Trybunałem Stanu, jeśli zawarłby tę godzącą w interes Polski umowę. Dodatkowo, na dwa dni przed katastrofą światowe media donosiły o odkryciu w Polsce ogromnych zasobów gazu łupkowego. Gazowe interesy Putina załatwiane były z polskim premierem nad grobami oficerów w Katyniu i dziwiły nawet rosyjskich dziennikarzy. Dwie godziny później w jednym ze smoleńskich hoteli miała miejsce konferencja prasowa premiera Rosji na temat zaspokojenia polskiego popytu na gaz do roku 2037. Zmarły tragicznie prezydent Lech Kaczyński ostro i głośno wskazywał na szkody, jakie ta umowa może przynieść Polsce. Także Komisja Europejska nie jest skora do wydania zgody na taki kontrakt.

Gazowe kleszcze Odkrycie tak olbrzymich pokładów gazu w Polsce stawia również pod znakiem zapytania inwestycje niemieckie, eksploatację złóż na Morzu Barentsa czy budowę gazociągu pod dnem Bałtyku. Polacy otrzymują unikalną szansę rozwarcia gnębiącego nas historycznego uścisku Rosji i Niemiec. Mamy złoty róg i wszystko wskazuje na to, że większość nas nie zdaje sobie z tego sprawy. Trudno się dziwić, bo media w Polsce nie należą do Polaków, więc informacje o tym, że Amerykanie dzięki nowej technologii stali się głównym producentem gazu ziemnego na świecie, wyprzedzając Rosję, że udokumentowali złoża zdolne zaspokoić potrzeby Polski na ponad 100 lat i że Polska może stać się eksporterem gazu, nie znajdują tam miejsca. Odkrycia te mocno niepokoją Rosjan i Niemców, którzy obawiają się strategicznej nierównowagi i zagrożenia interesów swych korporacji. W związku z tym Berlin naciska na Warszawę w celu ograniczenia eksploatacji łupków oraz dopuszczenia Rosjan do kupna złóż i udziału w wydobyciu. Ponadto Niemcy naciskają na Tuska, aby ograniczyć rolę amerykańskich firm. Jedną z pierwszych ustaw podpisanych przez nowego p.o. prezydenta była ustawa zezwalająca ministrowi skarbu na ingerencję i zrywanie podpisanych umów „ze względu na bezpieczeństwo strategiczne”. Jednak zaangażowanie w Polsce firm amerykańskich oznaczałoby rzeczywiste, a nie egzotyczne gwarancje bezpieczeństwa, bowiem USA troszczą się o swoje koncerny naftowe. W tym kontekście nieważne jest, czy prezydent Kaczyński został zamordowany, czy też nieszczęśliwy wypadek spowodował jego śmierć – nieważne, czy „stawiał się” pewnej opcji. Gazowe sprawy nie mogą być rozstrzygane poza naszymi plecami przez politycznych towarzyszy. Jeśli Polacy zostawią ich bez kontroli i bez społecznego nacisku to stracimy tę szansę a Pałac Namiestnikowski wróci do swojej roli, którą pełnił przez 123 lata. Teraz rozstrzyga się przyszłość na kolejne kilkadziesiąt lat. Bartosz Orlicz

Michał Likowski, ze “Skrzydlatej Polski” o bezczynności rządu Tuska ws. katastrofu Tu-154M w wypowiedzi dla ”Naszej Polski”: “Coraz bardziej frustrujący jest stan nieudzielania przez polskie władze szczegółowych informacji o przebiegu lotu i samej tragedii. Doświadczenia innych katastrof lotniczych pokazują, że podstawowe informacje są dostępne już po kilku dniach. Wtedy pojawiają się również pierwsze, najbardziej prawdopodobne tezy, dotyczące przyczyn. W przypadku katastrofy smoleńskiej dostępne były wszystkie, najważniejsze dane: stan pogody, zapisy rejestratorów lotu, wymiana korespondencji z wieżą kontroli lotów, znaleziono wszystkie elementy wraku. Nawet tłumacząc się koniecznością utrzymania dobrych stosunków z Rosją, nie sposób wytłumaczyć faktu całkowitego lekceważenia przez władze obywateli naszego kraju. Mamy prawo poznać szczegóły tej tragedii. Zresztą nie tylko my, sa również rodziny ofiar, są parlamentarzyści. Tymczasem środowa konferencja prasowa premiera i o dzień późniejsze wystąpienie w Sejmie, wspólnie z m.in. ministrem obrony, Bogdanem Klichem, nie wniosło praktycznie nic, poza zapewnieniami, że rząd działa sprawnie. Tyle, że nie można tej tezy w żaden sposób skonfrontować z faktami. Faktów w zasadzie nie znamy. Obraz doskonałej pracy przedstawicieli polskich władz i służb burzy fakt rezygnacji z prac w wojskowej komisji badania przyczyn wypadku pana Edmunda Klicha, szefa Państwowej Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Ten niezależny, bardzo doświadczony specjalista zrezygnował, podając za przyczynę brak wsparcia ze strony władz, a wręcz uniemożliwianie pracy przez zabieranie tłumaczy i członków jego grupy, na rzecz prac prokuratury wojskowej, oraz bałagan w działaniach. Bezpośrednio oskarżał ministra obrony Bogdana Klicha. Obecnie reprezentantem Polski, obserwującym działania rosyjskiej komisji, jest Jerzy Miller, szef MSWiA. Od kiedy na czele polskiego zespołu stanął polityk rządzącej partii, działania wszystkich organów ponownie przedstawiane są jako wzorowe i wzajemnie się dopełniające…”

