Harrietnberra »3 Pułapki przyszłości 3

Rozdzielił ich los.
Zmienili się. 
W każdym z nich budził się głos,
Że kiedyś kochali się.

Upłynął czas, przybyło lat.
Zmienili się oni i zmienił się świat.

Każde z nich daleko jest.
Daleko i blisko.
Dwóch, oddzielnych, dalekich światów kres
Zdaje się kończyć wszystko.

Wszystko to, co było,
Miało sens, całe piękno
Ale się skończyło
Odciskając swe piętno
Na duszach tak dalekich, 
Że dziś sobie obcych. * Ze zbioru Harriet Canberry*
2003

Przepastna pustynia zdawała się panować wszędzie i zalegała aż po horyzont. Szła resztkami sił czując, jak jej krew krzepnie na obszernej ranie prawej dłoni. Miała na sobie część munduru: koszulkę, spodnie, wojskowe buty, dopiętą broń do prawego uda. Większą część drogi gubiła coś co jakiś czas, albo wypadała jej z dłoni jakaś rzecz. Słońce piekło czarną koszulkę. Nogi odmawiały posłuszeństwa i czuła, jak z każdą minutą traci kolejną porcję energii. Tutejsze słońce nieubłaganie wypalało mózg, pomimo czapki wojskowej. Stopy piekły już od dawna, miała ochotę zdjąć buty i rzucić je za siebie. Resztkami instynktu obronnego powstrzymała się przed wykonaniem tej czynności. Buty chroniły ją przed rozgrzanym gruntem.
Dookoła nie było absolutnie nic, tylko wydmy i piach. Słońce chyliło się ku zachodowi ale wiedziała, że po kilku godzinach wzejdzie kolejne na kilkanaście koszmarnych godzin, jeszcze gorętsze. Obecne zalewało wszystko ciepłym, pomarańczowym blaskiem. Ciężko oddychała i nie miała już siły myśleć. Ostatnie krople wody wypiła rankiem. Teraz czuła, jak skóra wysycha na skwarek i piecze. Miała już sporo poparzeń a usta pękły i żądały cieczy.. 
Wzięła głęboki oddech, otwierając je błagalnie ale nawet powietrze nie miało wilgoci. Wiatr był suchy i niósł drobiny piachu, wpychając je do jej gardła.
Skapitulowała. Senność ogarnęła jej ciało. Upadła na kolana i oparła się dłońmi o piach. Tylko trochę się prześpi, nabierze sił. Tylko godzinkę albo dwie. To tak niewiele. Wieczorem ruszy dalej. Upadła na twarz i z westchnieniem zamknęła oczy. Sen marzył jej się od dawna. Jak dobrze ...
Słońce piecze w plecy ale to nic. I tak ma oparzone ramiona. Wiatr gwizdał między wydmami, od czasu do czasu muskał jej twarz delikatnie. Spała jak dziecko. Dla jej zmysłów było to zbawienne. Nie czuła już bólu, ani oparzeń, zadrapań, bólu nóg ... Odpłynęła w błogosławiony niebyt ... w bezpieczną oazę.
Czy tak wygląda śmierć? Czy to już koniec? Czy tak było jej pisane odejść do zaświatów? Ustami wyszeptała we śnie, że chce do domu. Odwołała się do swego Boga, który niepodzielnie panował, niezależnie od miejsca i czasu. 
- Pozwól mi ... Pozwól żyć ... Przyślij pomoc .... Proszę ....
Wiatr napędzał tumany piasku, chciał ją okryć i dać ostatni pocałunek od siebie. Na dobranoc.


Kar’zain był młodym członkiem grupy plemienia Silikami. Otulony szczelnie tkaninami swego stroju rozejrzał się niespokojnie dookoła. Robiło się coraz ciemniej a droga była daleka przed nim. W jego szmaragdowych oczach dojrzałoby się nieznaczny błysk zagubienia. Znowu ojciec go oskarży o nieudolność. Zawsze coś mu nie wychodziło. Wstrzymał swego rumaka objuczonego różnymi rzeczami. Woził zwykle zapas wody, składany namiot i trochę suszonego jedzenia. Lud Silikami był nastawiony pokojowo do życia, szanował je, szanował też potęgę pustyni, na którą ich zesłano wbrew woli. Od pokoleń nauczono ich czcić pomoc, miłość, życie i wodę. To podstawowe zasady przetrwania.
Kar’zain, jak niewielu wśród jego ziomków, umiał dodatkowo rozpoznawać nastroje pustyni. Widział, jak zmieniają się jej barwy, jak zmienia się jej kształt i powierzchnia, rozumiał o czym śpiewa wiatr. Właśnie w tej chwili zawył żałośnie i smutno. Nad czymś ubolewał. Instynkt młodego Kar’zaina wyczuwał zło i niepokój. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo rozwinął się u niego zmysł telepatyczny, ale rozumiał sygnały docierające do niego. Przymknął oczy i wsłuchał się w siebie. ...
Wiatr skowyczał i jakby się wzmógł. Bardzo mu na czymś zależało. Chwilę potem usłyszał coś, jakby daleko, jakby z wiatrem niósł się śpiew albo szum. Wytężył słuch. Tak, coś tam było, tuż przed nim. Cichy szept, niczym westchnienie, dotarło do jego uszu. Potem zdawało się być jękiem bólu. Otworzył szeroko oczy i rozejrzał się. Jego rumak niespokojnie wciągnął powietrze do nozdrzy, jakby czuł woń czegoś obcego. Wydma, którą zamierzał ominąć, ukazała mu niewielki wir wiatru z kłębiącym się w nim piaskiem. Popędził zwierzę w jej stronę i stając na szczycie wzniesienia dojrzał niewyraźną formę piachu tuż pod nim. Przysypana postać była tu od dłuższego czasu. Zdjął osłonę twarzy z materiału i ukazał swą ciemną, spieczoną twarz. Jego usta wyszeptały kilka słów zdumienia i zszedł z rumaka. Podbiegł do leżącej postaci, odgarnął piach i ujrzał ciało. Kobiece, dziwnie ubrane, tak po męsku, z licznymi poparzeniami i strupami. Odwrócił kobietę delikatnie twarzą do góry. Żyła ale była w bardzo złym stanie. Wyjął bukłak wody spod rozwlekłych szat i odkrył korek. Polał niewielką ilością spieczone usta. Woda nieco ożywiła organizm, bo zakrztusiła się i otworzyła zamglone oczy. Kar’zain ponownie się zdumiał, gdyż nigdy dotąd nie widział kogoś z tak jasnymi tęczówkami. Kobieta przymknęła oczy i zemdlała. Chłopak zwilżył jej usta i twarz. Schował bukłak i wziął ją na ręce. Zaniósł do rumaka, wyciągnął z bagaży dwie solidne żerdzie, przywiązał do nich materiał i zrobił prowizoryczne nosze.. ułożył ją na nich, przykrył drugą tkaniną, obejrzał się niespokojnie na znikającą tarczę za linią horyzontu. Jeśli nie zdąży przed wschodem drugiego słońca, będzie źle z nimi. Przytroczył nosze do uprzęży zwierzaka, wsiadł i popędził go w stronę obozu, z którego jechał. Ufał, że jego ojciec doceni ten czyn i nie posądzi go o tchórzostwo. Miał do wykonania pewną misję, ale chyba życie innej istoty jest ważniejsze?
Ta kobieta była z pewnością obca. Świadczy o tym ten dziwny strój, no i ta zagadkowa rana. Prosił bogów w myślach aby mu dopomogli w szczęśliwym powrocie. Zazwyczaj byli dla niego łaskawi. Przez moment przyszła mu do głowy myśl, że ta obca może przynieść zło i nieszczęście na wioskę, że rada starszych nie pozwoli jej zatrzymać w obawie przed niebezpieczeństwem, jakie być może spotka wioskę. Ale nie dbał o to, czuł silną potrzebę pomocy tej kobiecie, jakby jej życie było bardzo ważne dla wielu ludzi. Coś mu mówiło, że to niezwykle cenna osoba i niezwykle wpływowa. 
Noc zalała pustynię ciemnościami. W bladym świetle gwiazd majaczyły wydmy i połacie gorącego jeszcze piachu. Silikami mieli doskonale dostosowany wzrok do ciemności, stąd droga wydawała się prosta. Kar’zain wstrzymał zwierzę, które było już lekko zmęczone podróżą, ciągnęło dodatkowy balast. Ale chłopak dostrzegł już bladą łunę wioski, palących się ognisk i pochodni, świecących kamieni paleniskowych i był już niedaleko. Aby ulżyć zwierzęciu z szedł z siodła i ruszył pieszo w stronę obozu. Tuż za łuną z osiedla pojawiła się już nieznaczna, inna łuna, należąca do drugiego słońca. Czasu było niewiele. Szedł szybko i zdecydowania. Dochodząc do granic wioski pozdrowił strzegących jej strażników i wjechał do środka. 
Wioska wykorzystywała naturalne jaskinie w masywie górskim jako schronienie. Na zewnątrz, w namiotach i szałasach przesiadywali strażnicy, młodzi wojownicy i mistrzowie łowieccy. Przygotowani zawsze do drogi, do obrony i zawsze mieli co robić. Często podchodziły dzikie zwierzęta, szukające łatwego łupu, również zbłąkani rozbójnicy i dzikie bandy Shutów, polujących na Silikami dla rozrywki.


