Rosnąca aktualność antykomunizmu Niedawno byłem w Krakowie, gdzie studenci zorganizowali debatę poświęconą twórczości Józefa Mackiewicza. Józef Mackiewicz słabo w Polsce znany, był jednym z trzech największych polskich pisarzy XX wieku. Ta trójka, to – moim zdaniem – Juliusz Kaden-Bandrowski, Józef Mackiewicz i Stanisław Rembek. Inni wielcy, albo za takich uznani, są wtórni, łącznie z Witoldem Gombrowiczem, który może dorównałby Kadenowi, na którym się wzoruje, gdyby się tak nie mizdrzył do Salonu. Wróćmy jednak do Mackiewicza. Mówiąc o nim na spotkaniu przytoczyłem opinię Grzegorza Eberharda, że jest to „pisarz dla dorosłych”. Nie chodzi przy tym o wiek metrykalny, bo nie ma on nic do rzeczy. Dorosłość w tym przypadku polega na umiejętności samodzielnego myślenia, a nie na powtarzaniu po kimś innym. Ludzi w tym znaczeniu dorosłych nie ma w Polsce wielu i stąd kariera rozmaitych Adamów Michników, którzy informują rozmaite biedne, również posiwiałe w swoim infantylizmie dzieci, co akurat myślą. Gdyby tak – nie daj Boże – zepsuł się im telefon komórkowy, to tysiące „młodych, wykształconych, z wielkich miast” nie miałoby pojęcia, co właściwie myślą. I to jest właśnie jedna z przyczyn, dla których Józef Mackiewicz nie jest w Polsce znany, – bo środowisko „Gazety Wyborczej” zionie doń nieprzejednaną, zoologiczną nienawiścią. Właśnie ta okoliczność skłoniła mnie do postawienia pytania, czy przewodnia idea Józefa Mackiewicza, jaką jest bezkompromisowy antykomunizm, ma dziś znaczenie wyłącznie historyczne, czy też nadal jest aktualna. Gdyby, bowiem uznać, że antykomunizm należałoby dzisiaj wstawić do lamusa, trudno byłoby wytłumaczyć, a nawet w ogóle znaleźć przyczynę tej zimnej nienawiści, jaką do autora „Drogi donikąd” i „Nie trzeba głośno mówić” zionie michnikowszczyzna, to znaczy – te wszystkie stalinięta, fejginięta i humerczęta. Ta nienawiść, ścigająca autora „Lewej wolnej” i „Zwycięstwa prowokacji” aż za grób, pokazuje nam, że przewodnia idea autora „Sprawy pułkownika Miasojedowa” musi być nie tylko nadal aktualna, ale w dodatku – postrzegana przez michnikowszczyznę, jako poważne zagrożenie. Tak, bowiem nie nienawidzi się eksponatu z lamusa. Tak się nienawidzi śmiertelnego wroga. Józef Mackiewicz pytany o narodowość odpowiadał: „antykomunista”. Uważał, bowiem, że wszelkie narodowe priorytety powinny ustąpić przed priorytetem najważniejszym, jakim jest zniszczenie komunizmu. Komunizm, bowiem nie podbija narodów – jak to czynili dotychczasowi napastnicy. Komunizm podbijając narody, nieodwracalnie je niszczy, zaszczepiając im pierwiastki rozkładu. Stąd też rozróżnienie, jakie Mackiewicz przeprowadził między okupacją niemiecką, a okupacją sowiecką: „Niemcy robią z nas bohaterów, a sowieci robią z nas gówno”. No dobrze, – ale co to właściwie jest, ten cały komunizm? Powiadają: pokaż mi swego wroga, a powiem ci, kim jesteś. Toteż i komunizm najłatwiej zdefiniować poprzez pokazanie, z kim, a właściwie, – z czym walczy, co uważa za swego największego wroga. Jako ideologia, komunizm – jak sama nazwa wskazuje – skierowany jest na zniszczenie własności prywatnej. Ona, bowiem jest gwarancją autonomii jednostki względem władzy – a komunizm nie toleruje niczyjej autonomii. Komunizm, bowiem walczy z wolnością, którą uważa już nawet nie za przeżytek, a za przeszkodę na drodze ku nowemu, wspaniałemu światu, kiedy już „związek nasz bratni ogarnie ludzki ród” – i nastąpi koniec historii. Ludzka wolność tylko by ten marsz opóźniała, więc potrzeba tu ona, jak psu piąta noga. Ale nie to jest najpoważniejszym zarzutem wobec wolności. Według komunistów, bowiem wolność jest produktem ignorancji – nieznajomości obiektywnych praw dziejowych, którym, z racji ich obiektywnego charakteru, jednostka może się tylko podporządkować. Na żadną, zatem „wolność” nie ma tu miejsca, a domaganie się jej jest rodzajem wierzgania przeciwko ościeniowi. W marszu ku świetlanej przyszłości nie ma, co tracić czasu na przekonywania każdego z osobna; dlatego narzędziem zmiany świadomości jest masowa indoktrynacja wspomagana terrorem. Nieubłagane prawa dziejowe muszą być przyjęte powszechnie i bez najmniejszych zastrzeżeń, dlatego też przekaz ten nie może być zakłócany przez żadne przekazy odmienne. A ponieważ najdoskonalszym interpretatorem nieubłaganych praw dziejowych i sposobów doraźnego ich aplikowania w konkretnych sytuacjach jest Partia – to komunizm nie może tolerować żadnych innych źródeł Prawdy – z religią i Kościołem na czele. Terror i kłamstwo, które Józef Mackiewicz słusznie uważał za immanentne cechy komunizmu, nie są celem samym w sobie. One są tylko narzędziem i wobec zasadniczych celów mają charakter służebny. Wolność – no cóż; jeszcze 100 lat temu ludzie obruszali się, że konduktor kolejowy na nich gwiżdże, a dzisiaj bez szemrania rozbierają się niemal do naga chcąc wejść do samolotu. 4 czerwca 1989 roku pani Joanna Szczepkowska powiedziała w telewizji, że ma dla nas dobrą wiadomość: dzisiaj właśnie upadł komunizm. Już wkrótce jej komunikat został opatrzony paradoksalną pointą; przywódca owych, właśnie „upadłych” komunistów, generał Jaruzelski, został prezydentem państwa. Dlatego chyba więcej racji ma prof. Bogusław Wolniewicz, kiedy mówi, że komunizm wcale nie upadł, że komunizm tylko mutuje, to znaczy – zmienia swoją formę, nie zmieniając istoty. Bo znana nam dotychczas moskiewska postać komunizmu nie jest wcale jedyna. Inną postacią jest marksizm kulturowy, znany inaczej pod nazwą politycznej poprawności, którego akuszerem jest Antoni Gramsci. Próbując znaleźć odpowiedź na pytanie, jak przeprowadzić rewolucję komunistyczną w sytuacji odejścia zachodnioeuropejskiej socjaldemokracji od bolszewickiej metody zdobywania władzy, Gramsci doszedł do wniosku, że marksowska formuła, iż „byt określa świadomość” wcale nie jest uniwersalna, a prawdopodobnie – w ogóle fałszywa. Cóż, bowiem trzyma człowieka w niewoli? Czy zewnętrzna przemoc, czy kultura burżuazyjna? Oczywiście, że kultura, bo dostarcza mu ona kategorii, przy pomocy, których on myśli, wartościuje, porównuje, ocenia i wybiera. Zatem jeśli chce się przeciwko niej zbuntować, to jego bunt jest groteskowy, ponieważ buntuje się on przeciwko burżuazyjnej kulturze przy pomocy kategorii, których ona mu dostarcza. Jego bunt jest daremny i przypomina bieganie wiewiórki w środku koła. Ona niby biega, ale przecież donikąd nie dobiegnie. Dlatego Gramsci postulował by rewolucję przeprowadzić przede wszystkim na terenie kultury, wprowadzając do niej „ducha rozłamu”, to znaczy – niepostrzeżenie nadając dotychczasowym kategoriom kulturowym rewolucyjna treść, by następnie faszerować nią ludzkie umysły. I marksizm kulturowy na naszych oczach staje się nie tylko dominującą, ale obowiązującą ideologią w Unii Europejskiej. Formy walki się wprawdzie zmieniają, ale wrogowie nadal są ci sami, co za Józefa Stalina: własność, która przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie w sytuacji wszechwładzy biurokratycznej międzynarodówki i konfiskowania każdemu ponad 80 procent bogactwa, jakie swoją pracą wytwarza. Wolność – no cóż; jeszcze 100 lat temu ludzie obruszali się, że konduktor kolejowy na nich gwiżdże, a dzisiaj bez szemrania rozbierają się niemal do naga chcąc wejść do samolotu, albo na nowojorską Statuę Wolności. W dyskursie publicznym coraz więcej tematów tabu, chronionych prawem w postaci penalizacji „antysemityzmu”, „ksenofobii”, „homofobii”, nie mówiąc już o „kłamstwach” w rodzaju oświęcimskiego, klimatycznego, wałęsowskiego, a tylko patrzeć, jak pojawi się „smoleńskie”. Dyskurs publiczny coraz bardziej zaczyna przypominać „świergolenie”, o którym pisał w „Archipelagu GUŁ-ag” Aleksander Sołżenicyn – a więc powtarzanie kłamstw z udawanym, czy coraz bardziej autentycznym entuzjazmem – a na straży tego stoi nieugięcie młoda gwardia w postaci michnikowszczyzny, której trzecie już pokolenie przejęło stalinowską pałeczkę. Może ona w każdej chwili zamienić się w maczugę, – bo narzędzia terroru zostały już stworzone, zaś system właśnie jest domykany i to w skali całej Europy. W tej sytuacji nienawiść, jaką do „zoologicznego antykomunizmu” Józefa Mackiewicza zionie red. Adam Michnik jest całkowicie zrozumiała, – ale oczywiste staje się też, że przewodnia idea autora „Kontry” w postaci antykomunizmu, jest nie tylko aktualna, ale staje się dramatycznie aktualna coraz bardziej.
SM
Czy nadeszła pora Józefa Piniora? Jak Państwo mogą przeczytać tutaj:
http://http://wiadomosci.onet.pl/kraj/po-przyciaga-kolejnych-poslow-lewicy,1,4304851,wiadomosc.html
Platforma Obywatelska przyciąga kolejnych polityków Lewicy. Co potwierdza tezę, że i PO i PSL przesuwają się na lewo, – czemu trudno się dziwić: skoro zdecydowana większość Polaków jest wytresowana na lewicowców, to przed wyborami ten elektorat staje się ważny. Proszę pamiętać, że partie „Bandy Czworga” nic nie różni ideowo, ale walka o kasę jest realna. Więc walczą. Można zrozumieć, że PO nawiązuje stosunki z SdPl – bo też są to socjaliści, ale otwarcie nastawieni pro-rynkowo (jak p.Wiluś Clinton w USA, powiedzmy). Taki jest np. p. Marek Borowski. Można też zrozumieć rozmowy z politykami SLD. Są to cwaniacy niewierzący wcale w żaden socjalizm – dbających tylko o własną kasę. Jednak są to ludzie łebscy, – więc świetnie wiedzą, że rynek działa, a socjalizm nie, – więc znakomicie mogą stanowić lewe skrzydło PO. Jeśli jednak PO zaczyna rozmowy z p. Józefem Piniorem – to przekracza całkiem wyraźną granicę. P. Pinior jest działaczem politycznym. Jest uczciwym działaczem politycznym. Działaczem nieukrywającym, że jest pryncypialnym lewakiem – konkretnie: trockistą. Trockizm to kierunek na lewo od komunizmu. Trockistów za „lewicowe uchylenie” usuwano z PZPR. Jeśli jakieś poważne grono działaczy PO wyobraża sobie p. Piniora w szeregach Platformy – to oznacza to otwartą i zasadniczą zmianę wizerunku tej partii. Z czego trzeba wyciągnąć konsekwencje. Zwracam się, więc do liberałów-członków PO, w szczególności do byłych Członków UPR – by występowali z tej partii - i wstępowali do Kongresu Nowej Prawicy. Przecież to chyba wstyd? Nieprawda-ż? JKM
O podziale Palestyny 11 czerwca 1946 roku powołano komisję Morrisona – Grady’ego, której wyniki pracy mówiły o kolejnych 100 tys. żydowskich imigrantów oraz podziale Palestyny na 2 niezależne państwa – jak chcieli Amerykanie, lub na federację 4 autonomicznych podmiotów – prowincji arabskiej, żydowskiej oraz Jerozolimy i Negevu podlegających zwierzchnictwu brytyjskiemu, jak proponowali Anglicy. Syjoniści wzmogli naciski na administrację rządową USA, dzięki czemu odrzuciła ona plany komisji i stanęła na stanowisku utworzenia niepodległego państwa żydowskiego. Jednocześnie w połowie 1946 roku żydowscy przemysłowcy ogłosili bojkot gospodarczy Wielkiej Brytanii, by w ten sposób skłonić ją do zmiany stanowiska wobec przyszłości Palestyny. Do Palestyny przybywały w tym czasie nielegalne transporty Żydów z Europy, co wpływało na wzrost niezadowolenia wśród arabskiej większości. Po porwaniu i powieszeniu dwójki sierżantów, rząd Wielkiej Brytanii postanowił wycofać swój personel z Palestyny, a rozstrzygnięcie jej przyszłości oddać pod obrady ONZ. Strategia Hagany, która wcześniej obejmowała ochronę żydowskich osiedli, wiosek, kibuców i dróg komunikacyjnych miedzy nimi, od tego momentu rozpoczęła działania w przejmowaniu terenu wydzielonego przez ONZ pod przyszłe państwo arabskie, jak również międzynarodowej strefy Jerozolimy oraz pustyni Negev. Podział Palestyny, który oficjalnie został przyjęty przez główny nurt syjonistów, był zręcznym posunięciem propagandowym. Już kilka lat wcześniej Ben Gurion zapowiadał: „Nie sugerujemy, że teraz przedstawiamy nasz ostateczny cel, który sięga o wiele dalej, niż cel rewizjonistów, – którzy sprzeciwiają się podziałowi. Jestem niechętny, by zrezygnować z wielkiej wizji, ostatecznej wizji, która jest organiczną, duchową i ideologiczna częścią składową moich… syjonistycznych pragnień”. Mówił także: „Niepełne żydowskie państwo nie może być końcem, ale dopiero początkiem. Nie możemy poprzestać na tym, możemy osiąść w innych częściach tego kraju i regionu”. Najpełniej przyszłe ekspansywne plany Ben Guriona zostały wyrażone w 1938 r., gdy mówił: „Granice syjonistycznych pragnień zawierają południowy Liban, południową Syrię, całą Cis-Jordanię i Synaj”. Takie przedstawienie faktów budzi w izraelskim społeczeństwie sprzeciw, syjonistyczna historiografia przedstawiała przez lata pełne uznanie Bena Guriona dla planu podziału. Od początku lat 80-tych ubiegłego wieku trwa spór wśród historyków izraelskich, gdzie „nowi historycy” zaprzeczają wizji historii przedstawianej dotychczas w Izraelu. Te syjonistyczne pragnienia mogły być zrealizowane jedynie poprzez wyeliminowanie arabskiej populacji Palestyny. Józef Weitz, przewodniczący Departamentu Osadnictwa Agencji Żydowskiej, przedstawiał te plany mówiąc: „Między nami musi być jasne, że nie może być żadnego pokoju między dwoma narodami w tym kraju. Nie osiągniemy naszego celu, jeżeli Arabowie nadal będą w tym kraju. Jedynym wyjściem jest przeniesienie wszystkich Arabów do sąsiednich państw. Ani jedna wieś, ani jedna osada nie powinna się ostać”. Trzeba zaznaczyć, iż oficjalnie strona żydowska w odróżnieniu od arabskiej uznawała podział, jednak nieoficjalnie obie strony były mu przeciwne. Ben Gurion mówił: „Akceptacja dla podziału nie zmusza nas, by wyrzec się Transjordanii. Nie wymagamy od nikogo rezygnacji z tej wizji. Przyjmiemy państwo w dzisiejszych granicach, ale granice syjonistycznych pragnień i zainteresowań żydowskich ludzi nie będą ograniczone przez żaden zewnętrzny czynnik”. Aby plan uzyskał akceptację, musiał przejść większością 2/3 głosów. Strona żydowska, a szczególnie żydowskie lobby w Ameryce, rozpoczęły wywierać naciski na państwa niezdecydowane lub przeciwne idei utworzenia państwa żydowskiego. Zagrożono m.in. prezydentowi Filipin wstrzymaniem pomocy gospodarczej przez Stany Zjednoczone, producentowi ogumienia Harveyovi Firestone bojkotem jego towarów, który posiadał 400 tysięcy pól kauczuku w Liberii, a rząd tego państwa był uzależniony od jego inwestycji, Francji zagrożono wstrzymaniem dostaw pomocy gospodarczej z USA, przedstawicielom Paragwaju i Kostaryki obiecano pomoc lobby żydowskiego w budowie panamerykańskiej autostrady – wręczając pokaźne łapówki dyplomatom tych państw. Jednak najbardziej znacząca okazała się zgoda na rezolucję Stalina i w ślad za nim wszystkich krajów bloku wschodniego, jak i białoruskiej i ukraińskiej republiki radzieckiej. W sumie za rezolucją nr 181/II z 29 listopada zagłosowały „za” 33 państwa, przeciw 13, wstrzymało się od głosów 10. Rezolucja była skrajnie niesprawiedliwa dla arabskich mieszkańców Palestyny, przyznawała ona 55% najżyźniejszych terenów Palestyny Żydom, którzy stanowili jedynie 1/3 mieszkańców tego terenu i byli do tej pory w posiadaniu jedynie 6% ziemi. Państwa arabskie jak i sami Palestyńczycy nie zgodzili się z podziałem i zapowiedzieli walkę. Przywódcy żydowscy, którzy go uznali, nieoficjalnie byli mu przeciwni. Ben Gurion zapowiadał:, „Gdy staniemy się siłą, dzięki utworzeniu własnego państwa, obalimy podział i zajmiemy całą Palestynę. Państwo nasze będzie tylko początkiem w realizacji syjonizmu, a jego zadanie będzie polegało na przygotowaniu dalszej ekspansji. Państwo będzie musiało wykonać to zadanie, nie poprzez kazania, ale poprzez karabiny maszynowe”. dr Adama Krawczyka
http://palestyna.wordpress.com/
Polska niby ta sama a jednak inna… Jak zwykle w czasie mojej corocznej pielgrzymki do kraju ojczystego staram się wyrobić sobie opinie o zmianach widocznych po dłuższym niewidzeniu Naszej Umęczonej Ojczyzny. Takie sporadyczne inspekcje uwypuklają różnice następujące z upływem czasu. Różnice, które dla obserwatora będącego przez cały czas w kontakcie z obiektem badanym mogą być trudne do zauważenia. Co zatem zauważyłem w trakcie podróży poczynając od przejścia granicy UE w Amsterdamie? Pierwsza rzecz, która się nasuwa to niebywały wzrost liczby podróżujących przedstawicieli ludów kolorowych. Najwyraźniej Europa stała się wielkim atraktorem dla ludności azjatycko-afrykańskiej, której wzrastająca fala nie jest wystarczająco regulowana przepisami o kontroli ruchu granicznego. Jest to zjawisko niepożądane, którego efekty są już widoczne we Włoszech, Francji czy Anglii. Niekontrolowana pod względem, jakości materiału ludzkiego imigracja ludności kolorowej i nie tylko zagraża integralności społecznej ludności rodzimej, ale podważa też warunki na rynku pracy. Zdesperowani emigranci obniżają, bowiem poziom wynagrodzenia wywalczony przez długie lata dzięki unionizacji europejskich pracowników bądź też obciążają niepotrzebnie koszty świadczeń socjalnych w krajach swojej rezydencji. W sytuacji, gdy Europa małpuje bezmyślnie amerykańską politykę deindustrializacji, wprowadzanie dużej ilości taniej i obcej rasowo siły roboczej jest polityką nieprzemyślaną i grożącą powtórzeniem sytuacji odpowiadającej nadmiernemu wybuchowi liczebności populacji żydowskiej w Polsce i Europie w 18 i 19 wieku. Problem ten został częściowo rozwiązany dzięki zastosowaniu drastycznej kontroli populacji kolorowej w okresie III Rzeszy, ale byłoby godnym pożałowania błędem gdyby historia taka miała się powtórzyć. Pamiętajmy, bowiem, że terytoria państw nie są z gumy i jeśli nie chcemy widzieć tu warunków azjatyckiego zagęszczenia oraz rasowej degradacji rasy białej to nie możemy pozostawiać polityki imigracyjnej własnemu losowi. Każdy gatunek, jeśli chce przetrwać, musi walczyć o utrzymanie swojego habitatu oraz miejsc lęgowych. Nie inaczej jest też z rasami ludzkimi i narodami. W Polsce i ogólnie w Europie jest i bez azjatycko-afrykańskiej emigracji wystarczająco dużo elementu w zasadzie obcego cywilizacji łacińskiej. Myślę tu o Żydach, Cyganach oraz różnej maści obywatelach byłego ZSRR, którzy w odmienny sposób, ale równie szkodliwie wpływają na europejską kulturę, obyczaje i sposób życia. Korzyści, jakie płyną z ich obecności na europejskim terytorium nie są równoważone szkodami, jakie czynią oni w jedności kulturowej i religijnej środowiska, które infekują. Polska jest zresztą obecnie w fazie dalszej i samo-narzuconej polityki marginalizacji kraju. Nowy port lotniczy na Okęciu robi wrażenie zbudowanego na wyrost i wykorzystanego tylko częściowo. A jeszcze parę lat temu robił on wrażenie wejścia do rozwijającej się metropolii! Po drodze do Centrum mamy do czynienia z zatłoczonymi ulicami, które wydają się być w stanie permanentnej reperacji. Również ruch tramwajowy jest dosyć utrudniony dzięki wymianie czy przebudowie torów. Być może, po długiej przerwie, mamy do czynienia z modernizacją tras zapoczątkowanej w czasie, gdy Lech Kaczyński był prezydentem Warszawy, a odłożona później ad calendas grecas przez późniejszych włodarzy Stolicy. Warszawa i zapewne cała Polska jest zalana olbrzymią ilością samochodów, które praktycznie paraliżują system drogowy nieprzystosowany do takiej ilości pojazdów. Są to niemal wyłącznie pojazdy importowane. Rodzimy przemysł samochodowy, mimo widocznego popytu, praktycznie przestał istnieć. Zniknęła zupełnie marka “Polski Fiat” pamiętająca w końcu czasy II RP, nie widać też autobusów “Jelcz” czy “San”, a po fabryce ciągników “Ursus” pozostało tylko wspomnienie. W fabryce w Tychach, które jest zresztą własnością firmy Fiat a nie przedsiębiorstwem polskim składają podobno jeszcze jakieś małolitrażowe samochody włoskie, ale samodzielna polska myśl techniczna i rozwiązania motoryzacyjne przestały istnieć. Jest to conajmniej dziwne gdyż istnieje w dalszym ciągu np. Skoda, (co prawda własność VW) czy Dacia (chyba własność Renault), jako marki narodowe. Jest to polityka krótkowzroczna ze strony obecnego polskiego rządu, tak jak jest nią zresztą praktyczna likwidacja przemysłu lotniczego czy stoczniowego. Jeśli Polska istotnie ma kiedyś spłacić długi zagraniczne oraz zrównoważyć budżet państwowy to musi ona być pełnowartościowym współzawodnikiem na rynku światowym i własnym w wytwarzaniu dóbr wysoko-technologicznych. Tymczasem obecna polityka gospodarcza Polski zmierza do uczynienia z niej skansenu produkcyjnego i rynku zbytu dla producentów zagranicznych. Sprzyja temu nierealistycznie wysoka względna wartość PLN w stosunku do USD i EC. Ułatwia ona import i spłacanie długu zagranicznego, ale jednocześnie skutecznie paraliżuje opłacalność wytwarzania dóbr przemysłowych i zbilansowanie handlu zagranicznego. To zaś jest motorem do dalszego wzrostu zadłużenia. Osobiście uważam, że dla zaktywowania działalności gospodarczej konieczne jest, co najmniej dwukrotne obniżenie wartości PLN w stosunku do USD i EC. Tymczasem większość osób, z którymi rozmawiałem uważa, że wszystko idzie doskonale i tego, co brakuje im do szczęścia to przyjęcia EC jako obowiązującej waluty w III RP. Nikt jakoś nie zdaje sobie sprawy z tego, że przez przystąpienie do unii walutowej Polska straci ostatnią szansę sterowania swoją ekonomią. Po utracie suwerenności prawnej i finansowej będzie to ostateczny gwóźdź do trumny polskiej niepodległości. Mój znajomy twierdzi, że “myślenie imperialne”, które ja reprezentuję jest reliktem we współczesnej Europie oraz że nigdy dotąd Polska nie miała tak dobrych stosunków zarówno z Rosją jak i Niemcami. Być może, ale warto przypomnieć, że podobnie kordialne stosunki panowały także w latach 1938-39, a także to, że z samej sytuacji geopolitycznej wynika, że interesy Polski i jej obu najważniejszych sąsiadów są zawsze sprzeczne. Jeśli ci sąsiedzi są nami zachwyceni to nie wróży to Polsce nic dobrego. “Bek koźlęcia rozjusza tygrysa” pisał Kipling i nie ma nic bardziej niepokojącego jak to, gdy twoi najwięksi historyczni wrogowie są z ciebie zadowoleni. Bobola
Andrzej Bobola jest pseudonimem literackim profesora fizyki chemicznej, który dla odpoczynku od nieco rozrzedzonej atmosfery fizyki teoretycznej oddaje się rozważaniom na tematy humanistyczne o aktualnym znaczeniu.
Komentarz Bibuły: Tytułem sprostowania, co do stwierdzenia, iż “W fabryce w Tychach, które jest zresztą własnością firmy Fiat a nie przedsiębiorstwem polskim składają podobno jeszcze jakieś małolitrażowe samochody włoskie, ale samodzielna polska myśl techniczna i rozwiązania motoryzacyjne przestały istnieć.” Oczywiście, że wybudowana przez Polaków polska firma, została na początku lat 1990 przejęta niemal w całości przez koncern Fiata. Nie wiemy, kto personalnie jest odpowiedzialny za ten niekorzystny deal, ale faktem jest, iż miało to miejsce w ostatnich dniach funkcjonowania rządu Jana Olszewskiego. Chętnie poznalibyśmy szczegóły opozycji tamtego rządu wobec tej transakcji – a może opozycji nie było, lecz spodziewano się korzyści z tego tytułu? A może rząd, zajęty ultra-ważnymi sprawami wycofania wojsk radzieckich z Polski, (co było torpedowane przez prezydenta Wałęsę), po prostu nie był w stanie zapobiec tej “prywatyzacji”?. Istotne jest jednak również inne sprostowanie: otóż w zakładach Fiata w Tychach montowany jest obecnie pojazd o nazwie Fiat Panda, a o potencjale fabryki oraz o możliwościach polskiej załogi świadczy fakt, że jest to druga (po brazylijskiej) największa fabryka Fiata na świecie. Szkoda, że nie pracuje dla Polaków i z korzyścią dla Kraju.
