Biurokratyczny rekord świata Minął kolejny rok funkcjonowania Polski w strukturach Unii Europejskiej. Rok postępującej biegunki prawodawczej, narastającej biurokracji i absurdu. Ustawodawcy we współpracy z urzędnikami produkuje tysiące zbędnych regulacji zatruwających ludziom życie. Niekończąca się powódź nowych przepisów jest źródłem dochodów dla coraz większej liczby ludzi. Tytuły prasowe nie zachęcają już do lektury zapewnieniami o dostarczaniu rzetelnych informacji i komentarzy, lecz hasłem: „najszybciej poinformujemy o najnowszych zmianach w przepisach prawnych”. Wielu urzędników nieźle żyje z prowadzenia szkoleń i wykładów, podczas których wyjaśniają, jak wykorzystać luki w przepisach, stworzonych często przez nich samych. Masowym zjawiskiem stało się zwracanie się polityków o prawniczą „ekspertyzę” lub „opinię” w niemal każdej spornej sprawie. Kosztowne „ekspertyzy” i „opinie” sporządzają nierzadko prawnicy odpowiedzialni za stworzenie niejasnych przepisów, które interpretują (jest oczywistą sprawą, że permanentne zlecanie prac zewnętrznym kancelariom prawnym w żadnym stopniu nie uszczupliło zatrudnienia w urzędach, bo nie na tym ta cała zabawa polega). Następuje dynamiczny rozwój nowego sektora gospodarki: „walki z absurdami biurokratycznymi”. W tę „walkę” zaangażowała się Unia Europejska, politycy, dziennikarze i urzędnicy. Powstają „komisje” i inne struktury biurokratyczne, które „analizują”, „wysłuchują” i „proponują”. W medialnym zgiełku wytwarzanym przez intensywną „walkę z biurokracją” mało kto zwraca uwagę, że stanowi ona znakomity parawan dla najbardziej ordynarnego „lobbingu” (żarówki, termometry itd.). W sytuacji, w której co roku powstają (lub ulegają zmianie) tysiące przepisów, polityk postulujący zmianę jakiejś ustawy nie wywołuje żadnego zainteresowania mediów i opinii publicznej. Stąd coraz częściej słychać o wprowadzeniu (zmianie) „pakietu ustaw”. Pod koniec 2008 roku Zbigniew Chlebowski zapewniał, że w ramach „ofensywy październikowej” Sejm przyjmie 140 projektów ustaw (w tym „pakiet ustaw społecznych”). W tym samym czasie rząd zaaprobował „pakiet ustaw reformujących system badań naukowych”. Z kolei wiosną 2009 roku ogłoszono rozpoczęcie prac nad „pakietem ustaw antykryzysowych”, aby zademonstrować niezłomną wolę „walki z kryzysem”. Krytykowana przez dziennikarzy minister zdrowia Ewa Kopacz zadeklarowała pod koniec ubiegłego roku, że w najbliższym czasie przedstawi „pakiet ustaw farmaceutycznych”.
Dziennik ustaw Po przyłączeniu Polski do Unii Europejskiej znacznie zmniejszyły się kompetencje polskiej władzy ustawodawczej. Każdorazowa konieczność sprawdzenia, czy projekt jest zgodny z prawem UE, nie zniechęca do mnożenia nowych przepisów. Ubiegłoroczne numery Dziennika Ustaw liczyły łącznie 18.350 stron i niewiele pod tym względem ustępowały rekordowym z 2004 roku (21.032 strony). Tym samym kłamstwem okazało się tłumaczenie, że obszerne roczniki Dziennika Ustaw w okresie poprzedzającym Anschluss były wyjątkiem wynikającym z konieczności „dostosowania” polskiego prawa do UE. Przeglądając ubiegłoroczne wydania Dziennika Ustaw, można odnieść wrażenie, że nie ma żadnego obszaru życia, które pozostałoby pozbawione regulacji prawodawczej. Rozporządzenie ministra rolnictwa i rozwoju wsi w sprawie materiału biologicznego wykorzystywanego w rozrodzie zwierząt gospodarskich reguluje charakterystykę jaj przeznaczonych do sztucznego wylęgu. Powinny one posiadać odpowiednią dla gatunku masę oraz wielkość komory powietrznej, zapewniające prawidłowy przebieg lęgu oraz wysoką jakość biologiczną wylężonych piskląt; nieruchomą komorę powietrzną znajdującą się na tępym końcu jaja; białko przezroczyste, bez ciał obcych i zmętnień; kulę żółtkową mało ruchliwą, centralnie położoną, bez krwistych plam. Co oczywiste takie jaja powinny pochodzić od rodów drobiu wpisanych do ksiąg hodowlanych albo od mieszańców wpisanych do rejestru. Jedno z rozporządzeń ministra pracy i polityki społecznej reguluje kwestię bezpieczeństwa i higieny pracy przy ręcznych pracach transportowych. Oto fragment: Organizując ręczne prace transportowe, należy brać pod uwagę konieczność ręcznego przemieszczania przedmiotów, gdy: przedmiot jest zbyt ciężki, za duży, nieporęczny lub trudny do utrzymania według oceny osoby kierującej pracownikami; przedmiot jest niestabilny lub jego zawartość może się przemieszczać; przedmiot jest usytuowany tak, że wymaga trzymania lub operowania w odległości od tułowia pracownika, albo ma tendencję do wyginania się lub obwijania wokół tułowia pracownika; kształt lub struktura przedmiotu mogą powodować urazy u pracownika, zwłaszcza w przypadku kolizji; wydatek energetyczny niezbędny do podnoszenia i przenoszenia przedmiotu przekracza 2000 kcal na zmianę roboczą; przemieszczanie przedmiotu może być wykonywane tylko poprzez skręt tułowia; wykonanie pracy wymaga pochylenia tułowia pracownika o kąt większy od 45 stopni lub wykonania czynności przemieszczania w pozycji niestabilnej; mogą wystąpić nagłe ruchy przedmiotu; (…) powierzchnia jest nierówna, stwarzająca zagrożenie przy poruszaniu się lub jest śliska w zetknięciu ze spodem obuwia pracownika; (…) podłoga lub powierzchnia oparcia stóp jest niestabilna; przedmiot ogranicza pole widzenia pracownika; temperatura, wilgotność i wentylacja są niedostosowane do wykonywanej pracy.
Dziennik urzędowy Unii Europejskiej Po Anschlussie nowe przepisy prawne zamieszczane są również w serii L Dziennika Urzędowego Unii Europejskiej. Dotychczasowe (do Anschlussu) unijne prawo zostało zgromadzone w opublikowanym w 2004 roku wydaniu specjalnym, obejmującym niemal 88 tysięcy stron regulacji. Od tej pory roczna produkcja brukselskiej biurokracji oscyluje między dwudziestoma a trzydziestoma tysiącami stron nowych przepisów (wyjątkiem jest rok przyłączenia Polski do UE – od 1 maja do 31 grudnia 2004 roku opublikowano 11.481 stron regulacji, patrz: wykres). W połączeniu z nadwiślańskim prawotwórstwem daje to ponad 40 tysięcy stron prawnych regulacji rocznie! Szacuje się, że przez pierwsze 40 lat istnienia struktur wspólnotowych wyprodukowano 10 tysięcy aktów prawnych. W latach 1997-2007 już aż 12 tysięcy! Profesorowi Mirosławowi Piotrowskiemu (posłowi do PE) udało się uzyskać informację od przewodniczącego Komisji Europejskiej, że tworzeniem unijnych przepisów zajmuje się cztery tysiące zespołów roboczych. Wkrótce potem okazało się, że jest to liczba niepełna. W przeciwieństwie do krajowego Dziennika Ustaw mającego ciągłą numerację stron, każde wydanie Dziennika Urzędowego Unii Europejskiej jest numerowane osobno, co utrudnia statystyczną analizę brukselskiej biegunki prawodawczej. Prawdopodobnie „Najwyższy CZAS!” po raz pierwszy w historii publikuje informacje o łącznej objętości Dziennika Urzędowego UE (patrz: wykres). Pobieżna lektura Dziennika Urzędowego UE przynosi czytelnikowi wiele radości. Może dowiedzieć się, ile powinna wynosić minimalna powierzchnia klatki dla kur, długość koryta paszowego dla jednej nioski, nachylenie podłogi oraz wielkość otworu wybiegowego. Unijne przepisy regulują wysokość tak zwanej powierzchni zmywalnej (kafelków) i odległość grzejników od ścian w szpitalach. Zgodnie z brukselskimi normami marchew jest owocem, koźle mięso – baraniną, a ślimaki – rybami. Przez kilkadziesiąt lat obowiązywała dyrektywa regulująca jakość drewna sprzedawanego na rynku wspólnotowym (w tym kwestię sęków) – na szczęście została unieważniona. Cały czas obowiązują jednak normy jakościowe regulujące wielkość owoców i warzyw. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jedynym sposobem na likwidację tych gigantycznych absurdów utrudniających ludziom życie jest załamanie się całej Unii Europejskiej pod ciężarem własnej biurokracji. Henryk Roliński
Prawdziwe źródło eurokracji Przed tygodniem p. Henryk Roliński w tekście pt. „Biurokratyczny rekord świata” wyżywał się rytualnie na urzędasach Jewrosojuza. Jak jednak programowo domagał się śp. Fryderyk von Hayek, demaskować należy prawdziwe źródło zjawiska. Nic tak nie wkurza ludzi – pisał von Hayek – jak pokazanie im prawdziwego źródła ich poglądów i działań. Dlatego tak starannie pokazujemy, że 90% pomysłów federastów to kopie pomysłów ideologów Narodowo-Socjalistycznej Partii Robotniczej Niemiec. Jednak biurokratyzacja to pomysł o wiele starszy od Hitlera. Sięga ustroju zaprowadzonego w Rosji przez (oby z Piekła nie wyjrzał!) Piotra I Wielkiego – a wcześniej jeszcze niewątpliwie Bizancjum z okresu skostnienia (1025-1453 po Chr.). Gdy w unii personalnej z Cesarstwem Rosyjskim odbudowywano Królestwo Polskie, budowano je wedle wzorów rosyjskich. Ludziom wyśmiewającym eurokrację polecam więc (za śp. Zygmuntem Glogerem) rozkaz Naczelnego Wodza (W Ks. Konstantego) z 18 stycznia 1827 roku, przepisujący nowy sposób nakładania i noszenia pakunku: „Gdy sprzączka, która spina pasek poprzeczny u dołu, służy jedynie do przedłużenia lub skrócenia onego, niema potrzeby rozpinać onej do zdjęcia tornistra. Należy dla tego tylko odemknąć haczyk, który jest pod sprzączką; to uskuteczniwszy, pasy nie będąc już niczem z przodu trzymane, dosyć jest dobyć z nich lewe ramię, aby spadły razem z tornistrem i z płaszczem, co wszystko natenczas żołnierz prawą ręką przytrzymuje. Wdziewanie tornistra jest równie prostem i uskutecznionem ma być następującym sposobem: wszystkie szczegóły rzemieni, będąc przypasowane na swojem miejscu, żołnierz kładzie najprzód rękę i lewe ramię między pasy podłużne i tornister, potem lekkiem poruszeniem wyższej części ciała pochylając one trochę na prawo i nasunąwszy tornister własnym ciężarem jego na tęż stronę, posuwa prawą rękę nieco wtył, chwyta rzemień, będący z tej samej strony, i założywszy go na ramię, zakłada przedni haczyk na swój karb. Sposób ten jest tak łatwym, iż żołnierz w nim wyćwiczony bez żadnej obcej pomocy nie więcej do tego jak jedną potrzebuje minutę”. Żołnierz I Królestwa a nawet Rzeczypospolitej Obojga Narodów parsknąłby zapewne szczerym śmiechem. Wzorem dla Unii nie jest więc Hitler, tylko biurokracja z najgorszego okresu caratu, o którym śp. Zygmunt hr. Krasiński pisał: „Rosja jest wytworem pierwiastków najbardziej złowrogich najbardziej rozkładowych, jakie są w historii. Zepsucie wyrafinowane ostatnich czasów Bizancjum przeszło w jej kościół i jej dyplomację. (…) Rosja jest wielkim komunizmem, rządzonym przez władzę zarazem teokratyczną i wojskową. Ta władza zaś równa terrorowi z 1793 r. w okropności, jest od niego nierównie wyższa w swej organizacji, w swej zdolności trwania. Danton, Marat i Robespierre to figury blade, jeśli się je postawi obok takich rewolucjonistów jak Iwan Groźny, jak Piotr I, jak Mikołaj I”. Poeta oskarża też carat, że: „odda całą swą potęgę na usługi rewolucji socjalnej, aby obalić trony tych dynastii, co świeże zerwały z nim przymierze albo nim wzgardziły”. Jeśli nawet pamiętać, że Wieszcz w tym tekście – pisanym w celu politycznym, jako Memoriał dla Napoleona III – przesadza, to uwagi o istocie organizacji państwa rosyjskiego są trafne. I kiedy naiwni sądzili, że zrywamy z rosyjską tradycją państwową, taka właśnie organizacja jest nam obecnie narzucana z Zachodu…. JKM
27 lutego 2010 NIedojrzałość jako wzór do naśladowania... Znowu przed wyborami , a jakże demokratycznymi- rządzący majstrują w prawie wyborczym, także i a jakże -demokratycznym. Platformie Obywatelskiej, chodzi o to- jakżeby inaczej, jak tylko o pognębienie, pardon- pogłębienie studni obywatelskości, i pragnie nadać prawa wyborcze- szesnastolatkom, czyli dzieciom zupełnym, odpornym na rozsądek, ale za to nieodpornym na emocje. Jeszcze bardziej , niż ludzie dorośli.. Szesnastolatki łatwiej się zakochują. W tym- jest szansa- że w Platformie Obywatelskiej tak jak podczas poprzednich wyborów- równie demokratycznych.. Miała być druga Irlandia, wcześniej druga Japonia. Japonia tonie w długach, Irlandia trzymała się na budownictwie. Jakoś nikt nie mówi o Chinach? No tak! Tam nie ma demokracji i praw człowieka, Taki wzór nie jest nam potrzebny! Potrzeba jest demokracja! Udoskonalaczom demokracji z Platformy Obywatelskiej chodzi o to, żeby demokracja znowu zatriumfowała na poziomie szesnastolatków. Jeśli zatriumfuje na poziomie szesnastolatków- zatriumfuje na poziomie czternastolatków , a może nawet- w przyszłości- dziesięciolatków.. Chodzi o ten triumf i żeby nie być przygniecionym przez bramę triumfalną demokracji.. Ot co! Dzieciaki jeszcze łatwiej się oszuka propagandą, tak jak podczas tzw. Powstania Warszawskiego , pędząc je pod lufy niemieckich karabinów maszynowych- bezbronnych.. Dzisiaj bezbronność opiera się na naiwności i na postawach kształtowanych przez wszechobecną propagandę. I wychodzi na to samo.. Młody szesnastoletni człowiek będzie miał wielką radochę w pójściu pod lufy karabinów maszynowych demokracji, bo starsi- systematycznie oszukiwani w III Demokratycznej Rzeczpospolitej, przez różnej maści demokratów- nie zamierzają pójść, bo mają już dość tego oszustwa. Dlatego trzeba zapędzić dzieci.. Dzieci są wdzięcznym tematem do wszystkiego. W tym dla demokracji…
Zapędzą do żłobków, przedszkoli i do urn.. A kogo obchodzi jak będą głosowali.? Ważne kto liczy głosy! Prawda towarzyszu Stalin..
Kiedy Degas był już znanym malarzem, do jego pracowni przeszedł jego miłośnik i nie zobaczywszy na ścianie ani jednego obraz mistrza, zapytał: - Dlaczego nie powiesi pan na ścianie którejś ze swoich prac? - Mój przyjacielu- odpowiedział malarz. - Nie stać mnie na kupno takich drogich obrazów. Ale nas stać, na coś tak drogiego jak demokracja. Jedne wybory- to ponad 100 milionów złotych . Tylko po to, żeby wybrać tych samych.. Co będą robili to samo, co poprzednicy. To znaczy.. Podnosili podatki, rozbudowywali państwo przeciw nam i płodzili tysiące przepisów paraliżujących nasze życie.. I zachwaszczali je! No i kradli budując system umożliwiający kradzież i marnotrawstwo.. To po co tak naprawdę co jakiś czas zawracać nam głowę? Niech rządzą ci sami demokraci- jak ma być tak samo i jeszcze gorzej.. Nie będą przynajmniej zwalać jeden na drugiego, że to nie oni, a tamci poprzedni.. I nie będzie takiego permanentnego demokratycznego zamieszania.. Zapanuje błogi spokój, ale nie… Oni do tego nie dopuszczą! Muszą czterdzieści milionów zamieszać w politykę- bo demokracja polega na angażowaniu wszystkich w sprawy, którymi się wszyscy nie interesują. A powinni- zdaniem demokratów.. Bo dlaczego gospodyni wiejska ma się interesować polityką? W końcu gospodyni wiejska też powinna rządzić państwem- według słów klasyka tyczących kucharek. Natomiast takimi Mysłowicami nie rządzą ani gospodynie wiejskie, ani kucharki, a staje się tam ciemność. Tamtejszy prezydent miasta wybrany- a jakże demokratycznie- zdecydował, ale już nie demokratycznie, żeby wszystkim radnym- już od 1 marca- który głosowali za oszczędnościami w mieście-wyłączyć światło w latarniach i na ulicach(???). Naprawdę niezły pomysł, ale głównie uderzy on w prostytutki stojące po latarniami, kiedyś czerwonymi- a teraz już niekoniecznie. Tamtejszy dostawca prądu otrzymał już od prezydenta utajnioną listę ulic, na których z powodu oszczędności mają zostać wyłączone lampy uliczne. Jak zwykle w demokratycznym państwie przypadków, wybór ulic pokrywa się dokładnie z adresami radnych , którzy demokratycznie postanowili głosować przeciw rozrzutności – ich zdaniem- jakich dopuszcza się prezydent. A ja uważam, że władza po to ma demokratyczną władzę, żeby była rozrzutna i żeby jej wola była uszanowana, nawet gdy rozrzutna jest naprawdę. Władza to władza.. Krnąbrni demokratyczni radni ośmielili się glosować demokratycznie za cięciami w Miejskim Zarządzie Dróg, odpowiadającym w Mysłowicach za odśnieżanie, remonty dróg czy uliczne oświetlenie. Nie da się zrobić tak jak podczas walki z analfabetami, że starsi ludzie powymierali i w ten sposób zlikwidowano analfabetów. Mysłowiccy radni tak szybko nie powymierają.. No i nie są analfabetami! A swoją drogą należałoby pociągnąć wątek dotyczący obsady personalnej w Miejskim Zarządzie Dróg. Dlaczego? Bo pan prezydent próbuje walczyć z „opozycyjnymi „ radnymi wyłącznie przy pomocy wyłączenia im światła na ulicach, na których mogą dostać po ciemku w przysłowiową mordę. Ale nic nie wspomina o remontach dróg i odśnieżaniu, że im uniemożliwi na ich ulicach. Może to oznaczać, że ma kogoś- na kim mu zależy- właśnie przy odśnieżaniu i naprawie dróg. No powiedzmy, jakąś firmę, w które pracuje brat, albo szwagier.. Co w demokratycznej Polsce jest dosyć częste. W końcu wszyscy walczyliśmy o demokrację w III Rzeczpospolitej. Bo w takim królewskim kiedyś Krakowie, a dzisiaj na wskroś demokratycznym, tamtejszy magistrat zorganizował konkurs na…. nową interpretację hejnału krakowskiego(???) Jak dobrze panu prezydentowi Jackowi Majchrowskiemu , popieranemu przez Sojusz Lewicy Demokratycznej-pójdzie, to z Wieży Mariackiej będzie odgrywany hejnał heavy metalowy(???) Bo właśnie taka interpretacja wygrała. Na razie w konkursie, ale przecież nie od razu Kraków zbudowano. Wszystko powoli, żeby tylko zniszczyć tradycję.. Pani Edyta Górniak, która właśnie po rozwodzie zostawiła sobie dom w Portugalii, kiedyś interpretowała hymn Polski w Korei.. Kompletny nonsens! Nie było mi specjalnie szkoda Mazurka masona Dąbrowskiego, który sanacyjny rząd dekretem z 1927 roku ustanowił jako hymn Polski.. Szkoda byłoby mi, gdyby „Rota” była hymnem, a pani Górniak by ją interpretowała. To byłoby straszne pośmiewisko.. W każdym razie Lewica nie ustaje w ciągłym podmywaniu fundamentów, tradycji, przeszłości.. Każe nam zapomnieć o przeszłości, a patrzeć w przyszłość.. To sobie towarzysze patrzcie! Ja będę ciągle zaglądał w przeszłość.. Bo historia jest nauczycielką życia. I ile wyjaśnia! W naszej tradycji niedojrzałość nigdy nie była wzorem do naśladowania.. Do naśladowania były dobre wzory naszej tradycji. Alle nie te powiązane z masonerią, socjalistami, rewolucjonistami i innymi tego typu nurtami destrukcyjnymi. Tradycja związana z konserwatyzmem! Tradycja królewska, nie demokratyczna- bo takiej nie ma, mimo, że demokracja jest. Jak to piszą o Średniowieczu socjaliści lewicowi i demokratyczni:” Ludzie Średniowiecza żyli w nędzy i dużej umieralności”(???!!!). No tak… Skoro to prawda, to dlaczego turyści chcą tylko oglądać Wawel i inne perełki sztuki średniowiecznej w postaci katolickich kościołów- okresu monarchii.. A niech chcą oglądać obskurnych blokowisk okresu demokracji? Mam nadzieję, że nie będą musieli słuchać hejnału heavy metalowego okresu demokracji, a będą słuchali nadal hejnału konserwatywnego okresu monarchii.. Tak nam dopomóż Bóg! Krakowiacy i Górale…! Do was się zwracam .Pogońce organizatorów tych konkursów, które są wstępnym przygotowaniem do zmian. Nie dajcie się urobić! Brońcie tradycji! WJR
"SZPAKIEM" KIEROWAŁ KOMOROWSKI - NIEZALEŻNA TV Akcję "Szpak" przeciwko Radosławi Sikorskiemu, ówczesnemu ministrowi w rządzie Jana Olszewskiego, WSI prowadziły w czasach, gdy za służby odpowiadał Bronisław Komorowski. Fakt ten przypomniał na konferencji prasowej Antoni Macierewicz. Antoni Macierewicz uważa, że mamy do czynienia z propagandą mającą na celu dyskredytację działalności komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych, którą kierował. Jako przykład podaje akcję przeciwko obecnemu szefowi MSZ. - Nie jest prawdziwe oświadczenie pana Bronisława Komorowskiego, że inwigilacja Radosława Sikorskiego miała miejsce wtedy, gdy on nie pełnił funkcji wiceministra obrony narodowej odpowiedzialnego za WSI - mówi Macierewicz. - Jest dokładnie odwrotnie. Data rozpoczęcia postępowania WSI mająca na celu inwigilację Sikorskiego to 2 października 1992 roku. Ta procedura trwała przez następne dwa lata. Przez większość tego czasu pan Bronisław Komorowski był wiceministrem ON odpowiedzialnym za WSI - zaznacza Macierewicz i dodaje, że sprawę prowadził "zaufany funkcjonariusz Bronisława Komorowskiego", Lucjan Jaworski. - Próba sugerowania, że podczas jej (komisji - red.) prac zbierano jakieś haki, nieprawdziwe, fałszywe lub nielegalnie zdobywane zarzuty, że prowadzono jakieś indywidualne zarzuty, jest absolutnie fałszywa - podkreśla Antonii Macierewicz.
KŁAMSTWA BRONISŁAWA KOMOROWSKIEGO I WSI W ciągu ostatnich dziesięciu dni niektórzy politycy oraz byli funkcjonariusze WSI przekazali opinii publicznej fałszywe i szkalujące mnie osobiście, a także Komisję Weryfikacyjną, opinie i informacje. Pragnę się do nich ustosunkować, by opinia publiczna mogła ocenić wiarygodność kampanii fałszów i pomówień. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że tak naprawdę mamy do czynienia przede wszystkim z walką wewnętrzną w PO między poszczególnymi obozami i osobami aspirującymi do stanowiska prezydenta państwa, a sprawy likwidacji WSI używa się instrumentalnie. Apeluję jednak do polityków PO, by mieli odwagę wprost mówić o sobie, a nie używać mnie do swoich porachunków. Chodzi o następujące kwestie:
1. Nie jest prawdziwe oświadczenie pana posła Bronisława Komorowskiego, że inwigilacja Radosława Sikorskiego miała miejsce, gdy nie pełnił funkcji wiceministra obrony narodowej odpowiedzialnego za WSI. Przeciwnie. Data rozpoczęcia sprawy przez WSI o kryptonimie „Szpak” (czyli inwigilacji Sikorskiego) to 2 październik 1992 r. W tym czasie Komorowski był wiceministrem obrony narodowej – funkcję pełnił do listopada 1993 r. Przez cały ten czas prowadzono intensywne i brutalne rozpracowanie Sikorskiego pod zarzutami stricte politycznymi używając do tego wszelkich narzędzi operacyjnych z podsłuchem i podglądem włącznie kierowanymi przeciwko Radosławowi Sikorskiemu, jego narzeczonej, rodzicom, bliskim i współpracownikom. Sprawę prowadził zaufany ministra Komorowskiego płk. Lucjan Jaworski, którego Komorowski mianował szefem kontrwywiadu WSI po wcześniejszej konsultacji z Florianem Siwickiem, jednym z autorów stanu wojennego. Płk. Jaworski to jeden z brutalniejszych ludzi WSW ścigający w 1982 r. opozycję i posługujący się przy tym argumentami antysemickimi. Działał przeciwko "Tygodnikowi Mazowsze", "Tygodnikowi Wojennemu", "Wiadomościom". Szczególnie zasłużył się, inwigilując rodzinę Ryszarda Bugaja. Komorowski musiał wiedzieć, kogo mianuje i utrzymuje na tym kluczowym stanowisku, zwłaszcza, że polecał go Siwicki. Inwigilacja Radosława Sikorskiego miała podłoże czysto polityczne, a nie związane z bezpieczeństwem państwa! Najlepszym dowodem na to jest uzasadnienie zawarte w sprawie „Szpak”. Problem polega na tym, że ci, którzy bronią WSI, jednocześnie bronią metod stosowanych przez WSI i pragną je w Polsce przywrócić. I to jest geneza tej kampanii pomówień, z jaką mamy teraz do czynienia.
2. Nie jest prawdą, że większość spraw skierowanych przez Komisję Weryfikacyjną została umorzona, czy jak raczył to sformułować Komorowski - wrzucona do kosza. Przeciwnie: większość z 29 spraw (tyle skierowała Komisja Weryfikacyjna) jest nadal prowadzonych, włącznie z tą najważniejszą: dotyczącą nielegalnego handlu bronią. Przypominam, że pan Komorowski odpowiadał za WSI wówczas, gdy sprawa ta była planowana i gdy podejmowano kluczowe decyzje w tej kwestii. Fałszywa jest liczba 401 spraw skierowanych przez KW do prokuratury - takich spraw było 29. Nie wiem, skąd wzięły się pozostałe liczby. Być może chodzi o sprawy skierowane przez szefa SKW, ale ich było więcej i nawet z relacji prokuratora Parulskiego wynika, że 98 z nich nadal jest prowadzonych. Posługiwanie się przez polityków atakujących likwidację WSI fałszywymi danymi jest żenujące.
3. Istotą kwestii likwidacji WSI był fakt oparcia struktury tej służby na kadrach szkolonych przez GRU i KGB. Osób tych było 300, jak wykazuje imiennie Raport, a obejmowali oni większość kluczowych stanowisk w służbie, tworząc realne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Te organizacje mają krew polską na swoich rękach. Odwoływanie się do metod GRU i KGB w wolnej Polsce jest haniebne i uwolnienie nas od tego dziedzictwa to wielka zasługa członków Komisji Weryfikacyjnej, ale przede wszystkim prezydenta i sejmu, którzy podjęli stosowne regulacje ustawowe.
4. Ustawa o likwidacji WSI była przez Komisję pedantycznie przestrzegana. Pragnę przypomnieć, że nakazywała ona wysłuchanie żołnierzy byłych WSI w sprawach takich, jak to czy sami lub w porozumieniu z innymi osobami:
- ujawnili lub wykorzystywali informacje stanowiące tajemnice państwowe,
- ujawnili lub wykorzystywali informacje uzyskane w wyniku czynności operacyjno-rozpoznawczych
- wpływali w sposób bezprawny na rozstrzygnięcia, w tym decyzje administracyjne, prowadzili tajną współpracę z przedsiębiorcą lub dziennikarzem, tworzyli fałszywe informacje. Katalog obejmuje kilkanaście pozycji tego typu kwestii, o które miała obowiązek pytać Komisja. I robiła to ona zawsze w czteroosobowym składzie, nigdy indywidualnie. Niektórzy politycy i ludzie WSI przywykli do metod przeszłości mówią o „hakach”. Komisja nie zajmowała się „hakami”, lecz tylko i wyłącznie realizacją ustawy. Z tej pracy zostały sporządzone sprawozdanie i Raport. Raport jest publicznie dostępny i zawiera wyłącznie informacje nakazane przez ustawę. Czynienie z tego zarzutu czy kampanii pomówień jest atakiem na porządek prawny RP i próbą przywrócenia skompromitowanych instytucji postkomunistycznych, których na szczęście się pozbyliśmy. Polska i Polacy są dzięki temu bezpieczniejsi. Warto dodać, że likwidacja WSI krytykowana była jedynie przez rosyjskie media. Specjaliści i media naszych NATOwskich sojuszników wypowiadały się na ten temat wyłącznie pozytywnie; przytoczyć można opinie ośrodka Stratfor, Richarda Pipesa, Georga Wallera, Władimira Bukowskiego czy Gordijewskiego.
5. Pragnę podkreślić, że obecna kampania prowadzona w obronie WSI jest ściśle związana ze strachem pogrobowców tej organizacji, że podobnie jak SB zostaną im odebrane niesłusznie posiadane wciąż przywileje emerytalne. Trzeba się zgodzić z tymi, którzy twierdzą, że w czasach komunistycznych mieliśmy świadomość, iż to, co może się zdarzyć najgorszego, to wpaść w łapy WSW czy ludzi wywiadu wojskowego. Potwierdza to działalność pana Jaworskiego i innych. Po dzień dzisiejszy działa lobby b. WSI, które zmontowało m.in. tzw. aferę marszałkową wymierzoną w Komisję Weryfikacyjną. W tej sprawie został ostatnio skierowany do sądu akt oskarżenia. Warto przytoczyć jego konkluzję: „oskarżeni działali w intencji uzyskania korzyści materialnych, a także mając na celu skompromitowanie działań Komisji Weryfikacyjnej”. To jest stanowisko prokuratury, która prowadziła postępowanie pod nadzorem ministrów Platformy Obywatelskiej i trudno przypuścić, by miała intencje atakowania marszałka Bronisława Komorowskiego.
Antoni Macierewicz
ARCYBISKUP POZYWA DO SĄDU Arcybiskup greckokatolicki Jan Martyniak z Przemyśla wykonał zaskakujący krok. Nie bacząc na chrześcijańską naukę o przebaczaniu, postanowił na progu Wielkiego Postu pozwać do sądu dwóch młodych Polaków. Poszło o transparent, który 8 sierpniu 2009 r. w czasie pikiety przeciwko rajdowi ku czci Bandery trzymali oni na przejściu granicznym w Medyce. Sprawę opisałem kilka miesięcy temu w felietonie "Arcybiskup w prokuraturze". Transparent ów głosił, że arcybiskup sprzyja banderowcom. Nawiasem mówiąc, był to dosłowny cytat z wypowiedzi prof. Wiktora Poliszczuka, zmarłego niedawno w Toronto ukraińskiego historyka. Gdzie tutaj jest obraza? Przecież pomniki Bandery na Ukrainie są poświęcane przez biskupów greckokatolickich, czego najlepszym przykładem jest zachowanie lwowskiego arcybiskupa unickiego Ihora Wozniaka, który nie tylko święcił pomnik owego zbrodniarza, ale i wychwalał pod niebiosa "zasługi" jego podwładnych. Również wielu duchownych tego obrządku za aprobatą swoich przełożonych bierze udział w imprezach nacjonalistycznych. We wspomnianym felietonie napisałem: Jeżeli abp Martyniak ma inne poglądy w tej sprawie niż hierarchowie tego samego obrządku, to powinien oficjalnie potępić banderowców. Do tej pory jednak tego nie uczynił. Ponadto w liście do ks. kard. Stanisława Dziwisza, utrzymanym w agresywnym tonie, ludobójstwo dokonane przez UPA nazywa eufemistycznie "problemem Wołynia". List ten zawiera wiele innych szokujących sformułowań, które pokazują prawdziwe poglądy hierarchy. Dlatego pismo to powinno być opublikowane. Dzisiaj, w obliczu zapowiedzianego procesu, w którym prawdopodobnie wezmę udział jako świadek obrony, powtarzam to oczekiwanie. Niech arcybiskup, jeżeli domaga się kar dla innych, ma odwagę publicznie ustosunkować się do gloryfikacji zbrodniarzy dokonywanej przez jego konfratrów i współpracowników. Co do samego procesu, to będzie on precedensowy. Nie było bowiem do tej pory przypadku, aby hierarcha katolicki pozywał do sądu niekościelnego świeckich katolików. Jest to tym bardziej zaskakujące, że powód jest innej narodowości i należy do innego obrządku niż pozwani, a to tylko krok do tego, aby cała sprawa rozogniła konflikt narodowościowy, który na Podkarpaciu ciągle się tli. Co więcej, postawi to w kłopotliwej sytuacji Episkopat Polski, którego arcybiskup jest członkiem, a zwłaszcza przewodniczącego abp. Józefa Michalika, także z Przemyśla, ordynariusza siostrzanej metropolii. Czemu abp Jan Martyniak decyduje się na tak ryzykowny krok? Moim zdaniem to typowa ucieczka do przodu. Ukraiński hierarcha zdaje sobie bowiem sprawę, że potępienie Bandery i UPA przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i zapowiedziane odwołanie skandalicznych dekretów przez prezydenta-elekta Wiktora Janukowycza może przypomnieć opinii publicznej, że wielu przedstawicieli obrządku greckokatolickiego, w tym też sporo duchownych jeszcze nie tak dawno popierało opętańczą ideologię. A tak poprzez ten pozew arcybiskup będzie się starał przedstawić siebie i niektórych swoich podwładnych jako "skrzywdzone owieczki". Rozprawa odbędzie się 8 marca o g. 10 w sądzie przy ul. Mickiewicza 14 w Przemyślu. Pozwy sądowe są na mojej stronie internetowej. Co do wysławiania banderowców, muszę polemizować z opinią zawartą w artykule "Rozdarta Ukraina", zamieszczonym w ostatnim wydaniu "GP". Jego autor. Leszek Pietrzak, napisał: "Wiktor Juszczenko dość ostrożnie podchodził do eksponowania historii UPA, wyraźnie unikając kontekstu polskiego w jej działalności. Tak było prawie przez pięć lat jego prezydentury". Otóż to stwierdzenie nie jest prawdziwe. Juszczenko już bowiem na progu swej kadencji napisał, że Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów "przeszła surową praktykę walk z Polakami w dwudziestych i trzydziestych latach XX stulecia". Z kolei 14 października 2006 r., w rocznicę powstania UPA, opowiedział się za przyznaniem banderowcom praw kombatanckich. Natomiast w 2007 r. bohaterem narodowym Ukrainy ogłosił Romana Szuchewycza, nazywanego słusznie "katem Wołynia", którego oddziały dokonały ludobójstwa na bezbronnej ludności polskiej. Praktycznie nie było roku prezydentury, aby Juszczenko poprzez takie akty nie znieważył pamięci pomordowanych naszych rodaków. W tym miejscu dodam, że z jednej strony dobrze, że Sejm i MSZ stanęły w ostatnim czasie w obronie polskiej społeczności na Białorusi. To był ich święty obowiązek. Z drugiej jednak wychodzi ich hipokryzja. Nie stają oni bowiem w obronie naszych rodaków na Ukrainie, którzy są ustawicznie gnębieni przez neobanderowców. Ta hipokryzja ma czysto polityczne podłoże - prezydent Łukaszenka nie jest bowiem tolerowany na salonach, a Tymoszenko pomimo swojej przegranej nadal tak. Dlatego też ani marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, ani minister Radosław Sikorski nie podjęli żadnych kroków, aby potępić dekrety ukraińskiego prezydenta. Nie upomnieli się też ani o zwrot Polskiego Domu czy kościołów rzymskokatolickich we Lwowie, ani o prawo Polaków do własnych mediów. No cóż, "pomarańczowe" otumanienie polskich elit wciąż trwa.
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Zatrucie Romaszewskiego W perwersyjny sposób ucieszył mnie wywiad, którego udzielił były minister Mirosław Drzewiecki (ksywa Miro) w stanie wyraźnie filipińskim – co, jak wiadomo, sprzyja szczerości. Tak jest! Nie odwracajcie oczu − stać i patrzeć, salonowa trzodo, za karki by was trzymać przy telewizorach. Oto chodzący rezultat waszych inteligenckich bredzeń o postpolityce, w której nie liczą się żadne wartości, a tylko „pragmatyzm” i skuteczność we wdrażaniu reform. Niby normalka. Po niewydarzonych pomysłach kawiarnianych reformatorów – którzy chcieli na zadeptaniu prawdy tworzyć „specyficznie polską syntezę orientacji dawniej przeciwstawnych” i medialnym gwałtem pozdzierać polactwu z grzbietów sukmany, żeby się musiało przebrać za Europejczyków − przyszedł Edek i robi swoje. Jak zwykle mędrkom nie udało się nic zbudować, ale udało się sporo zniszczyć, więc Edek może teraz hulać. Szmaciak chce władzy nie dla śmichu, lecz dla bogactwa, dla przepychu, chce mieć tytuły, forsę, włości… A jak mu się noga opsnie, to nagle tonem podsłuchanym u mędrków bluzga na ten dziki kraj, który nie docenia swych wielkości.