***
***

Kar’zain zatrzymał zwierzę u wejścia jaskini, odjuczył je i poprosił kilku ludzi, aby mu pomogli. Zaopiekowali się jukami wędrowca i ze zdziwieniem spojrzeli na kobietę przykrytą płótnem.
- Kto to jest? – zapytał jeden z nich.
- Nie wiem – odparł cicho Kar’zain i odsłonił jej twarz – Znalazłem ją na pustyni. Jest z nią bardzo źle.
- Ściągasz na nas nieszczęście, Kar’zain – skarcił go dowódca straży – Sprowadzasz tu nie wiadomo kogo i nie wiadomo skąd. To twoje miękkie serce kiedyś nas zgubi.
- Nie wygląda groźnie – stwierdził przekonująco.
- Nie? – parsknął dowódca i spochmurniał, kiedy dojrzał dziwną, obcą broń przypiętą w kaburze, przymocowanej paskiem do uda. – A to co?! Pewnie broń! Nawet jej nie rozbroiłeś!
Chwycił broń goa’uld do ręki i obejrzał dokładnie. Zmarszczył brwi i jęknął niezadowolony. Pistolet miał osobliwy kształt, mieścił się wygodnie w dłoni i był dziwny. 
- Nuzri, muszę ją zanieść do Matki – Uzdrowicielki. Ona może umrzeć – powiedział z przejęciem Kar’zain.
- Dobrze, zabierz ją. Wyznaczę kogoś, aby jej pilnował.
Kar’zain wziął kobietę na ręce i zszedł kilka stopni w dół jaskini. Kiedy dojrzał pierwszą grotę skręcił w lewo i szedł chwilę ciemnym korytarzem. Na jego końcu była grota Matki – Uzdrowicielki. Całe to pomieszczenie wyglądało dość osobliwie. Wszędzie porozstawiane były liczne naczynia z miksturami, woreczki z suszonymi roślinami, ciecze buzujące na prowizorycznym, kamiennym palenisku a ich opary leniwie unosiły się w górę ku niewielkiemu otworowi w sklepieniu stropu. Całą grotę wypełniał swoisty zapach kadzideł i palonych ziół. Oświetlały ją dwie pochodnie i świecące kamienie. Silikami nie potrzebowali wiele światła, doskonale widzieli w ciemnościach.
Matka – Uzdrowicielka siedziała tyłem do wejścia i medytowała na niewielkiej poduszce ułożonej na ziemi. Była sędziwą kobietą, o długich, sięgających ramion włosach koloru gwiazd nocą. Jej szaty były ciemne, opadały swobodnie z ramion, przyozdobione ręcznie haftowanymi motywami. Kiedy usłyszała kroki i szelesty, otworzyła oczy i spojrzała na przybysza. Jej źrenice świeciły seledynowo 
w ciemnościach, jak to u Silikami.
- Matko, przyniosłem obcą kobietę, która potrzebuje twojej pomocy – powiedział zdyszany i ułożył ciało delikatnie na łóżku stojącym niedaleko wejścia. 
- Kar’zain – wstała wolno i spojrzała zdziwiona na chłopca – Czy nie miałeś być teraz u kuzyna twego ojca, aby zanieść mu informację o ślubie twojej siostry?
- Tak, Laume, ale po drodze spotkałem tę kobietę. Obejrzyj ją, proszę – wskazał dłonią leżącą, kucnął przy niej i czekał, aż znachorka zrobi to samo. Laume niechętnie przykucnęła i zdjęła materiał z twarzy obcej. Widać było, że na jej widok okazała wielkie zdumienie. Starała się to ukryć, ale chłopak wyczuł w niej silne emocje. Laume zdecydowanie rozpoznała kogoś w tej osobie. Nie był tym zaskoczony. Czekał na jej ocenę.
Wstała, spochmurniała i dłonią dotknęła oparzeń na skórze znalezionej.
- I co? – chłopak był poruszony jej zachowaniem.
- Źle się stało, że przywiozłeś tę kobietę do nas....
- Matko, zawsze mnie uczyłaś, pamiętam to dokładnie, że należy pomóc każdemu na pustyni. Życie jest bardzo cenne i niepowtarzalne. Jak mógłbym przejechać obok niej obojętnie? – zdziwił się – Poza tym, wiatr mi ją wskazał.
- Wiatr? – spojrzała na chłopaka zaskoczona.
- Tak. Przejechałbym obok niej, gdyby nie pokazał mi piaskowego wiru. Zmusił, bym się zatrzymał.
- Piaskowy wir? – jeszcze bardziej się zdziwiła – Ten widok był ci przeznaczony, tylko dla twoich oczu, zawsze miałeś bystry wzrok.
- Też tak myślę – przyznał chłopak i uklęknął przy leżącej kobiecie jeszcze bliżej - Wir ukazuje się tylko godnym jego widoku.
- Chłopcze, od urodzenia towarzyszyły ci dziwne zdarzenia i znaki na niebie – cicho przyznała- Twój ojciec bał się ciebie. Nie pojmował złożoności natury, która nas otacza.
- Tak, zawsze traktował mnie ozięble i trzymał na dystans. Myślisz, że bardzo się zezłości, kiedy dowie się, że nie pojechałem do siostry?
- Porozmawiam z nim – położyła dłoń na jego ramieniu i westchnęła – On nie pojmuje, jak wielki dar nosisz w sobie, że bogowie wyznaczyli ci krętą ścieżkę życia, inną od reszty jego dzieci. Dlatego pokochałam cię, jak własnego syna i otoczyłam troską. Śmierć twojej matki odcisnęła swe piętno na całej twej rodzinie, szczególnie na ojcu. Dlatego nie rozumiał, że jej śmierć była nieunikniona i ciebie obwiniał za całe zło, jakie go spotkało.
- Rozumiem to, matko – wstał i smutno się uśmiechnął a ona objęła go ramionami i przytuliła.
- Jestem z ciebie dumna, że pomogłeś obcej kobiecie. Postąpiłeś szlachetnie. Mam nadzieję, że kiedy odzyska świadomość, opowie nam, kim jest i co ją tu sprowadziło.
- Mogę ci pomóc – zaproponował.
- Wolę zrobić to sama. Kiedy się obudzi może się jej nie spodobać, że jej rany i nagie ciało ogląda obcy mężczyzna.
- Masz rację – przyznał – Bądź pozdrowiona, Laume. Idę spać, miałem męczącą podróż...
- Jutro będziesz mógł ją odwiedzić. Idź, chłopcze! – pożegnała go ruchem dłoni i spojrzała na obcą. Westchnęła zrezygnowana.
- I co cię tu przywiodło, człowieku? – spytała cicho.
Wzięła niewielki flakon, odsłoniła twarz i całe ciało chorej. Rozcięła ubranie, koszulkę i spodnie, zerwała z niej całą odzież wierzchnią, zanurzyła palce w fioletowym płynie i nasączyła bąble, oparzenia, rany, strupy. Trwało to chyba z godzinę zanim pokryła wszystkie. Przykryła obcą kobietę półprzezroczystą tkaniną, bardzo zwiewną i przepuszczającą powietrze. Chora zdawała się być otulona całunem z mgły, która często osnuwała piaski nad ranem. Wstała i odstawiła flakon na skalną półkę, następnie wzięła pudełeczko o kwadratowym kształcie, nabrała z niego maści o kremowej barwie 
i posmarowała odparzone stopy. Z pewnością przyniesie to obcej kobiecie ulgę. Z westchnieniem usiadła obok i popatrzyła na nieznajomą. Jej pojawienie się wywróciło życie Kar’zaina do góry nogami, gdyż na leczeniu oparzeń z pewnością się nie skończy. Jaki był cel jej przybycia? Młody Silikami nie może wiedzieć, jak groźne są to symbole. Odzież kobiety sugerowała formację wojskową, Laume już raz spotkała się z takimi ludźmi. Choć nie byli agresywni, to reprezentowali jednostkę militarną. Ta obca była sama, to już jest bardzo dziwne. Jaka ona jest? Przyjacielska, czy może bezwzględna morderczyni? 
Laume umiała wiele: dobrze leczyć, dobrze radzić, rządzić społecznością i jednocześnie posiadała dar jasnowidzenia.. Postanowiła skorzystać z telepatii kładąc delikatnie dłoń na czole nieznajomej... Było rozpalone, miała gorączkę, ale ją bardziej interesowało jej wnętrze. Skupiła się i pogrążyła w ciszy, aby móc usłyszeć myśli nieprzytomnej. Przez moment nic się nie działo, ale po chwili w jej umyśle przemknęły obrazy w błyskawicznym tempie. Potop wizji zalał jej mózg i musiała bardzo uważać, aby nie odnieść uszkodzeń.
Obrazy były straszne: walki, dziwne stwory, istoty nieznane z innego świata, obce rasy, trupy 
i pogorzeliska. Twarze, wysoce rozwinięta technologia, ludzie przyjaźni i uśmiechający się. Kolejna fala to czyste emocje: ból, żal, płacz, trzask własnych kości, miłość i namiętność, zawiedzenie, lojalność i przyjaźń.
Laume oderwała gwałtownie rękę od czoła chorej i otworzyła oczy. Musiała wziąć kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić. Co za bogata osobowość! Tyle przeżyć, tyle trudu i walk. Jeszcze brzęczały jej w uszach dźwięki usłyszane z odczytanych wspomnień, które stały się teraz integralną częścią jej osoby. Krzyki, przeszywające kark i plecy skowyty bólu oraz wycia 
i zawodzenia dziwnych gatunków stworzeń. Były też śmiechy, urywane słowa z zasłyszanych dowcipów, ciche szepty czułego kochanka i zdecydowane, dowódcze rozkazy. Straszliwa mieszanka. Pozostaje zadać sobie pytanie, jak ona to wszystko znosi i radzi sobie z tym bagażem doświadczeń?
Laume bała się tylko, że kiedy kobieta odzyska przytomność, zauroczy sobą już i tak zafascynowanego nią chłopaka. Dojrzał tę podświadomość prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy, że już ją odkrył. Oby ta kobieta miała na tyle rozumu, aby to dostrzec. Będzie lepiej jak powie jej 
o tym od razu, jak tylko otworzy oczy, zanim zapyta jeszcze o jej imię.
Po kilku godzinach opieki nad obcą Laume poczuła zmęczenie, a zabójcze światło drugiego słońca było zabójcze nawet dla Silikami. Ułożyła się w kącie swego królestwa oddając chorej łóżko należące do niej. Szybko zasnęła, powieki były ciężkie a temperatura wysoka. Cała społeczność tej osady zapadała w sen na czas panowania drugiego słońca. W jego prażących promieniach nikt nie jest 
w stanie pracować ani wytrzymać. Grzeje ono nad wyraz silnie, szkląc piach i skały. To dlatego Silikami wybrali jaskinie, groty i życie w głębi skał. Po wygnaniu z bezpiecznych miast te góry stały się jedynym bezpiecznym schronieniem. W blasku najgorętszego słońca żadna istota żywa nie ma szans.
