Jawny przekręt na szczepionkach na pneumokoki Szczepionka na pneumokoki Prevenar – tak władza kręci lody na krzywdzie dzieci i ich rodziców. Jawny przekręt na szczepionkach na pneumokoki (Prevenar) – przebicie 200% Pomóżcie nagłośnić tę sprawę! Powinni to zbadać dziennikarze śledczy, bo to kolejna afera III RP. Jedna szczepionka na pneumokoki kosztuje 300 zł brutto w państwowej przychodni. Dziecko musi ich przyjąć 6 sztuk = 1800 złotych. Zastanawiający w tym wszystkim jest też fakt, iż te same szczepionki Ministerstwo Zdrowia zakupiło od GSK Services Sp. z o.o. w cenie 100 zł. Oto dokument przetargowy:
http://www.mz.gov.pl/wwwfiles/ma_struktura/docs/ogloszenie_wyborze_oferty_18_01092011.pdf
Pytam – Kto zarabia na rodzicach 200%? Jak to jest możliwe, aby Ministerstwo Zdrowia kupowało szczepionki po 100 zł brutto, a sprzedawało rodzicom po 300 zł brutto? Co ciekawe, szczepionki na pneumokoki refundowane są dla wcześniaków, z masą urodzenia poniżej 2500 gramów. Ja się pytam – po co? Przecież takie małe dziecko jest bardzo osłabione, wiadomo, że będzie bardziej wrażliwe na szczepionkę. Czy to rozmyślna strategia, by osłabić tych najsłabszych? Pytanie kolejne: skąd taka różnica w cenie? Jakie podstawy, prawne, ekonomiczne, logiczne, ma taka różnica w cenie? Czy chodzi tutaj tylko o rachunek ekonomiczny, przekręty i kręcenie lodów na linii: mafia farmaceutyczna-władza? Nie dalej jak wczoraj pisałem tekst o wycofaniu ogromnej partii szczepionek na pneumokoki (Prevenar) z Portugalii. Okazało się, że ta seria jest wadliwa, te szczepionki zabijały dzieci. Tak wysoka różnica w cenie wynika z małej ceny hurtowej, wynoszącej zaledwie 100 zł za sztukę szczepionki. Skąd wynika taka mała cena hurtowa? Czy nie jest ona wynikiem tego, że do Polski są sprzedawane szczepionki dużo gorszej, jakości, właściwie odpady poprodukcyjne? Ja otrzymałem wszystkie szczepienia wieku dziecięcego, po których wystąpiły u mnie uszkodzenia neurologiczne. Cyt. “Gdzies w necie przeczytalam fajne zdanie. A mianowicie zapytano lekarza, dlaczego szczepi inne dzieci, a swoich nie? On odpowiedzial: jako rodzic mam luksus decydowania o swoich dzieciach, jako lekarz mam pewne zobowiazanie wzgledem zawodu. Mowicie, ze szczepiac wybieracie mniejsze zlo, bo choroby powoduja olbrzymie zagrozenie. A ja sie pytam, gdzie czytacie, ze choroby powoduja tak czesto groźne powiklania? w statystykach? a kto robi te statystyki? Kto dokladnie? Moze padnie jakies imie, nazwisko osoby?” Celem tego portalu jest przedstawienie wszystkim zainteresowanym pełnego obrazu wpływu szczepień przeciwko pneumokokom (łac. S. pneumoniae) i przeciwko bakteriom Hib (łac. Haemophilus influenzae typu b). Skutki wprowadzenia tych szczepień do masowego użytku odczuwane są już od lat w wielu krajach. (…) Wiedzę podstawową na temat bakterii kolonizujących błony śluzowe u dzieci można zaczerpnąć z publikacji w Nowej Medycynie z 2009 roku, dostępnej w Czytelni Medycznej, co przedstawia poniższy cytat:
„Błony śluzowe nosogardła u dzieci są kolonizowane przez wiele gatunków drobnoustrojów, w tym patogennych, takich jak Streptococcus pneumoniae, Haemophilus influenzae i Moraxella catarrhalis. W większości przypadków kolonizujące nosogardło bakterie nie wywołują żadnych objawów klinicznych, jednak w sprzyjających warunkach mogą uszkadzać sąsiadujące tkanki oraz penetrować do układu krwionośnego i centralnego układu nerwowego.” Literatura medyczna i naukowa przedstawiona na tym portalu dostarcza dowodów na następujące wnioski:
Istnieje zależność w “ekosystemie” między bakteriami bezobjawowo kolonizującymi ludzki organizm pneumokokami (S. pneumoniae), Haemophilus influenzae typu b (Hib), gronkowcem (S. aureus) i innymi – o czym wspomniano również w publikacji w Nowej Medycynie w 2009 roku, dostępnej w Czytelni Medycznej, co streszcza poniższy cytat:
„Badając wzajemne oddziaływanie na siebie różnych gatunków bakterii, stwierdzono, że obecność w nosogardle szczepów N. meningitidis promuje wzrost S. pneumoniae, obecność, którego z kolei blokuje nosicielstwo meningokoków, H. influenzae, M. catarrhalis czy S. aureus.”
Wzajemne oddziaływanie na siebie różnych bakterii pokazuje, że mają one pozytywne działanie utrzymujące „ekosystem” bakterii w równowadze, a eliminacja jakiejkolwiek z nich prowadzi do zaburzenia tej równowagi, zajęcia ekologicznej niszy przez inne bakterie i nieuchronnego wzrostu ryzyka na infekcje z powodu innych bakterii, nadużywanie antybiotyków wraz z rezygnacją z karmienia piersią spowodowały wzrost zachorowań na zapalenie opon mózgowych wywołanych bakteriami Hib, co było podstawą do wprowadzenia masowych szczepień przeciwko tej bakterii, masowe użycie szczepień przeciwko bakteriom Hib i znaczne ograniczenie nosicielstwa tych bakterii spowodały zaburzenie równowagi w “ekosystemie”, miejsce Hib zajęły pneumokoki, które obecnie powodują rosnącą liczbę infekcji np. zapaleń płuc, w odpowiedzi na wzrost infekcji pneumokokowych wprowadzono w wielu krajach masowe szczepienia przeciwko 7 szczepom tych bakterii, ale dotychczasowe masowe użycie heptawalentnej szczepionki pneumokokowej PCV7 nie obniżyło ryzyka nosicielstwa penumokoków, ale obniżyło zapadalność na nieinwazyjne i inwazyjne choroby pneumokokowe w grupie wiekowej poniżej 2 lat. Jednocześnie nastąpił wzrost zapadalności na pneumokokowe choroby w starszych grupach wiekowych i wzrost ilości powikłań. Czytaj całość:
Fakty o pneumokokach. Masowe użycie PCV7 i PCV13 zaburzyło dalej “ekosystem” i zaniknęła naturalna funkcja pneumokoków polagająca na hamowaniu bakterii gronkowca, przez co wzrosło ryzyko chorób wywołanych tą bakterią (czytaj całość: Fakty o pneumokokach), w ciągu kilku lat masowego użycia szczepionki przeciwko Hib w USA liczba zachorowań we wszystkich grupach wiekowych wywołanych bakteriami H. influenzae najpierw spadła a potem powróciła do pierwotnego poziomu, ponieważ “pojawił” się nowy bezotoczkowy typ bakterii NTHi i zwiększyła się zachorowalność w grupie wiekowej > 65 lat (Czytaj całość>> Fakty o Hib), wpływ masowych szczepień na całokształt “ekosystemu” bakterii i negatywne skutki eliminacji kolejnych typów bakterii, które bezobjawowo kolonizują ludzkie organizmy nie jest przedmiotem naukowych badań i efekt końcowy takich działań nie jest znany. Pewne jest tylko jedno, rośnie potrzeba szczepień przeciwko gronkowcom i innym bakteriom. Zrozumienie wszystkich powyższych wniosków wymaga wnikliwego przestudiowania materiałów zgromadzonych na podstronach tego portalu. Zachęcam do lektury, weryfikacji, własnych przemyśleń i własnych wniosków. Zmniejszanie ryzyka zachorowania wywołanego przez Hib i pneumokoki: KARMIENIE PIERSIĄ, unikanie niepotrzebnych antybiotyków, niepalenie w ciąży, co potwierdzono w wielu badaniach:
“Wnioski: Wykazano zmniejszenie ryzyka inwazyjnej infekcji H. influenzae poprzez długie utrzymywanie karmienia piersią. Redukcja ryzyka trwała również poza okresem karmienia piersią.” Protective Effect of Breastfeeding on Invasive Haemophilus influenzae Infection: A Case-Control Study in Swedish Preschool Children“, INT J EPIDEMIOL 26:443 (1997)
“Wnioski: Badanie pokazało zależność między istnieniem innej choroby, uczęszczaniem do żłobka/przedszkola i brakiem karmienia piersią jako czynniki ryzyka zachorowania na chorobę pneumokokową u dzieci. Związek między ostatnio używanymi antybiotykami i infekcją spowodowaną lekoopornymi szczepami S pneumoniae podkreśla potrzebę unikania niepotrzebnych terapii antybiotykowych wśród dzieci.” Risk Factors for Invasive Pneumococcal Disease in Children: A Population-based Case-Control Study in North America“, PEDIATRICS Vol. 103 No. 3 March 1999
“(…) W Szwecji przed wprowadzeniem szczepień przeciwko Hib wykazano ochronny efekt karmienia piersią na zachorowalność na zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych na poziomie populacji, a także zmniejszenie ryzyka inwazyjnej infekcji H. influenza o 5% na każdy dodatkowy tydzień karmienia piersią. (…)” Why the rise in Haemophilus influenzae type b infections?, The Lancet,Volume 362, Issue 9380, 2003
Fetal growth, maternal prenatal smoking, and risk of invasive meningococcal disease: a nationwide case-control study. Int. J. Epidemiol. 2004; 33: 816-820
Pereiró I., Díez-Domingo J., Segarra L. i wsp.: Risk factors for invasive disease among children in Spain. J Infect. 2004; 48: 320-329.