Stać i patrzeć. Oto wasze „Tusku, musisz”, wasze wysokie standardy. Mieliście do wyboru inkwizytorów i szemranych cwaniaczków. Wybraliście szemranych cwaniaczków, bo inkwizytorzy budzili w was paniczny strach, a ferajna – w której Miro trzymał kasę – tylko poczucie wyższości podszyte przekonaniem, że salon nad nią przecież zapanuje. Tamci niech sobie kręcą lody, a rząd dusz będziemy przecież sprawować My. No to sobie przynajmniej popatrzcie i posłuchajcie… Taaa, ale właściwie ja dziś nie o tym. To, że taki Miro pokazuje się jako stuprocentowy Miro to ani zdziwienie, ani ból. To, że jak Miro zachowuje się ktoś taki jak senator Romaszewski… to jest zdziwienie i ból. Niestety, niestety, niestety. A przecież jest w tym wszystkim żelazna logika: gdzie ktoś taki jak Romaszewski broni immunitetu Piesiewicza, tam ktoś taki jak Drzewiecki z wyżyn autorytetu moralnego wykłada nam o zdeprawowaniu polityki i ogólnym zdziczeniu Polski. Nie chcę się wdawać w partyjne pierepałki. Napisałem wiele cierpkich słów o polityce Jarosława Kaczyńskiego, prowadzącej do wypłukiwania jego partii z ludzi w jakikolwiek sposób wybitnych (inna sprawa, że taka partyjna erozja to nieszczęście wspólne wszystkim formacjom naszej polityki), ale tu akurat sprawa ma się inaczej i skargi Romaszewskiego w „Gazecie Wyborczej” są zupełnie nie na miejscu. Zawieszenie go nie było żadną tam rozprawą z „inteligentami” w PiS-ie (choć przyznajmy, zasłużony senator dobrze wie z jakiego klucza zaśpiewać, żeby na Czerskiej dostać rozkładówkę) tylko zastosowaniem się do elementarnych prawideł partyjnego pijaru. Przypuszczam, że gdyby senatorowie PiS tylko zagłosowali za immunitetem Piesiewicza, nie byłoby problemu. Ale ich zbrodnia − z punktu widzenia partii − polegała na tym, że dali tej paskudnej akcji obrony „swojego” przed sprawiedliwością twarze. Nie ludzie PO, ale właśnie oni pojawili się w dziennikach telewizyjnych jako jej inicjatorzy i przywódcy. PO zrobiła świństwo, a Polacy zobaczyli, że to PiS. Kaczyński tu akurat nie mógł inaczej postąpić. Musiał jakoś pokazać, że partia się od tego odcina. A Zbigniew Romaszewski się obraził. Przez myśl mu nie przeszło, że zrobił coś złego. Mniejsza o szkody w politycznym marketingu − że zrobił coś złego pokazując wszem i wobec, iż także Senat, także niewątpliwa elita do jakiej należy, kieruje się u nas regułami gangu. I że także On się nimi kieruje. Prawo jest prawem − Senat stoi na jego straży. Ale kiedy nasz człowiek, kolega, senator, prawo to w oczywisty sposób złamał, to blokujemy i uniemożliwiamy postępowanie przeciwko niemu. Senat nie głosował wszak nad oceną Piesiewicza, więc wszystkie argumenty o okolicznościach łagodzących i nieszczęściu, jakie na niego spadło, są nie pri czom. Senat głosował nad tym, czy człowiek z jego grona podlega takiemu samemu prawu jak szary obywatel − i przegłosował, że nie, że prawo ma gdzieś, bo przeciwko naszym prokuratorskich dochodzeń prowadzić nie wolno, nawet gdy dowody widziała cała Polska. A senator Romaszewski – do niedawna jeden z ostatnich w Polsce ludzi czcigodnych – dał temu twarz i chyba kompletnie nie rozumie, że zachował się dokładnie tak, jakby się na jego miejscu zachował Miro czy inni ludzie, których „noblesse nie oblizało”. Nie umiem tego inaczej wytłumaczyć, niż zatruciem. Zbigniew Romaszewski jest w polityce nieprzerwanie od zarania III RP. Co prawda na jej obrzeżach, w Senacie, do którego wchodził za każdym razem z poparciem różnych partii albo bez niego − ale ta peryferyjna pozycja procesowi stopniowego zatrucia nie przeszkodziła, najwyżej spowolniła go. Dwadzieścia lat w polityce musiało spowodować, że nawet człowiek tak prawy nasiąkł zasadami jakie tam panują i instynktownie uznał je za swoje. Bo paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy. To jest dopiero miara naszego upadku, nie jakiś tam prowincjonalny cwaniaczek i jego droga spod sklepu monopolowego do rządu i, daj Boże, z powrotem. RAZ
Walczymy o nasze dzieci. Precz z neobolszewizmem! Głównym wrogiem Sił Nieubłaganego Postępu jest Rodzina. Podkreślali to zwłaszcza bolszewicy – a potem już poszło. ONI zawsze chcą zabrać dzieci rodzicom – bo rodziny wychowują dzieci w innych wartościach, niż ONI pragną ludziom zaszczepić. Rodzice to też autorytet większy, niż Wielki Brat – dlatego podstępnie lub jawnie podkopuje się pozycję rodziców, ostrzega dzieci przed „toksycznymi rodzicami” ostrzega przez „niebezpiecznym dotykiem” - a w ogóle stara się zabrać dzieci z domów przez system żłobków, przedszkoli i jak najwcześniejszego pójścia do szkoły, gdzie można dzieci uczyć wartości „europejskich”, wśród których „równość płci” i „tolerancja dla homoseksualizmu” zajmują miejsca szczególne (ONI mają hopla na punkcie płci!) i podpisać się - a także rozpropagować ten adres na wszelkich możliwych forach. Może jakimś cudem uda się nie dopuścić, by Związek Socjalistycznych Republik Europejskich zbolszewizował się ostatecznie. To sprawa ważniejsza, niż wszystkie postulaty gospodarcze. Bo co z tego, że bylibyśmy nawet bogaci, kiedy ONI zabraliby nam dzieci? Zwrócili może Państwo uwagę na stronę: (Open Source traktowane na równi z piractwem Dla wielkich korporacji nie tylko piractwo oznacza mniejsze zyski, ale jak nie trudno się domyślić, także model Open Source w którym oprogramowanie najczęściej dostarczane jest za darmo. Zamiast jednak dostosować się do zmieniającego się rynku, organizacja International Intellectual Property Alliance (IIPA), która ma pod swoimi skrzydłami znane z ostrej walki z piractwem RIAA i MPAA, postanowiła użyć swoich wpływów. Aż trudno w to uwierzyć, jednak przedstawiciel IIPA zażądał by USA wpisało biedną Indonezję, Brazylię i Indie na listę "Special 301" (państw objętych sankcjami) z powodu licznych wdrożeń wolnego oprogramowania na tych terenach. Special 301 umożliwia ograniczenie handlu z wybranymi państwami, które szkodzą amerykańskim interesom. Nie jest to nic nadzwyczajnego i jak pisze serwis Webhosting: Corocznie Urząd Przedstawiciela Handlu USA przy Prezydencie aktualizuje Special 301. Te kraje, które stanowią największe zagrożenie, trafiają na tzw. listę priorytetową (są tam obecnie m.in. Kanada, Chiny i Rosja). Kraje, co do których USA ma swoje zastrzeżenia, lądują na normalnej liście (jest tam m.in. Polska, Czechy, Norwegia czy Finlandia). Wygląda więc na to, że Polska pomimo częstego wspierania USA i tak znajduje się już na tej liście (oczywiście z innych powodów). Polityka to jednak (na szczęście) nie moja broszka i pewnie jak zwykle stoją za tym skomplikowane interesy wielu ludzi. Wracając jednak do samej listy, IIPA chce jej użyć, gdyż uważa wolne oprogramowanie za "niekonkurencyjne" a jego twórców oskarża o brak szacunku do własnej pracy. Właściwie ciężko byłoby wymyślić inne zarzuty, jednak do tej pory nikt nie wypowiadał tego głośno. Oczywiście nikt nie zmusza do wykorzystywania osiągnięć Open Source, jednak już sama jego rekomendacja przez rządy biedniejszych państw może w efekcie przynieść dalej idące sankcje. W tym wszystkim ciekawy wydaje się fakt, iż Polska jest już na liście Special 301, zatem nasi politycy nie muszą się o to martwić - mogą bez obaw rekomendować wolne oprogramowanie Adrian Nowak). jak z niej wynika państwa, zalecające korzystanie z darmowego oprogramowania, są przez USA stawiane na równi z państwami... kradnącymi oprogramowanie! Przypominam, że polski fiskus próbował w swoim czasie tych, co korzystają z darmowego oprogramowania, obłożyć... podatkiem od darowizny.
Ciekawe: ile za to dał p.Wiluś Gates - a może kto inny? JKM
Dziurka w (żelaznej) kurtynie Anegdotki często lepiej objaśniają różne – również polityczne – zawiłości, niż pretensjonalne i nudne wypociny pozbawionych pisarskiego talentu, utytułowanych propagandziarzy, zwanych politologami. Pewnie dlatego Stalin tak nie lubił „aniegdotczyków” i chętnie posyłał ich do budowania Kanału Białomorskiego i innych strojek socjalizmu. Weźmy na przykład taką anegdotkę o mężu, który wróciwszy wcześniej do domu, zastał żonę w sytuacji wskazującej na zdradę małżeńską. W poszukiwaniu sprawcy energicznie otwiera drzwi do poszczególnych pokoi, z mściwą satysfakcją oznajmiając żonie, że „tu go nie ma!” Wreszcie otwiera szafę, a tam widzi sprawcę cudzołóstwa, gołego, ale - z pistoletem w ręku. „I tu go nie ma!” – woła przestraszony, zatrzaskując drzwi szafy. Czyż to nie metafora polskiej publicystyki politycznej? Właśnie pan Piotr Skwieciński na łamach „Rzeczpospolitej” podzielił się z czytelnikami spostrzeżeniem, że być może istnieje jakiś ośrodek koordynujący aferę hazardową. Na taką możliwość wskazują, jego zdaniem, zeznania świadków, wykazujące znamiona koordynacji. Dodałbym, że nie tylko zeznania świadków. Na istnienie koordynatora wskazują również pytania zadawane świadkom przez posłów PO. Oczywiście w takich sprawach jesteśmy skazani na domysły, ale skoro już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się śmiało! Ja na przykład domyślam się, że tym koordynatorem jest stara, poczciwa razwiedka, której dobrego imienia właśnie zamierza bronić pan generał Marek Dukaczewski na czele stowarzyszenia SOWA. Ponieważ premier Tusk, w ramach ekspiacji za wcześniejsze próby podskakiwania, stworzył pozory legalności dla monopolu razwiedki w branży hazardowej, to jest rzeczą oczywistą, że już nie życzy ona sobie na ten temat żadnych hałasów i mężowie stanu dostali rozkaz, żeby sprawę albo wyciszyć, albo – na wypadek gdyby wyciszenie się nie powiodło – rozmydlić ją w powodzi coraz bardziej nieprawdopodobnych wersji, których mnogość wszystkich szybko zmęczy i zniechęci. W języku razwiedki nazywa się to dezinformacją i właśnie mamy okazję, by przyjrzeć się tej metodzie w działaniu. W 1985 roku zdymisjonowany został generał Mirosław Milewski – w UB chyba od urodzenia – pod pretekstem kierowania tzw. aferą „Żelazo”, polegającą na utworzeniu w MSW band zbrojnych, które za granicą dopuszczały się rabunkowych morderstw, a łupy, w postaci złota i kosztowności, przywoziły do Polski. W 1985 r. Biuro Polityczne KC PZPR z udziałem gen. Jaruzelskiego i Kiszczaka kazało prokuraturze sprawę umorzyć. I ciekawa rzecz – mimo „transformacji ustrojowej” oraz „przywrócenia praworządności”, żaden z prokuratorów generalnych – ministrów sprawiedliwości nie odważył się podważyć tamtej decyzji, podjąć śledztwa na nowo choćby po to, by ustalić, kto wziął i gdzie schował fanty. Nie uczynił tego ani Aleksander Bentkowski w rządzie premiera Mazowieckiego, ani Wiesław Chrzanowski – w rządzie premiera Bieleckiego – inna sprawa, że obydwaj byli zarejestrowani – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” – jako tajni współpracownicy SB. Ale Zbigniew Dyka – minister sprawiedliwości w rządzie premiera Olszewskiego, ani Jan Piątkowski – minister w rządzie Hanny Suchockiej, zarejestrowani nawet „bez swojej wiedzy i zgody” nie byli, a przecież śledztwa też nie podjęli. O Włodzimierzu Cimoszewiczu – ministrze w rządzie premiera Pawlaka ani Jerzym Jaskierni – ministrze w rządzie Józefa Oleksego nawet nie wspominam, bo pierwszy był zarejestrowany jako „Carex”, a drugi – jako „Prymus” i nawet prawomocnie uznany za kłamcę lustracyjnego. Nie mówię też o Leszku Kubickim – ministrze w rządzie premiera Cimoszewicza, ani Hannie Suchockiej – ministrze w rządzie charyzmatycznego premiera Buzka (zarejestrowany nawet pod dwoma pseudonimami), ale warto zwrócić uwagę, że śledztwa w tej sprawie nie podjął również Lech Kaczyński – od 12 czerwca 2000 roku minister w rządzie charyzmatycznego premiera Buzka – chociaż nie minął jeszcze wtedy termin przedawnienia, również dla przestępstwa poplecznictwa, niewątpliwie popełnionego przez członków Biura Politycznego KC. Widzimy, że zasada: my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych, była i jest respektowana. Oczywiście bywają momenty szczególne, jak np. wybory tubylczego prezydenta, którym nawet w tej dziedzinie towarzyszą zawirowania, spowodowane ingerencją starszych i mądrzejszych. Właśnie Helsińska Fundacja Praw Człowieka, kolaborująca z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, po przeanalizowaniu dokumentów Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej odkryła, że samoloty CIA z uwięzionymi talibami jednak lądowały w Polsce i to co najmniej sześciokrotnie. Najwyraźniej Nasza Złota Pani Aniela dyskretnie pomaga swojemu faworytowi w oczyszczeniu przedpola z faworytów CIA. Ministrowi Sikorskiemu, czy marszałkowi Komorowskiemu? SM
Majchry potężnych szermierzy W oczekiwaniu na ostateczne zwycięstwo w konflikcie polsko-białoruskim, kiedy pani Andżelika Borys przywiedzie do Warszawy znienawidzonego prezydenta Aleksandra Łukaszenkę, niczym w 1611 roku hetman Stanisław Żółkiewski rosyjskiego cara Wasyla Szujskiego, by na Zamku Królewskim złożył hołd Zygmuntowi III. Nawiasem mówiąc, to właśnie było przyczyną, dla której Rosjanie przez prawie trzydzieści lat sprzeciwiali się odbudowie tego Zamku, a kiedy już Gierek, w ramach podlizywania się polskiemu społeczeństwu, zgodził się na jego odbudowę, cenzura zakazała używania nazwy „królewski”, w związku z czym Zamek był tylko „Warszawski”. A skoro już mowa o Rosjanach, to doszło do kompromitującego skandalu w związku z zaplanowanymi na wiosnę uroczystymi obchodami 70 rocznicy zbrodni katyńskiej. Jak wiadomo, zimny rosyjski czekista Putin nie tylko zapowiedział swoja tam obecność, ale zaprosił tam też premiera Tuska. Na takie dictum prezydent Kaczyński oświadczył, że on też pojedzie. Tymczasem niedawno rosyjski ambasador oświadczył, że Ambasada żadnej oficjalnej wiadomości w tej sprawie od prezydenta Polski nie dostała. Na to Kancelaria – że stosowne pismo zostało „przygotowane”, nie tylko zresztą do Ambasady, ale i do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, wyrażając zarazem zdumienie, że rzecznik MSZ pan Paszkowski oświadczył, iż ministerstwo nie zostało o prezydenckim zamiarze wyjazdu do Katynia powiadomione. Pan Paszkowski zaprzeczył, żeby kiedykolwiek coś takiego oświadczył i dodał, że zgodnie z protokołem Kancelaria powinna za pośrednictwem MSZ zawiadomić o tym prezydenta Rosji, a nie rosyjską ambasadę. Jak tam było naprawdę – tego już się pewnie nie dowiemy, bo kiedy dziennikarze zwrócili uwagę, że nasi zacietrzewieni partyjnictwem mężykowie stanu tańczą tak, jak im zagra już nawet nie Putin, tylko rosyjski ambasador minister Sikorski uciął tę rozwojową dyskusję oświadczeniem, że MSZ „pomoże” prezydentowi Kaczyńskiemu w realizacji jego zamiaru. I tylko nie wiemy, czy odwołanie pani Ewy Juńczyk- Ziomeckiej w środę 24 lutego i jej wyjazd do Nowego Jorku, gdzie ma zostać konsulem, ma jakiś związek z tym skandalem, czy jest nagrodą za dobre sprawowanie. W odróżnieniu od listów „przygotowanych” w Kancelarii Prezydenta do wysyłki do rosyjskiej ambasady, list adresowany do premiera Tuska na szczęście doszedł, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć, co właściwie pan prezydent zarzucał Radosławowi Sikorskiemu. To znaczy – moglibyśmy, gdyby pan prezydent o tym napisał. Niestety powołał się tylko na rozmowę z premierem Tuskiem sprzed ponad dwóch lat, wyrażając na koniec niechęć do wciągania „autorytetu prezydenta” w wewnątrzpartyjne rozgrywki Platformy Obywatelskiej przed mającymi się tam odbyć prawyborami kandydata na kandydata tej partii na tubylczego prezydenta. Rzeczywiście, premier Tusk zwrócił się do prezydenta Kaczyńskiego z prośbą o dostarczenie informacji o ministrze Sikorskim, ale dopiero potem, jak prezes PiS Jarosław Kaczyński w wywiadzie na „Newsweeka” powiedział, że na ministrze Sikorskim ciążą jakieś tajemnicze a poważne zarzuty, o których wie między innymi prezydent. Jeśli zatem ktoś już „wciągnął autorytet prezydenta” w wewnątrzpartyjne rozgrywki PO, to był to wirtuoz intrygi Jarosław Kaczyński. Ponieważ prezydent Lech Kaczyński nie jest aż takim wirtuozem intrygi jak prezes Jarosław Kaczyński, a z obfitości serca usta mówią, wypada nam rozebrać sobie z uwagą powody, dla których prezes PiS jednak zaangażował nie tylko siebie osobiście, ale pośrednio również „autorytet prezydenta” w te wewnętrzne rozgrywki w Platformie Obywatelskiej. Zanim jednak przystąpimy do tego rozbioru, wypada zwrócić uwagę na jeszcze inny incydent, bo dopiero on pozwoli nam nie tylko ujrzeć owe powody we właściwym świetle i proporcjach, ale również – pokazać przygnębiający aspekt międzynarodowy tubylczych wyborów prezydenckich w Polsce. Oto Helsińska Fundacja Praw Człowieka, na co dzień kolaborująca z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, finansowaną z budżetu Unii Europejskiej, w której zarówno kierownikiem politycznym, jak i płatnikiem netto nadal pozostają Niemcy, na podstawie zapisów Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej wykryła, że samoloty CIA jednak latały do Polski i to co najmniej sześciokrotnie lądując na lotnisku w Szymanach, położonym obok ośrodka razwiedki w Kiejkutach. Ponieważ odbywało się to w okresie, gdy prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a ministrem obrony – obecny kandydat na prezydenta z ramienia SLD, a nic – jak wiemy – nie dzieje się przypadkowo, to taka informacja może skomplikować Jerzemu Szmajdzińskiemu kampanię prezydencką, a kto wie, czy nie skłoni go nawet do przemyślenia swego zuchwalstwa , jeśli niezależni dziennikarze dostaną rozkaz wykazania się dociekliwością. Na razie Jerzy Szmajdziński twierdzi, że nic o żadnych lotach CIA „nie wiedział”, w czym nie ma nic dziwnego, skoro „nie wiedział” o nich nawet szef wojskowej razwiedki generał Marek Dukaczewski, który na przesłuchaniu przez przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym Monikę Olejnik powiedział nawet, że o tych lotach „mógł nie wiedzieć” nawet sam pan prezydent Aleksander Kwaśniewski. Gdyby jednak okazało się, że loty CIA „złamały prawo”, to Jerzy Szmajdziński mógłby większość swojej kampanii spędzić na przesłuchaniach w prokuraturze – a w swoim czasie Włodzimierz Cimoszewicz wycofał się ze znacznie lżejszego powodu, jakim były opowieści pani Jaruckiej. A kiedy mogłoby się okazać, iż zostało „złamane prawo”? Ano wtedy, gdyby premieru Tusku ktoś wydał taki rozkaz, albo przynajmniej go „namówił”. A ponieważ wiemy, że na przykład premiera Tuska Nasza Złota Pani Aniela „namówiła” nawet do rezygnacji z wysunięcia swojej kandydatury w wytęsknionych wyborach prezydenckich, to cóż dopiero – do energicznej reakcji na „złamane prawo”? Nie sądzę, żeby musiała premiera Tuska długo do tego „namawiać”, zwłaszcza gdyby Jerzy Szmajdziński okazał się mało kumaty i z wyścigu prezydenckiego się nie wycofał. Wygląda zatem na to, że za odkryciem dokonanym przez Helsińską Fundację Praw Człowieka mogła dyskretnie stać Nasza Złota Pani Aniela, oczyszczając z ten sposób przedpole dla swojego faworyta. Tym faworytem wydaje się marszałek Bronisław Komorowski, bo kiedy tylko rozległy się wieści o odkryciu dokonanym przez Helsińska Fundację, odezwały się nożyce nie tylko w osobie posła Palikota, nie tylko w osobie minister Pitery, nie tylko w osobie byłego prezydenta naszego państwa Lecha Wałęsy - ale przede wszystkim – w osobie Władysława Bartoszewskiego, który jak coś powie, to tak, jakby powiedziała to sama Nasza Złota – a wszyscy jednogłośnie odradzali ministru Sikorskiemu kandydowanie w tegorocznych wyborach. Może kiedyś, hen, w 2020 roku, to i owszem – ale teraz to najlepszy jest marszałek Bronisław Komorowski. I co Państwo powiecie? Marszałek Komorowski od razu zaczął wygrywać w sondażach – a kto wie, czy do końca marca, kiedy to głosowanie w prawyborach ma się zakończyć, nie uzyska nawet stu procent poparcia? Skoro w tej sytuacji domyślamy się, iż w marszałku Bronisławie Komorowskim, jako kandydacie na tubylczego prezydenta musiała upodobać sobie Nasza Złota Pani Aniela, to na co w takim razie liczy minister Radosław Sikorski? Oczywiście liczy na demokrację i wszyscy to oczywiście rozumiemy, ale tak naprawdę? A tak naprawdę, to możemy się tego domyślić na podstawie sposobu w jaki Jarosław Kaczyński postanowił włączyć nie tylko siebie, ale i prezydenta w tę niby wewnętrzną, niby partyjną kampanię Platformy Obywatelskiej. Zwracam uwagę, że ani Jarosław Kaczyński, ani prezydent, ani nawet nikt z PiS nie pisnął słówka przeciwko marszałkowi Komorowskiemu, podczas gdy Sikorski robi właściwie za zdrajcę stanu, niczym kiedyś – Józef Oleksy. Najwyraźniej Radosław Sikorski musi być postrzegany jako konkurent Lecha Kaczyńskiego. Ale w czym właściwie mógłby z nim konkurować? Przecież członkowie ani sympatycy PO na Lecha Kaczyńskiego głosować nie będą. Skoro jednak nie o głosy, to o co? A o cóż by, jeśli nie o poparcie ze strony drugiego Wielkiego Brata? Radosław Sikorski, chociaż ostatnio lawirował, a nawet się bisurmanił, to przecież nie bez kozery uchodził za faworyta Amerykanów i nawet pan prezydent osobiście przesłuchiwał go na okoliczność znajomości z tamtejszą szarą eminencją Ronem Asmusem. A przecież nie ma takiej rzeczy, której nie tylko dla Amerykanów, ale i Izraela, a nawet – dla zwykłych handełesów nie zrobiłby pan prezydent Lech Kaczyński. Z tego punktu widzenia jest oczywiste, przynajmniej w tej fazie, w fazie układania alternatywy dla tubylczych wyborców, dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego największe niebezpieczeństwo przedstawia Radosław Sikorski, a nie Bronisław Komorowski. Dlatego też wirtuoz intrygi prezes Jarosław w wywiadzie dla „Newsweeka” powiedział to, co powiedział, uruchamiając sekwencję wydarzeń, która do rozgrywek niby to w PO wciągnęła również „autorytet prezydenta”.
Z tych przekomarzań wyłania się obraz saskiej recydywy, kiedy to obce dwory wysuwały w Polsce kandydatów na królów. Teraz „dwory” wolą trzymać się w dyskretnym cieniu, bo od takich spraw mają przecież swoje razwiedki, dla których tubylcze wybory prezydenckie w Polsce to po prostu mały pikuś. Zatem, nieco oczywiście upraszczając, ale tylko „nieco”, można powiedzieć, że tegoroczne wybory prezydenckie rozegrają się u nas między BND i CIA. SM
Ład i wolność Jednym z zarzutów stawianych często konserwatystom jest ubóstwo ich koncepcji ekonomicznych, skutkujące albo przyjmowaniem rozwiązań „romantycznych” („liryczna ekonomia” Adama H. Müllera, w zjadliwym określeniu Carla Schmitta) i anachronicznych w dobie przemysłowej i tym bardziej postprzemysłowej (neośredniowieczny korporacjonizm), albo uleganiem pokusie socjalistycznej (Tory Socialism, zwany też konserwatyzmem paternalistycznym), albo wreszcie niesamodzielnością i kapitulowaniem przed „dogmatyką” czysto liberalną tak dalece, że „konserwatystami” nazywa się dziś powszechnie wyznawców ekonomicznego neoliberalizmu w jego wersji utylitarystycznej (szkoła chicagowska) lub racjonalistycznej (Ludwig von Mises i jego uczniowie). W tej, trzeba przyznać, wielce niezręcznej sytuacji, szansą – wciąż w niewielkim stopniu wykorzystaną – dla konserwatystów pragnących zachować swoją tożsamość również na polu teorii społeczno-ekonomicznej jest sięgnięcie po znaczący, lecz po minionych już sukcesach niesłusznie zapomniany, dorobek kierunku nazywanego ordoliberalizmem. Jak wiadomo, miano „ordoliberałów” przylgnęło do grupy niemieckich ekonomistów i myślicieli społecznych, którzy po II wojnie światowej stworzyli szkołę zwaną fryburską. Jej najwybitniejszymi przedstawicielami byli: Wilhelm Röpke (1899-1966), Alexander Rüstow (1885-1963), Walter Eucken (1891-1950), Franz Böhm (1895-1977), Alfred Müller-Armack (1901-1978), a jako praktyk bardziej niż teoretyk – zachodnioniemiecki minister finansów i wreszcie kanclerz, Ludwig Erhard (1897-1977). Ordoliberałowie niewątpliwie mieli na oku cel konkretny i bieżący, czyli odbudowanie, po spustoszeniach poczynionych przez nazizm i wojnę, niemieckiej gospodarki, wszelako ich zasadnicza intencja sięgała znacznie dalej i głębiej, chodziło bowiem również o rekonstrukcję moralnych fundamentów społeczeństwa – a żeby powiedzieć wprost: jego rechrystianizację. Kapitalnego znaczenia nabiera w związku z tym fakt, że wszyscy ordoliberałowie to głęboko wierzący chrześcijanie: katolicy albo konserwatywni ewangelicy. W gruncie rzeczy, odnośnie do „szkoły fryburskiej” zachodzi pewne nieporozumienie semantyczne (po części zawinione przez jej reprezentantów), albowiem „ordoliberalizm” nie jest sensu proprio liberalizmem w sensie filozoficznym, religijnym, moralno-obyczajowym i politycznym, a z (klasycznym i neoklasycznym) liberalizmem ekonomicznym łączy go tylko wiara w moralną, społeczną i gospodarczą wartość własności prywatnej i wolnej przedsiębiorczości. Ordoliberałowie nie byli ani indywidualistami, ani kontraktualistami, ani utylitarystami, ani racjonalistami, i wręcz krytykowali liberalizm w każdym jego rozumieniu, oskarżając liberałów o atomizację społeczeństwa i państwa, jako główną i zawinioną przez liberalizm przyczynę tego stanu rzeczy wskazując sekularyzację i relatywizację moralności. Przekonanie liberałów (także tych „konserwatyzujących”, jak Friedrich August von Hayek) o możliwości wytworzenia się „ładu spontanicznego” wskutek li tylko samodzielności jednostek uważali za iluzję, dowodząc, że brak silnych więzi pomiędzy jednostkami prowadzi raczej do napięć społecznych, a w końcu do anarchii. Różnicę pomiędzy liberałami sensu proprio a ordoliberałami wybornie ilustruje anegdota opowiadana przez Röpkego, którą przytaczamy tu za filozofem Frederickiem D. Wilhelmsenem. Otóż, Röpke i Hayek, którzy obaj byli członkami wolnościowego Mont Pelerin Society, pewnego razu, w przerwie między obradami tego elitarnego grona przechadzali się po ogrodach warzywno-owocowych, które uprawiali pracownicy pewnej szwajcarskiej fabryki. Röpke zwrócił uwagę swojego kolegi na to, jak piękno i jedność z naturą stały się możliwe dzięki tym ludziom, oraz że ta uprawa, jakkolwiek skromna, dodaje coś cennego do ich życia. Na to Hayek odpowiedział mu gderliwie: „Ależ weź pod uwagę stracone godziny, które ci ludzie mogliby spędzić w fabryce!”. Jak komentuje Wilhelmsen, ta reakcja to czysty fanatyzm ideologiczny wielbiciela kapitalizmu, dla którego bezproduktywna przyjemność ludzi uprawiających swoje ogródki stanowi tylko „zakłócenie” w maszynerii ciężkiego przemysłu i w statystykach wzrostu gospodarczego. Röpke zatem, chociaż tak samo jak Hayek, był zwolennikiem wolnego rynku, nie wynosił go do rangi absolutu. Ordoliberałowie zgadzali się wprawdzie z neoliberałami co do fatalnych skutków etatyzmu gospodarczego i „państwa opiekuńczego”, jednak podnosili też kwestię przez neoliberałów niezauważaną bądź ignorowaną, a mianowicie, iż w samym działaniu wolnego rynku tkwi pewna „siła fatalna”, prowadząca do jego autodestrukcji. Siłą tą jest umasowienie społeczeństwa i dążenie do totalnej demokratyzacji. Wykorzenienie duchowe i moralne mas, pozbawionych także hamulca zewnętrznego ze strony władzy publicznej, czyni z nich żądnych coraz to nowych wrażeń i potrzeb konsumentów, wysuwających kolejne roszczenia, to zaś stwarza podatny grunt dla ideologii kolektywistycznych i totalitarnych, obiecujących ich zaspokojenie. Sam wolny rynek nie jest zatem zdolny do uratowania tego, co stanowi jego niekwestionowaną zaletę: wolności i dobrobytu osób w wolnym społeczeństwie. Jak pisał Eucken, „oczekiwanie, że w wolnej gospodarce zrealizowana zostanie zasada w pełni wolnej konkurencji nie spełniło się”, wskutek dwu przeciwstawnych sobie w dążeniach, lecz prowadzących do tego samego skutku tendencji: tworzenia przez producentów koncernów, karteli i trustów, a przez pracobiorców – uprawiających walkę klasową związków zawodowych.
Chociaż ordoliberałowie byli z wykształcenia i uprawianego zawodu ekonomistami, ordoliberalizmu nie można traktować wyłącznie jako szkoły ekonomicznej; była to filozofia społeczna i polityczna, która postawiła sobie za cel zbadanie socjalnych i gospodarczych przyczyn kryzysu społeczeństwa współczesnego oraz znalezienie dróg odnowy w tych sferach. Nie traktowała ona gospodarki jako wyłącznego, ani nawet głównego regulatora życia społeczeństwa. Dla ordoliberałów przedmiotem namysłu nie jest izolowana jednostka, lecz osoba we wspólnocie (rodzinnej, zawodowej, narodowej), a ich centralną ideą jest nie abstrakcyjna wolność (obojętne: „negatywna”, jak u liberałów klasycznych, czy „pozytywna”, jak u liberałów progresywnych), lecz ład budowany w przestrzeni moralnie dojrzałej wolności. Stąd właśnie nazwa kierunku, będąca połączeniem słów: „ład” (ordo) i „wolność” (libertas). Znamion i warunków autentycznego ordo myśliciele tej szkoły poszukiwali w dziełach św. Augustyna, św. Tomasza z Akwinu, G.W. Leibniza, a także w nauczaniu społecznym papieży Leona XIII i Piusa XI. Można zatem powiedzieć, że ordoliberalizm był próbą stworzenia dostosowanej do okoliczności współczesnych chrześcijańsko-konserwatywnej koncepcji porządku społeczno-gospodarczego. Fundamentem tej koncepcji jest typowo konserwatywny pogląd, iż społeczeństwo nie jest zwykłym zbiorem jednostek, ani swoistą odmianą „towarzystwa akcyjnego”, tylko wspólnotą, a człowiek, będący sam w sobie bytem osobowym stanowi zarazem część większej całości – ściślej mówiąc: wielu całości o różnym stopniu złożoności i różnym stopniu oddalenia od jednostki. Funkcjonowanie rynku możliwe jest dopiero we wspólnocie będącej zwartą całością, posiadającą powszechne i mocne zasady duchowe i etyczne. Konkurencja na rynku jest zjawiskiem od niego nieodłącznym i zasadniczo zdrowym, jednak celem społeczeństwa jako całości jest harmonia, a nie rywalizacja, tym bardziej pozbawiona hamulców moralnych. Ład społeczny może być stabilny, jeżeli dojdzie do odbudowania wszystkich poziomów wspólnot: od rodziny, poprzez kręgi towarzyskie, społeczności lokalne, zawodowe, regionalne i prowincjonalne, aż po ogólnonarodową wspólnotę państwową. Zasadą powinno być tu dążenie do maksymalnej samowystarczalności każdego kręgu wspólnoty (co odpowiada ściśle „zasadzie pomocniczości” w katolickiej nauce społecznej), który winien poczuwać się do wewnętrznej solidarności i odpowiedzialności za los swoich uczestników, natomiast władza państwowa powinna być maksymalnie zdecentralizowana i oparta na partnerstwie pomiędzy centralnymi a regionalnymi i lokalnymi organami władzy. Państwu, pojętemu w myśli ordoliberalnej jako „państwo wspólnotowe” (genossischer Staat), przypada rola zrzeszenia wolnych osób i społeczności oraz gwaranta ich swobodnego i wielostronnego rozwoju. Wyklucza to kolektywizm, centralne planowanie, interwencjonizm i „opiekuńczość” socjalną państwa, ale również skrajny leseferyzm, a zwłaszcza „neutralność” moralną państwa. Musi ono być bowiem instytucją zdolną stanowczo i skutecznie przeciwstawić się procesom duchowej i moralnej destrukcji społeczeństwa, toteż wyposażoną w niezbędny ku temu autorytet. Państwo, zdaniem ordoliberałów, nie powinno zakłócać swoimi interwencjami procesu gospodarczego, ma jednak obowiązek kształtowania (Ordnungspolitik) porządku prawno-ekonomicznego, w którego ramach działają samodzielne podmioty gospodarujące. Filozofia społeczno-ekonomiczna i polityczna ordoliberalizmu w niewielkim tylko stopniu była dotąd przedmiotem namysłu i studiów polskich badaczy. Jeśli pominąć pracę Tomasza G. Pszczółkowskiego, którego kardynalny błąd poznawczy i interpretacyjny razi już w podtytule jego książki (Ordoliberalizm. Społeczno-polityczna i gospodarcza doktryna neoliberalizmu w RFN, Warszawa 1990), to jedynym wartościowym dotąd opracowaniem jest studium Ryszarda Skarzyńskiego: Państwo i społeczna gospodarka rynkowa. Główne idee polityczne ordoliberalizmu, opublikowane jednak już też dość dawno, bo w 1994 roku. Pojawienie się przeto na naszym rynku wydawniczym nowego opracowania samo w sobie godne jest dostrzeżenia i zainteresowania. Winno ono wzrosnąć proporcjonalnie do faktu, że autor oparł swoje ustalenia na solidnej kwerendzie archiwalnej w niemieckich ośrodkach badawczych oraz na najnowszej literaturze niemieckojęzycznej, siłą rzeczy niedostępnej jego poprzednikom. Nie trzeba już rozwodzić się nad tym, że wykorzystał w szerokim zakresie literaturę źródłową, natomiast warto podkreślić przy tej okazji (z ubolewaniem), że jest ona także dostępna w przekładach polskich nadal jedynie śladowo, albowiem składa się dotąd wyłącznie z jednej książki Röpkego (opublikowanej jeszcze w tzw. drugim obiegu w latach 80.) i także z jednej Euckena. Tymoteusz Juszczak nader słusznie poprzedził wykład myśli ordoliberałów szeroką prezentacją historii niemieckiego liberalizmu XIX i XX wieku, akcentując jego specyfikę na tle uniwersalnych determinant tego kierunku, jak również pryncypiów konserwatyzmu, wpływających na myślenie ordoliberalne. Rdzeń jego studium stanowi oczywiście część druga, w której wnikliwie zostały zanalizowane wszystkie aspekty społecznego kryzysu nowoczesności w ujęciu ordoliberałów (bez ukrywania przy tym pewnych „zbłądzeń” politycznych czy aporii intelektualnych samych ordoliberałów) oraz część trzecia, w której zaprezentowana została z wielką starannością ich pozytywna koncepcja państwa, społeczeństwa i gospodarki. W tym zakresie należy zwrócić szczególnie uwagę czytelników na rozdział poświęcony teorii (zasadniczo Müllera-Armacka) i aplikacji (dzieła Erharda) „społecznej gospodarki rynkowej” (soziale Marktwirtschaft), jako że dorobek ten został w znacznej części zmarnowany wskutek wzmagającego się od lat 60. XX wieku nacisku grup radykalnych na polityczną i społeczną „demokratyzację” (Demokratizierung) Republiki Bońskiej. Przymiotnik „społeczna”, który w intencji ordoliberałów miał znaczenie: „wolna od ingerencji państwa”, zmienił wówczas diametralnie swój sens, upodabniając tę koncepcję do modelu socjalnego „państwa opiekuńczego” i poddanego przemożnej presji wszechpotężnych związków zawodowych. Z drugiej strony, autorowi tej pracy nie umknął fakt, iż opisywane przez ordoliberałów duchowe, moralne, społeczne i ekonomiczne aspekty kryzysu cywilizacji zachodniej nie tylko że nie uległy przezwyciężeniu, ale nasiliły się bodaj w stopniu przez nich nawet nieprzewidywalnym. Podkreślić należy na koniec, że nieczęsto się zdarza, aby rozprawa magisterska – nawet powstała na tak renomowanej uczelni, jak Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu – dostępowała zaszczytu publikacji drukiem. Wcześniej, jak wiadomo, została ona dostrzeżona i wyróżniona przez czcigodne jury Nagrody w Konkursie „Magister Pafere” przyznawanej przez Polsko-Amerykańską Fundację Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego. Jest to również dla niżej podpisanego, jako opiekuna naukowego tej rozprawy, powód do dumy i satysfakcji. Pozostaje życzyć Autorowi dalszego rozwoju naukowego, owocującego kolejnymi interesującymi publikacjami, a Czytelnikom pożytku z lektury.„Magister Pafere” Tymoteusz Juszczak ma głos!
Jacek Bartyzel
Jak PiS zbierał haki Nie tylko na Radosława Sikorskiego, ale też na Mirosława Drzewieckiego, a nawet na ówczesnego lidera SLD Wojciecha Olejniczaka zbierano haki za rządów PiS. U schyłku rządów PiS, po wybuchu tzw. afery gruntowej, sejmowa komisja ds. służb specjalnych przesłuchała Janusza Kaczmarka - byłego prokuratora krajowego, a następnie ministra spraw wewnętrznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Później, podczas utajnionego posiedzenia Sejmu, jego zeznanie zostało odczytane wszystkim posłom. Kaczmarek zeznawał, że za rządów PiS wszystkie sprawy z prokuratury, w których pojawiały się nazwiska znanych polityków, natychmiast trafiały na biurko ówczesnego ministra sprawiedliwości - Zbigniewa Ziobry. Tak miało być z historią dotyczącą polityków lewicy: Wojciecha Olejniczaka i Krzysztofa Janika. Poznaliśmy fragmenty relacji Kaczmarka. Informował on posłów, że do prokuratury zgłosił się wówczas człowiek, którzy twierdził, że ci dwaj politycy lewicy, stosując przemoc, wykorzystali go seksualnie. Wkrótce okazało się, że rzekomy pokrzywdzony zgłasza się do różnych jednostek prokuratury i wszędzie opowiada równie niewiarygodnie brzmiące historie. Mimo to sprawa trafiła do Ziobry. Według Kaczmarka, miał on wówczas zwrócić się do dwóch "zaprzyjaźnionych" dziennikarzy, z propozycją by opublikowali artykuły na ten temat, a prokuratura na podstawie doniesień prasowych będzie mogła wszcząć śledztwo. W ten sposób chciano, zdaniem Kaczmarka, odwrócić uwagę opinii publicznej od seksafery w Samoobronie. Sprawa była jednak tak "cienka", że żaden z dziennikarzy nie zdecydował się na publikację. Kaczmarek zeznał również, że politycy PiS poważnie zainteresowali się sprawą rzekomego zażywania narkotyków przez jednego z najbliższych wówczas współpracowników Donalda Tuska - późniejszego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego (dla pełności obrazu dodajmy, iż niedawno przed sejmową komisją ds. nacisków Ludwik Dorn zeznał, że to Kaczmarek - jeszcze jako prokurator krajowy - zainteresował tym tematem Zbigniewa Ziobrę i Jarosława Kaczyńskiego). Informacja ta pochodziła z zeznań gangstera Macieja W. ps. Waluś (licząc na złagodzenie wyroku współpracował on z prokuraturą w śledztwie przeciwko tzw. "młodemu miastu" - kilku łódzkim grupom przestępczym, które walczyły ze sobą o schedę po rozbitej ośmiornicy). Zeznał on, że dostarczał "miastowym" wysokiej jakości kokainę i że kilkakrotnie był świadkiem, jak zażywał ją siedzący w towarzystwie gangsterów Drzewiecki. Choć prokuratorzy nie byli pewni, czy Maciejowi W. chodziło o tego Drzewieckiego (polityk PO ma brata, który miał problemy z narkotykami) i choć przestępstwo - nawet jeśli popełnione - przedawniło się w 2003 r., to odrębne śledztwo w tej sprawie prowadzono do jesieni ubiegłego roku. W grudniu 2007 r., wkrótce po objęciu przez Mirosława Drzewieckiego funkcji ministra sportu, na blogu europosła PiS Ryszarda Czarneckiego pojawił się wpis: "Mirosław Drzewiecki, zwany dotąd Drzewkiem, ma mieć ksywkę Biały Nos". Parę tygodni później, przygotowując artykuł o Drzewieckim, zapytałam go o sprawę narkotyków. Twierdził, że był to jeden z wielu haków, jakie przygotowywało PiS, aby skompromitować polityków PO. - Była wytypowana piątka najważniejszych ludzi w Platformie: Tusk, Schetyna, Drzewiecki, Nowak i Graś - przekonywał wówczas. Te właśnie osoby, według Drzewieckiego, miały znaleźć się w kręgu szczególnego zainteresowania PiS. Drzewiecki twierdził, że nie tylko jego nazwisko chciano powiązać ze sprawą narkotyków: - Ma pani tutaj następnego faceta: Sikoski. Też chcieli go wrobić w prochy. Też. No i co? (.) A Schetynę nie? (.) To jest najprostszy pomysł, żeby kogoś skompromitować. Można mu coś podłożyć, podrzucić. Gdyby ktoś panią nazwał [narkomanką] - to można zbadać. Ale na prowokacje tego typu - nie ma rady - przekonywał. Gdy zauważyłam, że jeśli chodzi o Schetynę - sugerowano raczej, że prowadził on w przeszłości podejrzane biznesy, Drzewiecki odparł: - Jak się okazało, że nie biznesy - to różne były sugestie. A wiem, co mówię. Dziś Grzegorz Schetyna nie chce komentować tej sprawy. Gdy Roman Giertych ogłosił w mediach, że Jarosław Kaczyński zastanawiał się jak Schetyna zareagowałby na aresztowanie jego żony, szef klubu parlamentarnego PO zachowywał się jakby pierwszy raz usłyszał o metodach, do jakich posuwali się politycy PiS by skompromitować przeciwników. Radosław Sikorski, pytany o narkotykowe haki przesłał nam oświadczenie: "Istotnie docierały do mnie, z powtarzalnością, uwiarygodnione sygnały, iż takie insynuacje się pojawiają. Pamiętam dobrze, bo zbiegło się to w czasie z inspekcją w Żandarmerii [Wojskowej]; korzystając z okazji poddałem się testom i mam stosowny certyfikat zaświadczający, iż nie stwierdzono u mnie nawet śladowej obecności substancji odurzających". Wizytę w Żandarmerii Sikorski złożył w styczniu 2007 r., jako minister obrony narodowej w rządzie PiS. Media relacjonowały wówczas, że służyła ona sprawdzeniu przygotowania ŻW do walki z problemem narkomanii wśród żołnierzy wyjeżdżających na misję do Afganistanu. Dziś okazuje się, że mógł być to pretekst, by poddać się badaniom i w ten sposób zdementować krążące plotki. Haki, manipulacje, plotki - za rządów PiS należały do kanonu działań politycznych. Gromadzone lub tworzone kompromitujące informacje dotyczyły nie tylko politycznych przeciwników, ale także urzędujących ministrów. Minęły dwa lata odkąd partia Jarosława Kaczyńskiego pożegnała się z władzą, a żadnej z opisanych spraw nie wyjaśniono. Haki i niby-haki wciąż żyją swoim życiem. Bianka Mikołajewska
Co kryją lochy Lecha Wiemy, co urzędnicy prezydenta Lecha Kaczyńskiego ukrywają w czeluściach jego kancelarii. To nagrania zeznań oficerów WSI, polityków i innych osób składane przed komisją weryfikacyjną MacierewiczaSprawa zaczyna się w listopadzie 2007 r., po wyborach przegranych przez PiS. Szef komisji weryfikacyjnej Jan Olszewski tuż przed zaprzysiężeniem rządu Tuska wywiózł jej akta z siedziby Służby Kontrwywiadu Wojskowego do prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Po kłótniach z SKW 1 lipca 2008 r. akta wróciły do kontrwywiadu. Nie wszystkie. Brakowało zeznań żołnierzy WSI. W latach 2006-07 przesłuchiwała ich komisja weryfikacyjna Antoniego Macierewicza (po wyborach zastąpił go Olszewski, Macierewicz został posłem PiS). W skład komisji weszli zaufani Macierewicza i Kaczyńskich: prawicowi politycy, urzędnicy IPN, nawet szef stołecznego urzędu stanu cywilnego. W lutym 2007 r. napisali raport o WSI - na podstawie przesłuchań, których zapisy potem nie wróciły do SKW.