Laume przebudził szmer. Delikatnie uchyliła powieki i przez ich wąskie szpary podpatrzyła, co ją wytrąciło ze snu. Jej pacjentka się ocknęła. Uzdrowicielka wstała i podeszła do niej. Obca kobieta spojrzała na nią zdumiona i już miała coś powiedzieć, ale Laume szybko dała jej znać, by milczała.
- Nie otwieraj oczu – nakazała – Promieniowanie może uszkodzić twoje źrenice i siatkówki.
- Silikami... – wyszeptała spękanymi ustami i skrzywiła się z bólu. Przymknęła oczy, kłujący ból 
w środku gałek ocznych przeszywał nerwy wzrokowe i docierał aż do mózgu.
- Boli cię?
- Da się wytrzymać – odpowiedziała cicho.
Laume obejrzała dokładnie stopy. Po paru godzinach wyglądały tylko na obtarte a nie poparzone. Proces regeneracji tkanek był zdumiewający. Westchnęła zaskoczona i odsunęła się od obcej.
- Co się stało? – spytała chora.
- Niezwykle szybko się regenerujesz – odparła Laume i przymknęła oczy. Światło słoneczne było porażające, pamiętała jednak dokładnie, gdzie co stoi i poruszała się po grocie bez przeszkód, umiejętnie omijając sprzęty. Usiadła na małym stołku i zapytała:
- Jak się nazywasz, człowieku? 
- Skąd wesz, kim jestem i jakiej jestem rasy?
- Spotkałam już twoją rasę, parokrotnie. Stąd wiem, kim jesteś. Odpowiesz na moje pytanie?
- Jestem Harriet Canberra, pułkownik sił powietrznych ... Chyba.
- „Chyba”? Nie jesteś pewna? – zdziwiła się Laume.
- Nie wiem, wszystko jest poplątane, miesza się w mojej głowie. Mam istny mętlik. Jak się tu znalazłam?
- Przywiódł cię młody Kar’zain, młodszy syn członka rady naszego plemienia, Zadara. To dobry chłopak i dość niewinny. Nie umie rozpoznać zagrożenia i jak bardzo źli mogą być ludzie..
Po tych słowach zapadła głucha cisza. Zdawało się, że Canberra zrozumiała aluzję. Wolno podniosła się z posłania i usiadła na nim zdejmując z siebie delikatną tkaninę. Lekko rozchyliła powieki. Oślepiające światło wpadało przez otwór w suficie i oblewało wszystko porażającą bielą.
- Nie wstawaj! – Laume poderwała się zaniepokojona.
- Gdzie moje rzeczy? – spytała Harriet, kiedy dostrzegła swoją nagość.
- Podam ci je – Laume położyła je obok obcej. Ta obszukała kieszenie i wyciągnęła z jednej ciemne okulary. Kiedy je założyła westchnęła zadowolona.
- Od razu lepiej – stwierdziła uśmiechnięta - Mają specjalny filtr, dzięki któremu mogę nawet patrzeć na koronę słońca.
- Zdumiewające – przyznała Laume i usiadła na swoim stołeczku.
Harriet obejrzała swoje ręce w sinych plamach i bliznach. Skóra była już odnowiona, chociaż wciąż oszpecona. Ale przynajmniej nie było już bąbli, strupów i otwartych ran.
- Dziękuję wam – powiedziała cicho i wciągnęła na siebie bieliznę, ale kiedy spojrzała na wojskowe buty i spodnie, zawahała się - Z pewnością uratowaliście mi życie. Wiem, jakie zabójcze jest to słońce.
- Więc znasz naszą planetę doskonale – stwierdziła Laume.
- Tak, jestem tu od pół roku, licząc według waszego czasu. Nie powiedziałaś mi, jak masz na imię?
- Zwą mnie Laume, Matką – Uzdrowicielką. Mam tu poszanowanie, zasługi, zajmuję się leczeniem duszy i ciała. Jestem też alchemiczką oraz uczoną. Plemię mnie szanuje i ceni, każdemu staram się pomóc i to samo wpoiłam mojemu chłopcu, Kar’zainowi. Ale on nie może wiedzieć, jak okrutni mogą być ludzie i wszyscy inni spoza plemienia. Dlatego chcę cię prosić, Harriet Canberro, abyś uszanowała jego niewinność i nie zraniła go.
Canberra patrzyła na skupioną twarz Laume czując wyraźnie, co lekarka chce jej przekazać. Jakby słowa i wnioski same pchały się do głowy.
- Jesteś empatką, Laume?
- Tak. 
- Może więc uleczysz i moją duszę?
- Widzę twoją przeszłość, ale i przyszłość, choć jest niejasna. Wiem o czym myśli Kar’zain. Bardzo przejął się twoim losem, miał wizję na twój temat i czuje twoją wyjątkowość. Zadurzył się w tobie i widzę, jak na ciebie patrzy. Chce coś powiedzieć, ale się boi albo wstydzi. Dlatego cię proszę, byś go nie zwodziła i nie uwodziła. Bo tak to widzę.
- Laume, obiecuję, że nie dam mu powodów do złudnych nadziei i fantazji... nie znam go ale chętnie poznam, oczywiście za twoją zgodą. Poza tym, dobrze go wychowałaś.
- No, nie wiem. – westchnęła zaniepokojona – Ma czyste serce i dobre z niego dziecko. Ale żeby cię ratować, zrezygnował z ważnej misji. Jego ojciec wpadnie w gniew. Oby był łaskawy, bo zawsze karci Kar’zaina i ma go za nieudacznika.
- To przykre – przyznała Harriet – Laume, czy mogę liczyć na jakąś odzież? Ta moja zbytnio rzuca się w oczy i może sprowadzić na was niebezpieczeństwo.
Laume podniosła się i z drewnianej skrzyni wyciągnęła powłóczystą szatę plemienną, w barwach tutejszego piasku. Canberra nałożyła ją wolno i oceniła, czy dobrze to zrobiła. Potem jej wzrok padł na ręce i przedramiona, które były całe w bliznach. Szczególnie rana od noża, na ramieniu, była zasklepiona, ale podatna na urazy. Powróciły do niej wspomnienia z tym związane. Lekko zmarszczyła czoło.
- Skąd ta rana? – spytała Laume
- Trochę cię to zdziwi, ale zadali mi ją „sojusznicy”, przynajmniej za takich ich uważałam.
- Kim oni byli?
- Shutowie...
Laume zerwała się z miejsca i wstrzymała oddech, opanował ją taki strach, jakiego dawno nie odczuwała. 
- Jesteś wężem, którego ten chłopak wpuścił do naszego gniazda!! – ostro oznajmiła.
- Uspokój się – Canberra uniosła ręce w geście bezradności – Ja nie wiedziałam, że są waszymi wrogami i was tępią! Dowiedziałam się tego dopiero po czasie...
- Nie możemy ci ufać. Byłaś z Shutami długi czas, z pewnością zabijałaś Silikami – mówiła wzburzona.
- Nie! – krzyknęła już zmęczona jej oskarżeniami – To nie tak. Wszystko się pomieszało – ciężko westchnęła, oblizała wargę zeschniętą na wiór, usiadła osłabiona na łóżku i wzięła kilka oddechów.
- Jesteś słaba, nie powinnaś wstawać – odezwała się bezbarwnie Laume.
- Mogę dostać trochę wody?
- Tak – przyznała Uzdrowicielka, wzięła szklane naczynie o kanciastych brzegach i podała Harriet wodę. Wypiła ją łapczywie i polała usta, szyję, brodę, chłodząc skórę.
- Dziękuję – spuściła głowę – Wiem, że woda jest u was bardzo cenna i ją oszczędzacie.
- Niezupełnie – bąknęła Laume – Mamy dobre źródło wody, można się nawet kąpać.
- Doprawdy?
- To są jaskinie – wskazała obracając się dookoła – Są tu takie groty, w których potworzyły się liczne jeziorka i oczka wodne. Mamy wodę, jedyny problem, to podróże. Tej wody potrzebują Shutowie, dlatego tak nas gnębią i grożą eksterminacją.
- Nie wiedziałam o tym.
- To typowe dla Shutów, przedstawiają swym sojusznikom fałszywy obraz planety i opowiadają niestworzone rzeczy o Silikami. Chcą znaleźć poparcie dla swych niecnych czynów. Jak tu trafiłaś, Harriet Canberro?
- To dość skomplikowane – milczała dłuższy czas, chciała pozbierać myśli. Długie narażenie na słońce osłabiło ją i fakty pomieszały się nieco – W moim świecie wydarzyło się coś ważnego, zamordowano pewną wpływową osobę. Podejrzenia spadły na mnie, tak jakoś samoistnie. Dość, by powiedzieć, że miałabym ku temu swoje powody. Postanowiłam zniknąć z pola widzenia, wrzuciłam współrzędne waszego świata i... zwiałam. Tak naprawdę... – uśmiechnęła się smutno – Chciałam ochronić moich przyjaciół. Usunęłam się w cień. Jeśli mieliby skoczyć sobie do gardeł 
z mojego powodu, próbując dociec czy jestem winna, lub też nie, to wolałam im tego szczędzić. Nawiązałam kontakt z przedstawicielami rządu Shutów, przedstawili siebie w jak najlepszym świetle. Nasza organizacja podejmuje takie próby znalezienia sojuszników, współpracy, nowych technologii. Nie zauważyłam zagrożenia, dopóki nie dowiedziałam się o mrocznej tajemnicy Shutów, że trzymają inne rasy w niewoli, eksterminują je, zabijają dla rozrywki. Shutowie dobrze mnie traktowali, pomogli mi. Kiedy chcieli wcielić do swoich oddziałów, podejrzałam co robią 
z innymi i uciekłam z miasta.
- Teraz widzisz różnicę – stwierdziła Laume – Zajrzałam w twoje wspomnienia, widziałam tam mnóstwo tragicznych zdarzeń, bolesnych i przerażających. Wiele przeszłaś.
- Tak, wiele już doświadczyłam, ale chyba nie chcesz tego słuchać? Po co mam zatruwać wasze umysły? Żyjecie tu spokojnie, w miarę dobrze. Moja obecność może wam zaszkodzić. Noszę 
w sobie groźną technologię. Jej zdobycie przez Shutów może spowodować dla was realne zagrożenie. Jak tylko dojdę do siebie... opuszczę wioskę.
Canberra położyła się na łóżku i skuliła, niczym w łonie matki. Laume myślała nad oświadczeniem 
i rozważała jego znaczenie. Taka postawa dowodziła uczciwości i szczerości. Uspokoiła się nieco.
Zapragnęła jeszcze raz połączyć się z jej myślami. Poczuła ból, żal i zrezygnowanie. A co najważniejsze, czuła u niej strach... Niewiele brakowało, by się popłakała. Harriet Canberra szukała wsparcia, pomocy, przyjaciół. Wszędzie spotyka ją odrzucenie i zawód. Wszyscy widzą w niej narzędzie śmierci... To wiele dla samotnej kobiety...
„Znajdziesz swoją ścieżkę, Harriet Canberro” – posłała jej myśl, silny przekaz, który powinna odebrać – Znajdziesz tu przyjaciół i wsparcie. Jesteś bezpieczna. Śpij spokojnie”.