Paradise JL, Elster BA, Tan L. Evidence in infants with cleft palate that breast milk protects against otitis media. Pediatrics. 1994;94:853–860.
Saarinen UM. Prolonged breast feeding as prophylaxis for recurrent otitis media. Acta Paediatr Scand. 1982;71:567–57.
Genetyczna ewolucja pneumokoków wywołana szczepieniami. W ten sposób powstają bardzo groźne bakterie-terminatory, oporne na wszelkie antybiotyki, leki przeciwwirusowe i inne, w tym mega dawki witaminy C. W ten sposób powstają bakterie-mutanty. Polecamy lekturę doniesienia naukowego opisującego kolejny skutek uboczny szczepień przeciwko pneumokokom – genetyczną ewolucję bakterii pneumokoków, która powoduje, że bakterie stają się “niewidoczne” dla szczepień.
ScienceDaily – How Bacteria Behind Serious Childhood Disease Evolve to Evade Vaccines, 2012
Publikacja pierwotna – Pneumococcal genome sequencing tracks a vaccine escape variant formed through a multi-fragment recombination event, Nature Genetics, 2012 źródło
21.03.2012
“Portugalski Instytut Leków i Produktów Zdrowotnych Infarmed prewencyjne zawiesił w trybie pilnym użycie serii dwóch rodzajów szczepionek dla niemowląt, wykorzystywanych także w Polsce. Chodzi o preparat RotaTeq przeciwko rotawirusom i Prevenar 13 stosowany przeciwko pneumokokom. W Portugalii wycofano ze sprzedaży dwie szczepionki – serię RotaTeq z datą ważności do 31 maja 2013 r. i Prevenar 13 z datą ważności do 31 maja 2014 r. (fot. sxc/zeathiel) Infarmed poinformował, że powodem zawieszenia zgody na stosowanie leków jest „podejrzenie wystąpienia silnej reakcji niepożądanej” u dziecka, które otrzymało te preparaty. Instytut wycofał ze sprzedaży serię RotaTeq z datą ważności do 31 maja 2013 r. i Prevenar 13 z datą ważności do 31 maja 2014 r. Decyzja ta zapadła po informacji o tym, że w żłobku w miejscowości Loures zmarło 6-miesięczne niemowlę, któremu niedawno podano szczepionki na rotawirusy i pneumokoki. Lekarze wyjaśniają okoliczności śmierci dziecka i na razie nie rozstrzygają, czy to podane preparaty przyczyniły się do zgonu. Zapewniają, że to jedyny taki przypadek w Portugalii, jednak na wszelki wypadek zdecydowano o wycofaniu podanych dziecku serii leków ze sprzedaży.”
http://tvp.info/informacje/swiat/portugalia-wycofuje-dwie-szczepionki-dla-dzieci/6815593
http://kefir2010.wordpress.com/
Testament Józefa Piłsudskiego Przemówienie Józefa Piłsudskiego na Zjeździe Legionistów w Kaliszu w dniu 7 sierpnia 1927 roku.
„Gdy, proszę państwa, w roku 1918 po przyjeździe z Magdeburga stanąłem do pracy państwowej polskiej i gdy w tym samym mundurze, w którym tu przemawiam, reprezentowałem Polskę i formowałem wojsko już polskie, miałem wgląd w sprawy świata nieco głębszy niż poprzednio i mogę panów zapewnić, że agentury państwowe, które się o polską skórę targowały i które się o nią układały według własnej woli, miały głębsze znaczenie, silniejsze i pewniejsze niż wszystko, co agenturą nie było. (…) Widziałem starania ustawiczne i stale idące bez ustanku w jednym i tym samym kierunku, aby agentury obce, płatne, były możliwie na górze państwa. Szły one krok w krok obok mnie, jako Naczelnika Państwa, szukając wytworzenia kilku rządów w Polsce – obok rządów, stojących przy mnie – rządów agentów stojących poza mną. Widziałem uśmiechy reprezentantów obcych państw, gdy śmiało w oczy mi patrząc mogli powiedzieć, że moje zamiary mogą być zniszczone zupełnie nie, przez kogo innego, jak przez polskich agentów. Widziałem to, proszę państwa, i nieraz uciekałem ze swymi zamiarami do odległego pokoju, aby sekretów państwa nie wydać na rozszarpanie obcym. Uciekałem nieraz od moich najbliższych pomocników, dlatego, aby moje prawdy i moje zamiary nie były wydane na łup kogokolwiek bądź, byle był cudzoziemcem. Nigdy nie byłem pewien, że gdy piszę rozkaz, nie będzie on czytany prędzej w biurach wszystkich obcych państw, niż przez moich podwładnych. Nie byłem nigdy pewny, czy taki lub inny mój zamiar polityczny nie będzie natychmiast skontrolowany przez agentury państw obcych z taką siłą i pewnością, że musiałbym się go wyrzec. (…) Lecz zwycięstwa nad agenturami nie odnieśliśmy wcale. Agentury jak jakieś przekleństwo idą dalej bok w bok i krok w krok. (…) Moi panowie, gdy wziąłem za temat tę prawdę, wybrałem ją rozmyślnie i nie, dla czego innego, jak dlatego, aby kropkę nad „i” postawić, aby nie było powiedziane, że my musimy menażować prawdy agentury. Polskę, być może, czekają i ciężkie przeżycia. Podczas kryzysów – powtarzam – strzeżcie się agentur. Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym.”
(Źródło: J. Piłsudski: Pisma zbiorowe, Warszawa 1937, tom IX, s. 86-92)
Agentura masoneria i “testament” Józefa Piłsudskiego – doc. Józef Kossecki
Józef z Markowej Gdy w 1942 r. rozpoczęły się masowe mordy na ludności żydowskiej, dom Józefa i Wiktorii Ulmów na długo stał się skuteczną kryjówką ich sąsiadów Żydów. Jednak 24 marca 1944 r. wszyscy - zarówno gospodarze, jak i ukrywający się w ich domu Szallowie i Goldmanowie - zostali rozstrzelani przez niemieckich żandarmów. Podczas obchodów tej tragedii, które odbędą się dziś w Markowej, w związku z odkryciem w ostatnim czasie miejsca pochówku Szallów i Goldmanów po raz pierwszy zostaną złożone kwiaty na grobach wszystkich ofiar. Ulmowie są dzisiaj symbolem Sprawiedliwych. Swoją ofiarą uosabiają tragiczne losy tych wszystkich Polaków ratujących Żydów, którzy zginęli, próbując chronić swoich braci.