MCDonald w Służbie Bezpieczeństwa Mówi się, że trzynastka to pechowa liczba, a tymczasem jest wprost przeciwnie. Jakże tu uważać trzynastkę za liczbę pechową, kiedy właśnie 13 maja premier Donald Tusk nie tylko otrzymał w Akwizgranie prestiżową Nagrodę im. Karola Wielkiego, ale również – został udelektowany laudacją wygłoszoną przez samą Naszą Złotą Panią Anielę? Czy tubylczy śmiertelnik, nawet jeśli jest prezesem lokalnej administracji, może dostąpić większego zaszczytu? Nie może, to jasne jak słońce, bo chociaż nagroda ma charakter symboliczny i obejmuje pieczęć miejską, dyplom i czek na 5 tysięcy euro, to przecież nie w tym rzecz, tylko w tym, że stanowi wstęp do dalszej, oszałamiającej, prawdziwie europejskiej kariery. Premier Donald Tusk otrzymał nagrodę im. Karola Wielkiego za szczególne zasługi dla jedności europejskiej. Polegały one na tym, że Donald Tusk, jeszcze nie będąc nawet premierem, doprowadził do transformacji ustrojowej w Europie, a potem nie ustawał w wysiłkach na rzecz porozumienia i współpracy Rzeczypospolitej Polskiej z jej europejskimi partnerami. Wprawdzie żyją jeszcze ludzie pamiętający, że do transformacji ustrojowej w Europie miał doprowadzić Lech Wałęsa, ale czasy się zmieniają, a zatem – muszą zmieniać się też i bohaterowie naszych czasów. Obecność przy premieru Tusku Andrzeja Wajdy i Normana Daviesa może zapowiadać przyszłe niezbędne korekty historii najnowszej, jeśli oczywiście Ministerstwo Prawdy uzna taką konieczność. Nie jest to wykluczone, bo wprawdzie niezawisły sąd napiętnował książkę Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie, ale już drugi niezawisły sąd oddalił pozew mecenasa Rydygiera, który na tym samym co i córka byłego prezydenta naszego państwa patencie, chciał wydębić sobie odszkodowanie i listek do wieńca sławy. Wtedy Andrzej Wajda nakręciłby długometrażowy film pod tytułem, dajmy na to, „Człowiek z plasteliny”, w którym wyeksponowałby niebywałą plastyczność premiera Donalda Tuska, która objawiła się nie tylko podczas „nocnej zmiany” w roku 1992, ale i później, zwłaszcza później. W osobie premiera Donalda Tuska uhonorowana została bowiem cała razwiedka, która nie tylko zainspirowała transformację ustrojową, nie tylko ją przeprowadziła, ale w zwartym szyku nadzorowała jej przebieg, rozbudowując przez cały czas szeregi tajnych współpracowników. Dzięki temu dzisiaj, kiedy tylko zajdzie potrzeba, obok Stronnictwa Pruskiego, wyhodowanego na pożywce Fundacji Batorego i Fundacji Adenauera, żeby wymienić przynajmniej te najważniejsze, w jednej chwili może zostać powołane bardzo reprezentatywne Stronnictwo Ruskie, obejmujące przedstawicieli wszystkich środowisk społecznych, nie wyłączając przewielebnego, postępowego Duchowieństwa. Stwarza to niebywałe perspektywy dla poszerzania i pogłębiania współpracy Rzeczypospolitej Polskiej ze strategicznymi, europejskimi partnerami, którzy nigdy o tubylczych Polakach nie zapomnieli. Ani wtedy, gdy przedstawiciele NKWD i Gestapo naradzali się nad zapewnieniem tubylczemu narodowi świetlanej przyszłości, ani wtedy, kiedy w stosunkach między strategicznymi partnerami doszło do błędów i wypaczeń, których symbolem może być jednostka SS Charlemagne, nadużywająca imienia Patrona dzisiejszej Nagrody do niewłaściwego pojmowania jedności europejskiej, to znaczy – bez uwzględnienia interesów i oczekiwań strategicznego partnera. Na szczęście dzisiaj te nieporozumienia należą już do przeszłości, podobnie jak niewłaściwy stosunek do starszych i mądrzejszych. Któż inny bowiem pozwoli się prześcignąć w czujności wobec wszelkich przejawów odchyleń mniej wartościowych