Laume była już poważnie zmęczona. Słońce jasno oblewało grotę i wiedziała, że ma kilka godzin, zanim Silikami obudzą się do życia. Równy oddech Harriet świadczył, że zasnęła. Potrzebuje dużo snu. Dołączyła do niej i ułożyła się w kącie, na rozłożonych pledach.
Sen nie przychodził łatwo pod te sklepienia, ale wreszcie każdy, prędzej czy później, zasypiał i śnił 
o swoich problemach, życiu i wydarzeniach.


***
***


W rezydencji Sary Duft trwało przyjęcie z okazji jej urodzin. Nie chciała chwalić się, które to już z kolei. Wejście do domu było oblegane a ogród tętnił życiem. Na trawnikach rozłożono stoliki pod namiotem ogrodowym, goście spacerowali między alejkami a w bramie pojawiał się coraz to nowszy samochód. Właśnie w jednym z nich przyjechał Daniel, pojawiając się na wyraźne zaproszenie Sary, która zaznaczyła, że nie przyjmuje odmowy. Miał ochotę z nią porozmawiać. Pewne poglądy zbliżały ich i mieli o czym dyskutować. Lubił w niej tę tajemniczość, bezwzględność, jakieś wyalienowanie, choć ilość gości temu przeczyła. Tak naprawdę Sara nie miała wielu przyjaciół, więc zdecydowana większość gości to zapewne interesanci i ludzie biznesu.
Daniel wysiadł z samochodu i oddał kluczyki chłopcu parkingowemu a potem wtopił się w tłum. Jeszcze nie widział tej rezydencji tak zaludnionej. Schował w kieszeń marynarki drobny prezent w maleńkim pudełku i wzrokiem wyłuskał z tłumu solenizantkę. Spora grupa gości zanosiła się śmiechem a w samym jej środku stała gwiazda wieczoru. Słońce dopiero zaczynało zachodzić ale pozapalano już lampiony przy ścieżkach w parku, które oblewały wszystko dookoła ciepłym, bladożółtym światem. Odbijało się ono również we włosach Sary. Miała na sobie białą koszulę z zalotnie rozpiętymi guzikami tak, aby pokazać dekolt i kawałek brzucha. Włosy luźno rzucone przez ramię, czarne spodnie, wszystko to pięknie komponowało się z otoczeniem. Trzymała w ręku kieliszek szampana i energicznie coś opowiadała. Z pierwszych obserwacji wynikało, że otaczali ją młodzi mężczyźni, co było zrozumiałe. Pewnie wśród nich nawet znajomi ze studiów.
Daniel cicho podszedł do grupy i chwilę przysłuchiwał się rozmowie, ale nie trwało to długo. Ktoś ze stojących w kręgu dał jej znać, że zbliżył się jakiś nieznajomy. Odwróciła się w jego stronę i cała się rozpromieniła. Wyminęła grupkę zebranych i przywitała gościa obejmując go serdecznie.
- Daniel! Wspaniale, że jesteś! Cieszę się z twojej wizyty! A gdzie reszta drużyny? – rozejrzała się.
- Nie wiem – uśmiechnął się zakłopotany – Odszedłem z programu jakiś czas temu... 
- O, nie wiedziałam – spochmurniała i przeprosiła gości, wzięła go pod rękę i wolno ruszyli alejką.
- Zapewne pozostali dostali również zaproszenia – stwierdził.
- Jak widać, nie przejęli się nim zbytnio – odparła Sara.
- Nie miej im tego za złe. Są bardzo zapracowani i gdyby mogli z pewnością by przylecieli. Wspaniałe przyjęcie.
- Dawno was nie widziałam. Co u was? Jak sobie radzi Harriet po tych przejściach?
- Szczerze mówiąc, nie wiem – odparł i spuścił wzrok.
Sara gwałtownie się zatrzymała i spojrzała zdumiona na Daniela.
- Co się dzieje? Nie jesteście razem?
- Właściwie tak – przyznał i chrząknął zakłopotany – Harriet zaginęła bez wieści jakieś kilka miesięcy temu. Nikt nie wie, gdzie ona jest...
- Porwano ją?
- Nie... Raczej odeszła sama. Rzuciliśmy na nią niemiłe oskarżenie, więc... odeszła.
- Słusznie?
- Nie wiem – uniósł brwi i spojrzał na nią wymownie – Może ty wiesz coś na ten temat?
- Ja? Niby skąd?
- Pamiętasz naszą rozmowę wtedy, na tarasie? Zamierzałaś się zemścić na kimś, kto odpowiadał za postrzelenie Harriet – patrzył na nią uważnie, ale nawet nie drgnęła jej powieka – Wkrótce po tej rozmowie ktoś zlikwidował oficera za to odpowiedzialnego. Wiesz coś o tym?
- Uważasz, że ja go zlikwidowałam? – Sara wyglądała na zaskoczoną.
- Ty mi powiedz.
Patrzyła na Daniela niedowierzająco i pokiwała głową z politowaniem
- Nie wiem, co ci przyszło do głowy... Ale wniosek z tego taki, że mało mnie znasz. Jeżeli uznałeś, że to ja go zabiłam, to jesteś w wielkim błędzie.
- Może nie ty – skwitował nadal hipnotyzując ją wzrokiem – Może komuś to zleciłaś?
- Zwyczajnie mnie dobijasz... – uśmiechnęła się.
- Daj spokój, byłaś zdecydowana.
- Chwilami mnie zadziwiasz... Nie. Nie wynajmowałam nikogo.
- To kto?
- Nie wiem – rozłożyła ręce.
- I tak byś się nie przyznała – parsknął zirytowany Daniel.
- Harriet mi ufała. Dlaczego ty nie możesz?
- Może nie znała cię zbyt dobrze?
Sara posłała mu uśmiech pełen niedowierzania i oblizała wargę zakłopotana.
- Nie oskarżam cię – dodał Daniel po chwili – Staram się to zrozumieć. Oskarżenie padło na Harriet, choć było mi trudno w to uwierzyć. Aby nas odciągnąć od kłopotów uciekła, zabierając tajemnicę ze sobą. Usunęła się z drogi oszczędzając nam kłopotliwych pytań, oskarżeń, śledztwa...
- Dokąd uciekła?
- Nie wiemy. Zatarła ślady.
- A ty, Danielu, jak to zniosłeś? – miała dla niego wiele współczucia i okazała mu je poprzez zainteresowanie tym faktem. Naprawdę chciała wiedzieć, co dzieje się teraz w jego wnętrzu.
- Ciężko mi się z tym pogodzić – spuścił głowę – Wkrótce po tym odszedłem z programu, gdyż zbyt wiele złych wspomnień wiązałem z tamtym miejscem.
- Chyba cię rozumiem – przytaknęła i nagle zmieniła temat – Zostaniesz dłużej? Porozmawiamy o tym, co nam w duszach siedzi. Powspominamy.
- Zgoda. Chętnie zostanę i pozwiedzam okolicę.
- Świetnie! – rozpromieniła się – Zaraz podadzą tort, chodźmy – pociągnęła go za sobą i czy chciał, czy też nie, musiał się poddać jej nastrojowi. W ostateczności, to były jej urodziny, nie powinien ich psuć zwykłą pyskówką i wymianą zdań, która obraziłaby gospodynię.