Co się z nimi działo? 30 czerwca 2008 r. (dzień później SKW z powrotem przejęła archiwum komisji) prezydent Lech Kaczyński adresuje do Olszewskiego tajne pismo o"nadesłanie wyjaśnień żołnierzy, pracowników i osób trzecich, które zostały wykorzystane przy sporządzaniu uzupełnienia do raportu [tzw. aneksu] lub mogą mieć wpływ na jego ocenę". Olszewski natychmiast odpisuje, że przekazuje prezydentowi te materiały. W dwóch skrzyniach jadą z BBN przy ul. Karowej do Kancelarii Prezydenta przy ul. Wiejskiej. 16 października 2008 r. SKW prosi o ich zwrot. 25 listopada 2008r. Kancelaria odmawia. Nie przesyła nawet szczegółowego wykazu materiałów. Kontrwywiad donosi więc do prokuratury o przestępstwie, które mógł popełnić Olszewski (wyprowadzając dokumenty) i szef Kancelarii Piotr Kownacki (odmawiając ich zwrotu). 26 maja 2009 r. prokuratura odmawia wszczęcia śledztwa, bo "przepisy nie precyzują trybu i terminu przekazania akt", a prezydent jeszcze "weryfikuje aneks do raportu". Aneks powstał dwa lata wcześniej, latem 2007 r. Prezydent go nie ujawnił. SKW odwołuje się do sądu, który popiera prokuraturę (2 listopada 2009r.). Od tego odwołania już nie ma. Urząd prezydenta Kaczyńskiego ma więc pełną kontrolę nad częścią materiałów z weryfikacji WSI. Co w nich jest? Z pisma Olszewskiego wiadomo, że to co najmniej 150 "jednostek archiwalnych". Nie tylko protokoły przesłuchań, ale przede wszystkim nagrania audio i wideo. I pięć dyktafonów cyfrowych Olympus z pełnymi dyskami. Kancelaria nawet ich nie chce oddać. 30 września 2008r. proponuje kontrwywiadowi "zwrot kosztów urządzeń". Według źródeł "Gazety" nagrania zawierają zeznania m.in. Grzegorza Żemka (skazanego w aferze FOZZ), Jerzego Szmajdzińskiego (w latach 2001-05 szefa MON, dziś wicemarszałka Sejmu), gen. Marka Dukaczewskiego (ostatniego szefa WSI). Nie wiadomo, czego dotyczą. Z informacji "Gazety" wynika, że komisja pytała o stały zestaw nazwisk polityków, biznesmenów i dziennikarzy. Dukaczewskiego przesłuchiwał Macierewicz. - Z pytań wywnioskowałem, że komisja szuka negatywnych informacji, które można przeciwko komuś wykorzystać - mówi nam generał. Kilka dni temu sugerował, że może chodzić o haki na trzech b. szefów MON, a dziś kandydatów na prezydenta: Bronisława Komorowskiego, Radosława Sikorskiego (obaj PO) i Jerzego Szmajdzińskiego (SLD). - Macierewicz w rozmowach w cztery oczy z oficerami szukał negatywnych informacji o Sikorskim i Szmajdzińskim - opowiada Dukaczewski. -Gdy rozmówca był gotów je przekazać, mógł być zaproszony na przesłuchanie. Wśród tych niezweryfikowanych zeznań mogą być pomyje. Osoba pomówiona nie będzie miała żadnej możliwości obrony. Szmajdziński przed komisją weryfikacyjną stanął raz. - Przesłuchiwał mnie Macierewicz. Z błyskiem w oku. Był bardzo nieprzyjemny. Gdy zwróciłem mu uwagę, że najpierw powinien mi okazać oświadczenie funkcjonariusza WSI, a potem pytać o zawarte tam fakty, krzyknął: "Ja tu jestem od zadawania pytań!". Dukaczewski uważa, że treść przesłuchań może ujawnić prawdziwe intencje przesłuchujących, czyli szukanie informacji przeciwko konkretnym osobom. Stąd niechęć do oddania nagrań. Zapytaliśmy wczoraj prezydenckie - go ministra Pawła Wypycha, czy prace nad aneksem trwają. Odparł tylko: - Prezydent powiedział, że żadnych nowych decyzji w sprawie aneksu nie ma. Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski
I kto tu szuka haków? Środowisko "Gazety Wyborczej" jest bardzo zaniepokojone w dalszym ciągu atakowaniem Radosława Sikorskiego, po wywiadzie z Jarosławem Kaczyńskim w "Newsweeku". Przypomnę, że prezes PiS o żadnych hakach nawet nie wspominał, dał do zrozumienia tylko, że były szef MON nie powinien startować w wyborach ze względu na wstydliwą dymisję w czasach rządów PiS. Dziennikarze przez tyle dni wręcz wykrzykiwali swoje oburzenie, aż wreszcie wysunęli metodę zwalczania haków złych pisowców - pokazali swoje. Najpierw o tajemniczych lochach Lecha, a teraz "Polityka" uwiarygadnia Janusza Kaczmarka. Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski, jak już niegdyś pisałem, to mistrzowie budowania napięcia w czytelniku. Tekst zwykle pachnie sensacją, są przekonująco omówione "zbrodnie" pisowskie, po czym przychodzi albo umorzenie w prokuraturze (sprawa Koteckiej, Kamińskiego w aferze stoczniowej czy niezliczone insynuacje wokół Ziobry), bądź autorzy sami przyznają, że nic nie wiedzą. Nie inaczej jest tym razem. Dziennikarze prezentują opis przerażających nadużyć ludzi Lecha Kaczyńskiego w związku z przechowywaniem zeznań niektórych oficerów WSI i polityków w "lochach" czy "czeluściach": Sprawa zaczyna się w listopadzie 2007 r., po wyborach przegranych przez PiS. Szef komisji weryfikacyjnej Jan Olszewski tuż przed zaprzysiężeniem rządu Tuska wywiózł jej akta z siedziby Służby Kontrwywiadu Wojskowego do prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Po kłótniach z SKW 1 lipca 2008 r. akta wróciły do kontrwywiadu. Nie wszystkie. Brakowało zeznań żołnierzy WSI. W latach 2006-07 przesłuchiwała ich komisja weryfikacyjna Antoniego Macierewicza (po wyborach zastąpił go Olszewski, Macierewicz został posłem PiS). W skład komisji weszli zaufani Macierewicza i Kaczyńskich: prawicowi politycy, urzędnicy IPN, nawet szef stołecznego urzędu stanu cywilnego. W lutym 2007 r. napisali raport o WSI - na podstawie przesłuchań, których zapisy potem nie wróciły do SKW. Po czym pytają, co się dalej z dokumentami stało i pada odpowiedź: 16 października 2008 r. SKW prosi o ich zwrot. 25 listopada 2008r. Kancelaria odmawia. Nie przesyła nawet szczegółowego wykazu materiałów. Kontrwywiad donosi więc do prokuratury o przestępstwie, które mógł popełnić Olszewski (wyprowadzając dokumenty) i szef Kancelarii Piotr Kownacki (odmawiając ich zwrotu). 26 maja 2009 r. prokuratura odmawia wszczęcia śledztwa, bo "przepisy nie precyzują trybu i terminu przekazania akt", a prezydent jeszcze "weryfikuje aneks do raportu". Aneks powstał dwa lata wcześniej, latem 2007 r. Prezydent go nie ujawnił. SKW odwołuje się do sądu, który popiera prokuraturę (2 listopada 2009r.). Od tego odwołania już nie ma. Nadchodzi sugestia: Lech Kaczyński ma haki na polityków dzięki prokuraturze i sądom! Niesamowity wniosek. Kublik i Czuchnowski udają, że dużo wiedzą na temat tajnych dokumentów, swoją relację uwiarygadniają żalami gen. Dukaczewskiego, któremu non-stop śnią się koszmary z Macierewiczem, zadającym zbyt podchwytliwe pytania. Na koniec, czytelnik doznaje ogromnego zawodu, bowiem: Według źródeł "Gazety" nagrania zawierają zeznania m.in. Grzegorza Żemka (skazanego w aferze FOZZ), Jerzego Szmajdzińskiego (w latach 2001-05 szefa MON, dziś wicemarszałka Sejmu), gen. Marka Dukaczewskiego (ostatniego szefa WSI). Nie wiadomo, czego dotyczą. Czyż to niepodobne do szukania haków? Walenie w łeb jednej formacji sensacjami, po czym wychodzi na to, że gazeta właściwie niczego nie wie. Kiedy tylko Kaczyński ma na kogoś haka - to źle, trzeba w niego strzelać tygodniami, bo a nuż wróci do władzy. Ale nam, wielkim dziennikarzom, wolno wszystkiego. I używania anonimowych informatorów, by komuś coś zasugerować i dać jasno do zrozumienia, że cały wywód śledczy jest o kant rozbić, bo w zasadzie to nic nie wiemy. Co w takim razie kryje się w lochach "Gazety Wyborczej"? GW1990
Na wojnie przewaga nie wynika z samej liczebności... a często z dobrze zorganizowanej grupy, która potrafi z wielką liczbą ludzi niezorganizowanych- robić co zechce. Tak jak obecnie w Polsce, gdzie rządzący prowadzą wojnę przeciw własnemu narodowi, uchwalając i wprowadzając w życie ustawy pod siebie- a przeciw nam. Kilkuset zdecydowanych na wszystko ludzi, trzęsących krajem… A my obok nich! I to wszystko przykryte czerwoną płachtą demokracji.. Weźmy takie muzułmańskie meczety: już drugi budują w Warszawie, w ramach tolerancji i poszanowania innych cywilizacji. Zupełnie innej od naszej. A profesor Feliks Koneczny przestrzegał, żeby cywilizacji nie mieszać. Przestrzegał nawet wtedy , gdy go w 1929 roku, za rządów sanacji , kolegów socjalisty Józefa Piłsudskiego- wysłano wcześniej na emeryturę z Uniwersytetu Wileńskiego im. Stefana Batorego. żeby nie mącił, nie badał, nie dociekał. A on dociekał nadal. Przeniósł się do Krakowa, i tam już prywatnie pisał nadal, dociekał i badał. Przyszli Niemcy, jak to dzisiaj pisze propaganda- Naziści- a on nadal pisał, dociekał i badał choć zarekwirowali mu część domu. Po wojnie przyszli komuniści, chciał biedak pracować na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale mu nie pozwolono. I dalej pisał, mącił, i badał.. Zarekwirowanego przez Niemców domu, komuniści mu nie oddali, bo własności raz odebranej, komuno- socjaliści nigdy nie oddają. Tak jak władzy raz zdobytej.. Aż zmarł w 1949 roku. Jego śmiercią władza się nie zainteresowała. Był nieprawomyślny, choć uparty i mądry. Mądrości jego nie potrzebowano, tym bardziej, że napisał” Cywilizację żydowską”, o której wielki znawca międzynarodowych cywilizacji, profesor Samuel Huntington., w swojej książce” Zderzenie cywilizacji”- nie wspomniał. Na pewno przez roztargnienie i niedopatrzenie. Natomiast wymyślił- w myśl zasad poprawności politycznej- jakąś cywilizację Środkowo- Afrykańską( może pomyliłem pierwotną nazwę, ale cytuję z pamięci!), o które w ogóle nie wspomina profesor Koneczny - wielki znawca cywilizacji. W każdym razie zaczynają w Polsce budować meczety, choć według demokratycznych badań 90% Polaków meczetów w Polsce nie chce, a zgodnie z zasadą demokratycznej większości, władza powinna przychylić się do opinii większości. Tak jak w Szwajcarii, gdzie jest demokracja, ale władza słucha ludu, i robi tak, jak lud wypowiadający się w referendach.- chce. Właśnie niedawno zakazano w Szwajcarii budowania świątyń z innej cywilizacji, cywilizacji muzułmańskiej, choć Muzułmanów jest tam blisko 400 000, a w Polsce- tylko tysięcy 20 000. Liczba oczywiście nie ma tutaj nic do rzeczy. U nas i owszem - w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości- władza robi jak uważa i narzuca swoje opinie rządzonym , powtarzając co jakiś czas, że mamy demokrację i poszanowanie praw demokratycznych. Oczywiście prawa stosuje wybiórczo i pod siebie, według własnych planów, podobnie jak w sprawie przywrócenia kary śmierci za zabójstwa z premedytacją. 80% ludzi w Polsce mieszkających w demokratycznym państwie prawnym i tak dalej- kary śmierci dla morderców z premedytacją chce- ale władza stanowi inaczej i podpisała nawet europejski Protokół nr 6, który znosi karę śmierci, jako element nie cywilizacyjny (sic!), która to kara zawsze była elementem cywilizacji łacińsko- chrześcijańskiej, co nawet zapisano w Katechizmie Kościoła Katolickiego wydanego w 1994 roku. Na publikację Katechizmu wydała zgodę Komisja Kurii Rzymskiej dla Katechizmu Kościoła Katolickiego pismem z dnia 24 października 1994 roku i zezwoliła na drukowanie polskiego tłumaczenia, co w zgodności potwierdził przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, kardynał Józef Glemp oraz we wstępie potwierdził Jan Paweł II, Sługa Sług Bożych na wieczną rzeczy pamiątkę. W Katechizmie na stronie 514 (2266) zapisano: „Ochrona wspólnego dobra społeczeństwa domaga się unieszkodliwienia napastnika. Z tej racji tradycyjne nauczanie Kościoła uznało za uzasadnione prawo i obowiązek prawowitej władzy publicznej do wymierzania kar odpowiednich do ciężaru przestępstwa, nie wykluczając kary śmierci w przypadkach najwyższej wagi. Z analogicznych racji sprawujący władzę mają prawo użycia broni w celu odparcia napastników zagrażających państwu, za które ponoszą odpowiedzialność”. Ale w tej sprawie, tak jak w przypadku wielu spraw innych- demokracja nie obowiązuje. Lud kary śmierci dla morderców chce, ale władza nie chce. Bo „ ktoś’” stanowi inaczej. Władza publiczna sama pozbawiła się wykonywania kary śmierci, choć gangsterzy się tym nie przejmują i najwyższą karę wymierzają między sobą. I co ciekawe do tej pory nie wiadomo, kto w 1988 roku zawiesił prawomocne wyroki śmierci(???). To jest dopiero demokratyczne curiosum!
Ale jak chuligan zabił policjanta, bo ten interweniował w sprawie kosza, którym chuligan rzucił w tramwaj- natychmiast wymyślono zaostrzone kary za zabicie policjanta(???). A ja pytam: dlaczego mają być inne kary- szanowna Platformo Obywatelska- za zabicie policjanta, a inne za zabicie kominiarza, sprzedawcy, nauczyciela, strażaka, pracownika bezpieki socjalnej, marynarza czy żołnierza. To nie są ludzie? Dla wszystkich, zabierających życie z premedytacją innym ludziom, powinna być kara śmierci, na przykład przez powieszanie, rozstrzelanie czy wstrzyknięcie trucizny wedle życzenia skazanego! Niech będzie liberalnie- chociaż w tym zakresie, jak w gospodarce liberalnie być nie może.. Referenda władza robi- i owszem! Ale w 2004 roku , gdy zdobiono referendum w sprawie akcesji Polski do nieistniejącej jeszcze wtedy( kolejne curiosum!) Unii Europejskiej i według ogłoszonych wyników – 12 milionów „obywateli” było „ za”- a tylko 4 miliony - :przeciw”- zaraz po referendum, przy pomocy aktu wykonawczego do ustawy archiwalnej wydanym przez ministra ówczesnego kultury, pana Waldemara Dąbrowskiego- uwaga!- dokumentacja referendum została zniszczona(!!!).
Czy państwo sobie dajecie sprawę co zostało zrobione? Dokumentacja zniszczona! Dlaczego?— ciśnie się na usta pytanie. Co spowodowało, że władzy tak spieszno było, żeby dokumenty zniszczyć? A może wyniki były inne- niż służby specjalne, pardon- państwowe ogłosiły oficjalnie! Takie można mieć podejrzenie.. Ale kto to sprawdzi! Tak jak w referendum ludowym w 1946. Wtedy sfałszowano 5994 protokoły komisji wyborczych pod wyborczym patronatem pułkownika Arona Pałkina z sowieckich służb specjalnych i szczególnym dozorem ministra Stanisława Radkiewicza, który dbał o bezpieczeństwo państwa i Polaków(!!!) Ale wtedy fałszowano- teraz zniszczono aktem wykonawczym do ustawy archiwalnej, wydanym przez ministra Waldemara Dąbrowskiego.. Pan Waldemar zanim został dyrektorem Teatru Wielkiego- Opery Narodowej w Warszawie, był stypendystą The Britisch Council, Goethe Institiut oraz Departamentu Stanu USA(!!!!) Ciekawe, czego się tam nauczył? Szczególnie w Departamencie Stanu. .Bo wiecie państwo czym zajmuje się Departament Stanu? Pilnuje interesów Amerykańskich i stamtąd pan nasz minister od kultury pobierał stypendium.. Od 1998 roku pan Waldemar Dąbrowski stał na czele Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych(???). Też ciekawa posada… I bardzo, ale to bardzo - bardzo wpływowa! Zeznawał też jako świadek w sprawie tzw. Rywina.. Przed Wysoką Komisją Sejmową.. Jest też prezesem Polskiego Związku Golfa (???) Minister Drzewiecki z platformy Obywatelskiej- też grał w golfa i spotykał się przy okazji z tym i owym.. Przy golfie najlepiej pogadać! Trudno założyć podsłuch! Chociaż… Jak się znajdzie odpowiednio wysokie drzewo.. A ja pamiętam zabawną sytuację z czasów rządów pana Waldemara Dąbrowskiego.. Była wielka uroczystość, wielka Gala. Urodziny obchodził Koziołek – Matołek. Pan minister wybrał się helikopterem do Łodzi na…. urodziny Koziołka Matołka(???). Czy to nie piękny ukłon w stronę Koziołka Matołka, bohatera mojego dzieciństwa? Na wojnie przewaga nie wynika z samej liczebności,. Liczy się dobra organizacja! WJR
Drogie emerytury. Jak zlikwidować KRUS? KRUS powinien być całkowicie zamknięty dla młodych, którzy rozpoczynają pracę zawodową. Nie wpuszczając ich do KRUS, wzmocniono by ich chęć do pracy w sektorach pozarolniczych Wbrew temu, co twierdzi pani prof. Józefina Hrynkiewicz ("KRUS jest dobry, a nie zły" "Gazeta" 10 lutego) przesunięcie najbogatszych rolników z KRUS do ZUS przyczyniłoby się do uzyskania znacznych oszczędności w finansach publicznych. System ubezpieczeń rolniczych wymaga istotnie większych dotacji z budżetu państwa niż system pozarolniczy. Rolnik posiadający gospodarstwo o powierzchni nieprzekraczającej 50 ha, płaci miesięczną składkę na ubezpieczenie emerytalne i rentowe w wysokości zaledwie 68 zł. Biorąc pod uwagę strukturę wypłat świadczeń z KRUS, z tej kwoty ok. 50 zł jest przeznaczane na przyszłą emeryturę, reszta na rentę. Tymczasem minimalna miesięczna wysokość składek na ubezpieczenie emerytalne i rentowe drobnego przedsiębiorcy ubezpieczonego w ZUS wynosi 482 zł, z czego na przyszłą emeryturę idzie 368 zł. Te elementarne dane pokazują, że składka emerytalna rolnika jest aż siedem razy niższa niż składka osoby prowadzącej własną firmę w sektorze pozarolniczym. Jednocześnie przeciętna emerytura rolnicza jest tylko o 30 proc. niższa niż emerytura drobnego przedsiębiorcy. Wypłata emerytur rolniczych, które są nieproporcjonalnie wysokie w porównaniu z wielkością wpłacanych składek, jest możliwa wyłącznie dzięki hojnym dotacjom do KRUS z budżetu państwa.
675 zł dopłacamy Im więcej osób ubezpieczonych obecnie w KRUS przejdzie do ZUS i będzie opłacać składki na identycznym poziomie jak drobni przedsiębiorcy, tym oba systemy będą notować mniejsze niż dzisiaj deficyty i będą wymagać mniejszych dotacji budżetowych. Według ustawy budżetowej, w 2010 r. podatnicy dołożą do KRUS 15,4 mld zł, a do ZUS aż 45,5 mld zł (łącznie ze środkami z Funduszu Rezerwy Demograficznej). Skala nierównowagi finansowej w systemie ubezpieczeń rolniczych jest jednak większa niż w systemie pracowniczym. Liczba emerytów i rencistów, którym świadczenia wypłaca KRUS, wynosi niecałe 1,5 mln osób i jest aż pięciokrotnie mniejsza niż w systemie pozarolniczym (ZUS). W 2010 r. wpływy ze składek ubezpieczeniowych płacone przez rolników sfinansują wydatki KRUS jedynie w 8 proc. W systemie pozarolniczym pokrycie wydatków wpływami z składek ma wynieść "aż" 71 proc. W 2008 r. przeciętny podatnik dopłacał do każdej emerytury wypłaconej przez ZUS niebagatelnie 300 zł miesięcznie. Do emerytury rolniczej każdy podatnik dopłacał z kolei przeciętnie aż 675 zł, czyli dwukrotnie więcej niż do emerytury z ZUS. Zarówno rolniczy, jak i pracowniczy system emerytalny jest deficytowy. Ale wysokość przyszłych emerytur pracowniczych została już dostosowana do wielkości wpłaconych składek. To samo powinno się stać z rolnikami. Nie jest prawdą, co sugeruje prof. Hrynkiewicz, że nie ma rzetelnych analiz na temat skutków fiskalnych reform KRUS. Ten rachunek zresztą nie jest bardzo skomplikowany. Jeżeli początkowo z KRUS do ZUS zostaliby obowiązkowo przeniesieni tylko ci rolnicy, którzy posiadają największe gospodarstwa rolne (powyżej 20 ha, 7 proc. ubezpieczonych w KRUS), to wydatki sektora finansów publicznych zmniejszyłyby się w ciągu roku o ok. 800 mln zł. Na tę kwotę składają się dodatkowe wpływy FUS (a zatem mniejsza dotacja) z tytułu składek emerytalnych i rentowych w wysokości ponad 600 mln zł, dodatkowe wpływy NFZ z tytułu składki zdrowotnej (której nie płacą rolnicy!) w wysokości ok. 300 mln zł i mniejsze o ok. 100 mln zł wpływy do KRUS z tytułu ubytku składek emerytalno-rentowych płaconych przez najbogatszych rolników. Gdyby taka reforma objęła również połowę rolników, którzy posiadają mniejsze gospodarstwa, tj. od 10 do 20 hektarów (stanowią 13,2 proc. wszystkich gospodarstw rolnych), to wydatki publiczne zmniejszyłyby się o kolejne 800 mln zł. Łącznie daje to 1,6 mld zł oszczędności w skali roku.
Jak zabrać się za KRUS? Na wstępie trzeba wyznaczyć jasno określony cel: system ubezpieczeń rolniczych w obecnym kształcie, który jest nieodporny na zmiany demograficzne i niewydolny ekonomicznie, powinien być całkowicie zlikwidowany. Jak to osiągnąć? Po pierwsze, już dzisiaj do powszechnego systemu emerytalnego powinni zostać przesunięci wszyscy rolnicy posiadający największe gospodarstwa rolne. Powinny trafić tam również osoby ubezpieczone w KRUS, dla których głównym źródłem utrzymania jest działalność pozarolnicza. W dalszej kolejności, sukcesywnie, do ZUS należy przesuwać osoby, które prowadzą mniejsze gospodarstwa rolne. Docelowo wszystkie osoby, dla których prowadzenie działalności rolniczej jest głównym źródłem utrzymania, powinny być przeniesione do powszechnego systemu emerytalnego. W ten sposób KRUS by zniknął. Biorąc pod uwagę wysokość dotacji do emerytur rolniczych i potencjalne korzyści z przejścia rolników z KRUS do ZUS, warto rozważyć wprowadzenie przejściowych bonusów dla osób objętych dzisiaj KRUS z mniejszych gospodarstw, które zdecydują się na podjęcie pracy poza rolnictwem. Mogłoby to polegać np. na współfinansowaniu przez państwo części składek emerytalnych potrącanych z wynagrodzenia brutto. W efekcie, wyższa płaca "na rękę" wzmacniałaby bodźce rolników i członków ich rodzin do podejmowania pracy niezwiązanej z rolnictwem z korzyścią dla nich samych i finansów publicznych. Po drugie, trzeba sobie szczerze powiedzieć, że szanse rolników na podjęcie pracy poza rolnictwem maleją bardzo szybko wraz z ich wiekiem. Z powodu nieodpowiednich kwalifikacji zawodowych nie ma co liczyć, aby rolnik w wieku powyżej 40 lat łatwo znalazł pracę np. w usługach. Tymczasem praca poza rolnictwem stanowi jedyny efektywny sposób na trwałe podwyższenie jakości życia i zmniejszenie zakresu biedy wśród osób mieszkających na wsi.
Wysiłek aktywizacyjny należy koncentrować na osobach mieszkających na wsi, które mają nie więcej niż ok. 40 lat. Z tego powodu KRUS powinien być całkowicie zamknięty dla młodych, którzy rozpoczynają pracę zawodową. Nie wpuszczając ich do KRUS, wzmocniono by ich chęć do pracy w sektorach pozarolniczych. Zajęcia te cechują się przeciętnie wyższą produktywnością od tej, jaką można osiągnąć w kilkuhektarowych gospodarstwach rolnych. Całkowita likwidacja niewydolnego ekonomicznie rolniczego systemu ubezpieczeń społecznych jest warunkiem koniecznym dla głębokich i pożądanych zmian w strukturze zatrudnienia na polskiej wsi. KRUS pełni przede wszystkim funkcję wsparcia socjalnego dla mieszkańców wsi i tym samym hamuje jej restrukturyzację. Bez systemowych zmian w KRUS efektywność większości środków publicznych kierowanych na wieś będzie bardzo niska. Po trzecie, do zmian w strukturze zatrudnienia na wsi nie jest potrzebna powszechna urbanizacja i trwała migracja ludności wiejskiej do miast. Wystarczy, żeby dwuzawodowcy albo rolnicy mający małe gospodarstwa się ich pozbyli i mieszkając na wsi, rozpoczęli pracę w mieście. Zwiększenie zatrudnienia mieszkańców wsi w przemyśle lub usługach można w dużym stopniu osiągnąć dzięki poprawie jakości infrastruktury transportowej. Trudności transportowe to poważne ograniczenie w podejmowaniu pracy poza miejscem zamieszkania dla osób, które nie mają własnego samochodu. Dobrze rozwinięty system komunikacji autobusowej lub kolejowej sprzyja wysokiej mobilności pracowników. Niewystarczająca skala mobilności Polaków w kraju jest jedną z istotnych przyczyn wysokiej presji płacowej u nas w latach 2007-08. Po czwarte, należy ułatwić młodzieży z rodzin rolniczych dostęp do dobrej jakości edukacji. Dzisiaj z powodu niskiej jakości szkół średnich w małych miejscowościach osoby młode z rodzin rolniczych mają mniejsze szanse na dostanie się na bezpłatne studia na uczelniach publicznych niż młodzież z rodzin mieszkających w miastach. Młodzież wiejska trafia najczęściej do płatnych szkół wyższych o niskiej jakości nauczania, które nie zwiększają istotnie ich szans na pracę poza rolnictwem. Ponadto do zwiększenia dostępu młodzieży wiejskiej do dobrej jakości edukacji na poziomie średnim niezbędna jest lepsza komunikacja. Dla rządu reforma KRUS jest dzisiaj bardzo trudna z powodu koalicjanta, który nie jest zainteresowany likwidacją systemu ubezpieczeń rolniczych w obecnym kształcie. Ta reforma jest jednak konieczna. Bierności w eliminowaniu patologii z polskiego systemu ubezpieczeń rolniczych nie można tłumaczyć brakiem analogicznych zmian w innych krajach UE, ani tym, że podobne patologie występują w Polsce w systemie emerytur mundurowych, górniczych, a także emerytur sędziów i prokuratorów. Im szybciej członkowie rodzin rolniczych będą przenoszeni z KRUS do ZUS, tym wyższe oszczędności dla wszystkich podatników i większe szanse na skok cywilizacyjny na wsi. dr Wiktor Wojciechowski
KRUS jest dobry, a nie zły Mieszczuch, który żyje sobie przeciętnie w mieście, widzi, że rodzinie, która została na wsi, wiedzie się lepiej niż jemu. I jak na to reaguje? Krzyczy: zabrać, dołożyć, opodatkować. Na likwidacji KRUS nie zaoszczędzimy - rozmowa z prof. Józefiną Hrynkiewicz, kierownik Katedry Polityki Społecznej na Uniwersytecie Warszawskim
Krystyna Naszkowska: W planie konsolidacyjnym finansów publicznych przedstawionym przez Donalda Tuska pojawia się pomysł, by najbogatszych rolników przerzucić z KRUS do ZUS. Prof. Józefina Hrynkiewicz: To zły pomysł. Wprowadzenie go w życie oznaczałoby dodatkowe obciążenia dla budżetu, bo trzeba by zrównać przywileje rolnicze z pracowniczymi. Teraz one nie są równe. Kiedy ja, czyli pracownik budżetówki, choruję, to dostaję za każdy dzień choroby zasiłek chorobowy w wysokości 52 zł. Rolnik za jeden dzień choroby dostaje 10 zł. Kiedy idę na chorobowe, dostaję od razu zasiłek. Rolnik zaś pobiera zasiłek dopiero po 30 dniach nieprzerwanej choroby. A ze statystyk wynika, że większość zasiłków wypłacanych jest do 30 dni. Dalej: mój zasiłek macierzyński wynosi 100 proc. mojego wynagrodzenia, kobieta wiejska płaci sama składkę na ten zasiłek i otrzymuje czterokrotność podstawowej emerytury, która wynosi dziś 636 zł. Kolejna sprawa: rekompensata za utratę 1 proc. zdrowia rolnika jest o blisko 22 proc. mniejsza niż w przypadku pracownika, bo długotrwały uszczerbek 1 proc. zdrowia pracownika został wyliczony na 589 zł, i tyle pracownik dostaje co miesiąc, a dla rolnika wyliczono go na 470 zł. Jest to więc ogromna nierówność w traktowaniu pracowników i rolników. Jeśli wrzucimy najbogatszych rolników do ZUS, to automatycznie musimy wyrównać te świadczenia. No i oczywiście też emerytury będą mieli wyższe niż te 636 zł miesięcznie, jakie mają teraz. Budżet więc na tym straci.
No ale teraz dokładamy co roku z budżetu 15 mld zł do systemu emerytalnego rolników. Rząd szuka sposobów, by to zmienić. - Nie jest prawdą, że ubezpieczenia rolnicze kosztują budżet państwa 15 mld zł rocznie. Owszem, tyle budżet wydaje, ale część wydatków - w postaci składek rolniczych - do niego wraca. W sumie dotacja wynosi 79 proc. wydatków z KRUS, bo 21 proc. wraca w postaci składek. Część składek na ubezpieczenia pokrywają w całości rolnicy, np. na zasiłki macierzyńskie i wypadkowe, zaś składki rentowe i emerytalne w 90 proc. finansuje budżet państwa. A poza tym KRUS nie jest wcale tak niewydolnym systemem, jak go się przedstawia. Do jednej emerytury rolniczej budżet dopłaca 700 zł, a do jednej zusowskiej - 705 zł. A do emerytury mundurowej 2600 zł.
A jak jest w innych krajach? - Nie znam cywilizowanego kraju, gdzie ziemia rolna stanowi znaczący obszar, w którym dla rolników nie byłoby osobnego systemu emerytalnego. I wszędzie budżet do niego sporo dopłaca, mimo iż rolnicy są tam zamożniejsi niż w Polsce. W Niemczech - dopłaca 77 proc, we Francji 64 proc. Aż tak bardzo więc nie odbiegamy od innych krajów. I nikt tam nie mówi o likwidacji tego osobnego systemu emerytalnego.
U nas niektórzy ekonomiści domagają się likwidacji KRUS. - Zastanówmy się, po co się tworzy system emerytalny? Aby nie powiększać systemu pomocy społecznej, bo jak emerytury nie gwarantują pokrycia podstawowych potrzeb, to trzeba dać pieniądze z funduszy pomocy społecznej, czyli z podatków. Likwidując KRUS, nie zaoszczędzimy wcale 15 mld zł. Będziemy musieli zdecydowaną większość rolników skierować pod opiekę pomocy społecznej. I dać im tę pomoc zgodną z normami unijnymi i naszym prawem. Spis powszechny z 2002 r. wykazał, że aż 28 proc. ludności utrzymuje się ze świadczeń społecznych.
Chcemy to jeszcze zwiększyć? To są argumenty PSL, który twierdzi, że reforma KRUS bardziej obciąży budżet, bo wykaże, jak ogromna liczba gospodarstw nie osiąga żadnych dochodów i wymaga wsparcia socjalnego.- Nie znam ich wyliczeń. Mam własne. I wynika z nich, że na wsi 3 do 4 mln ludzi kwalifikuje się do biedoty. Powinno ich być coraz mniej. Ale tak się nie dzieje, bo nic w tym kierunku nie robimy. Aby to zmienić, potrzebny jest wzrost nakładów na edukację na wsi, biblioteki, internet itd.
Minister Boni mówi, że reforma KRUS, jaką rząd chce przeprowadzić, pozwoli zaoszczędzić budżetowi parę miliardów, a te zostaną skierowane właśnie na rozwój edukacji we wsiach. - Świetnie! Tylko czy ta reforma da jakiekolwiek oszczędności budżetowi? Wątpię. Mamy fatalną strukturę rolną, bo tylko ok. 7 proc. rolników ma areał większy niż 20 ha, a przeciętne gospodarstwo ma ok. 10 hektarów. Naprawdę wydajnych, czyli ponad 300-hektarowych gospodarstw, mamy zaledwie 700 na 2 mln wszystkich. Mamy więc na wsi 7 proc gospodarstw, które mogą przynosić rolnikom dochód. Ale w tej grupie jest ogromna różnorodność w dochodach. Na wsi przeważa masa niewydajnych, małych gospodarstw rolnych pracujących tylko na samozaopatrzenie, niedostarczających niczego na rynek. Po co im ziemia? Bo to sposób na przetrwanie. Gdyby jej nie mieli, to zwiększyłaby się strefa slumsów w mieście. Państwo musiałoby dostarczać tym ludziom pieniędzy na utrzymanie w postaci zasiłków socjalnych.
To jednak niesprawiedliwe, że ludzie w mieście, często niezamożni, płacą podatki, z których państwo dopłaca do emerytur zamożnych rolników. - Ale rolnicy też płacą podatki. Płacą podatek gruntowy, płacą podatki w kupowanych nawozach, nasionach, maszynach itd. Możemy przyjąć, że te 7 proc. rolników powinno płacić składki emerytalne powiązane z dochodem, jaki osiągają. Teraz wszyscy rolnicy, niezależnie od tego, czy mają dochody, czy nie, płacą podatek gruntowy od liczby posiadanych hektarów. On jest niewysoki. ale jest i wpływa do budżetów gminnych. Jeśli przejdziemy na podatek dochodowy na wsi, te 7 proc., owszem, będzie więcej płaciło, ale reszta nie zapłaci nic. A jeszcze spora grupa będzie musiała dostawać zasiłek z opieki socjalnej.
Czy PSL, broniąc się przed reformą KRUS, walczy tylko o swój elektorat, czy też ma to jakiś sens? - Oczywiście, że ma to sens. Mam liczne pretensje do PSL, że słabo walczy o interesy wsi, np. nie ułatwia rolnikom tworzenia grup producenckich. Ale jeśli chodzi o KRUS, to ludowcy dobrze wiedzą, co może oznaczać jego likwidacja. Ona wcale nie da oszczędności budżetowi, a wręcz przeciwnie.
Co na miejscu premiera pani by zaproponowała? - Trzeba stworzyć oddzielną kasę dla tych 7 proc., tej grupy gospodarstw, które osiągają dochód, albo wydzielić w KRUS osobny dział. A reszty nie ruszać, bo oni nie mają dochodów, które da się opodatkować. A jak ten system ruszymy, to słono do tego dopłacimy. Reforma KRUS jest decyzją polityczną, a nie ekonomiczną. Jeśli chcemy ją przeprowadzić, to trzeba zamówić pogłębione badania nad dochodami rolników, łącznie z wyliczeniem wartości ich pracy. Ale to wymagałoby zauważenia ogromnego czarnego rynku pracy. Tu będzie ogromny opór pracodawców, którzy zatrudniają rolników na czarno, np. w firmach budowlanych, w przemyśle rolno-spożywczym czy w produkcji rolniczej. Chciałabym wreszcie wiedzieć, z czego żyje ta część mieszkańców wsi, która nie ma żadnych dochodów.
Dlaczego za każdym razem, gdy mowa o reformowaniu finansów publicznych, na czoło wysuwa się sprawa KRUS, jakby opodatkowanie "bogatych chłopów" było rzeczą podstawową w tej reformie? Mówi o tym większość ekonomistów, a także publicystów. - To kwestia kompleksów. W Polsce 70 proc. ludzi pochodzi ze wsi. Większość pewnie chciałaby się od tej wsi odciąć, zapomnieć o swoim pochodzeniu. I wydaje im się, że najlepiej to zrobią, atakując chłopów, mówiąc, że chłopi żyją na koszt miastowych i że trzeba to wreszcie zmienić. To jedna strona medalu. Z drugiej strony jest nasza zawiść wobec tych, którym się wiedzie. A niektórym chłopom się wiedzie - mają wielkie, nowoczesne gospodarstwa, duże domy, świetne samochody, wysyłają dzieci na studia itd. Jak widzi taki mieszczuch, który żyje sobie przeciętnie w mieście, że rodzinie, która została na wsi, wiedzie się lepiej niż jemu, to krzyczy: zabrać, dołożyć, opodatkować itd. Krótko mówiąc - potrzeba reformowania KRUS w znacznej części bierze się z naszych niezbyt ładnych cech charakteru, a nie z przesłanek ekonomicznych, bo tych nikt jeszcze nie policzył.