Obyczaje chwalebne O Józefie Ulmie zachowało się wiele wspomnień oraz dokumentów. Niestety, nie dysponujemy równie obszerną wiedzą na temat życia jego żony Wiktorii. Józef Ulma urodził się 2 marca 1900 r. w Markowej na Podkarpaciu. Był najstarszym dzieckiem Marcina i Franciszki z domu Kluz. Z trojga jego rodzeństwa najdłużej żył Władysław (1918-2007), który wystąpił w kilku filmach dokumentalnych o swoim bracie i jego rodzinie. Józef do 1935 r. mieszkał wraz z rodzicami w Markowej w domu pod numerem 727, który sąsiadował z domem Chaima Goldmana. Rodzina nie była majętna - posiadała około trzech hektarów ziemi. Józef w 1911 r. ukończył czteroklasową szkołę powszechną w Markowej. Z zachowanego świadectwa szkolnego z 30 czerwca 1910 r. wynika, że w roku szkolnym 1909/1910, będąc uczniem trzeciej klasy, otrzymał następujące oceny: obyczaje - chwalebne, pilność - dostateczna, religia - dobry, w czytaniu - dostateczny, w pisaniu - dostateczny, w języku polskim - dobry, w rachunkach z geometrią - dostateczny, w geografii i historii - dobry. W 1921 r. został powołany do odbycia służby wojskowej. Służył m.in. w Grodnie w latach 1921-1922. W wojsku poznał Ukraińca Zachara Gryniuka ze wsi Bereżce w województwie wołyńskim. Zachowane listy wskazują, że utrzymywał z nim później przez długie lata przyjacielskie kontakty. W jednym z listów 1 kwietnia 1931 r. Zachar Gryniuk pisał do Józefa: "Drogi Kolego, zasyłam Tobie jak najserdeczniejsze życzenia w dniu Wielkanocy i życzę Tobie jak najlepszego powodzenia w życiu. Drogi Kolego, jeśli fundusze Tobie pozwalają, to przyjedź do mnie na Święta Wielkanocne prawosławne do Bereżca. (...) Przyjedź, przyjmę kolegę po ukraińsku jak brata". O tym, że Józef Ulma potrafił docenić wartość przyjaźni, świadczy także jego korespondencja z kuzynem Antonim Szpytmą. Z zachowanych listów Antoniego do Józefa z lat 1924-1929 wynika, że poruszali w nich sprawy osobiste oraz społeczne. Antoni pisał m.in. o chęci założenia rodziny i o działalności organizacji młodzieżowych w Markowej.
Własny punkt widzenia Jeszcze, jako nastolatek Józef został w 1917 r. członkiem Związku Mszalnego Diecezji Przemyskiej, a następnie zaangażował się w działalność Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej. Mając 29 lat, zaczął uczęszczać do półrocznej szkoły rolniczej w Pilznie. Z listu Antoniego Szpytmy do Józefa z 7 grudnia 1929 r. wynika, że zauważono tam jego zdolności: "O Twoim "prestige" w szkole słyszałem w Przeworsku, zresztą było to do przewidzenia, bo bez chwalby przyznać wypadnie, że ogólnie o wszystkim masz coś do powiedzenia i punkt widzenia na dane sprawy (...)". Po ukończeniu w 1930 r. szkoły z wynikiem bardzo dobrym Józef stał się gorącym propagatorem nierozpowszechnionych jeszcze wówczas szeroko upraw warzyw i owoców. Prawdopodobnie wtedy związał się także z ludowcami. Działał w Związku Młodzieży Wiejskiej RP "Wici". W tej organizacji dokumentował fotografiami wydarzenia, był odpowiedzialny także za księgozbiór. W 1930 r. został przewodniczącym Komisji Wychowania Rolniczego. W związku z tym z ramienia powiatowego zarządu "Wici" w Przeworsku organizował konkursy ogrodnicze i hodowlane. W kolejnych latach sam brał już w nich udział. Zachowały się dwa dyplomy, które otrzymał na Powiatowej Wystawie Rolniczej w Przeworsku zorganizowanej w dniach od 27 października do 3 listopada 1933 roku przez Okręgowe Towarzystwo Rolnicze w Przeworsku. Pierwszy z nich "za pomysłowe ule i narzędzia pszczelarskie własnej konstrukcji", drugi "za wzorową hodowlę jedwabników i wykresy ich życia". Zwłaszcza ta ostatnia działalność datująca się od 1930 roku wzbudzała ciekawość nie tylko całej wsi, ale i okolicy, a nawet ziemianina z Przeworska Andrzeja Lubomirskiego, który wraz ze starostą powiatowym odwiedził Ulmę, by obejrzeć jedwabniki i drzewa morwowe. Gdy w 1932 r. w sąsiedniej wsi Gaci rozpoczął działalność Wiejski Uniwersytet Ludowy, a w Markowej w 1935 r. przystąpiono do organizowania pierwszej w Polsce Spółdzielni Zdrowia, Józef miał możność częstych rozmów z działaczami ludowymi, którzy w związku z tymi inicjatywami przyjeżdżali do Gaci i Markowej. Niektórzy z nich zamieszkali w gminie na stałe, jak Ignacy Solarz czy Władysław Ciekot. Józef Ulma także nie uchylał się od działalności społecznej. Należał do Kółka Rolniczego i Spółdzielni Zdrowia. Przez pewien czas był kierownikiem Spółdzielni Mleczarskiej w Markowej. Jego największą pasją było fotografowanie. Poznając tajniki tej sztuki z książek i czasopism, najprawdopodobniej sam złożył aparat, później miał fabryczny; wykonał nimi tysiące zdjęć. Dzięki niemu udokumentowane zostały występy chóru, orkiestry, dożynki, przedstawienia teatralne, wesela, Pierwsze Komunie Święte. Robił także zdjęcia na zamówienie. Zachowały się wzruszające ujęcia jego żony i dzieci, na uwagę zasługują także autoportrety. Zachowała się część książek z jego prywatnej biblioteki. Niektóre z nich opatrzone są pieczęcią-ekslibrisem "BIBLIOTEKA DOMOWA JÓZEF ULMA". Z resztek tego zbioru wnioskować można o jego zainteresowaniach. Oto niektóre z nich: "Dzieje biblijne Starego i Nowego Przymierza", "O drenowaniu", "Podręcznik elektrotechniczny", "Podręcznik fotografii", "Wykorzystanie wiatru w gospodarce", "Radiotechnika dla wszystkich", "Przemysł drobny", "Przyroda i technika", "Dzicy mieszkańcy Australii", "Atlas geograficzny", Słownik wyrazów obcych. Prenumerował m.in. czasopismo "Wiedza i Życie". Wiedzę z lektur wykorzystywał w praktyce, m.in. do skonstruowania aparatu fotograficznego, maszyny do oprawiania książek, radia czy niewielkiej elektrowni wiatrowej. Dzięki tej ostatniej ładował akumulatory i pierwszy we wsi korzystał z energii elektrycznej do oświetlania domu.
Szczęśliwa rodzina Mając 35 lat, Józef Ulma ożenił się z Wiktorią Niemczak, która urodziła się w Markowej 10 grudnia 1912 r. jako siódme, najmłodsze dziecko Jana i Franciszki z domu Homa. Trudno określić, w jakim stopniu angażowała się w życie społeczne wsi. Była na pewno członkiem Amatorskiego Zespołu Teatralnego w Markowej - grała m.in. rolę Matki Bożej w jasełkach. Była także prawdopodobnie słuchaczką jednego z kursów na uniwersytecie w Gaci. Nieznane są okoliczności poznania się Józefa i Wiktorii, niektórzy twierdzą, że stało się to w teatrze wiejskim. Ślub odbył się w kościele parafialnym w Markowej. Według świadectw mieszkańców Markowej małżeństwo było dobrze dobrane i żyło miłością. Na jednym ze zdjęć widać Józefa trzymającego Wiktorię na swoich kolanach, przytulonych do siebie. Doczekali się szybko potomstwa. W ciągu siedmiu lat małżeństwa urodziło się im siedmioro dzieci: Stasia (18 lipca 1936), Basia (6 października 1937), Władzio (5 grudnia 1938), Franio (3 kwietnia 1940), Antoś (6 czerwca 1941), Marysia (16 września 1942) i NN (24 marca 1944 - urodziło się w czasie egzekucji matki). Wiktoria zajmowała się domem - na zdjęciach widać, jak rysuje czy pisze dzieciom w zeszycie lub stoi otoczona dużą i zadbaną gromadką, trzymając najmłodsze na rękach. Ulmowie zamieszkali w niewielkim drewnianym domu, zbudowanym przez Józefa na obrzeżach wsi. Uprawiali także niecały hektar ziemi. Większość tego areału Józef przeznaczył prawdopodobnie na pierwszą w Markowej szkółkę drzew owocowych. Sprzedaż sadzonek stała się jednym z jego źródeł utrzymania. To prawdopodobnie dzięki niemu pojawiły się w Markowej szczepione jabłonie. Ponieważ Ulmowie zdawali sobie sprawę, że posiadają zbyt mało ziemi przy tak dużej liczbie dzieci, więc wszystkie oszczędności gromadzili na zakup nowego gospodarstwa. Dokonali go na wiosnę 1939 r. w Wojsławicach k. Sokala. Na krótko przed przeprowadzką wybuchła jednak wojna.