narodów tubylczych od zatwierdzonej linii politycznej poprawności? Ot, choćby teraz, dzięki tej argusowej czujności napiętnowane zostały manifestacje kibiców piłkarskich w Rzeszowie, którym nie spodobały się „garbate nosy”. I od razu cały świat aż zatrząsł się z oburzenia. Dlatego też, przy obmyślaniu najbardziej odpowiedniego wariantu świetlanej przyszłości, jaką strategiczni partnerzy przygotowują dla mniej wartościowego narodu tubylczego, te właściwości starszych i mądrzejszych z pewnością zostaną wzięte pod uwagę i odpowiednio wykorzystane. I dopiero na tym tle można zrozumieć przyczyny, dla których Nasza Złota Pani Aniela doradziła premieru Donaldu Tusku, by zrezygnował z kandydowania na stanowisko tubylczego prezydenta. Kandydując bowiem, musiałby pospolitować się z innymi kandydatami i udawać, że jest to sytuacja normalna. Tymczasem Nasza Złota Pani Aniela najwyraźniej przeznaczyła premiera Donalda Tuska do wyższych rzeczy – kto wie, czy nie do godności królewskiej, do której pierwszym stopniem jest właśnie Nagroda imienia Karola Wielkiego? Kiedy już ustawa o odwróconym kredycie hipotecznym spełni swoje zadanie, doprowadzając, zarówno na obszarze Ziem Utraconych, jak i Polskim Terytorium Etnograficznym do pożądanej zmiany stosunków własnościowych w duchu ubiegłorocznej deklaracji CDU i CSU oraz postulatów, kierowanych pod adresem Polski przez organizacje wiadomego przemysłu, Donald Tusk, uhonorowany dziedzicznym tytułem MCDonalda, (Majesty Caesar) będzie mógł zasiąść na tubylczym tronie - oczywiście w obstawie starszych i mądrzejszych – tak na wszelki wypadek, żeby przypadkiem ani nie przewróciło mu się w głowie, ani nie zapomniał, skąd wyrastają mu nogi. W przewidywaniu nadchodzących rozstrzygnięć, w obliczu krzepnącego właśnie Stronnictwa Ruskiego, które wystąpiło z apelem o zapalenie świeczek i ogarków, również kandydujący na tubylczego prezydenta z ramienia obozu płomiennych obrońców interesu narodowego Jarosław Kaczyński przedstawił rosyjskiemu prezydentu Dymitru Miedwiediewu i rosyjskiemu premieru Włodzimierzu Putinu ofertę pojednania. Wywołała ona oczekiwany rezonans nie tylko w tubylczych mediach, ale również w Rosji. I nic dziwnego, bo w ten oto sposób między obozem zdrady i zaprzaństwa, a obozem płomiennych obrońców interesu narodowego zapanowała niezbędna symetria. Wychodzi ona naprzeciw oczekiwaniom strategicznych partnerów, którzy – jak każdy dobry gracz – nie stawiają wszystkiego na jedną kartę, tylko, na wszelki wypadek, wolą mieć kilka asów w rękawie. Oczywiście takie symetryczne pojednanie to rzecz zbyt poważna, by puszczać je na łaskę lotnych piasków masowych nastrojów. Dlatego też kandydujący na urząd tubylczego prezydenta marszałek Bronisław Komorowski (tylko patrzeć, jak zostanie uhonorowany tytułem „Drogiego Bronisława”) zapowiedział utworzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. W skład tej Rady ma wejść premier, wicepremier, minister spraw zagranicznych, minister obrony narodowej, minister finansów, prezes NBP, marszałkowie Sejmu i Senatu kierownicy głównych partii politycznych, no i oczywiście – prezydent, któremu ta Rada ma niby doradzać. Tak naprawdę jednak nietrudno się domyślić, że intencją powołania Rady jest podgarnięcie wszystkich tych dygnitarzy na kupkę, by ścisłe kierownictwo razwiedki nie musiało użerać się z każdym z osobna, tylko przekazywało dyrektywy wszystkim za jednym posiedzeniem. W ten sposób zarówno zasada jednoosobowego kierownictwa, jak i centralizmu demokratycznego, jako podstawowe zasady ustrojowe przyszłej Królewskiej Rzeczypospolitej, zostaną harmonijnie pogodzone. SM