* * *

MESA W BAZIE. GODZ.19:00 ZULU.

Jack O’Neill siedział zamyślony nad posiłkiem i bezwiednie mieszał widelcem swoją jajecznicę. Jego myśli błądziły i tylko bystry obserwator spostrzegłby chmurę melancholii unoszącą się nad jego głową. Leniwie i bez większego apetytu wsunął widelec do ust i żuł potrawę. W momencie jej przełknięcia westchnął ciężko.
Do mesy zawitała również Sam. Kiedy spostrzegła jego nastrój, wzięła tackę z zestawem posiłku i stanęła przy jego stoliku.
- Mogę się przysiąść?
Uniósł wzrok leniwie i gestem głowy zaprosił do siebie. Usiadła na wprost niego i nieśmiało spytała:
- O czym pan myśli?
- Mieliśmy sobie mówić po imieniu, Sam – wymamrotał. Na widelcu miał kawałek jajka 
i przyglądał mu się z wielką uwagą – Pamiętasz?
- To prawda – przyznała z uśmiechem – Ale chyba czasem tak wypada. Inni oficerowie na nas patrzą i... wyglądałoby to na spoufalanie się. Nieprawdaż?
- Może masz rację? – odparł i wsunął kolejny kęs do ust.
- Co się dzieje? Nawet Hammond dostrzegł, że jesteś daleko myślami od tego miejsca?
- Bystre spostrzeżenie – uśmiechnął się złośliwie.
- Nie ironizuj – ściszyła głos i przysunęła się bliżej – Widzę, co się dzieje ale nie znam przyczyny tego stanu. Rozumiem, że dwoje z nas odeszło, ale tak jest w armii. Co więc tak cię deprymuje?
- Nie wiem – odłożył widelec i przetarł twarz dłońmi. – Czuję wyrzuty sumienia, jakbym wpakował Canberze nóż w plecy. Chociaż wszystkie ślady wskazywały na jej robotę, to w głębi duszy mam zadrę, która krwawi. Wydałem na nią wyrok, Carter. Po prostu wskazałem na nią.
- Cały czas myślisz o tym? Zadręczasz się niepotrzebnie.
- Doprawdy? - nie podzielił jej optymizmu.
- Oczywiście. Jeśli Harriet była niewinna, powinna była poczekać na przesłuchanie, śledztwo wyjaśniłoby wszystko. A tymczasem znikła bez wyjaśnień, jakby uciekając przed prawdą, przyznając się do winy. Niepotrzebnie.
- Wierzysz w jej niewinność? – spojrzał jej w oczy tak, że poczuła się zakłopotana.
- Oczywiście, bezwzględnie – oświadczyła.
- A ja zwątpiłem – oświadczył ponuro – Tak samo Daniel. Dwóch najbliższych jej ludzi, przyjaciół, rzuciło na nią oskarżenie. Dlatego nie mogę nic przełknąć – odstawił tackę na bok i rozłożył się wygodnie na krześle – Nawet nie dała nam szansy, aby ją przeprosić i wyjaśnić, że jej ufamy, choć zwątpiliśmy.
- To boli – przytaknęła
- Bardzo – przyznał jej ze smutkiem – Canberra jest świetnym oficerem. Bardzo doświadczona i wiele przeszła. Jakby przeżyła kilka żywotów w ciągu jednego. To straszny bagaż. Ale kiedy zawodzą przyjaciele, stanowiący jedyną nadzieję i wsparcie, wtedy traci się właściwy kierunek. Teraz jest gdzieś, nawet nie wiadomo gdzie, nie wiadomo czy żywa i czy znalazła spokój. Zamiast wsparcia i pomocy dostała wygnanie. A co, jeśli nie żyje?
Samantha nie odpowiedziała. Starała się nie urazić go nieopatrznym słowem.
- A jak ci się wydaje? 
- Czuję, że żyje. Ma pewne problemy, ale żyje. Tak mi mówi intuicja – stwierdził – Choć czasem intuicja zawodzi. W jej przypadku czuję, że jest w dobrych rękach. Tylko, gdzie?
- Brakuje ci jej – zauważyła Sam i lekko się uśmiechnęła.
- Miała w sobie pewien rodzaj wrażliwości, który czynił ją wyjątkową.
- Mnie też jej brak. Od kiedy odszedł Daniel, to już nie będzie to samo – cicho przyznała i zaczęła jeść swoje danie.
- Tak, to dopiero kłopot – westchnął – Ten ofiara, którego przydzielił nam generał, kiedyś potknie się o własne nogi. A ten drugi, od papierów, napawa mnie frustracją.
- Tak samo mówiłeś kiedyś o Danielu. A dziś go nam brakuje.
- Idę spać. Rano mamy wypad. Radzę ci to samo – Jack wstał od stolika. Uśmiechnął się pod nosem i wyszedł z mesy. Przeszedł kawałek korytarzem i przypomniał sobie, jak kiedyś w tym samym miejscu spotkał Harriet. Jej osoba biła energią, dowcipem a blask jej oczu hipnotyzował. Wtedy zaskoczyła go tak, jak nikt dotąd. Powiedział jej coś osobistego, co nie zdarzało mu się często wobec innych.

„Wreszcie ktoś mojego pokroju!”
„Wiele słyszałam o tobie” – powiedziała wtedy, omijając rangi i stopnie.
„Chyba same dobre rzeczy?”
„Czytałam o samych zasługach. Ale o twoich gównianych wyczynach również”.
„Gówniane wyczyny? A cóż to znaczy, na Boga?”

Wtedy stała mu się bardzo bliska. Była sympatyczna jak nikt, kogo dotąd spotkał. Stała się dla niego kimś bardzo cennym, jakby była jego... córką. Dreszcz przebiegł mu po plecach, bo ponownie doznał wrażenia, że własnemu dziecku wbił nóż w plecy.
W głośniku zaskrzeczał głos dowódcy bazy, gen. Hammonda. Jego ton nie wróżył nic dobrego. Jack zatrzymał się i wsłuchał w treść komunikatu.
„Pułkownik O’Neill stawi się natychmiast w biurze generała! Personel techniczny w stanie gotowości bojowej!”
Jack pobiegł do windy i wjechał na poziom dowódczy. Szybko minął kilka zakrętów i wszedł z impetem do gabinetu.
- Co jest?
- Wejdź i zamknij drzwi, pułkowniku – poprosił Hammond i skończył rozmowę telefoniczną. Spojrzał na Jack’a i zaczął oficjalnie – Mamy poważny problem. Dostaliśmy informację 
z wywiadu, że rasa niejakich Shutów zagraża naszemu światu i wszystkim sprzymierzonym. Wszelkim planom i programom badawczym. W naszej przestrzeni trwa mobilizacja sił powietrznych. SG1 zostali wyznaczeni do misji sabotażowej. Będziecie musieli zniszczyć bazę Shutów i wyeliminować ich możliwości łączności.
- Chwileczkę, generale – Jack wtrącił zdumiony – Mam dokonać precyzyjnego uderzenia z dwiema ofiarami losu, które mi pan przydzielił?
- Pułkowniku, nie będę teraz omawiał kwalifikacji pańskiej drużyny.
- Ale...
- Nie i już – ostro zgasił go Hammond – Wyruszacie o godzinie 8:00 czasu ZULU, to nie podlega dyskusji. Za 2 godziny odprawa i wtedy poznacie szczegóły misji.
- Tak jest – burknął niezadowolony Jack i odwrócił się na pięcie. Kiedy mijał drzwi, generał zagadnął go jeszcze, już nieco innym tonem, mniej oficjalnym.
- Jeśli musisz - masz ostatnią szansę na przeprowadzenie końcowych szlifów „nowych”, Jack.
- Jasne... – pułkownik uśmiechnął się złośliwie i wyszedł mocno wkurzony.
- Co się stało? – spytała Samantha podbiegając do niego.
- Dowiesz się na odprawie za 2 godziny – wydusił wściekły. 
- Pułkowniku? – nie zrozumiała, nie wiedziała też, czemu ją tak zignorował.