Za: Bobolowisko (May 15, 2011)
Ideowo w kontekście nauki Światowa masoneria, prowadząca swoich adeptów poprzez wszystkie stopnie tzw. wtajemniczenia, do 33 stopnia rytu szkockiego włącznie – odżegnuje się od bezmyślnego ateizmu. Stąd, w obliczu konfrontacji z „czerwonym smokiem”, którym był bezbożny, ateistyczny i materialistyczny komunizm, niektórzy hierarchowie kościoła katolickiego (zwłaszcza na Zachodzie) zostali złapani na lep zwodniczego ekumenizmu w odniesieniu do związków masońskich. Ów „intelektualny romans” – jak można to zaobserwować na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci (od zakończenia II Wojny Światowej) nie wyszedł na dobre przede wszystkim kościołowi katolickiemu. Odżegnywanie się stowarzyszeń masońskich od bezmyślnego ateizmu wcale nie prowadzi w przypadku ich adeptów do oddania czci prawdziwemu Bogu. Jedynie, co mogą wynieść z całej tej „obróbki” formacyjnej w „zakonach” wolnomularskich, to przeświadczenie, że nie ważne, w co wierzymy, ważne, by być temu wiernym… Przejmująco pisze o tym James D. Show w swojej książce-świadectwie: „Śmiertelna pułapka”. Po upadku systemów społeczno-politycznych propagujących instytucjonalnie ateizm, nie zginęło zło ateizmu rozsiane w sercach wielu ludzi z kręgów cywilizacyjnych świata zachodniego, ukształtowanych przecież historycznie przez chrześcijaństwo. Sama masoneria, przejmująca ideowy rząd dusz wśród społeczeństw zachodnich, nie była i nie jest zainteresowana niszczeniem ateizmu i wiążącego się z nim ściśle materializmu, bowiem nie ważne, w co ludzie wierzą (lub w co nie wierzą) – ważne, by byli temu wierni… Oto liberalizm w dziedzinie ideowej, który – zgodnie z zasadą Kopernika (a także Konecznego) – prowadzi w prostej linii do ujawnienia się prawidła w życiu tak indywidualnym jak i zbiorowym, które mówi: „niższość górą”. Współczesny ateizm w mentalnym wydaniu swoich adeptów sprowadza się często do poglądu, że naukowo (w sensie empirycznym) nigdzie nie stwierdzamy świata duchowego, a zatem nie stwierdzamy doświadczalnie istnienia takich niematerialnych bytów, jak Bóg, anioł, diabeł czy dusza nieśmiertelna człowieka. Otóż – trzymając się metody oraz przedmiotu badań nauk typu science – trudno oczekiwać eksperymentalnych możliwości udowodnienia, iż Bóg, anioł i dusza istnieją. Tego typu zagadnienie – niemożność rozstrzygnięcia i udowodnienia świata duchowego na gruncie eksperymentalnego przyrodoznawstwa – bywa niekiedy koronnym argumentem w przyjmowaniu ateizmu i materializmu. Wojujący (mniej pejoratywnie, powiemy – misyjny) ateizm żąda tego typu dowodu, a ponieważ go nie znajduje – uważa, że jedynym prawdziwym światopoglądem jest nierozerwalna para (materializm i ateizm).Tak trochę przy okazji niedawnego święta narodowego a trochę w kontekście antypolskiej aktywności separatystów na Śląsku zadałem sobie pytanie czy i do czego jest Polakom potrzebna Polska. W związku z tym, że słowo Polska ma charakter wielowymiarowy sprecyzuję, że tytułowe, nieco prowokacyjne pytanie dotyczy słowa Polska rozumianego, jako aparat państwowy, jako pewien zespól funkcjonalności oraz połączonych z tymi funkcjonalnościami instytucji. A zatem czy Polska jest jeszcze potrzebna Polakom? Jakie potrzeby Polaków zaspokaja? Zawarta w Art.1 Konstytucji RP odpowiedź dekretująca Rzeczpospolitą, jako dobro wspólne wcale mnie nie zadowala, bo jest tylko odpowiedzią na oczywistą potrzebę każdego narodu posiadania własnego państwa, jako instrumentu realizowania własnej polityki. Tak na prawdę o tym czy polskie państwo jest dobrem wspólnym, czy złem koniecznym zależy od tego, w jakim stopniu wypełnia postawione przed nią zadania zaciągnięte na nią obowiązki wobec swoich obywateli. Innymi słowy czy państwo polskie jest akceleratorem rozwoju narodu, czy też jest hamulcem spowalniającym jego rozwój. Zaledwie pobieżna obserwacja stanu polskiego państwa pozwala stwierdzić, że nie ma dziedziny życia, w której sfera publiczna nie byłaby dysfunkcjonalna, w co najmniej średnim stopniu. Oczywiście ten czy inny minister, w przypływie optymizmu złamanego cynizmem, może nas przekonywać, że obecna Polska jest najlepsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek mieliśmy, jednakże nie wchodząc w polemiki z taką opinią, trzeba otwarcie powiedzieć, że ta Polska nigdy jeszcze w tak małym stopniu nie zaspokajała potrzeb swych obywateli. To dysproporcja między oczekiwaniami obywateli a pakietem usług publicznych, jakie realnie dostają od państwa, zwłaszcza w kontekście ceny, jakie płacą za nie w postaci podatków jest czynnikiem rujnującym zaufanie do państwa. Państwo oferuje Polakom usługi publiczne słabej, jakości w dodatku za bardzo wysoką cenę, mało tego – najczęściej przeszkadza, kiedy obywatele chcą swoje potrzeby zaspokoić samodzielnie. Większość rzeczy, które oceniamy, jako korzystne dokonuje się spontanicznie siłami społeczeństwa, a nie państwa ani nawet przy wsparciu państwa, a bardzo często przy jego oporze. Na szczęście Polacy są przedstawicielami cywilizacji łacińskiej, zatem poziom energii i aktywności społecznej oraz odpowiedzialności za sprawy publiczne jest dosyć wysoki. Strach pomyśleć, co byłoby, gdyby nie było w nas tego potencjału będącego efektem przynależności do kręgu cywilizacji Zachodu i zdani bylibyśmy wyłącznie na państwo i jego efektywność. Przyglądając się działaniom państwa, obywatel dostrzega, że jego instytucje nie potrafią nawet zapanować nad ruchem pociągów w okresach wzmożonego ruchu. Państwo nie jest w stanie dostarczyć usług medycznych na poziomie, jaki jest standardem w innych nawet nie odległych kulturowo i cywilizacyjnie, dostarczane przez instytucje publiczne usługi edukacyjne nie dają uczniom czy studentom wiedzy, która pozwoli im konkurować na rynkach pracy, nie możemy jeździć po drogach o standardzie nawet zbliżonym do naszych sąsiadów, nie czujemy się bezpiecznie na ulicy, mamy wrażenie, że armia nie byłaby nas w stanie obronić przed jakąkolwiek inwazją, sprawy w sądach trwają latami, komornicy są bezradni w ściąganiu długów, finanse państwa to katastrofa i tak dalej idąc przez kolejne dziedziny sfery publicznej mamy wrażenie, że to Państwo na każdym kroku nas zawodzi, nie daje nam żadnej satysfakcji z przynależności do społeczeństwa polskiego, ba wielu ma poczucie krzywdy. Jednocześnie mamy świadomość, że instytucje państwowe, w tym także rząd pseudokibica z Gdańska, nie działają w kierunku, aby to wszystko naprawić, rozmywana jest odpowiedzialność za sprawy publiczne, co sprawia wrażenie, że państwo dryfuje. Jednocześnie ten obraz konfrontowany jest z innym, przeciwnym. W warunkach ostrej konkurencji rynkowej coraz częściej spotykamy się z firmami, które spełniają nasze oczekiwania, jako klientów. Dzięki wspomnianej aktywności społecznej często dzieje się to w dziedzinach, w których państwo nie może sobie poradzić. Co więcej wielu Polaków poruszając się po Europie w celach zarobkowych czy turystycznych ma okazję obserwować jak realizacja usług publicznych dokonuje się w innych krajach. Kiedy to wszystko sobie porównujemy dochodzimy do wniosku, że państwo – to oto państwo – a nie państwo w ogólności – funkcjonujące już jedynie na zasadzie jakiegoś rodzaju instytucjonalnej inercji i resztkach instynktu państwotwórczego nielicznych urzędników (na szczęście są jeszcze tacy) – najczęściej jest dla nas barierą a nie pomocą, że przeszkadza nam w rozwoju, tak w sensie prywatnym – jednostkowym, jak w sensie zbiorowym – publicznym. Widząc te wszystkie niedomagania budzi się w nas wszystkich naturalny imperatyw do zmiany tego stanu rzeczy. Jakie są pomysły na realizację tej zmiany? Część osób planuje emigrację czasową lub stałą, część stawia żądania wobec klasy politycznej w ten lub inny sposób demonstrując swoje niezadowolenie. Niezależnie od faktycznych możliwości takiej opcji część pokłada nadzieje na rozwiązanie problemów na drodze afiliacji w podmiotach zewnętrznych np. postulując przekazanie jak największej liczby kompetencji do Unii, która za nas problemy rozwiąże. Na pewnym portalu o ambicjach konserwatywnych często padają propozycje, których nie można odebrać inaczej, niż jako oznaki serwilizmu wobec Rosji. Jest też część osób, która postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i aktywnie zaistnieć w polityce. Do tej grupy należą także separatyści śląscy, którzy budują swój polityczny kapitał na nastroju niezadowolenia części mieszkańców tego regionu – rozpieszczanych przez lata przez władze centralne, a obecnie w sensie subiektywnym głębiej dotkniętych kryzysem państwa, a także posiadających trochę odmienne doświadczenia historyczne regionu, choćby przez mniejszą mobilność w obrębie państwa i narodu. Świadomość narodowa, patriotyzm i odpowiedzialność za sprawy państwa i narodu zawsze była cechą pewnych elit a w społeczeństwie stale istnieje grupa luźniej związana z życiem zbiorowym narodu. Zapewne gdyby przebadać statystyczne przywiązanie do polskości w innych regionach okazałoby się, że i tam są ludzie, dla których przywiązanie do polskości nie stanowi, aż tak ważnej motywacji w życiu, ale nie mają oni tak czytelnej alternatywnej tożsamości regionalnej jak na Śląsku. Stawianie na modny obecnie regionalizm i działania lokalne przy jednoczesnym odcinaniu się od spraw krajowych jest tego świadectwem, chociaż moim zdaniem często spowodowane brakiem możliwości realizacji siebie w polityce ogólnopolskiej wynikającego z obowiązywania takiego a nie innego systemu politycznego. Trudno, bowiem inaczej wytłumaczyć to, że ktoś czuły na sprawy społeczności lokalnej czy regionalnej deklaruje zupełną obojętność na sprawy społeczności połączonej więzią bardziej podstawową tj. narodową. Największy jednak problem to sposób zarządzania Polską a właściwie problem braku zarządzania nią i nie chodzi mi nawet o to, że premier pracuje od wtorku do czwartku i wyjeżdża na weekend jak ustaliła to jedna z gazet. Obecnej władzy brak jest spójnego pomysłu na Polskę, na państwo, na administrację publiczną. Pomimo istnienia przepisów kompetencyjnych, nie jest przypisana jednoznaczna odpowiedzialność za pewne obszary życia konkretnym osobom – kompetencje urzędów dublują się, nakładają na siebie, mieszają ze sobą, powodując chaos, co najlepiej było widoczne w czasie ubiegłorocznej powodzi, dodatkowo sytuacja jest komplikowana przez częste zmiany prawa, przez co nie jest się w stanie wytworzyć pewien uzus prawny. Polska nie jest zarządzana strategicznie, działania są podejmowane przypadkowo, bez koordynacji, porzucono planowanie, nie określono priorytetowych celów wspólnych dla całego rządu, co powinno być dokonane na poziomie premiera, nie ustalono map ani sposobów realizacji tych celów.
Skoro nie ustalono celów to siłą rzeczy nie ustalono jak mierzyć stan państwa i stopnia ich realizacji. Określanie celów odbywa się jedynie na poziomie ministerstw, co musi zaowocować chaosem, ponieważ po pierwsze tworzy się sytuacja jak powstawałaby w przedsiębiorstwie o celach nie decydował zarząd tylko każdy z działów osobno – osobno dział projektowy, osobno produkcji osobno handlowy itd.; po drugie resorty stawiają sobie takie zadanie, jakie im odpowiadają a nie takie, jakie są potrzebne państwu i jego obywatelem. Administracja publiczna jest tak rozbudowana, że zamiast skupić się na sprawach obywatela bardziej skupia się na samej sobie, na niwelowaniu coraz liczniejszych niedoskonałościach w swym funkcjonowaniu i na działaniach maskujących niekompetencje urzędników, chociaż fakt zaistnienia katastrofy smoleńskiej oraz nieumiejętność ujawnienia jej przyczyn wskazują, że i na tym obszarze Polska poniosła klęskę. Z drugiej strony rząd nie stawia na własnych obywateli, nie wspiera ich w stopniu wystarczającym, nie wykorzystuje ich potencjału, nie motywuje, nie daje wielu szans realizacji, przez co zubaża swój kapitał ludzki, pozwalając na przykład na emigracje najwartościowszych jednostek. Efektem tego jest wzmacnianie potencjał obcych państw kosztem naszego. Analogiczny stosunek rząd ma do polskich firm, które nie odczuwają wsparcia zwłaszcza na polu współpracy międzynarodowej. Pamiętam kiedyś na jednej z dużych imprez targowych w Niemczech spotkałem mojego znajomego właściciela niedużej firmy z branży żywnościowej. Firma miała swoje stoisko w ramach części niemieckiej czy austriackiej zamiast w polskiej, bo tak było dla niego prościej i taniej. Taki dysfunkcjonalny model państwa i sposób zarządzania nim nie może być stanem permanentnym. Państwo nie może być barierą rozwojową na narodu. Dalsze funkcjonowanie w tej formie będzie oznaczało powolną dekonstrukcję państwa, pojawienie się tendencji odśrodkowych bogatszych regionów już nawet nie na tle etnicznym, ale po prostu na tle ekonomicznym, bo nikt nie lubi patrzeć jak ktoś inny marnotrawi jego pieniądze. Aby temu zapobiec konieczna jest nie tylko zmiana personalna i usunięcie nieudolnej i leniwej ekipy Tuska. W tej chwili niezbędny jest także zwrot w „filozofii” rządzenia państwem. Dzisiaj państwo nie może być traktowane w swym tradycyjnym rozumieniu, jako ociężały aparat przymusu – oparty o resorty siłowe wraz z przyległościami – obdarzony tradycyjnymi atrybutami, formalnym autorytetem, podporządkowujące obywateli swym działaniom. Dzisiaj państwo służące narodowi, umożliwiające społeczeństwu rozwój musi być jak dostawca usług walczący o klienta identyfikujący i zaspokajający jego potrzeby, dlatego współczesnym państwem należy zarządzać w dużej mierze jak dużą firmą usługową. Taka Polska będzie Polakom na pewno potrzebna, nie tylko z powodów patriotycznych i sentymentalnych. Tomasz Miszczuk
http://blog.myslpolska.pl/
Autor wychodzi z uprzejmego założenia, iż ekipa Tuska tak fatalnie „rządzi” Polską z powodu swej nieudolności i lenistwa. My odnosimy całkiem inne wrażenie: ekipa ta precyzyjnie i efektywnie wykonuje plan demontażu Polski, który został opracowany zupełnie gdzie indziej. – admin.
18 maja 2011 Zgubna pycha rozumu.. Pan prezydent Bronisław Komorowski, wręczając panu profesorowi Zbigniewowi Radwańskiemu, Order Orła Białego, 87 letniemu prawnikowi-cywiliście z Poznania, z okazji nieudanego zamachu stanu, jakim była tzw. Konstytucja 3 Maja, czyli Ustawa Rządowa z 3 Maja 1791 roku powiedział: „w uznaniu znamienitych zasług dla rozwoju współczesnej polskiej cywilistyki, za wybitne osiągnięcia w pracy naukowej i znaczący wkład do praktyki stanowienia prawa oraz istotny udział w dostosowywaniu polskiego systemu prawnego do prawa Unii Europejskiej”.(????). Wiecie państwo, ja wyznaję zasadę Arystotelesa, że im więcej praw tym mniej sprawiedliwości, a czego, jak czego, ale prawa i wynikającej stąd biurokracji w Unii Europejskiej jest po pachy…. Niesprawiedliwości. Bo im więcej przepisów prawa- twierdził Tacyt- tym bardziej chore jest państwo. Obydwa wielkie umysły miały rację, i One pośmiertnie nie dostają Orderu Orła Białego od pana prezydenta Bronisława Komorowskiego, a dostaje go człowiek, który znajduje się mentalnie na drugim biegunie idei stanowienia prawa. Prawo ma być stałe i niezmieniane, a jeśli już to bardzo rzadko i po wielkim zastanowieniu, nie wspominając już o sześcioletnim vacatio legis.. Żeby nie robić bałaganu w naszym życiu.. Bo zadaniem prawa jest czynienie sprawiedliwości pomiędzy jednostkami zamieszkującymi dane terytorium zwane państwem.. I prawo nie ma być stronnicze, po stronie państwa, lecz sprawiedliwe, po stronie sprawiedliwości. Skoro pan profesor Zbigniew Radwański, wieloletni wykładowca Uniwersytetu w Poznaniu, rektor tamtejszej uczelni podczas „mrocznych dni stanu wojennego” dostał Order Orła Białego, za „istotny udział w dostosowywaniu polskiego systemu prawnego do prawa Unii Europejskiej” i w „uznaniu znamienitych zasług dla rozwoju współczesnej cywilistyki” i „wybitne osiągnięcia w pracy naukowej i znaczący wkład do praktyki stanowienia prawa”- to ten, który uważa odwrotnie, żeby nie zwiększać puli prawnych przepisów, nie dostosowywać polskiego systemu prawnego do wariackich przepisów Unii Europejskiej i nie wkładać nic do praktyki stanowienia prawa - nie ma szans otrzymać Orderu Orła Białego. W tym Arystoteles i Tacyt- największe umysły naszej upadającej cywilizacji, i nie upada ona przez Arystotelesa i Tacyta, ale przez takich ludzi jak profesor Zbigniew Radwański, który wyznaje politycznie inną filozofię prawa.. Gdyby trzymać się mądrości Tacyta i Arystotelesa, nasza cywilizacja by trwała w najlepsze, a tak stacza się po równi pochyłej, powoli, acz systematycznie.. Upada również przez takich ludzi jak pan Bronisław Komorowski, który nagradza najwyższym odznaczeniem polskim ludzi, którzy przyczynili się do podporządkowania Polski naszemu nowemu państwu o nazwie Unia Europejska , a podczas obchodów 11 listopada jako „święta niepodległości”, (przyjazd Józefa Piłsudskiego do Warszawy z Magdeburga, skąd Niemcy go wypuścili - i to obchodzimy jako” święto”, przed II wojna było obchodzone jedyny raz, w roku 1938))(????) wręcza ordery takim ludziom jak pan Adam Michnik, Aleksander Hall czy Jan Krzysztof Bielecki. A jakie zasługi dla państwa polskiego, zwanego obecnie III Rzeczpospolitą - mają ci trzej panowie? Że przyczynili się do zmiany sojuszy, niszcząc unikalną okazję, gdy Polska uwolniła się od Moskwy i miała okazję stać się niepodległą, a niepodporządkowaną Brukseli? Za to dostają najwyższe odznaczenie państwa polskiego? Że przyczynili się podporządkowaniu Polski Unii Europejskiej? W takiej rzeczywistości żyjemy, że ordery otrzymują nie ci, co na nie zasługują, ale ci- co się wysługują.. Im więcej szkody przysporzą nam i naszemu państwu, tym, wyżej są cenieni i odznaczani. Ktoś słusznie zauważył, że „ odnosi wrażenie jakby naszym państwem rządzili jego najwięksi wrogowie”. Nie wiem, kto to napisał i gdzie, ale bardzo słusznie.. Bo polska racja stanu to zupełnie, co innego niż europejska, czy amerykańska racja stanu. Czy Izraelska.. Każdy kraj ma swoje interesy, niekoniecznie zbieżne z interesami innych krajów. Czasami zbieżne- wtedy jak najbardziej, a czasami nie- wtedy jak najbardziej, nie.. A już na pewno Polska nie jest mocarstwem, żeby marszałek senatu, pan Bogdan Borusewicz jechał do Tunezji, żeby tamtejszych Beduinów nawracać na demokrację i wikłać w skomplikowatość tego ustroju, jeśli oczywiście ustrój bałaganiarski oparty nie na rozumie, ale na większości parlamentarnej, można w ogóle nazwać ustrojem.. Z fałszu zawsze wynika fałsz.. A demokracja większościowa jest fałszem, który zaczadza narody i powoduje wielki chaos i potworną biurokrację nieznaną w innym ustroju.. Demokracja, jako synonim socjalizmu, pędzi narody do zagłady, rozkłada moralnie i niszczy więzi międzyludzkie i pomiędzy - rodzinne, ustawiając członków narodu przeciw sobie przy każdej okazji. A okazja trafia się przy każdym głosowaniu większościowym.. Jedni są „ za” inni” przeciw’. I kłótnia gotowa.. Wchodzi w życie takie ”uchwalenie”, które uzyskało większość.. A czy wynik demokratycznego głosowania służy ludziom i poprawia sprawiedliwość w państwie? Oczywiście, że nie.. Jedynie skłóca.. I w takich chaosie, na co dzień żyjemy.. I widać, że jeszcze da się żyć.. W zasadzie żyć można w każdym chaosie, dlaczego nie? Tylko, po co? Właśnie Sąd Okręgowy w Świdnicy unieważnił drugą turę wyborów samorządowych w Wałbrzychu i nakazał powtórzyć część wyborów do wałbrzyskiego samorządu, które odbyły się w 2010 roku: drugą turę wyborów prezydenckich i wybory do Rady Miasta. Przy okazji pan Piotr Kruczkowski z Platformy Obywatelskiej, nie jest już prezydentem miasta.. Nie wiem, jaka była frekwencja w wyborach podczas ustawowych bachanalii, ale pewnie z 30% lub ciut więcej, ale teraz będzie znacznie mniej- jak to zwykle w uzupełniających. Może 7, może osiem procent, a jak będzie deszcz - to może trzy, i to pójdą tylko ci, co mają parasole.. Albo kogoś w rodzinie, jako kandydata na radnego.. Czy to nie śmieszne, że wybór władz miasta zależy od pogody i ilości parasoli w rękach” obywateli”? I co ciekawe, wybory przy każdej frekwencji są ważne(!!!) Istne kuriozum.!. Bo przy referendum musi być, co najmniej 30% „obywateli” przy urnach. W ustawie nie ma nic o pogodzie, która mogłaby ewentualnie pokrzyżować plany wybieranym. W ustawie powinien być jak najbardziej być zapis pogodowy, na złą ewentualność, a wszyscy pogodyni i pogodynki powinny być w pogotowiu podczas bachanalii wyborczych i zaklinać pogodę, żeby, chociaż nie padało, co umożliwiłoby wielką frekwencję mas. Także tych, co parasoli nie posiadają.. W Wałbrzychu działy się rzeczy straszne dla demokracji:, fałszowali, podrzucali, mataczyli, przekupywali.. Nie tylko obietnicami. Obietnicami przekupywać wolno w demokracji.. Tylko butelek wódki rozdawać nie wolno. No i pieniędzy. Wolno natomiast rozdawać długopisy, wisiorki, jabłka, mydło, kalkulatory, grzyby, chorągiewki.. A dlaczego akurat nie wolno rozdawać wódki? Jak bachanalia, to bachanalia? Ale chyba na drodze stoi ustawa o wychowaniu w trzeźwości.. Można byłoby zrobić jakąś drobną nowelizację, Chociaż na okres bachanalii Jak tu się radować z okazji wyboru nowych władz, nie wypijając, chociaż małego piwa? Podarowanego nam przez kandydata, piwa kupionego przez niego, ale nie za jego pieniądze. Zgubny jest rozum, gdy stara się zastąpić naturalne prawa przyrody.. Ale pycha demokracji? To jest dopiero zguba.. WJR
Grzegorz Braun: I tak nie powiedziałem wszystkiego o Życińskim Dlaczego Grzegorz Braun nazwał abp. Życińskiego „kłamcą” i „łajdakiem”? „Super Express” rozmawia z kontrowersyjnym reżyserem.
„Super Express”: – W trakcie dyskusji na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim po projekcji pana ostatniego filmu dokumentalnego „Eugenika – w imię postępu” nazwał pan zmarłego niedawno abp. Józefa Życińskiego „kłamcą” i „łajdakiem”. Grzegorz Braun: – Skala mojego oddziaływania jest zaiste tak skromna i nieznacząca, że jestem poniekąd wdzięczny „Gazecie Wyborczej” za spopularyzowanie tej informacji. Powtarzam: informacji. Bo te sformułowania nie świadczą o mojej opinii, ale o faktach. Józef Życiński, niech mu ziemia lekką będzie, był zarejestrowany przez PRL-owską bezpiekę, jako TW „Filozof” i fakt ten nie tylko publicznie w sposób pokrętny negował, ale także uciekał się do szeregu perfidnych manipulacji, mających osłonić podobne fakty z biografii innych prominentnych uczestników życia publicznego. Przykładem – przypadek znanego profesora, TW „Historyka” – na użytek, którego inicjował abp Życiński całą kampanię antylustracyjną.
- Dlaczego nie powiedział pan tego wszystkiego za życia abp. Józefa Życińskiego? Mojej opinii o niesławnej pamięci arcypasterzu archidiecezji lubelskiej nie kryłem i za jego życia. To problem „Wyborczej”, że nie popularyzowała moich wcześniejszych wypowiedzi o negatywnej roli Józefa Życińskiego w polskim życiu publicznym. Tylko o tym aspekcie się wypowiadam, bo w relacje między nieboszczykiem a Stwórcą nie mogę wnikać. Mam nadzieję, że Józef Życiński rozstał się z tym światem załatwiwszy na ziemi wszystkie doczesne rachunki.
- Czy nie mógł pan jednak przełożyć swych negatywnych emocji na język lepiej służący, jakości debaty publicznej? - Po pierwsze: żadne emocje, tylko fakty. Po drugie: debacie publicznej służy przede wszystkim jawność. Polacy mają prawo wiedzieć, kto do nich przemawia z telewizora i z ambony – mają prawo wiedzieć, kim naprawdę są łże-autorytety lansowane w prasie i telewizji. Pyta mnie pan o formę wypowiedzi, zamiast odnieść się do faktów. Jestem wdzięczny „Super Expressowi” za to, że mogę sprawić, iż cała ta sprawa nie będzie grą do jednej bramki i że nie zostanę równo rozjechany jednym buldożerem. Proszę, zatem nie marnować czasu tej krótkiej rozmowy na wciąganie mnie w temat zastępczy.
- Zapytam jeszcze raz. Nie dało się tego powiedzieć w sposób cywilizowany? Gorsząca, antypolska i antykatolicka publicystyka Józefa Życińskiego na łamach „Gazety Wyborczej” nie licowała z godnością i powołaniem katolickiego arcypasterza. Słowa „kłamca” i „łajdak” są najbardziej adekwatne.
- Nie obawia się pan, że poprzez takie wystąpienia na zawsze przylgnie do pana opinia człowieka nieobliczalnego, wariata? Proszę zwrócić uwagę, kto jest moim recenzentem, kto jest moim oskarżycielem – TW „Rzymianin”, TW „Jerzy”, TW „Stokrotka”. Jeżeli ich opinie są dla pana wiążące, to oczywiście pańskie dobre prawo.
Grzegorz Braun Reżyser filmowy, dokumentalista
http://www.se.pl
Zob. też. http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/reakcja-kul-na-wystep-brauna-kolo-naukowe-zawieszone-opiekun-zwolniony-ze-stanowiska-rektor-przepras_185599.html
Gajowy wychodzi z założenia, że nieważne jest, czy Jerzy Braun dał się komuś w coś wmanewrować. Jerzy Braun powiedział prawdę i tylko prawdę, która, ironicznie, dzięki G*** Wyborczej przedostała się do świadomości publicznej.
Polak opracował wydajniejsze akumulatory Nowy typ akumulatora ołowiowo-kwasowego, którego pojemność energetyczna będzie prawie o połowę większa niż tradycyjnie, opracował wspólnie z zespołem prof. Andrzej Czerwiński z Wydziału Chemii Uniwersytetu Warszawskiego oraz z Instytutu Chemii Przemysłowej z Warszawy. Wynalazek zdobył złote medale na wystawach wynalazków w Genewie, Brukseli i w Warszawie. Andrzej Czerwiński deklaruje, że akumulator może mieć bardzo szerokie zastosowanie – od elektronarzędzi do samochodów elektrycznych włącznie. „Przykładem użycia tego urządzenia mogą być elektryczne wózki inwalidzkie, które zasilane naszym akumulatorem będą miały zasięg o prawie 50 proc. większy” – zapewnia. W akumulatorze wykorzystany będzie odpowiednio zmodyfikowany RVC (Reticulated Vitreous Carbon) – nowoczesny materiał węglowy przypominającym pumeks, cechujący się dużą porowatością, przewodnictwem elektrycznym oraz dużą odpornością chemiczną. Będzie go można użyć zamiast dużo cięższych kratek ołowianych, na których zachodziły reakcje chemiczne, generujące prąd. Jak w rozmowie z PAP wyjaśnia prof. Czerwiński, w akumulatorze ołowiowo-kwasowym zachodzi reakcja ołowiu (anodzie), a także dwutlenku ołowiu (na katodzie) z kwasem siarkowym. W reakcjach tych powstaje energia elektryczna, którą można użyć np. do napędu silnika elektrycznego lub do rozruchu silnika spalinowego. Z kolei dostarczenie do układu prądu, a więc ładowanie akumulatora sprawia, że zaczyna zachodzić reakcja przeciwna i układ wraca do stanu początkowego. Materiały biorące udział w reakcji muszą być jednak w akumulatorze umieszczone na podłożu o specjalnych właściwościach. Dotychczas stosowano do tego kratki ołowiowe (niebiorące udziału w reakcji), które były jednak bardzo ciężkie – stanowiły sporą część wagi akumulatora. W akumulatorze prof. Czerwińskiego kratki ołowiowe zostały zastąpione 10-krotnie lżejszym materiałem węglowym. Dzięki temu rozwiązaniu waga akumulatora znacznie spadnie – pojazd elektryczny z nowym akumulatorem ważącym tyle samo, co akumulator starszego typu przejedzie 150 km zamiast 100. „Oznacza to, że pojazd taki na jednym ładowaniu dojechałby z Warszawy prawie do Kielc, a nie tylko do Radomia” – podaje przykład badacz. Prof. Czerwiński wyjaśnia, że RVC od lat 80 jest produkowany w Stanach Zjednoczonych, jednak przed zastosowaniem w akumulatorze, materiał musiał być odpowiednio zmieniony. Modyfikacja udała się prof. Czerwińskiemu przy współpracy Uniwersytetu Warszawskiego oraz Instytutu Chemii Przemysłowej. „W ostatnich trzech latach udało się nam pokonać wszystkie trudności i akumulator wykonany przez nasz zespół przeszedł pozytywnie wszystkie testy, które wykazały, że może być on konkurencyjny wobec obecnie istniejących na rynku” – zapewnia naukowiec i dodaje, że prace nad nowym akumulatorem trwały (z przerwami) od prawie 20 lat. Wynalazca mówi, że akumulatory ołowiowo-kwasowe są cały czas najpowszechniej stosowane. Badacz przyznaje, że jeśli chodzi o zasięg, lepsze są akumulatory litowe, ale te są trudniejsze w obsłudze oraz kilka razy (6-8) droższe od akumulatorów ołowiowo-kwasowych. Jak zapewnia, jego akumulator jest bardziej przyjazny dla środowiska – przy jego produkcji zużywa się mniej ołowiu. Niższe są również koszty produkcji tego urządzenia. Na swój wynalazek Andrzej Czerwiński wraz z UW uzyskał już trzy patenty, na kolejne jeszcze czeka, ale jak przyznaje, wynalazek jest chroniony patentem tylko w Polsce. Badacz ujawnia, że jedna z zagranicznych firm próbowała przywłaszczyć sobie jego pomysł, ale bez powodzenia, bo – jak przypuszcza naukowiec – jego naśladowcy nie znali wszystkich informacji niezbędnych do budowy akumulatora. Przygotowaniem prototypu i rozwojem badań nad udoskonaleniem wynalazku zainteresowana jest już polska firma produkująca akumulatory.
Czego możemy nauczyć się od Arabów?
[Tekst ten jest komentarzem Matki Polki - Poliszynel]
BANKI BEZ LICHWY
http://biznes.interia.pl/
Jak to możliwe, że system finansów islamskich z powodzeniem i bez kryzysu rozwija się równolegle do świeckiego systemu finansowego, w którym napęczniały bańki spekulacyjne, a pieniądz stał się bardziej związany z wirtualnym światem niż realnym PKB? - Pieniądze są więc inwestowane wprost, z pominięciem działań spekulacyjnych. Arabowie mają swoje podstawowe produkty bankowe – mudaraba, musharaka, murabaha, idjara i kard hasan (mając styczność z bankowością islamską warto choćby tylko znać te terminy; dotyczą one sposobu finansowania inwestycji przez banki i ich udziału w tych inwestycjach), – według których umowy są sporządzane w taki sposób, żeby nie naruszyć zakazu uprawiania lichwy. - Nie oznacza to wcale, że bank omija ten zakaz, choć mieszkaniec Zachodu może tak właśnie to sobie wyobrażać widząc karty kredytowe wystawiane przez banki arabskie, udzielane przez nie kredyty inwestycyjne, czy – dla klientów detalicznych – konsumpcyjne albo hipoteczne. No dobrze. Ale przecież ideą bankowości jest zarabianie pieniędzy, a precyzyjnie rzecz ujmując zarabianie pieniędzy na sprzedaży pieniądza. Zgodzi się pan ze mną? - To jest konwencjonalna, zachodnia definicja bankowości. Tymczasem w islamie, według szariatu, bank jest taką organizacją, która ma odpowiadać za wspieranie rozwoju lokalnej społeczności i jej członków. W tym kontekście działalność bankowa, jako taka jest dopóty uzasadniona i akceptowana, dopóki przyczynia się do wzrostu zasobności i rozwoju społeczności. Koraniczne zakazy nie akceptują banków, które funkcjonują wyłącznie po to, aby przynosić zyski właścicielom, czy też, aby wspierać takie czy inne grupy interesów. Taka działalność jest wprost zakazana. - I dlatego islamskie banki nie udzielają pożyczek partiom politycznym, ale również przemysłowcom zajmującym się handlem bronią, produkcją alkoholu czy nikotyny. Nie wspierają również żadnych działań, które w sposób bezpośredni zajmują się kontrolą urodzeń, czyli producentów środków antykoncepcyjnych czy kliniki zapłodnień in vitro. Proszę mi wierzyć, że bardzo starannie oceniają każdy wniosek o kredyt, pod względem nie tylko stopy zwrotu z inwestycji, ale również pod względem moralnym. (..)