Sprawcy nieosądzeni Po powrocie Józefa z kampanii wrześniowej rodzina znowu była razem. Brak jest wiadomości, jak żyła podczas pierwszych lat okupacji. Decydujący o ich losie był rok 1942, gdy na okupowanych ziemiach polskich Niemcy rozpoczęli realizację akcji "Reinhard", mającej na celu zlikwidowanie wszystkich Żydów. W tym roku mordy na ludności żydowskiej miały także miejsce w Markowej. Wielu Żydów próbowało się ratować. Jedną z osób, która próbowała im wówczas pomóc, był Józef Ulma. Pomógł on trzem kobietom i jednemu dziecku, nazywanym "Ryfkami", zbudować ziemiankę. Była to Ryfka i jej dwie córki, młodsza Fredzia oraz starsza o nieznanym imieniu wraz ze swoją córką. Żydówki te pochodziły z Markowej, z ulicy, która ze względu na dużą liczbę żydowskich domów nazywana była Kazimierzem. Niestety, schronienie zostało odkryte, a kobiety zamordowano. Być może, dlatego Józef kolejnych ośmiu Żydów przyjął już pod swój dach. Byli to jego sąsiedzi Goldmanowie oraz Szallowie z Łańcuta. Dom Ulmów na długo był skuteczną kryjówką. Jednak 24 marca 1944 r. wszyscy - Słudzy Boży Józef i Wiktoria Ulmowie z dziećmi i Żydzi - zostali rozstrzelani przez niemieckich żandarmów. Było ich co najmniej czterech: Eilert Dieken, Michael Dziewulski, Erich Wilde i Josef Kokott. Jedynie ten ostatni został osądzony i zmarł w 1980 r. w polskim więzieniu. Pozostali uniknęli sprawiedliwości. Porucznik Dieken, szef grupy oprawców, robił nawet karierę po wojnie w RFN, gdzie w latach 50. był inspektorem policji w rewirze Esens. Osądzenia uniknęła także większość policjantów granatowych, obstawiających teren, gdzie dokonano zbrodni na Ulmach. Tylko jeden z nich został ukarany - zginął jeszcze w 1944 r. rozstrzelany przez polskie podziemie.
Miłosierni SamarytanieJaka była religijność Ulmów? Nie zachowało się zbyt wiele informacji o ich życiu duchowym. W Piśmie Świętym należącym do Józefa na czerwono podkreślony jest jeden podtytuł: "Przykazanie Miłości - Miłosierny Samarytanin" i jedno zdanie: "Albowiem, jeślibyście miłowali tylko tych, którzy Was miłują, jakążbyście mieli zapłatę za to?". Żyjąca do dziś 90-letnia Stanisława Kuźniar, matka chrzestna Władzia - jednego z dzieci Ulmów, potwierdza, że gdy pomagała Wiktorii opiekować się dziećmi, widziała, jak Józef klęczał, odmawiając wieczorną modlitwę. Władysław Ulma podaje, że brat mówił mu niekiedy: "Czasem trudno dobrze przeżyć jeden dzień, niż książkę napisać". W swoim pamiętniku Władysław Ulma wiele lat temu napisał o Sługach Bożych: "Weźmy wpierw życie religijne zamordowanych małżonków. Nie byli świętymi, byli tacy jak my wszyscy, chodzili w niedziele na Mszę Św., chodzili do spowiedzi na Święta Wielkanocne i w Adwencie. Krzywdy nikomu nie wyrządzili, to wiem na pewno. (...) Były trzy dziewczyny Żydówki, tym dziewczynom Józef Ulma w potoku w brzegu wykopał taką dużą jamę, ażeby mogły się ukryć przed prześladowaniami. Nie wiem, czy to można zaliczyć do religijności czy moralności. Osądźcie sami". W 1995 roku Instytut Yad Vashem przyznał Józefowi i Wiktorii tytuł "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata". W 2003 roku Kościół katolicki rozpoczął proces beatyfikacyjny, trwa obecnie jego watykański etap. W 2004 r. odsłonięto pomnik poświęcony Ulmom, a w 2006 r. nadano szkole podstawowej i gimnazjum imię Rodziny Sług Bożych Ulmów. W Markowej powstaje Muzeum Polaków Ratujących Żydów na Podkarpaciu im. Ulmów, które ma zostać otwarte w 70 rocznicę zbrodni. Mateusz Szpytma
Chłopi polscy w 1956 roku Latem 1956 roku polscy chłopi przystąpili do likwidacji spółdzielni produkcyjnych. Po XX Zjeździe KPZR oraz śmierci Bolesława Bieruta polscy chłopi oczekiwali na odejście od polityki kolektywizacji, rozwiązanie istniejących spółdzielni produkcyjnych oraz zwrot gruntów przejętych gruntów. Powstanie w Poznaniu w czerwcu 1956 roku część chłopów potraktowała, jako bezpośrednie wezwanie do podjęcia walki o swoje interesy. Podczas zebrań gromadzkich niektórzy uczestnicy wskazywali, iż rolnicy winni pójść w ślady robotników z Poznania. Coraz częściej zaczęto domagać się zniesienia obowiązkowych dostaw oraz obniżenia podatku gruntowego. W wielu miejscowościach członkowie spółdzielni produkcyjnych odmawiali wychodzenia do pracy, parcelowali dobytek spółdzielni lub pisali podania o wystąpienie z nich. Proces składania podań rozpoczął się w drugie połowie czerwca 1956 roku. Chęć opuszczenia spółdzielni uzasadniano złą sytuacją materialną, zbyt wysokim wymiarem obowiązkowych dostaw oraz niesprawiedliwym podziałem plonów i dniówek obrachunkowych. We wrześniu 1956 roku w całym kraju odnotowano ponad 12 tysięcy podań – najwięcej złożono ich w województwach zachodnich i północnych: wrocławskim, szczecińskim, bydgoskim, koszalińskim i olsztyńskim. W rzeczywistości liczba chętnych do opuszczenia spółdzielni była dużo wyższa, jednak wiele osób nadal obawiało się represji ze strony władz państwowych i funkcjonariuszy UB. Masowe rozwiązywanie spółdzielni nastąpiło po VIII Plenum KC PZPR. Wygłoszone na nim przemówienie nowego I sekretarza KC Władysława Gomułki powszechnie uznano, jako zapowiedź wycofania się partii z polityki forsownej kolektywizacji. Do końca grudnia 1956 roku rozwiązało się 85% istniejących spółdzielni (z 9975 pozostało zaledwie 1500 spółdzielni). Całkowitą klęskę poniosła kolektywizacja w województwach zachodnich i północnych, gdzie do 1955 roku utworzono najwięcej spółdzielni. Wyjątek stanowiło województwo poznańskie, w którym pozostało ponad 30% spółdzielni (z 1300 zostało ponad 400). Proporcjonalnie najmniej spółdzielni rozwiązano na terenach, gdzie kolektywizacja spotykała się z największym oporem ze strony chłopów, a więc w województwach: katowickim, kieleckim, warszawskim i lubelskim (np. w województwie katowickim ze 125 spółdzielni „ocalało” 65, a w kieleckim ze 190 zostało 96). Rozwiązywanie spółdzielni odbywało się w sposób gwałtowny – do pospiechu skłaniała obawa przed nietrwałością zmian politycznych. Likwidacji gospodarstw kolektywnych sprzyjała bierność zdecydowanej części lokalnego aparatu władzy, którego funkcjonariusze przestali uprawiać agitację spółdzielczą w obawie przed oskarżeniem ich o stalinizm i przeciwstawianie się przemianom zainicjowanym na VIII Plenum KC. W październiku 1956 roku wzmogły się na wsi nastroje antysowieckie, spotęgowane zniszczeniami podczas marszu jednostek sowieckich na Warszawę. W Sypniewie koło Wałcza sowiecki czołg zabił siedmioletniego chłopca. W odpowiedzi mieszkańcy wsi zażądali wycofania wojsk sowieckich z Polski. „Już dosyć się nami rządzili 10 lat – napisali mieszkańcy Sypniewa – My mamy swoich Polaków, którzy nami będą kierować, a nie oni barbarzyńcy. Żądamy, aby nie przychodzili do naszej wsi i nie przyjeżdżali i niech cały świat wie o ich barbarzyństwie. Dzieci nasze i my krzyczymy precz z Rosją”. Jakkolwiek za największe zło komunizmu polscy chłopi uważali spółdzielnie produkcyjne, to w skali masowej najdotkliwiej odczuwano dostawy obowiązkowe oraz wysoki poziom podatków obciążających gospodarstwa indywidualne. Chłopi oczekiwali, więc zniesienia dostaw obowiązkowych. Ich nadzieje wzmacniało wejście w życie 1 sierpnia 1956 roku dekretu podwyższającego ceny skupu mleka i zapowiadającego zniesienie od stycznia 1957 roku obowiązkowych dostaw mleka. W wielu miejscowościach już na jesieni 1956 roku uchylano się od realizacji obowiązkowych świadczeń. Zdarzały się przypadki, że chłopi odmawiali przyjęcia nakazów na