* * *

Wynajęty personel kończył właśnie uprzątanie posiadłości z wszystkich mebli ogrodowych i papierów. Sara weszła do domu dopiero, kiedy pożegnała ostatnich gości i ostatnie samochody odjechały z terenu. Westchnęła zmęczona i weszła na piętro. Dojrzała w salonie Daniela, który stał na tarasie. Spoglądał na rozgwieżdżone niebo i milczał w wielkim podziwie dla jego piękna.
- Tu jesteś – odezwała się a delikatny wietrzyk rozwiał jej włosy. Zatrzepotała też jej koszula wykonana ze zwiewnego materiału. Cały park sprawiał wrażenie bardzo tajemniczego, z kulistymi lampionami umiejscowionymi wzdłuż ścieżek. W domu wszędzie stały wysokie, mosiężne stojaki z palącymi się świecami i pochodniami. Stwarzały urokliwy klimat tajemniczości, zalewały wszystko migającymi plamkami światła i cieni. Dom zdawał się żyć i oddychać. Daniel odwrócił się, aby spojrzeć na nią i zaskoczony jej pięknem w tej scenerii wstydliwie wybiegł wzrokiem 
w bok.
- Tak, kiedy patrzę na niebo zalane gwiazdami, myślę o tym, ile się tam dzieje, jakie toczą się bitwy i wojny. Jednocześnie doceniam ciszę i pokój panujący dookoła. Ten dom, a nawet świat, nawet nie podejrzewa, ile razy nasza planeta mogła zamienić się w pył, kosmiczną kupę gruzu. Myślę też o ludziach, którzy ryzykują swym życiem każdego dnia, abyśmy mogli podziwiać taką noc i stać spokojnie na tarasie po udanej imprezie.
- Wspaniale to ująłeś – pochwaliła i dotknęła barierki - Choć tak naprawdę nie wiem, o czym mówisz.
- Przepraszam. Lubię czasami zastanawiać się nad sensem tego, co robiłem.
- Ryzykowałeś życiem w imię świata, jaki znamy? – zdziwiła się.
- Tak to można streścić. W kilku słowach – zaplątał się w wyjaśnieniach – Nie mogę ci powiedzieć więcej. Obowiązuje mnie tajemnica.
- Rozumiem. Naprawdę posądzałeś mnie o ten zamach na oficera? 
- Nie mogłem nie zadać ci tego pytania. Musiałem się upewnić.
- Szkoda, że mi nie ufasz – uśmiechnęła się smutno.
- Nie znam cię zbyt dobrze – odparł zmieszany – Przyznanie, że ci ufam bezwzględnie byłoby kłamstwem. Nawet ty powinnaś to docenić.
- Doceniam – przyznała lodowato. Wyraz jej twarzy zmienił się i ukazał bezwzględność, która niepokoiła go zawsze w tej kobiecie.
- Wybacz, ale zanim zawrę przyjaźń, muszę kogoś poznać lepiej.
- Wiem, niektórzy mają takie zasady. Powiedz Danielu, próbowałeś znaleźć Harriet?
Odwrócił się i wyszedł z tarasu. Schował ręce w kieszenie i spuścił głowę zakłopotany.
- Próbowałeś? – ponowiła pytanie idąc za nim.
- Niby gdzie miałem jej szukać? – stwierdził – To jak szukanie igły w stogu siana.
- Ale ta igła gdzieś tam jest. Stóg też istnieje – odparła tajemnicza i nieugięta.
- To niewykonalne – stwierdził uparcie Daniel.
- Czy ty ją kochałeś? – spytała wnikliwie mu się przyglądając.
- Co to za pytanie?
- Rzeczywiste. Jak możesz żyć z myślą, że nie wiesz gdzie ona jest i czy żyje? Tak wyobrażasz sobie miłość? A może to tylko fizyczna fascynacja?
- Przestań!
Odszedł w stronę korytarza wściekły z powodu oskarżenia. Dogoniła go równie zdenerwowana.
- Powiedz, zadałeś sobie trochę trudu, aby chociaż spróbować?
- Szukałem jej! – krzyknął i potarł nerwowo czoło, zdruzgotany tym atakiem – Ale jak można znaleźć jedną osobę, kiedy ona nie chce być odnaleziona? Kiedy chce, aby ślady po niej zostały zatarte? Szukałem tam, gdzie mogłem. Krwawi mi serce z rozpaczy ale... – zamilkł a w jego oczach były łzy złości i smutku, bo nie potrafił sobie z tym poradzić.
- To ona odeszła i zostawiła mnie... – powiedział z naciskiem i dobitnie – Nie zależało jej. Albo miała pomieszane zmysły, nie wiem. Może realizuje swój prywatny plan? Nie wiem. Ale nie mów, że jej nie szukałem, bo nie kocham. Nie wiesz, co mogę czuć.
Wyszedł i szybkim krokiem skierował się do sypialni. Sara patrzyła za nim zamyślona. Wiedziała, że mówił szczerze i pokazał, co faktycznie czuje. Widocznie była jeszcze dla niego nadzieja. Wiedziała również, że kiedy wywołuje w nim poczucie winy albo zmusza do podniesienia głosu, wtedy zawsze udaje jej się wpaść na genialny pomysł i rozwiązanie problemu samo się nasuwa.


***
***

Wylądowali w miejscu mało widocznym i nie zaludnionym. Gorące wydmy przeważały nad suchymi kępkami traw, jedynie na horyzoncie majaczyły masywy skalne będące urozmaiceniem krajobrazu. O’Neill dał znać, aby wszyscy ukryli się, dopóki nie zorientują się w sytuacji. Trzy drużyny rozproszyły się w równych odległościach od siebie, a O’Neill wyciągnął lornetkę i ocenił przestrzeń przed nimi. Statek transportowy włączył maskowanie i zniknął z widoku na jasnej powierzchni pustyni. 
Za wzgórzami majaczyły połacie traw i niewielkie krzewy, które kontrastowały z okolicą bardziej, niż można było sobie wyobrazić. Zwyczajnie rzucały się w oczy, niczym ciemne łaty na powierzchni tkaniny. Żołnierze w swych strojach byli niewidoczni na tle barwnego dywanu piachu. Wypatrywali najmniejszego ruchu, ale nie działo się nic, co wskazywałoby na ujawnienie ich pozycji.
- Jedynka do Trójki – Jack szepnął do mikrofonu – Teren wygląda na czysty. Cel jakieś 5 000 klików od nas.
- „Zrozumiałem, Jedynka” – potwierdził dowódca trzeciej grupy – „Wszystko z godnie z planem. Idziemy obstawiać flanki. Osłaniamy was”.
- Zrozumiałem. Bez odbioru – O’Neill schował lornetkę, przygotował broń i poprawił okulary przeciwsłoneczne – Idziemy. Czeka nas spory marsz przez pustynię.
Jego drużyna podniosła się na nogi i ruszyła wolno w stronę wzgórz. Uważnie rozglądali się na boki, ale horyzont był czysty. Carter spostrzega szczególne skupienie na twarzy pułkownika. Jack bał się o jeszcze dwóch, nowych członków drużyny: porucznika Mustara i podporucznika McLoyd’a. Obaj mieli niewielkie doświadczenie w akcjach i warunkach polowych. Przeczucie mówiło mu, że wszystko może się zdarzyć.
Kiedy dotarli do skalnego wzgórza, O’Neill zarządził postój i wszyscy przylgnęli do ziemi. Podczołgali się do skarpy i zlustrowali okolicę. Pułkownik ponownie wyciągnął lornetkę i obejrzał dokładnie teren. Na pierwszym planie wyłaniał się olbrzymi, obsiany trawą kompleks. Dopiero dalej, na horyzoncie, widniały strzeliste wieże miasta. Słońce właśnie chowało się za linią widoku, oblewając pustynne połacie i wydmy krwistym blaskiem, ciemniejącym coraz bardziej. Postanowili poczekać, aż nadejdzie ciemność.
- Kiedy nadejdzie zmrok, Trójka zrobi zwiad i dobrze oceni teren. Reszta czeka – zarządził Jack.
- Tak jest – potwierdził dowódca trzeciej drużyny i cicho wyszli na połacie pustynne.
Skradali się, niczym rdzawe cienie, do konstrukcji oddalonej od nich o jakieś 100 metrów. Była to wysoka, strzelista antena, wybudowana na jednopiętrowym bunkrze. Chłopaki rozpierzchli się zgrabnie, kryjąc się za niewielkim murkiem otaczającym obiekt. Przykucnęli i przyjrzeli się zabezpieczeniom. Widzieli niezbyt skomplikowane zamki i kilku strażników patrolujących bunkier. Widocznie w środku znajdowały się ważne urządzenia do obsługi anteny. Dowódca Trójki zrobił dwa kółka ręką nad głową i dał znak do odwrotu. Wycofali się ostrożnie i wrócili za wydmy. Kiedy je przeskoczyli, por. Shate, dowodzący zwiadem, przykucnął tuż obok O’Neilla i szeptem zdał relację.
- Zamki są do pokonania. Bunkra pilnuje czterech strażników, mają broń, której nie znamy. W środku jest 1 piętro i piwnica, i pewnie w niej znajduje się sterownia anteny. Podejdziemy ich, ale musimy założyć tłumiki. Huk wystrzałów może ściągnąć uwagę. Tutaj wszystko niesie się, jak cholera.
- Dobra, ludzie – Jack spojrzał na zegarek podświetlając jego tarczę – Za godzinę zaczynamy. Założyć tłumiki. Mustara i McLoyd, będziecie osłaniać mnie i Carter. Drugi idzie na prawe skrzydło i podkłada ładunek pod konstrukcję anteny. Ja z Carter zejdziemy do piwnicy, do sterowni i podłożymy ładunki w środku. Reszta nas osłania
- Tak jest – potwierdził dowódca Dwójki.
- Tak jest – potwierdził dowódca Trójki i zajął pozycję tuż przy wydmie, aby poinstruować swoich ludzi.