LIBIA KADAFIEGO Odwołany rosyjski ambasador w Libii, Wladimir Chamow, odpowiadając w wywiadzie na pytanie czy Kadafi uciskał swoich obywateli, powiedział:, „O jakim ucisku mówimy? Libijczykom hojnie przyznawano kredyty na 20 dwadzieścia lat bez odsetek na budowę domów, litr benzyny kosztował około 10 centów, jedzenie nie kosztowało nic, a nowy jeep KIA z Korei Południowej można było kupić za zaledwie $7500. Kraj ten już nie istnieje.”
Jaki są znane fakty i liczby o Libii i jej przywódcy?
* PKB per capita = $14,192
* Każda rodzina otrzymuje rocznie pomoc = $1,000
* Bezrobotny otrzymuje $730 miesięcznie
* Miesięczna pensja pielęgniarki w szpitalu = $1,000
* Każdy noworodek = jednorazowo $7,000
* Po zawarciu małżeństwa każda para = $64,000 na zakup mieszkania
* Na założenie własnej działalności jednorazowo = $20,000
* Zakaz wysokich podatków i ceł
* Darmowe edukacja i opieka zdrowotna
* Edukacja i staż za granicą opłacane przez państwo
* Sieci sklepów dla dużych rodzin z symbolicznymi cenami na podstawowe art. spożywcze
* Surowe kary za sprzedaż przeterminowanych produktów, w niektórych przypadkach areszt
* Liczne apteki z darmowymi lekami
* Podrabianie leków uważane za groźne przestępstwo
* Nie ma opłat za czynsz
* Nie ma opłat za energię elektryczną
* Zakaz sprzedaży i używania alkoholu, prawo „prohibicji”
* Pożyczki na zakup samochodu i mieszkania bez odsetek
* Zakaz usług w zakresie nieruchomości
* Osoba kupująca auto, do 50% ceny płaci państwo, w przypadku milicji = 65%
* Paliwo tańsze od wody: 1 litr paliwa = $0.14. Zysk ze sprzedaży ropy wydawany dla dobra społeczeństwa i podnoszenie standardu życia
* Kadafi zgromadził ponad 143 t złota. Planował wprowadzić strefę bez dolarową i używać złoty dinar, zamiast waluty w rachunkach z innymi państwami
* Duże sumy wydawane na irygację z wód gruntowych, w ilości około 100 odpływów z Nilu. Ze względu na skalę tego projektu nazwano go „ósmym cudem świata.” […] Jest to tzw. „zielona rewolucja”, która rozwiązuje wiele problemów żywnościowych w Afryce, a Libii zapewnia stabilność i niezależność ekonomiczną.
* W 2010 r. Kadafi złożył wniosek w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ o śledztwo ws. okoliczności ataku USA i NATO na Irak, oraz postawienie przed sądem winnych masowych zbrodni. Przedłożył projekt rezolucji ws. odszkodowania byłych państw kolonialnych byłym koloniom za eksploatację w okresie kolonialnym […] Zachodnia propaganda demonizuje Muammara Kadafiego, jako patologicznego tyrana i nieprzejednanego wroga demokratycznych aspiracji Libijczyków. To nie jest prawda. Istnieją pewne mechanizmy powszechnej kontroli i demokracji w Libii: wybierane rady obywatelskie i społeczności samorządowe (gminy). Wszystko to bez nomenklatury partyjnej w sowieckim stylu, nadętej biurokracji, ale przy bardzo wysokim standardzie życia i bezpieczeństwa socjalnego obywateli. Coś w rodzaju społeczeństwa, które w jakiś sposób wygląda jak komunistyczne. Czy dlatego Libię mają demonizować i atakować stare mocarstwa imperialistyczne? … Sigizmund Mironin w artykule ‘Why is Libya bombed’ [Dlaczego bombarduje się Libię] pisze: „Libia, która jest uważana za dyktaturę wojskową Kadafiego, jest rzeczywiście najbardziej demokratycznym państwem na świecie. W 1977 r., Libia została ogłoszona najwyższą formą demokracji, w której tradycyjne instytucje rządowe są zniesione, a cała władza należy bezpośrednio do ludzi, przez komitety i kongresy ludowe. Państwo jest podzielone na wiele wspólnot, które są samodzielnie kierowanymi „mini-państwami w państwie, „z pełną władzą w swoim okręgu, łącznie z podziałem środków budżetowych. Ostatnio Muammar Kadafi ogłosił bardziej demokratyczne idee – dystrybucję dochodów z budżetu wśród obywateli…. Według przywódcy libijskiej rewolucji to eliminuje korupcję i pasożytniczą biurokrację.”
http://left.ru/2011/2/shelestiuk204.phtml
Komentarz własny [Poliszynela - przyp. adm]. Sukces gospodarczy Libii i Kadafiego przypisywany jest ropie naftowej. Ale Wenezuela też ma ropę, a do niedawna panowała tam bieda. Bo zyski z ropy szły do kieszeni koczowników. Dopiero Chavez znacjonalizował ropę, przez co mieszkańcom powoli poprawia się poziom życia, ale za tę nacjonalizację i odebranie tanich zysków koczownikom atakowany jest Chavez przez koczownicze media i hasbarę. Polska nie ma wprawdzie ropy, ale mamy węgiel, miedź, siarkę, gaz łupkowy. Mamy pola uprawne, a nie pustynie, nie musimy też budować za miliardy sztucznych jezior ze słodką wodą sprowadzaną za grube pieniądze zza granicy. Dlaczego więc panowała taka różnica w poziomie życia w Libii (przed bandyckim zaatakowaniem jej najpierw przez najemników, a potem przez NATO) i w naszym Chazarstanie? Odpowiedź leży w ekonomii. Normalnej w Libii a koczowniczej u nas. Polecam uważne przeczytanie artykułu o bankowości islamu.
http://biznes.interia.pl/wiadomosci/swiat/news/fenomen-arabskich-bankow,1557723,4201
Przynajmniej pod tym względem islam jest o niebo uczciwszy i lepszy od bankowości Zachodu narzuconej chrześcijanom przez koczowników. A skoro już przy koczownikach i finansach jesteśmy… Nadchodzące bankructwo Dużego Usraela wykorzystane zostanie do wypłukania naiwniakom grającym na giełdzie kieszeni. Jedynie ci, co giełdą manipulują i ją kontrolują zawsze wyjdą na swoje.
http://biznes.interia.pl/news/stan-budzetu-usa-spowodowal-spadki-na-wall-street,1639892,4200
Aresztowanie szefa MFW odbije się czkawką (i to dużą) na eurozonie.
http://biznes.interia.pl/news/the-economist-skutki-aresztowania-szefa-mfw-beda-powazne,1639891,4200
A sytuacja finansowa Jewrołagu i tzw. strefy euro jest katastrofalna.
http://biznes.interia.pl/news/sytuacja-w-strefie-euro-bardzo-powazna,1639648,4201
Gdzie nie spojrzysz – tam katastrofalne długi. Ale ostatecznie po to właśnie koczownicy wymyślili nam Unię i euro…
Portugalii wmówiono, że jedynym ratunkiem dla niej jest kolejny gigantyczny kredyt.
http://biznes.interia.pl/news/78-miliardow-euro-pomocy-dla-portugalii,1639878,4200
Tylko jak bankrut, który już teraz jest niewypłacalny, ma spłacić stare gigantyczne długi i ten nowy gigantyczny kredyt? Leczenie bankrutów nowymi kredytami przypomina wciskanie choremu i odwodnionemu biegunką pacjentowi kolejnych środków przeczyszczających. Bo tak działają „kredyty”. „Przeczyszczają” i (finansowo) „odwadniają” organizm państwowy, pozbawiając go żywotnych soków. Taka terapia trwa dotąd, aż pacjent skona. A wtedy jego organy idą na handel. Przekonała się o tym Argentyna, gdzie gigantyczne skarby Patagonii (wraz z ziemią) za grosze wysprzedawana są wierzycielom, czyli koczownikom. Do stanu bankructwa wpędził Argentynę MFW. Irlandii koczownicze pijawki też już nie odpuszczą. Będą ją doić, aż skona.
http://biznes.interia.pl/news/mfw-odblokowuje-158-mld-euro-dla-irlandii,1639893,4200
Grecję już zniszczono. Czyż to nie jest parodia i okupacja przez zewnętrznego wroga, że kanclerzyca IV Rzeszy i MFW decydują o długach Grecji?
http://biznes.interia.pl/news/mfw-odblokowuje-158-mld-euro-dla-irlandii,1639893,4200
Przy czym nie zastanawiają się, jak koczownicze pijawki z Grecji wypędzić i Grecję od nielegalnych „długów” zwolnić, nie debatują, jak zlikwidować, jak zniszczyć bandycki i ograbiający budżety państw koczowniczy system bankowo-finansowy, a debatują nad „restrukturyzacją” długu! Obłęd i paranoja. I to samo czeka całą bilderbergowską Jewropę, bo Unię i euro wymyślono tylko i wyłącznie po to, aby wpędzić Europę w bankructwo. A wtedy wierzyciele/koczownicy za długi wykupią wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Z kamienicami, szpitalami, ziemią uprawną i lasami włącznie. Kupią sobie nawet patent i licencję na wodę deszczową. Poliszynel
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com
Komunizmu i nazizmu nie można przyrównywać do siebie Eurokomisja odmówiła przyrównania zbrodni reżimu komunistycznego do zbrodni nazistów. O podjęcie takiego kroku zwrócili się szefowie MSZ Litwy, Łotwy, Bułgarii, Republiki Czeskiej, Węgier i Rumunii. Autorzy listu do Unii Europejskiej wzywali do wprowadzenia odpowiedzialności karnej za usprawiedliwianie, zaprzeczanie czy pomniejszanie zbrodni komunizmu. W dokumencie położono naciski na to, że obecnie wszyscy wiedzą o zbrodniach nazizmu, natomiast o zbrodniach totalitarnego reżimu komunistycznego wie tylko część Europy. Czyli koniecznie trzeba wpoić Europie zrozumienie tego. „Ale, Stary Świat raczej nie jest gotów do tolerowania wszystkich podejmowanych przez te kraje prób przepisywania historii na nowo”, – zaznaczył w wywiadzie dla radia „Głos Rosji” szef funduszu „Pamięć historyczna” Aleksander Diukow: „Podejmowanie przez kraje wschodnioeuropejskie prób przyrównywania reżimu radzieckiego do nazistowskiego mają dość trwałą tradycję. Do niedawna udawało się im dość skutecznie przeforsowywać to swoje stanowisko w strukturach Unii Europejskiej. Jednak podobne próby zbyt wyraźnie kolidują z zasadami paneuropejskimi, respektowanymi przez starą Europę, zasadami wolności opinii, zasadami wolności słowa. Stara Europa, jak wykazują decyzje podjęte przez Eurokomisję, gotowa jest w pewnej mierze do tolerowania tego urojonego bólu, lecz granica tej tolerancji mimo wszystko istnieje”. W Rosji inicjatywę tę uznano za kolejną próbę upolityczniania historii. „Taki krok może stanowić świadectwo tego, że, ku naszemu głębokiemu ubolewaniu, dla niektórych krajów unijnych polityzowanie historii pozostaje jednym z priorytetowych zadań państwowych” – oświadczono w MSZ Rosji. Podkreślono również, że inicjatorzy listu, z jednej strony, deklarują szlachetne cele – pielęgnowanie pamięci ofiar, aby nie dopuścić do odrodzenia totalitaryzmu. Z drugiej zaś strony, na plan pierwszy wysuwają się zupełnie inne treści. Mianowicie, demonizacja przeszłości komunistycznej, udaremnianie prób jego obiektywnych badań, a w perspektywie – przyrównywanie ideologii komunizmu do nazizmu. „Jeśli przyjrzymy się bliżej, to przekonamy się, że za tymi wszystkimi oświadczeniami kryje się zwyczajne dążenie do rozstrzygania za pomocą podobnych kroków własnych problemów wewnętrznych” – dodaje Aleksander Diukow:„W polityce wewnętrznej, powiedzmy, na Łotwie i w Estonii, przepisywanie historii na nowo stało się sposobem na legalizację aktualnego ustroju politycznego oraz na pozbawienie ludności rosyjskojęzycznej szeregu praw obywatelskich. Na szczeblu polityki zagranicznej historia jest wykorzystywana podniesienia własnej wartości. Kraje Europy Wschodniej, przynajmniej pewna część ich elit, przepisując historię, starają się zapewnić dla siebie określone miejsce w Unii Europejskiej. Chcą zajmować się walką z Rosją, a historia jest jednym z narzędzi w tej walce”. Jednak te kraje borykają się z mnóstwem problemów. Na Węgrzech zbliża się upaństwowienie wielkich zakładów przemysłowych. Estonia może nie wytrzymać wzrostu bezrobocia, a gospodarka Łotwy w coraz większej mierze uzależnia się od bardziej prosperujących sąsiadów. Jasne jest, że tej sytuacji nie uda się szybko przełamać. Dlatego właśnie na plan pierwszy wysuwają się hasła polityczne, które mogą odwrócić uwagę od sprzeczności wewnętrznych.
Czy Michnik ma, za co przepraszać? Na jednym ze stadionów kibice wywiesili ogromny, ustylizowany na stronę tytułową Gazety Wyborczej transparent z napisem: „Szechter, przeproś za ojca i brata”. Nad napisem umieszczono zdjęcie samego Adama Michnika w okularach i z papierosem. Gdyby wywiesili hasła wymierzone w Jarosława Kaczyńskiego, to pewnie i pan premier Donald Tusk i cała redakcja z Czerskiej omal nie posikaliby się z zachwytu, jakich to uświadomionych politycznie mamy kibiców i takie tam różne w ich stylu. Ale napis dotyczył samego Adama Michnika, który z jakiegoś powodu nosi nazwisko matki, a nie ojca (trudno powiedzieć, dlaczego wstydzi się ojca, nazwisko Szechter mu się nie podobało, ale to jego problem, więc nie drążmy tematu), to sprawa stał się tak poważna, że premier Tusk, wykorzystując nie pierwszą i pewnie nie ostatnią burdę, która akurat wydarzyła się na stadionie w Bydgoszczy po meczu organizowanym przez PZPN, wprowadził stan wojenny, na razie na stadionach, ale wszystko jeszcze przed nim. Kowal zawinił a Cygana powiesili, można powiedzieć, bo zamiast wyłapać tych, co popełnili przestępstwa i wykroczenia i ich ukarać, to zamykane są stadiony, nawet te, które jeszcze niedawno uchodziły za bezpieczne i najbezpieczniejsze. Policja, co prawda nikogo podczas burd nie złapała, ale zapewnia, że potrafi zidentyfikować bandytów nawet, jeśli byli w kominiarkach. Coś mi się wydaje, że dzięki tej metodzie zostaną ukarani wszyscy ci, którzy wywiesili transparent dotyczący Michnika, choć to było na zupełnie innym meczu. Prezes Widzewa Łódź w telewizorze powiedział, że uzasadnieniem dla zamknięcia stadionu Widzewa były wulgaryzmy i trafnie zauważył, że i w Sejmie i w szkołach pojawiają się wulgaryzmy, ale nikt ani Sejmu, ani szkół nie zamyka. Ten prezes to taki lotny albo nie jest, albo tylko takiego udaje, co w tej biednej Polsce jest bezpieczniejsze, bo przecież nikt w Sejmie i nikt w szkołach nie domaga się przeprosin od Michnika za ojca i brata. W ten sposób doszliśmy do pytania czy Adam Michnik powinien i czy ma, za co przeprosić. Ja tam nie uważam, że odpowiadam za czyny mojego ojca i brata, co robią, robią na „swoje konto”. I też nie wymagam, aby np. król Zygmunt August odpowiadał za decyzje swojego ojca Zygmunta Starego, albo Jan Kazimierz za decyzje swojego brata Władysława IV. Odpowiedź twierdząca na postawione pytanie jest możliwa wówczas, gdybyśmy wykazali, że Michnik uznaje odpowiedzialność ludzi za decyzje ich ojców i braci. Wówczas napis wykonany przez kibiców miałby sens, bo odwoływałby się do moralności, poglądów, zasad, jak zwał tak zwał syna Ozjasza Szechtera i przyrodniego brata Stefana Michnika. Przy odpowiedzi na pytanie czy Adam Michnik uznaje odpowiedzialność ludzi za decyzje ojców i braci, trzeba by ostrożnym, bo już Andrzej Zybertowicz coś nie tak napisał, nie zastosował cytatu, a tylko zreferował wywody Michnika czy coś podobnego i sąd radośnie, w podskokach, tak pewny trafności wyroku jakby dostał rozkaz od zwierzchności, profesora skazał. Trzeba być ostrożnym, powtórzę, bo ja pensji profesorskiej nie mam. Nie chce mi się szukać cytatów z Michnika, bo mi się najzwyczajniej nie chce. Argument „za” będzie, więc mało efektowny, ale za to bezpieczny dla autora. Są tacy, którzy z racji wykonywanego zawodu zaglądają do Wyborczej, śledzą dokonania środowiska, dla którego Michnik jest guru, autorytetem, czy nawet pierwszym sekretarzem. Posłużę się, więc cytatem z tekstu Rafała Ziemkiewicza, który tak pisał o salonie, którego przecież czołową osobistością jest Michnik, „Kiedy tymczasem urządza się z Grossem na czele orwellowskie seanse nienawiści do Polaków, wedle ideologicznego założenia, że udział przed laty jakichś polskich kolaborantów (załóżmy nawet, że faktyczny) w mordzie na Żydach to nasza, polska wina, wina wszystkich Polaków, za którą wszyscy musimy się z rozliczyć, jako naród i jako państwo, bić za nią w piersi i pokornie płacić każdy haracz, jakiego zażądają amerykańskie organizacje żydowskie… To co? To nie jest oczywisty rasizm, okazuje się. To jest »szlachetne« rozliczanie się z haniebnym narodowym dziedzictwem, nie własnym, oczywiście, tylko tych starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych ośrodków”. Kto ma rozum, niechaj myśli. A teraz należy odpowiedzieć na pytanie czy ma, za co. Do tego celu posłużą fragmenty biogramów z Wikipedii obu wspomnianych delikwentów. Ozjasz Szechter „w dwudziestoleciu międzywojennym aktywnie działał w ruchu komunistycznym. We Lwowie był członkiem młodzieżowej bojówki komunistycznej. Później jednym z funkcyjnych działaczy nielegalnej Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy”. I dalej: „Według publikacji IPN brał udział w operacji szpiegowskiej NKWD przeciw Polsce pod kryptonimem Koń Trojański (w Obszarze C – Zachodnim). Miał być za to aresztowany i skazany w tzw. procesie łuckim w 1934. Adam Michnik twierdzi, że nie jest to prawda i domagał się od IPN sprostowania informacji o działalności szpiegowskiej ojca, a wobec odmowy skierował sprawę do sądu. W rzeczywistości, bowiem został skazany nie za szpiegostwo, a za »próbę zmiany przemocą ustroju Państwa Polskiego i zastąpienia go ustrojem komunistycznym oraz oderwania od państwa polskiego południowo-wschodnich województw«”. Stefan Michnik „w kwietniu 1952 został porucznikiem i zaczął przewodniczyć składom sędziowskim sądzącym schwytanych członków żołnierzy podziemia niepodległościowego i członków dawnej partyzantki antyhitlerowskiej”. Autor jego biogramu wymienił część procesów, w których uczestniczył Michnik: „Oskarżany o zbrodnie stalinowskie – był sędzią między innymi w procesach: majora Zefiryna Machalli (wyrok śmierci, pośmiertnie rehabilitowany, skład sędziowski podjął wspólną decyzje o niedopuszczeniu obrońcy do procesu, o wykonaniu wyroku nie poinformowano rodziny), pułkownika Maksymiliana Chojeckiego (niewykonany wyrok śmierci), por. Andrzeja Czaykowskiego, w którego egzekucji uczestniczył, majora Jerzego Lewandowskiego (niewykonany wyrok śmierci), pułkownika Stanisława Weckiego wykładowcy Akademii Sztabu Generalnego (13 lat więzienia, zmarł torturowany, pośmiertnie zrehabilitowany), majora Zenona Tarasiewicza, pułkownika Romualda Sidorskiego redaktora naczelnego Przeglądu Kwatermistrzowskiego (12 lat więzienia, zmarł wskutek złego stanu zdrowia, pośmiertnie zrehabilitowany), podpułkownika Aleksandra Kowalskiego, majora Karola Sęka, artylerzysty spod Radomia, przedwojennego oficera, potem oficera Narodowych Sił Zbrojnych (wyrok śmierci, stracony w 1952). Był również sędzią w tzw. »sprawach odpryskowych« od procesu generałów (sprawy Tatara).” Zamiast zakończenia przysłowie: prawda w oczy kole.
Bal na Titanicu
1. Widać po intensywności zagranicznych wojaży Premiera Tuska i po ilości gości zagranicznych przyjmowanych przez niego w ostatnich tygodniach, że bardzo chce on, aby już rozpocząć polskie przewodnictwo w Radzie Europejskiej. Wprawdzie Traktat Lizboński wprowadził funkcję Przewodniczącego Rady Europejskiej, którym został Belg Herman von Rompuy i instytucję przygotowywania programu przewodnictwa w tzw. trójce, (czyli z udziałem dwóch kolejnych krajów, które będą sprawowały przewodnictwo), ale Premier Tusk już teraz zachowuje się tak jakby kierował Unia Europejską niepodzielnie. Zapowiada, więc w czasie naszego przewodnictwa przyjęcie Chorwacji do UE, rewitalizację wiary w Unię i nową energię w działalności jego instytucji, zaawansowanie w przygotowaniach budżetu na lata 2014-2020 i realizację Partnerstwa Wschodniego. Jakby nie zdawał sobie sprawy, że przy obecnej coraz bardziej dramatycznej sytuacji finansów Grecji, Irlandii i Portugalii, a także ogromnej fali migracyjnej z krajów północnej Afryki do krajów południa Europy, nikt w UE nie ma głowy, żeby na poważnie zajmować się sprawami, które chce forsować nasz kraj.
2. Na realizację naszego przewodnictwa przeznaczyliśmy blisko 0,5 mld zł, już zaprezentowaliśmy nasze logo, gadżety (osławione kolorowe bączki) i prezenty dla gości (biżuterię i apaszki dla pań i, spinki i krawaty dla panów), a za niecałe 2 miesiące elektroniczne media pełne będą obrazków z pięknych pałacowych wnętrz gdzie przyjmowani będą goście różnego rodzaju komitetów i grup roboczych UE. Ale to nie jest przecież całość kosztów, bo spora część z nich zostanie ukryta w wydatkach bieżących naszych ministerstw i urzędów centralnych a nawet samorządów, które w ramach promocji będą chciały gościć unijnych urzędników. Wszystko to z rozmachem i przepychem, o jakich nawet nie śniło się unijnym urzędnikom podczas przewodnictwa w ostatnich latach, takich zamożnych krajów jak Niemcy czy Szwecja, które zresztą na ten cel przeznaczyły mniejsze pieniądze niż Polska. Po prostu prezydencja „błyszcząca i z fajerwerkami” potrzebna jest Premierowi Tuskowi i Platformie do poprawienia spadających notowań w badaniach opinii publicznej przed zbliżającymi się jesiennymi wyborami parlamentarnymi.
3. Wszystko to będzie się odbywać w coraz bardziej dramatycznej sytuacji naszych finansów publicznych, długu publicznym, który nie przekroczył 55% PKB tylko, dlatego, że Minister Rostowski przynajmniej 50 mld zł albo zamiótł pod dywan albo też uznaje, że nie jest to zadłużenie sektora publicznego (jak to się dzieje z zobowiązaniami Krajowego Funduszu Drogowego). Wprawdzie Premier Tusk i Minister Rostowski ciągle prężą muskuły i opowiadają w kraju i za granicą historie o zielonej wyspie i dynamicznym rozwoju, ale rynki finansowe jakoś w te opowieści nie chcą wierzyć. Chcą nam wprawdzie ciągle pożyczać pieniądze, ale na coraz wyższy procent. Rentowność naszych 10-letnich obligacji wynosi już 6,2% i jest nie tylko prawie dwukrotnie wyższa od obligacji niemieckich czy francuskich (odpowiednio 3,2% i 3,6%) ale także o 1 pkt. procentowy wyższa od obligacji hiszpańskich, a to ten kraj jest typowany przez rynki, jako następny po Portugalii, który będzie musiał korzystać z międzynarodowej pomocy finansowej.
4. Wszystko to coraz bardziej zaczyna przypominać osławioną sytuację z Titanica, gdzie orkiestra grała do końca, mimo zderzenia statku z góra lodową. Nasz kraj rękami dwóch sterników Tuska i Komorowskiego jest prowadzony na zderzenie, ze wszystkim tymi, którzy pożyczyli nam już blisko 800 mld zł ( a ciągle chcemy żeby nam pożyczali dalej), bo coraz trudniej nam ten dług obsługiwać. Sternicy jednak zamiast zmiany kursu, chcą dostarczać Polakom przez najbliższe 6 miesięcy, błogiej rozrywki w postaci ładnych obrazków, na których obdarowani prezentami przywódcy najważniejszych krajów UE będą ich poklepywali po plecach i chwalili za gościnność. Zbigniew Kuźmiuk
POLAK GREK DWA BRATANKI Wejdziemy do UE i nasze problemy znikną, spłynie na nas manna i deszcz pieniędzy, będą o naszych losach decydować dobrze opłacani i profesjonalni urzędnicy z Brukseli, będziemy prawdziwymi Europejczykami. Na świecie kończy się dotychczasowy model rozwoju gospodarczego oparty o neoliberalne dogmaty, kończy się tzw. turbo – kapitalizm i poker oszustów. Zanika UE w dotychczasowym kształcie, tonie Euroland, wspólnej walucie euro bije już dzwon zagłady. Kończy się również dotychczasowy model rozwoju Polski – oparty o 2 bajkowe, wielce naiwne i oszukańcze scenariusze. Bajkowego systemu gospodarczego Polski, którego fundamentem była wiara w cuda. Pierwszą z zasad, która miała szybko uczynić nasz kraj, zamożnym, nowoczesnym i demokratycznym była prymitywna formuła L. Balcerowicza i całego polskiego establishmentu, że trzeba wszystko, szybko nawet za pół darmo sprywatyzować, a wówczas pozbędziemy się większości kłopotów gospodarczych i finansowych. Wyprzedaliśmy, więc blisko 70 proc. najbardziej dochodowego majątku narodowego blisko 80 proc. banków za banalną kwotę ok.130 mld zł, czyli ok. 33 mld euro. W tym samym czasie równolegle gwałtownie rosło nasze zadłużenie publiczne i wzrosło dziś do ok. 800 mld zł, czyli ok. 200mld euro, zadłużenie zagraniczne do kwoty 260 mld dolarów. Deficyt handlowy w skali roku sięga rokrocznie od 15-20 mld euro, deficyt sektora finansów publicznych 25 mld euro. Cały wyprzedany majątek narodowy stanowi równowartość zaledwie 3-letnich kosztów obsługi długu w polskim budżecie. Pomimo tak zmasowanej wyprzedaży rodowych sreber nie mamy, ani tanich autostrad, ani nowoczesnych przyjaznych szpitali, ani wyższych emerytur, ani nadwyżki w budżecie. Ostatnie energetyczne wazy i to z ponczem właśnie puszczamy w obieg. Lotos, JSW, PGE, Enea. Druga bajkowa zasada, którą skutecznie przez lata mamiono Polaków właśnie zaczyna rozsypywać się na naszych oczach. Obowiązywała od początku 2000r., a brzmiała ona tak: Wejdziemy do UE i nasze problemy znikną, spłynie na nas manna i deszcz pieniędzy, będą o naszych losach decydować dobrze opłacani i profesjonalni urzędnicy z Brukseli, będziemy prawdziwymi Europejczykami. Podpisywano, więc weksle in blanco idące w setki mld euro, a to na redukcję, CO2, ochronę środowiska, restrukturyzację energetyki, utylizację odpadów. Napłynęło, więc do naszego kraju z UE netto od 2004r. zaledwie ok. 30mld euro, w tym samym czasie od naszych rodaków pracujących zagranicą, ponad 40 mld euro. W wyniku tzw. harmonizacji nie mamy dziś europejskich standardów poziomu życia, ani tym bardziej wynagrodzeń, ale zdecydowanie europejskie ceny żywności, paliw, gazu, usług bankowych, ubezpieczeń, internetu. Mamy południowo amerykański system pomocy socjalnej, czy wsparcia dla polskich rodzin – tzw. wielkie zero, służbę zdrowia urągającą ludzkiej godności, rozgrzebane autostrady i kilka stadionów w budowie. Grecja też budowała niedawno stadiony na Olimpiadę. Dziś Polska likwiduje się sama, zamknięto w ostatnich latach już ok. 2500 szkół, likwiduje się przychodnie, posterunki policji, placówki pocztowe, połączenia kolejowe, zajęcia pozalekcyjne. Młodzi Polacy głosują nogami nawet na naukę zawodu uciekają do sąsiednich Niemiec, – bo tam płacą. Od 2004r. na Wyspach Brytyjskich urodziło się ok. 100 tyś. Polaków, niewielu z nich wróci do kraju. Emigranci z Polski wolą zasiłek w tonącej Irlandii czy Portugalii niż etat w Ojczyźnie. Kawa dziś w Warszawie jest droższa niż w Szwajcarii. Poprzez pozycję – bilans błędów i opuszczeń w latach 2004 – 2010r. w ramach bilansu obrotów płatniczych z zagranicą z naszego kraju realnie odpłynęło ponad 220 mld zł czyli blisko 55 mld euro. Kosztowna ta Unia, która na dodatek na naszych oczach się sypie, sypie się euro, a nawet układ z Shengen. Albo Unia będzie niemiecka, albo już w niezbyt odległym czasie w dotychczasowym kształcie jej nie będzie. Gnicie Eurolandu i euro wchodzi w fazę kluczową, będzie restrukturyzacja długów Grecji, Portugalii i Irlandii, a za parę miesięcy prośba o pomoc finansową Hiszpanii. Czy my Polacy zdajemy sobie sprawę, że bal na Titanicu właśnie się kończy, że życie i dobrobyt na kredyt kończy się wcześniej czy później dramatem. Czy może być coś gorszego niż zadłużeni gołodupce jak mawia Prof. K. Rybiński. Dziś już nawet Prof. W. Orłowski zauważa, że czekają nas lata wyrzeczeń. Dziś światem rządzi kasyno, spekulanci walutowi okazują się silniejsi niż rządy, wojny walutowe, polityka carry trade, drukowanie wagonów gorącego pieniądza wykańcza nawet najlepiej zorganizowane narody i państwa. Państwo, które nie ma własnego krwiobiegu w organizmie gospodarczym, jakim jest system bankowy, może być tylko dojną krową, a na polskiego V. Orbana na razie się nie zanosi. Okazuje się, że oszołomy, które ostrzegały polskie elity władzy i biznesu – „nie idźcie tą drogą” mieli ewidentną rację, a nie salonowcy spod znaku G.W. czy TVN – u. Zamiast nowoczesnej infrastruktury, szybkich kolei, mamy supermarkety, w co drugim powiecie, po 7 zagranicznych banków na każdej większej ulicy, nie mamy dywersyfikacji energetycznej, ale mamy najdroższy gaz w Europie. Nakłady na służbę zdrowia mamy porównywalne z rządzonym po części przez gangi Meksykiem, emerytury z systemu kapitałowe OFE po średnio 57 zł. na łebka. Zielona wyspa zamienia się w ruchome piaski. Trzeba nam prawdziwych mężów opatrznościowych, a bitwa o Polskę będzie naprawdę dramatyczna. Unia nie wpompuje w nas setek mld euro pomocy. Nie będzie szczodrości dla naiwnych Słowian. Fale tsunami wzbierają coraz bardziej. Grecki scenariusz nad Wisłą wcale, więc nie jest wykluczony. Tym bardziej, że dziś Europę może pogrążyć jedna hotelowa pokojówka. Nasi decydenci grają na zwłokę lub w piłkę, a detonator został już uruchomiony. Janusz Szewczak
Wyprzedaż spółek kolejowych Przekształcenia własnościowe same w sobie nie są niczym złym. Jako narzędzie ekonomiczne mogą posłużyć do naprawy upadającego przedsiębiorstwa. Mogą nadać nowy kierunek i możliwości rozwoju. Ale diabeł tkwi w szczegółach. Operacja źle zaplanowana i przeprowadzona może także doprowadzić do katastrofy. Wydawać by się mogło, że polski rząd po dwudziestu latach doświadczeń z różnego rodzaju „prywatyzacjami” wie jak to robić. Niestety ogłoszone procedury sprzedaży najlepszych spółek kolejowych pokazują, że gabinet Donalda Tuska znowu brnie z uporem w skompromitowane i bardzo niebezpieczne dla polskiej gospodarki rozwiązania.