obowiązkowe dostawy zboża. Rozczarowanie przyniosła, więc uchwała VIII Plenum KC PZPR, w której z cała stanowczością podtrzymano konieczność utrzymania na czas nieokreślony obowiązkowych dostaw. Rolnicy dolnośląscy w liście do KC PZPR wyrażając swą dezaprobatę wobec utrzymania tych dostaw, podkreślili, iż „my rolnicy upominamy się tak jak się upominali robotnicy z Poznania, lub jak walczą bracia Węgrzy o sprawiedliwość”. Ostatecznie od stycznia 1957 roku zwolniono gospodarstwa do 2 ha z dostaw zboża i ziemniaków, a pozostałym obniżono normy dostaw zboża o 35%, trzody chlewnej i ziemniaków o 19% i podwyższono ceny ich skupu. Zmniejszono tez obciążenia podatkowe chłopów. Wszystko to przyniosło istotną poprawę sytuacji polskiej wsi. Równocześnie w propagandzie odstąpiono od dotychczas obowiązującego schematu pokazywania podziałów społecznych na wsi na rzecz podziału na lepiej i gorzej gospodarujących. Miejsce czujności wobec wroga klasowego i agitacji za spółdzielczością produkcyjną zajęły apele o podniesienie wydajności polskiej wsi. Komuniści wycofując się z polityki przymusowej kolektywizacji nie rezygnowali z niej w dalszej przyszłości. W trakcie VIII Plenum KC PZPR Gomułka uznając za niewłaściwe dotychczasowe metody organizowanie spółdzielni produkcyjnych równocześnie uznał za dobrą samą ideę spółdzielczości produkcyjnej. Nowa polityka rolna była jedynie wymuszonym przez sytuację polityczną i ekonomiczną kompromisem i taktycznym ustępstwem partii wobec chłopów. Podjęte środki, zmierzające do powiększenia produkcji rolnej, nie mogły wyjść poza ramy wyznaczone w doktrynie. Zostało to potwierdzone w moskiewskiej deklaracji przedstawicieli 12 partii komunistycznych w listopadzie 1957 roku, w której określono stosunek do najważniejszych problemów współczesności. Do uniwersalnych zasad przemian socjalistycznych zaliczono, m.in. „stopniowe socjalistyczne przeobrażenia w rolnictwie”. W praktyce zakładano, iż droga do uspółdzielczenia wsi będzie długa i poprzedzić ją miało obudzenie w chłopach poczucia wspólnoty oraz wyrobienia nawyku społecznego działania. Podczas IX Plenum KC PZPR w maju 1957 roku I sekretarz KC PZPR zapowiedział wspieranie różnorodnych form zespołowej działalności na wsi, przede wszystkim kółek rolniczych. Uznał też, iż nabywanie przez zespoły chłopskie maszyn rolniczych wniesie do indywidualnej gospodarski nowy, społeczny pierwiastek. W ten sposób w procesie produkcji obok prywatnego władania ziemią zaistnieje społeczna własność narzędzi produkcji. Podkreślił również, iż „zespołowy wysiłek jest lepszy i daje lepsze wyniki produkcyjne, szczególnie przy mechanizacji pracy”. Dogmat klasowego charakteru stosunków społecznych powodował, iż polityka rolna nie mogła zmierzać „w kierunk rozwoju kapitalistycznych form produkcji i stosunków społecznych, ani w kierunku uprzywilejowania rozwoju kapitalizmu w rolnictwie”. Tak, więc wszelkie działania zmierzające do wzrostu produkcji rolniczej miały być powiązane z procesem przekształceń własnościowych na wsi. W dożynkowym wystąpieniu we wrześniu 1958 roku Gomułka podkreślił, iż „prędzej czy później sami chłopi uznają wyższość gospodarki kolektywnej nad indywidualną”. Równocześnie nie zapowiadał gwałtownych ruchów, ani tym bardziej odwołania się do środków przymusu. Chłopi odczytali je jednak, jako sygnał powrotu do kolektywizacji, co błyskawicznie zaowocowało spadkiem cen ziemi, zmniejszeniem pogłowia bydła i ograniczeniem inwestycji w gospodarstwach indywidualnych. Na I Zjeździe Związku Młodzieży Wiejskiej tow. Wiesław uznał, iż „dobrowolny charakter gospodarki wiejskiej z jej nierównością majątkową stwarza na wsi wciąż jeszcze możliwości wyzysku człowieka przez człowieka. Zacofanie kulturalne, przesądy, obskurantyzm, wojujący klerykalizm powodują, że często znajdują jeszcze posłuch przeciwnicy socjalizmu, zwolennicy separatyzmu wiejskiego i obrońcy zaścianka”. Ta istotna zmiana polityki rolnej została potwierdzona na kolejnym, XII Plenum KC PZPR w październiku 1958 roku, w trakcie, którego wskazano, iż „partia odrzuca kapitulancie teorie o trwałym współistnieniu” pomiędzy sektorem socjalistycznym w mieście a drobnotowarową wsią. Ostrzegano też chłopów, iż „partia nie może jednak zgodzić się na to, by jej poszczególne ogniwa utożsamiały zasadę dobrowolności z zanikiem aktywności na rzecz rozszerzenia spółdzielczości produkcyjnej”. Decyzje te spowodowały niepokój na wsi, chłopi ponownie poczuli, iż zagrożone były ich warsztaty pracy. Wielu gospodarzy jeszcze bardziej zmniejszyło nakłady inwestycyjne, spadła też aktywność kółek rolniczych, a chłopi podkreślali, że „wolą pójść do pracy w fabrykach niż wstępować do spółdzielni produkcyjnych”. W raportach SB cytowano wypowiedzi chłopów, jak: „Towarzysz Gomułka oszukał chłopów”, „Chłopi zawiedli się na Gomułce”, „Nie zorganizowali kołchozów w okresie przymusu, to tym bardziej nie zorganizują i obecnie”. Władze nie zamierzały jednak liczyć się z tymi powszechnymi nastrojami wsi polskiej, a III Zjazd PZPR w marcu 1959 roku potwierdził, iż zasadniczym celem komunistów pozostała kolektywizacja, choć bez uciekania się do przymusu. Minister rolnictwa Edward Ochab wskazał, iż celem partii jest zbudowanie na wsi – tak na w mieście – społeczeństwa bezklasowego. Zapowiedział, że władze będą zwalczać działania wymierzone przeciw spółdzielczości produkcyjnej i zarazem idealizujące gospodarkę indywidualną. Ważnym elementem w procesie kolektywizacji wsi, miały odegrać kółka rolnicze. „Nie mamy zamiaru tego ukrywać – oświadczył Gomułka – mimo, ze wroga propaganda usiłuje wykorzystać tę okoliczność dla swoich celów, mówiąc chłopom: widzicie, partia chce was oszukać, mówi o kółkach rolniczych, a myśli o spółdzielniach produkcyjnych”. Tak, więc od 1959 roku dokonanie przeobrażeń na wsi zamierzano dokonać przez kołka rolnicze. I sekretarz potwierdził to mówiąc, iż „w naszych warunkach najzdrowsze spółdzielnie produkcyjne będą takie, jakie wyrosną z kółek rolniczych. (…) Zatem gros naszego wysiłku musimy kierować na tę dziedzinę, na dziedzinę kółek rolniczych”. Istotnym elementem realizacji tych planów było powołanie w 1959 roku Funduszu Rozwoju Rolnictwa, który oddano do dyspozycji kółek rolniczych. W tej sposób komuniści dążyli do mechanizacji prac polowych i podniesienia produkcji rolnej oraz do uspołecznienia produkcji i stworzenia bazy technicznej dla przyszłej kolektywizacji. W 1956 roku część b. działaczy Polskiego Stronnictwa Ludowego podjęła próbę utworzenia niezależnego ruchu ludowego. Wśród mieszkańców wsi żywa była pamięć o przywódcach PSL. Raport UB oceniał, iż „wśród emigracyjnych wielkości politycznych tylko Mikołajczyk cieszył się mirem chłopstwa. Podobnie jak Witos, ma swą własną legendę, a z niej autorytet moralny i społeczny. W środowisku chłopskim sprawa autorytetów jest najwyższej wagi i jeśli można mówić o wpływach chłopstwa, to ich skuteczność wiąże się najściślej właśnie z autorytetem”. Pod koniec 1956 roku b. działacze PSL, mając silne poparcie chłopów, wchodzili w skład kierownictw gromadzkich, powiatowych, a niekiedy i wojewódzkich zarządów Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. Działania te były szczególnie widoczne w tych regionach, gdzie silne były wpływy mikołajczykowskiego PSL. Były to grupy: krakowska, łódzka, poznańska i warszawska. Na czele grupy krakowskiej stał Stanisław Mierzwa, bliski współpracownik Wincentego Witosa, członek kierownictwa stronnictwa w czasie