GODZINĘ PÓŹNIEJ. 

Ciemność osnuła cały krajobraz. Na horyzoncie widniały jeszcze słabe blaski promieni słonecznych, blednąc coraz bardziej. O’Neill siedział spokojnie i dłubał w swojej broni. Uznał, że pora jest odpowiednia na wyruszenie do akcji i dał znać, aby założyć noktowizory. Wszyscy nałożyli gogle na twarz i przygotowali się do podejścia.
O’Neill dał znak ręką. Wybiegli z wydm i podbiegli do muru okalającego bunkier. Carter sunęła tuż za pułkownikiem. Mustara i McLoyd wycelowali z karabinów snajperskich w dwóch strażników stojących na zewnątrz i zdjęli ich bezgłośnie. W lunetach zobaczyli, jak padają na ziemię nie wiedząc, co ich trafiło. 
- Czysto – zameldował McLoyd przez radio.
Pułkownik dał znak ręką i Dwójka razem z Trójką rozeszli się swobodnie na swoje pozycje. A on sam podszedł do drzwi i skinął na Carter, aby zajęła się zamkiem. Samantha zdjęła osłonę urządzenia, sprytnie zwarła dwa obwody elektroniczne i drzwi z szumem otworzyły się. Dwójka obstawiała teren, Trójka zeszła do piwnicy, a Jack wszedł po kilku stopniach na piętro. Było tu mnóstwo aparatury i świecących kryształków, migających i szemrzących komputerów.
- Niezła maszyneria – podsumował – Carter, czujesz bluesa? 
- Nie wiem, to wszystko jest takie obce, inne od tego, co znamy. Zupełnie nieznane oznaczenia... Przydałby się McLoyd.
- Ale nie ma go tutaj – westchnął poirytowany.
- Tu Trójka! Jesteśmy pod generatorem, ale nie możemy założyć ładunków. Otacza je jakieś pole siłowe...
- Zrozumiałem – odebrał Jack i spojrzał na Carter – Więc?
- Mam kombinować?
- Gdybyś była tak uprzejma – uśmiechnął się wymuszenie.
Dotknęła kilku kolorowych kwadracików i metodą prób i błędów starała się coś zdziałać. Po chwili kilka czerwonych diod przestało świecić. Lekko zaskoczona odsunęła ręce i powiedziała cicho:
- Chyba się udało...
- Chyba?
- Więcej wywróżyłabym z fusów herbaty, sir – uśmiechnęła się. 
- Trójka, co u was? – zapytał Jack przez radio.
- Zakładamy ładunki. Już zrobione.
- Dobra. Wycofujemy się – dał rozkaz i zszedł ostrożnie po schodach, na dole spotykając się z Trójką wychodzącą z piwnicy. Szybko podbiegli w stronę wydm. Upał już dawał się we znaki. Jack schował się za wydmy i zasapany krzyknął do mikrofonu:
- Shate! Wysadzaj!
Shate załączył detonator i detonacja wysadziła konstrukcję z ogromnym hukiem, rozchodzącym się po okolicy niczym grzmot. Zadudniło aż miło, zadrżała ziemia, poleciały w górę zwały ziemi, piachu, gruzu i kawałki konstrukcji anteny. Pomimo tego, że żołnierze mieli kaski na głowach, skulili się i zakryli twarze rękoma. Gruzowisko i kurz z wolna zaczęły opadać. Jack wychylił się ostrożnie i podejrzał lornetką, jak udała się operacja. Z bunkra nic nie zostało, antena śpiewała z Elvisem, ale jego uwagę przykuło coś, co źle wróżyło. Ponad strzelistymi wieżami miasta dostrzegł unoszące się obiekty, zapewne myśliwce zaalarmowane eksplozją. Rosły szybko w obiektywie lornetki. Nerwowo oderwał od niej oczy i szybko założył noktowizor.
- Cholera! – zaklął – Zmywamy się! Wysłali patrol!
Ruszyli biegiem w stronę zamaskowanego swojego transportowca. Biegli tak szybko, jak mogli. Buty grzęzły w piachu, który tryskał na boki. Gorąca i duszna atmosfera była koszmarna dla płuc spragnionych tlenu. 
Huk silników zadudnił im nad głowami. Nie mieli szans, byli odkryci jak kaczki na strzelnicy. Salwy z dział myśliwców podniosły tumany wirującego kurzu i piachu. Łapczywie wdychane powietrze było nasycone drobinami piachu, toteż McLoyd zachłysnął się nim i upadł. O’Neill cofnął się i chwycił go za kamizelkę, poderwał na nogi i pchnął do przodu. Strzały laserowych wieżyczek trafiały tuż obok, biegli więc zygzakiem. Kiedy dotarli do niewielkich wzniesień i skałek, Jack wystrzelił z karabinu do jednego z myśliwców przelatującego tuż nad jego głową. Pojazd zniżył lot, zaczął dymić i można było zobaczyć, jak pikuje w dół. Runął na ziemię eksplodując z hukiem. 
O’Neill wbiegł na kamienistą połać. Chciał szybko zniknąć z pola widzenia, więc przyspieszył, ale nagle poczuł przeszkodę pod stopami i runął jak długi. Spojrzał na to, co go tak podcięło, ale nie był to żaden kamień ani inny przedmiot. Był to skulony wieśniak w powłóczystej szacie. Głowę miał okrytą chustą i kucał śmiertelnie przerażony, podobnie jak zaskoczony Jack, tylko że O’Neill wydawał się chłopakowi znacznie bardziej przerażający w goglach na twarzy, niż sam tubylec pułkownikowi. Chłopak obejrzał się na lecące myśliwce, szybko ochłonął z wrażenia i dał znak ręką, aby szli za nim. Jack dopiero teraz dostrzegł niewielkie wejście do jaskini. Nie zastanawiał się długo i przyjął zaproszenie.
- Shate! Carter! Tędy!
Żołnierze zatrzymali się zaskoczeni i szybko poszli śladem pułkownika. Nikt nie chciał sprawdzać na własnej skórze potęgi obcej broni. W jaskiniach panował miły chłód i to dodawało otuchy. 
- Zdjąć noktowizory! – nakazał Jack, dysząc ciężko i ocierając pot z twarzy – Włączyć latarki! 
Korytarz oświetliły smugi świateł. Strop drżał pod naporem ostrzału z zewnątrz. Chłopak ponaglał ich do szybkiego biegu. W wąskim przejściu, chylącym się ku dołowi, szli za przewodnikiem, jedno za drugim, w milczeniu i skupieniu. Zastanawiali się teraz, gdzież to zaprowadzi ich obcy „wybawca”. Po chwili zatrzymał ich i chwilę nasłuchiwał, gdyż korytarz się rozgałęział.
Najgorsze było to, że nie mogli się porozumieć słownie, jedynie na migi. Chłopak wydawał się czekać na kogoś, ale po chwili dał znak do marszu w lewą stronę.
- Pułkowniku, czy dobrze robimy, idąc za nim? – spytała Carter.
- Na razie to nasza jedyna szansa. Wszystko lepsze od ostrzału – skwitował. Niestety taktyka brała górę nad obawami.
Po kolejnych kilku minutach znaleźli się w kompleksie jaskiń, w których powitało ich kilkunastu żołnierzy z bronią, ubranych w długie szaty i z osłoniętymi twarzami. Ich seledynowe oczy błyszczały w mrokach i cieniach skalnych. O’Neill rozejrzał się dookoła z ciekawością. Wszędzie paliły się pochodnie, siedziały kobiety i wystraszone zamieszaniem dzieci. Wojownicy rozmawiali o czymś z ożywieniem. Widać było, że chłopak, który ich tu przyprowadził, był bardzo podniecony i czymś ożywiony, pełen entuzjazmu. Radzili, co robić. Jack z zazdrością patrzył na osadników, jak piją wodę. Otarł ręką spoconą twarz. 
Jedna z kobiet, siedzących przy ognisku, patrzyła na niego dość wymownie i ze zrozumieniem. Choć była wylękniona, instynkt kazał jej pomóc potrzebującemu. Opanowując strach i obawy nieśmiało i niezgrabnie podała mu czarkę z lekkiej skały pełną wody. Pochyliła lekko głowę i pokazała dłonią, aby zbliżył ją do ust.
„Do diabła ze środkami ostrożności” – pomyślał i wdzięcznie wziął naczynie do ręki. Wypił zimną, prawie lodowatą wodę. Przyniosło mu to zdecydowaną ulgę. Resztką spryskał spieczoną twarz i skłonił głowę w geście podziękowania. Uśmiechnęła się zadowolona.
- Chciałbym, aby moi ludzie też się napili – powiedział spokojnym tonem i wskazał swoich. 
Kobieta chwilę pomyślała, aby zrozumieć sens słów, po czym podała mu spory bukłak z wodą i pokazała, że to dla pozostałych. Podszedł z bukłakiem do Carter, dał jej i zamyślił się.
- Podaj innym. Niech się napiją – powiedział obserwując pozostałych mieszkańców.
- Jak się panu udało od nich to uzyskać?
- Nie wiem, jakoś mnie rozumieją. To bardzo dziwne. Są przyjacielscy. Jakby wiedzieli, z kim mają do czynienia. Oddalił się od grupy, podczas gdy wojownicy dalej dyskutowali. Z oddali słychać było liczne wybuchy i grzmoty, które niosły się echem odbitym od ścian jaskiń. Widać, na górze musiało rozpętać się prawdziwe piekło. Przysiadł na jakimś kamieniu i spojrzał na dzieci, które szeptały między sobą, czymś bardzo przejęte. Uśmiechnął się do nich i pozdrowił dłonią. Wiedział, ze jest dla nich atrakcją dnia. Spojrzał w boczny korytarz prowadzący do małej jaskini. Kiedy zajmował się obserwacją dzieciaków, stanęła w nim zawoalowana, wysoka kobieta i intensywnie mu się przyglądała. Zwrócił na nią uwagę, bo wyglądała inaczej od pozostałych, a kiedy światło pochodni oświetliło jej twarz, mógł się jej dokładniej przyjrzeć. Przypominała kogoś, kogo wolał nie przywoływać teraz w pamięci.
Jej oczy były bardzo jasne, białe, inne niż reszta, która świeciła szmaragdowymi źrenicami. Wstał oszołomiony i serce zabiło mu silniej. Chciał podejść, ale kobieta zniknęła z pola widzenia. Rozejrzał się z nadzieją na jej odnalezienie, ale już jej nie było. Oddychał ciężko, z trudem przychodziło mu uświadomienie sobie, że oczy go nie mylą. Rozsądek podpowiadał mu, że uległ specyficznemu złudzeniu, bo w taką noc, jak ta, wszystko mogło się zdarzyć. Ale instynkt mówił mu coś zupełnie innego. Oblizał spieczone wargi z przejęciem i podszedł do wejścia u wylotu korytarza. Światło pochodni zawieszonej na ścianie przyciągało go, jak blask przywodzi ćmę na zgubę. Kogo ujrzy? Czyżby było to możliwe? Za zakrętem stoi tajemnicza kobieta. Zerknęła tylko przelotnie na obcego i odwróciła się do niego plecami, płochliwie idąc w głąb pieczary. Chciał podejść i zerwać jej ten materiał z twarzy, ale ona umykała mu sprytnie.
- Zaczekaj! Nie bój się, nic ci nie zrobię – odezwał się, i miał cichą nadzieję, że go zrozumie.
Przez moment zdawało mu się, jakby chciała stanąć, wahała się czy nie spełnić prośby obcego żołnierza. Ale rzuciła mu jedynie dyskretne i szybkie spojrzenie, i błysnęła białymi oczyma. O’Neill zaniemówił. Teraz był już absolutnie pewien.
- Harry? – spytał złamanym głosem – To ty, Canberra?!
Te słowa spłoszyły ją zupełnie. Zniknęła w mrokach groty, niczym duch. Parsknął niezadowolony i obrzucił grotę promieniem jaskrawego światła z lampki na karabinie. Nikogo nie dojrzał. Może widział prawdziwego ducha? Nie, była zbyt realna, zbyt prawdziwa.
- Harriet, jeśli to ty, porozmawiaj ze mną! Chcę tylko wiedzieć, że żyjesz! Odpowiedz mi, proszę! – zawołał.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Nawet pyłek nie drgnął dookoła. Promień światła ciął ciemność, niczym miecz. Nikogo nie było.
- Pułkowniku?
Głos Carter wybił go z zamyślenia. Wrócił do reszty grupy, ciągle oglądając się za siebie. To roztargnienie nie uszło uwadze spostrzegawczej major.
- Wszystko w porządku? Czy coś nie tak? – spytała.
- Nie, wszystko gra – powiedział zamyślony – Tylko...
Obejrzał się na korytarz i wskazał go ręką.
- Zdawało mi się, że widziałem... – urwał , jakby bojąc się wymówić imienia, jakie miał na myśli.
- Kogo? – poważnie zaniepokoiła się jego zachowaniem.
- Nikogo - odparł wymuszenie – Mam jakieś zwidy...
- To zrozumiałe – przyznała – Stres, upał, trudne warunki atmosferyczne, mieszanka gazów... robią swoje.
- Tak, to z pewnością to – skłonił się ku naukowemu wywodowi.
- Chłopak, który nam pomógł nazywa się Kar’zain. Twierdzi, że potrafi bezpiecznie przeprowadzić nas na drugą stronę góry, gdzie zaparkowaliśmy- tłumaczyła przejęta, a kiedy doszli do grupki wojowników, wszyscy uśmiechali się do gości z innego świata.
- Jak to, „twierdzi”? – zdziwił się – Rozumiecie go?
- To dziwne, ale dobrze mówią naszym językiem – powiedziała pogodnie.
- Pułkownik O’Neill – odezwał się Kar’zain łamaną angielszczyzną – Jest dobrze...
Jack skinął głową, że przyjął do wiadomości.
Niespodziewanie wybiegła Laume, poruszona całym zamieszaniem i gwarem. Ostrzał na zewnątrz trwał nadal. Ziemia trzęsła się i drżała, niczym przy wstrząsie tektonicznym. Sypały się kamienie ze stropów i kruszyły w kilku miejscach korytarza. Kiedy dostrzegła Kar’zaina zatrzymała go gwałtownie i zapytała w języku Silnikami:
- Co tu się dzieje?!
- Mów w języku obcych, matko! – odparł – Zaatakowali ich Shutowie, gdyż zniszczyli urządzenia w ich bazie.
Miał wymalowaną autentyczną radość na twarzy, gdyż ktoś dosięgnął nietykalnego dotychczas wroga. Przeraziło ją, jak bardzo chłopcu spodobała się ta wiadomość. Kiedy spojrzała na dowódcę obcych, jej serce skuł lód i przerażenie wzrosło. Byli podobnie ubrani, jak i Canberra. Wycofała się do swojej groty blada, o ile u Silikami można dostrzec bladość. Dochodziły ją urywane słowa niesione echem korytarzy. 
- Nie zostaniemy długo, bo narażamy was na ostrzał.
- Pokażemy wam, jak dojść do waszego pojazdu.
- Dobrze. Przegrupować się! Musimy zdążyć przed wschodem drugiego słońca!
A więc, wiedzieli aż tyle o ich planecie! Skąd tak dobrze znają zjawiska kosmiczne i warunki na powierzchni? Stała zszokowana podejrzeniem, że może jednak Canberra jest szpiegiem. Tyle tylko, że przekazywała informacje swoim ludziom na temat Shutów. To możliwe. O’Neill niechętnie obrócił się na pięcie i ruszył za innymi. W głowie kotłowała mu się myśl, że powinien wrócić i przekonać się, co do swoich podejrzeń i złudzenia. Z drugiej jednak strony nie było czasu na zastanawianie się. 
- Sir!
Głos Carter był przenikliwy i zdecydowany. Wybiegli z jaskiń i prowadzeni przez Silikami dotarli tunelami na powierzchnię, gdzie zamaskowali transportowiec. Zdjęli maskowanie i weszli na pokład. O’Neill usiadł zamyślony i rzucił tylko okiem na Sam. Był kompletnie zdezorientowany. 
Kiedy wznieśli się w górę, ostrzał był ostry, ale nie powodował zbyt wielkich uszkodzeń, gdyż pole siłowe było skuteczne. W kosmosie nie zagrażali im już Shutowie, musieli jedynie uważać na ich dziwnego sojusznika, który pojawił się z nikąd. Teal’c poradził sobie z wymianą ognia i sprawnie wyprowadził transportowiec na bezpieczną odległość. 
- Możemy dokonać przeskoku – zameldował swoim stanowczym, bezbarwnym głosem.
O’Neill popatrzył na swoich ludzi, spoconych, z drobnymi obrażeniami, jak opatrują rany. Zduszonym głosem wydał rozkaz
- Wykonać – spuścił głowę, zdjął kask i pozostał milczący przez pozostałą część lotu.