Doświadczenia z „prywatyzacją” Telekomunikacji Polskiej To była jedna z największych transakcji prywatyzacyjnych dokonana przez rząd Jerzego Buzka. Sprzedano przedsiębiorstwo będące monopolistą w zakresie świadczenia usług telefonii stacjonarnej. Nabywcą pakietu kontrolnego został francuski odpowiednik Telekomunikacji Polskiej – France Telekom. Słowo „prywatyzacja” należy ujmować w cudzysłów, gdyż nowy właściciel należy w większości do państwa francuskiego. Właściwe określenie tego, co się zdarzyło to sprzedaż przez polski rząd rodzimej, potężnej firmy, rządowi innego państwa, w tym wypadku francuskiego. Należy, więc zapytać zwolenników takich transakcji, jakie cele gospodarcze Polska w ten sposób osiągnęła? Zapowiadano wiele, a to wprowadzenie nowych technologii, a to usprawnienie zarządzania i obsługi klienta, a to duże nakłady finansowe na rozbudowę infrastruktury telekomunikacyjnej itp. Po ponad dziesięciu latach wiemy, że z tych zapowiedzi nic nie zrealizowano. Nowe technologie się nie pojawiły, ale za to zlikwidowano komórki pracujące nad innowacjami i pozbawiono naszych inżynierów pracy oraz możliwości rozwoju. Zarządzanie usprawniono, ale wyłącznie pod kątem maksymalizacji zysku, który transferowano do Francji. O obsłudze klienta lepiej nie mówić. Zlikwidowano rozbudowaną sieć punktów i zastąpiono ją tzw. „błękitną linią”. Każdy, kto miał do czynienia z tym wynalazkiem wie, że o wiele lepiej pasuje do tego naszego określenie „pisz na Berdyczów”. Żadnej rozbudowy infrastruktury nie było, co np. na kilka lat zablokowało rozwój w Polsce szybkiego Internetu. Przez długi czas mieliśmy najwyższe ceny na usługi telekomunikacji stacjonarnej w Europie. Gdyby niezdecydowane działania powołanej za rządów PiS, prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej Anny Streżyńskiej oraz dynamiczny rozwój telefonii komórkowej zapewne byłoby tak do dzisiaj. Ale nie trzeba było zbyt wielkiej przenikliwości, aby wiedzieć, że rząd francuski, który nie musi się liczyć z polskimi podatnikami i wyborcami, nie zadba lepiej o polskich konsumentów i rozwój polskiej infrastruktury telekomunikacyjnej, niż rząd polski. Gorzką lekcję współczesnego kapitalizmu odebraliśmy, ale czy wyciągnęliśmy wnioski?
PKP Cargo i PKL dla inwestora strategicznego To też jest potężne polskie przedsiębiorstwo będące jeszcze w całości pod kontrolą polskiego państwa. PKP Cargo to największy w naszym kraju i drugi w Unii Europejskiej kolejowy przewoźnik towarowy. Kontroluje ok. 60 proc. polskiego rynku. Poza załamaniem w okresie apogeum kryzysu światowego, gdy przewozy spadły o ok. 30 proc., jest firmą dochodową. Coraz skuteczniej radzi sobie z konkurencją krajową i zagraniczną. Ma spore widoki na rozwój, m.in. poprzez wejście ze swoimi usługami na teren Niemiec i innych krajów europejskich. W dotychczas obowiązującej strategii rozwoju kolejnictwa w Polsce, opracowanej i uchwalonej jeszcze przez rząd Jarosława Kaczyńskiego, przewidywano umacnianie pozycji PKP Cargo poprzez wprowadzenie spółki na giełdę. Planowano sprzedać część akcji drobnym inwestorom dla pozyskania kapitału na dalszy rozwój, ale przy zachowaniu przez państwo pakietu kontrolnego. I oto w marcu obecny rząd Donalda Tuska specjalną uchwałą odszedł od tego i postanowił sprzedać większość udziałów PKP Cargo jednemu inwestorowi strategicznemu. Czyli postanowiono pójść drogą „prywatyzacji” Telekomunikacji Polskiej. Chętni mają czas do połowy maja. A transakcja być może zostanie zatwierdzona jeszcze przed jesiennymi wyborami. Jak to skomentować? Ale na tym nie koniec. Zapadła też decyzja o sprzedaży w taki sam sposób Polskich Kolei Linowych. To z kolei przedsiębiorstwo prowadzi kolejki na Kasprowy Wierch (zbudowaną w 1936 r.) i Gubałówkę oraz wyciągi krzesełkowe w Zakopanem. Jest to doskonale prosperująca spółka, która od wielu lat ma bardzo dobre wyniki finansowe. Jej rentowność wynosi ok. 20 proc. Przy nieco ponad 50 mln zł przychodów potrafi wypracować 10 mln zł zysku. Nie ma żadnych długów i dużą zdolność kredytową. Samodzielnie może finansować nie tylko własną modernizację, ale także prowadzić nowe inwestycje. Tu też najlepszą drogą byłoby wprowadzenie przedsiębiorstwa na giełdę i sprzedaż części akcji miłośnikom Tatr, których w Polsce nie brakuje. Decyzja ta jest tym bardziej skandaliczna, że mamy do czynienia z próbą sprzedaży nie tylko przedsiębiorstwa, ale wraz z nim infrastruktury będącej częścią polskiego dziedzictwa kulturowo-przyrodniczego. Każdy kto zna najwyższe pasmo polskich gór wie, że trudno sobie je wyobrazić bez kolejki na Kasprowy czy na Gubałówkę. Tu też rząd się spieszy i chce sfinalizować transakcję przed końcem swojej kadencji.
Wyprzedaż to najgorsze rozwiązanie Premier Donald Tusk i jego minister Cezary Grabarczyk nie radzą sobie z usprawnianiem funkcjonowania polskich kolei. Na koniec swych rządów postanowili w fatalny sposób sprzedać dwie najbardziej dochodowe spółki, czyli zepsuć nawet to, co do tej pory dobrze sobie radziło. Ich wyprzedaż w dłuższym terminie będzie dla budżetu i polskiej gospodarki niekorzystna. Trzeba, bowiem budować silne polskie marki, a nie oddawać je w ręce konkurencji. Jednak dopóki to nie stało się faktem trzeba starać się temu przeciwdziałać. Potrzebna jest tu jednoznaczna reakcja społeczna ponad podziałami politycznymi. Bo to są z punktu widzenia naszych interesów bardzo złe decyzje. Bogusław Kowalski
Mszczą się błędy po katastrofie Czy rząd Donalda Tuska będzie interweniował w Organizacji Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego (ICAO) w sprawie raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK)? I czy Rada ICAO się tym zajmie? Zdania ekspertów są, co do tego podzielone. Karol Karski, zastępca przewodniczącego sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych i zarazem ekspert prawa międzynarodowego, jest przekonany, co do tego, że ICAO nie zajmie się ewentualnymi zastrzeżeniami strony polskiej do raportu rosyjskiej komisji. – ICAO oczywiście przyjmie uwagi strony polskiej, o ile w ogóle rząd je wyśle. Ale się nimi nie zajmie, bo to nie jest w ich kompetencjach – uważa poseł PiS. Argumentację tę podtrzymuje też Jerzy Polaczek, minister transportu w latach 2005-2007. – W mojej ocenie ewentualna interwencja w sprawie raportu MAK leży tylko i wyłącznie w gestii rządu Tuska, który może wystąpić do Rady ICAO w trybie przewidzianym konwencją chicagowską. Pytaniem otwartym pozostaje, czy Rada w ogóle się tym zajmie. Moim zdaniem – nie – zauważa Polaczek. Nieco innego zdania jest prof. Marek Żylicz, ekspert w dziedzinie międzynarodowego prawa lotniczego i członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Według niego, jeżeli strona polska zapyta ICAO, czy Rosjanie słusznie interpretują aneks 13, to Rada nie będzie mogła odmówić zajęcia się sprawą. – Sadzę jednak, że uwagi polskie – o ile w ogóle zostaną przez rząd Tuska zgłoszone – nie dojdą do poziomu Rady. A nawet gdyby sprawa ta weszła do porządku obrad Rady ICAO, to jestem pewien, że stwierdzi ona tylko, że się tym nie zajmie, bo wykracza to poza jej kompetencje – ripostuje z kolei Karski. – Jest to efektem tego dziwacznego nieformalnego trybu, na który przystał rząd Tuska – to, co konwencja chicagowska mogła dać Rosjanom, to Rosjanie dostają z tego wszystko, ale Polacy nie otrzymują nic – zauważa Karski.
Co można zrobić z raportem Jak zaznacza Żylicz, strona polska może zabiegać o uzupełnienie raportu MAK – może tak się stać na przykład dzięki temu, że rząd rosyjski nakaże to rosyjskiej komisji. Tak samo rząd Federacji Rosyjskiej może nam dostarczyć pewne dane, ale nie poprzez MAK. – To jednak działoby się poza przepisami konwencji chicagowskiej. Jedno jest pewne: MAK wyznaczony przez rząd rosyjski nie wykonał rzetelnie zobowiązań wynikających z aneksu 13, więc my mamy prawo ten raport kwestionować. Możemy mieć pretensje do rządu rosyjskiego, gdyby nie zrobił czegoś w kierunku, aby te braki uzupełnić – zauważa Żylicz. – We wszystkich krajach cywilizowanych obowiązuje pewna kluczowa zasada prawa międzynarodowego „pacta sunt servanda”: umów należy przestrzegać. Jeśli więc po stronie rosyjskiej agencja wyznaczona przez rząd rosyjski nie wypełniła zobowiązań wynikających z porozumienia o zastosowaniu aneksu 13, to mamy prawo oczekiwać, że strona rosyjska zechce wywiązać się z tego, z czego nie wywiązał się MAK, i uzupełnić to, czego w raporcie brakuje i na co polska komisja zwróciła uwagę. Jeżeli rząd rosyjski tego nie zrobi, będzie to niezgodne z zasadami prawa międzynarodowego – dodaje ekspert. Jak zaznacza, inną z możliwości uzupełnienia braków raportu MAK mogłoby być także dopuszczenie do dodatkowych badań polskich ekspertów lotniczych na terenie Rosji. Profesor Żylicz zaznacza, że rząd polski może odwołać się do ICAO, ale nie musi tego robić, ponieważ raport komisji rosyjskiej nas nie wiąże – MAK w całej swojej procedurze badawczej dopuścił się licznych błędów i uchybień. Komitet w trakcie badań nie stosował się do postanowień aneksu 13 do konwencji chicagowskiej, który wymaga, żeby polski akredytowany przedstawiciel i jego doradcy mieli dostęp do wszystkich badań i dokumentów. Ponadto opublikował ostateczny raport bez uprzednich rozmów z Polakami na temat naszych uwag do projektu.
Jak odrobić straty - My z tym raportem się nie zgadzamy i nie musimy się od niego odwoływać. Jest on niekompletny i jako taki nie jest uznawany przez rząd polski – tłumaczy prof. Żylicz. Jednak, jak zaznacza z kolei poseł Karski, nie jest tak, że raport MAK w ogóle nie istnieje. – Został opublikowany na stronie internetowej komisji rosyjskiej, w świat poszły jego główne tezy. Temu nie można zaprzeczyć i tu nie wystarczą twierdzenia, że raport ten nas nie wiąże – mówi polityk PiS. Zarówno Karski, jak i Polaczek są sceptyczni, co do twierdzeń Żylicza, iż Rosjanie byliby skłonni do dopuszczenia do badań polskich ekspertów. – Przecież widzieliśmy już, jak udostępniano materiały polskiemu akredytowanemu – mówią. – Według mojej wiedzy, rząd Tuska dopiero po ogłoszeniu raportu przez MAK wynajął co najmniej jedną międzynarodową kancelarię prawną, która ma przygotować analizę różnych scenariuszy, w tym – jak musiałby postąpić w przypadku ewentualnego zastosowania postępowania rozjemczego – dodaje Polaczek. O jaką kancelarię chodzi? – Mogę powiedzieć tylko, że to było już po ogłoszeniu raportu MAK i że chodzi tu o warszawski oddział jednej z kancelarii międzynarodowych – mówi Polaczek. – Moim zdaniem, mszczą się błędy popełnione zaraz po katastrofie – dodaje. Jak zaznacza, nie zaangażowano instytucji europejskich odpowiedzialnych za bezpieczeństwo lotów, w tym m.in. EASA, do czego prawo dawało nam rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) w sprawie badania wypadków i incydentów w lotnictwie cywilnym oraz zapobiegania im podpisane w październiku ubiegłego roku przez Jerzego Buzka. Dokument pozwala Polsce na przekazanie postępowania wyjaśniającego przyczyny wypadków lotniczych dowolnie wskazanemu organowi ds. badania zdarzeń lotniczych. Ponadto po 10 kwietnia Rada Ministrów nigdy nie miała w planie pracy kwestii podstawowej: dyskusji nad rekomendacją, jakiej użyć drogi prawnej dla rzetelnego zbadania katastrofy. – Po prostu milcząco i całkowicie nieformalnie przyjęliśmy w tej kwestii stanowisko rosyjskie – stwierdza Polaczek. Anna Ambroziak
Tajny pakt Tusk-Putin "Premier Tusk popełnił przestępstwo, oddając postępowanie w sprawie katastrofy smoleńskiej całkowicie w ręce Rosji i pozbawiając przy tym Polskę jakichkolwiek narzędzi do zbadania tej katastrofy. Cztery dni po tragedii pracujące już w Smoleńsku, zgodnie z porozumieniem polsko-rosyjskim z 1993 r., komisje wojskowe – polską i rosyjską – zastąpiono komisją rosyjską. Polacy otrzymali status doradców akredytowanego Klicha. Tusk i Putin zawarli utajnione porozumienie, że obowiązywać będzie nowe rozporządzenie wydane przez Putina, które powierza badanie katastrofy Międzypaństwowemu Komitetowi Lotniczemu Tatiany Anodiny. Premier Tusk złamał konstytucję" – mówi Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. zbadania katastrofy smoleńskiej, w rozmowie z Leszkiem Misiakiem i Grzegorzem Wierzchołowskim ("Gazeta Polska").
Zespół parlamentarny ds. zbadania katastrofy smoleńskiej ustalił, że kilka dni po tragedii zmieniono zasady prawne badania jej przyczyn na bardziej niekorzystne dla Polski. Kto o tym zdecydował? Odpowiadając na pytania zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, członek komisji ministra Jerzego Millera, prof. Marek Żylicz, ekspert międzynarodowego prawa lotniczego, wyjaśnił, że pierwsze działania po katastrofie nie toczyły się, jak się powszechnie uważa, według procedur konwencji chicagowskiej. Przeprowadzano je zgodnie z porozumieniem polsko-rosyjskim z 7 lipca 1993 r., zawartym przez resorty obrony obu państw, określającym warunki współpracy obu krajów w sprawie ruchu samolotów wojskowych i badania katastrof lotniczych. Tak było do połowy kwietnia 2010 r. To znaczy, że do tego czasu działały dwie odrębne komisje wojskowe: rosyjska, pod kierownictwem gen. Siergieja Bajnietowa, szefa zabezpieczenia lotniczego transportu wojskowego Federacji Rosyjskiej, i polska – wojskowa, pod przewodnictwem płk. Mirosława Grochowskiego. Te komisje, badając katastrofę, podjęły współpracę: wymieniały między sobą informacje i dokumenty dotyczące katastrofy polskiego samolotu. Ok. 15 kwietnia 2010 r. pod naciskiem Rosjan premier Donald Tusk zrezygnował ze stosowania dotychczasowej, korzystnej dla Polski umowy z 1993 r. i zawarł tajne porozumienie z premierem Władimirem Putinem.
Z jakich powodów premier Tusk kilka dni po katastrofie oddał śledztwo w ręce rosyjskie? Na to pytanie musi odpowiedzieć sam premier. Dotychczas sądzono, i tak zresztą przedstawiał to premier Tusk, że nie było czasu, by przygotować dobrze od strony prawnej badanie katastrofy, że przyjęto konwencję chicagowską, bo wszyscy znajdowali się pod presją wydarzeń. Okazuje się, że tak nie było. Prof. Żylicz potwierdził, że przez cztery dni badanie było prowadzone według porozumienia z 1993 r., dopiero później zostało ono złamane i Polska odstąpiła od korzystnego dla nas procedowania. A płk. Mirosława Grochowskiego, który kierował wojskową komisją w Smoleńsku, zastąpił Edmund Klich, szef komisji badającej wypadki samolotów cywilnych. Zresztą płk Klich od początku był traktowany przez Rosjan, jako osoba najważniejsza spośród przebywających w Smoleńsku Polaków. A nie dysponował żadnymi kompetencjami i nie był to wypadek samolotu cywilnego, lecz wojskowego.
Komisja płk. Grochowskiego była w Smoleńsku? Była i rozpoczęła badanie katastrofy polskiego samolotu wspólnie z rosyjską komisją wojskowa gen. Bajnietowa, która analogicznie została powołana przez stronę rosyjską. Porozumienie premierów Putina i Tuska zakończyło działalność tych komisji.
Jakie są skutki tej decyzji premiera? Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, powoływana zawsze, gdy dochodzi do katastrofy samolotu wojskowego bądź państwowego, ma wszelkie kompetencje badania takiej katastrofy w kraju. Jeżeli dojdzie do takiej tragedii za granicą, to ma takie możliwości prawne tylko wówczas, gdy kraj, w którym doszło do wypadku, nie podjął działań, by go wyjaśnić, lub jeżeli ten kraj zwróci się o to do Polski. Nie miał tu miejsca ani jeden, ani drugi przypadek. Rosja sama podjęła działania, i to za zgodą Polski. Nie przekazała też kompetencji badania katastrofy Polsce. Wynika z tego, że rezygnując z porozumienia z 1993 r., premier Tusk pozostawił Polskę bez jakichkolwiek narzędzi badania tej katastrofy i uniemożliwił legalne działania w tej sprawie Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Polskiego
A komisja ministra Jerzego Millera? Decyzja premiera Tuska pozbawiła Komisję Millera legalnych podstaw prawnych.
Za to wszystko odpowiada premier Donald Tusk? Ponosi pełną odpowiedzialność. Premier popełnił przestępstwo. Oddał postępowanie w sprawie katastrofy polskiego samolotu całkowicie w ręce Rosji, w dodatku pozbawiając Polskę możliwości działania. Powinien za to ponieść najdalej idące konsekwencje prawne. To kwalifikuje się do postawienia Donalda Tuska przed Trybunał Stanu. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Kłótnia w rodzinie Wrzesień 2002 r. Z wywiadu z ówczesnym premierem Leszkiem Millerem dla kierowanego przez Jerzego Baczyńskiego tygodnika „Polityka” Janina Paradowska, na prośbę Adama Michnika, usuwa fragment dotyczący afery Rywina. Kwiecień 2011 r. Z internetowego wydania „Wprost” zostaje usunięty wywiad z gen. Sławomirem Petelickim dotyczący krytycznego dla rządu raportu ws. smoleńskiej katastrofy. W wydaniu papierowym tygodnika, którego naczelnym jest Tomasz Lis, wywiad w ogóle się nie ukazuje. Te dwa wydarzenia pokazują, jaka jest linia programowa dwóch prorządowych tygodników. Jerzy Baczyński („Polityka”) i Tomasz Lis („Wprost”) walczą o rząd dusz tej części czytelników, którzy mają antykonserwatywne, lewicowe poglądy. By ich dla siebie pozyskać, a jednocześnie ochronić popieranych przez siebie rządzących, są w stanie wprowadzić cenzurę, dzięki której nic kompromitującego dla „jedynie słusznej władzy” nie przedostanie się z łam kierowanych przez nich tygodników. Takie zachowanie nie dziwi, biorąc pod uwagę kariery Jerzego Baczyńskiego i Tomasza Lisa. Mimo znacznej różnicy wieku odnosi się wrażenie, że obydwaj wiedzą, jak się w danej sytuacji zachować, by nie stracić przychylności władzy, której sprzyjają. Obydwaj też są absolwentami tego samego wydziału Uniwersytetu Warszawskiego, z tym, że Jerzy Baczyński ukończył Wydział Nauk Politycznych, który w połowie lat 80, w czasie, gdy Tomasz Lis zaczął na nim studia, nazywał się już Wydziałem Nauk Politycznych i Dziennikarstwa.
TW „Bogusław” dziennikarzem XX-lecia Jerzy Baczyński jest związany z tygodnikiem „Polityka” od 1983 r. Był kolejno redaktorem działu gospodarczego, szefem działu, zastępcą redaktora naczelnego i redaktorem naczelnym. Ze znajdujących się w Instytucie Pamięci Narodowej dokumentów wynika, że w lipcu 1981 r. przed wyjazdem na stypendium do Francji został zarejestrowany przez służby specjalne PRL, jako kontakt operacyjny o pseudonimie „Bogusław”. Artykuł na ten temat pt. Podwójne życie Bogusława ukazał się w styczniu 2008 r. w tygodniku, „Wprost”, ale po zmianie właścicielskiej tygodnika usunięto go ze strony internetowej „Wprost” i aktualnie jest niedostępny. Podczas spotkania z funkcjonariuszem wywiadu PRL Jerzy Baczyński podpisał oświadczenie, w którym podano hasło kontaktowe, i przyjął pseudonim „Bogusław”. W początkowym okresie pobytu we Francji – jak pisze w raporcie ppłk Stanisław Grudzień – Jerzy Baczyński zajmował się wyłącznie nauką na kursie, a wobec wydarzeń w kraju zajmował umiarkowane stanowisko, odnosząc się dosyć krytycznie do wielu posunięć kierownictwa „Solidarności”. „Radykalna zmiana nastąpiła po 13 grudnia 1981 r. Podjął czynną działalność w strukturach tamtejszej »Solidarności«. Był bliskim współpracownikiem i doradcą S. Blumsztajna, Smolara, M. Chojeckiego” – czytamy w raporcie SB z maja 1983 r.
W tym samym dokumencie odnotowana jest kolejna przemiana „Bogusława”. „W związku ze zbliżającym się terminem zakończenia stażu nastąpiła ewolucja jego postawy politycznej. W wypowiedziach stał się bardzo ostrożny, zaczął uchodzić za umiarkowanego opozycjonistę krytycznie nastawionego do rządu i »Solidarności«. Przerwał kontakty z emigracyjna »Solidarnością«. Twierdził, że we Francji niczego takiego nie robił, co mogłoby go narazić na represje prawne w Polsce. (…) Będąc jeszcze na terenie Francji, otrzymał propozycję podjęcia pracy w »Polityce«” – czytamy w raporcie SB. Jerzy Baczyński wrócił do Polski w 1 rocznicę stanu wojennego – po przylocie odbył kilka spotkań z funkcjonariuszami SB. W raportach SB można zapoznać się ze szczegółami na temat zmiany nazwiska Jerzego Baczyńskiego (wcześniej nazywał się Sroka), jego życia osobistego i romansów. W aktach służb specjalnych PRL znajdują się m.in. własnoręcznie napisane i podpisane przez Jerzego Baczyńskiego dokumenty, a jednym z najważniejszych jest oświadczenie dotyczące zachowania w tajemnicy faktu, że w „Życiu Warszawy” pracuje funkcjonariusz służb specjalnych PRL. „Oświadczam, iż zostałem poinformowany i zdaję sobie sprawę z tego, że fakt zatrudnienia znanego mi oficera wywiadu PRL w red. »Życia Warszawy« stanowi tajemnicę państwową specjalnego znaczenia. Dlatego ten fakt zamierzam zachować w tajemnicy. W przypadku ujawnienia przeze mnie posiadanej informacji – dotyczącej osoby oficera wywiady PRL – zdaję sobie sprawę, iż będę pociągnięty do odpowiedzialności, zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem. Jerzy Baczyński”. Kim był ów funkcjonariusz służb specjalnych PRL pracujący „pod przykryciem” w redakcji „ŻW”? Nie wiadomo. Wiemy natomiast, że w latach 80 nastąpił przepływ dziennikarzy z „ŻW” do „Polityki”, o czym pisał niedawno Daniel Passent. „Następnie, w latach 80, przyszło pokolenie »Życia Warszawy«, w tym prawie całe kierownictwo obecnej POLITYKI” – czytamy na jego blogu. Lata 90 to prawdziwy rozkwit kariery Baczyńskiego: zostaje szefem „Polityki” i wiceprezesem wydawnictwa, współredaguje programy w telewizji publicznej, zasiada w komisji trójstronnej. Pisze książki, m.in. wydaną w 1993 r. wspólnie z Janiną Paradowską pt. Teczki liberałów. W październiku ubiegłego roku kapituła nagrody im. Andrzeja Wojciechowskiego przyznaje mu nagrodę dziennikarza XX-lecia.
Człowiek Salonu Scena z filmu Nocna zmiana. Ubrany w białą koszulę i czerwony krawat młody mężczyzna przypominający działacza Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej nerwowo rozmawia z posłem KLD Andrzejem Zarębskim. Tym młodym człowiekiem jest Tomasz Lis, wschodząca gwiazda „Wiadomości” TVP. 4 czerwca 1992 r. W Sejmie od rana kłębi się tłum dziennikarzy. Od kilku dni trwa antylustracyjna histeria wywołana uchwałą zobowiązującą ministra spraw wewnętrznych do podania pełnej informacji na temat urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, a także posłów, senatorów, adwokatów i sędziów, będących współpracownikami Służby Bezpieczeństwa w latach 1945–1990. Rano Antoni Macierewicz, minister spraw wewnętrznych, przekazuje w zaklejonych kopertach tajny wykaz osób – posłów, senatorów i urzędników państwowych, którzy w dokumentach figurują jako tajni współpracownicy SB. Koperty trafiają do szefów klubów parlamentarnych i kół poselskich, marszałków Sejmu i Senatu, I prezesa Sądu Najwyższego, prezesa Trybunału Konstytucyjnego, premiera i prezydenta. W filmie widać podenerwowanego Tomasza Lisa i Monikę Olejnik. Po schodach wchodzi prezydent Lech Wałęsa. Lis mówi do dziennikarzy: „Trzeba było krzyknąć: Prezydencie, Polska z tobą”. Kolejna scena. Zaaferowany Lis opowiada, że budzi się rano, odsłania okno. „Słyszę śmigłowce, przejeżdżające ciężarówki. Mówię, o k... wa, zaczęło się”. Można się jedynie domyślać, czemu służyły tego typu opowieści. Wiadomo, że o żadnym „rozwiązaniu siłowym” nie było mowy. Wiadomo również, że gdy w Polsce w brutalny sposób przerwano lustrację, trwała ona w najlepsze u naszych sąsiadów – w Czechosłowacji i Niemczech, gdzie od dwóch lat Joachim Gauck badał archiwa Stasi, służby bezpieczeństwa NRD. Po upadku rządu Jana Olszewskiego zawieszony zostaje „Reflex” – jeden z najlepszych w historii TVP programów politycznych (po paru miesiącach program zostanie ostatecznie zlikwidowany). Pracujący w „Wiadomościach” dziennikarze o konserwatywnych poglądach są całkowicie marginalizowani, na skutek, czego część z nich rezygnuje z pracy w TVP. W tym samym czasie kariera Tomasza Lisa rozwija się błyskawicznie – jest gwiazdą numer jeden „Wiadomości”, ówczesnego monopolisty informacyjnego, a w 1994 r. wyjeżdża do USA, jako korespondent TVP. Po trzech latach rozstaje się z telewizją publiczną w atmosferze konfliktu i bardzo szybko znajduje pracę w TVN – wówczas siermiężnej, niszowej stacji. Jako współtwórca „Faktów” Tomasz Lis ma ambicję, by zdetronizować „Wiadomości”, ale to się nie udaje. W 2004 r., gdy TVN ma już umocnioną pozycję na rynku, Tomasz Lis popada w konflikt z szefami stacji i kontrakt z nim zostaje rozwiązany. „To był konflikt z człowiekiem chorobliwie ambitnym i egocentrycznym” – tak o Tomaszu Lisie mówi współwłaściciel TVN Mariusz Walter w wywiadzie dla „Przekroju”. Wywiad przeprowadza Piotr Najsztub, który teraz – ciekawostka – pracuje dla „Wprost”. Prawie rok po odejściu z TVN Tomasz Lis zostaje członkiem zarządu i dyrektorem programowym „Polsatu”, prowadzi też autorski program, „Co z tą Polską”. Ze stacją Zygmunta Solorza, także w atmosferze konfliktu, Tomasz Lis rozstaje się w 2007 r. – kilka miesięcy później pomaga mu ówczesny prezes TVP Andrzej Urbański: Lis dostaje własny program w godzinach najlepszej oglądalności „Tomasz Lis na żywo”. Wysokość owianego legendą kontraktu do dziś pozostaje tajemnicą, mimo że jest on wypłacany z publicznych pieniędzy. Od roku Tomasz Lis jest redaktorem naczelnym „Wprost” – wcześniej spekulowano, że ma zastąpić Adama Michnika w fotelu redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”. Tak się nie stało i póki, co Tomaszowi Lisowi pozostaje stałe komentowanie wydarzeń w piątkowych porankach TOK FM, radiu należącym do Agory, w programie prowadzonym przez Jacka Żakowskiego.