okupacji niemieckiej, sądzony w „procesie szesnastu”, a potem przez władze komunistyczne. W skład jego grupy wchodzili ponadto, b. członkowie Rady Naczelnej PSL: Stanisław Klimczak, Mieczysław Kabat, Jan Witaszek, Jan Sokół oraz Jerzy Matus. Ścisłe kontakty z nimi utrzymywał Józef Moskal z Wrocławia. Ponadto ośrodek krakowski umacniał swoje wpływy także na Kielecczyźnie, o czym z niepokojem donoszono władzom naczelnym ZSL: „Wpływ koncepcji grupy krakowskiej jest tu zbyt wyraźny. Uwidacznia się we wzajemnych odwiedzinach, ostrym konflikcie z PZPR przy organizowaniu. Nadmienić należy, że 95% organizacji młodzieżowych stanowią koła ”. Bazą działania dla ośrodka krakowskiego było Chłopskie Towarzystwo Kultury i Oświaty, utworzone pod koniec 1956 roku w Krakowie. Skupiało w swoich szeregach osoby znane z opozycyjnego stanowiska wobec władz komunistycznych. Towarzystwo zamierzało podjąć działalność rozwiązanych organizacji ludowych, jak: „Wici”, Towarzystwa Uniwersytetów Ludowych, Chłopskiego Towarzystwa Przyjaciół dzieci oraz teatrów i chórów ludowych. Statut organizacji podkreślał potrzebę „kształtowania samodzielnej postawy człowieka wobec otaczających go przejawów życia, wyzwolenia i uaktywnienia jego sił twórczych, zmierzających do podniesienia duchowego i materialnego chłopa polskiego oraz zaspokojenia jego potrzeb kulturalnych i gospodarczych”. Szczególnie ożywioną działalność rozwijano wśród młodzieży studiującej oraz w ogniwach Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Na początku grudnia 1956 roku z inicjatywy byłych działaczy wiciowych zwołano naradę młodzieży wiejskiej województwa krakowskiego, na której postanowiono powołać organizację pod tradycyjną nazwą „Wici”. Przewodniczącym Tymczasowego Zarządu Wojewódzkiego „Wici” został wybrany Mieczysław Rudnik. Równocześnie przystąpiono do tworzenia komórek organizacyjnych. W końcu marca 1957 roku „Wici” w Krakowskim liczyły prawie 300 kół i około 9 tysięcy członków. Organizacja krytycznie oceniała działalność komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej i pragnęła zachowania pełnej niezależności oraz przeciwstawiała się wszelkim formom administracyjnego wpływania partii politycznych na swoją działalność. W odpowiedzi krakowski Komitet Wojewódzki PZPR zarzucił organizacji, iż została opanowana przez „elementy prawicowo-klerykalne”, negujące kierowniczą rolę partii i odmawiające jej członkom prawa do zasiadania w zarządach ZMW „Wici”. Presja ze strony władz komunistycznych sprawiła, iż w lipcu 1957 roku doszło do przymusowego połączenia „Wici” z organizowanym od 1957 roku prokomunistycznym Związkiem Młodzieży Wiejskiej. Jednocześnie władze komunistyczne ograniczały działalność Chłopskiego Towarzystwa Kultury i Oświaty, nie pozwalając na tworzenie nowych oddziałów. Ostatecznie organizacja została zlikwidowana we wrześniu 1958 roku na mocy decyzji Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie. W Wielkopolsce część b. członków PSL, w tym: Tadeusz Nowak, Stanisław Gąsiorowski i Kazimierz Nadobnik próbowała podejmować niezależne inicjatywy. Inni natomiast (Stanisław Zbierski, Leon Osowski, Jan Sajdak oraz Władysław Banaczyk – minister spraw wewnętrznych w rządzie RP na Uchodźstwie) przystąpiła do ZSL. W końcu października Wojewódzki Zjazd ZSL wybrał prezesem WK ZSL w Poznaniu Stanisława Zgierskiego. Sukces okazał się krótkotrwały, gdyż miesiąc później pozbawiono go stanowiska i usunięto w władz wojewódzkich Stronnictwa. Stosunkowo silne wpływy niezależni ludowcy uzyskali w kółkach rolniczych. Wielkopolska była, bowiem regionem, gdzie tradycje samorządu rolniczego były najsilniejsze, a ruch ludowy rozwijał się w ścisłym związku z ta organizacją. Na terenie wielu powiatów chłopi tworzyli „parafialne” i „apolityczne” kółka rolnicze. Szybki rozwój kółek rolniczych zaniepokoił władze komunistyczne, które zleciły polityczną analizę składu osobowego powiatowych związków kółek rolniczych, w celu usunięcia tych członków, którzy nie zgadzali się z polityką PZPR. W województwie łódzkim, zdecydowana większość b. działaczy PSL włączyła się do prac ogniw ZSL. Kilku byłych peeselowców objęło kierownicze stanowiska w kilku komitetach powiatowych ZSL, starając się uzyskać wpływy w radach narodowych i spółdzielczości wiejskiej. Innym kierunkiem aktywności była walka o opanowanie ZMW i wyeliminowanie z niej wpływów komunistycznych. W Warszawie natomiast grupa byłych współpracowników Mikołajczyka skupiła się wokół komendanta głównego batalionów Chłopskich Franciszka Kamińskiego oraz redaktora naczelnego „Gazety Ludowej” Zygmunta Augustyńskiego. Ich plany przewidywały oddziaływanie na wieś za pośrednictwem Związku Nauczycielstwa Polskiego oraz Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Po zmianach w redakcjach „Zielonego Sztandaru” oraz „Dziennika Ludowego” wywierali również wpływ na prasę ludową. Franciszek Kamiński miał duże wpływy wśród byłych żołnierzy BCh oraz w wielu kołach ZBOWiD. Były szef BCh liczył na odnowę ZSL, dlatego też na początku 1957 roku zgodził się zostać przewodniczącym Komisji Historycznej Batalionów Chłopskich przy NK ZSL. Traktowano go jednak bardzo nieufnie i w konsekwencji w 1959 roku usunięto z Komisji. W trakcie kampanii wyborczej do sejmu w wielu miejscowościach chłopi, korzystając z formalnego prawa do wystawiania kilku list, zgłaszali niezależne listy wyborcze, noszące nazwy: „Niezależna lista ludowa”, „Lista ludowa”. We wszystkich przypadkach komisje wyborcze odmówiły ich rejestracji, a odwołania do Państwowej Komisji Wyborczej nie przyniosły rezultatu. J. Szczygłowski z Podborcza w liście do „Gromady” zastanawiał się, dlaczego rząd nie dopuścił do wystawienia kilku list wyborczych: „Czy boi się dopuścić do władzy ludzi z innych ugrupowań? Tak to wygląda, jakby PZPR wykupiła sobie monopol rządzenia Polską albo czuje, że straciła zaufanie narodu i przegrałaby wybory. Tak jest, PZPR straciła zaufanie narodu za nadużycia i różne wypaczenia, za przemoc i krzywdy, jakich partia dopuściła się na narodzie”. W latach 1956-1957 niezależne ośrodki ludowe wykazały się dużą aktywnością. Wedle informacji władz bezpieczeństwa w Krakowie i Poznaniu podjęto próbę zorganizowania partii chłopskich. W Małopolsce inicjatywie tej patronował Józef Putek, a w Poznaniu Tadeusz Nowak. Wroga reakcja władz komunistycznych oraz brak akceptacji ze strony władz ruchu ludowego na emigracji, spowodowały, iż zrezygnowano z ich realizacji. Równocześnie podjęto próbę współpracy z ZSL. Najbardziej zaawansowane działania miały miejsce w Krakowie, gdzie w listopadzie doszło do spotkania Mierzwy z członkiem prezydium NK ZSL Czesławem Wycechem. Mierzwa zażądał powrotu do dawnej nazwy (PSL), pełnej samodzielności politycznej Stronnictwa, zaniechania kolektywizacji, przymusowych dostaw oraz przeprowadzenie nowych wyborów władz Stronnictwa. Wycech nie zaakceptował tej propozycji, ujawniając, iż partia nadal pozostawała pod silnym wpływem komunistów. Działania zmierzające do odrodzenia ruchu ludowego natrafiły na zdecydowaną kontrakcję komunistów. Na IX Plenum KC PZPR w maju 1957 roku Gomułka kategorycznie oświadczył, iż „sytuacja w ZSL nie jest wewnętrzną sprawą Stronnictwa”. Realizując to polecenie władze ZSL rozpoczęły ofensywę przeciwko niezależnym siłom w ruchu ludowym. W tej sytuacji Rada Naczelna PSL na emigracji podjęła uchwałę, w której wskazano, iż „wchodzenie natomiast ludowców w ramy skompromitowanych partii politycznych, jak