To może w ogóle nie trzeba reformować KRUS? - Mam do reformowania ubezpieczeń społecznych, w tym rolniczych, bardzo konserwatywne podejście. Ojczyzną ubezpieczeń społecznych są Niemcy. Otóż tam w 1778 r. wprowadzono dekretem cesarskim edykt o ubezpieczeniach społecznych i te zasady funkcjonują w niewiele zmienionej formie do dziś. Kiedy w Niemczech w 1993 r. wprowadzano ubezpieczenia pielęgnacyjne dla osób niezdolnych do samodzielnej egzystencji, to poprzedzono to 20-letnią dyskusją.
Co z tego wynika? - To, że zanim coś zreformujemy, powinniśmy się dobrze zastanowić. Trzeba najpierw przeprowadzić dogłębne analizy i rozpatrzyć wszystkie aspekty: ekonomiczne, polityczne i społeczne. Bo ubezpieczenie niesłychanie głęboko wnika w życie społeczne. I oczywiście musimy uzyskać zgodę społeczną na wprowadzenie zmian. Mechanizmy zmiany sytuacji na wsi leżą poza wsią. Na wsi rodzi się 40 proc. dzieci. Jeśli chcemy poprawić sytuację na wsi, to musimy o nie zadbać - dać im lepszą edukację poprzez podniesienie poziomu oświaty na wsi. Chcemy, by te dzieci zdobywały dobre wykształcenie, bo to jest klucz do podniesienia dochodów w rodzinach rolniczych. A tymczasem teraz jest tak, że na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie uczę, praktycznie nie ma dzieci z rodzin rolniczych. Jak już się ktoś ze wsi pojawia, to zwykle jest to dziecko wiejskiego nauczyciela, urzędnika czy leśniczego, ale nie rolnika. Na początku lat 70. młodzież rolnicza stanowiła 5 proc. studentów na UW, w roku 1938 było to już 10 proc. Teraz, kiedy zaczynam zajęcia z nowymi studentami i pytam, kto pochodzi z rolniczej rodziny, odpowiada mi cisza.
* Prof. Józefina Hrynkiewicz, specjalistka w zakresie polityki społecznej. Od września 2007 r. zasiada w radzie nadzorczej ZUS. W latach 1992 -93, czyli za czasów premier Hanny Suchockiej, była doradcą rządu ds. polityki społecznej, od 1992 do 2002 członkiem i wiceprzewodnicząca Rady Społeczno-Ekonomicznej przy Rządowym Centrum Studiów Strategicznych, od lipca 2007 do marca 2009 - członkiem Rady Służby Publicznej przy premierze. W latach 1997 a 2006 była rektorem Wyższej Szkoły Ekonomiczno-Humanistycznej w Skierniewicach rozmawiała Krystyna Naszkowska
DOBRY, ALE DLA KOGO? Rzadko chwalę „GW”, a tu akurat − bez ironii − jest powód. Jest nim opublikowanie wywiadu z prof. Józefiną Hrynkiewicz. Sam jego tytuł musiał przeciętnego przedstawiciela polskiej „obrazowanszcziny”, który jest „targetowym” odbiorcą „Wyborczej”, wprawić w ciężki dysonans poznawczy: „KRUS jest dobry, a nie zły”.Tytuł, mam nadzieję, pochodził od redakcji, a nie od pani profesor, w sposób kompetentny i nieodparty, za pomocą merytorycznych argumentów i liczb obalającej tu mit, w który nasze wykształciuchy zwykły wierzyć równie gorąco, jak wyborcy Leppera w dobranie się do rezerw walutowych NPB − mit, że gdyby zlikwidować KRUS, to bylibyśmy kilkanaście miliardów do przodu i załatwiłoby to wszystkie problemy. Państwo wiedzą, bo to przecież jedyny „hak”, jaki zdołała znaleźć na mnie michnikowszczyzna, że KRUS znam z autopsji. Przez dziesięć lat funkcjonowałem jako niezarejestrowany bezrobotny, utrzymując się z honorariów i gwiżdżąc na „ubezpieczenie społeczne”; ale gdy ożeniłem się z dziedziczką hektarów, zadziałało polskie prawo, które narzuca obowiązek ubezpieczenia − skoro, jako literata-wolnego strzelca żyjącego tylko z honorariów dopaść mnie państwo nie mogło, to dopadło jako rolnika. Zamiast na tysiąc z hakiem miesięcznie okrada mnie więc na kilkaset złotych kwartalnie, co nie przestaje wszak być kradzieżą (bo wszelkie „powszechne” ubezpieczenie to nic innego niż rabowanie obywatela przez państwo, na tych łamach chyba już nie muszę tego udowadniać) − ale w oczach michnikowszczyzny stałem się w ten sposób odpowiedzialny za wszelkie problemy budżetowe kraju, które, jak wiadomo, wynikają z okradania miastowych przez pazerne chłopstwo i podobnych mnie kombinatorów. Ta sytuacja zmusiła mnie do gruntownego zbadania sprawy KRUS, więc żaden z argumentów pani profesor nie jest dla mnie nowy. Ale mniej obeznanym bardzo tekst polecam. Likwidacja KRUS nie przyniosłaby budżetowi oszczędności, przeciwnie, zrównanie w prawach ludności wiejskiej z miejską wymaga znacznych, dodatkowych wydatków. „KRUS jest dobry…” − oczywiście, nie dla wsi, tylko dla rządu, który tym niby-przywilejem kilka milionów ludzi uczynił obywatelami drugiej kategorii, „przypisańcami”. Przerażona własną odwagą „Wyborcza” zaraz zabrała się do prostowania pani profesor tekstem Janusza Majcherka, który powtarzając wszystkie stereotypy o pazernym chłopstwie, twierdzi − uwaga! − że tylko bieda może wygnać ludzi ze wsi do miast, gdzie znajdą produktywną pracę. Właściwie to nie chce się Majcherkowi tłumaczyć, że ludzi na wsi trzyma nie lenistwo ani bogactwo z budżetowych zasiłków, tylko fakt, że przejście „do miasta” to, na dzień dobry, konieczność zapłacenia gdzieś z półtora tysiąca miesięcznie na ZUS i podatki. „Dobrodziejstwo” KRUS jest więc tanim sposobem trzymania zbędnych ludzi z dala od miasta, co dla rządu jest niezwykle korzystne. Stalin do tego celu używał paszportów, III RP ma sposób bardziej humanitarny.
Rafał A. Ziemkiewicz
Jak Jarosław Kaczyński zmienił zdanie Tytuł zainspirowany jednym z wpisów pod blogiem, który brzmiał mniej więcej tak: Jarosław Kaczyński to mógł zmienić zdanie, a jak Mirosław Drzewiecki zdanie zmienił, to się zrobiła afera. Ciągu dalszego – pozwolą Państwo – cytować nie będę. Różnica jest zasadnicza. Choćby tylko dlatego, że Mirosław Drzewiecki utrzymuje, iż zdania nie zmienił. Że budowa stadionu miała być od początku finansowana z budżetu państwa. Dopłaty miały finansować to, co wokół stadionu, z czego potem UEFA kazała zrezygnować. Stąd, pismo z 30 czerwca 2009 – jak tłumaczy były minister sportu – miało zmienić jedynie uzasadnienie, a że sugerowało zmianę ustawy – to już – jak mówi Drzewiecki - błąd urzędnika. Idąc tym tropem, zmiany zdania nie było. Oprócz tej na samym początku (w kwietniu 2008), kiedy rzeczywiście Drzewiecki dopłat nie chciał, ale w końcu dał się przekonać ministrowi Rostowskiemu. Ale przecież nie o tą zmianę zdania w całej sprawie chodzi. Była jeszcze jedna, do której minister się nie przyznaje. Pismo z 2 września 2009 o tym, żeby pieniądze z dopłat przeznaczyć na inny cel. Ale jako, że to ciągle pochodna urzędniczego błędu, o zmianie stanowiska mowy być przecież nie może. Jarosław Kaczyński zeznawał w piątek, 5 lutego. Sto lat temu. Jak mogę, staram się nadrabiać zaległości.
„TO BYŁ BŁĄD” To, co napisałam powyżej nie zmienia faktu, że w czasach, kiedy Jarosław Kaczyński był Premierem dyskusja wokół tego, kto i jak ma finansować budowę Stadionu Narodowego była dyskusją ciekawą i zastanawiającą. O czym już pisałam. Choć – sądząc po niektórych wpisach – nie wszyscy to zauważyli: Wiemy już, że koncepcje były dwie. I dwa tak naprawdę były projekty. Jeden zaprzeczał drugiemu. Ten ministerstwa finansów przewidywał dopłaty, a nie przewidywał obniżki podatków od wideoloterii oraz zniesienia dopłat od wideoloterii. Ten ministerstwa skarbu tą obniżkę i zniesienie dopłat przewidywał. Jak to, że Narodowe Centrum Sportu ma budować Totalizator Sportowy. Jarosław Kaczyński zeznał, że pierwotnie był przekonany do wersji forsowanej przez resort skarbu. Czyli: buduje Totalizator. SPOTKANIE 9 MARCA 2007 9 marca 2007 zwołał naradę, bo – jak zeznał - wiedział, że ministerstwo finansów jest przeciwne koncepcji, by to Totalizator Sportowy budował NCS. I by z tego powodu obniżać podatki od wideoloterii. Na spotkanie zaprosił: Gosiewskiego, Banasia i Szałamachę. Po spotkaniu Banaś sporządził notatkę. W dużym skrócie: Premier każe słuchać Totalizatora. W ustawie mają się znaleźć zapisy, które Totalizator proponuje. Dlaczego? Kaczyński odpowiada: Dlatego, że w tym momencie uważałem, że to jest najlepsza droga do szybkiego wybudowania Narodowego Centrum Sportu. I jeszcze: To była spółka, która traciła bardzo mocną pozycję na rynku, jakby słabła. Jej udział był coraz mniejszy. Nie potrafię powiedzieć, czy w liczbach bezwzględnych też miała coraz mniej. I żeby tą kondycję poprawić, musiała mieć, tutaj znów użyję tego słowa, które było wobec mnie używane: nowy produkt. No, tym nowym produktem miała być wideoloteria i dlatego postulowano przepisy, które umożliwią jej funkcjonowanie. To z kolei prowadziłoby prawdopodobnie do bardzo mocnego uderzenia w interesy właścicieli automatów do gry, zwanych jednorękimi bandytami, czyli w ten prywatny biznes, no. Nie ukrywam, że nie uważałem, by moją misją była obrona tego biznesu.
KTO PRZEKONAŁ PREMIERA? Ciekawe, kto miał na ówczesnego Premiera tak duży wpływ, by go przekonać, że Totalizator sobie z tak dużą inwestycją jak NCS poradzi. Biorąc pod uwagę, że musiałby wziąć gigantyczny kredyt, żeby sfinansować budowę, bo wideoloterie zaczęłyby przynosić zyski dopiero po kilku latach. Wiemy, że jedną z takich osób był niewątpliwie minister skarbu Wojciech Jasiński. A z nim wiceminister skarbu Paweł Szałamacha. Jarosław Kaczyński zeznał, że nie bez znaczenia było dla niego to, iż początkowo także resort sportu za taką opcją się opowiadał. Przynajmniej takie ma dziś wrażenie: (…) ja mam wrażenie, że przez jakiś czas przynajmniej przychylał się do tego także pan minister Lipiec. On później zaczął mieć pewne wątpliwości, bo tam była sprawa własności tego terenu, czy to ma być budowane w ten sposób, że teren ma być wniesiony jako aport do totalizatora, czy też może ma pozostać w dalszym ciągu własnością Centralnego Ośrodka Sportu, czyli, krótko mówiąc, będzie w gestii ministerstwa sportu. To były zresztą te powody, dla których ja zacząłem zmieniać decyzję, bo tutaj okazało się, że to wszystko tak naprawdę nie jest ani takie proste, ani takie zupełnie uzgodnione. Tomasz Lipiec, zeznając przed komisją, nie wspomniał o tym, że resortowi sportu kiedykolwiek pomysł z Totalizatorem Sportowym w roli głównej się podobał. Wręcz przeciwnie: (…) ja powiem tak: my byliśmy przeciwko i myślę, że wśród, wśród członków rządu czy wśród osób decydentów to było stanowisko przeważające, Byliśmy przeciwko temu, aby tę inwestycję prowadził Totalizator Sportowy, a już na pewno byliśmy przeciwko, jako resort, przekazaniu gruntów, które były w gestii ministra skarbu, a w zarządzie – zakładu budżetowego ministerstwa sportu, właśnie Totalizatorowi Sportowemu.
GILOWSKA GÓRĄ Kiedy Zyta Gilowska zeznawała przed komisją, nie chciała powiedzieć śledczym, jak przekonała Jarosława Kaczyńskiego do swojej koncepcji. Mówiła, że to nie spowiedź powszechna. I że skoro zeznaje pod przysięgą, nie oznacza to wcale, że posłowie mają do jej głowy wtyczkę. Jarosław Kaczyński w tym temacie był bardziej rozmowny i wymieniał argumenty, którymi wicepremier jego rządu go do dopłat przekonała. Jak i do tego, by Totalizatorowi Sportowemu nie powierzać tak dużego zadania, jakim jest budowa NCS, z przejęciem gruntów na dodatek. Zacytuję spory fragment. Najważniejszy argument, który wracał podczas przesłuchania, to konsolidacja finansów publicznych. Gilowska nie miała wątpliwości, że budowa NCS przez TS ten plan rozbije: Pierwszy punkt tej argumentacji to jest sprawa konsolidacji finansów Publicznych (…) I to był argument z mojego punktu widzenia bardzo istotny, bo uważałem, że to jest dobry kierunek działania Ministerstwa Finansów i dobry kierunek działania rządu. Ale były także i inne wątpliwości, w szczególności wtedy, kiedy powstało pytanie: Czy Totalizator Sportowy jest w stanie być inwestorem, czy ma do tego kwalifikacje? Otóż wydawało mi się, że totalizator jako firma tego rodzaju kwalifikacji nie ma, no bo to są kwalifikacje o specyficznym charakterze, czyli że, krótko mówiąc, trzeba by powołać firmę córkę i zresztą taki pomysł w pewnym momencie był. No ale z drugiej strony moja znajomość funkcjonowania tej sfery, sfery własności państwowej, pokazywała na jedno, że jak jest firma córka firmy Skarbu Państwa, to wpływu na to nie ma już żadnego. W związku z tym na to się nie zgadzałem.
INNE ARGUMENTY Do tego dochodziła też pewna ewolucja stanowiska ministerstwa sportu, które zaczęło się obawiać, że poniesie pewne straty związane z tego rodzaju rozwiązaniami. Była też kwestia własności tych terenów, na którym to centrum miało być budowane, czyli terenów wokół dawnego Stadionu Dziesięciolecia, samego Stadionu Dziesięciolecia i wokół Stadionu Dziesięciolecia. No i kiedy to wszystko sobie w pewnym momencie podsumowałem, to doszedłem do wniosku, że trzeba jednak się przychylić do tego, co proponuje pani premier.
KROPKA NAD I W postaci nowej minister sportu. Elżbieta Jakubiak od początku była przeciwna temu, by NCS budował Totalizator. Na pewno pewne znaczenie miało też stanowisko nowej minister sportu, to znaczy pani Jakubiak, przepraszam, pani Elżbiety Jakubiak. I doszło do zmiany stanowiska i w związku z tym ta koncepcja budowy przez totalizator została zaniechana. Wydano odpowiednie decyzje, to było, o ile sobie przypominam, gdzieś w lecie 2007 r. Jarosław Kaczyński nie umiał odpowiedzieć na pytanie, kiedy dokładnie dał się przekonać. I kiedy dokładnie zapadły ostateczne polityczne decyzje w tej sprawie. Czy przed 14 maja 2007? To o tyle ważne, że tego samego dnia w dwóch resortach (finansów i skarbu) przyjęto dwa wykluczające się wzajemnie projekty. Kaczyński zeznał, że prawdopodobnie decyzja była zanim resort Zyty Gilowskiej odrzucił propozycje Totalizatora i przyjął projekt z dopłatami. Choć nie wyklucza, że mogło być inaczej. Bo – jak tłumaczył – Zyta Gilowska była bardzo asertywną osobą. Innymi słowy, mogła podjąć decyzję na kierownictwie resortu, nie mając jeszcze zgody Premiera. Ale… nie dlatego ta informacja była ważna. Tego samego dnia – resort skarbu – wbrew resortowi finansów – przyjął projekt uwzględniający postulaty Totalizatora. Wbrew Premierowi? To chyba mało prawdopodobne. Choć może do końca nie chciał składać broni…
GTECH Pytanie, które wraca od początku. Czy, a jeśli tak, to jaki udział w rozmowach o projekcie resortu skarbu miała firma GTech – potencjalny beneficjent wprowadzenia na rynek wideoloterii? Z dotychczasowych zeznań złożonych przed komisją wynika, że żaden (poza oficjalnymi pismami wysyłanymi do resortu finansów w ramach konsultacji społecznych). Prezes Gtech stanie przed komisją w marcu. Jarosław Kaczyński pytany, czy w rozmowach o postulatach Totalizatora obejmujących wprowadzenie na rynek wideoloterii pojawiał się temat amerykańskiego dostawcy oprogramowania, odpowiadał: Wydaje mi się, że nie był poruszany, ale gdyby pan powiedział: Postaw pan głowę – to bym nie postawił.
KTO NAPISAŁ PROJEKT TOTALIZATORA? Kaczyński zeznał, że nie wiedział, iż projekt, który latem 2006 Krzysztof Jurgiel przyniósł Przemysławowi Gosiewskiemu powstał w Totalizatorze Sportowym. Zeznał też, że notatka, z którą zapoznał go Gosiewski była niepokojąca: Po pierwsze, dlaczego przez klub tego rodzaju ustawa, bo gdyby to była ustawa dotycząca np. rolnictwa, to nie miałbym żadnych wątpliwości, no ale tu, powtarzam, jest sfera delikatna, a po drugie tam była mowa o jakimś uwikłanym departamencie, więc chciałem to jakoś wyjaśnić, bo w tym momencie jeszcze nie wiedziałem, o co chodzi. Wiemy, że pod koniec sierpnia notatka Gosiewskiego – na polecenie Premiera – trafiła do CBA. Wiemy też, że nic się z nią dalej nie działo. Szef CBA uznał, że nie ma podstaw, by wszczynać w tej sprawie jakiekolwiek czynności. Z zeznań Jarosława Kaczyńskiego wynika, że we wrześniu poinformował go o tym osobiście Mariusz Kamiński: We wrześniu, to był prawdopodobnie wrzesień roku 2006, rozmawiałem w tej sprawie z panem ministrem Kamińskim i on mi powiedział, że, generalnie rzecz biorąc, tutaj nie doszukano się niczego, co byłoby przedmiotem zainteresowania, czy to prawnokarnego, czy nawet jakiegoś wynikającego ze złamania norm moralnych. Ja zresztą dowiadywałem się o tą sprawę także innymi kanałami, także partyjnymi. Innymi słowy, problemu nie było. Dla Jarosława Kaczyńskiego nie było go także wtedy, kiedy projekt z TS trafił – przez Przemysława Gosiewskiego – do ministerstwa finansów: Dowiedziałem się, że pan Jurgiel jako wiceprezes, czy wiceprzewodniczący klubu od spraw legislacyjnych, otrzymał od pana ministra Banasia ten projekt i zgodnie z ustaloną procedurą przekazał go do konsultacji ministrowi Gosiewskiemu, który go przekazał do dalszych konsultacji. Myśmy ustalili, żeby projekty, które idą przez klub, były zawsze przekazywane do rządu, do konsultacji, żeby nie powstawało zamieszanie. I tutaj wszystkie procedury były przestrzegane. Jakie procedury? Projekt został napisany w jednej ze spółek. I nie ma to, moim zdaniem, znaczenia, że skarbu państwa. Po to są konsultacje, żeby każdy podmiot mógł o swoje interesy walczyć. Ten – skarbu państwa – przy szczególnym poparciu resortu skarbu zapewne. Ale nie można mówić, że wszystkie procedury były przestrzegane, podczas gdy już na dzień dobry złamano podstawową zasadę. Równości. Bo w tych kategoriach można i trzeba o tej sytuacji rozmawiać. Poza tym, jakie to procedury każą projekt przyniesiony z ministerstwa finansów odsyłać do konsultacji do … ministerstwa finansów. Nielogiczne. Absurdalne. Dlaczego nikt nie zainteresował się pochodzeniem tego dokumentu? Nie dopytał? Zarówno minister Banaś, jak i dyrektor Cendrowska wiedzieli, skąd projekt przyszedł. Z nikim się tą wiedzą nie podzielili? Krzysztof Jurgiel nie wiedział? Przemysław Gosiewski nie wiedział? Tak zeznali przed komisją… Zadziwiające, przyznam szczerze.
„DONOSY WRZUCAM DO NISZCZARKI” Między Jarosławem Kaczyńskim a Jarosławem Urbaniakiem iskrzyło od początku, ale prawdziwy pokaz fajerwerków zobaczyliśmy, kiedy padły pytania o analizę CBA, która trafiła do komisji. Tę samą, o której Mariusz Kamiński mówił przed komisją tak: Jest to zupełnie roboczy materiał sporządzony na bardzo niskim etapie tzw. sita, znaczy, są wydziały analityczne w CBA, które analizują to, co się dzieje w mediach, tzw. biały wywiad, wychwytują jakieś rzeczy w danym momencie, które mogą być istotne i starają się dokonać takiej wstępnej analizy. Tak że to była zupełnie wstępna, robocza analiza sporządzona na potrzeby wydziału, która do mnie nigdy nie dotarła. Ja ją teraz przeczytałem ostatnio. I jeżeli chodzi o jej zawartość, to jednoznacznie mogę powiedzieć: tam nie ma żadnych własnych ustaleń CBA. Cała ta analiza oparta jest na podstawie anonimów. I z treści tych anonimów jasno może wynikać, że moglibyśmy spokojnie je podpisać: Ryszard Sobiesiak czy Jan Kosek. Dopytywany przez marszałka Stefaniuka, Kamiński tłumaczył, że analityczka uznała te informacje za niewiarygodne. Dlatego analiza nigdy do niego nie trafiła. Pytanie tylko, w jaki sposób informacje w niej zawarte zostały zweryfikowane? Bo niektóre z czasem się potwierdziły. Jak ta na przykład, że latem 2006 projekt jednak powstał w Totalizatorze.
Fragment przesłuchania Jarosława Kaczyńskiego: Poseł Jarosław Urbaniak: Aha. Pan w jednej z odpowiedzi na pytania powiedział, że pańscy urzędnicy byli niezależni, odporni na wpływy. Ja chciałbym zacytować fragment jednego dokumentu: Autorem najważniejszych zmian legislacyjnych jest były prawnik Totalizatora Sportowego Grzegorz Maj. To on razem z prezesem Totalizatora Sportowego Jackiem Kalidą wykorzystali wsparcie polityczne szefa komitetu stałego Rady Ministrów Przemysława Gosiewskiego i zamknęli usta sprzeciwiającym się sporej części zmian merytorycznych specjalistom z Ministerstwa Finansów, nadzorowanym przez wiceministra finansów Mariana Banasia. Wie pan skąd to jest cytat? Pan Jarosław Kaczyński: Pan, panie pośle... To jest cytat z jakiegoś donosu czy też donosicielskiego artykułu. Tyle...
Poseł Jarosław Urbaniak: To nie jest cytat z donosicielskiego artykułu, to są wnioski analityka CBA. Pan Jarosław Kaczyński: Panie pośle, obawiam się, że pan się myli, że to jest jednak cytat z donosicielskiego artykułu, z tego dokumentu, którego ja nie znałem wtedy, natomiast oczywiście zapoznałem się z nim w tej chwili, to znaczy, w ostatnich tygodniach, który to dokument składa się nie z żadnych opracowań CBA, opartych o wiedzę zdobywaną metodami operacyjnymi, tylko właśnie z donosów, co do których można przypuszczać, że były wysyłane przez ludzi z tego samego środowiska, co pan Sobiesiak, albo przynajmniej zbliżonych środowisk, tudzież artykułów w niektórych czasopismach, niektórych gazetach, które też noszą cechy artykułów o charakterze lobbystycznym, tak że proszę wybaczyć, ale ja nie będę się do tego w ogóle ustosunkowywał, bo w ten sposób musiałbym się ustosunkowywać na przykład do licznych donosów, które otrzymuję jako poseł na Sejm, a które dotyczą bardzo różnych ludzi, nie wyłączając członków tej komisji, ale oczywiście nie będę na ten temat niczego mówił.
Poseł Jarosław Urbaniak: No, to bardzo eleganckie, szczególnie z tymi członkami komisji, panie premierze... Pan Jarosław Kaczyński: Ale, panie, panie pośle, ja tylko chciałem powiedzieć, że nie należy poważnie traktować donosów, niezależnie od tego, czy one dotyczą ludzi ze swojej strony politycznej, czy też z innej. Ja donosy po prostu wyrzucam do niszczarki. I to jest tyle. Powtarzam: nie należy posługiwać się donosami i sądzę, że mało eleganckie było posłużenie się tym donosem w tej chwili, ale oczywiście pan poseł ma do tego prawo.
Poseł Jarosław Urbaniak: To nie jest posłużenie się donosem, bo to sugerowanie, że materiał analityczny CBA jest oparty na anonimach i na donosach, to może by i ktoś kupił tą informację, którą i pan, i inni członkowie PiS-u cały czas sprzedają. Problem polega na tym, że wnioski, a to jest jeden z wniosków, że wnioski, które zostały wyciągnięte przez analityczkę CBA wtedy, dokładnie zostały przez komisję potwierdzone. To fajne donosy i fajne, dziwne artykuły, jeśli z nich można wyciągnąć dokładnie to, co się wtedy działo. Pan Jarosław Kaczyński: Panie pośle, przyjmuję do wiadomości, że takie jest pańskie przeświadczenie, nie podzielam go.
Rację miał poseł Urbaniak o tyle, że cytował słowa z Podsumowania analizy CBA. Można było więc oczekiwać, że podsumowaniu analityczka CBA pisze o wnioskach, jakie ona wyciąga z materiałów, które analizowała. Tym bardziej, że wśród tych wniosków pojawia się i taki, że w związku z tym, co się dzieje, Totalizator wideoloterii nie wprowadzi, bo zapisy w projekcie ustawie są dla wideoloterii niekorzystne i wprowadzanie wideoloterii w tych ustawowych warunkach przyniosłoby TS duże straty. Czy to też cytat z anonimu? Pod którym mógłby się podpisać Sobiesiak albo Kosek? Nie sądzę. To wnioski analityczki, o które na pewno warto pytać.
„KAMIŃSKI POWINEN DOSTAĆ MEDAL” Celowo zostawiłam ten wątek na koniec, bo był najmniej merytoryczny, najbardziej polityczny. Manifesty wygłaszał były Premier. Na co posłowie Platformy reagowali nie tylko uśmiechem. Argumenty Jarosława Kaczyńskiego w sprawie Mariusza Kamińskiego są powszechnie znane, więc przytaczać ich nie będę. Sprowadzają się do stwierdzenia, że Kamiński za ujawnienie afery hazardowej powinien dostać medal, a dostał dymisję, bo Premier Tusk ma coś na sumieniu. Ale nie to mnie poruszyło. Choć uważam, że Premier Tusk w aferze hazardowej nie ma żadnej roli. Popełnił błąd zapraszając na rozmowę ministra Drzewieckiego i posła Chlebowskiego, zamiast spotkać się z Rostowskim i Kapicą. Ale to nie była i nie jest jego afera. A właśnie to próbował powiedzieć komisji Jarosław Kaczyński. Sięgając po skandaliczne porównanie: ABW wykrywa zabójców generała Papały. I jaka jest reakcja rządu? Szef ABW zostaje zwolniony. Jaki domysł w tej sytuacji jest w najwyższym stopniu uzasadniony? No, to jest domysł, że ci, którzy decydują o zwolnieniu tego szefa, mają jakieś związki z tą sprawą, mają jakieś interesy, żeby ją kryć. No, tego rodzaju zjawisko wystąpiło w tym wypadku, dlatego można tutaj mówić o aferze nie tylko tych panów, których nagrywano, ale także o aferze premiera Donalda Tuska. Jak można zestawiać aferę hazardową z zabójstwem generała Papały? Nawet jeśli nie chodziło tutaj o porównanie obu spraw. Samo przywoływanie w takim momencie i takim kontekście zbrodni, która jest największym wyrzutem sumienia polskiego wymiaru sprawiedliwości musi budzić sprzeciw. I jeszcze jeden cytat, który u mnie emocje budzi znacznie mniejsze, ale pamiętam wpisy, które o ten cytat właśnie się upominały: Ja wielokrotnie w rozmowach z panem ministrem Kamińskim, ale także w tych momentach, w których odbierałem przysięgę od funkcjonariuszy CBA – bo to przecież była instytucja wtedy dopiero powstająca i w Muzeum Powstania Warszawskiego organizowane były takie uroczyste przysięgi – mówiłem: Jesteście przede wszystkim od tego, żeby pilnować aktualnie rządzących, czyli nas, rządu Prawa i Sprawiedliwości, koalicjantów. Znaczy w tym okresie, kiedy koalicjanci byli – bo ja przypomnę, że oni byli przez 14 miesięcy, z tych dwóch lat naszych rządów koalicja trwała przez 14 miesięcy – to było bardzo mocno podkreślane, no, i później były tego skutki, no, które doprowadziły do znanych wydarzeń, czyli do przyspieszonych wyborów. Nie widzę tutaj nacisku na kogokolwiek. Widzę za to coś, co mnie smuci. Muzeum Powstania Warszawskiego w roli tła dla służby, która ma walczyć z korupcją. Dlaczego? W roli tła dla Premiera, który tą przysięgę od służby odbiera. Po co? Pytania retoryczne, ale blog nie jest o tym, więc ani tego ani innych tematów z dala od komisji hazardowej rozwijać nie będę. Zobowiązałam się, że będę relacjonować prace komisji. Także tutaj. I będę to robić do momentu, w którym Sejm przyjmie sprawozdanie. Potem bloga zamykam. Taki był plan. Nic się w tym temacie nie zmieniło.