Biznesmen z ambicjami Woltę programową we „Wprost” wykonał nowy właściciel, nikomu nieznany młody biznesmen ze Szczecina, 35-letni Michał Lisiecki, prezes Platformy Mediowej Point Group. Jedną z pierwszych inwestycji PMPG w znany tytuł prasowy było zakupienie w połowie 2005 r. prawa do wydawania czasopisma muzycznego „Machina”. Na okładce pierwszego numeru (3 lutego 2006 r.) umieszczono piosenkarkę Madonnę i jej córkę Lourdes stylizowane na ikonę Matki Boskiej Częstochowskiej z Dzieciątkiem Jezus. Publikacja wywołała ostry sprzeciw środowisk konserwatywnych – dzień przed ukazaniem się „Machiny” przypadało jedno z najważniejszych świąt katolickich – Ofiarowania Pańskiego, nazywane też Świętem Matki Boskiej Gromnicznej. Po licznych protestach wydawca przeprosił na łamach „Machiny” wszystkich, którzy poczuli się urażeni publikacją. Kolejną inwestycją PMPG było zakupienie w styczniu 2007 r. miesięcznika „Film”, którego redaktorem naczelnym został Jacek Rakowiecki, były członek zarządu Agory, wydawcy „Gazety Wyborczej”. Cztery miesiące później firma Michała Lisieckiego wygrała przetarg na kupno praw do wydawania tygodnika „Ozon”. Wcześniej głównym inwestorem i posiadaczem większościowego udziału w spółce był Janusz Palikot. Mimo zapowiedzi władz PMPG, że wydawanie „Ozonu” zostanie wznowione, nigdy nie doszło do ich realizacji. Rzeczywistą przepustką do wielkiego biznesu dla Michała Lisieckiego było podpisanie w 2006 r. umowy z notowaną na giełdzie spółką Arksteel. Połączenie obydwu spółek nastąpiło w wyniku przejęcia Point Group Sp. z o.o. (spółka przejmowana) przez Arksteel SA (spółka przejmująca). Wspólne przedsięwzięcie przyjęło nazwę Platforma Mediowa Point Group. Jak pisały media, Arksteel była spółką-córką ukraińskiego Związku Przemysłowego Donbasu, który na początku 2010 r. został kupiony przez rosyjskie koncerny Evraz Group i Metalloinvest. Z ogólnodostępnych rejestrów wynika, że we władzach Platformy Mediowej Point Group znaleźli się ludzie z Donbasu, którzy później trafili do Arksteelu: Konstyantyn Lytvynov, Giuseppe Mirante, Maksym Mordan, Oleksiy Petrov, Oleksandr Pylypenko, Sergiy Taruta (jeden z największych udziałowców Donbasu) i David Williams. W Platformie Mediowej Point Grup zasiadł także Paweł Horodyński, wiceprezes wrocławskiej spółki Fam Cynkowanie Ogniowe SA, razem z nim w zarządzie zasiadał wiceszef Wojskowych Służb Informacyjnych Kazimierz Mochol. Jednym z najbliższych współpracowników Michała Lisieckiego jest Mariusz Pawlak, będący także wiceprezesem spółki „Lorek, Pawlak i wspólnicy”, w której znalazł się m.in. Piotr Pacewicz. W radzie nadzorczej firmy Lisieckiego zasiada Jarosław Pachowski, w czasach rządów SLD prezes Polkomtela, a wcześniej (1998–2002), za czasów szefa TVP Roberta Kwiatkowskiego (z nadania SLD), członek zarządu publicznej telewizji. W tym czasie Pachowski zajmował się m.in. finansową współpracą z firmami Lwa Rywina: Canal+, Cyfrą+ i Heritage Films. Wejście na giełdę PMPG poprzez związanie się z Arksteelem przyczyniło się do tego, że w 2009 r. Michał Lisiecki zajął 89 miejsce (kapitał 145 mln) na liście najbogatszych Polaków według polskiej edycji branżowego miesięcznika „Forbes”. PMPG weszła na giełdę w ten sam sposób, w jaki zrobiła to spółka Arksteel. Zarejestrowana w Polsce firma z ukraińskimi przedstawicielami połączyła się z firmą Pekpol – jedną z najstarszych spółek giełdowych. W trakcie fuzji (przełom 2003/2004) we władzach Pekpolu zasiadali m.in. Michał Boni (polityk Kongresu Liberalno-Demokratycznego, obecny minister w rządzie Donalda Tuska), Andrzej Arendarski, (polityk Kongresu Liberalno-Demokratycznego). We władzach Pekpolu był też Wiesław Kaczmarek, polityk SLD, do początku 2003 r. minister skarbu w rządzie Leszka Millera.
Wspólne cele Walka, która na dobre rozpoczęła się w końcu ubiegłego roku między „Polityką” a „Wprost”, jest faktycznie rywalizacją na tym samym polu, bo obydwa tytuły mają bliźniaczo podobne antylustracyjne i antykonserwatywne poglądy oraz prorządowe nastawienie. W obydwu tytułach zatrudnienie znaleźli dziennikarze, którzy byli zarejestrowani przez służby specjalne PRL, jako tajni współpracownicy (w „Polityce” m.in. Daniel Passent – ps. „John”, „Daniel”, a we „Wprost” Waldemar Kedaj – ps. „Mento”. Więcej na temat działalności Waldemara Kedaja w PRL w najbliższym numerze „Gazety Polskiej”). W „Polityce” ukazują się analizy, w których rządy lewicowe, a teraz PO, są przedstawiane, jako najlepsze dla ludu, a funkcjonariusze służb specjalnych PRL są najlepszymi fachowcami na skalę światową. Piewcą podobnych prawd jest aktualnie tygodnik, „Wprost”, który podobnie jak „Polityka” prowadzi walkę z „pisowskim ciemnogrodem” i konserwatywnymi dziennikarzami. W tej ostatniej dziedzinie prym wiedzie „Polityka”, która publikuje wiadomości „z magla”, dotyczące życia prywatnego prawicowych dziennikarzy. „Wprost” był wiodącym tytułem wśród tygodników do końca lat 90. kiedy jego średnia sprzedaż wynosiła ponad 300 tys. egzemplarzy. Z pozycji lidera zdetronizowała go „Polityka”, która wówczas zmieniła całkowicie szatę graficzną i stała się wyrazicielką „słusznych” opinii. „Wprost” natomiast pozycjonował się jako tygodnik centrowy, sympatyzujący z aktualnie panująca władzą. W 2007 r. naraziło to „Wprost” na spore kłopoty związane z przyznawaną od 1990 r. nagrodą Kisiela. Nagrody za rok 2007 i 2008 nie zostały przyznane z powodu sprzeciwu 25 członków kapituły: wśród laureatów, którzy oprotestowali patronat medialny „Wprost”, byli m.in.: Władysław Bartoszewski, Lech Wałęsa, Andrzej Olechowski oraz Jan Krzysztof Bielecki.
Wojna o prorządowy prestiż Zanim Tomasz Lis został szefem „Wprost”, w redakcji miał miejsce skandal, który pokazał rzeczywiste poglądy Michała Lisieckiego. W kwietniu ubiegłego roku na łamach „Wprost” ukazał się felieton byłego właściciela tygodnika Marka Króla pt. Nie polezie orzeł w GWna jednoznacznie nawiązujący do publikacji „Gazety Wyborczej”. Kilka dni później Michał Lisiecki opublikował na łamach „Wprost” przeprosiny, w których napisał: „Jednocześnie wydawca pragnie przeprosić wszystkich Szanownych Czytelników oraz Szanownych Autorów, którzy poczuli się dotknięci treścią ostatnich felietonów Pana Marka Króla, a w szczególności formą ostatniego utworu tegoż felietonisty, opublikowanego 19 kwietnia, a więc dzień po zakończeniu żałoby narodowej”. Ostatecznie AWR „Wprost” zerwało współpracę z Markiem Królem, który musiał też odejść z rady nadzorczej, a rezygnację ze stanowiska p.o. Redaktora naczelnego złożyła Katarzyna Kozłowska. Miesiąc później redaktorem naczelnym „Wprost” został Tomasz Lis. Kilka tygodni później, w komentarzu dla portalu Wirtualnemedia.pl Jerzy Baczyński określił, „Wprost” jako polityczną „Vivę!”. Zatrudnienie Tomasza Lisa na stanowisku redaktora naczelnego miało przynieść sukces. Na początku wymienił on niemal w całości zespół redaktorski, który oparł na ludziach kiedyś pracujących w „Gazecie Wyborczej”, i zatrudnił, jako współpracownika Tomasza Machałę, syna posłanki PO Joanny Fabisiak. Ambicją Tomasza Lisa było przywrócenie „Wprost” pozycji lidera opiniotwórczych tygodników. W październiku 2010 r., gdy Jerzy Baczyński odbierał nagrodę dziennikarza XX-lecia, Tomasz Lis wraz z zespołem redakcyjnym tygodnika „Wprost” był nominowany do tej nagrody „za udowodnienie, że wartościowe dziennikarstwo prasowe potrafi zagwarantować sukces wydawniczy” – chodziło o nagły wzrost sprzedaży tygodnika po objęciu funkcji naczelnego przez Tomasza Lisa. Kilka tygodni później wybuchł skandal: do Związku Dystrybucji i Kontroli Prasy wydawcy „Polityki” i „Newsweek” donieśli na wydawcę, „Wprost”, że fałszuje on wyniki sprzedaży, co zresztą później potwierdziła nadzwyczajna kontrola. Okazało się, że od kwietnia ubiegłego roku skala nierzetelności była zaskakująco duża i waha się pomiędzy niemal 11 a ponad 14 proc. niesłusznie wykazanej sprzedaży kioskowej i w prenumeracie. Średnio daje to 10,7 tys. egz. Nie wiadomo, ile w rzeczywistości wynosi sprzedaż tygodnika „Wprost” – opublikowane ostatnio dane przez portal Wirtualnemedia.pl zostały podane przed ogłoszeniem wyników kontroli ZDKP i dotyczą sprzedaży za luty 2011 r. Według raportu branżowego portalu, sprzedaż ogółem „Wprost” wynosi 95 343, a „Polityki” 134 662 egzemplarze. Powyższe wyniki wskazują, że palmę pierwszeństwa wśród prorządowych tygodników dzierży „Polityka” i na razie nic nie wskazuje, by ktoś mógł jej zagrozić. Dorota Kania, Współpracownicy: Maciej Marosz
PiS na Opolszczyźnie pomógł utrzymać się Niemcom u władzy Opinia publiczna nic nie wie o tej sprawie, warto jednak, by przed nadchodzącymi wyborami parlamentarnymi w szeregach Prawa i Sprawiedliwości doszło do pewnej autorefleksji. Sprawa dotyczy ostatnich wyborów samorządowych. Pojawiła się wówczas inicjatywa, z której chętnie skorzystałem, dokooptowania do lokalnego Komitetu Wyborczego Wyborców Nasz Samorząd. Zdobyłem wówczas wiele ciekawych doświadczeń, poznałem różnych ludzi, a co najważniejsze, zobaczyłem jak od środka wygląda tzw. „polityka”. Nasz Samorząd jest w głównej mierze tworzony przez Tomasza Strzałkowskiego, który już trzecią kadencję pełni funkcję Radnego Powiatu Opolskiego. Strzałkowski znany jest głównie z ostrej walki przeciwko dwujęzycznych tablicom nazw miejscowości, często umieszczanym bez zgody mieszkańców w zamieszkałych nawet przez „większość polską” miejscowoścach. Choć komitet ten miał swoich kandydatów w 11 gminach Powiatu Opolskiego, to największy wysiłek był skierowany na odsunięcie mniejszości niemieckiej od władzy w Radzie Powiatu Opolskiego. Wynik wyborów w 25 osobowej Radzie Powiatu przedstawiał się następująco:
Mniejszość Niemiecka – 12 mandatów
Platforma Obywatelska – 8 mandatów
Nasz Samorząd – 4 mandaty
Prawo i Sprawiedliwość – 1 mandat
Jeszcze nigdy mniejszość niemiecka nie uzyskała tak słabego wyniku! Natychmiast pojawiła się możliwość budowania ponad podziałami wspólnej koalicji, nad którą zaraz po wyborach toczyły się rozmowy Platformy Obywatelskiej, Naszego Samorządu oraz Prawa i Sprawiedliwości. Pojawiła się, więc szansa na odsunięcie od władzy nieudolnie rządzącej regionem mniejszości niemieckiej! Co prawda tylko częściowe (pozostał przecież Sejmik Województwa, lokalne Rady Gmin i Rady w innych powiatach), ale byłby to poważny, niemalże symboliczny sukces „opcji polskiej” w największym opolskim powiecie, która udowodniłaby, że potrafi dla wspólnego dobra pracować ponad podziałami. Wiem, koalicja z PO dla wielu brzmi potwornie, ale to, co obecne w polityce na najwyższym szczeblu, nie zawsze ma odzwierciedlenie „na dole”. Lokalna PO zawierała także kilku porządnych ludzi, m.in. v-ce Prezydenta Opola Arkadiusza Karbowiaka (obecnie byłego), który otwarcie sprzyjał opcji niepodległościowej. Tymczasem budowa koalicji napotkała poważne przeszkody. Tą przeszkodą w skrócie był lokalny PiS, który swoim przyszłym koalicjantom zaczął stawiać wygórowane żądania. Mając jeden mandat, zażądał wielu stanowisk, w tym swojego v-ce starosty. Głównym negocjatorem (a raczej żądającym) z PiS, wg moich bezpośrednich źródeł, był poseł Sławomir Kłosowski. Wg wielu działaczy niepodległościowych to słaby poseł, niewidoczny (niestety) w Opolu, ale za to widoczny w lokalnych mediach i w poselskiej ławie. Negatywnie oceniany przez wielu działaczy niepodległościowych, równocześnie jest bardzo źle oceniany przez osoby w samy PiS. Wg mojej rozmówczyni, wysoko postawionej osobie w tej partii, poseł ten praktycznie nic nie robi. Nie szczędziła mu przy tym gorzkich słów, „jako adoratora” Jarosława Kaczyńskiego, dla którego ważne jest przede wszystkim pierwsze miejsce na liście wyborczej. Budowa koalicji była trudna, PiS miał tak wygórowane żądania, że sama Platforma Obywatelska przestraszyła się takiego koalicjanta, i w dużej mierze właśnie, dlatego zbudowała koalicję z mniejszością niemiecką. Inna sprawa, że wg niektórych bała się samodzielnie rządzić powiatem. Zresztą, mając takiego nieobliczalnego koalicjanta, który mógłby swoim jednym mandatem przed ważnymi głosowaniami szantażować PO i Nasz Samorząd, lokalni działacze Platformy, ze swojego punktu widzenia wybrali mniejsze zło i nie można mieć oto do nich pretensji. Mandat do Rady Powiatu z Prawa i Sprawiedliwości zdobyła młoda i uczciwa dziewczyna, która jak się później okazało, nie miała „zbyt wielu” możliwości decyzyjnych. Nie była, więc samodzielna politycznie, wszystko za nią ustalała „góra”. Warto wspomnieć o jeszcze jednym parlamentarzyście z Opola, posłance z PiS, Lenie Dąbkowskiej-Cichockiej, typowym spadochroniarzu z Warszawy. Posłanka ta jest totalnie nieobecna na Opolszczyźnie, wielu nie wie, kto to właściwie jest. Nie widziałem jej na żadnej uroczystości, wykładzie, czy akcji społecznej. Usłyszałem o niej ponownie, gdy związała się z PJN. No, z takimi działaczami PiS w województwie opolskim (i nie tylko) daleko nie zajdzie. Nigdy nie uzyska odpowiedniej popularności i wpływu wystarczającego do zdobycia władzy, a więc dokonania niezbędnych zmian, o jakich sam zapewnia. Województwo Opolskie, a można się o tym przekonać wchodząc na stronę Państwowej Komisji Wyborczej, jest najbardziej antyniepodległościowym regionem. To bardzo trudny i niechętny wszelkim niepodległościowcom region. Działacze PiS powinni zastanowić nad własnym środowiskiem. Gdy mówiłem o tym ludziom niedowierzali, teraz postanowiłem podzielić się tą historią z Czytelnikiem, który jak mam nadzieję, sam wyciągnie z niej wnioski. Romuald Kałwa
Bolszewicy to także my – rozmowa z Arsenijem Rogińskim, przewodniczącym stowarzyszenia Memoriał
Dopuszczam wszystkie możliwe naruszenia procedur bezpieczeństwa przez dyspozytorów na Siewiernym. Jak najbardziej to możliwe. Z Arsenijem Rogińskim, przewodniczącym stowarzyszenia Memoriał, rozmawia Piotr Falkowski
Co jest celem Państwa organizacji? - Istniejemy już ponad dwadzieścia lat. Mamy, jak wiadomo, kilka celów, ale można je ująć krótko, jako pracę związaną z pamięcią historyczną. To ma różne aspekty. A drugie pole naszej działalności to prawa człowieka, co też ma wiele aspektów, przy czym te dwa obszary są bardzo związane i na siebie nachodzą, przecinają się.
Ale są Państwo Rosjanami, obywatelami Federacji Rosyjskiej. Nie czują się Państwo źle, występując przeciw temu rozumieniu historii, jakie wspiera władza i podziela większość społeczeństwa? - To bardzo złożone. Nie można tego łatwo nakreślić w kilku prostych barwach, że instytucje zmieniły się, nie było parlamentu, a teraz jest parlament i tak dalej, natomiast odniesienie do historii nie zmieniło się. To oczywiście nie takie proste. Dla Rosji ocenienie przeszłości jest znacznie trudniejsze niż na przykład dla Polski czy któregokolwiek z bliskich nam krajów. Polska, żeby ocenić swoją historię, potrzebuje ocenić, czym w niej była po pierwsze Rosja, a po drugie Związek Sowiecki. Kiedy już tego dokonamy, to niesłychanie łatwo jest ocenić całą historię Polski, wychodząc od tych dwóch elementów. Jeżeli traktujesz zło, które było w twojej ojczyźnie, jako zło przyniesione na bagnetach zza granicy, cudzą siłą i cudzą wolą, to miejsce twojego kraju w historii jest łatwe do określenia. Byli oczywiście miejscowi współpracownicy reżimu: polscy komuniści. To dalsza złożoność, ale dodatkowa. O tych ludziach można powiedzieć, że to szumowiny albo kolaboranci. Trzeba, więc tylko rozstrzygnąć, czy szumowiny, czy kolaboranci. To już łatwe. Weźmy na przykład kraje bałtyckie. Tam jest jeszcze prościej. Było sobie normalne wolne państwo, takie jak Estonia. Przyszli czerwoni, – czyli my – i zrobili tam źle. W końcu nastał Michaił Gorbaczow i pod koniec jego rządów już “nas” nie było. Po prostu tę złą przeszłość przynieśli, więc Estończykom obcy źli ludzie.
A co z Rosją? - Naszej przeszłości tak łatwo ocenić się nie da. W Rosji oddzielić w historii dobro i zło jest znacznie trudniej. Nie możemy powiedzieć: “Żyliśmy sobie, a tu przyszli bolszewicy, komuniści, i oni zrobili źle, a potem uciekli i jest już dobrze”. Nie można, ponieważ bolszewicy to także my. Proces oceny przeszłości jest, więc bardzo trudny. Trzeba nam przede wszystkim zrozumieć swoją rolę, swoją odpowiedzialność i swoją winę i siebie samych. Nie kogoś, a siebie. Dlaczego jesteśmy tacy? A to jest zawsze trudne. Przyczyny są takie i inne. Ale ta jest jedną z głównych. A druga jest taka, że u nas okres sowiecki trwał znacznie dłużej niż u was. Siedemdziesiąt lat. To więcej niż jedno pokolenie. To dwa, a nawet trzy pokolenia ludzi. Proszę zobaczyć: trzy pokolenia ciągłego prania mózgów. Te trzy pokolenia to dużo. Jest jeszcze trzeci czynnik. Rosyjska historia przed rewolucją była imperialistyczna, mocarstwowa. Polityka sowiecka również była imperialistyczna, jako naturalne przedłużenie imperializmu przedrewolucyjnego. Rosja, szukając swojej tożsamości w historii, zawsze natrafia na jakiś imperializm. Jest jeszcze wiele przyczyn złożoności obecnej sytuacji. Na przykład te wynikające z granicy między ofiarą i oprawcą. Między tym, kto zabijał, a tym, kogo zabijano. Bo te role często zamieniały się w naszej historii. W każdym razie to jest jedna grupa przyczyn powodujących, że ocena przeszłości jest dla nas tak trudna i z powodu, których w tej ocenie jesteśmy opóźnieni. I to jeszcze, jak sądzę, zajmie dziesięciolecia.
Jak Pan się czuje, kiedy mówi: “My, bolszewicy”? - Czuję się odpowiedzialny za to, co zrobiło kierownictwo tego kraju, czyli Związku Sowieckiego, w stosunku do takiej na przykład Estonii (gdzie zresztą uczyłem się na uniwersytecie i mówiłem po estońsku), tak jak i w stosunku do Polski. Szczególnie Sasza [Aleksandr Gurianow zajmujący się w Memoriale sprawą zbrodni katyńskiej - przyp. red.] i jego zespół mają bardzo silne poczucie takiej odpowiedzialności w odniesieniu do was, Polaków. Nie można mówić o swoich “oni”, o pokoleniu naszych rodziców albo dziadków nie można mówić “oni, ci źli” – to byłoby równie straszne, jak zaprzeczanie tym wszystkim zbrodniom. Dlatego w sumieniu łatwiej mi jest nie mówić “oni i my”, tylko po prostu “my”. Z całym bagażem odpowiedzialności. Jest mało ludzi, którzy gotowi są to zrobić, bo wolą mówić: “My nic nikomu złego nie zrobiliśmy, odwrotnie – zrobiliśmy wiele dobrego”. I zaczynają wspominać to, co rzeczywiście zrobili dobrego.
No dobrze, to Pana stosunek do tej trudnej historii. A jak ją widzi na przykład prezydent Dmitrij Miedwiediew albo premier Władimir Putin? - To różni ludzie. Nie do końca rozumiem naszego prezydenta. Akurat wczoraj z nim rozmawiałem [wywiad przeprowadziliśmy po spotkaniu prezydenta z przedstawicielami organizacji społecznych w Jekaterinburgu 1 lutego br. - przyp. red.] po moim wystąpieniu na temat pamięci historycznej i wówczas po raz pierwszy spotkałem go osobiście. Mam wrażenie, że on trochę to rozumie, ale nie jest jeszcze gotowy na zrozumienie całego ogromu i głębi tych wszystkich problemów. A są to problemy rosyjskiej tożsamości. To problem tworzenia w Rosji narodu obywateli, czego nie da się zrobić bez odniesienia się do przeszłości. On chyba nie rozumie, jak to bardzo jest złożone i nie jestem pewien, czy on zdaje sobie sprawę, jakie to ważne.
A jest Pan pewien, że on w ogóle chce takiego narodu obywateli, społeczeństwa ludzi wolnych i odpowiedzialnych? - Mam dwie możliwości odpowiedzenia panu. Jedna jest taka, jaką daje wielu ludzi, że Putin i Miedwiediew to jedno, tacy przyrodni bracia, którzy tylko różnią się twarzą i sposobem mówienia, a chcą tego samego: utrzymania autorytarnego reżimu, kontroli regionów, przepływów finansowych i spokoju w kraju, a poza tym nic ich nie interesuje. Ale ja nie mogę w pełni poprzeć tego punktu widzenia, gdyż wydaje mi się on zbyt łatwy. Zbyt łatwy nawet dla Putina, a już tym bardziej dla Miedwiediewa. Nie wiem, czy to człowiek tego formatu, żeby wniknąć w całą głębię tych spraw. Ale jednak w sposobie stawiania problemów różni się od Putina. Może nie dotyczy to niektórych działań, bo na przykład podczas wojny z Gruzją zachowywał się zupełnie tak jak Putin. Ale moje bezpośrednie wrażenie jest takie, że to jednak inny człowiek, jakby bardziej cierpliwy. Na przykład wczoraj w różnych kontekstach padało nazwisko Chodorkowski. Putin już by zaczął walić pięścią i krzyczeć. A ten spokojnie słuchał i starał się odpowiadać w sposób rzeczowy, może nie tak, jak mi by to odpowiadało, ale przynajmniej poprawnie. Starał się słuchać, rozmawiać, a nie tłumić dialog. Może jest jeszcze za wcześnie, żeby mówić o Miedwiediewie, choć z drugiej strony późno. Na pewno okaże się to nie wcześniej niż wtedy, gdy zostanie ponownie prezydentem, jeżeli do tego dojdzie. Wtedy będzie możliwość pełnego wypowiedzenia się o nim. Obecnie nie jest zbyt samodzielną figurą. Wydaje się inteligentnym człowiekiem, wychowanym, wykształconym, który rozumie, co się do niego mówi.
Przejdźmy w takim razie do profilu Władimira Putina. - Putin zbudował politykę historyczną. Stworzył ją. Bardzo prostą. Jeszcze nie był prezydentem, a już umieścił tablicę pamiątkową Andropowa na budynku FSB [następcy Breżniewa, w latach 1967-1982 szefa KGB - przyp. red.], co było nie do pomyślenia w latach 90. W ciągu roku jego prezydentury przywrócono stary sowiecki hymn państwowy, tylko z trochę poprawionymi słowami, bo zamiast “komunizm” śpiewa się “patriotyzm”, ale w duchu wszystko jest takie, jak było. Dużo uwagi poświęcał historycznemu “uświadomieniu” uczniów, młodzieży. Putin przedstawiał obraz Rosji silnej i mocnej, chciał nadać Rosji nową tożsamość, którą ona miała utracić w latach 90. Przywracał Rosjanom ich “rosyjskość” poprzez siłę, moc i wielkie państwo, któremu my wszyscy służymy.
A na czym miałaby się ta siła opierać. Ciągle na zwycięstwie w wielkiej wojnie ojczyźnianej? - Ależ tak. I dlatego zaraz pojawia się w tle tego wszystkiego Stalin. Wprawdzie to nie Putin wyciągnął Stalina, ale gdy celem stało się wielkie i potężne państwo, to on sam pojawił się na horyzoncie, a zwycięstwo w wojnie, jako główne wydarzenie wszechczasów. Miedwiediew doszedł do władzy, gdy to spojrzenie na przeszłość już zostało sformułowane. Kiedy staliśmy się już krajem zbyt patriotycznym, aż niebezpiecznie blisko cienkiej granicy z nacjonalizmem. Pojawiła się naprawdę nowa rosyjska tożsamość. Ta putinowska tożsamość nie jest imperialistyczna, bo tego zostało już bardzo mało, chociaż to, co się stało z Osetią Południową i Abchazją, dowodzi, że niezupełnie mało. Jednak nie imperializm jest istotny, ale ten nacjonalizm prowadzący do wykorzystywania innych. To rzecz bardzo niebezpieczna.
Obecna polityka Rosji nie jest imperialistyczna? - No właśnie nie do końca. Ona ma pewne odbicia imperializmu, ale masowe nastawienie ludności zupełnie nie jest imperialne. Imperiów nie zostało już dużo… Gdyby to był tylko imperializm, to łatwiej byłoby to wszystko zrozumieć, bo to byłoby takie bardziej tradycyjne. Często nasi krytycy zarzucają nam imperializm, ale to nie do końca tak. Nowa narodowa tożsamość – “my, wielki naród rosyjski” – prowadzi nie do imperializmu, ale do nacjonalizmu i wywyższania się nad innych. A to do niczego dobrego nie prowadzi.
U nas często mówi się, że Rosja i Rosjanie to zupełnie inna rzeczywistość i nie można tu budować społeczeństwa demokratycznego w oparciu o wolność jednostki, prawa człowieka, wolny rynek itd. - Wiele razy słyszałem taką opinię. Nie tylko z Zachodu czy od was, Polaków. Ja to też słyszałem od Władimira Władimirowicza [Putina]. Ale ja tak nie uważam. Oczywiście rozumiem, że to przekonanie Putina i prawdziwych komunistów, którzy naprawdę nie są żadnymi komunistami, tylko najprawdziwszymi nacjonalistami w duchu późnego Breżniewa, jak również bardzo wielu ludzi po prostu cynicznych. Ale ja go nie podzielam. Uważam, że aby w jakimś kraju wygrały prawa człowieka, wolność i demokracja, władza powinna dążyć w tym kierunku, a przynajmniej nie przeszkadzać. Ale nasza władza prowadzi kampanię propagandową skierowaną nie na wychowanie wolnego człowieka, demokraty, ale na uczenie wiernopoddaństwa, idei sługi wielkiego mocarstwa, a nie obywatela wolnego państwa. A to bardzo różne rzeczy. Wie pan, co się u nas dzieje ze swobodami demokratycznymi? Instytucje i procedury mają u nas charakter imitacji. Mamy imitację wolności i imitację demokracji. To w rzeczy samej staroruska idea, że ogromnym państwem może kierować tylko swoją silną ręką reżim autorytarny. Myślę, że naród rosyjski pod koniec lat 80. i na początku lat 90. udowodnił, że jest w pełni przygotowany i do wolności, i do demokracji.