np. ZSL i pomaganie komunistom w pełnym skomunizowaniu wsi, nazywanych przez nich socjalizacją wsi, jest zdradą idei wobec wszystkich ludowców, którzy pozostali wierni naukom Wincentego Witosa i programowi prawdziwego PSL”. W związku z tym Mierzwa i jego zwolennicy zrezygnowali z czynnej działalności politycznej, koncentrując swoje wysiłki na utrwalaniu pamięci o Witosie, Mikołajczyku i niezależnym ruchu ludowym. Wycofanie się tej grupy z pracy w ZSL doprowadziło do stopniowej izolacji Stronnictwa wśród chłopów, którzy zaczęli opuszczać jego szeregi, uznając, iż nie mogą być członkami partii, która deklaruje pełną współpracę z komunistami i wspiera tworzenie spółdzielni produkcyjnych. Jednocześnie VII Plenum ZSL we wrześniu 1957 podjęło uchwałę o „wydanie walki głosicielom prawicowych ideologii”, którzy ośmielili się dążyć do przekształcenia Stronnictwa z sojusznika w „konkurenta” PZPR. W ten sposób zakończyła się próba odrodzenia ruchu ludowym w popaździernikowym PRL. Władze komunistyczne nie zamierzały zgodzić się na tworzenie jakichkolwiek niekontrolowanych struktur. W 1956 roku władze Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego podjęły nieśmiałą próbę zwiększenia niezależności Stronnictwa od komunistów. Po śmierci Bieruta, nowe władze PZPR nie zamierzały zrezygnować ze ścisłej kurateli wobec ZSL oraz wytyczania jego kierunków, form i metod działalności. W dalszym ciągu uważano, iż organizacyjna aktywność Stronnictwa winna być skierowana, tam gdzie nie było organizacji partyjnych, a przede wszystkim wśród mało- i średniorolnych chłopów. Przed majowym II Plenum ZSL część działaczy z wiceprezesem NK Stefanem Ignarem wystąpiła z koncepcja przekształcenia organizacji w partie chłopska typu socjalistycznego, przy poszanowaniu odrębności i samodzielności działania. Jednocześnie postulowano dokonanie rehabilitacji Batalionów Chłopskich, aktywną obronę interesów chłopskich (obowiązkowe dostawy, zaopatrzenie w materiały) oraz osłabienie presji na tworzenie spółdzielni produkcyjnych. Na wspomnianym plenum Ignar za niezbędne uznał usunięcie z organizacji ludzi skompromitowanych współpracą z organami bezpieczeństwa publicznego oraz zwolenników zjednoczenia Stronnictwa z PZPR. Nową rolę organizacji określił następująco: „Należy skrytykować okres likwidatorski w Stronnictwie, a trzeba wyraźnie powiedzieć, że jesteśmy partią polityczną współrządzącą pod przewodnictwem PZPR, godnie ze struktura społeczną, zadaniami politycznymi, zgodnie z charakterem demokracji ludowej. Jesteśmy taką partią, która nie we wszystkich dziedzinach powinna ingerować, ale musi mieć wszędzie swoich reprezentantów i musi rozwijać pracę na bardzo różnych odcinkach”. Propozycja Ignara nie zyskała poparcia większości kierownictwa partii, jednak po przejęciu władzy w PZPR przez Gomułkę, doszło do istotnych zmian personalnych we władzach Stronnictwa. Władysław Kowalski złożył rezygnację ze stanowiska prezesa Naczelnego Komitetu, jego miejsce zajął wspomniany Stefan Ignar. Nowe władze Stronnictwa uznając przywództwo komunistów podkreślały, iż organizacja winna być samodzielną partią chłopską, posiadającą własny program. Na grudniowym spotkaniu władz PZPR oraz ZSL uznano, iż działalność Stronnictwa miała sprowadzać się do rozbudzania różnych form aktywności chłopów. W jego ramach ludowcy winni działać na rzecz podnoszenia produkcji rolnej oraz przebudowy ustroju. Tak, więc wbrew stanowisku chłopów władze Stronnictwa poparły dalsze uspołecznianie wsi, otrzymując jedynie obietnicę dobrowolności tego procesu i stworzenia odpowiednich warunków dla rozwoju rolnictwa. Komuniści zgodzili się także na utworzenie Związku Młodzieży Wiejskiej, rezerwując sobie jednak prawo kształtowania jego ideowego oblicza. W trakcie kampanii wyborczej do sejmu narastające niezadowolenie chłopów sprawiło, iż władze Stronnictwa próbowały dystansować się od apelu Gomułki o głosowanie bez skreśleń. Stefan Ignar na zebraniu wyborczym w Zgierzu powiedział, iż „powrót do starego jest bardzo łatwy, a więc nie dajcie się zastraszyć i nie zapominajcie o swoim prawie tajnego głosowania”. Jednak po naciskach ze strony PZPR w przeddzień wyborów w wystąpieniu radiowym poparł apel Gomułki o głosowanie bez skreśleń. Potwierdzając przywództwo PZPR władze Stronnictwa rozpoczęły akcję usuwania niezależnych działaczy. Wiceprezes Stronnictwa Czesław Wycech na konferencji ideologicznej w maju 1957 roku przestrzegał przed zbyt szeroką interpretacją pojęcia samodzielności, twierdząc, iż „musimy przeciwstawić się tendencji, która tezę o samodzielności chce wyzyskać dla celu przerwania współdziałania z Partią, pokłócenia się z nią, by w ten sposób osłabić sojusz robotniczo-chłopski”. Znacznie dalej poszedł Gomułka, który na IX Plenum KC PZPR w maju 1957 roku zaatakował władze ZSL za tolerowanie w swych szeregach „elementów obcych, wrogich władzy ludowej”. Przestrzegał, że „z tym wszystkim partia zgodzić się nie może. To nie są już wewnętrzne sprawy ZSL – to jest podkopywanie ustroju państwa ludowego. Działają tam również wrogie inspiracje określonych kół emigracyjnych. Z tym godzić się nie wolno, ani nam, ani ZSL”. Pomimo tych pogróżek przywódcy partii komunistycznej, prezes ZSL w trakcie obchodów 20 rocznicy strajków chłopskich w Kasince Małej przedstawił daleko idącą propozycję wzrostu znaczenia Stronnictwa w systemie politycznym. W obecności Gomułki stwierdził, iż do tej pory na wsi panowała partyjna biurokracja. Uzasadniając potrzebę upodmiotowienia chłopów podkreślił, iż uzgadnianie z nimi zasad polityki rolnej w państwie, w którym połowa ludności żyje na wsi, może się dokonywać jedynie przez reprezentację chłopską w postaci partii politycznej i organizacji zawodowej. Ta zaś mogła być prawdziwą reprezentacją tylko wtedy, gdy posiada własny program, a jej władze są wybierane, a nienarzucane z góry. Odrzucił koncepcję odgórnej rewolucji, zakładającą bierność chłopów, wskazując, że chłopi nie godzą się na rolę biernej masy, na której próbowali eksperymentować urzędnicy partyjni i państwowi. Biorąc w obronę rolnictwo, wskazał, iż tylko równomierny rozwój całej gospodarki, zapewni szybkie przeobrażenia cywilizacyjnej kraju. Uznając, iż Stronnictwo winno walczyć, o aby sprawy wsi i rolnictwa były dostatecznie uwzględniane w działalności państwa, akcentował, że nie można ograniczać zainteresowań ZSL tylko do problemów wiejskich. „Chłopi powinni – mówił – także współdecydować o sprawach ogólnopaństwowych i odpowiadać wraz z robotnikami za całość interesów państwa. Istnienie i działanie samodzielnej partii chłopskiej jest w naszych warunkach konieczne”. Wściekły Gomułka na znak protestu przeciwko wystąpieniu Ignara, przerwał wiec i opuścił trybunę. Stanowisko zaprezentowane przez Ignara stawiało pod znakiem zapytania podstawowe elementy programu PZPR, dotyczące zasad kształtowania współpracy z partią chłopską. ZSL było dla komunistów reliktem historycznym, który można było tolerować, ale którego nie należało traktować, jako partnera w procesie budowy socjalizmu. Ignar nie dostrzegał faktu, iż w warunkach realnego socjalizmu, przekształcenie Stronnictwa w samodzielną partię chłopska typu socjalistycznego, zachwiałoby monopolem komunistów i pozostawało w sprzeczności z istotą systemu społeczeństwa kierowanego. Natychmiast przeciwko Ignarowi wystąpili inni członkowie władz organizacji z Czesławem Wycechem oraz Józefem Ozgą-Michalskim naczelne, zarzucając mu, iż w