* * *

W bazie panował względny spokój, więc O’Neill zasiadł przed komputerem i próbował sklecić w logiczną całość zajście na planecie Silikami. Teraz, kiedy emocje opadły, to wszystko zdawało się być sennym wspomnieniem, odległym i mistycznym. Carter stanęła w drzwiach jego pokoju i zapukała cicho.
- Witaj – pozdrowił ją zapatrzony w monitor.
- Pisze pan raport? – zauważyła i podeszła bliżej – Co się tam wydarzyło?
- Nie uwierzysz mi – przestał stukać w klawisze, odchylił się na krześle i przetarł twarz dłońmi – Sam mam wątpliwości i nie wiem, czy nie zaznaczyć tego w raporcie.
- Co pan ma na myśli? – przysiadła na pobliskim krześle zaniepokojona.
- Przez krótką chw

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harriet?nberra »?1 Pułapki przyszłości 1
Harriet?nberra »?2 Pułapki przyszłości 2
przyszlosciowe zawody
CYFROWA PRZYSZŁOŚĆ
Czas przyszły
3
3
3
3
Miasta rowerowe miastami przyszłości
Czas przyszły futuro anteriore, język włoski
PRZYSZLOSC KOMPUTEROW, ^v^ UCZELNIA ^v^, ^v^ Pedagogika, promocja zdrowia z arteterapią i socjoterap
Przyszedł czas na ludzi, + TWOJE ZDROWIE -LECZ SIE MĄDRZE -tu pobierasz bez logowania
Twoja przyszłość w kolorach tęczy
Wykład 3 03 2014

więcej podobnych podstron