STEFANIUK PYTA O GOLFA I już zupełnie na koniec. Niezawodny Franciszek Stefaniuk pytał, czy prezes Prawa i Sprawiedliwości gra w golfa. Ubolewał, że nie gra. Tak jak on. I że to wywołuje śmiech na sali, podczas gdy przy innych świadkach publiczność wcale się nie śmieje. Ot, taki żarcik sytuacyjny. Przy przesłuchaniu Przemysława Gosiewskiego (o czym nie wspomniałam wcześniej) Franciszek Stefaniuk pytał o jego cud w świętokrzyskim. Pytał nie tyle o ten konkretny cud, co o cuda w ogóle, bo – jak mówił – boli go kręgosłup. I cud Gosiewskiego by mu się tu – w Warszawie - przydał. Gosiewski się wprawdzie uśmiechnął, ale zaraz potem z powagą dodał, że cuda to domena Donalda Tuska. A było tak miło… Brygida Grysiak
Nowicka kontra Najfeld Wanda Nowicka to nie byle kto. To szefowa Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny (Federa). To czołowa polskojęzyczna “aktywistka” walcząca o legalizację zabijania dzieci jeszcze zbyt małych, by mogły się bronić chociaż krzykiem. To wybitna przedstawicielka ruchów dla “państwa neutralnego światopoglądowo”, obrończyni pedalstwa, współuczestniczka kryminalnej akcji holenderskiej kliniki aborcyjnej, która zawitała do Polski na statku Langenort – i laureatka wielu nagród, przyznawanych przez organizacje równie nikczemne, jak ona sama. Nie miejsce tu na wyliczanie jej zasług, wystarczy sięgnąć do Wikipedii, zarówno polsko- jak i anglojęzycznej. Dnia 13 lutego 2009 na antenie TVN24 Joanna Najfeld, działaczka pro-life, powiedziała: “Organizacja pani Nowickiej jest częścią międzynarodowego koncernu, największego w ogóle, providerów aborcji i antykoncepcji, więc pani po prostu jest na liście płac tego przemysłu”. Wanda Nowicka uznała to za „pomówienie o postępowanie, które może poniżyć ją w opinii publicznej i narazić na utratę zaufania potrzebnego dla rodzaju prowadzonej przez nią działalności” po czym skierowała sprawę do sądu, jak to ma zwyczaj w Polsce robić każda szumowina i kanalia, gdyż wie, że szumowiny i kanalie są w zasadzie nietykalne, jako że inne szumowiny i kanalie rządzą województwem Europolen. Nb. nie bardzo rozumiemy, dlaczego znalezienie się na liście płac przemysłu, którego działalność Wanda Nowicka ewidentnie popiera, miało by “poniżyć ją w oczach opinii publicznej” i narazić na utratę jakiegoś zaufania. Przeciwnie, osoba ta powinna być dumna z tego, iż jej wysiłki są dostrzegane przez międzynarodowy przemysł skrobankowy i adekwatnie opłacane! Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa odroczył kolejną rozprawę przeciwko Joannie Najfeld, gdyż oskarżyciel - Wanda Nowicka – nie zjawiła się w sądzie. Uzasadnienie decyzji sądu o odroczeniu sprawy nie zostało podane do publicznej wiadomości, ponieważ sprawa jest utajniona. Gdy poprzedniej rozprawie sąd pytał czy strona skarżąca zgadza się na odtajnienie sprawy, padła odpowiedź negatywna. To jest też bardzo typowe we wszystkich procesach, jakie szumowiny wytaczają ludziom przyzwoitym – lęk przed odtajnieniem procesu, przed obecnością publiczności, przed przedostaniem się różnych informacji do szerszego społeczeństwa. Robactwo czuje się najlepiej w mroku, pod jakimś wilgotnym kamieniem. Joanna Najfeld nie komentuje procesu, zastanawia się jednocześnie, co ukrywa Wanda Nowicka. Publicystka wskazuje, że Federa, która mieni się organizacją społeczną, korzysta z dofinansowania Ministerstwa Zdrowia. Zobaczmy, co na ten temat napisał Łukasz Adamski na portalu Fronda.pl:
("Żydówka" Najfeld na celowniku różowego nazizmu. Niedawno pisałem, że z organizacjami gejowskimi nie ma sensu prowadzić dialogu, bowiem na samym starcie stajemy na przegranej pozycji. Obowiązuje nas „paragraf 22”, który uniemożliwia osiągnięcie sukcesu w debatowaniu z „postępowcami”. Dialog ze środowiskami gejowskimi doprowadził na zachodzie do tego, że dziś zamykane tam są katolickie ośrodki adopcyjne, tylko za to, że chrześcijanie nie zgadzają się na oddawanie dzieci do adopcji pederastom. Skoro na zachodzie dochodzi do takiego różowego faszyzmu to może my powinniśmy obrać w walce o swoje prawa inne metody? Proces jaki wytoczyła Joannie Najfeld znana aborcjonistka Wanda Nowicka ( upps może i mnie za te słowa będzie groził proces i trylion lat na Syberii, gdzie moim zadkiem w ramach kary zajmą się różowe chłopaki?) jest przykładem najperfidniejszego totalitaryzmu. Otóż Pani aborcjonistka Nowicka oburzyła się na słowa Najfeld: „aktywiści aborcyjni są powiązani z ogromnym biznesem aborcyjno-antykoncepcyjnym, który na zabijaniu dzieci i masakrowaniu kobiet zarabia krocie. Że wychowanie seksualne to nachalna akwizycja różnych farmakologicznych chemikaliów, od antykoncepcji, przez niebezpieczne szczepionki, po zabójcze środki poronne”. Nie tak dawno Kazimiera Szczuka ( kolejna zwolenniczka skrobanek bezbronnych istot ludzkich) przyznała, że organizacje feministyczne są sponsorowane przez producentów tabletek antykoncepcyjnych. Ale kto by zwracał uwagę na takie szczegóły. Oczywiście Najfeld ma odpowiedzieć z przecudnego paragrafu 212, który jest prawdziwym kałachem w rękach zarówno polityków jak i wszelkiej maści totalitarystów. W każdym normalnym kraju Nowicka nie zgadzając się z tym co powiedziała Najfeld, po prostu odpowiedziałaby swojej oponentce w jakimś piśmie czy innych mediach. Mogłaby to robić nawet w stylu Howarda Sterna czy Larrego Flynta, bowiem na tym polega wolność słowa. Lewicowi pretorianie wolą jednak używać w walce bardziej skutecznych metod, które zamkną oszołomom raz na zawsze usta pełne "hate speach". No cóż, nie ma co się temu dziwić. W końcu lewicowi działacze są spadkobiercami brunatnej i czerwonej ideologii, która również zabraniała bawić się w debatowanie z przeciwnikami. Zresztą sam Hitler, z pomocą swojego mecenasa Dr Hansa Franka, również pozywał w latach 20-tych masowo wszystkich, ktorzy ośmielili się go skrytykować. "Z powodu oszczerstwa lub obrazy Hitlera w prasie, na plakatach lub podczas imprez publicznych adwokat Hans Frank II składał wniosek o wszczęcie postępowania w trybie karnym i z oskarżenia prywatnego…" czytamy w biografii Franka. Wyprzedzając zarzuty lewaków, podkreślam, że nazywanie aborcjonistów współczesnymi nazistami nie jest nadużyciem. Narodowi socjaliści ubzdurali sobie, że praw ludzkich należy odmówić Żydom. Współcześni socjaliści uważają, że praw ludzkich należy odmówić dzieciom nienarodzonym. Starcy dla jednych i drugich nie mają żadnej wartości. Jedni i drudzy mieli/mają nawet swoje „naukowe” badania, które potwierdzały/ją ich barbarzyńskie tezy. Socjaliści wszelkiej maści ( od jakobinów, przez bolszewików, trockistów i nazistów aż po zielonych czy wyznawców Che ) opierają swoją ideologię na nietzscheanizmie społecznym czyli przekonaniu, że człowiek żyje po to, żeby życia „używać”, a skoro nie ma do tego zdolności – jego życie jest niepełnowartościowe. Jednak nie tylko ideologia łączy brunatny i różowy nurt socjalizmu. Kolejnym spoiwem jest umiłowanie do dyktatury- czyli z góry zaplanowana zagłada inaczej myślących. Rolę plutonu egzekucyjnego pełnią drodzy prawnicy, którzy swoimi kruczkami przeciągają proces latami wykańczając pozwanego delikwenta finansowo. Metodę taką stosuje Adam Michnik, który pozywa za słówka, które ktoś nieopatrznie wypowiedział pod jego adresem. Ofiarą tej metody padła Joanna Najfeld. Jednak żaden z prawdziwych katolików nie zna dnia ani godziny. Różowi naziści, który mają krew wyskrobanych dzieci na rękach nie odpuszczą dopóki każdy kto nie wierzy w ich dogmaty będzie miał choćby najmniejszy wpływ na społeczeństwo. „Chrześcijaństwo to wynalazek chorych umysłów. Wojna skończy się któregoś dnia. Wtedy będę uważał, że końcowym zagadnieniem mojego życia stanie się rozwiązanie problemu religii”- ta dewiza od 1789 roku przyświeca fundamentalistycznym lewicowcom. Te akurat słowa wypowiedział jeden z nich. Adolf Hitler. Łukasz Adamski) Niedawno pisałem, że z organizacjami gejowskimi nie ma sensu prowadzić dialogu, bowiem na samym starcie stajemy na przegranej pozycji. Obowiązuje nas „paragraf 22”, który uniemożliwia osiągnięcie sukcesu w debatowaniu z „postępowcami”. Dialog ze środowiskami gejowskimi doprowadził na zachodzie do tego, że dziś zamykane tam są katolickie ośrodki adopcyjne, tylko za to, że chrześcijanie nie zgadzają się na oddawanie dzieci do adopcji pederastom. Skoro na zachodzie dochodzi do takiego różowego faszyzmu to może my powinniśmy obrać w walce o swoje prawa inne metody? Proces jaki wytoczyła Joannie Najfeld znana aborcjonistka Wanda Nowicka ( upps może i mnie za te słowa będzie groził proces i trylion lat na Syberii, gdzie moim zadkiem w ramach kary zajmą się różowe chłopaki?) jest przykładem najperfidniejszego totalitaryzmu. Otóż Pani aborcjonistka Nowicka oburzyła się na słowa Najfeld: „aktywiści aborcyjni są powiązani z ogromnym biznesem aborcyjno-antykoncepcyjnym, który na zabijaniu dzieci i masakrowaniu kobiet zarabia krocie. Że wychowanie seksualne to nachalna akwizycja różnych farmakologicznych chemikaliów, od antykoncepcji, przez niebezpieczne szczepionki, po zabójcze środki poronne”. Nie tak dawno Kazimiera Szczuka ( kolejna zwolenniczka skrobanek bezbronnych istot ludzkich) przyznała, że organizacje feministyczne są sponsorowane przez producentów tabletek antykoncepcyjnych. Ale kto by zwracał uwagę na takie szczegóły. Oczywiście Najfeld ma odpowiedzieć z przecudnego paragrafu 212, który jest prawdziwym kałachem w rękach zarówno polityków jak i wszelkiej maści totalitarystów. W każdym normalnym kraju Nowicka nie zgadzając się z tym co powiedziała Najfeld, po prostu odpowiedziałaby swojej oponentce w jakimś piśmie czy innych mediach. Mogłaby to robić nawet w stylu Howarda Sterna czy Larrego Flynta, bowiem na tym polega wolność słowa. Lewicowi pretorianie wolą jednak używać w walce bardziej skutecznych metod, które zamkną oszołomom raz na zawsze usta pełne “hate speach”. No cóż, nie ma co się temu dziwić. W końcu lewicowi działacze są spadkobiercami brunatnej i czerwonej ideologii, ktora również zabraniała bawić się w debatowanie z przeciwnikami. Zresztą sam Hitler, z pomocą swojego mecenasa Dr Hansa Franka, również pozywał w latach 20-tych masowo wszystkich, ktorzy ośmielili się go skrytykować. ”Z powodu oszczerstwa lub obrazy Hitlera w prasie, na plakatach lub podczas imprez publicznych adwokat Hans Frank II składał wniosek o wszczęcie postępowania w trybie karnym i z oskarżenia prywatnego…” czytamy w biografii Franka. Wyprzedzając zarzuty lewaków, podkreślam, że nazywanie aborcjonistów współczesnymi nazistami nie jest nadużyciem. Narodowi socjaliści ubzdurali sobie, że praw ludzkich należy odmówić Żydom. Współcześni socjaliści uważają, że praw ludzkich należy odmówić dzieciom nienarodzonym. Starcy dla jednych i drugich nie mają żadnej wartości. Jedni i drudzy mieli/mają nawet swoje „naukowe” badania, które potwierdzały/ją ich barbarzyńskie tezy. Socjaliści wszelkiej maści ( od jakobinów, przez bolszewików, trockistów i nazistów aż po zielonych czy wyznawców Che ) opierają swoją ideologię na nietzscheanizmie społecznym czyli przekonaniu, że człowiek żyje po to, żeby życia „używać”, a skoro nie ma do tego zdolności – jego życie jest niepełnowartościowe. Jednak nie tylko ideologia łączy brunatny i różowy nurt socjalizmu. Kolejnym spoiwem jest umiłowanie do dyktatury- czyli z góry zaplanowana zagłada inaczej myślących. Rolę plutonu egzekucyjnego pełnią drodzy prawnicy, którzy swoimi kruczkami przeciągają proces latami wykańczając pozwanego delikwenta finansowo. Metodę taką stosuje Adam Michnik, który pozywa za słówka, które ktoś nieopatrznie wypowiedział pod jego adresem. Ofiarą tej metody padła Joanna Najfeld. Jednak żaden z prawdziwych katolików nie zna dnia ani godziny. Różowi naziści, który mają krew wyskrobanych dzieci na rękach nie odpuszczą dopóki każdy kto nie wierzy w ich dogmaty będzie miał choćby najmniejszy wpływ na społeczeństwo. „Chrześcijaństwo to wynalazek chorych umysłów. Wojna skończy się któregoś dnia. Wtedy będę uważał, że końcowym zagadnieniem mojego życia stanie się rozwiązanie problemu religii”- ta dewiza od 1789 roku przyświeca fundamentalistycznym lewicowcom. Te akurat słowa wypowiedział jeden z nich. Adolf Hitler. Marucha
OLEJ GRZEWCZY I OGÓRKI Od lat wieszczę, że prowadzenie przez rząd polityki gospodarczej i społecznej, a w konsekwencji wyborczej przy pomocy systemu podatkowego musi skończyć się katastrofą. Właśnie katastrofę taką przeżywają dystrybutorzy lekkiego oleju opałowego, którzy wczoraj zaprosili mnie na konferencję prasową poświeconą kontrolom podatkowym jakie są u nich prowadzone, i ich konsekwencjom. Nie ma powodów, poza społeczno-politycznymi, żeby lekki olej opałowy miał inną stawkę akcyzy niż olej napędowy, bo to jest prawie taki sam olej. A jak mam dom ogrzewany olejem opałowym i traktor, albo samochód z silnikiem diesla, to musiałbym być świętym Franciszkiem, żeby nie ulec stworzonej przez rząd pokusie wlewania kupionego oleju opałowego nie tylko do pieca, ale i do baku. Owszem to nielegalne, ale nie przestrzeganie zakazu ograniczenia prędkości też jest nielegalne, a proszę pokazać mi kierowcę, który nigdy tego nie zrobił. Trzej ministrowie finansów próbowali zrównać stawki akcyzy: w 2001 roku Bauc, w 2005 roku Gronicki i w 2007 roku Gilowska. Za każdym razem projekt rozporządzenia Ministra Finansów z takim uregulowaniem wędrował do kosza. No bo zaraz będą wybory, kto więc się miał zdecydować na drażnienie paru milionów odbiorców oleju opałowego? Dlatego „Najlepszy Minister Finansów Europy” zdecydował się na inne rozwiązanie: postanowił ścigać dostawców oleju opałowego. Ich jest raptem tysiąc, z rodzinami może cztery tysiące, więc żadna siła polityczna i do tego jeszcze jacyś podejrzani „prywaciarze”. A ich „ścignąć” nietrudno. Jak nauczał pan prokurator Andrej Wyszynski, „dajcie mi człowieka, a ja znajdę na niego paragraf”. W prawie podatkowym „paragrafów” jest całe mnóstwo. Tym razem znalazły się „oświadczenia”. Sprzedawca oleju opałowego, ma odebrać od nabywcy oświadczenie, że będzie on używał olej w celach grzewczych. Przy okazji podpowiem Panu Ministrowi, żeby wprowadził obowiązek pobierania przez sprzedawców w warzywniaku oświadczenia od klientek, czy ogóreczki to na mizerię, czy może jednak na maseczkę – bo inna stawka podatkowa w kosmetyce obowiązuje. O oświadczeniach pobieranych w spożywczym, że cukier i drożdże to w żadnym wypadku nie na bimber już nawet nie wspomnę, bo bimber, w odróżnieniu od maseczki z ogóreczków nielegalny jest sam w sobie i nie można mówić o przestępczej „zmianie przeznaczenia” zakupionego produktu, jak w przypadku oleju opałowego i ogórków. „Olejarze” mięli pobierać oświadczenia, ale tylko od stycznia 2003 do kwietnia 2004 mogli domagać się od nabywcy wylegitymowania się jakimś dowodem tożsamości w celu sprawdzenia, czy podający się za Andrzeja Wyszyńskiego nabywca, to rzeczy wiście Andrzej Wyszyński, a nie, na przykład, Feliks Dzierżyński. Upoważniał ich do tego art. 35a ustawy o podatku od towarów i usług i podatku akcyzowym obowiązujący od 1 stycznia 2003 r. No ale w ustawie z marca 2004 roku o podatku akcyzowym już takiego upoważnienia nie było. W tamtych czasach zwyczaj „pojawiam się i znikam” strasznie był rozpowszechniony. Na przykład „lub czasopisma” też tak się pojawiały i znikały. Ustawodawca zorientował się dopiero w grudniu 2008 roku, że coś może być „nie halo” i znowelizował ustawę akcyzową tak, że od marca 2009 roku sprzedawcy oleju opałowego znowu mogą żądać od nabywców dowodu tożsamości. Trzeba było jakoś zareagować, bo rok wcześniej NSA wystąpił do TK z wnioskiem o zbadanie konstytucyjności przepisów dotyczących oświadczeń. Ale TK od tamtej pory miał tyle spraw na głowie, jak choćby pilne ustalenie kto komu ma siedzieć na kolanach w samolocie do Brukseli - Premier Prezydentowi, czy na odwrót - że „olejarzami” nie miał czasu zająć się do dziś. Zajęli się za to nimi kontrolerzy z urzędów celnych - bo to oni zajmują się akcyzą. Kontrolują oczywiście także okres od 2005 do 2009 - gdy poprawności oświadczeń sprzedawcy nie mięli jak sprawdzać. A jak weryfikują? Na przykład sprawdzają, czy podpis nabywcy jest „czytelny”. Na banknotach z Władysławem Jagiełło podpis Prezesa NBP też nie za bardzo jest czytelny, a głównego skarbnika to już zupełnie nieczytelny, więc może by tak jakąś sankcję wymyśleć dla wszystkich, którzy się nimi posługują??? W KRS składa się wzór podpisu, który „czytelny” być nie musi, a dokumenty w imieniu spółki podpisuje się zgodnie z wzorem złożonym w KRS! Jakby się ktoś podpisał czytelnie, a w KRS nie czytelnie, to kontrolerzy taki podpis pewnie też by zakwestionowali! („Dajcie mi człowieka….”) Skoro kwestionują oświadczenia podpisane przez Komendy Rejonowe Policji (to nie żart – są takie przypadki!!!) to już nic nie jest mnie w stanie zdziwić. Zresztą być może policjanci też zamiast do pieca lali olej do baku, żeby sobie troszkę pojeździć „na zarobek” – to znaczy na kontrolę drogową, bo przecież każdy kierowca, nie tylko ten co leje olej opałowy do baku, pojedzie kiedyś szybciej niż wytyczony limit. A skoro w ubiegłym roku wydano 30 mln zł na premie dla urzędników „za dobre wyniki pracy” (ciekawe które?), to mniej przeznaczono na benzynę dla policji. „Socjalizm to taki ustrój, który bohatersko walczy z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju” – pisał Kisiel. Kontrolerzy ze skarbówki bohatersko walczą z problemami, które stworzyło Ministerstwo Finansów różnicując stawki akcyzy. Ale w swoim pościgu za przestępcami (bynajmniej nie neguję istnienia szarej strefy na rynku paliwowym – wręcz przeciwnie) właśnie przejechali paru niewinnych przechodniów. Przecież wiadomo nie od dziś, że „zbożny” cel uświęca środki. Więc po licznych sukcesach w walce z hazardzistami przyszła kolej na „olejarzy”. Kto następny? Sprzedawczynie z warzywniaka handlujące ogórkami, z których robi się maseczki? Gwiazdowski
Reżymowa armia Gdyby armie w Rosji były prywatne, jak to ongiś bywało, i właściciel jednej takiej armii postanowił przezbroić żołnierzy wymieniając czołgi T-72 na nowe, lepsze - to zapewne skorzystałby z internetu - i sprzedał te czołgi z licytacji, kupując za to synowi odrzutowiec. Kto by je kupił? A co za różnica? Kolekcjonerzy amerykańscy? Polscy? Siły zbrojne Ugandy, dla których byłaby to całkiem jeszcze nowoczesna broń? Właściciel zainkasowałby pieniądze - a szczęśliwi nabywcy zabraliby czołgi. Ponieważ armie w Rosji są (jak w całej Europie) państwowe, to przy przezbrajaniu powstał problem (jak mawiał śp. Stefan Kisielewski: "Socjalizm, jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności... nieznane w żadnym innym ustroju!"). I problem rozwiązano: Ministerstwo Obrony wywiozło w listopadzie dwieście czołgów do lasów pod Swierdłowskiem - i porzuciło. Istotnie: zauważono je dopiero w połowie lutego. Ech - Rosja to wielki, bogaty kraj! Dodam tu: wedle fachowców w rosyjskich lasach poniewiera się jeszcze ok. tysiąca porzuconych, bezpańskich czołgów. JKM
Krucjata przeciwko homoseksualizmowi? Ja tylko w jednej, drobnej sprawie. {amatusz} napisał: Widzę, że kontynuuje Pan krucjatę przeciwko homoseksualizmowi. No bo chyba on najbardziej zagraża rodzinie. Bardzo ważne elementy homoseksualne są również w dziełach: Michała Anioła, Leonardo da Vinci i Szekspira. Czy zna Pan jeszcze jakieś inny podstawy kultury europejskiej? Pewnie, że znam. Na przykład elementy zoofilskie w rzeźbie „Leda z łabędziem” - a także nekrofilskie w „Ojcu zadżumionych” śp. Juliusza Słowackiego. Nie ma dowodu, że śp. Piotr Paweł Rubens i śp. Leonard da Vinci byli zoofilami? Może i nie ma – a są dowody na to, że śp. Michał Anioł Buonarotti i da Vinci byli homosiami? Też nie ma... Poza tym, że 133 lata temu powiedział tak (żartem, oczywiście) śp. Oskar Wilde. A dalej już poszło. Ale wyjaśnijmy: Ja NIE prowadzę żadnej krucjaty antyhomosiowej. Mnie kompletnie nie przeszkadzają miłośnicy miłości po hiszpańsku, ani po birmańsku, homosie, zoofile ani onaniści! Pod warunkiem, że nie narzucają się ludziom na ulicach! Homosiem był Oskar Wilde. Ale On nie łaził po ulicach z piórkiem w d***e – ani nie twierdził, że homoseksualizm jest czymś normalnym (przeciwnie: twierdził, że jest czymś wyjątkowym). I do głowy Mu nie przychodziło żądanie uznawania związku dwóch homosiów za „małżeństwo”. Jak „geje” zaprzestaną agresji na europejskie społeczeństwo – ja przestanę uważać ich za wrogów publicznych nr któryś-tam (bo nie pierwszy, na pewno). I z całą pewnością homosie w niczym nie zagrażają rodzinie. To nie homosie, tylko ci, tfu, no, nie chcę po raz kolejny używać tego słowa na „gie” - chcą doprowadzić do rozpadu rodziny.
Z powodów czysto politycznych. Są płatnymi pachołkami Wrogów Ludzkości. Płatnymi, oczywiście - proszę sprawdzić, ile dostają żołdu od tych zboczeńców z Brukseli! Czy zwolennicy miłości „po francusku” zagrażają rodzinie? Nie – bo nie demonstrują po ulicach i nie żądają „tolerancji dla zwolenników miłości po francusku”. Homosie też nie żądają tolerancji dla homoseksualizmu – bo taka tolerancja istnieje. To ci na „gie”... Ich trzeba bić - tęgo bić - i patrzeć, czy równo puchną! JKM
01 marca 2010 "Przepłynąć morze bez wiedzy nieba".. proponuje Tan Daoji, w swoich „Trzydziestu sześciu podstępach”.. Dotyczy to dogodnych sytuacji wojennych, w których bezlitośnie wykorzystuje się sytuację przeciwnika. W podstępie” Przepłynąć morze bez wiedzy nieba” proponuje:” Nie ma lepszego ukrycia niż postępować całkiem jawnie, wcale się nie maskując. Codzienna i nie kryjąca się obecność, tak jak najzupełniej otwarte działanie, to w wielu przypadkach najbardziej skuteczny sposób, aby nas nie podejrzewano o złe intencje i nie dopatrywano się zagrożenia”. Według tej recepty- prawdopodobnie- postępują związki zawodowe, które w socjalizmie współczesnym, zwanym błędnie kapitalizmem, albo „ społeczną gospodarką rynkową” – mają sytuację uprzywilejowaną. Działacze związkowi, za pobierane wynagrodzenie, tworzą kolektywny front pracowniczy, przeciw pracodawcy. Ujednolicają niejako wymagania pracowników wobec pracodawców, kreując się na obrońców ludzi pracy. Marks by tego lepiej nie obmyślił. Jednocześnie działają przeciwko wolnemu rynkowi, kapitałowi i prywatnemu przedsiębiorcy. I ciągną z tego pożytki. I to nie byłe jakie. Zawdzięczają swój sukces sukcesowi Pierwszej Międzynarodówki pod przewodnictwem Karola Marksa , jeszcze z siedzibą w Londynie (potem dopiero w Nowym Yorku), a Druga Międzynarodówka zawdzięcza sukces- Pierwszej. W obydwu chodziło o obronę praw pracowniczych. Był to koniec dziewiętnastego wieku, a dzisiaj już mamy we wszystkich krajach socjalistycznych- Kodeksy Pracy- praw pracowniczych. Twórcza kontynuacja ideałów Karola Marksa. MY, Polacy, mamy nawet prezydenta , pana Lecha Kaczyńskiego– profesora od…Prawa Pracy(???).I będą wkrótce dodatkowe uprawnienia dla państwowych inspektorów pracy. Zgnębi się jeszcze bardziej pracodawców. Nawet Marksowi się nie śniło, że kiedyś, za 100 lat od jego pomysłów komunistyczno- socjalistycznych- państwo, całą swoją siłą – stanie po jednej ze stron. Po stronie „ wyzyskiwanego” pracownika. I nikomu dzisiaj nie przychodzi do głowy, że jest po prostu niesprawiedliwym, żeby państwo- jako dobro wspólne- stawało po jednej ze stron. I całą swoją siłą wymuszało- z inspiracji związków zawodowych- sprawiedliwość społeczną, która ma tyle wspólnego ze sprawiedliwością, co krzesło zwyczajne z krzesłem elektrycznym. Oczywiście prawdziwym „ wyzyskiwaczem” obu stron- jest państwo urzędnicze, budżetowe i opiekuńcze, które wyciska z pracodawców i pracowników środki na swoje utrzymanie. Bo państwo nie ma innych pieniędzy oprócz tych, które wyciśnie z obu stron pozorowanego sporu. Samo podnosi podatki na swoje utrzymanie, czym zwiększa ceny towarów na rynku ,wzbudzając przy tym niezadowolenie pracowników, a potem umiejętnie- przy pomocy działaczy związkowych, wymusza podniesienie płac przez pracodawców, powodując wzrost cen towarów na rynku. Obie strony są zadowolone. Cierpi tylko tzw. zwykły człowiek. Płaci wyższe ceny za towary na rynku.. Sukces państwa i związków zawodowych jest niewątpliwy. To jest tak jak z niektórymi mężczyznami: wielu zawdzięcza swój sukces swojej pierwszej żonie, a swoją drugą żonę- sukcesowi. Coś w tym jest! Właśnie Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych ogłosiła, że roczne utrzymanie związków zawodowych w spółkach z udziałem skarbu państwa kosztuje minimum 50 milionów złotych(????). Tylko w spółkach z udziałem skarbu państwa.. Nie ma raportu na temat utrzymania związków zawodowych w prywatnych firmach.. Może dlatego, że firmy prywatne bronią się jak mogą przed zaistnieniem u siebie , tych zorganizowanych grup obrony pracowników- przeciw pracodawcy. Bo gdyby broniły pracowników i pracodawców przed państwem.. Myślę, że wielu prywatnych przedsiębiorców nie miałoby nic przeciw temu.. W czołówce znalazły się związki zawodowe grup: Turon(9,2 mln złotych), KGHM( 8,5 mln złotych) i Energa( 4,2mln). Jest jeszcze 251 innych firm z częściowo państwowym kapitałem. W oficjalnych ankietach kierownictwo aż 47 proc. małych i średnich firm z udziałem skarbu państwa wprost deklaruje, że „ w ogóle nie potrzebuje związków zawodowych” lub, że „ są one szkodliwe”.(???) Niedawno szef NSZZ” Solidarność, pan Śniadek stwierdził, że nie ma pieniędzy na organizację rocznicowego zjazdu delegatów i Mszy świętej(!!!) W związku z tym poprosił rząd o wsparcie milionem złotych(???) To jest dopiero bezczelność! Zdaniem pana Langera, wiceprzewodniczącego Komisji Krajowej” S”-„będą to dobrze wydane pieniądze”(???), bo „ zjazd to w istocie otwarta konferencja, a pieniądze poszłyby na finałowy koncert, który transmitowałaby telewizja. Część sumy pozwoli na odprawienie Mszy Św. Pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców”(???) Pierwszomajowy pochód po nasze pieniądze jest dłuższy. .Na razie rząd zadeklarował z naszych kieszeni 20 mln złotych. na „ różne inicjatywy” związane z organizacją obchodów 30 rocznicy powstania „ Solidarności”. Powstałe Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku dostani z pewnością jakieś pieniądze; o pieniądze stara się ośrodek „ Karta”- mówi się o pół milionie złotych na wydanie książek,” Solidarność Walcząca”- też chce zorganizować za nasze pieniądz jakąś sesję naukową. W pierwszomajowej kolejce stoi też kinematografia polska, która prosi o wsparcie na produkcję „ szeregu filmów dokumentalnych” (???). Kto jeszcze chce naszych pieniędzy, przy okazji obchodów rocznicy trzydziestego lecia? W kolejce po upaństwowione pieniądze staną też osławiony, unoblowany - Lech Wałęsa. On te chce obchodzić, bo przecież to on obalił komunizm, który rozrasta się na naszych oczach, zachodzi nas od tyłu, i nawet się Polacy nie zorientują- jak komunizm będziemy mieli? Bo czym innym, jak nie komunizmem- jest dotowanie wszystkiego dookoła przez urzędników? I rozbudowa sektora muzealno- pasożytniczo- budżetowego? Wstydziłby się pan Lech Wałęsa i jego Instytut, mając możliwości organizowania odczytów za ciężkie pieniądze, wyciągać je z kieszeni polskiej biedoty.. Której oraz więcej dookoła! Zdaniem wiceprzewodniczącego obecnej „Solidarność”, pana Langera, pan Lech Wałęsa chce ponad milion złotych, aby:” zorganizować sobie tournee po kraju”(???). Może tak, a może nie- jeśli chodzi o tournee.. Ale obaj chcą naszych pieniędzy! Naszemu narodowi tyle już naobiecywano, a jemu ciągle mało! A działacze wyciągają i na plecach, i pod spodem.. Ile się tylko da! Żeby więcej i więcej. .Ciekawe, czy pan Lech Wałęsa „ widzi to jasno na białym”- jak kiedyś powiedział. Czy może” odpowie wymijająco wprost”. A może „ stosuje , co do niektórych Stary Testament”(???). ONI nie mają żadnych skrupułów w wyciąganiu cudzych pieniędzy… Są niemoralni aż do szpiku kości! Bo za sponsorami rozejrzeć się to nie łaska! Ale łaska na państwowym koniu jeździ.. Bo’ Furman nie może być koniem i odwrotnie”- panie Lechu. Tak pan kiedyś powiedział. Ale elektryk mógł być prezydentem.. I to co wyprawiają , to nie jest czasami trzydziesty siódmy podstęp? Kradzież na oczach tłumu! Ale ich gęsto i często.. Po upaństwowione! To nie jest sen. To nasza rzeczywistość, bez hamulców moralnych. Z chrześcijańskim symbolem w klapie.. Jeśli zadzwoni budzik, to znaczy, że najgorszą część rzeczywistości mamy już za sobą.. Ale czy on kiedyś zadzwoni? WJR
Recydywa saska 2010 Na tym świecie pełnym złości mało jest rzeczy doskonałych, a już zwłaszcza – w polityce. W polityce jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – a ponieważ przeważnie nie ma tego, co się lubi, to trzeba zadowalać się tym, co się ma, czyli tak zwanym Mniejszym Złem. Najwyraźniej taki los wypadł nam i nie ma co wierzgać przeciwko ościeniowi. Zresztą co tu narzekać, skoro przecież przez ostatnie 20 lat mogliśmy się wyfikać niepodległościowo i w ogóle, no ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy – a więc kończy się również i ta kolejna pieriedyszka. Ciekawe, że i poprzednia – ta między rokiem 1918, a 1939 też trwała tyle samo. Widocznie w naszej części Europy pieriedyszki dłużej trwać nie mogą i poza nielicznymi zatwardzialcami większość to rozumie. Jakże inaczej wytłumaczyć, że w roku 2003, gdyśmy nie zdążyli jeszcze nacieszyć się niepodległością, już się jej wyrzekliśmy, przyjmując w referendum traktat akcesyjny bez żadnych zastrzeżeń również co do przyłączenia Polski do unii walutowej? A jak się powiedziało „a”, to trzeba też powiedzieć „b”, więc naturalną koleją rzeczy 1 kwietnia 2008 roku Sejm uchwalił ustawę upoważniającą pana prezydenta do ratyfikowania traktatu lizbońskiego, który już formalnie przekształca Polskę w część składową nowego europejskiego cesarstwa – Unii Europejskiej, której politycznym kierownikiem są Niemcy, niekiedy działające w porozumieniu z Francją. Od 1 grudnia ubiegłego roku znajdujemy się już w całkiem nowej rzeczywistości politycznej, na którą w zasadzie nie mamy większego wpływu, nawet w ramach tak zwanego „współdecydowania o naszych sprawach”, czego, pod wpływem perswazji naszych Umiłowanych Przywódców, wielu nie chce dostrzegać, jako że nic tak nie gorszy, jak prawda. W takich okolicznościach przychodzi nam zastanowić się nad wyborem tubylczego prezydenta, którego kadencja w tym roku dobiega końca. Wprawdzie piastowanie tego urzędu nikogo nie hańbi, ale też nikomu nie przynosi specjalnego zaszczytu, podobnie jak piastowanie stanowiska I sekretarza Komitetu Centralnego KC PZPR. W sytuacji wyrzeczenia się suwerenności politycznej, a więc samodzielnego określania praw własnego państwa, wprawdzie ktoś musi być namiestnikiem prawdziwego suwerena, ale kwestia – kto to będzie – nie wydaje się specjalnie ważna. Wprawdzie Władysław Gomułka pod wieloma względami różnił się od Edwarda Gierka, a Edward Gierek – od Wojciecha Jaruzelskiego, ale te różnice nie miały specjalnego znaczenia w sytuacji, gdy tak czy owak ostatnie słowo co do naszej przyszłości należało do Moskwy podobnie jak dzisiaj – formalnie do Brukseli, a faktycznie – do Berlina, dobrze, jeśli nie w porozumieniu z Moskwą. Wspominam o tym dlatego, żebyśmy we właściwych proporcjach potrafili spojrzeć na propagandowe wizerunki, jakimi będą epatować nas poszczególne obozy, stręczące nam swoich kandydatów. Ponieważ od pewnego czasu propaganda usiłuje wbić społeczeństwu do głowy obraz dwubiegunowej sceny politycznej, to w tych właśnie ramach, między dwoma szalenie antagonistycznymi prezydenckimi obozami, będzie toczył się główny nurt kampanii wyborczej. Jak już wielokrotnie wspominałem, zasadniczą różnicą między obozami Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości jest swego rodzaju aktorskie emploi; Platforma Obywatelska wpycha Polskę do Cesarstwa Europejskiego szermując argumentami „europeizacji” i „modernizacji” – cokolwiek by to nie miało znaczyć, podczas gdy Prawo i Sprawiedliwość wpycha Polskę w to samo miejsce szermując hasłem obrony polskiego interesu narodowego. Ale to, czy Polska będzie pogrążała się i rozpuszczała w Unii Europejskiej w imię „europeizacji”, czy w imię „obrony interesu narodowego” – nie wydaje się aż tak istotne w porównaniu z faktem, że w miarę upływu czasu będzie się coraz bardziej pogrążała i rozpuszczała. Być może jest to nieuchronny skutek powrotu europejskiej polityki w stare koleiny, wyznaczane dzisiaj przez strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie, ale nawet jeśli tak jest w istocie, to tym bardziej nie ma powodu, by poddawać się politycznej wściekliźnie, szerzonej przez stręczących się kandydatów. Warto bowiem uświadomić sobie podobieństwa sytuacji, w jakiej właśnie znalazła się Polska z sytuacją, w jakiej znajdowała się w czasach saskich i stanisławowskich. Zasadniczym elementem tamtej sytuacji była rywalizacja ówczesnych mocarstw europejskich o wpływy w Polsce. Mocarstwa te nie tylko kreowały wygodnych sobie kandydatów, nie tylko przy pomocy rozbudowanej agentury budowały ich polityczne wpływy w polskim społeczeństwie, nie tylko zawierały porozumienia co do stanu rzeczy w Polsce (jak np. traktat prusko-rosyjski z 1720 roku w Poczdamie o blokowaniu każdej próby powiększenia wojska w Polsce, czy traktat Loewenwolda między Rosją, Prusami i Austrią z 1732 roku o zablokowaniu kandydatury Stanisława Leszczyńskiego na polski tron), ale niekiedy nawet prowadziły o to wojny, jak np. w latach 1733-1735, kiedy to toczyła się w Europie wojna sukcesyjna polska, zakończona pokojem wiedeńskim. Dzisiaj oczywiście żadnych wojen nikt nie toczy, bo i po co, kiedy te sprawy można załatwić znacznie taniej i bez ryzyka, przewerbowując kręcących tubylczą sceną polityczną razwiedczyków. Właśnie mamy okazję obserwowania takiej operacji, której celem jest oczyszczenie przez Naszą Złotą Panią Anielę przedpola dla swego faworyta i , że tak powiem, wyprostowanie mu szybkiej ścieżki do tubylczej prezydentury. Oto Helsińska Fundacja Praw Człowieka, na co dzień kolaborująca z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, będącą rodzajem paneuropejskiego gestapo, pilnującego respektowania przez europejskie narody zasad politycznej poprawności – więc owa helsińska fundacja odkryła zapiski Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej z których wynika czarno na białym, że samoloty CIA, prawdopodobnie z osobami uznanymi przez Amerykanów za „talibów” co najmniej 6 razy lądowały na lotnisku w Szymanach. Niby nic – ale ta informacja może szalenie skomplikować sytuację Jerzemu Szmajdzińskiemu, który w tym czasie był ministrem obrony narodowej, a obecnie zachciało mu się kandydować na prezydenta. Tymczasem Nasza Złota Pani Aniela chyba nie po to „namówiła” premiera Tuska do rezygnacji z kandydowania, żeby tubylczym prezydentem został Szmajdziński! Prawdopodobnie też nie po to, by prezydentem został Radosław Sikorski. Wprawdzie minister Sikorski uwija się, jak może, ale widocznie Nasza Złota Pani Aniela też nie w ciemię bita i przecież pamięta, że kiedy samoloty CIA tu latały, to minister Sikorski pogrążony był jeszcze w sprośnych błędach Niebu obrzydłych i uchodził za duszeńkę Amerykanów. Cóż dopiero, kiedy pani red. Anna Applebaum, prywatnie małżonka ministra Sikorskiego niedawno właśnie ją skrytykowała za niewłaściwą politykę zagraniczną? Jeśli nawet Nasza Złota nie przywiązuje do tego większej wagi, jako do rzeczy bez znaczenia, to przecież nie może tego nie zauważyć! I oto natychmiast odezwały się nożyce. Nie mówię już o Jerzym Szmajdzińskim, który teraz może być zmuszony do opędzania się przed zarzutami Złamania Prawa wskutek przestępczej zmowy z CIA na szkodę Praw Człowieka. Włodzimierz Cimoszewicz wycofał się z wyścigu do prezydentury z powodu pani Jaruckiej, która w zestawieniu z Naszą Złotą Panią Anielą jest „prochem i niczem”. Ale w samej Platformie jak na komendę rozległ się klangor, w którym wybija się głos posła Palikota i pani minister Pitery, współbrzmiące z opinią Salonu, wyrażoną przez uchodzącego tam za proroka mniejszego red. Jacka Żakowskiego, że min. Sikorski może być prezydentem ale dopiero w roku 2020. Do chóru dołączył pan Władysław Bartoszewski, nie tylko potwierdzając, że min. Sikorski jest „za młody”, ale przypominając zasadę, że młodszy powinien ustąpić starszemu, mądrzejszy… – no, mniejsza z tym. Kropkę nad „i” postawił były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa, udzielając poparcia marszałkowi Bronisławowi Komorowskiemu. Słowem – recydywa saska na całego! Tak mniej więcej kształtuje się sytuacja w obozie zdrady i zaprzaństwa. No a co słychać w obozie płomiennych obrońców interesu narodowego? Na razie udało się zaklajstrować dyplomatyczny skandal na tle korespondencji, która wprawdzie na pewno była przez Kancelarię wysłana, ale równie na pewno nie dotarła do rosyjskiej ambasady. Na szczęście zawsze wszystko można zwalić jeśli nie na pocztę, to na dziennikarzy, którzy – patrzcie Państwo! – domyślili się, że ruscy dyplomaci zagrali naszym dygnitarzom na nosie. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, więc zawsze można będzie zinterpretować ten incydent jako wielkie zwycięstwo naszej kunktatorskiej strategii. To się nawet może przydać w charakterze kolejnego liścia do wieńca sławy, ale prawdziwym zmartwieniem pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego musi być realizacja strategii Mniejszego Zła, której istotnym elementem jest pilnowanie, by w obozie płomiennych obrońców interesu narodowego nie pojawiła się żadna Schwein, której kandydatura mogłaby uszczknąć nieco głosów ze spodziewanej z rozdzielnika puli. A właśnie swoją kandydaturę zgłosił były marszałek Sejmu Marek Jurek, poddając surowej krytyce pomysł przyłączenia Polski do unii walutowej, chociaż był członkiem PiS kiedy partia Jarosława Kaczyńskiego popierała ten pomysł, agitując za traktatem akcesyjnym. Na szczęście ludzie mają dobrą pamięć, ale krótką, więc może nikt nie będzie byłemu marszałkowi tego pamiętał, zwłaszcza, że chociaż z PiS wtedy jeszcze wystąpić się nie odważył, osobiście traktatu akcesyjnego nie popierał. Stosunek prezesa Kaczyńskiego do Marka Jurka w nadchodzących miesiącach będzie zatem zależał od tego, czy kandydaturę swoją traktuje on serio, czy tylko – jako rodzaj karty przetargowej, przy pomocy której chciałby wydębić od prezesa Kaczyńskiego jakieś koncesje dla Prawicy Rzeczypospolitej. Wprawdzie podczas ostatnich wyborów PR wiele głosów nie uzyskała, ale podpisy zebrała, więc lepiej dmuchać na zimne tym bardziej, że pan prezydent Lech Kaczyński podczas swojej prezydentury zdążył narazić się właściwie wszystkim grupom, które w 2005 roku na niego głosowały. Ostrożność nie zawadzi tym bardziej, że Marek Jurek, chociaż nie reprezentuje formacji parlamentarnej, „przecie stoi między pany”, to znaczy – zapraszany jest do „Kawy na ławę” w TVN-24, co oznacza, że w razie potrzeby razwiedka może udzielić mu dopalacza, a wtedy taka dywersja może całą strategię Mniejszego Zła rozwalić w drobny mak. W obliczu takiej perspektywy jest raczej pewne, że prezes Jarosław Kaczyński, jako wirtuoz intrygi, nie tylko będzie kokietował Marka Jurka, ale również próbował zablokować mu poparcie – jak pokazuje casus pani red. Anity Gargas - z każdej możliwej strony. Bez pomocy starszych i mądrzejszych nie byłoby to możliwe, ale na wdzięczność starszych i mądrzejszych pan prezydent Lech Kaczyński liczyć chyba może? SM
Wyprzedzanie trupa Przed wojną Polacy nie mieli lekko. Powstania i Wielka Emigracja zabrała z kraju (a często i ze świata) najbardziej energicznych ludzi, część wsiąkła w organizmy państw zaborczych, a część zamiast pracy organicznej, do której nawoływał śp. Aleksander Głowacki (ps. „Bolesław Prus”) zajęła się polityką. Do tego słynna, pielęgnowana w stosunkach z Rosjanami, „słowiańska dusza”... Z tym jeszcze nie byłoby poważnego problemu: gdyby działał wolny rynek: firmy prowadzone przez nieudolnych właścicieli w ciągu kilku lat by padły, a gospodarka znalazłaby się w rękach prężnych, wypróbowanych przez rynek, businessmanów. Niestety: II Rzeczpospolita była państwem na wskroś socjalistycznym: rząd popierał przedsiębiorców, pomagał im, udzielał bezzwrotnych pożyczek (kosztem rolnictwa...) - co spowodowało demoralizację tych ludzi. W efekcie „polska gospodarka” czyli „Polnische Wirtschaft” stała się w Niemczech synonimem nieudolności i bałaganu. To wszystko pogłębiło się po wojnie. PRL rozbudowywała socjalizm, a Niemcom śp. Ludwik Erhardt zaaplikował „ordoliberalizm”. Wydawało się, że między naszymi państwami pojawiła się przepaść nie do zasypania. Tymczasem w Polsce w 1988 roku puszczono gospodarkę na pół gwizdka – a w Niemczech na zmianę rządzili „pobożni socjaliści” zwani, tfu: „ChaDekami” - i zwykli, bezbożni socjaliści, zwani „S-Dekami”. Wszyscy, oczywiście d***kraci pełną gębą. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Ulokowane w Brukseli Centrum Studiów nad Polityką Europejską (CEPS) sporządziło opracowanie, z którego wynika, że Polska po okupacją III RP w roku 2040 przegoni Niemcy będące pod okupacją RFN. Czy mamy się z tego cieszyć? Istnieje cała prawda, półprawda i prawda kaleka, ułamkowa. Otóż jak łatwo policzyć nawet przy obecnych trendach Polska powinna dogonić Niemcy najpóźniej w roku 2030 – przy założeniu, że do władzy nie dojdzie, coraz groźniej i wyraźniej się rysująca, koalicja PiS z SLD. Gdyby natomiast WiP i UPR zdołały narzucić Platformie kurs bardziej wolnorynkowy, a doprowadziły do zaprzestania – powszechnych wśród POpaprańców – manipulacyj bezpieczniaków i aferałów, to na pewno przegonilibyśmy Niemcy przed rokiem 2025. Tylko... co z tego za satysfakcja? Niemcy są trupem – najdalej za 10 lat nikt nie będzie mówił o rozwoju RFN (ani o tym, czy nie lepsza była NRD) – tylko o tym, jak żywe ciało Niemiec podzielić między Nadreńską Republikę Turecką, a Kurdyjski Kalifat Hanoweru. Bawaria, Badenia, Wirtemberia, i być może Saksonia zapewne przetrwają. Ciekawie może być w b. NRD – bo narodowcy tam może i wywalczą władzę, ale czy mają po sześcioro dzieci? Nie... Przyszłość należy do krajów okupowanych przez państwa potrafiące wymóc na nich wzrost 13% - 17%. Co nie jest trudne. Ale Niemcy za ostatnie 10 lat miały – (minus) 0,5%. JKM
Przemoc władzy wobec rodziny Ludowcy krytykują opresyjne wobec rodziny zapisy w ustawie antyprzemocowej. Przeciwko jest nawet część posłów PO W środę drugie czytanie nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Jedyną szansą na odrzucenie niesłychanie szkodliwego projektu byłaby pełna mobilizacja klubów PiS i PSL, przy wsparciu części posłów PO. O jego zablokowanie zwróciło się też do premiera Donalda Tuska i marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego Koło Parlamentarne Polska Plus. Aktywny lobbing przeciwko dezintegracji rodzin zapowiadają organizacje katolickie. Forum Kobiet Polskich wzywa wszystkich obywateli do pisania protestów. Formalnie stosunek głosów w Sejmie jest następujący: projekt popierają posłowie ugrupowań lewicowych (50 posłów) oraz Platforma Obywatelska (205 posłów). Zatem nawet gdyby konsekwentnie przeciwko projektowi zagłosowali pozostali posłowie - PiS (155), PSL (31), Polski Plus (8) i niezrzeszeni (10) - ich głosy nie wystarczą do jego odrzucenia. Jedyną szansą byłoby, gdyby przynajmniej kilkudziesięciu członków PO dostrzegło niebezpieczeństwa płynące z tego projektu. Czy to realne? Jarosław Gowin (PO) podkreśla, że podziela zarzuty wobec tego projektu i zamierza przekonywać partyjnych kolegów do odłożenia głosowania i przeprowadzenia dyskusji umożliwiającej modyfikację noweli. - Zasadnicza intencja, żeby wziąć w opiekę prześladowane dzieci, jest słuszna. Natomiast wydaje mi się, że tutaj wylewa się dziecko z kąpielą, ponieważ projekt otwiera drogę do rażącej ingerencji ze strony państwa w życie rodzinne - uważa Gowin. Zapowiada wniosek o zwołanie posiedzenia klubu w tej sprawie. Wielu posłów partii rządzącej nie ma nawet bladego pojęcia, jak wielce szkodliwa jest projektowana ustawa. Przykładem może być Antoni Mężydło (PO), który szczerze odpowiada, że nie wie, jak naprawdę wygląda ten projekt. Dopytywany, czy zdaje sobie sprawę, że nowela przewiduje m.in. możliwość odbierania dzieci z biologicznej rodziny bez wcześniejszej decyzji sądu, zaprzecza. - Rodzina jest zapisana w Konstytucji, więc żeby urzędnik mógł własną decyzją zabierać dziecko, to jest bez sensu, a w dodatku chyba niekonstytucyjne - przyznaje Mężydło. Zgadza się z tym, że ustawowe zakazanie rodzicom wszelkich form dyscyplinowania dzieci "to już byłoby za dużo". Zapowiada gruntowną analizę projektu. - Skoro mają być takie rozwiązania, to ja myślę, że on nie przejdzie, że nie będzie zgody w Platformie na zapisy antyrodzinne. Na pewno trzeba przeciwdziałać przemocy, nawet jeżeli jest ona w rodzinie. Jednakże nie można przez to godzić w inne wartości - zaznacza Mężydło.