Kuglarze. Alfabet kłamstw: "C" Taki kuglarz to wszystko potrafi. Weźmie, postawi sobie czarną skrzynkę na stoliku, wsadzi człowieka, porżnie go na kawałki, a on za chwilę pokazuje nam się cały. I to na naszych oczach. Chociaż wiemy, że to jest trick, to widzimy na te własne oczy, że i cięcie było dokonane, i to, że przepołowienie było jego efektem.A w końcu oklaskujemy kuglarza i całego człowieka. Aby dojść do takiej wprawy, trzeba wielu lat ćwiczeń. Na przedstawienia kuglarzy idziemy z przyjemnością, płacimy za ich wyćwiczenie, kupując bilety. Są jednak przedstawienia, których chcielibyśmy uniknąć. Bo jeśli władza bawi się ze społeczeństwem w kuglarstwo, to zaczyna być niepokojące. I to bardzo.

Czarne skrzynki z TU 154 M Poniedziałek, 12 kwietnia (06:59) Czarne skrzynki Tu-154M zostały wstępnie odczytane - donosi korespondent RMF FM Przemysław Marzec. Zapis ponownie wykluczył hipotezę o niesprawnej maszynie. Nadal rozpatrywane są jeszcze dwie: błąd człowieka albo zła pogoda. Taką informację przekazał Aleksander Bastrykin, szef komitetu śledczego przy prokuraturze Rosyjskiej Federacji premierowi Władymirowi Putinowi.

15 kwietnia: Fachowo nazywa się ją rejestratorem szybkiego dostępu. Jej zadaniem jest rejestrowanie parametrów technicznych samolotu. Trzecia czarna skrzynka prezydenckiego Tupolewa wróciła do Polski. I choć jest dowodem rzeczowym w rosyjskim śledztwie, może być przebadana tylko tu. Skrzynka przyleciała na pokładzie samolotu Globem aster, który przywiózł ciała 34 ofiar katastrofy. Wrócili też polscy eksperci z komisji badania wypadków lotniczych, współpracujący w czynnościach śledczych. "Piloci prezydenckiego samolotu wiedzieli, że się rozbiją" - powiedział w czwartek prokurator generalny Andrzej Seremet w TOK FM. Zapis z czarnych skrzynek zostanie ujawniony; upublicznione nie zostaną tylko "treści intymne" - zapowiedział.

"19 kwietnia: „Polska wystąpiła do strony rosyjskiej o przekazanie polskiej prokuraturze zapisów tzw. czarnych skrzynek samolotu, który rozbił się w Smoleńsku - podał Naczelny Prokurator Wojskowy płk Krzysztof Parulski.Strona rosyjska będzie "sukcesywnie i w miarę postępów śledztwa" przekazywać polskiej prokuraturze materiały swego śledztwa - zapewnił w piątek Prokurator Generalny Rosji Jurij Czajka swego polskiego odpowiednika Andrzeja Seremeta”

19 kwietnia: „Możliwe, że w czwartek poznamy, co zawierają czarne skrzynki prezydenckiego TU-154. Ma je przedstawić Prokurator Generalny w obecności polskich prokuratorów badających skrzynki w Moskwie. Rosyjskie media informują, że znajdujące się w Moskwie skrzynki są już rozszyfrowane.”

22 kwietnia: Za 2 tygodnie do Polski może trafić wykonana w Rosji wstępna analiza zapisu czarnych skrzynek prezydenckiego samolotu - oświadczył Prokurator Generalny Andrzej Seremet. Podkreślił on, że materiały będą przekazane do analizy fonoskopijnej i dopiero wtedy prokurator będzie mógł podjąć decyzję o ujawnieniu ich treści.