Ale to był chyba krótki okres… - Ta fala odwrotnej reakcji ku dawnemu rosyjskiemu autorytaryzmowi, który był za carów, a potem (tylko gorszy) za Sowietów, powstała pod wpływem wielu procesów, ale przede wszystkim dwóch: nieprawidłowej polityki władzy, nastawionej nie na wychowanie człowieka wolności i demokracji, ale quasi-wolności i quasi-demokracji oraz nieprzemyślenia własnej przeszłości, czyli braku oceny tego, co stało się z Rosją w XX wieku, żebyśmy zobaczyli, co sami zrobiliśmy ze sobą i swoimi sąsiadami. Gdybyśmy mieli wielką, długotrwałą politykę badania tego, to i proces demokratyzacji przyspieszyłby. Myślę, że Rosja nadaje się do demokracji nie gorzej niż Polska, Czechy czy Francja. Tylko nam trudniej, bo mamy niedemokratyczne stereotypy mocno zakorzenione w polityce władzy i odczuciu społecznym. Władza, więc nie rozumie i społeczeństwo nie rozumie. Dlatego potrzebna jest ogromna, długa kampania przypominania przeszłości i właściwego ukierunkowania. Tylko, że ostatnie dziesięć lat to nastawienie akurat odwrotne. Ale to nie znaczy, że tak będzie zawsze.
Który okres był, w Pana opinii, najlepszy dla tego właściwego ukierunkowania społeczeństwa? - Ja sądzę, że to był ostatni okres rządów Gorbaczowa. A na początku rządów Jelcyna, niestety, władza się już tym nie zajmowała. Nie przeszkadzała społeczeństwu. Kiedy się do niej zwracaliśmy, że powinna zająć się uświadomieniem obywateli, wyrzucaniem z głowy tych wszystkich stereotypów, szablonów i sztampy, nie zwracano na to uwagi. Jelcyn miał tylko jedną ideę: zbudować kapitalizm, a wszystko inne przyjdzie samo. A przyszedł…
Putin! - Przyszedł Putin. I przywrócił nacjonalizm typu późnego Stalina i późnego Breżniewa. Rosyjska narodowo-patriotyczna świadomość, ale to – trzeba przyznać – znacznie mniej dotkliwe niż było. Rosja nie ma historycznych doświadczeń związanych z wolnością i demokracją. Tysiąc lat autorytarnego reżimu przeciw pięciu miesiącom wolności w 1917 roku, które szybko przerodziło się w chaos, a potem przyszli bolszewicy. I znowu totalitaryzm sowiecki. I wtedy nastąpiła znowu mała pauza, kiedy to władza się tym nie zajmowała. Dobrze, że się nie zajmowała, ale mogłaby, co nieco zrobić. Kiedy byłem w Polsce, mówiłem o tym w siedzibie “Gazety Wyborczej”, że władza powinna robić w dziedzinie pamięci historycznej to, to i to. Wtedy Adam [Michnik] publicznie mnie krytykował. Władza – mówił – niech się do historii nie miesza. Nie. Władza powinna znać swoje obowiązki. I powinna również dużo robić. Tak jak u was władza miała poczucie obowiązku, żeby stworzyć Muzeum Powstania Warszawskiego. Obowiązku stworzenia podstawy dla historycznej świadomości narodu. Moja władza nie poczuwa się, niestety, do takiego obowiązku, by budować ofiarom pomniki, wydawać o tym książki i robić inne podobne rzeczy.
W Rosji Memoriał robi to, co w Polsce Instytut Pamięci Narodowej, duża państwowa instytucja. - Kiedy mówiłem u prezydenta, a poruszałem wiele tematów i musiałem mówić szybko, bo miałem tylko pięć minut, to widziałem, że jemu jest trudno reagować. On ma tyle różnych problemów: dzieci, ciężarne kobiety, bieda. On jest w tym profesjonalistą, łatwo te kwestie przyjmuje. A tu trzeba innego spojrzenia. Pomniki, miejsca pamięci, odtajnianie archiwów, dopuszczanie ludzi do archiwów – to nie dla niego. A tajność to dla naszych urzędników najważniejsza sprawa. Właśnie wczoraj przegraliśmy w sądzie sprawę z FSB dotyczącą utajnienia, niedawno dwie inne sprawy też przegraliśmy. Jedna z nich dotyczyła Katynia, a druga dostępu ofiar terroru do akt swoich spraw. Prawie zawsze przegrywamy, chyba, że chodzi o coś zupełnie bez znaczenia dla państwa. Czasem uda się nam coś wygrać w naszych wewnętrznych sprawach. Ot, choćby ze służbą podatkową, która uznała, że zapłaciliśmy za mało, i podała nas do sądu. To wtedy zdarza się nam wygrać. Ale to nie takie ważne z punktu widzenia wielkiej polityki. Jednak chciałbym być idealistą. I myślę, że skoro Miedwiediew chciał z tych spraw, o których mówiłem, zrobić temat dnia, mimo że nie do końca wiedział, co powiedzieć, (ale coś powiedział), to jest to poważny fakt i jest też szansa, że jeżeli on zostanie na następną kadencję, to również będzie można znowu te sprawy postawić jako temat dnia polityki władzy.
Kiedy mówi Pan o praworządności w Rosji, to zaraz przychodzi mi do głowy śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. - Ja tej sprawy nie znam. Tylko tyle, co pisze rosyjska prasa. To, o co mają pretensje Polacy, to, jak rozumiem, że nasza władza broni, jak się u nas mówi, czci munduru, czyli tych wszystkich dyspozytorów itd. “My niewinni” – tak jak rosyjski rząd. Ja osobiście nie wierzę, żeby to było przemyślane przestępstwo. To byłoby w moim pojęciu zbyt wiele. Ja w to nie wierzę, a we wszystkie inne możliwe naruszenia mogę uwierzyć. Czemu nie?
Podobno był Pan w Katyniu 7 kwietnia ub.r., kiedy spotkali się tam Putin i Tusk? - Tak, byłem. Ale muszę powiedzieć, że nawet zdziwiłem się zachowaniem Putina. Wie pan, że ja nie jestem jego sympatykiem, ale kiedy go tam widziałem, to miałem wrażenie, że on jest szczerze wzruszony. A nigdy jeszcze go nie widziałem wzruszonego. A kiedy wracał od polskiego pomnika, to owszem, widziałem. Jeżeli więc coś się w nim zmieniło, to właśnie 7 kwietnia, a po tragedii to się w zrozumiały sposób nasiliło.
Sądzi Pan, że Katyń może zmienić Putina? - To przedziwna historia. Właśnie u Miedwiediewa wspomniałem, że kiedy z jego polecenia opublikowano w internecie te pięć stron dokumentów katyńskich, to postanowienie Biura Politycznego, to według badań socjologicznych, zaraz pozostało dwa razy mniej Rosjan, którzy myślą, że rozstrzeliwali Niemcy. Było 53 proc., a jest 26 procent. Pięć stron zmieniło myślenie ćwierci społeczeństwa. No jeszcze dwukrotnie pokazano film “Katyń” w telewizji. Ja to wszystko powiedziałem prezydentowi. I było to jedyne miejsce w całym moim wystąpieniu, kiedy on zareagował emocjonalnie. Powiedział:, „Co wy mówicie? Przecież tam jest wszystko napisane, nie może być żadnych wątpliwości. A całe 26 procent jeszcze wierzy, że to Niemcy”. Interesujące, że dla tych ludzi, Miedwiediewa i Putina, tak dalekich od humanitaryzmu (oni są raczej dobrzy w ropie naftowej, gazie itd.), historia katyńska ma w planie osobistym wielkie znaczenie. Ona ich także jakoś wewnętrznie wychowała. To jeszcze jedno – dopełniające – znaczenie Katynia.
Czy coś z tego wynika dla polityki państwa?- Przede wszystkim ta nasza rozmowa jest opublikowana. Jest w internecie. Mi chodziło o coś innego. Ja chciałem zaproponować utworzenie w internecie wielkiego historycznego portalu, w którym najważniejsze dokumenty z sowieckich archiwów zostałyby zeskanowane i opublikowane. I żeby wszyscy się na tym mogli wychowywać. Ale tu prezydent nie odpowiedział. Jednak na historię katyńską zwrócił uwagę, że tylu ludzi wbrew faktom wierzy mitom. Myślę, że jeśli ten człowiek jeszcze zostanie przy władzy, to jest szansa, że on wróci do tego i przyjrzy się tej kwestii bardziej dokładnie. Jest szansa. Ale na to, że on będzie u władzy, szansa jest niewielka… Wiem, że nie on ma wszystkie atuty, nie on zadecyduje. Dziękuję za rozmowę.
Arsenij Borysowicz Rogiński urodził się w 1946 roku podczas zsyłki swojego ojca. Studiował w Tartu (Estonia), a następnie pracował w Sankt Petersburgu (wówczas Leningradzie), jako bibliotekarz i nauczyciel języka rosyjskiego. W swojej pracy naukowej zajmował się okresem początków państwa sowieckiego, a szczególnie prześladowaniem i likwidacją ugrupowania eserowców (lewicy demokratycznej). Od 1975 roku wydawał w podziemiu pismo o tematyce historycznej “Pamięć”. Był poddawany licznym szykanom, między innymi cztery lata spędził w więzieniu. Jest jednym z założycieli Memoriału, a od 1998 r., na miejsce Andrieja Sacharowa, jego przewodniczącym.
KOMENTARZ BIBUŁY: “Bolszewicy to także my” – przyznaje Arsenij Rogiński, ale nie dopowiada, co mieści się po drugiej stronie tego “także”. Nie wie do końca, czy nie chce mówić, ale fakty historyczne są nieugięte: w bolszewickim ruchu czołowe role odgrywali Żydzi. Ta mniejszość etniczno-religijna, która w Rosji nie osiągała więcej niż 5 procent ludności, w początkowych i decydujących latach tworzenia się władzy komunistycznej, stanowiła ogromną nadreprezentatywaność. Leon Trocki, (czyli Lew Bronstein), Jakow Swierdłow (Salomon), Zinowiew (Radomyslski), Karol Radek (Sobelson), Maksim Litwinow (Wałlach), Lew Kamieniej (Rozenfeld), Moisiej Urickij – to tylko kilka nazwisk z długiej listy żydowskich zbrodniarzy. Przypomnijmy, zatem że na dwa tygodnie przed bolszewicką “rewolucją październikową” 1917 roku Lenin odbył tajne spotkanie w Petersburgu (Piotrogrodzie), na którym czołowi przywódcy Komitetu Centralnego partii bolszewików, którzy podjęli ostateczną decyzję o przechwyceniu władzy drogą rewolucyjnego zamachu. Z dwunastu osób, które brały udział w tym spotkaniu było czterech Rosjan (włącznie z Leninem), jeden Gruzin (Stalin), jeden Polak (Dzierżyński) i sześciu Żydów, (czyli połowa!). Do kierowania zamachem zostało wybrane siedmioosobowe “Biuro Polityczne”. Składało się ono z dwóch Rosjan (Lenin i Bubnow), jednego Gruzina (Stalin) i czterech Żydów (Trocki, Sokolnikow, Zinowiew i Kamieniew), – czyli niemal 60%. W tym samym czasie Rada Petersburga (Piotrogrodu), której przewodniczył Trocki, ustanowiła Wojskowy Komitet Rewolucyjny, składający się z 18 członków, którego zadaniem było przejęcie władzy w tym mieście. Komitet ten składał się z ośmiu (lub dziewięciu) Rosjan, jednego Ukraińca, jednego Polaka, jednego mieszkańca regionu Kaukazu i sześciu Żydów. (33%) Wreszcie, w celu nadzoru przygotowań do rewolucji, bolszewicki Komitet Centralny powołał pięcioosobowe “Rewolucyjne Centrum Wojskowe”, jako partyjny sztab operacyjny. Składał się on z jednego Rosjanina (Bubnow), jednego Gruzina (Stalin), jednego Polaka (Dzierżyński) i dwóch Żydów (Swiewrdłow i Uricki) – 40%. Nie wspominanie zatem o roli jaką odegrali Żydzi jest zakłamywaniem historii.
Więcej przykładów tutaj Jak pisał przed czterema laty izraelski dziennikarz Steven Plocker na izraelskim portalu Ynet: “Podczas rewolucji komunistycznej, wielu Żydów sprzedało swą duszę diabłu i po wieczność mają krew na swych rękach.” Przypominając kolejną rocznicę “rewolucji październikowej” i czerwonego terroru czekistów, Plocker ostrzega, że “nie możemy zapomnieć o niektórych największych mordercach dzisiejszych czasów, czyli o tych którzy byli Żydami”. Ubolewając nad brakiem rozliczenia z komunistyczną przeszłością, autor wskazuje na braki w edukacji młodzieży. Plocker pisze: “Izraelscy uczniowe kończą szkoły średnie nawet nie słysząc o takich nazwiskach jak Gienrich Jagoda, największym żydowskim mordercy XX wieku, założycielu i szefie NKWD. Jagoda [prawdziwe nazwisko Herszel Jehuda ] starannie wypełniał wszystkie stalinowskie rozkazy kolektywizacji i odpowiedzialny jest za śmierć co najmniej 10 milionów ludzi. Jego żydowscy podwładni utworzyli i kierowali systemem obozów – Gułagiem.
Czytaj również: “Żydzi Stalina” – Czy wreszcie uczciwe odczytywanie historii?
Aby zatem Rosjanie bili się – i całkiem słusznie – w piersi, muszą zrozumieć i to, że byli nie tylko wykonawcami ale także byli kierowani przez garstkę rewolucjonistów, w tym i tych wywodzących się z narodu rewolucjonistów – w najgorszym tego słowa znaczeniu.
Za: Nasz Dziennik, Środa, 18 maja 2011, Nr 114 (4045) (" Bolszewicy to także my")
Okęcie 10 Kwietnia A. Klarkowski, który miał osobiście żegnać wylatujących na uroczystości katyńskie, twierdzi, że przybył na warszawskie lotnisko o 6.10 i przebywał na nim do czasu odlotu tupolewa o 7.25-7.27. Ta ostatnia godzina została ustalona dzięki żmudnej pracy badawczej ekspertów z „komisji Millera”, którzy nie dysponując monitoringiem ze stołecznego wojskowego lotniska, z którego odlatywała prezydencka delegacja (ten brak lotniskowego monitoringu to jeden z cudów gabinetu ciemniaków, choć i samego 36 Sp. Pułku też), dokonali „rekonstrukcji czasów” na podstawie „czasu kamery” moonwalkera S. Wiśniewskiego. Polski montażysta, jak wiemy, rejestrował najpierw mgłę (i przy okazji podejście do lądowania iła-76 – ponoć dwa, choć zaprezentowane zostało publicznie tylko jedno, z tego, co pamiętam), potem zaś swoją wędrówkę po ruskim Księżycu – następnie zaś przekazał swoje materiały (z tej wędrówki) do wozu transmisyjnego. Materiały te musiały być pozbawione parametrów czasowych, gdyż świat cały był wtedy na etapie lotniczej katastrofy o godz. 10.56 ruskiego czasu, zaś pobojowisko filmowane było przez Wiśniewskiego jeszcze zanim do tej katastrofy doszło – bez tych parametrów zaś materiał filmowy robił się „pozaczasowy” i zarazem „ponadczasowy” (tak, więc dziś, jeśli ktoś myśli „Smoleńsk”, to od razu widzi kadr z materiału Wiśniewskiego) i można go było emitować bez dysonansu poznawczego. No, ale potem, gdy już polska prokuratura poprosiła, by moonwalker naniósł parametry czasowe, to nasz montażysta to uczynił, a po naniesieniu tychże parametrów „komisja Millera” mogła „ustalić”, kiedy wystartował polski tupolew, biorąc zapewne za punkt wyjścia uchwyconą z hotelowej kamery montażysty chwilę „podchodzenia do lądowania” wysłanego przez FSB iła-76 (78817), która to chwila jest podana w szympansich stenogramach jako 9.25 ruskiego czasu. Czemu jednak akurat ta chwila miała być takim „punktem wyjścia” do rekonstrukcji startu tupolewa z Okęcia, diabli wiedzą. Tak jak i wiedzą oni, czy Wiśniewski, ustawiając już wiele dni PO zdarzeniu „czas kamery”, odnosił się do „czasu moskiewskiego” czy raczej „smoleńskiego” (ten ostatni nieco niepewny do dokładnego ustalenia
(http://freeyourmind.salon24.pl/286238,w-ruskiej-zonie
zwłaszcza, że w zeznaniach sejmowych posługiwał się z kolei czasem... warszawskim, mimo że opowiadał przecież szczegółowo o wydarzeniach ze Smoleńska (a więc z innej strefy czasowej). Ta sprawa jest o tyle istotna, że wcale nie możemy mieć pewności, co do tego, czy Wiśniewski prawidłowo oszacował różnicę czasową, jak i co do tego, czy szympansie stenogramy nie zostały poddane intensywnej obróbce skrawaniem (tak jak zapisy CVR). Jak jednak wiemy, „komisja Millera” nie przejmuje się takimi bzdurami, więc dla niej problemu nie ma. No, ale rozgadałem się znów o Wiśniewskim, a mieliśmy wrócić na Okęcie. Zostawmy, więc może „oficjalną godzinę startu tupolewa” (tę fachowo ustaloną przez „komisję Millera”, a „potwierdzoną” z zaskakującą precyzją przez wspomnianego Klarkowskiego), zatrzymajmy się natomiast przy tej godzinie 6.10. Klarkowski twierdzi, że przybył wtedy, bo jego obowiązkiem było witanie przyjeżdżającego na lotnisko Prezydenta. Nie ma w tej informacji niczego nadzwyczajnego – wprawdzie tenże sam pracownik kancelarii dodaje potem, iż od piątej był na nogach, ale może chodzi mu o to, że musiał się przygotować do wyjazdu na lotnisko etc. Pojawia się jednak pytanie, czy ta 6.10 to nie za późno, skoro, – co wynika nawet z raportu komisji Burdenki 2 (s. 16; tu w „raporcie” podany jest oczywiście „moskiewski czas”, by było zabawniej) – pierwotnie tupolew miał wylecieć o 6.30. Klarkowski nic nie wspomina o tym, by w przededniu 10 Kwietnia został poinformowany (mailowo, telefonicznie) o zmianie pory startu. Skoro zaś, jak sam opowiada, na 10-12 minut przed odlotem (tym o 7-mej 27) już pasażerowie byli na pokładzie, to tym bardziej gdyby odlot był, zgodnie z pierwotnym planem, godzinę wcześniej (6.30), to i Klarkowski musiałby być o godzinę wcześniej na Okęciu z racji swych obowiązków związanych z wymogami protokołu. O tym, że przybył dość późno świadczy też dalszy ciąg rozmowy: Prowadzący program TV Trwam pyta: (3'30'') „Rozumiem, pan był jedną z pierwszych osób na lotnisku?” „Nie, paradoksalnie nie, ponieważ to były dwa wyloty.” Tu już zupełnie się sprawa komplikuje, gdyż Klarkowski, napomykając o tych, podkreślam, DWÓCH WYLOTACH, dodaje: „Najpierw dziennikarze. Poza tym przyjechało bardzo dużo osób. Tak, że już, gdy przyjechałem był tłok, byłem zaskoczony, nie zdawałem sobie sprawy, że tak dużo osób będzie leciało, tak że dworzec mały lotniczy pękał w szwach. Tak, że byłem zszokowany i ilością osób, i powiedzmy, tą rozmaitością osób. Proszę państwa, proszę sobie wyobrazić, że była tam cała generalicja, wszystkie rodzaje broni, oficerowie, generałowie ubrani w mundurach galowych, duchowieństwo w strojach, osoby starsze, młodsze. Wszyscy odświętnie ubrani1 (…) gdyby na moim miejscu był Wyspiański, to by mógł napisać drugie „Wesele” na temat tego, co tam właśnie na tej galerii tych ludzi, którzy spotykali się ze sobą, niektórzy pierwszy raz w życiu, wymiana zdań (...)”. Pominę może te niezbyt chyba trafione odniesienia do Wyspiańskiego. Zwróciłbym uwagę na to, że jeśli Klarkowskiemu się coś nie pomyliło z czasem, to przecież po 6.10 nie było i nie mogło być wylotu żadnego samolotu z dziennikarzami. Jak wiemy, albo wylecieli oni o 5-tej, albo jakoś po 5-tej (tu również są dość niezgodne relacje), a więc godzinę wcześniej. Ten drugi wylot nie może, więc dotyczyć dziennikarzy, ale jedynie generalicji – chyba, że Klarkowski był już koło 5-tej na Okęciu (a nie o 6.10) i miał okazję widzieć start „dziennikarskiego”, jaka-40. Wspomniana wyżej przez Klarkowskiego generalicja dość szybko zresztą znika z jego rekonstrukcji tego, co się działo na Okęciu. Gdy bowiem opowiada on o wsiadaniu pasażerów na pokład tupolewa, to mówi po prostu o tym, że padł komunikat na dworcu i: „cała grupa ludzi się udała ze swoimi bagażami (…) ktoś komuś pomagał iść (…) podeszli do samolotu, weszli”, co brzmi nieco zagadkowo, zważywszy na wcześniejsze uwagi o rzucających mu się w oczy odświętnych strojach oficerów. Na 10-12 minut przed startem tupolewa jednakże Klarkowski ma (wedle relacji, do której się odwołuję) stać z gen. Błasikiem oraz z min. Handzlikiem przy trapie, zaś mjr Protasiuk ma się jeszcze krzątać wokół samolotu przed przyjazdem Pary Prezydenckiej (wg Klarkowskiego dwoma samochodami; „Pan Prezydent był zamyślony, skoncentrowany” po wyjściu z auta).
I prowadzący znowu pyta: Czy ktoś coś mówił do pana Prezydenta przy trapie?”(11'02'') „Nie no, gen. Błasik złożył meldunek, tak jak to postawny generał, który właśnie, dowódca sił powietrznych, widzi przed sobą zwierzchnika sił zbrojnych, mówi właśnie tutaj, panie Prezydencie, gen. Błasik melduje... i tak dalej. Tak, że to był zdawkowy meldunek. Pan Prezydent wysłuchał, no, ale widziałem, że po prostu już chce iść, czym prędzej do samolotu, żeby nastąpił odlot, tak, że tutaj też nie widziałem, no, żeby cokolwiek, żeby sygnał czegoś niezwykłego, że coś tam, cokolwiek może zaburzyć ten wylot, no, coś się stało niezwykłego, no nic. Nic.” Jak wyglądał ten „zdawkowy meldunek”, niestety, na razie nie wiemy. Być może Klarkowski go dokładnie nie słyszał na tle hałasu silników. Czy w przypadku lotu z Prezydentem to takiego meldunku głowie państwa nie składa kapitan statku? Klarkowski o meldunku Protasiuka nie wspomina, ale też nie pamięta dokładnie nawet swojej rozmowy z Protasiukiem. Co więcej, z tego, co mówi wyżej, wynikałoby chyba, że Prezydent kieruje się na pokład, zaś Błasik jeszcze nie, zwykle zaś to Prezydent (z pasażerów) wchodzi po trapie ostatni. Jest jeszcze, naturalnie, inna relacja z Okęcia (T. Szczegielniaka przybyłego „po piątej”), którą słyszeliśmy kilka miesięcy temu na posiedzeniu zespołu min. A. Macierewicza. Szczegielniak wręczający 10 Kwietnia rano różne okolicznościowe materiały osobom mającym lecieć na katyńskie uroczystości, zaświadcza w niej, że „wszyscy wsiedli do samolotu; wsiadł również do samolotu pan Prezydent”. Jak wiemy też, zrobione zostało (przez kolegę Szczegielniaka) zdjęcie z podjazdu samochodów pod tupolewa (godz. 7.08-7.09 wg Szczegielniaka), przy czym, o ile w relacji Klarkowskiego mowa jest o dwóch, to na fotografii widać... cztery. Jeden z przodu, dwa niemal równolegle przy pierwszym trapie i jeden za tymi dwoma, przy drugim trapie. Oczywiście pojawia się pytanie, czy Klarkowski także jest na tym zdjęciu, skoro miał być naocznym świadkiem przybycia Prezydenta? Może też zaaferowany rozmową z Handzlikiem i Błasikiem nie zauważył zajechania dwukrotnie większej ilości samochodów? A może liczył tylko te dwa auta „w środku” kolumny? Nie widać też na zdjęciu chyba szefa sił powietrznych, za to widać wyraźnie, jaka-40 za tupolewem na płycie lotniska. Szczegielniak twierdzi, że „o 7.17 samolot wystartował”, (podczas gdy Klarkowski mówi o 7.25-7.27; ale też Szczegielniak zaraz dodaje, że chodzi mu o kołowanie, a start był o 7.23), o czym, co ciekawe, poinformował pracownika kancelarii czekającego na lotnisku w Smoleńsku. Chodziłoby, więc, jak mniemam, o Wierzchowskiego. Nie przypominam sobie jednak, by ten ostatni cokolwiek mówił o takim właśnie sms-ie i o chwili oraz miejscu jego otrzymania, tzn. czy to było na lotnisku Siewiernyj, czy gdzieś „w drodze” na nie (a może w hotelu?). Szczegielniak miał być „po piątej” (albo „między piątą a szóstą”, jak dodaje później (21'30'' materiału sejmowego)) na Okęciu, gdzie, jako jedna z pierwszych była posłanka Natalli-Świat. „I tak widziałem praktycznie te wszystkie osoby, które tym samolotem leciały, jak wchodziły na terminal i szły do samolotu” (07'41'' materiału sejmowego), mówi, lecz nie opowiada ze szczegółami, jakie to były osoby. Nie wspomina też o wylocie, jaka-40 z dziennikarzami (twierdzi, że nie widział), może, więc go po prostu przeoczył, będąc w holu i krzątając się z upominkami. Czy jednak widział... Klarkowskiego? Twierdzi, bowiem, że przedostatnią osobą, parę minut przed przybyciem aut Prezydenta, osobą, która weszła po trapie, był min. W. Stasiak, którego z kolei Klarkowski jakby nie zauważył, stojąc tuż przy trapie. Może by się przydała konfrontacja tych dwóch świadków z Okęcia? Zwłaszcza, że Szczegielniak twierdzi (21'58''): „nie wszystkie osoby, które wsiadały do samolotu, obserwowałem, bo, no, mieliśmy określone obowiązki podczas tego pobytu na lotnisku, więc trudno było każdą osobę, która wsiada do samolotu, obserwować i widzieć”. Dobrze byłoby zatem zebrać w całość, kto co zaobserwował na Okęciu, szczególnie gdyby się miało okazać, że w tym samym czasie i miejscu obserwowano różne rzeczy i osoby naraz.
http://arturb.salon24.pl/279487,ludzie-pana-prezydenta
http://www.youtube.com/watch?v=EtLQViMwWC8
Proszę pamiętać o tej kwestii odświętnego ubioru podczas oglądania zdjęć z pobojowiska, na których pokazane są zwłoki. FYM
"Tandetne bączki, sękate kije i filmy z Polą Negri - to nasze symbole?" Tandetne bączki, strzałki czy sękate kije do marszu z biało-czerwonymi nakładkami, filmy z Polą Negri - to mają być nasze symbole na unijną prezydencję. I to w sytuacji, gdy pamięć o polskich plakatach czy wzornictwie jest wciąż żywa, a świetne współczesne filmy animowane i gry podbijają świat - pisze Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Czy Strauss-Kahn jest ostatnią ofiarą bin Ladena? Egzekucja bez sądu tego ostatniego, (choć pojmanie żywego było możliwe) odpowiada potocznemu, ukształtowanemu przez media, poczuciu sprawiedliwości, ale narusza proceduralne zasady, tak ważnej dla systemu amerykańskiej sprawiedliwości formalnej. Czy obecne drobiazgowe stosowanie procedur wobec Straussa-Kahna, kierującego instytucją stanowiącą jeden z najpotężniejszych symboli tzw. Zachodu, nie stanowi próby odbudowania klimatu rządów prawa? Równość wobec prawa stanowi, bowiem w potocznym odczuciu podstawowy wyznacznik demokracji, stawiany wyżej niż na przykład coraz trudniejsza możliwość kontrolowania rządzących przez zwykłych obywateli. Dlatego tak mnie niepokoi brak dyskusji (także w kręgach opozycji) nad przygotowaną przez rząd reformą systemu sądownictwa. Mimo iż wydaje się nam grozić wzrost wpływu na sądy czynnika administracyjnego, (co zaciera podział władz), dalsze ograniczenie korporacyjnej samorządności, centralizacja systemu i ograniczenie wypracowanej przez ostatnie 20 lat specjalizacji sądów. Specjalizacji koniecznej przecież - przy komplikowaniu się i specjalizacji samego prawa, mającego obecnie wiele źródeł - także związanych z "pełzającym konstytucjonalizmem" narzucanym przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Owa reforma uzależnia sądy od państwa i może grozić pogorszeniem, jakości orzeczeń. Towarzyszą temu inne niepokojące zjawiska. W tym szczególnie rosnąca arbitralność władzy, gdy najważniejsze decyzje i inicjatywy legislacyjne - przeprowadzane mechanicznie przez sejm ze względu na posiadaną większość - podejmowane są bez dostatecznej dyskusji. Kuriozalne utajnianie ekspertyz, na które powołuje się rząd utrudnia nawet zastosowanie standardów profesjonalnych i - choćby środowiskowej, jeżeli nie obywatelskiej - kontroli. Arbitralność władzy i brak procedur utrudnia rozliczenie i pociąganie do odpowiedzialności. Równocześnie sama władza zacieśnia gorset kontroli tam, gdzie powinno dominować zaufanie, indywidualizacja poczynań i innowacyjność. Bo głównym motywem intensyfikowania w Polsce zestandaryzowanych technik testowych, od których odchodzą kraje o wysokim poziomie oświaty, jest kontrolowanie szkół i nauczycieli. A po co - z inicjatywy rządu PO - wprowadzono bank imiennych danych o uczniach i ich środowisku, zdrowiu, wynikach (w tym danych wrażliwych)? To może być źródłem etykietek przesądzających szanse w dorosłości. Czy zbieranie "haków" i segregacja ma się u nas zacząć już od kilkulatków? Protesty pedagogów i rzecznika ochrony danych osobowych nic nie pomogły: zwyciężył dyktat sejmowej większości. Kiedyś mówiło się: styl to człowiek. Dziś - za Greyem - trzeba powiedzieć: styl to system. Jednostkowi politycy, jeżeli czymś wbijają się w pamięć, to głównie potknięciami. A system to ponure, choć zapewne niezamierzone, spychanie Polski w sytuację równowagi na niskim poziomie, wygaszającej zdolność odbicia się. To także efekt opisywanego przez Ortegę y Gasseta "buntu mas", gdy masy, w rewanżu za nie do końca wygraną rewolucję, narzucają politykom konwencję przeciętności. Konwencję wzmacniającą jeszcze wrażenie miałkości i oportunizmu wywoływanego przez oligarchizację polskich partii politycznych. Tandetne bączki, strzałki czy sękate kije do marszu z biało-czerwonymi nakładkami, filmy z Polą Negri - to mają być nasze symbole na unijną prezydencję. I to w sytuacji, gdy pamięć o polskich plakatach czy wzornictwie jest wciąż żywa, a świetne współczesne filmy animowane i gry podbijają świat. Nawet prawdziwy folklor, nowocześnie przetworzony - a mamy już takie produkty - naniesiony na drobne pamiątki, breloczki, portmonetki, apaszki, byłby znacznie lepszy. Ale tak jak Chopina chciano propagować przez uwspółcześnione obsceniczne dialogi, a nie muzykę (szczęśliwie MSZ musiało wycofać cały nakład tych broszurek), tak dziś przyciężki humor owych chałtur na rzecz prezydencji będzie prawdziwy w jednym. Ujawni gust i styl władzy.