Dyscyplina w PiS? Przesądzony wydaje się natomiast sprzeciw Prawa i Sprawiedliwości. Jak podkreśla Mariusz Błaszczak, rzecznik klubu PiS, posłowie tej partii od samego początku wyrażali negatywne opinie na temat wielu zawartych w nowelizacji zapisów. Jeszcze na etapie prac w Komisji Polityki Społecznej i Rodziny. - Nie słyszałem w naszym klubie głosów poparcia. Wszyscy są nastawieni zdecydowanie krytycznie, dlatego chyba nie będzie konieczne wprowadzanie dyscypliny głosowania - zaznacza Błaszczak, aczkolwiek nie wyklucza takiego instrumentu. Decyzja zapadnie w trakcie jutrzejszego posiedzenia klubu. Mniejszym optymistą jest Artur Górski (PiS), który podkreśla, że dyscyplina w głosowaniu jest bardzo rzadko stosowana, dlatego teraz też jej zapewne nie będzie. Obawia się, że nie wszyscy członkowie klubu okażą się na tyle zdyscyplinowani, żeby opowiedzieć się przeciwko rozwiązaniom niebezpiecznym dla dziecka i rodziny. Sam zamierza namawiać innych parlamentarzystów do sprzeciwu. Zapewne w drugim czytaniu do projektu zostaną wniesione liczne poprawki. To będzie oznaczało, że wróci do komisji, a końcowe głosowanie może wcale się nie odbyć podczas najbliższego posiedzenia Sejmu. Równocześnie zwraca uwagę, że antyprzemocowe hasło noweli może posłużyć jej zwolennikom za taran pozwalający krytykom przyczepić etykietę tych, którzy nie chcą walczyć z przemocą. - Mogę zadeklarować, że na wtorkowym posiedzeniu naszego klubu parlamentarnego podniosę kwestię tej ustawy. Uwrażliwię moich klubowych kolegów i koleżanki, żeby właściwie odczytali wszystkie zapisy, które tam się znajdują i mogą być niebezpieczne dla rodziny, a w konsekwencji także niebezpieczne dla samych dzieci. Będę bardzo mocno apelował, aby nasi posłowie byli aktywni zarówno jeśli chodzi o drugie czytanie i zgłaszanie poprawek, jak i o ewentualne ponowne prace w komisji - zapowiada Górski.
Poprawki Wargockiej Teresa Wargocka, która reprezentowała klub PiS w pracach komisji nad tym projektem, podkreśla, że decyzja posłów tej partii w sprawie nowelizacji będzie ewidentnie uzależniona od tego, czy zostaną przyjęte ich poprawki. Tłumaczy, że od samego początku wnioskowali np. o wykreślenie przepisu umożliwiającego pracownikowi socjalnemu zabieranie dziecka z biologicznej rodziny bez decyzji sądu, o wykreślenie artykułu o zakazie bicia dzieci oraz oponowali przeciw zbieraniu danych wrażliwych przez zespoły interdyscyplinarne. Zapowiada, że klub nie zamierza z tych zmian zrezygnować. - Dochodzą mnie głosy, że będą poprawki i ze strony rządowej, i ze strony PO. Mam nadzieję, że będą to zmiany idące w kierunku wycofania się z tych szkodliwych zapisów. Dlatego teraz przygotowujemy się do drugiego czytania ze swoimi poprawkami. Natomiast o tym, jak ostatecznie w trzecim czytaniu zagłosujemy, będzie decydowało to, co się wydarzy w obszarze poprawiania tej ustawy w drugim czytaniu. Bo mam nadzieję, że być może uda się te niebezpieczne zapisy z ustawy usunąć - wyjaśnia Wargocka. Podkreśla, że najgorszą przemocą z możliwych jest ta, jaką państwo wyrządza rodzinom przez to, że 30 proc. dzieci przebywa w domach dziecka z powodów trudnej sytuacji materialnej. Dlatego przyznanie dodatkowych, przesadnych uprawnień pracownikom socjalnym będzie tę patologię pogłębiać. - Z powodu sytuacji bytowej nie można rozrywać więzi rodzinnych. Z tego względu składam też poprawkę, żeby w ustawie o pomocy społecznej dopisać w art. 70, że umieszczenie dziecka poza rodziną nie może być spowodowane jedynie złą sytuacją bytową rodziny - zapowiada posłanka. Były marszałek Sejmu Marek Jurek, lider Prawicy Rzeczypospolitej, już zaapelował do prezydenta o zdecydowany sprzeciw wobec antyrodzinnych i antywychowawczych założeń proponowanych zmian prawnych, a do premiera Donalda Tuska o natychmiastowe wycofanie ustawy. Jak tłumaczy, nie może być zgody na przemoc władzy wobec rodziny. Jurek zwraca uwagę, że przemoc w rodzinie jest zaledwie niewielką cząstką znacznie szerszego zjawiska, jakim jest przemoc domowa, do której dochodzi dużo częściej w przypadku związków nieformalnych. Jednakże już w samym nazewnictwie prawnym ten fakt jest ukrywany. "Przecież tak, jak otwarcie mówimy o rzadszych przypadkach przemocy w rodzinie, tak również otwarcie musimy mówić o znacznie częstszych przypadkach przemocy w związkach nierodzinnych, nieformalnych, tzw. 'wolnych'. Jest to tym bardziej potrzebne, że stanowi dowód, że to właśnie rodzina 'związek ludzi oparty na stałych wzajemnych zobowiązaniach' jest wspólnotą dla dziecka najbezpieczniejszą, najlepiej gwarantującą jego prawa, jedyną zdolną zagwarantować je w pełni" - podkreśla Jurek.
PSL ma wątpliwości Jak zachowa się koalicjant Platformy, Polskie Stronnictwo Ludowe? Jak tłumaczy przewodniczący Klubu Parlamentarnego PSL Stanisław Żelichowski, jego partia ma sporo wątpliwości wobec nowelizacji. Chodzi o potencjalne nadużycia w zabieraniu dzieci rodzicom przez pracowników socjalnych i przesadne ingerowanie państwa w autonomię rodzin. Z tego względu PSL zwróciło się z prośbą o ponowne gruntowne przeanalizowanie tych wszystkich aspektów przez "pewne środowiska" - zwłaszcza pod kątem wpływu tego projektu na rodziny. - Z mojej wiedzy wynika, że będzie jakaś korekta tego stanowiska rządu, które było wstępnie przedstawione. Nie wiem, czy będą jakieś poprawki. Natomiast z sygnałów, jakie do mnie dochodzą, to będzie jeszcze ponowna analiza z poszerzeniem o różne opcje innych ekspertów niż tych, którzy dotąd zabrali głos w tej sprawie, bo to jest bardzo złożony problem - informuje Żelichowski. Wszystko wskazuje na to, że głosowanie nad projektem odbędzie się dopiero za dwa tygodnie, na kolejnym posiedzeniu Sejmu, i to właśnie wtedy PSL ostatecznie rozstrzygnie, jak zagłosuje. Maria S. Jasita
Sprzedaż Polski - całej! Skala działań podejmowanych przez państwo lub organizacje międzynarodowe jest dla przeciętnego człowieka trudna do ogarnięcia. Denerwujemy się, gdy zginie nam ołówek za trzydzieści groszy, żal nam długopisu za dziesięć złotych, ale gdy słyszymy, że wydatki z budżetu państwa na naukę spadły w przeciągu ostatnich lat o kilka procent, to jest to wielkość, która przeciętnego człowieka raczej nie wzrusza. Zresztą jedna z wytycznych cenzury w PRL-u nakazywała, aby niekorzystne liczby zamieniać na procenty, bo procenty brzmią zupełnie abstrakcyjnie. Jeżeli jednak procenty odnoszą się do liczb, a liczby do określonych kwot, a kwoty do możliwości podejmowania różnych realnych przedsięwzięć, to przepaść istniejąca między stratą ołówka a niedofinansowaniem nauki i społeczne szkody stąd wynikłe są nieporównywalne! Tylko, niestety, większość ludzi myśli oczami, dlatego choć słyszy o przerażających liczbach, nie odczuwa nic, po prostu nic. A przecież konsekwencje pewnych działań uderzają właśnie w tych ludzi, w ich rodziny, w cały Naród, w przyszłe pokolenia. Co jednak robić, żeby ludzie pojęli? Jednym z państwowych przedsięwzięć o nieobliczalnych konsekwencjach dla przyszłości Polaków, ich rodzin i całego państwa jest tak zwana prywatyzacja. Sama gra słów już jest pewnym kamuflażem. Oficjalnie używa się słowa „prywatyzacja", realnie jest to jednak wyprzedaż, ponieważ majątek będący własnością Narodu jest sprzedawany w ręce obce. Nie wystarczy powiedzieć: „ptak", gdy nadlatuje jastrząb. Obcy, wykupując polski majątek często za śmiesznie niską cenę, myślą wyłącznie o własnych interesach, bo takie są prawa rynku. Za wyprzedażą idą masowe zwolnienia z pracy, likwidacja wielu zakładów, zerwanie umów z kooperantami, a także niedofinansowywanie dziedzin z natury niedochodowych, ale będących oczkiem w głowie każdego cywilizowanego narodu, a mianowicie - kultury i nauki. Za jednorazową odprawę, na dany dzień wysoką, ale perspektywicznie niską, pracownicy praktycznie zrzekają się praw do swojego zakładu pracy. A co będzie za rok, za dwa, za dziesięć, za pięćdziesiąt lat? Jakoś to będzie - słyszymy. Może i będzie... Jakoś było w czasie zaborów, to i jakoś będzie w kraju skolonizowanym. Tylko pogratulować takiego myślenia. Gdy telewizja zabawia miliony naszych rodaków quizami, serialami i wiadomościami, po świecie krąży pewien dokument z datą: January 2000 (Styczeń 2000). Dokument wydany został przez Ministerstwo Skarbu i nosi tytuł: Transfer list. Companies to be prwatized through trade sale (invitation to negotiations) and initial public offering (IPO). A więc jest to tak zwana lista transferowa, zakłady przeznaczone do prywatyzacji, oferta dla całego świata. W większości sprzedaż obejmuje do osiemdziesięciu, a nawet do stu procent udziałów, jest to więc wyprzedaż praktycznie całkowita. Ale zamiast mówić o procentach czy cyfrach, podam konkretne nazwy wyprzedawanych zakładów: Zakłady Mechaniczne „Gorzów", Lubuskie Zakłady Aparatów Elektrycznych LUMEL, ZREMB w Warszawie, Zakłady Cegielskiego w Poznaniu, Pomorskie Zakłady Urządzeń Okrętowych WARMIA w Grudziądzu, FSM w Bielsku-Białej, Zakłady Wyrobów Kamionkowych MARYWIL w Suchedniowie, Kieleckie Zakłady Przemysłu Wapienniczego Miedzianka w Piekoszowie koło Kielc, Zakłady Przemysłu Wapienniczego TRZUSKAWICA w Sitkówce koło Kielc, Zakłady Ceramiczne Bolesławiec, Kopalnia Węgla Kamiennego BOGDANKA koło Lublina, Kopalnia Węgla Brunatnego Bełchatów, Kopalnia Węgla Kamiennego BUDRYK w Ormontowicach, Zespół Zakładów Płytek Ceramicznych w Opocznie, Zakłady Ceramiczne BOLESŁAWIEC, Zakłady Chemiczne RUDNIKI, Bydgoskie Zakłady Przemysłu Gumowego Stomil, Superfosfat nad Odrą, Zakłady Azotowe w Tarnowie-Mościcach, Zakłady Azotowe Puławy, Zakłady Azotowe Police, Zespół Elektrociepłowni Wrocław, Elektrownia im. Tadeusza Kościuszki w Polanicach, Elektrownia Rybnik, Elektrociepłownia Białystok, Elektrociepłownia Zielona Góra, Zespół Elektrociepłowni Wybrzeże, Elektrociepłownia Toruń, Górnośląski Zakład Elektroenergetyczny w Gliwicach, ADEXTRA w Piasecznie, Elektrownia Bełchatów, Elektrociepłownia Tychy, Zakład Energetyczny Koszalin, Zakład Energetyczny Słupsk, Zakład Energetyczny Gdańsk, Zakład Energetyczny Olsztyn, Elbląskie Zakłady Energetyczne, Zakład Energetyczny Płock, Zakład Energetyczny Toruń, Energetyka Kaliska, Zespół Elektrociepłowni Poznańskich, Elektrownia Skawina, Huta im. Tadeusza Sendzimira w Krakowie, Huta Florian w Świętochłowicach, Huta Cedler w Sosnowcu, KGHM Polska Miedź Lublin, Zakłady Mięsne w Dębicy, Zakłady Mięsne Płock, Zakłady Mięsne Łuków, Warszawskie Zakłady Mięsne Służewiec, Śląska Spółka Cukrowa Łosiów, Przedsiębiorstwo Spedycji Międzynarodowej „Hartwig" Katowice, Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Farmaceutycznego CEFARM - Warszawa, PHCH Chemia Wrocław, Rolimpex Warszawa, Metalexport - Warszawa, TEXTILIMPEX Łódź, Lubelskie Zakłady Farmaceutyczne POLFA, Telekomunikacja Polska, Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, Olsztyńskie Zakłady Graficzne... itd., itd. Są jeszcze fabryki mebli, zakłady przemysłu odzieżowego, budownictwo, przemysł zbrojeniowy, zakłady sprzętu komunikacyjnego, zakłady spirytusowe, przemysł okrętowy, a nawet uzdrowiska. Cała lista liczy około pięćdziesięciu stron! Można ją ogólnie zatytułować: „«Sprzedam całą Polskę wraz z ludnością» - Ministerstwo Skarbu". Jest nie do pomyślenia, aby suwerenne państwo wyzbywało się fundamentów swojej suwerenności. A troska o jej zabezpieczenie - w imię praw narodów - obowiązuje każdy rząd, zwłaszcza ten, który powołuje się na wartości chrześcijańskie.
Piotr Jaroszyński
Materiały WSI zostaną wykorzystane przeciwko kandydatom na prezydenta Docierają do mnie sygnały, z których wynika, że są osoby, którym udostępniono zawartość materiałów z weryfikacji WSI - mówi w Kontrwywiadzie RMF FM Marek Dukaczewski. Były szef WSI zaznacza, że jemu samemu podczas weryfikacji zadawano pytania, z których wynikało, że śledczy zainteresowani są negatywnymi informacjami na temat aktywnych polityków. Podkreśla, że wiele informacji nie było weryfikowanych i teraz zostaną wykorzystane. Przewiduje, że wkrótce pojawi się temat odebrania przywilejów służbom wojskowym.
Konrad Piasecki: Panie generale, jest pan pełen współczucia i solidarności z kolegami z SB? Marek Dukaczewski: Zrozumienia sytuacji, w której się znaleźli. Uważam, że opinia pięciu sędziów, którzy zgłosili odrębne zdanie jest mi bardziej bliska, niż stanowisko, które przedstawił przewodniczący.
Konrad Piasecki: Czyli jest coś takiego jak wspólnota służb cywilnych i wojskowych? Reklama Marek Dukaczewski: Zrozumienie dla tego, w jaki sposób zostali potraktowani.
Konrad Piasecki: Oni stracili przywileje emerytalne, wy pewnie będziecie następni. Marek Dukaczewski: Takie stanowiska były prezentowane w czasie wypowiedzi różnych sędziów. Jestem przekonany, że temat może się pojawić.
Konrad Piasecki: Ale jest pan przekonany czy przerażony? Marek Dukaczewski: Jestem przekonany, że temat się pojawi, natomiast jaka będzie reakcja parlamentu - zobaczymy.
Konrad Piasecki: Wczoraj w tym studiu był Janusz Kurtyka, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, pytany o to, kto powinien zostać objęty ustawą mówił tak: Ci, którzy katowali Polaków, jako członkowie informacji wojskowej. Ci, którzy inwigilowali również opozycję, jako członkowie Wojskowej Służby Wewnętrznej - pozostają poza tą ustawą. Czyli pańskim zdaniem wojskowe służby też powinny zostać objęte tą ustawą? Marek Dukaczewski: Jestem przekonany, że tak.
Konrad Piasecki: A pan uważa, że powinny zostać objęte? Marek Dukaczewski: Nie. Podobnie, jak funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, którzy zostali pozytywnie zweryfikowani, którzy nie łamali prawa i państwo w roku 1990 powiedziało: ufamy wam, pracujcie dla nas.
Konrad Piasecki: Tylko dlaczego wojskowe służby miałyby być traktowane inaczej niż cywilne? Marek Dukaczewski: Służby wojskowe są częścią Sił Zbrojnych i żołnierze, którzy tam pracowali zostali skierowani do pełnienia służby w służbach specjalnych.
Konrad Piasecki: Pan został skierowany? Marek Dukaczewski: Tak, zostałem wybrany przez wywiad wojskowy i otrzymałem propozycję pracy.
Konrad Piasecki: Ale mógł pan powiedzieć "nie". Marek Dukaczewski: Nie bardzo. Dlatego, że w wojsku wykonuje się polecenia, a to było w formie polecenia.
Konrad Piasecki: A pan dzisiaj czuje dumę z bycia oficerem wywiadu wojskowego PRL? Marek Dukaczewski: Oczywiście, że tak. Podobnie jak i wszyscy moi koledzy, którzy ze mną pracowali.
Konrad Piasecki: Naprawdę? Marek Dukaczewski: Naprawdę.
Konrad Piasecki: Zdajecie sobie sprawę z tego, że wywiad był też wykorzystywany do działań przeciwko kościołowi, przeciwko emigracji, przeciwko Solidarności. Marek Dukaczewski: To są informacje, które nie mają żadnego odzwierciedlenia w faktach. Nie ma żadnych informacji rzetelnych, które potwierdzałyby taką tezę.
Konrad Piasecki: Są informacje dotyczące np. aktywności wywiadu wojskowego w Watykanie. Marek Dukaczewski: Ale to są informacje medialne, nie ma żadnych faktów.
Konrad Piasecki: Nie, to są teczki, którymi dysponuje IPN. Marek Dukaczewski: Ale IPN na razie na ten temat nic nie powiedział. Jeżeli dysponuje, niech pokaże te teczki, które wskażą na to, że wywiad wojskowy interesował się Watykanem.
Konrad Piasecki: Czyli pan uważa, że wywiad wojskowy to było coś lepszego niż Służba Bezpieczeństwa? Marek Dukaczewski: Wywiad wojskowy wykonywał zadania dla swojego państwa i w interesie Sił Zbrojnych.
Konrad Piasecki: Dla PRL-u. Marek Dukaczewski: Dla swojego państwa. Państwo to jest państwo. To jest Polska, która istnieje tyle lat, ile istnieje, i nadal trwa.
Konrad Piasecki: A czym w takim razie tak się bardzo zasłużył wywiad wojskowy, że jego funkcjonariuszy należy dzisiaj nagradzać bajońskimi emeryturami? Marek Dukaczewski: Nie, nie chodzi o bajońskie emerytury. Wysokość emerytur żołnierzy wynika z pragmatyki kadrowej i z przepisów, które w wojsku obowiązują. Jesteśmy częścią Sił Zbrojnych.
Konrad Piasecki: Ale dlaczego wywiad wojskowy nagradzać? Za co? Czym takim ten wywiad się zasłużył? Marek Dukaczewski: Ale wywiad wojskowy nie jest nagradzany.
Konrad Piasecki: Nie, no jest. Marek Dukaczewski: Nie. Wywiad wojskowy otrzymuje emerytury i pensje takie, jakie otrzymują żołnierze Sił Zbrojnych.
Konrad Piasecki: Czyli pan uważa, że jeżeli ciąć emerytury to wszystkim żołnierzom? Marek Dukaczewski: Nie, uważam, że nie należy ciąć emerytur.
Konrad Piasecki: Ale jeśli ciąć, to wszystkim żołnierzom? Marek Dukaczewski: Uważam, że nie należy ciąć emerytur. Nie ma tutaj żadnych podstaw do tego, żeby ciąć emerytury żołnierzom, w tym również żołnierzom służb specjalnych.
Konrad Piasecki: A jeśli one zostaną przycięte? Marek Dukaczewski: Na to nie mamy wpływu. Takie propozycje mogą być składane, może być tak przedstawiana sprawa w parlamencie, zobaczymy, jakie stanowisko zajmie parlament.
Konrad Piasecki: W ciągu 10 dni skopiowane, nielegalne materiały WSI zostaną użyte przeciwko jednemu z kandydatów - tak pan mówił niedawno w "Polsce The Times". Niedawno, czyli dokładnie 10 dni temu. Wciąż czekamy? Marek Dukaczewski: W niektórych mediach pojawiają się już publikacje, które wskazują, że jest jakieś przełożenie na materiały archiwalne. Ale być może ta moja wypowiedź przyhamowała pewne działania już podjęte.
Konrad Piasecki: Ale to były przypuszczenia czy wiedza? Marek Dukaczewski: Nie. Do mnie kierowali pytania dziennikarze o bardzo konkretne sprawy dotyczące archiwów WSI.
Konrad Piasecki: Czyli pan wie, że te archiwa i dane z tych archiwów krążą. Marek Dukaczewski: Są dostępne niektórym dziennikarzom.
Konrad Piasecki: Ale to są dane dotyczące czego? Marek Dukaczewski: Dotyczące spraw objętych tajemnicą państwową.
Konrad Piasecki: Ale to są "haki" na kandydatów na prezydenta? Marek Dukaczewski: To są sprawy, które mogą być wykorzystywane jako "haki" na kandydatów na prezydenta.
Konrad Piasecki: Czyli te archiwa WSI są jak strzelba, która wisi na ścianie w teatrze i która musi wystrzelić.Marek Dukaczewski: Tak. I powiem dlaczego. Ponieważ żaden z kandydatów na prezydenta - jeżeli będzie oblany kubłem pomyj w oparciu o informacje, które w nie wiadomo jaki sposób zostały zgromadzone - nie będzie miał żadnych szans obrony. Dlatego, że materiały te będą objęte tajemnicą państwową, będą zawarte w aneksie, będą zawarte w dokumentach, które gdzieś są przechowywane.
Konrad Piasecki: Panie ministrze, tylko te materiały w takim razie skądś się musiały wziąć, to znaczy musi być jakaś wiedza, która kandydatów kompromituje. Marek Dukaczewski: Pamiętajmy o tym, że służby zbierały bardzo różne informacje, które często - nie będąc weryfikowane - były odkładane ad acta, ponieważ nie miały żadnego znaczenia.
Konrad Piasecki: Ale to są informacje dotyczące np. życia intymnego dzisiejszych kandydatów na prezydenta? Marek Dukaczewski: Nie.
Konrad Piasecki: No to jakie to są informacje? Marek Dukaczewski: Dotyczące różnych spraw, które działy się w obszarze zainteresowań służb. I te informacje jako plotki, pogłoski, pomówienia, nie były traktowane poważnie przez nas. Okazuje się, że przez ludzi, którzy przyszli po nas do służb zaczyna być to traktowane poważnie.
Konrad Piasecki: Może nie trzeba było ich zbierać, może nie trzeba było robić takich akcji, jak akcja "Szpak" przeciwko Sikorskiemu. Marek Dukaczewski: A akurat tutaj to była sprawa osłony kontrwywiadowczej ministra Sikorskiego.
Konrad Piasecki: Panie ministrze, to była akcja z lat 1992-95, kiedy minister Sikorski już dawno nie był wiceministrem obrony.Marek Dukaczewski: Ale osłona kontrwywiadowcza prowadzona była, kiedy był ministrem i jakiś czas po jego odejściu. Takie są procedury.
Konrad Piasecki: Zbieraliście informacje na temat życia prywatnego ministra Sikorskiego, na temat jego rodziny, na temat tego, z kim on się spotyka. To była czysta inwigilacja.Marek Dukaczewski: Nie, nie, to są normalne procedury, ja nie wnikam w to…
Konrad Piasecki: Ale dlaczego one się zaczynają, kiedy już człowiek przestaje być wiceministrem? Marek Dukaczewski: Kończą się.
Konrad Piasecki: Nie. Marek Dukaczewski: Kończą się.
Konrad Piasecki: Nie. Widziałem wczoraj dokumenty na stronie ministra Sikorskiego od 1 października 1992. Cztery miesiące po tym, jak Sikorski przestał być wiceministrem obrony zaczęła się akcja "Szpak" i pisano, czym się służby mają zajmować. Marek Dukaczewski: Z mojej wiedzy wynika, że ta sprawa była finalizowana po odejściu ministra z resortu obrony narodowej.
Konrad Piasecki: To nieprawda. Marek Dukaczewski: Możemy porównać zapisy, które są.
Konrad Piasecki: I wtedy powinniśmy wiedzieć. No dobrze, ale panie generale: pan wie, że coś w materiałach Wojskowych Służb Informacyjnych jest takiego, co może być użyte i co może obciążać kandydatów na prezydenta? Marek Dukaczewski: Nie wiem, jaki był przebieg rozmów weryfikacyjnych i o jakie sprawy byli pytani oficerowie przez komisję weryfikacyjną.
Konrad Piasecki: Ale oni byli pytani o polityków? Marek Dukaczewski: Ja byłem pytany o polityków. Jestem przekonany, że również oficerowie, którzy poddawali się weryfikacji, byli o to pytani.
Konrad Piasecki: A pan był o kogo pytany? Marek Dukaczewski: Nie mogę powiedzieć o tym, o czym była rozmowa. Natomiast z treści pytań wynikało jednoznacznie, że zainteresowani są moi rozmówcy negatywnymi informacjami na temat polityków, którzy nadal są bardzo aktywni w życiu politycznym kraju.
Konrad Piasecki: A powiedział pan im coś takiego , co by obciążało tych polityków? Marek Dukaczewski: Nie. Dlatego, że to, co próbowano przypisać politykom dało się bardzo łatwo wyjaśnić i moi rozmówcy nie mieli żadnych kontrargumentów, które potrafiłyby moje tezy obalić.
Dukaczewski straszy hakami WSI Podobno prezydent Kaczyński ma lochy, w lochach skrzynie, a w skrzyniach haki. Tak przynajmniej donoszą przerażeni dziennikarze, a przerażenie to podsyca człowiek najlepiej poinformowany, bo sam generał Dukaczewski. Haki są podobno straszne i gotowe do użycia, obserwuję z rosnącym rozbawieniem medialny festiwal Dukaczewskiego, który każdą kolejną wypowiedzią potwierdza, że WSI zostało słusznie rozgonione, a jedynym błędem było to, że zostały rozgonione o wiele za późno. Co nam bowiem mówi Dukaczewski, a za nim dziennikarze, o tej podobno profesjonalnej i propaństwowej służbie, i jej wiernych, uczciwych i oddanych Polsce żołnierzach? Ano mówi nam, ni mniej ni więcej, to co przez lata mówiły oszołomy. Że to służba polityczna i do politycznych rozgrywek wykorzystywana, zajmująca się głównie gromadzeniem haków i graniem nimi. Dukaczewski zdaje się to w całej rozciągłości potwierdzać, przyznając, że w archiwach WSI zgromadzono mnóstwo komprmatów na niewygodnych (wtedy) polityków, że te komprmaty dość swobodnie krążą, że żołnierze WSI mogli nakłamać przed komisją weryfikacyjną i oczerniać polityków, żeby coś ugrać dla siebie. Wypowiedzi Dukaczewskiego są jednym wielkim oskarżeniem WSI, potwierdzeniem wszystkiego co najgorsze o tej służbie i jej ludziach wiedzieliśmy. I jest to chyba ocena wiarygodna, bo pada z ust kogoś kto zna je na wylot, na dodatek nie ma żadnego interesu w niesprawiedliwym oczernianiu swoich ludzi. Dzisiaj Dukaczewski się boi, że kwity jakie WSI gromadziło na Sikorskiego w czasach, kiedy był jeszcze po ciemnej stronie mocy mogą wypłynąć i mu zaszkodzić, choć on już przecież swój. Tylko kto będzie temu winien? Chyba WSI, które te haki gromadziło, i przechowywało w sposób nie pozwalający po latach dojść co w nich jest prawdą, a co nie. Takie to były profesjonalne służby, pełne oddanych propaństwowców. Których teraz najbardziej się boi ich niedawny szef i jego polityczni sojusznicy. Gdyby to nie było takie ponure, byłoby nawet zabawne. Może więc rację mieli ci wszyscy, którzy przez lata domagali się rozwiązania służb, z których pożytek mieli tylko ci, którzy je aktualnie mieli na smyczy? Jeśli ktoś miał wątpliwości, strach Dukaczewskiego powinien je rozwiać, okazuje się, że WSI były hakownią niebezpieczną nawet dla swoich. Bo przecież wszystko co Kaczyński może trzymać w swoich lochach to kwity wytworzone przez WSI, i zeznania złożone przez żołnierzy WSI. Nic więcej. Jeśli więc Sikorski się czegoś boi, to nie Kaczyńskiego, a WSI. Jeśli Dukaczewski czuje, że musi prewencyjnie Sikorskiego bronić, to też nie przed Kaczyńskim, tylko przed swoimi ludźmi i ich radosną twórczością. Nie mam jednak pewności, że Dukaczewski naprawdę się czegoś boi, przed czymś ostrzega. Równie dobrze może całkiem świadomie rozgrywać swoją grę, uzależniać od siebie kandydata, lub wskazywać platformersom, który z dwóch kandydatów będzie dla nich bezpieczniejszy bo mniej "ohakowany", niewątpliwie też bardzo pomaga Platformie podjąć decyzję na temat pomysłów odebrania emerytur wojskowym służbom, co już postuluje rozochocony wyrokiem Trybunału Kurtyka. Nie tak prędko, Dukaczewski pokazuje Platformie, że WSI są jeszcze w grze i nie warto robić głupstw. Kolejne alarmistyczne artykuły duetu Kublik-Czuchnowski, podkręcanie atmosfery strachu przez Dukaczewskiego, mogą służyć dyscyplinowaniu Sikorskiego. Co bowiem mówi Sikorskiemu Dukaczewski? Są na ciebie haki, ja też je znam, na razie robię co mogę aby katastrofę powstrzymać ale kto wie co będzie. Haków Kaczyńskiego nikt na razie nie widział, jakoś nie wypływają, ale Sikorski już musi być mocno przerażony. A straszą go do spółki Dukaczewski i Kublik/Czuchnowski. Straszą hakami WSI, wyprodukowanymi przez WSI. Warto o tym pamiętać i nie dać sobie wcisnąć narracji Dukaczewskiego, ostatniego sprawiedliwego, który przemówił, żeby dać świadectwo prawdzie, bo taki uczciwy jest, że na krzywdę niewinnego wprost patrzeć nie może. Wszystko co się znajdzie na Sikorskiego będzie z pracowni WSI. Naprawdę powinniśmy żałować, że już ich nie ma? Kataryna
Pierestrojka Pierestrojka, znany termin wśród “demoludów” (blok ZSSR) ze względu na częstość występowania w tej strefie ma swoje charakterystyczne cechy. W każdej z nich społeczeństwo w szerszym lub węższym zakresie spełniało istotna rolę będąc nieświadome tej roli. Roli narzędzia w ręku wroga tego społeczeństwa. Przykładów jest wiele, choćby tylko z terenu Polski, ale zjawisko “Solidarność” w Polsce jest klasycznym tego przykładem, także ważnym ze względu na wielkość, zakres, efekty i konsekwencje.
Innym terminem, współczesnym, ważnym ze względu na zakres działania jest “globalizacja”, znana już w Europie oraz w tym, co przez jakiś czas było znane jako USA a teraz jako US. „Globalizacja” i wplątany w to znak NWO (New World Order) jest bardziej jawnym określeniem celu w porównaniu do względnie lokalnych “pierestrojek” w których znaczenie, z czego – na co, było ukryte, przynajmniej dla ogromnej większości społeczeństwa. Spełniało ono nieodzowna role, lecz nieświadome faktycznej roli, działając ze szlachetnych pobudek, ponosiło ofiary życia i materialne. Z czego – na co i dlaczego, stawało się ewidentne dla tego społeczeństwa dopiero po jakimś czasie, jeśli w ogóle ono dociekało tego. Podobnie z Solidarnością, kiedy dopiero po długim czasie i to tylko nieliczni zdali sobie sprawę z tego, czyja to była solidarność, która w końcu przeważyła. Nie tylko to. Słynne „Nie lękajcie się”, choć wypowiedziane na terenie Polski, było przyjmowane przez rożne nacje, mające różne cele. Panowanie nad społeczeństwami we współczesnych „demokracjach” zachodnich państw różni się od „demokracji” w byłym bloku sowieckim. W tymże bloku był Komitet Centralny złożony z paru osób, który decydował o wszystkim. Że tą grupą kierowała inna grupa, także złożona z kilku osób, nie było tajemnica. Do przeprowadzenia niektórych zmian w satelickich „demokracjach” nie wystarczała jednak władza Komitetu Centralnego (KC) – potrzebne było również społeczeństwo jako narzędzie pomocnicze. Sprowokowanie jego udziału i kierowanie nim nie było problemem.
W „zachodnich demokracjach”, łącznie z „amerykańską demokracja”, przeprowadzanie takich zmian jest trudniejsze, trwa dłużej, zawiera wiele niepewności. Mimo rozwiniętych do monstrualnych rozmiarów aparatów rządowych, majacych w swojej gestii wszystkie potężne oficjalne narzędzia administracyjne łącznie z wojskiem i nieoficjalny, zorganizowany na mafijnych zasadach aparat terroru, użycie społeczeństwa jako narzędzia (podobnie jak w „demoludach) do realizacji celów „niewidzialnej reki” stanie się koniecznością, jeśli w międzyczasie nie zostanie sprowokowana totalna wojna, w co osobiście nie wierze, przynajmniej w obecnym układzie sił.
Te połączone aparaty poszerzone o instytucje i organizacje pozarządowe posiadają bezprecedensowa sile i możliwości, może poza ZSSR i hitlerowskimi Niemcami, do panowania nad społeczeństwem. Niewielka liczba osób na strategicznych pozycjach w tym aparacie wsparta zagranicznymi relacjami, silami i środkami, uzupełniona osobami na kluczowych taktycznych pozycjach rządowych i pozarządowych, całkowicie podporządkowana strategicznym organom tego systemu, jest w stanie panować całkowicie nad społeczeństwem. W wypadku nie dawania sobie z tym rady w myśl zagranicznych relacji następuje to, czego przykładem jest była Jugosławia a ściślej Serbia, nie mówiąc już o Iraku, Afganistanie, a wcześniej o wielu innych małych państwach. Status Quo nie trwa jednak nigdy długo, choćby tylko ze względu na „panta rei” i okazje do wykorzystywanie tego zjawiska w specyficznych celach, finansowych lub innych, niemożliwych do przeprowadzania w warunkach „status quo”. Obecny stan polityczny wraz z gospodarczym w państwach tak zwanego „demokratycznego zachodu”, szczególnie USA, poprzez długi okres przygotowań dojrzewa do realizacji skryptu scenariusza, w którym społeczeństwu państwa, a w tym wypadku państw, przypisana jest określona rola. Rola narzędzia na tych samych zasadach, jakie wypróbowano wielokrotnie w „demoludach”. Ten rozdział scenariusza rozpoczyna się od tytułu „Wrzenia społeczne”.
Powodów do spontanicznych wrzeń jest już dużo i przybywa ich z miesiąca na miesiąc, ale jest ich jeszcze za mało i odpowiednio wielkich, żeby przejąć nad nimi sterowanie, spotęgować je i przystąpić do następnego rozdziału scenariusza. Ze coś takiego nastąpi, nie mam wątpliwości. Także nie ma wątpliwości Dawid Rockefeller z przygotowanym do tego scenariuszem. „Wszystko co potrzebujemy, to odpowiedni wielki kryzys i wtedy narody zaakceptują Nowy Porządek Świata” (23 wrzesień 1994, United Nations Ambassadors’ dinner). Pozostaje więc tylko kwestia czasu.Na pożyczanych pieniądzach można żyć przez jakiś, nawet dosyć długi czas, mając stale wartości dawane w zastaw, nie mogąc spłacać procentów, powiększając tym swoje zadłużenie i uzależnienie (współczesne państwa, mimo kolosalnych zadłużeń, maja jeszcze dosyć dużo państwowych wartości.) W końcu trzeba pieniądze oddać, popełnić honorowe samobójstwo jeśli nie ma się co oddać lub nie pozostało już nic, co można by oddać w zastaw, być „usamobójstwionym” lub być zamordowanym w mafijnych, „zgodnych z prawem” warunkach, oddać się w całkowity stan niewolnictwa w pełnej definicji tego słowa, ubranego w jakieś słowne „kolorowe piórka”, żeby to nie wyglądało brutalnie. O potędze Bin Ladena, wręcz pozaziemskiej, przekonaliśmy się już. Był w stanie w sposób spektakularny zamordować błyskawicznie prawie 3000 osób, zburzyć także błyskawicznie dwa ogromne stalowe wieżowce, niezniszczalne bez zastosowania super-technologii, oraz trzeci nieco mniejszy; opanować cały system obronny największej potęgi militarnej i zaatakować skutecznie jego centrum militarne (nie użył w tym ładunku atomowego chyba tylko przez arabską litość, ale bardziej prawdopodobne było to, że to centrum wypracuje jemu przyszłe militarne wynalazki ); spenetrować i opanować niekwestionowane potęgi wywiadowcze wszystkich państw, łącznie z CIA I MOSADem; spenetrować i opanować cały system cywilnej obsługi lotniczej najpotężniejszego państwa. Do tego jeszcze dochodzi to, że potrafił zamknąć usta na ten temat 300 milionom obywateli tego państwa, a pośrednio obywatelom innych państw. Teraz Bin Laden ukrywa jeszcze, że to on zabił, także błyskawicznie, setki tysięcy ludzi na Haiti. Cóż więc za trudność dla Bin Ladena przedstawia stworzenie w Ameryce warunków, o które chodzi Dawidowi Rockefellerowi, jeśli go o to poprosi, oczywiście dla dobra ludzkości. Wojciech Wlaźliński
Czy Białoruś pójdzie drogą “polskiej prywatyzacji”? Białoruś przyśpiesza prywatyzację. 17 lutego w trakcie konferencji prasowej przewodniczący Państwowego Komitetu ds. Majątku Narodowego – Georgij Kuzniecau zapowiedział przyspieszenie prywatyzacji białoruskich przedsiębiorstw. Celem tej zapowiedzi oraz innych kroków białoruskich władz wydaje się przede wszystkim przekonanie Międzynarodowego Funduszu Walutowego do udzielenia kolejnego kredytu, niezbędnego dla poprawy bilansu płatniczego.
Wedle Kuzniecaua, spełniając warunki MFW białoruskie władze zdecydowały się zwiększyć liczbę prywatyzowanych podmiotów, wśród których dominują przedsiębiorstwa średniej wielkości. Po raz kolejny zapowiedział on również powstanie w najbliższym czasie Agencji ds. Inwestycji i Prywatyzacji, której celem będzie kontrola i usprawnienie procesu prywatyzacji. Równocześnie w związku z planem zwiększenia zakresu prywatyzacji, prezydent Łukaszenka zaprosił do współpracy międzynarodową grupę konsultingowo-inwestycyjną Rothschild, której zadaniem byłaby ocena części zgłaszanych do prywatyzacji podmiotów. Wydaje się, że głównym celem podjętych przez władze w Mińsku działań jest pozyskanie kolejnego kredytu stabilizacyjnego od MFW. Do końca marca br. Białoruś otrzyma wprawdzie 700 mln USD w ramach ostatniej transzy kredytu stand by, ale wedle wyliczeń MFW dodatkowe zapotrzebowanie Białorusi na zagraniczne kredyty w 2010 roku wyniesie 1 mld 300 mln USD. Równocześnie nie można jednak wykluczyć, że białoruskim władzom zależy także na pozyskaniu dodatkowych środków finansowych z prywatyzacji, w związku ze zwiększonymi wydatkami budżetowymi (głównie z powodu wyższych, niż zakładano cen na ropę i gaz). Nowa Myśl Polska – informacje podajemy za Ośrodkiem Studiów Wschodnich. Uwagi admina: nie wygląda to dobrze, zwłaszcza współpraca z “grupą konsultingowo-inwestycyjną Rothschild”. Czyżbyśmy byli właśnie świadkami złamania względnej suwerenności Białorusi przez potężne siły zewnętrzne? Czy też państwo białoruskie zachowa jednak kontrolę nad swymi zasobami i nad długami? Co prawda potrzeby kredytowe Białorusi na rok 2010, wynoszące 2 miliardy USD, są bardzo niewielkie w porównaniu z zadłużeniem Polski, ale oby nie był to początek błędnej spirali, z której nie ma potem wyjścia. Różni Bieleccy, Kaczmarkowie czy Wąsacze już przebierają nogami. Rozumiemy, że wiadomość ta bardzo ucieszy idiotów, dla których osobistym wrogiem jest każde państwo, którego władze zachowały choć trochę więcej rozsądku, niż władze województwa Europolen. Nie ma bowiem większej radości dla kogoś, kto siedzi po szyję w bagnie, niż jak w to samo bagno wpadnie ktoś drugi. Marucha
Parlament Europejski równouprawnia, czyli wyszło szydło z worka 10 lutego Parlament Europejski przyjął rezolucję o równouprawnieniu kobiet i mężczyzn, w której opowiedział się m.in. za zapewnieniem łatwego dostępu kobiet do antykoncepcji i możliwości aborcji. Za przyjęciem rezolucji głosowało 381 eurodeputowanych, przeciw było 253 (w tym część polskich eurodeputowanych z PO, PiS i PSL), wstrzymało się 31. W rezolucji eurodeputowani zaapelowali o upowszechnienie dostępu kobiet “do usług związanych ze zdrowiem seksualnym i rozrodczym” oraz propagowania wśród kobiet “ich praw i dostępnych usług”. Wzbudzającym największy sprzeciw obrońców praw człowieka był następujący fragment: “Kobiety muszą mieć kontrolę nad swoimi prawami seksualnymi i rozrodczymi, szczególnie dzięki zapewnieniu łatwego dostępu do środków antykoncepcyjnych i możliwości aborcji. (…) Kobiety muszą mieć dostęp do nieodpłatnych konsultacji w sprawie aborcji”. Ideologię dokumentu najlepiej charakteryzuje fragment, w którym PE wyraził przekonanie, że “pod pojęciem zdrowia seksualnego i rozrodczego rozumiemy ogólne dobre samopoczucie, zarówno fizyczne, psychiczne, jak i społeczne człowieka, we wszystkim, co dotyczy narządów rozrodczych, ich funkcji i działania”. W ten sposób Parlament Europejski – dzień po zatwierdzeniu nowej Komisji Europejskiej, która przez najbliższe lata będzie zarządzała 500 milionami Europejczyków – znalazł antidotum na największe problemy naszego kontynentu. Zamiast walki z kryzysem; zimą demograficzną, czyli starzeniem się i wymieraniem Europy; ociężałą, niekonkurencyjną na globalnym rynku, scentralizowaną i przeregulowana gospodarką; migracjami; konfliktami społecznymi i cywilizacyjnymi, receptą ma być aborcja, antykoncepcja i ideologia równouprawnienia.