7 maja: Nie wiadomo, kiedy poznamy zapis czarnych skrzynek Tu-154. Powód? Materiał na nich zebrany jest tak złej jakości, że trzeba przedłużyć badania - przyznał prokurator generalny Andrzej Seremet po wizycie w Moskwie. Dodał też, że nadal nie jest znana dokładna godzina katastrofy pod Smoleńskiem. Seremet zapewniał, że zależy mu na upublicznieniu zapisów z czarnych skrzynek prezydenckiego samolotu. Niestety nie stanie się to w najbliższym czasie, gdyż ich badanie znacznie się przeciągnie. Prokurator generalny nie wykluczył, że polska strona otrzyma oryginały czarnych skrzynek i stenogramy z ich zapisu dopiero za kilka miesięcy (prokurator - po analizie fonoskopijnej - podejmie decyzję, co do ich ujawnienia). Ma być przejrzyście- Intencją strony rosyjskiej i polskiej jest dążenie do maksymalnej jawności śledztwa - podkreślił prokurator generalny. I dlatego w najbliższym czasie - jak zapowiedział Seremet - zawarte zostanie porozumienie między prokuraturami obu krajów, które pozwoli m.in. na przekazywanie materiałów śledztwa bez dotychczas stosowanych procedur formalnych, wynikających z przepisów umów międzynarodowych. Chodzi m.in. o możliwość przesyłania dokumentów drogą elektroniczną czy faksem. Seremet odnosząc się do współpracy między polskimi i rosyjskimi prokuratorami, powiedział, że badania przez komisje wyjaśniające okoliczności katastrofy odbywają się na podstawie konwencji chicagowskiej, a postępowanie i wymiana materiałów odbywa się w oparciu o kodeks karny i konwencję strasburską. Współpracę ma ułatwić szykowane porozumienie… Wiemy, zatem, że: strona rosyjska odczytała wstępnie zapisy skrzynki. Już 12 kwietnia. Potem był sygnał o zakończeniu synchronizacji. Jeszcze w kwietniu. Mamy zapewnienie Prokuratora Seremeta o umowie z Rosjanami, że materiały będą przekazywane sukcesywnie. Mamy od 19 kwietnia (ciekawe, dlaczego dopiero wtedy?) wystąpienie Polski o przekazanie materiałów. Potem 22 kwietnia zapowiedź, ze za dwa tygodnie materiały będą w Polsce (kolejny raz 2 tygodnie!). 7 Maja dowiadujemy się, ze Polsce nie przekazano znaczącej ilości materiałów, a dopiero jest przygotowywana umowa, która pozwoli na ich sprawne przekazanie. Co więc znaczyło zapewnienie prokuratora Czajki, o tym, że dokumenty będą przekazywane „sukcesywnie”? Oprócz ewidentnych przekłamań, dotyczących terminu przekazania zapisów fonograficznych, (bo czarne skrzynki zostaną zapewne w czeluściach urzędów bezpieczeństwa Rosji), stanu porozumień pomiędzy rządami w sprawie dokumentów śledztwa, mamy jeszcze jedną sztuczkę kuglarzy. Do 7 maja 2010 było jasne, że o trybie ujawnienia i zakresie decydować będzie PROKURATURA, w rękach, której znajduje się śledztwo w sprawie katastrofy. Tymczasem od 14 maja następuje przełom „Pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski poinformował, że gdy tylko Rosjanie przekażą nam zapisy z czarnych skrzynek prezydenckiego samolotu, rząd rozważy ujawnienie informacji dotyczących katastrofy pod Smoleńskiem”. W dodatku decyzję odda też „pod osąd” powołanej przez siebie Radzie Bezpieczeństwa Narodowego ….Wszystko oprawione w ładne argumentacje. Cel jeden: przekonać publiczność (społeczeństwo), że kuglarz wszystko może. Szczególnie, gdy media nie pytają o pryncypia… P.S. Panie i Panowie dziennikarz. Gdzie pytania do rządu o stan porozumień dotyczących śledztwa? Nikt nie usłyszał, co powiedział prokurator Seremet 7 maja, prawie miesiąc po katastrofie? Małgorzata Fechner Puternicka


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
3717 zwinnik ogonopregi 188 l4
metodologia 188 193
188 189
188
Geodezja wyklad 10 tachimetria (23 05 2011) id 188
B 188
projekt 188 02 01 DMR 2011
antinoceptive activity of the novel fentanyl analogue iso carfentanil in rats jpn j pharmacol 84 188
188 Selekcja informacji w procesie recepcji komunikatów
188
plik (188)
4 (188)
ppsa art  188 informacje o jednostce
188
188 i 189, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
188 Selekcja informacji w procesie recepcji komunikatówid 18059
188

więcej podobnych podstron