Prof. Jadwiga Staniszkis
Premier znowu obiecał Taką obietnicę złożył przed chwilą premier Tusk na spotkaniu z grupą internautów i przedstawicieli branży informatycznej (przepraszam, jeśli takie określenie nie oddaje dobrze pełnego składu). To rozstrzygnięcie miałoby się zawierać w rządowym projekcie ustawy o zmianie ustawy o dostępie do informacji publicznej oraz niektórych innych ustaw będącej wdrożeniem - mocno spóźnionym, dodajmy - Dyrektywy 2003/98/WE Rady i Parlamentu Europejskiego w sprawie ponownego wykorzystywania informacji sektora publicznego. Jako osoba żywo zainteresowana, blogowo i zawodowo, tematyką sięgnęłam, więc po materiał źródłowy, a tym jest informacja o przyjętych przez rząd, nie dalej jak wczoraj, założeniach do ustawy. I nie tylko nie znajduję w nim nic ze złożonych przez premiera obietnic, ale jest tam ich zaprzeczenie. Zgodnie z przyjętymi przez rząd założeniami do ustawy, podmioty udostępniający informację publiczną do ponownego wykorzystania będą mogły, bowiem taką informację wyceniać i żądać za nią opłaty, w zależności od charakteru podmiotu i/lub sposobu wykorzystania informacji publicznej. Informacja rządu po wtorkowym posiedzeniu: W nowelizacji przyjęto możliwość pobierania opłat za przekazanie informacji publicznej do ponownego wykorzystywania. Opłata ma być adekwatna do kosztów poniesionych na przekazanie informacji w określony sposób i formie, ale także uwzględniać komercyjny lub niekomercyjny cel ponownego wykorzystywania informacji. Premier deklaruje, więc, że wszystko, co powstało za pieniądze publiczne będzie własnością publiczną, nie precyzując, że trzeba będzie za tę swoją własność zapłacić, a cenę będzie ustalał dostawca, biorąc pod uwagę cel ponownego wykorzystania informacji. Ale to nie wszystko. Teoretyczny "właściciel" tego, co już zapłacone ze środków publicznych, będzie musiał nie tylko płacić za to, co już raz zostało opłacone, będzie musiał prawdopodobnie także zrzucić się na koszty wdrożenia i utrzymywania repozytorium, czyli infrastruktury informatycznej, jaką rząd przygotuje do usprawnienia przekazywania informacji publicznej. Założenia do ustawy: W realizacji projektu będzie się dążyć do pełnego zrównoważenia powyższych kosztów przez wpływy do budżetu państwa pobierane z tytułu opłat za wykorzystywanie danych z repozytoriów - u.d.i.p. (tak jak dyrektywa 2003/98/WE) wprowadza możliwość nakładania przez podmioty zobowiązane opłat za ponowne wykorzystywanie z uwzględnieniem „rozsądnego zwrotu z inwestycji” (a reasonable return on investment). Na obecnym etapie nie jest możliwe ustalenie okresu zwrotu, tj. momentu, w którym wpływy z opłat pokryją koszty uruchomienia i obsługi systemu, jednak z doświadczeń europejskich wynika, że koszty te pokrywają się po ok. trzech do pięciu lat od uruchomienia repozytorium. Podsumowując, zatem. Jeśli dobrze zrozumiałam przyjęte wczoraj przez rząd założenia do ustawy, wszystko (a tak naprawdę wcale nie wszystko, bo i tu pojawiają się wyłączenia, o których nie wspominam, żeby dodatkowo nie komplikować), co zostało sfinansowane ze środków publicznych będzie własnością publiczną, pod warunkiem, że właściciel się dorzuci do kosztów stworzenia całego systemu gromadzenia i przechowywania informacji, i za tę informację zapłaci. Coś pokręciłam? Kataryna
Zabicie Ibn Ladena, jako wstęp do wycofania wojsk z Afganistanu? Afganistan przyjął spokojnie wiadomość o śmierci Osamy bin Ladena. Nie doszło tam do żadnych rozruchów czy protestów. Pojawiły się zaś informacje, że likwidacja bin Ladena była operacją mająca poprzedzić szybkie wycofanie się Amerykanów z Afganistanu. Kiedy wieść o śmierci Osamy bin Ladena dotarła do afgańskiej stolicy, wybuchu euforii na jej ulicach nie zaobserwowano. Nawet zwolennicy prezydenta Hamida Karzaja nie urządzili żadnej manifestacji czy pochodu. Reakcja samego Karzaja na zabicie bin Ladena też była umiarkowana. Wezwał on talibów, by niezwłocznie przystąpili do rozmów z jego rządem i zakończyli wszelkie działania zbrojne. Karzaj wyraził też nadzieję, że Taliban wyciągnie lekcję z likwidacji Osamy bin Ladena. Sugerował on po prostu, że jeżeli ruch ten nie złoży broni, to czeka go los przywódcy Al-Qaidy, któremu nieopatrznie kiedyś udzielił gościny. Przy tej okazji Karzaj po raz kolejny powtórzył to, co mówi od wielu lat: terroryzm przejawiający się w różnej formie w jego kraju ma zagraniczne korzenie, bazy i źródła finansowania. Według niego, wojnę z terroryzmem należy prowadzić nie w afgańskich wioskach i miastach, zabijając niewinne kobiety, dzieci i starców, ale w zagranicznych gniazdach i obozach szkoleniowych. Zdaniem Karzaja, trzeba też zatamować finansujące terroryzm strumienie dolarów. W afgańskich mediach zaczęły się też pojawiać bazujące na wypowiedzi Karzaja opinie sugerujące, że po śmierci bin Ladena USA zaczną ewakuować swe wojska z Afganistanu, ponieważ to jego osoba była głównym celem amerykańskiej operacji. Niektórzy zaczęli też sugerować, że po likwidacji bin Ladena u bram Islamabadu do kierownictwa Ameryki dotrze wreszcie fakt, że zdecydowana większość kierownictwa Al-Qaidy rezyduje sobie wygodnie w Pakistanie, a nie w Afganistanie. Taka opinię wyraził m.in. Szachmachmud Miachel – dyrektor kabulskiego oddziału Instytutu Pokoju. Podobny pogląd wyraził też politolog Amir Foladi. Oświadczył, że zabicie bin Ladena może oznaczać, iż USA rozpoczynają operację wycofywania się z Afganistanu, demonstrując światu, że osiągnęły swój cel. Afgańscy eksperci nie różnią się raczej w ocenie, jak śmierć bin Ladena wpłynie na aktywność Al-Qaidy i Talibanu na terenie ich kraju. Aktywista ruchu obywatelskiego Mechbuba Seradż uważa, że w najbliższym czasie należy spodziewać się aktywizacji Talibanu na terenie Afganistanu. Dla Al-Qaidy śmierć duchowego przywódcy będzie, według niego, bolesnym ciosem, ale nie ostatecznym. Afganistan jest dla niej najwygodniejszym miejscem działania, swoistym poligonem. Badacz i pisarz Borhan Jums uważa, że śmierć bin Ladena nie wpłynie znacząco na zmianę strategii Al-Qaidy w Afganistanie. Organizacja ta może natomiast, jako ugrupowanie globalne, zmienić swoją strategię światową. Taliban jest zaś niezależnym ruchem narodowym działającym w granicach Afganistanu i może swoją strategię dostosować do konkretnej sytuacji. Wielu obserwatorów w Kabulu zwraca też uwagę, że moment likwidacji Osamy bin Ladena został przez władze amerykańskie odpowiednio wybrany, a decyzja o przeprowadzeniu tej operacji zapadła wiele tygodni temu i została zgrana z decyzją wycofania wojsk amerykańskich z Afganistanu, która wkrótce zostanie ogłoszona. Takiego zdania jest m.in. komentator Mechbuba Seradż. Sugeruje on, że zabicie bin Ladena jest częścią od dawna opracowanej przez Biały Dom nowej afgańskiej strategii, w ramach, której do Kabulu przybył m.in. nowy amerykański ambasador i nowy amerykański dowódca natowskich wojsk. Czy Waszyngton istotnie przygotowuje się do zmiany strategii w Afganistanie, nie wiadomo. Pierwotny plan przewidywał, że wojska amerykańskie zaczną się wycofywać z tego kraju dopiero w 2014 roku. Sytuacja nie rozwija się tam jednak po myśli Amerykanów. Wręcz przeciwnie – Talibowie rosną w siłę, a ich działania są intensywniejsze niż na początku natowsko-amerykańskiej interwencji. Armia i policja rządowa też są coraz mocniejsze i w 2013 roku zwiększą swe siły odpowiednio do 240 i 210 tys. ludzi, ale nikt nie da gwarancji, że kierownictwo zarówno armii, jak i policji nie będzie znajdować się w rękach mułły Omara, stojącego na czele Talibanu. Spektakularna ucieczka 500 talibów, w tym kilkudziesięciu komendantów, ze ściśle strzeżonego więzienia w Kandaharze unaoczniła wszystkim stopień infiltracji karzajowskich organów bezpieczeństwa przez Taliban. Szczegóły ucieczki ujawnione w trakcie dochodzenia musiały u amerykańskich generałów wywołać wściekłość. Szybko okazało się, bowiem, że talibowie wcale nie uciekali podziemnym tunelem, choć był on wykopany, lecz wyszli główną bramą więzienia. Najzwyczajniej w świecie zostali wypuszczeni przez jego personel, który po prostu był na podwójnym żołdzie – prezydenta Karzaja i mułły Omara. Niektórzy obserwatorzy sugerują, iż Kabul, wyczuwając, że Amerykanie dążą do zmiany swojej strategii w Afganistanie, zgodził się na ucieczkę talibów, by mieć jakieś argumenty w potencjalnych rozmowach z Talibanem. Nie jest wykluczone, ze wysłannicy Karzaja prowadzili z osadzonymi w więzieniu lokalnymi komendantami wstępne rozmowy, chcąc uczynić z nich armię pośredników w rozmowach z kierownictwem Talibanu. Hamid Karzaj jako realista zdaje sobie sprawę, że bez rozmów z nimi raczej się nie obejdzie. Znany dziennikarz i politolog uważany za jednego z czołowych ekspertów ds. Talibanu, Ahmed Raszid, uważa, że im dłużej rozmowy z talibami będą odkładane, tym sytuacja w Afganistanie będzie się bardziej zaostrzać. Marek A. Koprowski
Geneza polskich skrzydeł Powstająca w listopadzie 1918 roku Polska mogła liczyć tylko na to, „co zostało w spadku” po lotnictwie zaborców. Cały sprzęt lotniczy dostał się w polskie ręce tylko dzięki oddolnej inicjatywie lotników, którzy starali się opanować lotniska obsadzone jeszcze przez oddziały zaborcze i zabezpieczyć znajdujący się tam sprzęt. Wprawdzie Polska Organizacja Wojskowa starała się otoczyć specjalną opieką miasta, gdzie mieściły się lotniska, jednak w ogólnym rozgardiaszu jaki powstał w momencie upadku monarchii Austro-Węgierskiej oraz Cesarstwa Niemieckiego, zajęcie lotnisk i uratowanie sprzętu zależało najczęściej od inicjatywy przebywającym w tamtejszych bazach Polaków. W Krakowie, Warszawie, Lwowie i Poznaniu, gdzie istniały duże zgrupowania oddziałów lotniczych, polscy piloci przystąpili do odbierania okupantom sprzętu lotniczego, z którego następnie powstały zaczątku eskadr i dywizjonów. Jako pierwsze odbito krakowskie lotnisko Rakowice. W dniach 31 października – 3 listopada 1918 roku dowódca austriackiej 10 eskadry – kpt. Roman Fiszer z garstką Polaków opanował lotnisko nie dopuszczając do rabunku i zniszczenia mienia oraz porwania samolotów przez austriackich pilotów. W kilka dni potem podjęto formowanie pierwszej jednostki lotniczej – 1 eskadry bojowej, której organizatorem i dowódcą został rtm. pil. S. Jasiński. W podobny sposób opanowano lotnisko lwowskie – kilku polskich pilotów zmusiła jego dowódcę do przekazania 3 listopada 1918 roku obiektu w polskie ręce. 5 listopada 1918 roku pierwszy samolot, pilotowany przez por. pil. S. Bastyra wystartował z oswobodzonej Lewandówki do pierwszego w historii polskiego lotnictwa – lotu bojowego. W tym samym czasie opanowano lotnisko Hureczko pod Przemyślem, gdzie zdobyto 12 samolotów. Wobec zagrożenia atakiem ze strony Ukraińców, por. Rabotycki zdecydował się 3 listopada na przelot do Krakowa. Dwie maszyny zostały zestrzelone przez Ukraińców, 2 przymusowo lądowały, a 2 rozbiły się. Do Krakowa doleciało jedynie 6 samolotów z Przemyśla. W Lublinie dobrze zorganizowana POW 5 listopada 1918 roku zajęła hangar parku lotniczego wraz ze wyposażeniem, paliwem oraz 5 samolotami. Oddział lotniczy utworzony na tym lotnisku nazwano 2 eskadrą, jego dowódcą został mjr pil. Jerzy Syrokomla-Syrokomski. Duża baza istniała na lotnisku mokotowskim w Warszawie, gdzie Niemcy swój park lotniczy i szkołę pilotów. Rozpracowaniem tego obiektu zajmował się Tajny Związek Lotniczy, na którego czele stał płk pil H. Łossowski. 11 listopada 1918 roku Polacy zajęli lotnisko, a 20 listopada pierwszy polski samolot wykonał lot nad Warszawą. Najważniejszym obiektem zdobytym przez Polaków było lotnisko Ławica koło Poznania, gdzie Niemcy zmagazynowali duże ilości sprzętu lotniczego oraz części zamiennych. Po opanowaniu Poznania przez powstańców wielkopolskich, niemiecka załoga Ławicy chciała ewakuować samoloty do Frankfurtu nad Odrą. Dzięki szybkiej akcji polskiego oddziału z ppłk A. Kopą na czele udało się temu zapobiec. Zdobyto 70 samolotów, z tego 50 gotowych do startu. W hangarach doliczono się ponad 300 samolotów, w większości zwiadowczych i szkolnych. Zdobycie ławickich samolotów umożliwiło powstrzymanie niemieckich bombardowań Poznania i okolicznych wsi. Po nalotach niemieckich, przeprowadzonych 7 i 8 stycznia 1919 roku, polscy piloci 9 stycznia przeprowadzili odwetowy nalot na lotnisko frankfurckie. 6 polskich maszyn LVG zbombardowało niemieckie lotnisko, zrzucając 900 kg bomb. Był to pierwszy nalot w historii polskich skrzydeł, zakończony sukcesem – Niemcy zaprzestali nalotów na Poznań. Zajęcie Ławicy miało kapitalne znaczenie dla organizacji polskiego lotnictwa. W końcu stycznia 1919 roku dowódca lotnictwa polskiego b. zaboru pruskiego gen. Gustaw Macewicz wysłał do Warszawy 30 samolotów różnego typu. Z pozostałych zorganizował cztery eskadry – świetnie jak na owe czasy wyposażone. Zajęcie w końcu stycznia 1919 roku lotnisk w Bydgoszczy, Grudziądzu i Toruniu nie przyniosło żadnych zdobyczy. Niemcy przewidując ich utratę już wcześniej wywieźli cały sprzęt lotniczy, dewastując pozostawione obiekty. Zdobyty sprzęt był jednak na ogół kiepskiej, jakości i mocno zużyty. Po zakończeniu wojny na wschodzie, Niemcy i Austriacy wycofali większość swego lotnictwa na front zachodni, pozostawiając na terenach Polski przede wszystkim samoloty szkolne, bardzo różnych typów. Z ogólnej liczby około 200 samolotów zdobytych na terenie Królestwa i Galicji, zaledwie 12 samolotów nadawało się do natychmiastowego użytku bojowego. Stąd tez wielkie znaczenie zdobyczy na Ławicy. 20 grudnia 1918 roku dowódcą wojsk lotniczych został ppłk Łossowski, błyskawicznie przystępując do budowy polskich skrzydeł. Udało mu się zorganizować dwie eskadry we Lwowie, jedną we Lwowie i Warszawie oraz zalążek eskadry w Lublinie. Potem powstawały kolejne eskadry. Większość jednostek skierowano na front ukraiński, gdzie z czasem zgromadzono osiem nowo utworzonych eskadr, stanowiących niemal ¾ posiadanych jednostek lotniczych. Polskiemu lotnictwu brakowało wszelkiego lotniczego wyposażenia i uzbrojenia. W tej sytuacji radzono sobie na różne sposoby – zrzucano bomby ręcznie, instalowano na samolotach ciężkie ckm piechoty typu Maxi lub latano nieuzbrojonymi maszynami. Sprzęt był non stop remontowany, nie zawsze we właściwy sposób. Brakowało także pilotów i obserwatorów. Cały fachowy personel liczył zaledwie 110 osób. Wobec tego, iż szkoły lotnicze były jeszcze w powijakach, walczące eskadry przyjmowały ochotników, których przeszkalano głównie na obserwatorów. Ten pierwszy okres polskiego lotnictwa charakteryzował się, więc wysoką wypadkowością. Statystyka strat personelu wykazuje, iż więcej było wtedy wypadków śmiertelnych w trakcie lotów ćwiczebnych lub przelotów niż strat od ognia nieprzyjaciela. Sytuację mogły uratować jedynie zakupy sprzętu za granicą. Zamówienie samolotów we Francji przyniosło tylko niewielką poprawę – Francja dostarczyła na wiosnę 1919 roku zaledwie 45 maszyn. Przełomem było, więc przybycie w maju 1919 roku siedmiu eskadr armii Hallera (jednej myśliwskiej i sześciu obserwacyjnych) wraz ze szkołą lotniczą. Wyposażone były one w miarę nowoczesne maszyny Breguet 14, Spad VII oraz Salmson A2. W sumie było to prawie 100 dobrych, sprawnych samolotów. Jedynym problemem był fakt, iż personel tych eskadr stanowili w większości Francuzi. Wkrótce potem, w czerwcu 1919 roku przybyła z Odessy eskadra 4 dywizji strzelców, zasobna w personel, ale bez samolotów. Skierowano ją do Brześcia, tworząc z 10 eskadrę. Na razie „papierową”, gdyż samoloty dopiero zamówiono we Francji. Pewną liczbę samolotów zakupiono nieformalnie w Niemczech. Prywatne polskie firmy płaciły niemieckim pilotom, którzy pod pretekstem awarii lądowali na Ławicy, gdzie otrzymywali pieniądze za „oddane” samoloty. Przybycie Francuskiej Szkoły Pilotów, którą ulokowano na mokotowskim lotnisku, umożliwiło przystąpienie do normalnego szkolenia nowych pilotów. Umożliwiło to stopniową wymianę francuskiego personelu eskadr hallerowskich. Najważniejszym wydarzeniem normującym pracę lotnictwa polskiego było jego zjednoczenie we wrześniu 1919 roku. Dotychczasowy dowódca lotnictwa wielkopolskiego gen. Gustaw Macewicz został 24 września 1919 roku mianowany Inspektorem Wojsk Lotniczych. Następnego dnia podporządkowano mu lotnictwo armii Hallera. Pod wspólne dowództwo przeszły wszystkie eskadry, szkoły i sztaby lotnictwa wielkopolskiego i „francuskiego”. Nowy dowódca dysponował 22 eskadrami różnej wartości, w tym 11 „królewsko-galicyjskich”, 4 wielkopolskie oraz 7 hellerowskich. Gen. Macewicz doprowadził do unifikacji systemu szkolenia pilotów w trzech istniejących szkołach. Utworzył także w Poznaniu Wyższą Szkołę Lotniczą, do której kierowano najlepszych absolwentów szkół lotniczych. Dzięki jego wysiłkom w końcu 1919 roku polskie lotnictwo stanowiło 19 jednostek, które dysponowały 130 maszynami. Jednak tylko 8 eskadr można było określić, jako w pełni wyposażone, pozostałe wymagały większych lub mniejszych uzupełnień. Dokonano tego już w 1920 roku.
Wybrana literatura:
J. Bartel – Z historii polskiego lotnictwa wojskowego 1918-39
K. Sławiński – Dzieje polskich skrzydeł
J. Meissner – Jak dziś pamiętam
Album X-lecia lotnictwa
Godziemba – blog
W dziwnych, zaiste, żyjemy czasach! Oto dowiaduję się, że WCzc. Bartosz Arłukowicz (poseł ze Szczecina) przeszedł z SLD do PO. W zamian za zdradę oferuje Mu się pierwsze w Szczecinie miejsce na wyborczej liście PO. Dziwna sprawa. Kiedyś miałem dyskusję z p. Arłukowiczem, w TVP Info, o ile pamiętam. Powiedziałem wtedy, że socjalistów uważam za łajdaków, którzy w te idiotyczne socjalistyczne hasełka nie wierzą – tylko tak gadają, bo głupi ludzie wierzą i głosują; a druga część socjalistów to idioci, którzy w te głupie hasełka wierzą. Innych socjalistów niż łajdak albo idiota nie było, nie ma i być nie może. A może wyzwałem Czerwonych od zbrodniarzy? Nie pamiętam. W każdym razie oburzony p. Arłukowicz zapowiedział, że pozwie mnie do sadu. Nie pozwał – i mądrze zrobił, bo bym to, co powiedziałem, przed sądem udowodnił. P. poseł Arłukowicz z kolei źle się wtedy wyrażał o liberałach; zarówno o tych „postępowych”, spod znaku PO – jak i o tych konserwatywnych, zdecydowanie prawicowych. A teraz ma przejść do tych, na których wieszał psy. W normalnych czasach (nie piszę: „w normalnym kraju”!) PT Członkowie PO w Szczecinie podnieśliby bunt. Jak to: nagradza się pierwszym miejscem na liście obcego – usuwając w cień wiernych Członków PO? A tu – nic! Prawda jest, że mechanizm wyborczy jest taki, że wstawienie na listę „lokomotywy” powoduje, że nie tylko zamiast dwóch wejdzie do Sejmu trzech ludzi, – ale może nawet wejść czterech. Ale przecież pamiętajmy o elektoracie!