Rezolucja formalnie nie jest wiążąca prawnie, ale apel o upowszechnienie dostępu do aborcji w Unii Europejskiej narusza jednak kompetencje krajów członkowskich. Poza tym jej zawartość wiele mówi o tym, kto dziś kształtuje oblicze Unii Europejskiej. Jeżeli nic się nie zmieni, to pokłosiem rezolucji będzie nie tylko aborcja dostępna dla każdego na każde żądanie na zapleczu hipermarketów, ale między innymi obowiązek parytetów w kopalniach i zatrudnianie w nich minimum 50 proc. kobiet, przymusowa promocja homoseksualizmu w szkole oraz nakaz, by rodzice wychowywali swoje potomstwo bezpłciowo, a płeć dziecka była określana dopiero gdy ono samo wybierze kim chce być po ukończeniu 18 roku życia. Wyszło szydło z worka. Rezolucja PE unaocznia totalitarne oblicze UE, która oderwana od wartości prowadzi do zagłady. Transponując słowa Jana Pawła II wypowiedziane w Kaliszu 4 czerwca 1997 “naród, który zabija własne dzieci, jest narodem bez przyszłości”, można powiedzieć, że Europa, która zabija własne dzieci, jest kontynentem bez przyszłości. Quo vadis Europae? Najwyższa pora zawrócić z antyludzkiej drogi polegającej na budowaniu dobrego samopoczucia tych, którzy są silni poprzez zabijanie tych, których uznają za niewygodnych i słabszych. Jan Maria Jackowski “Niedziela” A przecież Polska, na której wstąpienie do Unii Europejskiej tak nalegał papież Jan Paweł II, miała “ewangelizować” Europę, miała wnieść do niej “wartości”. Więc my się pytamy nachalnie: jak wygląda ta “ewangelizacja”? Kto tu kogo ewangelizuje i według której Ewangelii? Jakie wartości wnosi Polska do Unii? Jak na razie wydaje się, że wpływ Polski na Unie jest zerowy, natomiast Unia krok po kroku wymusza na Polakach swoje lucyferyczne poglądy. Wprawdzie rezolucja nikogo nie obowiązuje, ale daje eurobandytom prawo do wywierania nacisków na województwa Eurolandu. A my już dobrze wiemy, jak bardzo polskojęzyczne władze są odporne na naciski. Tym szmatom wystarczy głośne huknięcie ze strony woźnego w Brukseli, aby w te pędy lecieli realizować jego nakazy. Czym bowiem jest wręcz niesłychany projekt ustawy o “przemocy w rodzinie”, przepychany obecnie w Polsce przez sejm? Jest realizacją wytycznych Unii Europejskiej, faszystowsko-satanicznego tworu, do którego wszakże zachęcał nas Papież, a przypominanie o czym bardzo denerwuje wiele osób. Marucha
Fachowa siła lewicy Film Macieja Gawlikowskiego o KPN “Pod prąd” spotkał dziwny los – zamówiony przez TVP 2, skolaudowany niedawno z ocenami wyłącznie pozytywnymi, zaraz potem trafił na półkę pod głupawym pretekstem, że w ramówce nie ma miejsca na tego rodzaju filmy dokumentalne. Prawdziwa przyczyna paracenzorskiego zapisu, co sobie właśnie uświadomiłem, jest zaś zapewne bardzo przyziemna. Otóż autor użył znalezionego w archiwach fragmentu dziennika telewizyjnego ze stanu wojennego. A ściślej – nadawanego wówczas w DTV programu “Z archiwum solidarności”. Były to, kto jeszcze pamięta, najbardziej gadzinowe, propagandowe paskudztwa, nawet na tle tych czasów wyjątkowo odrażające, redagowane bardziej przez SB niż przez telewizję. “Demaskowano” tam zbrodnicze plany podziemia, pokazując zarekwirowane magazyny broni, listy członków partii do egzekucji i wachlarze dolarów przysłanych “Solidarności” i KPN na wywrotową działalność przez CIA. Taki właśnie esbecki bloczek przytoczył w swym filmie autor i, zgodnie z wymogami prawa, odnotował cytat w końcowych napisach, podając, za archiwalną metką, autorów wykorzystanego programu. I zapewne nawet nie wiedział, że wychodzi mu “arka przymierza między dawnymi i nowymi laty”. Komisja kolaudacyjna też zresztą nie zauważyła, musiał się ktoś w Dwójce zreflektować: autorem tej ubeckiej propagandy, cedzącym spoza kadru obelgi i kłamstwa pod adresem “pachołków amerykańskiego imperializmu”, był niejaki Jacek Skorus. A Jacek Skorus to dziś, ho, ho, poważany dziennikarz, od niedawna piastujący z rekomendacji SLD odpowiedzialne stanowisko szefa telewizyjnej “Panoramy”. Tylko czego się dziś lewica wstydzi? Towarzysz Skorus “pracował dla Polski, bo innej Polski wtedy nie było”. Dajcie mu jeszcze medal.
Rafał A. Ziemkiewicz
Najgroźniejszy przed Osamą terrorysta udzielił wywiadu reporterom Superwizjera Reporterzy Superwizjera przeprowadzili rozmowę z przebywającym we francuskim więzieniu słynnym terrorystą Iliczem Ramirezem Sanchezem, znanym jako Carlos lub Szakal. Carlos ukrywa tajemnice, których ujawnienia boją się nie tylko jego mocodawcy, funkcjonariusze byłych komunistycznych reżimów – także polskich. Boją się także służby państwa zachodnich. Znany jako Carlos lub Szakal, Ilicz Ramirez Sanchez w latach 70. i 80. był uważany za jednego z dwóch najgroźniejszych terrorystów na świecie. Drugim był Abu Nidal. Obaj, choć różnych narodowości – Palestyńczyk Abu Nidal i Wenezuelczyk Carlos – związani byli z organizacjami walczącymi o niepodległość Palestyny. W rzeczywistości Carlos wynajmowany był jako płatny morderca przez światowych dyktatorów i liderów różnych organizacji terrorystycznych. W biografii terrorysty jest też polski wątek. Według danych wywiadu był on w naszym kraju w latach 70. i 80. wielokrotnie, korzystał tu z ochrony polskich służb bezpieczeństwa. Był także w 1981 r., kilka dni przed zamachem na siedzibę Radia Wolna Europa w Monachium. Za tym zamachem miał stać właśnie Carlos. Reporterzy Superwizjera szukali polskich śladów Szakala. Starali się o rozmowę z żyjącymi dziś prominentnymi funkcjonariuszami aparatu bezpieczeństwa PRL, m.in. z gen. Czesławem Kiszczakiem. Nikt jednak o Szakalu nie chciał rozmawiać, każdy zasłaniał się niewiedzą i niepamięcią. Podobnie reagowali jednak ludzie ze służb z drugiej strony żelaznej kurtyny, np. z Francji. Z rozmów, jakie reporterzy przeprowadzili z osobami związanymi z Carlosem wynika, że służył on mocodawcom z obu stron frontu – zarówno państwom obozu komunistycznego, jak państwom zachodnim. Dlatego dziś, choć siedzi on w więzieniu we Francji, skazany tylko za jedną ze swoich zbrodni, panuje wokół niego zmowa milczenia. Szakal powiedział reporterom Superwizjera, że swoje pamiętniki, w których ujawnia sekrety swej działalności zdeponował w dwóch bezpiecznych miejscach na wypadek, gdyby ktoś próbował go zlikwidować, bojąc się jego wiedzy. Wraz z żoną, adwokatką, którą poznał podczas swego procesu, walczy o uwolnienie – oboje podważają legalność jego zatrzymania w Sudanie. Zapowiada, że jeśli wyjdzie na wolność, wróci na "rewolucyjną" ścieżkę. Reportaż ten jest pierwszym z nowego cyklu Superwizjera o największych organizacjach terrorystycznych na świecie. Przemysław Wojciechowski , Witold Gadowski , Beata Biel
Przydałby się kilof W. Gadowski zapowiadając emisję filmu o związkach peerelowskiej wojskówki z terrorystami, mówił o szczerości, z jaką Cz. Kiszczak się wypowiada o tychże sprawach, ale nie ma w tej szczerości nic dziwnego, skoro ten ostatni rysuje obraz sytuacji w taki sposób, że wojskówka handlowała z terrorystami i pozwalała im w peerelu zimować, wypoczywać, leczyć się i bawić („przymykaliśmy oczy na to”), spłacając w ten sposób haracz na rzecz „bezpieczeństwa obywateli” („żeby nie robili brudnej roboty w Polsce”, mówi o terrorystach pierwszy premier po „pierwszych wolnych wyborach z 1989 r.”). Nieco mniej rozmowny jest w filmie Jaruzel, który, co było do przewidzenia, przez swoje czarne okulary nie zauważał w tamtych czasach ani osłanianych przez wojskówkę terrorystów, ani dokumentów dotyczących sprzedaży broni, a trafiających na jego biurko, taki bowiem, jako sam rzecze, „ciężar dźwigał na swoich barkach” sowiecki Atlas o wroniej głowie. Jak zwykle w sowieckiej dezinformacji jakąś częścią prawdy się manipuluje wyłącznie po to, by przykryć całą prawdę. Ta część prawdy to wspieranie międzynarodowego terroryzmu i osłanianie bezwzględnych zbrodniarzy, zapewnianie im (i ich rodzinom) bezpieczeństwa na terenie peerelu. To, o czym Kiszczak, Urban, jak też indagowani oficerowie zajmujący się „handlem garnkami i kocami” z organizacją Abu Nidala, nie powiedzieli, to to, że ZSSR, a z nim i inne kraje bloku sowieckiego szkoliły oraz wspierały finansowo międzynarodowy terroryzm z powodów ideologicznych, ponieważ destabilizował sytuację w krajach, które nie były pod sowiecką kontrolą. W interesie sowieciarzy zatem (bez względu na ich narodowość) było pogłębianie tej destabilizacji, czyli mówiąc inaczej, szerzenie terroru, potęgowanie strachu wśród ludności cywilnej krajów dotkniętych terroryzmem, po to, by tamtejsza opinia publiczna winą za zamachy obarczała tamtejsze rządy zwykle kooperujące w polityczny czy także militarny sposób z imperialistycznym USA. W tymże kontekście ZSSR miał się jawić jako klasyczny picassowski gołąbek, z nadleceniem którego w danym kraju wraca pokój i bezpieczeństwo. Takie były główne założenia (powojennego) komunizmu wojennego, który powstrzymany został dopiero stanowczą polityką Ronalda Reagana i kto wie, czy gdyby nie tenże śmiały i bezkompromisowy polityk, to byśmy dzisiaj dalej nie słuchali dzień w dzień przemówień Jaruzela i Kiszczaka (teraz słuchamy ich tylko od święta), a może i w języku rosyjskim porozumiewalibyśmy się, gdyby coś z nas zostało po planowanej wojnie „Układu Warszawskiego” z Zachodem, która byłaby III wojną światową. Kiszczak z uśmiechem opowiada o walizkach dolarów, którymi płacono peerelowskiej wojskówce za zakazany towar, nie dodaje tylko, gdzie się te walizki podziały, no bo wojskówka nie zajmowała się tak modną dziś filantropią. Trudno jednak mieć do niego o to pretensje, skoro nie da się wykluczyć, że grająca główną rolę w pieriestrojce (vel „transformacji”) właśnie wojskówka, z tychże walizek finansowała sobie miękkie lądowanie w „nowym ustroju”. W filmie „Królowie ulic” (2008), skorumpowany oficer policji trzyma w swoim domu w ścianie zapakowane miliony dolarów tajnych transakcji i łapówek, ale też teczki z komprmateriałami na polityków i urzędników oraz wykaz agentów rozpracowujących środowisko przestępcze i uważa się za króla. Ciekawe, co by było, gdyby ktoś tak przebadał ściany u Kiszczaka i paru mu podobnych z wojskówki. Tylko, czy znalazłby się taki badacz z kilofem? FYM
Rzecz to niesłychana – Żydzi przegrali proces o kamienicę Właściciele, którzy po wojnie nie interesowali się swoimi domami, stracili ich własność na rzecz państwa – o precedensowym wyroku pisze “Rzeczpospolita”. Gajowego zdumiewa słowo “precedensowy”, a więc “mający miejsce po raz pierwszy”. Czy oznacza ono, iż do tej pory Żydzi wygrywali wszystkie procesy o kamienice bez względu na posiadane przez nich prawa? Tak moglibyśmy bowiem sądzić na podstawie własnych obserwacji, ale przecież nie jest to żaden dowód. Sąd Najwyższy w postanowieniu z 24 lutego 2010 r. (sygn. III CSK129/09) potwierdził, że Skarb Państwa mógł je nabyć przez zasiedzenie, także gdy w posiadanie kamienic wszedł z racji wykonywania władztwa publicznego, jeśli doszło potem do zmiany charakteru jego władania. W sprawie, której postanowienie to dotyczy, chodzi o kamienicę przy ul. Szerokiej w centrum krakowskiego Kazimierza. W 1945 r. miała ona dwu współwłaścicieli narodowości żydowskiej. Jednym z nich był Joachim B. Od drugiego udział ([1/2]) nabyła w 1947 r. Ruhla Z. i została obok Joachima B. wpisana do księgi wieczystej nieruchomości. W sierpniu 1945 r. kamienica znalazła się na podstawie decyzji o tymczasowym zarządzie, jako mienie opuszczone, we władaniu Skarbu Państwa. Dekret z marca 1946 r. o majątkach opuszczonych i poniemieckich nakazywał zwrot majątków utraconych przez właścicieli w związku z wojną rozpoczętą 1 września 1939 r., jeśli złożą do końca 1948 r. wniosek o przywrócenie ich posiadania. Wniosek Joachima B. został uwzględniony, a Ruhla Z., wobec odmowy, skorzystała z przewidzianej w dekrecie możliwości wystąpienia z pozwem do sądu. Sprawa zakończyła się zawarciem ugody z państwowym zarządcą, w której ten zobowiązał się oddać kamienicę, jeśli współwłaścicielka zwróci koszty zarządu. Wydane zostało także zarządzenie o przekazaniu jej nieruchomości. Żaden ze współwłaścicieli jednak nigdy jej w posiadanie nie objął. W 1950 r. Ruhla Z., która wcześniej wyszła za mąż, wyjechała z mężem do Izraela. Nieruchomość pozostawała nieprzerwanie we władaniu Skarbu Państwa, który gospodarował mieszkaniami zajmowanymi przez najemców, remontował też dom. Wedle inwentaryzacji z 1958 r. kamienica była w 75 proc. zniszczona. W latach 60. lokatorzy zostali wykwaterowani, przeprowadzono remont i na podstawie umowy najmu budynek przekazano MO na komendę dzielnicową. Dopiero w 2005 r. Skarb Państwa – prezydent miasta Krakowa zdecydował się na wystąpienie do sądu z wnioskiem o stwierdzenie zasiedzenia tej nieruchomości. Odszukano jako uczestników postępowania trzech spadkobierców Joachima B. Skarb Państwa wystąpił o uznanie Ruhli Z. za zmarłą. Sąd uwzględnił ten wniosek, wyznaczając jako datę jej śmierci 30 grudnia 1957 r. (zmarła w Izraelu w 1966 r.). Został ustanowiony kurator spadku po niej. Do udziału w sprawie zgłosił się Ryszard L., który nabył udział w kamienicy od męża Ruhli Z . jako jej spadkobiercy. Umowę sprzedaży zawarli w 1995 r. w USA. Sąd I instancji wniosek o zasiedzenie uwzględnił, przyjmując, że Skarb Państwa jako posiadacz w złej wierze nabył własność na tej drodze najpóźniej 1 stycznia 1985 r. Sąd II instancji zaakceptował ten werdykt. Sąd Najwyższy oddalił obie skargi kasacyjne kwestionujące korzystny dla Skarbu Państwa werdykt: Ryszarda L. oraz jednego ze spadkobierców Joachima B. Nie przekonały go argumenty, że sam Skarb Państwa nie traktował posiadania tego rodzaju kamienic jako samoistnego. Państwo socjalistyczne bowiem, choć miało taką możliwość, o czym świadczą ustawy nacjonalizacyjne, nie zamierzało przejąć ich własności. Jest to bowiem regułą, iż nasi kochani Żydzi “odzyskują” nieruchomości, w które w międzyczasie państwo włożyło mnóstwo pieniędzy (remonty, utrzymanie) – oczywiście nie płacąc za nic ani grosza. Za: rp.pl Marucha
PO przyspiesza ze zmianami w IPN Na następnym posiedzeniu posłowie mają uchwalić nowelizację ustawy o Instytucie. Platforma chce, by prezes był wybierany na nowych zasadach - ustaliła "Rz". Nad projektem pracuje sejmowa podkomisja. – Kolejne posiedzenie mamy zaplanowane na wtorek. Myślę, że będzie to ostatnie posiedzenie i będziemy mogli sprawozdanie z prac przekazać Sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, aby je rozpatrzyła – mówi "Rz" poseł Wojciech Wilk (PO). Arkadiusz Rybicki (PO) liczy, że Komisja Sprawiedliwości zakończy prace nad sprawozdaniem podczas jednego lub dwóch posiedzeń. – Prace nad nowelizacją nabrały tempa, chcemy zdążyć ze zmianą przepisów do maja – mówi "Rz" polityk z władz PO. Platforma się spieszy, bo chce, aby nowy prezes IPN był już wybierany według nowych zasad. W tym roku upływa kadencja Janusza Kurtyki. Nowego szefa Instytutu wybiera Sejm, ale spośród kandydatów wskazanych przez Kolegium IPN, które może uruchomić procedurę już w czerwcu. Tymczasem projekt Platformy zakłada likwidację Kolegium i zastąpienie go radą, w której zasiadałyby osoby wskazane przez środowiska uniwersyteckie. Jeśli Sejm zdąży, to nie kolegium, lecz nowa rada wskazałaby kandydatów na prezesa. Rybicki zapewnia: – Nie forsujemy sztucznego tempa, podczas prac dyskutujemy nad poprawkami. Wnioskodawcom zależy, by na następnym posiedzeniu Sejmu projekt został uchwalony. Politycy PO nie kryją jednak, że nie chcieliby Kurtyki na kolejną kadencję w IPN. Podczas debaty nad projektem Rybicki ostro krytykował wybór obecnego prezesa. Stwierdził, że PO żałuje, iż poparła jego kandydaturę, kierując się opinią Jana Rokity, którego Kurtyka był kolegą. Opozycji nie podoba się tryb pracy nad projektem. – Posiedzenia się zwołuje, gdy nie ma posłów PiS lub Andrzeja Czumy z PO, bo on nie zawsze ma takie zdanie jak PO – oburza się Zbigniew Girzyński z PiS. Poza zmianą zasad wyłaniania prezesa IPN nowelizacja zakłada, że każdy obywatel dostawałby swoją teczkę bez anonimizacji (dziś nazwiska agentów są zamazywane, można je poznać po złożeniu osobnego wniosku). Rozważana jest też możliwość zastrzegania akt przez osoby, których one dotyczą, na maksymalnie 50 lat. Dorota Kołakowska
"IPN upolityczniony? Ja niby blisko PiS? Bzdury!" Kurtyka o planach PO Hasło "odpolitycznić IPN" prowadzi do jego upolitycznienia - uważa prezes Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka. W ten sposób skomentował on nowelizację ustawy o IPN autorstwa PO, nad którą prace - według mediów - dobiegają końca. "Bzdurą" nazwał zarzuty, że utrzymuje bliskie związki z Prawem i Sprawiedliwością. Kurtyka - spytany w TVP1 - czy nowelizacja ustawy ma na celu pozbycie się go z IPN, ocenił, że to prawdopodobne. Zarazem dodał, że wszelkie wątpliwości prawne, zgłaszane w toku prac sejmowej komisji przez prawników IPN, są przez posłów odrzucane - mimo, że uwagi te często podzielają sejmowi legislatorzy.
"Ja z PiS? Bzdura!" Prezes IPN, który za kilka miesięcy zakończy swą kadencję na tej funkcji, nazwał mianem "bzdury" zarzuty, by pozostawał w bliskich związkach ze środowiskiem PiS. - Myślę, że hasło odpolitycznienia Instytutu prowadzi do jego upolitycznienia. Fundamentem niezależności Instytutu jest mocna pozycja prezesa. Bardzo trudno go powołać, bardzo trudno go też odwołać. Dlatego wszelkie możliwe naciski polityczne mogą być przez prezesa ignorowane. Tak zresztą było w trakcie mojej kadencji, tak jest nadal - powiedział.
Kurtyka straszy korporacją W opinii prezesa IPN, byłaby też "bardzo ryzykowną decyzją" proponowana przez PO zmiana formuły wyłaniania prezesa IPN. Projekt zakłada, że w miejsce 11-osobowego kolegium IPN powołano by dziewięcioosobową Radę IPN - wywodzącą się ze środowisk naukowych i naukowych. Miałaby one większe kompetencje niż będące ciałem doradczym Kolegium - m.in. ustalałaby priorytetowe tematy badawcze i rekomendowała kierunki działań IPN; opiniowałaby też powoływanie i odwoływanie szefów pionów śledczego i lustracyjnego IPN. - Korporacja uzyska władzę w instytucji państwowej - tak ocenił to prezes IPN.
Rzecz o kretyniźmie Już śp. Oscar Wilde zauważył, że "Żyjemy w czasach, w których tylko głupców traktuje się poważnie". Gdyby ktoś w przyszłości nie wiedział, kiedy żył Wilde, to z tego zdania mógłby wywnioskować, że żył już czasach d***kracji - ale raczej w początkowym jej okresie, w którym powszechna głupota jeszcze mądrych ludzi dziwiła. Dziś to banał. Jest oczywiste, że aby w d***kracji osiągnąć powodzenie trzeba być albo kretynem, albo umiejętnie kretyna udawać. Podam dwa przykłady kretynizmu. Autorem pierwszego powiedzenia jest profesor (dr hab. chap) prawa – w momencie wypowiadania tych słów był On akurat Ministrem Sprawiedliwości – a jeszcze obowiązywała kara śmierci. Ten mąż stanu wygłosił wtedy zdanie: „Należy zaostrzyć kary za najcięższe przestępstwa – znosząc jednocześnie karę śmierci”. Do tej pory ludziom wydawało się, że kara śmierci jest właśnie za najcięższe przestępstwa – ale kretyn tego nie pojmuje. Gdy Mu to wytknąłem, nie mógł zrozumieć o co chodzi? Przecież powiedział zdanie słuszne: ludzie chcą zaostrzenia kar – więc to jest słuszne; federaści zaś wymagają zniesienia kary śmierci – więc to jest też słuszne; dlaczego zatem te dwie, tak słuszne i zacne, tezy nazywam „kretynizmem”? Autor tego powiedzenia jest, oczywiście, uważany za człowieka poważnego. Drugi przykład kretynizmu, to Art. 2 Konstytucji III RP, brzmiący:„Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. To sformułowanie jest oczywistym kretynizmem – dokładnie takim samym, jakim byłoby powiedzenie: „Samochód powinien być bardzo duży, czyli jak najmniejszy, przy czym ważne, by miał on rozmiary nie odbiegające od średniej”. Wszystkie trzy zasady: 1) d***kracji, 2) państwa prawa i 3) socjalizmu są ze sobą sprzeczne. W Państwie Prawa wykonuje się prawo co do litery, nie dbając ani o opinię L**u, ani o jakąś-tam „sprawiedliwość społeczną”. W d***kracji wykonuje się Wolę L**u, nie dbając o to, z czym ona jest sprzeczna, a w socjalizmie zasada sprawiedliwości społecznej, realizowana przez socjalistów, jest ważniejsza niż litera prawa – i niż Wola L**u. Jakim cudem taki potworek znalazł się w Konstytucji? Kto jest autorem tego kretynizmu? Otóż w tym przypadku jest to dzieło zbiorowe. Jak wiadomo „Wielbłąd – jest to koń zaprojektowany przez komisję”. Trzech autorów z trzech rożnych obozów politycznych jest dumnych, że przeforsowali swoje – dzięki czemu powstał ten bardzo zgrabny kretynizm, który uzyskał aprobatę Senatu, Sejmu – i L**u (w referendum). Każdy znalazł coś dla siebie, więc głosował „za”... Trybunał Konstytucyjny orzekający na takiej „podstawie prawnej” ma zadanie beznadziejne. Po jakimś czasie jednak odkrył on, że – wedle logiki formalnej – z pary zdań sprzecznych wynika wszystko - więc wydaje dowolne decyzje (np. te o emeryturach dla Członków WRONy – i dla SB-ków) – i zawsze je potrafi uzasadnić podpierając się Konstytucją. I jest zachwycony nową rolę. On teraz rozdaje karty. JKM
Astronomowie, ekonomiści - i katastrofy czyli: Rządy regulirowszczyków Dlaczego mamy więcej ekonomistów, niż astronomów? Bo gwiazdy ruszają się same, a ekonomistom pozwala się majdrować przy gospodarce. I właśnie dlatego przeciętni i marni ekonomiści są przeciwko wolnemu rynkowi - bo gdyby nie wolno było majdrować, to by liczba ekonomistów spadła do poziomu liczby astronomów - i ci gorsi musieliby się przekwalifikować... Gdyby jednak astronomowie mogli wpływać na ruch planet i gwiazd, skutki byłyby równie tragiczne, jak efekty działań ekonomistów w gospodarce. Przedsmak tego już mamy w postaci chęci wpływania klimatologów na klimat. Co prawda, na szczęście na klimat nie mamy na razie żadnego wpływu, ale już setki miliardów poleciały w błoto. Co się stanie, gdy naprawdę taki wpływ uzyskamy? Bo pewno kiedyś uzyskamy. Ciemna mogiła! A gdybyśmy jeszcze (nie daj Bóg!) uzyskali możność wpływania na bieg planet? Nawet gdyby do tego czasu udało się zlikwidować d***krację - nie byłbym spokojny. Monarchowie też czasem głupieją. No, właśnie: skąd mamy błogą pewność, że nie zagraża nam kosmiczna katastrofa? Stąd, że ten układ trwa już sporo czasu, i żadna katastrofa się nie zdarzyła. Gdyby w Układzie Słonecznym pojawiły się jakieś odchyłki, dostrzeżono by je na setki lat przed ew. katastrofą. Natomiast gdyby astronomowie zaczęli poprawiać orbity planet? To już mogłoby być różnie. Zwłaszcza, gdyby kierowali się Wolą L**u... JKM
Gosio rulez, czyli déjà vu Od czasu do czasu wydarza się coś, co przypomina, dlaczego PiS w pewnym momencie miał przeciwko sobie tak znaczną część elektoratu, dlaczego przegrał wybory w 2007 roku i dlaczego zapewne nie wygra ani najbliższych, ani być może jeszcze następnych. Coś, co sprawia, że człowiek myślący załamuje ręce i z zadziwieniem patrzy, jak celnie można sobie strzelać w stopę. Dziś „Rzeczpospolita” podała informację o tym, że podczas weekendowego kongresu PiS Marek Migalski (nie członek partii, ale jej europoseł) chciał zorganizować panel o medialnym odbiorze Prawa i Sprawiedliwości. (Gosiewski kontroluje gości Marek Migalski chciał zaprosić do dyskusji na kongresie PiS dziennikarzy, którzy krytykują PiS. Ale lista gości nie spodobała się Przemysławowi Gosiewskiemu Eurodeputowany Marek Migalski zamierzał podczas zaplanowanego na przyszły weekend kongresu PiS zorganizować panel poświęcony wizerunkowi partii w mediach. Jak nieoficjalnie dowiedziała się „Rz”, chciał na niego zaprosić dziennikarzy często krytycznie recenzujących działania PiS, m.in. Bartosza Węglarczyka z „Gazety Wyborczej” i Rafała A. Ziemkiewicza z „Rzeczpospolitej”. Gdy o tym projekcie dowiedział się kierujący Zespołem Pracy Państwowej, były szef Klubu PiS Przemysław Gosiewski, zadecydował, że w panelu wezmą udział dziennikarze wskazani przez niego. I polecił zaprosić tych bardziej życzliwych PiS: Krzysztofa Czabańskiego i Jerzego Targalskiego. Efekt? Panel się nie odbędzie. – Bez komentarza. Nie rozmawiam na ten temat – ucina Migalski. Sprawy nie chcą też komentować władze PiS i sam Gosiewski, który zasłania się decyzją władz partii o „zachowaniu ciszy medialnej na temat kongresu do jego rozpoczęcia”. Jednak – jak udało nam się ustalić – po zainteresowaniu sprawą przez „Rz” kierownictwo PiS zastanawia się nad zorganizowaniem krótkiej dyskusji na tematy medialne. Ale już bez udziału dziennikarzy, których chciał zaprosić Migalski, i pod ścisłą partyjną kontrolą. Zamiast tego delegaci PiS będą mogli podyskutować w Poznaniu m.in. o sytuacji i aktywności zawodowo-politycznej kobiet w Polsce (PiS z żeńskim liftingiem Politycy PiS na poznańskim kongresie partii będą dyskutować również o prawach kobiet w Polsce – dowiedziała się „Rz W przyszłym tygodniu, podczas poznańskiego kongresu PiS, delegaci oprócz tematyki konstytucji, ekonomii czy programu wyborczego PiS będą się zajmować również sytuacją zawodową, polityczną kobiet i ich prawami w Polsce - dowiedziała się "Rz". - Rzeczywiście organizujemy duży i bardzo istotny panel dotyczący aktywności kobiet. Będzie to jedno z ważniejszych wydarzeń kongresu - potwierdza ustalenia "Rz" poseł Grażyna Gęsicka, przewodnicząca klubu PiS. Według naszych informacji, PiS chciał by gwiazdą panelu była Zyta Gilowska. Nie wiadomo jednak czy była minister finansów na kongresie partii w Poznaniu w ogóle się pojawi. - Chciała wziąć udział w dyskusji, ale prezydent powołał ją do Rady Polityki Pieniężnej. Problemem jest, czy powinna wystąpić w tym panelu, czy nie byłoby to dla niej niezręczne - mówi Gęsicka. Po objęciu funkcji szefa klubu parlamentarnego przez Grażynę Gęsicką dominującą rolę w PiS zyskały kobiety: obok Gęsickiej również Joanna Kluzik-Rostkowska i Aleksandra Natalii- Świat. Z kolei od początku lutego grupa posłów PiS pracuje nad projektem ustawy, który zwiększa dofinansowanie z budżetu państwa dla partii, która wprowadzi do parlamentu najwięcej kobiet. Czy pomysł na żeńską twarz PiS podniesie słupki sondażowego poparcia partii Kaczyńskiego? - Jeżeli nawet to tylko nieznacznie. To wszystko w wykonaniu PiS w jakiejś formie już było, pamiętamy przecież o „aniołkach Kaczyńskiego”. PiS ma ten problem, że czegokolwiek nie zrobi i tak jako jego twarz odbierany jest Jarosław Kaczyński – ocenia Norbert Maliszewski, specjalista od technik wyborczych). – Będzie to jedno z ważniejszych wydarzeń kongresu – potwierdza Grażyna Gęsicka, przewodnicząca Klubu PiS. Według naszych informacji PiS chciał, by gwiazdą panelu została była minister finansów Zyta Gilowska. Nie wiadomo jednak, czy przyjedzie na kongres. Pomysł znakomity, bo z tym PiS zawsze miał największy kłopot. Jeszcze lepszym pomysłem Marka Migalskiego było, aby w panelu wzięli udział dziennikarze nie kojarzeni bynajmniej z przychylnością wobec partii Jarosława Kaczyńskiego. „Rz” wspomina o Bartku Węglarczyku z „GW” i Rafale Ziemkiewiczu. Przy wszystkich moich zastrzeżeniach do samej osoby, szczególnie celne wydaje mi się zaproszenie Węglarczyka. Gdyby to zaproszenie przyjął (i gdyby do panelu miało dojść), stanąłby twarzą w twarz z ludźmi, o których działalności mówi i pisze na ogół krytycznie i jeśli udałoby się utrzymać możliwie spokojną atmosferę takiej dyskusji, ludzie ci być może dowiedzieliby się, co przede wszystkim przeszkadza osobom takim jak Węglarczyk. Taka wiedza, wbrew temu, co mogliby sądzić niektórzy, jest cenna, choćby jako asumpt do tego, aby spojrzeć na swoją formację z dystansu i być może wyeliminować jakieś dziecinne błędy. Ale to wszystko tylko teoretyczne rozważania, albowiem w sprawę wmieszał się niezawodny Przemysław Edgar Gosiewski, obecnie szef Zespołu Pracy Państwowej. Według „Rz” taki pomysł na panel o mediach Gosiowi się nie spodobał. Gosio postanowił, że w panelu powinni wziąć udział Krzysztof Czabański i Jerzy Targalski. Obaj panowie, jak wiadomo, wiele PiS-owi zawdzięczają, w związku z czym ich pojawienie się byłoby jak piosenka trenera Jarząbka. Wspólnie z działaczami PiS ponarzekaliby sobie, jakie to straszne są sprzyjające platformie media i poszli do bufetu, zjeść bigos. Trudno nawet mieć do Gosia pretensję. Wierzę, że Gosio po prostu nie rozumie sensu zapraszania osób krytycznych wobec swojej partii. Głęboko wierzę, że taki sposób myślenia – warto posłuchać naszych krytyków, bo może się czegoś od nich nauczymy – jest Gosiowi fundamentalnie obcy. Przypomina mi to zresztą do złudzenia moje spory w Salonie24 z twardymi zwolennikami PiS, którzy dowodzili mi, że jakakolwiek krytyka skierowana wobec tego ugrupowania jest szkodliwa dla państwa i z definicji niesłuszna. Teraz też zapewne ktoś zacznie tak dowodzić. A ja czuję się jak cztery lata temu, kiedy tłumaczyłem, że warto dopieszczać Ujazdowskich, Zalewskich, warto promować Poncyljusza i Kowala w miejsce Suskiego i Gosiewskiego, że na rzeczywistość nie można się obrażać, tylko starać się do niej dostosować. Mam głębokie poczucie déjà vu. Wracając jednak do Gosia i jego genialnej interwencji. Jako się rzekło, Gosio, symbolizujący przaśno-ludowy wymiar PiS, będący dla wszystkich PiS-bashers symbolem największego politycznego obciachu, nie pojmuje, że od krytyków można się czegoś nauczyć. Ale Gosio nie miałby możliwości podjęcia takiej interwencji wobec pomysłu Migalskiego, gdyby nie był do tego upełnomocniony (nie mówię, że formalnie, ale praktycznie) przez prezesa. Moc Gosia jest dana od prezesa, podobnie jak moc Suskiego i innych postaci Prawa i Sprawiedliwości, o których jak najdłuższe trwanie w czołówce tej partii modlą się zapewne co wieczór aktywiści PO. Ostatecznie panel w ogóle się nie odbędzie. Panie prezesie, byle tak dalej. Gratuluję w imieniu Donalda Tuska. Warzecha
Kto chce znać prawdę o “masakrze w Srebrenicy”? Popularna współczesna mitologia mówi, że około 7000-8000 muzułmanów zostało zabitych w ramach “czystek etnicznych” przez Serbów w roku 1995. Interwencja obcych mocarstw była więc konieczna, aby przywrócić sprawiedliwość i demokrację. Mitologia ta okazała się być bardzo żywotna i większość tzw. inteligentnych ludzi wciąż w nią wierzy. Niezależne badania wykazują jednak, że chodzi o 2000 muzułmańskich bojowników – nie żadnych cywilów – którzy polegli podczas bitwy o Srebrenicę. I tyle tylko ciał udało się odnaleźć śledczym z Hagi. Tak twierdzi szwajcarski badacz Alexander Dorin, który poświęcił tej sprawie ubiegłe 14 lat. Jego ostatnia książka zatytułowana “Srebrenica – Historia salonowego rasizmu” ( (Srebrenica — die Geschichte eines salonfahigen Rassismus) opublikowana w lutym 2010 w Berlinie, koncentruje się na manipulacjach, zawyżających liczbę ofiar. W żadnym wypadku nie może chodzić o liczbę 7-8 tysięcy ofiar i badacze z różnych krajów są co do tego zgodni. Dorin odkrył, iż podczas bitwy o Srebrenicę zginęło około 2000 muzułmanów – i w żadnym wypadku nie chodziło o “bezbronnych cywilów”, lecz o bojowników, a raczej bandytów watażki Oricia. Żadne władze serbskie, ani cywilne, ani wojskowe, nigdy nie wydały rozkazu egzekucji muzułmańskich więźniów wojennych. Ludzie ci zginęli w walce jako rebelianci przeciwko prawowitej władzy. Skąd wzięły się zatem zawyżone liczby? Śledczy z Hagi odnaleźli około 2000 ciał. Do tego strona muzułańska dodała innych poległych bojowników, w większości zza granicy, którzy zginęli w walkach na kilka lat przed bitwą o Srebrenicę lub już po tych walkach. Istnieją na to niezbite dowody – dokumenty strony muzułmańskiej, które wpadły w ręce bośniackiej serbskiej armii. Chodzi o około 1000 osób. Milivoje Ivanisievic, dyrektor Belgradzkiego Centrum Badań Zbrodni Wojennych odkrył, iż po upadku Srebrenicy około 3000 (trzech tysięcy) “zabitych” muzułmanów głosowało w tamtejszych wyborach! Według niektórych korespondentów wielu Muzułmanów po prostu wyemigrowało, ale policzono ich jako “ofiary ludobójsrwa”. I jeszcze warto dodać, że Muzułmanie chętnie podawali jako “ofiary mordów i egzekucji” własnych bojowników, rannych w walce, którym nie udało się przeżyć. Należy jeszcze raz podkreślić: armia bośniańskich Serbów nie walczyła z muzułmańskimi cywilami, lecz z muzułmańskimi bandytami. Żaden cywil, który pozostał w Srebrenicy lub Potocari, gdy uciekała stamtąd banda Oricia, nie został zabity przez serbskie wojsko. Celem jego było jedynie ugrupowanie Oricia, próbujące przebić się do Tuzli. Dorin podaje, iż nie było żadnej możliwości, aby wojsko serbskie mogło schwytać 7-8 tysięcy muzułmańskich bojowników i cywilów, a potem dokonać na nich egzekucji. Nie było to wręcz technicznie możliwe, nie było wystarczająco wielu serbskich żołnierzy, aby dokonać zbrodni na taką skalę. W swej pracy Dorin wykorzystał różne źródła, m. in. wypowiedzi muzułmańskich bojowników i ich dowódców oraz świadectwa holenderskich oddziałów UNPROFOR, a także zdemaskował kłamstwa Chorwata Drażena Erdemovicia, który był kluczowym świadkiem przed Trybunałem w Hadze. Holenderskie oddziały UNPROFOR stwierdziły, iż serbskie wojsko traktowało muzułmańskich więźniów w całkowicie poprawny sposób – natomiast watażka Orić wraz ze swymi bandytami dokonywał licznych masakr cywilnej ludności serbskiej oraz niszczenia jej własności. Mimo ciężaru dowodów, Dorin wątpi, czy werdykty tzw. “Trybunału” w Hadze mogą być zrewidowane. Trybunał ten zasłużył się bowiem wydawaniem wyroków nie opartych na jakichkolwiek dowodach. I tak, Serb Vidoje Blagojević, nie mający nic wspólnego z bitwą o Srebrenicę, został skazany na długoletnie więzienie, zaś prawdziwy bandyta, Naser Orić, za swe niezliczone zbrodnie nie został wogóle ukarany. Dorin mówi wprost: “Trybunał [w Hadze] rutynowo odrzuca wszelkie dowody mogące świadczyć na korzyść Serbów… Trybunał ten ma czysto polityczną funkcję i żadnych związków ze sprawiedliwością i prawdą.”