Wyborcy PO powinni też splunąć – i powiedzieć, że w życiu nie zagłosują na nikogo z partii, która w swoje szeregi wciąga, jakiego czerwonego. I nie powinno pomóc tłumaczenie, że tow. Arłukowicz należy do tej pierwszej kategorii socjalistów – tych, co w socjalizm nie wierzą... Więc równie dobrze mógłby być w PSL albo w PiS, – bo co za różnica? Chodzi przecież o dopchanie się do koryta. Więc elektorat powinien ukarać p. Arłukowicza – nie głosując na Niego. A w takim razie jego start z listy PO powodowałby, że PO utraciłaby głosy i mandaty. Ciekawe, jak to będzie naprawdę. Bo może wyborcy w ogóle nie kierują się sympatiami do partyj? Może doskonale wiedzą, że „Banda Czworga” to jeden smok o czterech głowach – i wszystkie te głowy myślą tak samo. Więc kierują się tym, czy kandydat jest przystojny – a nie tym, do jakiej partii należy. Co charakterystyczne: WCzc. Elżbieta Jakubiakowa (PJN, Siedlce) skomentowała przejście WCzc. Bartosza Arłukowicza z SLD do Platformy słowami „Arłukowicz sprzedał się zbyt tanio”. To bardzo ciekawa wypowiedź – w świetle informacyj (może plotek?), że WCzc. Joanna Kluzik-Rostkowska (PJN, Łódź) tez prowadzi rozmowy na temat startu na Śląsku z list PO. Ciekawe, za ile chce się sprzedać? Kupowanie idzie pełną parą. Ledwo jakiś sabat PiS ogłosił, że będzie popierał „twórców”, to obecni na tym spędzie „twórcy” zażądali przeznaczenia w budżecie 1% „na kulturę”, (czyli dla cwaniaków mających plecy w ministerstwie). I zaraz JE Donald Tusk obiecał „twórcom”, że da ten 1% na kulturę. Z dwojga złego wole PO. P. Tusk obiecał w poprzedniej kampanii dawać 20% pieniędzy z prywatyzacji na fundusz emerytalny – i nie dał. To tego 1% też na pewno nie da. Ale cholera wie. Emeryci są cisi i pokorni – a „twórcy” hałaśliwi i wpływowi. I mogą nas z tych pieniędzy naprawdę ograbić. Na czym straci na pewno kultura. Bo przeciętny człowiek wydaje miesięcznie – powiedzmy – 200 zł na kulturę: na książkę, gazetę, film, teatr, obraz, ładniejszy od fabrycznego dywan... Prawdziwi twórcy kultury dostają, więc te 200 zł. Jeśli jednak Władzuchna zabierze mi z tego stówę „na kulturę”, to z tego 40 zł pójdzie na zmarnowanie oraz na pensje urzędasów od „kultury”. Prawdziwi artyści dostaną, więc zamiast 200 zł – tylko 160: 100 ode mnie – a 60 od ministerstwa. Ale te 200 to dostawali artyści robiący rzeczy potrzebne. A tu 60 dostaną niezguły, których „dzieł” nikt by nie kupił. Po co „twórcy” popierają „popieranie kultury”! JKM
Kto jest kapitalistą? Pierwsza zwrotka „Horst Wessel Lied” – sztandarowej pieśni jednej z najsilniejszych na świecie uzbrojonych formacyj socjalistycznych, Sturm Abteilung – głosiła: „Sztandary wznieś! Szeregi mocno zwarte! To marsz SA – spokojny, szybki krok. A towarzysze rozstrzelani przez komunę i reakcję są duchem z nami – i idą z nami wraz!”. My oczywiście jesteśmy ową reakcją, która by tych socjalistów z przyjemnością rozstrzeliwała, podobnie jak wojska „wersalskie” robiły to z towarzyszami z tzw. komuny paryskiej w 1870 roku. Niestety, po nieszczęsnej I wojnie światowej, która kompletnie przeorała stosunki społeczno-polityczne i uzbroiła masy l**owe, było to niemożliwe. Socjalizm jednakże działać nie może, bo jest to system absurdalny od początku – sprzeczny wewnętrznie. Socjaliści po objęciu władzy musieli, więc albo ją szybko utracić, albo… odejść od socjalizmu. To zrobił Benio Mussolini, to zrobił Józef Piłsudski, zawierając w Nieświeżu słynny sojusz z „reakcją”, która do tej pory nazywała Go (i słusznie) „czerwonym bandytą z Bezdan”. Jeden z najbardziej efektywnych w działaniu socjalistów, tow. Adolf Hitler, postąpił identycznie. Komendanta SA, Ernesta Röhma, (który był przekonany, że jako przywódca 8-milionowej armii jest nietykalny), z setką towarzyszy kazał zamordować; to samo spotkało jednego z braci Strasserów (drugi zwiał do Szwajcarii) – a dr Józef Goebbels, (który dwa lata wcześniej domagał się „usunięcia z partii tego drobnomieszczanina Adolfa Hitlera”) nie był pewien swojego życia. Hitler mu darował, – ale SA rozwiązał, oparł się na dość elitarnych SS i zawarł sojusz z kapitalistami, którzy zresztą już wcześniej płacili na jego partię pieniądze, widząc w NSDAP jedyny ratunek przez socjaldemokratami i komunistami. Takie to były – trwające zresztą do dziś – czasy d***kracji, gdy trzeba było dla objęcia władzy głosić hasła socjalistyczne. Towarzysze z NSDAP musieli teraz pogodzić się z istnieniem burżujów i arystokratów, (których obiecywali wyrżnąć), co (zwłaszcza Goebbels, który był autentycznym socjalistą), ciężko przeżywali. Jednak pieniądze, samochody, zaszczyty pozwoliły im jakoś pogodzić się z rolą socjalzdrajców. L*d niemiecki zresztą też mimo tej zdrady kochał Führera, – bo L*d w gruncie rzeczy zawsze kocha jakiegoś monarchę. A kapitaliści zachowali swoje majątki i pieniądze. Ale czy to byli kapitaliści? Zacznijmy od definicji: „Kapitalizm to ustrój, w którym kapitał idzie tam, gdzie jest maksymalizowany”. Antonimem tego słowa nie jest „socjalizm”, lecz „woluntaryzm”, – czyli system, w którym wydaje się pieniądze z całkowitym lekceważeniem tego, czy przyniesie to zysk. W tym sensie najlepszym opisem historii PRL jest to, że szła od woluntaryzmu do kapitalizmu państwowego. Otóż w odróżnieniu od PRL, w III Rzeszy „kapitaliści” byli w księgach wieczystych zapisani i przez urzędy traktowani, jako „właściciele” swoich fabryk. Jednak w sposób oczywisty „właścicielami” ich nie byli. „Własność”, bowiem to „ius utendi et abutendi” – „prawo użycia i nadużycia”. Właściciel fabryki może ją w jeden dzień zatrzymać i przerobić na plac zabaw dla wnuków – pod warunkiem wypłacenia odpowiednich odszkodowań pracownikom, kontrahentom itd. Jeśli Władzuchna może mu tego zabronić, to w sposób najoczywistszy nie jest od „właścicielem”. Parteigenossen z NSDAP mogli, więc słusznie utrzymywać, że „zniszczyli kapitalistów”. Thyssen czy Krupp posłusznie realizujący plany gospodarcze układane w Reichswirtschaftsministerium byli tak naprawdę tylko pachołkami reżymu opłacanymi od zysku (państwowych w gruncie rzeczy) przedsiębiorstw. Tę przykrość – to znaczy brak satysfakcji z tego, że są drapieżnikami walczącymi na wolnym rynku – zastąpiła pewność zysku. Ten, bowiem był gwarantowany przez kontrakty z III Rzeszą. Co ciekawe, na południu Chin nawet w epoce szczytu „wielkiej proletariackiej rewolucji kulturalnej” istniały wielkie „prywatne” fabryki, których „właściciele” jeździli mercedesami i cieszyli się statusem materialnym nieznanym reszcie obywateli. Z tą różnicą, że w III Rzeszy mogli być właściwie pewni swej pozycji, podczas gdy w Chinach w każdej chwili mogli spodziewać się formalnego już wywłaszczenia, zesłania do obozu reedukacji – a także wyroku śmierci, co w Niemczech byłoby nie do pomyślenia. Warto zauważyć, że do dziś południe Chin jest znacznie bardziej prokapitalistyczne niż interior i północ. Jeśli przez czysty „kapitalizm” rozumieć ustrój, w którym jedynym kryterium wydawania pieniędzy jest zysk (takiego ustroju oczywiście nigdy nie było i być nie może – podobnie jak „czysty woluntaryzm” nie mógłby otrzymać się dłużej niż parę tygodni, jeśli pominąć kraje bardzo bogate, mogące przez jakiś czas żyć z nagromadzonych oszczędności lub np. z ropy naftowej), to przez „kapitalistę” należy rozumieć człowieka, który dba o to pomnożenie kapitału. Otóż w tym sensie przedsiębiorca w narodowo-socjalistycznych Niemczech „kapitalistą” nie był, – bo pieniądze musiał wydawać na rozmaite, nieraz nonsensowne pomysły urzędników. Teoretycznie natomiast można być kapitalistą, nie będąc w ogóle właścicielem, tylko np. dyrektorem państwowych zakładów, – jeśli Prawo (czy Lewo…) gwarantuje mu absolutną dowolność w dysponowaniu środkami firmy (pod warunkiem zapłacenia państwu jakiegoś z góry ustalonego udziału w zysku). Tak w państwach socjalistycznych nie bywało, ale teoretycznie jest to możliwe. Problem w tym, że taki kapitalista (czy raczej „pachołek kapitalisty”, jakim w tym wypadku jest państwo) jest rozdarty między dwiema chęciami: pomnożenia majątku firmy i pomnożenia majątku własnego. Jeśli jest z ducha rasowym kapitalistą, musi ten dylemat jakoś rozstrzygnąć – i są tacy, którzy zadowalają się pensją i premiami otrzymywanymi od państwa, skupiając całą uwagę na maksymalizacji zysku swojego przedsiębiorstwa. Rzadka to postawa. Co dostrzegł Jezus Chrystus w przypowieści (Łuk. 16, 1-8) o zarządcy… JKM
Groteska radiofoniczno-telewizyjna Po kuriozalnym liście, jaki mój były przyjaciel Jan Dworak, będący obecnie przewodniczącym Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji skierował do ojca Tadeusza Rydzyka, by Radio Maryja zaniechało emitowania audycji, które mogą zawierać treści dyskryminujące ze względu na narodowość, miałem wystąpić do niego z listem otwartym, – ale po krótkim namyśle uznałem, że to za dużo parady, – bo gdybym nawet przemówił językiem ludzi i aniołów – przecież go nie przekonam. Nie, dlatego, bym nie miał argumentów, ale myślę, że dlatego, iż wszystkie te argumenty nie będą w stanie przeważyć tego jednego, o którym pisze Konstanty Idefons Gałczyński w „Refleksjach z nieudanych rekolekcji paryskich”: „Posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę, – kto mnie przyjmie?” Przede wszystkim zdumienie moje budzi okoliczność, że pan prezes Dworak potraktował serio donos pana Rafała Maszkowskiego, który najwyraźniej nie ma nic lepszego do roboty, tylko podsłuchiwać Radio Maryja, czy aby nie ulega sprośnym błędom Niebu obrzydłym. Skąd u pana Maszkowskiego taka pasja – Bóg jeden wie, – ale w stosunku do Radia Maryja wykazuje on prawdziwą zapamiętałość. Rosjanie powiadają, że „każdyj durak po swojemu s uma schodit”, więc nic nie powinno nas dziwić, chociaż z drugiej strony chyba tylko w naszym nieszczęśliwym kraju tego rodzaju inicjatywy potrafią uruchomić całą państwową machinę. Inna rzecz, że mamy rok wyborczy, kiedy wszyscy w trosce o posady dostają amoku, no a w amoku – wiadomo: możliwe jest wszystko. Poza tym Krajowa Rada i jej przewodniczący chyba z mocy ustawy musi reagować na wszystkie, niechby nawet najbardziej absurdalne donosy, – ale cóż; sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało, przyjmując posadę w takiej operetkowej instytucji. Zatem o ile jeszcze mógłbym pojąć, że pan przewodniczący Dworak udziela panu Maszkowskiemu łagodnej odpowiedzi, – bo jużci, wiadomo, że pewnym ludziom lepiej otwarcie się nie sprzeciwiać – o tyle trudniej mi zrozumieć przyczyny, dla których zwrócił się on do tak zwanych „ekspertów” z Uniwersytetu Warszawskiego, którzy do spostrzeżeń pana Maszkowskiego dołożyli porcję własnych mądrości – a zwłaszcza, że zdecydował się pod tymi mądrościami podpisać własnym imieniem i nazwiskiem. Ale incipiam. Pan Maszkowski, a za nim również „eksperci” uznali, że uwagi Jana Kobylańskiego o potrzebie większej reprezentacji polityków pochodzenia polskiego we władzach Rzeczpospolitej miały charakter dyskryminujący ze względu na narodowość. Nie wiem, kim są ci „eksperci”, ale wydaje mi się, że za mądrzy, to oni nie są. Jan Kobylański zaprezentował, bowiem pogląd, który może być słuszny, albo nie, – ale z całą pewnością nie ma charakteru dyskryminującego. Przyjęte, bowiem przez niego kryterium pochodzenia etnicznego w pewnych sytuacjach może być bardzo ważne – na przykład w sytuacji istniejącego obecnie polsko-izraelskiego konfliktu interesów na tle tak zwanych „rewindykacji majątkowych”. Obecność, a zwłaszcza nadreprezentacja we władzach Rzeczypospolitej osób związanych sentymentalnie, a zwłaszcza, nie daj Boże, organizacyjnie z Izraelem, mogłaby doprowadzić do zaniedbania, a nawet poświęcenia polskich interesów państwowych. Nie zawsze musi tak być, – ale takiego ryzyka niepodobna z góry wyeliminować, więc kryterium etniczne jest jak najbardziej uzasadnione – tak samo zresztą, jak każde inne. Jestem trochę zażenowany, że muszę takie proste rzeczy tłumaczyć uniwersyteckim „ekspertom”, ale cóż zrobić – w takich czasach żyjemy. Żeby było śmieszniej, przypomnę rozmowę francuskiego dziennikarza Guy Sormana z ś.p. drem Markiem Edelmanem w jego łódzkim mieszkaniu. Byłem jej świadkiem, bo umówiłem Guy Sormana z drem Edelmanem, a nawet go do Łodzi zawiozłem. W pewnym momencie Sorman zapytał dra Edelmana, czy nie obawia się wzrostu w Polsce nastrojów antysemickich z powodu nadreprezentacji w polskich władzach osób pochodzenia żydowskiego. Dr Edelman się żachnął, że jaka tam niby „nadreprezentacja”, ale wtedy jego rozmówca zaczął wyliczać te osoby po nazwiskach. Skąd to wszystko wiedział – nie wiem, chociaż nie od rzeczy będzie dodać, że Guy Sorman jest również z pochodzenia Żydem, w dodatku o polskich korzeniach, – ale widziałem, że ta jego wyliczanka zrobiła wrażenie nawet na doktorze Edelmanie, który o tubylczych władzach sam też przecież coś musiał wiedzieć. Zatem trochę skonfundowany odpowiedział, że nie, że żadnego wzrostu nastrojów antysemickich z tego powodu się nie obawia – i rozmowa potoczyła się dalej. Jeśli zatem Żyd francuski może o takich sprawach swobodnie rozmawiać sobie z Żydem polskim, a następnie taką rozmowę we Francji opublikować, to, dlaczego tego samego nie może zrobić w Polsce Jan Kobylański? Czyżby, dlatego, że należy do narodu mniej wartościowego? Oto, do jakich wniosków można dojść, traktując serio ekspertyzy „ekspertów”. Na domiar złego, za „dyskryminującą” ze względu na narodowość uznana została również moja wypowiedź na antenie, że za sprawą „Gazety Wyborczej”, która w tej, podobnie jak w wielu innych sprawach kieruje się solidarnością rasową – USOPAŁ, a w szczególności jego walne zebrania, mają w pewnych środowiskach reputację czegoś w rodzaju sabatu czarownic. Otóż właśnie pani red. Dominika Wielowieyska pisząc w „GW” o zjeździe USOPAŁ użyła określenia „sabat”, – ale tego „eksperci” pewnie nie zauważyli, podobnie jak nie ośmielili się zauważyć, że „GW” w wielu sprawach kieruje się solidarnością rasową. Dlaczego nie można tego zauważyć, a zauważywszy – o tym powiedzieć – doprawdy nie pojmuję – chyba, że zarówno „eksperci”, jak i Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji wykonują zadanie stopniowego dławienia w Polsce wolności słowa. To jest niestety możliwe i z tego powodu również osobiście jest mi przykro, bo w latach 70-tych razem z panem Janem Dworakiem w ramach Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela walczyliśmy o wolność słowa – ja również w ten sposób, że poza zasięgiem cenzury wydawałem miesięcznik „Gospodarz”, który nawet własnoręcznie drukowałem. A dzisiaj pan przewodniczący Jan Dworak – po stronie logofagów i totalniaków. Co za hańba, co za wstyd! SM
Z frontu walki z kibicami „O, bo są takie duszy piekła, którym fizyczne nie dorówna. Spróbuj przypomnieć Szmaciakowi, że nie jest orłem, wylazł z gówna. Tylko się potem nie dziw bracie, że cię w ulicy ciemnej stukną, albo w UB na przesłuchaniu będą cię dźgali w nerwu włókno” - przestrzega w „Towarzyszu Szmaciaku” Janusz Szpotański. I rzeczywiście! Po straszliwej zniewadze „imienia Pańskiego”, czyli właściwie świętokradztwie, jakiego na poznańskim stadionie dopuścili się kibice, rozwijając na całej szerokości trybuny transparent z napisem „Szechter! Przeproś za ojca i brata!!!” - uruchomiona została cała państwowa machina. Premier Tusk zamyka jeden po drugim stadiony, prokurator generalny, pan Seremet, wytryska pomysłami, niczym były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa „koncepcjami”. A to żeby karać kibiców za zasłanianie twarzy, a to żeby wprowadzić karę dożywotniego zakazu wstępu na stadiony... Policja dokonuje masowych aresztowań, a stojąca w awangardzie płomiennych szermierzy wolności „Gazeta Wyborcza” skwapliwie tym wszystkim poczynaniom basuje. Jak tak dalej pójdzie, to najpierw kibicom, a potem również wszystkim innym, policja zabroni wychodzić z domu - bo jużci; iluż nieszczęść można by uniknąć, gdyby ludzie nie wychodzili z domów? Oczywiście nie przez cały czas; co to, to nie. Z rana powinni wychodzić do roboty, żeby zarobić na podatki, a zwłaszcza - na „obsługę długu publicznego”, czyli procenty dla lichwiarskiej międzynarodówki - ale potem - do domu, gdzie za pośrednictwem tak zwanej „betoniary”, czyli telewizora, pan redaktor Lis, albo inny zasłużony funkcjonariusz, dokumentnie wyłoży, że tak właśnie jest najlepiej, bo nie ma wyrzeczeń, jakich nie można by ponieść w służbie bezpieczeństwa. Wprawdzie podnoszą się głosy przeciwko stosowaniu zasady odpowiedzialności zbiorowej, ale kto by się tam przejmował takimi drobiazgami. Już Franciszek Maria Arouet, pisujący pod pseudonimem Voltaire zauważył, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” - a przecież w tym przypadku zelżywościami napełniony został nie jakiś tam „Padyszach”, tylko sam pan redaktor Michnik, przed którym cały tubylczy rząd skacze z gałęzi na gałąź, a który za tę zniewagę najwyraźniej postanowił pokazać mniej wartościowemu tubylczemu motłochowi ruski miesiąc. W tym zresztą przypadku interes znieważonego Majestatu akurat pokrywa się z nadzieją naszych Umiłowanych Przywódców na urządzenie pokazuchy, po której każdy się przekona, że „wolność, prawo, lud, masoni - wszystko to taki lajkonik” - bo jak władza zechce kogoś uderzyć, to zawsze kij znajdzie. W ten oto sposób na naszych oczach dochodzi do coraz ściślejszego sojuszu Tronu i Ołtarza - bo pan redaktor Michnik pełni w naszym nieszczęśliwym kraju obowiązki najwyższego organu władzy duchownej w obrządku dyktowanym przez mądrość etapu.Tym właśnie, mówiąc nawiasem, tłumaczę sobie nieubłaganą wrogość „Gazety Wyborczej” do Radia Maryja: „nie będziesz miał cudzych bogów przede mną”. Jeszcze na początku lat 90-tych tę nieprzejednaną wrogość środowisko „GW” kierowało ku „ajatollachom”, co to nie tylko chcieli zainstalować tu „państwo wyznaniowe”, ale w dodatku - co gorsza - niewłaściwego wyznania. Kiedy jednak, po wściekłej kampanii, zaskoczeni i wystraszeni „ajatollachowie” podkulili pod siebie ogony, a niektórzy nawet ostentacyjnie przeszli na drugą stronę, podporządkowując się ideowemu kierownictwu sanhedrynu, jedno tylko Radio Maryja owej „mocy się urąga”. Nic tedy dziwnego, że zagięło na nie parol nie tylko państwo Izrael, którego ambasador interweniował u samego premiera Marcinkiewicza, ale również loża Zakonu Synów Przymierza, której wiceprezydentem jest pan prof. Jan Woleński, który tak naprawdę nazywa się Hetrich i za pierwszej komuny działał w Stowarzyszeniu Atelistów i Wolnomyślicieli - ale gdy zmienił się etap, poczuł inną wokację i jednym susem doszlusował do „Synów Przymierza”, gdzie koleguje m.in. z panem doktorem Jonathanem Britmanem, lekarzem szpitala psychiatrycznego w Tworkach.
I kiedy wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze do przejęcia rządu dusz mniej wartościowego narodu tubylczego, ni z tego, ni z owego, akurat na stadionach objawił się ludowy ruch, na którym nie robią żadnego wrażenia zatwierdzone autorytety pacanowskie i który - po swojemu, bo po swojemu - ale daje wyraz narodowej dumie. Najwyraźniej futbolowe rozgrywki w coraz większym stopniu stają się pretekstem do manifestacji par excellence politycznych, których przykładem była profanacja pana redaktora Michnika przy pomocy wspomnianego gigantycznego transparentu. Czy ktoś ten ruch zdalnie inspiruje, czy też ma on charakter całkowicie spontaniczny - mniejsza o to, bo jeśli nawet jest on inspirowany, to warto pamiętać, iż człowiek wprawdzie strzela, ale to Pan Bóg kule nosi - zwłaszcza w sytuacji, gdy chodzi o ruch masowy i w dodatku młodzieżowy, któremu niepodobna odmówić ani energii, ani pomysłowości.Podobnie energiczny i pomysłowy był w swoim czasie austriacki mechanik Schneider, o którym w swoich pamiętnikach wspomina były minister dla Galicji Kazimierz Chłędowski: „Podpatrzył on zapewne, jak Żydzi wojują swoim stowarzyszeniem Alliance Israelite, rozgałęzionym po całym świecie i starał się im także przeciwstawić silną, popularna organizację chrześcijan. (...) Gdy mówić, o Schneiderze z Rappaportem, to pan Arnold dostaje nerwowego drgania, podczas gdy o Luegerze i Lichtensteinie stosunkowo spokojnie rozmawia. Schneider umiał zorganizować agitacyjną kasę; arystokracja, arcyksiążęta zasilali ją cichaczem, a arcyksiężna Teresa, żona zmarłego już arcyks. Karola Ludwika, znacznymi sumami wspierała ten fundusz”. Bardzo możliwe, że michnikowszczyna i „Synowie Przymierza” zwietrzyli potencjalne niebezpieczeństwo, jakie dla ich planów względem mniej wartościowego narodu tubylczego niesie ten ludowy ruch i wykorzystali okazję, że Siły Wyższe powierzyły administrowanie naszym nieszczęśliwym krajem towarzystwu spod ciemnej gwiazdy, by zlikwidować go, a przynajmniej rozgromić przy pomocy aparatu państwowego. Warto zwrócić uwagę, że pokazucha wobec kibiców rozpoczęła się niemal tego samego dnia, w którym, z błogosławieństwem izraelskiego premiera Beniamina Netanjahu, rozpoczął pracę Zespół Zadaniowy, którego celem jest obrabowanie krajów Europy Środkowej pod pretekstem „rewindykacji majątkowych”. Warto zwrócić uwagę, że środowisko „Gazety Wyborczej” z równą zajadłością traktuje zarówno polskich kibiców, jak i węgierski ruch narodowego odrodzenia. SM
Przemoc w służbie kłamstwa Władza sądownicza... W początkach lat 90-tych, kiedy dopiero zaczynałem pozbywać się złudzeń, uważałem, że to najważniejsza władza w państwie - że właściwe całe państwo istnieje ze względu na nią. Czymże, bowiem jest państwo, jeśli nie monopolem na przemoc? Jeśli jedną po drugiej zaczniemy odrzucać niekonieczne właściwości państwa, to na końcu pozostanie nam tylko jedna: zmonopolizowana przemoc. Nie ma w tym niczego pociągającego i jeśli akceptujemy taki monopol to tylko, dlatego, że przemoc ta ma być - przynajmniej teoretycznie - wykorzystywana w służbie sprawiedliwości, którą Ulpian Domicjusz definiuje, jako „stałą i niezłomną wolę oddawania każdemu tego, co mu się należy”. To wystarczający powód, by władzę sądowniczą, która tę sprawiedliwość wymierza, uznać za najważniejszą. Ale i ona jest ograniczona właśnie zasadami sprawiedliwości, sformułowanymi przez tegoż Ulpiana Domicjusza: honeste vivere, alterum non laedere, suum cuique tribuere - co się wykłada, jako: uczciwie żyć, drugiego nie krzywdzić, każdemu należne oddawać. Zatem - dopóki sąd porusza się w tych granicach, uznajemy jego kompetencję. Kiedy te granice przekracza, już tylko ulegamy przemocy. I właśnie z tego punktu widzenia spróbujmy ocenić wyrok gdańskiego sądu, zmuszający Krzysztofa Wyszkowskiego nie tylko do przeproszenia byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy, ale również - a może zwłaszcza - do stwierdzenia, że informacja o związkach Lecha Wałęsy z SB była nieprawdziwa. W świetle powszechnie znanych faktów gdański sąd zmusza Krzysztofa Wyszkowskiego do publicznego poświadczenia swoim nazwiskiem oczywistej nieprawdy - co samo w sobie stanowi przestępstwo. Czy jakikolwiek sąd może zmuszać - co jest przecież czynem idącym dalej niż podżeganie - kogokolwiek do popełnienia przestępstwa? Okazuje się, że może, chociaż oczywiście nie powinien. W ten sposób mamy dowód, że obecna forma polskiej państwowości, czyli III RP, może jeszcze używać wobec swoich obywateli przemocy, ale już nie czyni tego w służbie sprawiedliwości. SM
Is fecit cui prodest... Nie mam pojęcia, kto zamieścił w Strzałkowie (pow. Słupca) tablicę potępiającą zamordowanie sowieckich jeńców wojennych w 1920 roku, – ale mam pewne podejrzenia. Jeśli bowiem przyjąć rozsądne założenie, że uczynił to ten, komu to korzyść przyniosło – to niewątpliwie najbardziej podejrzany jest PiS. A właściwie te siły, które nagle zaczęły popierać PiS. Jedynym, który zyskuje na tej aferze, jest PiS. Rozdmuchanie nastrojów anty-rosyjskich jest na ręku temu – i tylko temu – ugrupowaniu. Oczywiście: mogli tego dokonać jacyś Rosjanie. Mógł to zlecić jeden rosyjski miliarder – lub kilku rosyjskich, nastawionych anty-polsko – patriotów. Ale niby, dlaczego mieliby to robić? Korzyść z zagrania „Pszekom” na nosie niewielka – natomiast ryzyko wpadki duże. Cudzoziemców się jednak dostrzega. Natomiast sztabowcy PiS dla wygranej w wyborach gotowi są zrobić bardzo wiele – i sporządzenie takiej tablicy nie jest dla nich niczym szczególnym. Tak, ze ja podejrzewam jednak raczej PiS... JKM
19 maja 2011Władza podatkowania - to władza niszczenia.. Jak to zauważył jeden ze szwedzkich ekonomistów wolnorynkowych, a nie ekonomistów interwencyjnych w państwo socjalno- biurokratyczne? Najlepszym sposobem na zniszczenia miast. Miasteczek i wsi są podatki- nie licząc bombardowania dywanowego”. I to jest prawda! Jak pan minister Jacek Vincent Rostowski z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie zacznie „likwidować zadłużenie w gminach „ życie w nich powoli zamrze i już zamiera, młodzież przenosi się do większych miast. Ale i na nie przyjdzie kryska na matyska.. Będą większe podatki w gminach, większe ceny biletów, większe opłaty wszelkiego rodzaju.. No pewnie- wszystko w Polsce jest za tanie i czego nie robi się dla naszego nowego państwa, jakim jest Unia Europejska, wysokopodatkowa i życząca sobie, żeby ceny w Polsce były podobne do cen europejskich???? Najlepiej zrobić ceny takie same, a płace pozostawić na niezmienionym poziomie. Nie, żebym się domagał administracyjnego podnoszenia płac, ale jak da się podnosić administracyjnie ceny.. To, dlaczego nie płace? Tak jak nauczycielom… Może, dlatego, że to oni są w pierwszym szeregu propagandy i robienia wody z mózgów młodzieży na najniższym szczeblu propagandy… Nad nimi są starsi i mądrzejsi.. W każdym razie Prawo i Sprawiedliwość, a tak naprawdę Bezprawie i Niesprawiedliwość złożyło w Sejmie projekt kolejnej ustawy na mocy, której chciałoby powołać nowego rzecznika i będzie się on nazywał Rzecznikiem Praw Podatników(????) A czy podatnicy w Polsce mają jeszcze jakieś prawa, oprócz płacenia ile tylko dusza urzędnicza centralnie zapragnie? Prawo do płacenia każdej sumy posiadanej przez podatnika powinno być wpisane do soc - Konstytucji. Bo biurokracji w Polsce jeszcze mamy za mało, ale widocznie centrum Unii Europejskiej naciska, bo jak się kiedyś mówiło. „Administracja w Polsce jest zdecydowanie mniejsza niż w krajach Unii Europejskiej”.. A musi być taka sama, jak na przykład we Francji, gdzie na 60 milionów ludzi, 5 milionów to urzędnicy(!!!). Podejrzewam, a nie mam danych, podobna sytuacja jest w Grecji, Irlandii, Portugalii czy Hiszpanii. Wliczając w to budżetówkę.. Czy jakikolwiek normalny kraj jest w stanie udźwignąć takie obciążenia. Ściślej mówiąc, czy jakikolwiek sektor prywatny w określonym państwie jest w stanie to obciążenie wytrzymać? Rzecznik Praw Podatników byłby wybieralny przez demokratyczny Sejm na pięcioletnią kadencję i miałby prawo do interwencji w wypadkach podejrzenia popełnienia pomyłki przez urząd skarbowy. Rzecznika powołałby Sejm za zgodą Senatu na wniosek marszałka Sejmu, albo grupy 35 osób. No tak! Na ten wielki bałagan prawny, na to wielkie marnotrawstwo sił i środków, i na tę wielką liczbę urzędników a będzie ich jeszcze więcej poprzez utworzenie kolejnego urzędu- nabudują nowy urząd. Bo nie prościej uprościć podatki, zmniejszyć liczbę urzędników i uprościć system podatkowy, żeby nie trzeba było powoływać operetkowego urzędu, tylko lepiej powołać nowy urząd, żeby żyło nam się lepiej i ma się rozumieć weselej.. Bo skarg będzie, co niemiara i roboty w bród w myśl myśli Stefana Kisielewskiego, założyciela Unii Polityki Realnej: „ socjalizm to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się przeszkody nieznane w innych ustrojach”. Dodam od siebie- na przykład w monarchii. Czy monarsze przyszłoby do głowy tworzyć skomplikowany system podatkowy, składający się z akcyzy, ceł, podatków, para podatków wymieszanych jeden z drugim poprzez wyciskanie podatku dochodowego, podatku ZUS, podatku od wynagrodzeń i wszelkiego rodzaju opłat, za co tylko się da. Na to wszystko ponakładać VAT.. Ponakładać jeden na drugim, tak, żeby pobierać podatek od podatku, na przykład VAT od podatku akcyzowego? Czy król pobierał opłaty na przykład, za parkowanie powozów? Chyba, że byłby kompletnym idiotą, co też w historii się zdarzało.. Ale to dzieje się demokracji- to przechodzi wszelkie wyobrażenie o państwie bezprawia.. A ja proponuję utworzenie Rzecznika Praw Kiboli, jak demokracja- to demokracja. Najpierw demokratycznie większościowo tworzą burdel, a potem podpierają ten burdel urzędami, które mają zasłonić ten burdel. Tego burdelu nie da się już niczym zasłonić. Nawet milion słoni tego burdelu nie zasłoni. Widać go wyraźnie- jak na dłoni.. Słoniowej dłoni... Tym bardziej, że policja w Białymstoku aresztowała kolejnych 43 kibiców, którzy wywiesili transparent z napisem: „ Tusku, matole! Twój rząd obalą kibole”. Jak ktoś jeszcze ma wątpliwości, że pan Donald Tusk rozprawia się z kibicami, bo jest to sprawa polityczna, przytoczę kilka haseł. Przypomnę również, że syn pana premiera pracuje w Gazecie Wyborczej, którą wydaje spółka Agora Być może chodzi o miejsce pracy syna.. Co prawda premier nigdy nie był małostkowy?. Szedł na całość w rujnowaniu państwa i okradaniu ludzi w nim mieszkających.. Miliony już spieprzyły z niego gdzie pieprz rośnie. Do wyjazdu szykują się kolejni... Właścicielem stadionu Legii jest spółka ITI-TVN, gdzie właścicielem jest pan Walter i pan Wejchert... Kibole wywiesili transparent z napisem: „Szechter przeproś za ojca i brata”, co bardzo musiało rozsierdzić pana Adama Michnika i musiał powiedzieć do pana premiera tak: albo zrobisz porządek z kibolami, albo wyrzucę syna z pracy. No i pan premier się ugiął.. Kto by na jego miejscu się nie złamał? W końcu kariera syna jest ważna dla ojca.. Kochającego ojca… Kochający ojciec kocha swoje dzieci, a\ wielka szkoda, że pan premier nie kocha swojego narodu, też swojego rodzaju dzieci, tylko wikła go w dziadostwo i długi.. Inne hasło kiboli to: „ITI spie….j”(!!!) Kto by tolerował takie hasło, nawet przy najwyższym poziomie tolerancji, jaka obowiązuje w naszym kraju.. Szczególnie dla gejów i lesbijek.. I innych związków partnerskich, o które to związki bardzo walczy Sojusz Lewicy Demokratycznej, z co najmniej taką siłą jak zwalcza kościelną Komisję Majątkową, a przecież za rządów Sojuszu Lewicy Demokratycznej kościół niedemokratyczny jeszcze , ale tylko patrzeć jak zaczniemy wybierać w wyborach powszechnych proboszczów i biskupów- odzyskał najwięcej swoich dóbr.. POczuli wiatr w demokratyczne żagle i atakują, żeby ludzie nie widzieli, że państwo ich wyzyskuje. Ci z SLD chcą, żeby lud ogłupiały widział Kościół, jako swojego wyzyskiwacza.. A nie demokratyczne państwo bezprawne, które jest największym jego ciemiężcą.. Jest tyranem! Inne hasło: „Walter ty cwelu, kup sobie klub w Izraelu”(!!!) No tego to już za wiele.. Dlaczego w Izraelu? A nie na przykład w Wielkiej Brytanii - Chelsea. Albo w innym kraju.. może, dlatego, że w Wielkiej Brytanii nie dostałby warszawskiej dotacji z miasta w wysokości prawie 500 milionów złotych... Dlatego kupił sobie Legię.. Albo inne: „Walter! Co? Kto ma córkę narkomankę? Pozdrowienia od dilerów”. Kto wytrzyma taki nacisk psychiczny?. Albo inne: „Ch..j z gospodarką, ch…j z bezrobociem, najważniejsza jest kara za transparent na płocie”. A jak zmarł jeden z największych specjalistów medialnych, od selekcji informacji pan Jan Wejchert, tysiące gardeł kiboli wykrzyczało” Jeszcze jeden…” Albo: „Możecie zamykać nam stadiony, lecz nigdy nie zamkniecie nam ust”.. Czy jeszcze jest ktoś, kto wierzy, że atak na „kiboli” to nie jest atak polityczny? Cała machina propagandowa, całe państwo, policja, prokuratura.. Codziennie propagandowy atak.. Za takie hasła? W tym czasie będą nowe ceny, nowe wysokości ubezpieczeń, nowe podatki w gminach.. Nich się święci socjalizm. Niech żyje biurokracja, w tym Rzecznik Praw Podatników.. I założę się, że wszystkie kluby parlamentarne i demokratyczne zagłosują za utworzeniem tego operetkowego urzędu.. I będzie to wielki sukces Prawa i Sprawiedliwości.. Kilku zagłosuje przeciw i kilku wstrzyma się od głosu.. Żeby demokracja zatriumfowała.. I nie przygniotła ICH bramą triumfalną.. Bo nie byłoby nic gorszego. Demokracja musi zwyciężyć.. O ludzi mniejsza.. WJR