Nie liczy on również na to, że jego książka przełamie utrwalone stereotypy o “masakrze w Srebrenicy” czy nawet “ludobójstwie”, które usprawiedliwiły napaść na Serbię, a napisał ją jedynie dla ludzi chcących poznać prawdę. Dodaje, iż książką jego zainteresowały się głównie lewicowe media i organizacje. Marucha
Radosław Sikorski - studium niekompetencji W ostatnich dniach Radosław Sikorski rozpoczął swoją kampanię wyborczą na stanowisko kandydata na prezydenta z ramienia PO. Pierwszym miejscem jego publicznego wystąpienia i reklamowania swojej osoby było jego rodzinne miasto, Bydgoszcz. Miasto, które ukochał tak bardzo, że w młodości z niego uciekł. I chociaż nie było mnie na tym spotkaniu (czego bardzo żałuję) to po przeczytaniu relacji w lokalnych gazetach chce mi się wyć. W dzisiejszej polityce aby zaistnieć nie trzeba mieć charyzmy, talentu stratega ani specjalnego nosa. Wystarczy krzyczeć głośniej niż inni i krytykować wszystkich oprócz siebie. Na swój temat naturalnie tylko fiołki i różyczki, czasem jakiś pikantny szczególik dla poprawy humoru słuchaczy. A gdzie podziały się pomysły, konkretne plany, merytoryczne argumenty? W Gazecie Pomorskiej czytam, że “Osią kampanii wyborczej bydgoszczanina Radosława Sikorskiego będzie bezwzględna krytyka prezydentury Lecha Kaczyńskiego”. Rozumiem, że relacje pomiędzy głowa państwa, a ministrem nie układają się najlepiej, ale kandydat na stanowisko kandydata na prezydenta z ramienia PO stać tylko na krytykę? W dodatku pozbawioną merytorycznego sensu? “Wolę Sikorskiego z hakami, niż Kaczyńskiego z bratem” albo “Prezydent wolnej Polski może być niski, ale nie powinien być mały” – takimi frazesami karmił publiczność minister Sikorski. Oczywiście słowa te były tylko cytatami anonimowych blogerów, ale wygłaszając je publicznie, Sikorski najwyraźniej zgadza się z tymi tezami. A gdzie w nich konkrety? Miłe dla ucha propagandowe slogany, nic więcej. W czym Kaczyńscy byli tacy źli, że Sikorski, czy tam anonimowy bloger ich nie chcą widzieć? Co tak złego zrobili oni dla Polski? Pytam was, internautów, ale pytam także i ministra Sikorskiego. Jeśli krytykować, to merytorycznie. A drugi cytat, sprawa “małości” prezydenta? Pamiętam wiele wpisów w internecie naśmiewających się ze wzrostu głowy państwa, ale czy to ma coś do rzeczy? czy jeśli kolejny prezydent będzie np. łysy, albo śmiesznie wymawiał “r”, to czy w jakikolwiek sposób zmniejsza jego wartość? I ponownie pytanie, dlaczego Radosław Sikorski uważa, że Kaczyński jest “małym” prezydentem. Jakie konkretne działania pozwoliły mu na taką opinie? Jednak bezsensowna krytyka braci Kaczyńskich to tylko wierzchołek góry lodowej. Minister Sikorski odwoływał się także do swojej “kombatanckiej” przeszłości. I jak sam mówił błądził “po londyńskim bruku” i kulił się “pod sowieckimi bombami”(?!). Jakimi bombami? Kilka faktów: Radosław Sikorski urodził się w 1963 roku w Bydgoszczy. Uczęszczał tam do szkoły podstawowej, później do I Liceum Ogólnokształcącego. W notce biograficznej zastosowany jest ciekawy zabieg. Nie napisano tam, czy to Liceum skończył, czy nie. Minister z kraju uciekł na początku 1981 roku, jeszcze przed maturą. Na pytanie, czy tą szkołę skończył, odpowiedzcie sobie sami. Nie wykluczam, że maturę zrobił w W. Brytanii, jednak nigdy świadectwo maturalne ministra nie ujrzało światła dziennego. Później w latach 1981-1986 przebywał w Anglii (w 5 lat zrobił 3 fakultety na Oxfordzie i to jeszcze musiał poświęcić jakiś czas na zdanie matury). Czy w tych latach sowieci bombardowali Londyn? Chyba, że chodziło mu o okres 1986-89 kiedy był reporterem w Afganistanie. Jednak to już był jego świadomy wybór, a nie konieczność (swoją drogą zgarnął nagrodę World Press Photo za zdjęcie zabitej w bombardowaniu afgańskiej rodziny. Słodkie, prawda?). W gazecie czytam dalej, że Sikorski chce innego wizerunku Polski w Europie. “Czy Polska będzie nadal kojarzyła się z szarością, furmanką i egzotycznymi politykami (??), czy z sukcesem”. Jeśli już Polska kojarzy się z szarością, to przypomnę, że od dwóch lat rządzi Platforma Obywatelska i to ona nad wizerunkiem naszego kraju sprawuje piecze. Żeby było śmieszniej, to przede wszystkim rola Ministra Spraw Zagranicznych (hmm…, a kto nim obecnie jest?). I p. Radosław Sikorski ma nam zapewnić sukces jako głowa państwa, skoro nie potrafi tego zrobić jako minister? Trochę naciągane, nie uważacie? Przypomnijmy sobie jeszcze ostatnią misję ministra na Białorusi, gdzie miała odbyć się “twarda rozmowa” pomiędzy ministrami obu krajów. Efekt? Polaków jak aresztowali i bili, tak robią to nadal, a Radosław Sikorski wylądował na dywaniku u prezydenta z wyjaśnieniami, dlaczego “twarde rozmowy” nie przyniosły skutku. “Będę Europie tłumaczył Polskie racje, ale w języku, który Europa jest w stanie przyjąć. I to zarówno w sensie dosłownym, jak i w przenośni” – tak reklamuje się minister spraw zagranicznych, który de facto właśnie tym powinien zajmować się obecnie. Jeśli jego działania mają wyglądać tak jak na Białorusi, to serdecznie dziękuję, zwłaszcza jeśli będzie to język, który Europa jest w stanie przyjąć (Europa, czyli dominujące w niej Niemcy i Francja przyjmują tylko politykę ustępstw). I ponownie pytanie do ministra: Czy mógłby wskazać jakieś konkretne swoje osiągnięcia jako Ministra Spraw Zagranicznych? Mnie przypominają się tylko 2 sytuacje. Pierwsza, w której wyszedł przed szereg w sprawie Kosowa, podając do mediów oświadczenie w imieniu Polski. A druga dotyczyła wycieku stenogramów z tajnego spotkania Sikorskiego z Prezydentem (po kilku miesiącach wyszło na jaw, że to Sikorski niechcący powiedział mediom zbyt wiele). I na koniec sprawa haków, za Gazetą Pomorską: “Radosław Sikorski też chciałby pokazać światu nowa twarz swego kraju – Kraju bez hajów, donosów i lęków wobec wyzwań współczesnego świata”. I słowo ciałem się staje. Dziś w telewizorze słyszałem, że Platforma Obywatelska przyspieszyła prace nad ustawą dotyczącą Instytutu Pamięci Narodowej. W myśl tego projektu, prezesa IPN miałaby wybierać rada utworzona z autorytetów świata naukowego. Trzeba tylko pamiętać, że zarówno wśród naukowców zdarzały się przypadki współpracy z SB (aby robić karierę naukową, trzeba było być w partii albo inaczej się przysłużyć Polskiej republice Ludowej). Dlaczego dziś prezesa IPN miałyby wybierać osoby, które może kiedyś współpracowały? Ale to jeszcze nic. Ten sam projekt zakłada, że każdy obywatel będzie miał prawo utajnić swoją własną teczkę na 50 lat. Po tym czasie mało kto będzie żyw, więc jaki będzie sens lustracji? I haki faktycznie znikną. Na dobre. Takiego prezydenta chcecie? Paweł Witkowski
SZPAK, CZYLI WERYFIKACJA KOMOROWSKIEGO Jeśli Bronisław Komorowski chciałby dziś zapomnieć o inwigilacji Sikorskiego i ludzi ze środowisk antykomunistycznych lub nie pamięta o swojej roli w nadzorowaniu działań WSI, może powinien zwrócić się do wojskowych przyjaciół o odświeżenie pamięci? Ich wiedza o Komorowskim nadal ma swoją cenę. Gdy w 1992 r. Wojskowe Służby Informacyjne rozpoczęły działania przeciwko Radosławowi Sikorskiemu, wiceministrowi obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego, Sprawa Operacyjnego Rozpracowania otrzymała kryptonim „SZPAK”.
Pluskwy w chobielińskim dworku Dokładna data wszczęcia sprawy nie jest znana, choć pierwsze zachowane notatki pochodzą z maja 1992 r. Zawarte w nich informacje o zajęciach zawodowych i kontaktach towarzyskich Sikorskiego uzyskano ze „źródeł osobowych”. Podano nawet sumę rachunku za połączenia telefoniczne z początku maja 1992 r., a autor tego dokumentu (prawdopodobnie płk Lonca) podkreślił wręcz, że są to „dane operacyjne”. Jako powód wszczęcia SOR „SZPAK” podano, iż Sikorski jest „zaangażowany w działalność polityczną ugrupowań stawiających sobie za cel osłabienie struktury i spoistość wojska, osłabienie autorytetu Zwierzchnika Sił Zbrojnych i kierownictwa MON. W perspektywie podporządkowania Sił Zbrojnych określonym celom politycznym „Szpak” szczególnie zaciekle atakuje Wojskowe Służby Informacyjne, podważając ich cele i zadania, chce paraliżować działania WSI”. Prawdziwy motyw działań ludzi WSW/WSI był oczywisty – ówczesny wiceminister ON Sikorski oraz rząd Olszewskiego zmierzali do sojuszu z NATO. Można powiedzieć, że WSI nie miało za co kochać Sikorskiego i założenie sprawy operacyjnego rozpracowania leżało w interesie ówczesnego układu. Przez trzy lata na podsłuchu były telefony Sikorskiego, m.in. linia w miejscu zamieszkania. „Pluskwy” założono również w chobielińskim dworku. Sprawa miała zostać zakończona w 1995 r. Jakie materiały zebrano, czego dowiedziano się o kontaktach Sikorskiego, o jego przeszłości – nie wiemy, ponieważ teczka SOR „SZPAK” jest niekompletna. Pułkownik Lonca w czasie wysłuchania przed Komisją Weryfikacyjną WSI stwierdził, że: „Teczka sprawy »SZPAK« była grubsza, jej część została zniszczona bądź wyłączona ze sprawy”. W 1992 r., już po upadku rządu Jana Olszewskiego, w znanym artykule w angielskiej gazecie „Spectator” Sikorski tak pisał o swoich doświadczeniach z wojskowymi służbami: „WSI były ostatnią funkcjonującą organizacją komunistyczną, która mogła przejąć kontrolę nad krajem, gdyby ze Wschodu znów zaczęły wiać chłodniejsze wiatry. Jeszcze długo po puczu w Związku Radzieckim polscy szefowie WSI wciąż myśleli, że ich czas może nadejść. [...] Obecni i byli oficerowie WSI mieli mieszkania i zagraniczne konta bankowe, prowadzili operacje przemytu broni, mieli własne źródła dochodu i własne kontakty na Wschodzie i na Zachodzie. W ciągu kilku ostatnich miesięcy komunizmu sprzedawali swe tajemnice każdemu, kto gotów był zapłacić”. Te wyznania wywołały wówczas w Polsce prawdziwą burzę. Głównym krytykiem Sikorskiego był wiceminister obrony narodowej w rządach Mazowieckiego, Bieleckiego i Suchockiej – Bronisław Komorowski. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” z lipca 1992 r. twierdził m.in: „Gdyby zapytać, jakie zmiany ekipa Sikorskiego przeprowadziła w MON, to się okaże, że sprowadzają się one do kilku hałaśliwych posunięć personalnych. [...] Minister skarżył się, że był podsłuchiwany. To śmieszne chwalić się przed zachodnim czytelnikiem, że było się podsłuchiwanym przez własnych podwładnych. Takie fakty się sprawdza, a winnych bierze za łeb. [...] Zarzut współpracy z obcym wywiadem to ciężkie oskarżenie. Takich oskarżeń nie można wygłaszać publicznie, jeśli się nie ma niezbitych dowodów. Podtrzymywanie przez Sikorskiego tych zarzutów dzisiaj, po odejściu z ministerstwa, jest próbą usprawiedliwienia własnej nieudolności”. Dziś potencjalny kandydat Platformy na prezydenta Bronisław Komorowski próbuje przekonywać opinię publiczną, że nie miał nic wspólnego z inwigilacją Sikorskiego. Trudno wierzyć słowom marszałka Sejmu. Z kilku powodów. Jako wiceminister obrony narodowej Komorowski odpowiadał za kontrwywiad wojskowy – czyli formalnie nadzorował WSI. Pełnił tę funkcję przed i po Sikorskim – który wiceministrem był zaledwie przez 100 dni. Można się zastanawiać, dlaczego Komorowski – nauczyciel historii w Niższym Seminarium Duchownym w Niepokalanowie, dyrektor gabinetu ministra ds. współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami – został nagle oddelegowany na tak odpowiedzialne i trudne stanowisko? Co zdecydowało, że poczuł w sobie przypływ zainteresowań i pasji związanych z wojskiem? Ważne jest, że już od początku swojej pracy w ministerstwie musiał cieszyć się niezwykłym zaufaniem oficerów WSW. Do takiego wniosku możemy dojść choćby na podstawie pisma procesowego Krzysztofa Wyszkowskiego z 28 grudnia 2006 r., złożonego w toku procesu przed Sądem Okręgowym w Gdańsku, w sprawie Wałęsa versus Wyszkowski. Jest to wniosek o powołanie na świadka Bronisława Komorowskiego „na okoliczność współpracy Lecha Wałęsy z SB. Jako wiceminister ON poinformował mnie, po pierwszej turze wyborów prezydenckich w r. 1990, że otrzymał z WSI szczegółowe informacje w sprawie zawartości tzw. czarnej teczki Tymińskiego, czyli dokumentów potwierdzających współpracę Lecha Wałęsy z SB” – pisał Wyszkowski. Nowy wiceminister ON był zatem dla ludzi z wojskowego kontrwywiadu człowiekiem godnym zaufania, skoro dzielono się z nim tak szczególną wiedzą. Jak wiemy, słynną „czarną teczkę” Tymińskiego z materiałami obciążającymi Wałęsę miało przygotować WSW.
Na celowniku kontrwywiadu wojskowego Do jednej z najważniejszych decyzji personalnych Komorowskiego z początków lat 90. należy nominacja płk. Lucjana Jaworskiego – byłego szefa Zarządu WSW – na stanowisko szefa kontrwywiadu wojskowego. Pułkownik Jaworski to postać doskonale znana z Raportu z Weryfikacji WSI. Ale nie tylko. W latach 80. Jaworski odznaczał się szczególną gorliwością w zwalczaniu opozycji, niszczył prasę podziemną, rozpracowując m.in. „Wiadomości”, „Głos Wolny”, „Tygodnik Wojenny”, „Nową” czy „Robotnika”. Ścigał współpracujących z opozycją filmowców, rozpracowywał Ryszarda Bugaja, tropił „obce pochodzenie” członków opozycji, zakładał podsłuchy, werbował agenturę. To na skutek jego działań w więzieniu znalazła się m.in. Hanna Rozwadowska, kierująca logistyką „Wiadomości”. Przykład Jaworskiego jest o tyle ważny, że potwierdza doskonale dziś udokumentowaną tezę, iż wojskowe służby PRL zajmowały się głównie walką z opozycją polityczną, a głównym wrogiem kontrwywiadu wojskowego byli cywile, drukujący i rozpowszechniający niezależną prasę. Działania WSW w okresie lat 80., wbrew opinii forsowanej przez oficerów tej służby, skierowane były wyłącznie przeciwko własnemu społeczeństwu i obejmowały zakres właściwy dla policji politycznej PRL. Stanowisko, jakie Komorowski powierzył płk. Jaworskiemu, pozwoliło temu oficerowi prowadzić w latach 1991–1993 działania operacyjne, skierowane przeciwko środowiskom opozycji niepodległościowej oraz rządowi Jana Olszewskiego. Nazwisko Jaworskiego pojawia się w wielu miejscach Raportu z Weryfikacji WSI – zawsze tam, gdzie dochodzi do zwalczania przeciwników układu „okrągłostołowego”. Znajdziemy go zatem podczas rozpracowywania stowarzyszeń wojskowych, postulujących przeprowadzenie zmian w armii, czy w działaniach inwigilacyjnych wobec dziennikarzy i polityków związanych z Porozumieniem Centrum i ugrupowaniami niepodległościowymi. To płk Jaworski stał na czele wyspecjalizowanej grupy oficerów WSW/WSI, zajmujących się zwalczaniem tych środowisk w początkach lat 90. On też osobiście nadzorował SOR „SZPAK”.
Pełnił nadzór nad kontrwywiadem Cała operacja przebiegała w ramach doktryny politycznej bezpieczeństwa państwa, sformułowanej przez byłych funkcjonariuszy SB i WSW oraz wykonujących ich polecenia polityków Unii Wolności. Najlepiej określił ją kierujący specjalnym zespołem operacyjnym UOP płk Jan Lesiak, który w swoim raporcie – zatwierdzonym przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego – pisał, że „konieczność podjęcia działań dezintegracyjnych wobec partii takich jak Ruch dla Rzeczpospolitej, Ruch Chrześcijańsko-Narodowy, Porozumienie Centrum i Ruch III Rzeczpospolitej wynika stąd, że dążą one do zrealizowania programu opartego na zasadach antykomunistycznych, lustracji i dekomunizacji”. Działania przeciwko Sikorskiemu były zatem częścią akcji, zmierzającej do obalenia rządu Jana Olszewskiego.
Czy Komorowski mógł o nich nie wiedzieć? Pułkownik Jaworski siedem lat temu podzielił się z dziennikarzem lewicowego „Tygodnika Przegląd” wspomnieniami na temat współpracy z wiceministrem Komorowskim. Nie ukrywał, że wszystkie decyzje uzgadniał ze swoim zwierzchnikiem. „Pełnił nadzór nad kontrwywiadem” – przypomniał Jaworski. – „Więc wszystkie problemy kadrowe z nim uzgadniałem. Traktowałem to jako polityczną weryfikację”. Tę weryfikację przeszli wówczas: płk Aleksander Lichocki (szef Zarządu I Szefostwa WSW) i ppłk Leszek Tobiasz (przyjaciel płk Jaworskiego) – przyjęci przez wiceministra Komorowskiego do kontrwywiadu. Obaj byli ludźmi do zadań specjalnych, zajmując się w PRL prześladowaniem opozycji niepodległościowej i Kościoła. Obaj okazali się przydatni dla „solidarnościowego” ministra. Ich związki z Komorowskim przetrwały długą próbę czasu, o czym mogliśmy się przekonać w 2008 r., podczas zorganizowanej przez „czerwonych” pułkowników prowokacji, znanej jako afera marszałkowa.
Aleksander Ścios
MIŚ 2012... No i proszę… Dwa i pół roku pisania o naszym Misiu 2012 w „drugim obiegu” (bo taki charakter ma dziś Internet) nie poszło całkiem na marne. Inauguracja serii „Misia” miała miejsce już w maju 2007:(Mamy zorganizować EURO 2012. Nie wystarczy stadion wybudować, aczkolwiek informacje ze Śląska pokazują, że w warunkach polskich to też może nie być prosta sprawa, ale trzeba nim jeszcze zarządzać, żeby przynosił zysk... Jak we wstrętnym kapitalizmie, być musi… Są nawet wyspecjalizowane spółki, które tym się zajmują. Dlatego stadiony budowane mogą być za pieniądze prywatne. W Monachium mógł więc powstać Allianz Arena. Jego budowę rozpoczęto 21 listopada 2002 roku. Otwarcie nastąpiło 30 maja 2005 roku!!! Kosztował 340 mln euro. Tymczasem w Polsce budowa stadionów do złudzenia przypomina „barejowskiego Misia”… Postanowiłem więc sukcesywnie „dokumentować” istotne wydarzenia z „frontu budowy misi” wraz z najważniejszymi osiągnięciami polskiej myśli logistycznej i organizacyjnej, pod wspólnym tytułem „MIŚ 2012…” Gdańsk… „Przygotowania Gdańska do Euro 2012 mają na razie charakter jedynie teoretyczny. Dopiero wczoraj odbyło się pierwsze posiedzenie Pomorskiego Komitetu Organizacyjnego. Zaczęło się od kłótni! Na spotkanie przybyli wicemarszałek Senatu Maciej Płażyński, poseł Jacek Kurski, prezydent Gdańska Paweł Adamowicz oraz marszałek województwa pomorskiego Jan Kozłowski. Prowadzący spotkanie wicewojewoda Piotr Karczewski rozpoczął od przydzielania obecnych do pięciu komisji, które mają koordynować przygotowania Gdańska do Euro…” Prezydentowi Adamowiczowi z nadania wicewojewody Karczewskiego przypadła rola przewodniczącego komisji do spraw strategii… Komisję do spraw strategii już więc mamy… Ciekawe, czy będzie też strategia…? Katowice… Całkowita rozbiórka modernizowanego od 13 lat (!!!) Stadionu Śląskiego i budowa w jego miejsce nowoczesnego obiektu nie jest możliwa ze względu na wysokie koszty oraz długi czas trwania takiej budowy. Zamiast tego należy zadaszyć widownię i zastanowić się nad kształtem nieprzebudowanej jeszcze części trybun - uważa marszałek województwa śląskiego Janusz Moszyński. Ciekawe, czy na „zastanawianie się” i dalszą przebudowę też będą potrzebowali 13 lat??? Może zorganizują u siebie Olimpiadę 2020…). W dwóch seriach i razem osiemnastu ich odcinkach relacjonowałem i obśmiewałem budowy stadionów na EURO 2012. Wczoraj zwróciła na problem uwagę Gazeta Wyborcza: (Diabli biorą Stadion City Dlaczego ministrowi Drzewieckiemu zależało na zatrzymaniu inwestycji, która miała utrzymywać Stadion po Euro 2012? I co w tej historii robią Sobiesiak i Rosół. Organizacja Euro 2012 jawiła się jako szansa na skok cywilizacyjny Polski i Warszawy. Ale z wielkich planów zostaje już tylko to, co niezbędne, by zorganizować mistrzostwa. Po nich pozostanie problem - Stadion Narodowy za 1,6 mld zł. Na jego utrzymanie Polacy będą łożyć kilkadziesiąt milionów złotych rocznie. A mogło być inaczej. - Stadion City miało być unikalną częścią Pragi, a sam stadion stanowić centralny obiekt całego założenia, żyjący 24 godziny na dobę, otoczony przestrzenią publiczną i różnymi funkcjami: hala widowiskowa, wystawy, kongresy, hotele, centrum handlowe, biura - wylicza Michał Borowski, inicjator konkursu na Stadion City i szef Narodowego Centrum Sportu (NCS) do lipca 2008 r. - Teraz widać - dodaje - że wszystko sprowadza się do wybudowania za pieniądze podatników najdroższego na świecie "studia telewizyjnego" dla UEFA, która zgarnie za wyłączne prawo do sygnału ok. 1 mld euro. My, jak te głupki, zostaniemy z gołym stadionem i rachunkami. Borowski przypomina coś jeszcze. Aby koszty utrzymania stadionu zminimalizować, w koronie zaprojektowano prawie 40 tys. m kw. powierzchni - dla Ministerstwa Sportu, PZPN, muzeum sportu, klubu kibica, centrum konferencyjnego, restauracji itd. - Niestety, nie dokończono projektu. Powstanie tylko stan surowy, tzw. golizna, za - bagatela - jakieś 250 mln zł, a operator tych powierzchni wciąż nie jest znany. Głupota i skrajna nieodpowiedzialność - krytykuje Borowski. Taki jest finał Stadion City, czyli zaniechań ekipy Mirosława Drzewieckiego (PO) w Ministerstwie Sportu i bezradności stołecznych urzędników.
Drzewiecki pyta: "Nie pomógłbyś Rosołowi"? Koncepcja Stadion City została blisko dwa lata temu wyłoniona w jednym z największych konkursów urbanistycznych po II wojnie. Budżet sięgający pół mln zł, trzech organizatorów: NCS, czyli powołana przez resort sportu spółka skarbu państwa, stołeczny ratusz i PKP. - Wartość terenów pod zabudowę komercyjną to jakieś 130 mln euro - szacuje Alex Kloszewski z firmy międzynarodowych doradców ds. nieruchomości Colliers International. Zwycięskie pracownie Dawos i Jems zaproponowały miasteczko komercji, rozrywki i wielkich imprez. Inwestycja miała się zacząć zaraz po Euro 2012. By cały naród nie musiał utrzymywać krzesełek i murawy. We wstępie do albumu, który ukazał się po konkursie, czytamy słowa min. Drzewieckiego: "Dzięki budowie Stadionu oraz wdrożeniu zwycięskiego projektu (...) powstanie piękny, nowy fragment miasta, równie atrakcyjny (...) jak centrum Warszawy". Projektu Stadion City nigdy jednak nie zlecono pracowniom Dawos i Jems. W korespondencji architektów z ekipą Drzewieckiego z czasem widać coraz bardziej nerwowe próby doprowadzenia do realizacji zobowiązań i odpowiedzi bez konkretów. Zrazu Dawos i Jems szukają wsparcia w NCS. Ale w grudniu 2008 r. Drzewiecki zmienia umowę spółki. Odbiera jej m.in. prawo decydowania o drugim etapie inwestycji. Podział ról jest taki: NCS ma budować stadion, a opiekę nad Stadion City na gruntach skarbu państwa roztacza Ministerstwo [Sportu?]. - Odpowiedzialnym za etap Stadion City Drzewiecki uczynił szefa swego gabinetu politycznego Marcina Rosoła - opowiada Michał Borowski. - Wiem to stąd, że już po mojej dymisji minister nieraz pytał, czy nie pomógłbym panu Rosołowi, bo się na tym znam. Nie zdziwiło to Borowskiego. Wcześniej słyszał od ludzi związanych z Euro 2012, że po odsunięciu spółki NCS "Rosół jest od ziemi". Rzecznik obecnego ministra sportu Jakub Kwiatkowski na pytanie o rolę b. szefa gabinetu politycznego Drzewieckiego odpowiada: - Jestem rzecznikiem od trzech miesięcy. Nie znam pana Rosoła.
Drzewiecki o potrzebach inwestorów - Postawmy sobie pytanie: po co był konkurs? Po to, by wyłonić architekta, który dostanie zlecenie na narysowanie całego nowego kwartału Warszawy - mówi Borowski. - To oznacza, że architekt wytycza granice działek, przypisuje im konkretne funkcje, przesądza: gdzie komercja, gdzie przestrzeń publiczna. I tego dokumentu nie ma - ciągnie były szef NCS. Miało więc powstać szczegółowe opracowanie pokonkursowe - jako podstawa i gotowy "wsad" do planu zagospodarowania przestrzennego. Plan uniemożliwia wolnoamerykankę w gospodarowaniu gruntami, chroni teren przed przypadkową zabudową i zapewnia przejrzystość, bo proces jego uchwalania podlega kontroli publicznej. Minister sportu zwlekał i kluczył. Zapewniał, że prace nad Stadion City trwają. Architekci alarmowali, że jest inaczej. W końcu ratusz i pracownia Dawos decydują, by koncepcję Stadion City przerysować do projektu planu, nie czekając na ministerstwo. Wtedy latem 2009 r. min. Drzewiecki zrobił zwrot. W pierwszych dniach czerwca wezwał do siebie dyrektora miejskiego biura architektury Marka Mikosa, który odpowiadał za plany zagospodarowania. To spotkanie urzędnik następujaco referował radnym (22 października 2009 r.): "I tutaj ta strona - umownie mówiąc - ministerialna wskazywała na potrzebę elastycznego odpowiadania na potrzeby inwestorów (...)". 30 czerwca Mikos dowiaduje się z listu ministra Drzewieckiego o rzekomych kardynalnych błędach w konkursie. I że "zabudowy takiej, jaka została przedstawiona w projekcie dwóch pracowni Jems i Dawos, nie uda się zrealizować". Minister pisze też o "działaniach zmierzających do zagospodarowania rejonu Stadionu" - które "ujawniły, że materiały dla uczestników konkursu nie spełniały ogólnie przyjętych kryteriów inwestycji o tej skali". I że brak analiz m.in. finansowania Stadion City, pozycji rynkowej, rynku nieruchomości, charakterystyki rynku inwestycyjnego, badań zapotrzebowania na powierzchnie handlowe. - To pismo, mówiąc delikatnie, zaskakujące - ocenia Borowski. - Zostawiłem ekspertyzy czołowych audytorów, oceny opłacalności koncepcji Stadion City. Był biznesplan, wedle szacunków w Stadion City nie trzeba angażować publicznych pieniędzy. Miała je generować komercja. Projekt biznesowy przedstawiłem ministrowi Drzewieckiemu. Napisał: "zatwierdzam". W liście Mikos dostał też instrukcję od Drzewieckiego: plan "obejmujący tereny Stadion City powinien określać tylko ogólne założenia zagospodarowania, bez wskazywania szczegółowych funkcji poszczególnych obszarów inwestycyjnych". To niezgodne z prawem, bo taki quasi-plan przypominałby białą plamę dającą się wypełniać dowolnymi inwestycjami. To nie jedyny zaskakujący fragment listu. Minister uważa, że w okolicach stadionu mogą powstać też mieszkania. To wbrew zwycięskiej koncepcji, którą sam zaakceptował.
Drzewiecki zamawia raport Drzewiecki proponuje autorski scenariusz: Mikos znów zatrzymuje plan miejscowy na miesiąc, a ministerstwo zamawia raport rynkowy. Drzewiecki obiecuje zamówić go w "ciągu najbliższych dni". Po raporcie nie ma jednak śladu. Nie widzieli go w ratuszu ani w NCS. Resort sportu szuka dokumentu od wtorku. Mikos nie zdradził architektom i urbanistom, że wokół ich planu i koncepcji Stadion City toczy się gra. Dopiero w połowie września opisuje swoją wizytę w ministerstwie przełożonemu, wiceprezydentowi Jackowi Wojciechowiczowi (PO). Przekonuje go, że należy jednak realizować ustalenia konkursu. Ale interwencja Drzewieckiego okazała się skuteczna - i to mimo że zmiotła go ze sceny politycznej tzw. afera hazardowa. Plan zagospodarowania obejmujący Stadion City nie został do tej pory uchwalony przez stołecznych radnych. Nie doczekał się nawet publicznego wyłożenia, choć projekt jest gotowy od roku. Dlaczego? - Jak nic nie jest ustalone, to z działkami można robić dowolne rzeczy. Pewnie o to chodzi - przypuszczają Krzysztof Domaradzki z Jems i Olgierd Jagiełło z Dawos, współautorzy koncepcji Stadion City. Architektów zirytowała radykalna zmiana nastawienia ministra, szczególnie gdy usłyszeli, że Drzewiecki nie przewiduje już hali widowiskowej pod stadionem, lecz przy Torze Wyścigów Konnych na Służewcu. Wcześniej minister zapowiadał, że arena na 20 tys. widzów będzie gotowa na mistrzostwa świata w siatkówce w 2014 r., które odbędą się w Polsce. Mówił: - To będzie polska Madison Square Garden. Powstanie obok Stadionu Narodowego. Nie tylko projektantów zaskoczyło odejście od tego pomysłu. Wiceprezydent Wojciechowicz: - Nie pamiętam, czy min. Drzewiecki powiedział mi: rezygnuję z budowy hali, którą obiecaliśmy warszawiakom przy stadionie. Nie usłyszałem też, czego właściwie ma nie być w planie zagospodarowania.
Drzewiecki i gondole nad Wisłą Zapowiedź przenosin hali to nie jedyny projekt zmian wokół stadionu. Była jeszcze idea tzw. mostu gondolowego, czyli kolejki linowej na stadion. Inwestorem chciał zostać Ryszard Sobiesiak, przedsiębiorca z branży hazardowej, bohater afery hazardowej, interlokutor polityków PO ze słynnych podsłuchów CBA. Ten biznesmen mówił przed komisją śledczą: "Miałem genialny pomysł, (...) to pan Kamiński [wtedy szef CBA] mi łapy podciął (...) bo taką gondolę, jakbyśmy w Warszawie zrobili, to było idealne miejsce, plus przed tą organizacją mistrzostw świata, Europy". W sprawę gondoli minister sportu postanowił zaangażować wiceprezydenta Wojciechowicza. Sobiesiak spotkanie z wiceprezydentem opisał tak: do rozmowy doszło "gdzieś w terenie, pod Warszawą, na konferencji czy coś tam. Miejsce było bardzo ładne, w lesie". - Był na spotkaniu ministra Drzewieckiego z warszawską PO i jej sympatykami w Wesołej - opowiada Wojciechowicz. - To był rok 2008, minister opowiadał o Euro 2012 w kontekście Warszawy. Pan Sobiesiak podszedł do mnie na chwilę, wspomniał o pomyśle. Prosiłem: "jeśli ma pan coś konkretnego, zapraszam do ratusza". W wersji Sobiesiaka wiceprezydent nie był zainteresowany gondolą. Biznesmen uznał więc temat za zakończony - woli grać w golfa, niż użerać się z urzędnikami. Rzecz jednak miała dalszy ciąg rok później. Wojciechowicz: - Zadzwonił min. Drzewiecki i poinformował, że zgłosili się do niego inwestorzy z pomysłem, ale nie czuje się kompetentny, by im odpowiedzieć. Prosił, bym ich wysłuchał. - Często do pana dzwonił minister? - Dzwonił w sprawach Euro 2012. - A polecał biznesmenów? - Wcześniej nie. Ale sprawa dotyczyła w pewien sposób otoczenia Stadionu Narodowego. Wizyta w ratuszu odbyła się pod koniec maja 2009 r. Trwała kilkanaście minut. Wiceprezydent nie pamięta dokładnej daty ani nazwisk przedsiębiorców. Ich wizytówki się nie odnalazły. Wojciechowicz: - Zaczęli standardowo: "Panie prezydencie, mamy tu taki pomysł, gondole". Pamięta, że mieli tylko folder "kanap narciarskich" do wyciągu krzesełkowego firmy Doppelmayr (system tej firmy działa w Zieleńcu, w ośrodku Sobiesiaka). Rozmowa miała charakter sondażowy. Wojciechowicz odesłał przedsiębiorców do biur promocji i obsługi inwestorów. Tamtejsi urzędnicy dostali e-maile pt. "Wisła XXI". Materiały w imieniu biznesmenów rozsyłała Małgorzata Ruta-Gołacka, autorka projektu. Na pytanie "Gazety" odpowiedziała, że Sobiesiaka nie zna. Według tych materiałów "Wisła XXI" to nie tylko gondole, ale też baza hotelowo-restauracyjna, centrum odnowy i relaksu z masażami, jacuzzi, komorą kriogeniczną, saunami, sceną do nauki tańca, plażą z boiskami, piętrowy parking. Korespondencja trwała przez kilka dni lipca, potem się urwała. Ratusz, który biznesmeni chcieli zaangażować w projekt finansowo, odmówił.
Ministerstwo bez Drzewieckiego, konsultacje trwają Drzewiecki stracił posadę na początku października 2009. W Ministerstwie Sportu rządzi nowa ekipa z ministrem Adamem Gierszem. - Pomimo upływu 20 miesięcy od ogłoszenia wyników konkursu na otoczenie Stadionu Narodowego żadne prace projektowe wynikające z rozstrzygnięć konkursu nie zostały rozpoczęte - podsumowuje w imieniu projektantów Wojciech Zych z konsorcjum Jems Dawos. Nowy rzecznik ministra sportu Jakub Kwiatkowski na pytanie, czy resort zrezygnował z koncepcji Stadion City, odpowiada dyplomatycznie: - Prowadzimy konsultacje z miastem. Zastanawiamy się nad koncepcją zagospodarowania. Dwa tygodnie temu architekci spotkali się z reprezentantami skarbu państwa i stołecznymi urzędnikami. Co usłyszeli? Że otoczenie stadionu i hala widowiskowa to temat dla rządu. Architekci wyciągają plansze. Pokazują, że np. projekty wielkiej rury kanalizacyjnej od Portu Praskiego do Jeziorka Kamionkowskiego z przepompownią ścieków inżynierowie od drugiej linii metra zaprojektowali w oderwaniu od koncepcji Stadion City. - Rysują ją najkrótszą drogą, w poprzek planowanych budynków czy ulic. To dowody na karygodne zaniedbania - denerwuje się Olgierd Jagiełło. Iwona Szpala, Dariusz Bartoszewicz). stwierdzając, że „po Euro 2012 w stolicy pozostanie problem - Stadion Narodowy za 1,6 mld zł. Na jego utrzymanie Polacy będą łożyć miliony zł rocznie” Informacja ta nie jest, niestety, prawdziwa. Nie 1,6 mld zł, tylko prawie 2 mld zł wydamy na stadion. „GW” uległa propagandzie Ministerstwa Sportu i spółki PL 2012 i nie liczy VAT, bo „VAT można odliczyć”. A kto niby odliczy? Inwestor – czyli spółka Pl 2012. A skąd ta spółka ma pieniądze? Ma je z kasy państwowej. A budżet, który finansuje spółkę Pl 2012 to sobie ten VAT od czego odliczy??? „Wszystko sprowadzi się do wybudowania za pieniądze podatników najdroższego na świecie „studia telewizyjnego” dla UEFA, która zgarnie za wyłączne prawo do sygnału ok. 1 mld euro. My zostaniemy z gołym stadionem i rachunkami” – powiedział Gazecie Michał Borowski, były Naczelny Architekt Warszawy za prezydentury (warszawskiej) Pana Lecha Kaczyńskiego, inicjator konkursu na „Stadion City” i szef Narodowego Centrum Sportu (NCS) do lipca 2008 r. Święta prawda. Szkoda tylko, że zaczyna się upowszechniać dopiero dziś. A miało być tak pięknie. „Stadion City miało być unikalną częścią Pragi, a sam stadion stanowić centralny obiekt całego założenia, żyjący 24 godziny na dobę, otoczony przestrzenią publiczną i różnymi funkcjami: hala widowiskowa, wystawy, kongresy, hotele, centrum handlowe, biura” I wszystko to „za pieniądze inwestorów”. Już się zacząłem zastanawiać czy rzeczywiście tak wielu chętnych inwestorów postanowiło się przenieść z bankrutującego Dubaju w okolice Portu Praskiego, a jeśli tak, to dlaczego Minister Drzewiecki „blokował tę inwestycję”. Pewnej podpowiedzi dostarcza takie zdanie, które się wyrwało przedstawicielowi jednej z agencji zajmujących się nieruchomościami. „Wartość terenów pod zabudowę komercyjną to jakieś 130 mln euro” - stwierdził Alex Kloszewski z firmy międzynarodowych doradców ds. nieruchomości Colliers International. I przyszło mi do głowy pytanie: Czy Skarb Państwa, planował inwestorom tereny te sprzedać? A jeśli tak to w jakim trybie? Czy może plan był taki, żeby przeznaczyć je pod zabudowę komercyjna jakoś inaczej – co w dużej mierze wyjaśniałoby zamieszanie, które się zrobiło w związku z „Stadion City” Kolejne zdanie zaczyna napawać mnie przekonaniem, że chodziło o ten drugi scenariusz. Otóż: „Koncepcja Stadion City została blisko dwa lata temu wyłoniona w jednym z największych konkursów urbanistycznych po II wojnie. Budżet sięgający pół mln zł, trzech organizatorów: NCS, czyli powołana przez resort sportu spółka skarbu państwa, stołeczny ratusz i PKP.” Konkurs był po to „by wyłonić architekta, który dostanie zlecenie na narysowanie całego nowego kwartału Warszawy. To oznacza, że architekt wytycza granice działek, przypisuje im konkretne funkcje, przesądza (podkreślenie moje) gdzie komercja, gdzie przestrzeń publiczna. Miało powstać szczegółowe opracowanie pokonkursowe - jako podstawa i gotowy „wsad” do planu zagospodarowania przestrzennego. Plan uniemożliwia wolnoamerykankę w gospodarowaniu gruntami, chroni teren przed przypadkową zabudową i zapewnia przejrzystość, bo proces jego uchwalania podlega kontroli publicznej”. Może więc chodziło o to, który to architekt „przesądzi” gdzie co ma powstać na terenach wartych 130 mln euro, żeby Radni Warszawy, którzy sprawują swoje funkcje, bo ktoś ich wpisał na listy wyborcze, oczywiście pod „kontrolą publiczną”, bo każdy z nas może się udać na posiedzenie Rady Warszawy, demokratycznie mogli taki plan przegłosować?
Jedno z praw Murphy’ego powiada, że „jak coś może pójść źle, to na pewno pójdzie”. Dokładam do tego „rozwinięcie Gwiazdowskiego”: „jak w coś jest zaangażowany rząd, prawdopodobieństwo, że pójdzie źle, rośnie w postępie geometrycznym”. Gwiazdowski