dotychczasową postawa polityczną ułatwiał działalność prawicy ludowej, dążącej do powrotu koncepcji Mikołajczyka. Działania przeciwników prezesa doprowadziły do obniżenia roli i aktywności Stronnictwa, co w pełni odpowiadało kierownictwu PZPR. W trakcie obrad Komisji Porozumiewawczej obu partii Gomułka wymógł na zeteselowcach „wzmożenie walki z prawicą” oraz umocnienie „współpracy z PZPR dla ugruntowania socjalistycznej demokracji”. Jedynym, krótkotrwałym sukcesem zwolenników Ignara była zgoda na powołanie Komisji Programowo-Statutowej. Jednak w sytuacji uznania przewodniej roli PZPR, zamiar stworzenia programu przypominał próbę rozwiązania kwadratury koła. Przy zachowaniu, bowiem tych warunków dokument ten mógł być jedynie formą interpretacji materiałów programowych PZPR. Wnet jednak okazało się, że dla komunistów nawet taki karykaturalny program był nie do przyjęcia. W kwietniu 1959 roku na spotkaniu władz obu partii, komuniści ostro skrytykowali program ZSL, w którym zbyt dużo miejsca poświęcono problematyce samodzielności Stronnictwa, a słabo wyeksponowano zagadnienia dotyczące współpracy z PZPR. Ignar bronił się rozpaczliwe stwierdzając, iż „nam jest potrzebne minimum samodzielności, które stanowi o tym, że nasza organizacja jest partią polityczną i o tym, że my możemy skutecznie działać w terenie, jako wasi sojusznicy”. W odpowiedzi Józef Cyrankiewicz podkreślił, iż „w gruncie rzeczy, każdy członek Stronnictwa, poza tym, że się kieruje ogólnymi zasadami programowymi, jest obowiązany realizować także uchwały poszczególnych plenów KC, a także dyrektywy Komitetu Centralnego”. Ostatecznie komuniści uznali, że przyszły kongres Stronnictwa nie powinien uchwalać programu, a jedynie deklarację ideową. Zwolennicy ograniczonej samodzielności byli całkowicie bezradni, gdyż w kierownictwie ZSL przewagę osiągnęli działacze w pełni dyspozycyjni wobec PZPR. W listopadzie 1959 roku III Kongres ZSL posłusznie uchwalił jedynie „deklarację ideowo-programową”, w której podkreślono, ze kierownictwo polityczne w kraju sprawuje PZPR przy współudziale ZSL i SD w ramach Frontu Jedności Narodu. Podjęta po 1956 roku przez część działaczy ludowych walka o podmiotowość polityczną zakończyła się fiaskiem, a Stronnictwo pozostało organizacją, której PZPR wyznaczyła rolę, co najwyżej drugoplanową, bez prawa samodzielnego kierowania jakimkolwiek odcinkiem życia politycznego, społecznego lub gospodarczego.
Wybrana literatura:
S. Stępka – Chłopi wobec wydarzeń politycznych w Polsce (1956-1959)
D. Jarosz – Wieś polska 1956 rok
Wieś polska 1944-1989. Wybrane problemy powiatowości społecznej, życia politycznego, ekonomicznego, oświatowego, kulturalnego i religijnego.
A. Dobieszewski – Kolektywizacja wsi polskiej 1948-1956
Gomułka W. i inni. Dokumenty z archiwum KC 1948-1982
Chłopi-Naród-Kultura T.1-2
Godziemba's blog
Czaczkowska: Wywiad z ks. Isakowiczem-Zaleskim to donos na Kościół Apeluję, aby ks. Isakowicz-Zaleski publicznie podał nazwę kurii, w której, jak mówi, od biskupa po kamerdynera rządzą homoseksualiści – pisze Ewa Czaczkowska, publicystka „Rzeczpospolitej". Publicystka cytuje wyjątkowo szokujące zdanie zawarte w książce "Chodzi mi tylko o prawdę": „Znam nawet przypadek jednej z kurii, w której od biskupa po kamerdynera pracują wyłącznie osoby o takiej skłonności". I pisze:
"Mam do ks. Isakowicza-Zaleskiego pytanie, którego Tomasz Terlikowski nie postawił: Co ksiądz Zaleski zrobił z tą wiedzą, zanim ogłosił w książce? Czy poszedł do owej kurii, do tego biskupa i powiedział mu w cztery oczy, że jego homoseksualizm to grzech i zgorszenie? A jeśli biskup go zignorował, to czy poszedł z tą wiedzą do nuncjusza abp. Celestino Migliore? Napisał do Benedykta XVI?" - pyta Czaczkowska. Publicystka przyznaje, że zna przypadki, w których ludzie mowiący o złu w Kościele mogli tylko walić "głową w mur". I wykazuje zrozumienie, dlaczego ks. Isakowicz-Zaleski wybrał drogę publicznego prania brudów. "Ale jeżeli ma wyjść z tego dobro, oczekuję, że publicznie poda nazwę kurii diecezjalnej, w której – jak to określił – od biskupa po kamerdynera rządzą homoseksualiści. Chcę, aby biskup, który jest homoseksualistą i takich dobiera sobie współpracowników, został natychmiast usunięty. Aby zajęli się tą sprawą nuncjusz i Stolica Apostolska" - pisze. W przeciwnym razie odium, zdaniem publicystki, spadnie na wszystkich księży i biskupów, a to może być trudne do zniesienia dla duchowieństwa. Czaczkowska uważa, że w książce "Chodzi mi tylko o prawdę" obaj rozmówcy opisują Kościół, jako instytucję widzianą jakby z zewnątrz. Razi ją także przesłanie wywiadu. "Obraz Kościoła w Polsce, jaki wyłania się z tej książki, jest przerażający, nie tylko z powodu wpływowego homoseksualnego lobby. Ks. Zaleski mówi też o takich zjawiskach, jak feudalizm, brak szczerości w relacjach biskup – księża, hipokryzja, karierowiczostwo, kupowanie przychylności Kościoła przywilejami, józefinizm itd., itp. Nie twierdzę, że takich zjawisk nie ma, ale sposób ich przedstawienia w książce sugeruje, że są one dominujące w życiu polskiego Kościoła". PSaw/rp.pl
List otwarty do pani redaktor Ewy Czaczkowskiej Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski odpowiada Ewie Czaczkowskiej. "Czy naprawdę Pani wierzy, że zwykły ksiądz może napisać do nuncjusza papieskiego lub do samego papieża, że jego biskup jest homoseksualistą lub że tuszuje ekscesy homoseksualne w swojej diecezji? - pyta. I dodaje, że mino to próbował interweniować wśród hierarchów w sprawach, o których opowiedział w książce "Chodzi mi tylko o prawdę". Szanowna Pani Redaktor! W najnowszym wydaniu "Rzeczpospolitej" bardzo surowo skrytykowała Pani wywiad, który przeprowadził ze mną red. Tomasz Terlikowski, a zwłaszcza te fragmentay, które dotyczą lobby homoseksualnego w polskim Kościele. W związku z tym mam do Pani następująca pytania.
1) Czy naprawdę Pani wierzy, że zwykły ksiądz może napisać do nuncjusza papieskiego lub do samego papieża, że jego biskup jest homoseksualistą lub że tuszuje ekscesy homoseksualne w swojej diecezji? Próbowałem tej drogi w 2005 i 2006 r., pisząc w sprawie lustracji i akt IPN m.in. do ks. kardynała Stanisława Dziwisza i przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, ks. arcybiskupa Józefa Michalika, a także rozmawiając w cztery oczy z kilkoma innymi biskupami, w tym z moim współbratem z czasów seminaryjnych, ks. biskupem Józefem Guzdkiem, dzisiejszym biskupem polowym. Skutek był taki, że zostałem publicznie wdeptany w ziemię i tylko opieka św. Brata Alberta oraz pomoc wielu ludzi Dobrej Woli uratowała mnie od odejścia z kapłaństwa.
2) Czy sprawa abp. Juliusza Paetza nie jest najlepszym przykładem na to, że lobby homoseksualne ma duże wpływy? Nie dość, że ówczesny nuncjusz papieski abp. Józef Kowalczyk, a obecny Prymas Polski (skądinąd serdeczny przyjaciel b. arcybiskupa poznańskiego z czasów watykańskich), tuszował sprawę, to do dziś władze kościelne nie wyjaśniły wiernym archidiecezji poznańskiej, czy doszło do molestowania kleryków, czy też nie. Co więcej, abp. Paetz nadal uczestniczy w różnych uroczystościach kościelnych, w tym w Gdańsku (pisywałem o tym w "Gazecie Polskiej") czy w procesji ku czci św. Stanisława z Wawelu na Skałkę w Krakowie, a nawet w powitaniu Benedykta XVI w czasie pielgrzymki papieskiej. Przepełnieniem czary goryczy dla tych, którzy wierzyli, że nuncjatura papieska w Warszawie i Rada Stała Episkopatu są w stanie cokolwiek zdziałać w tej sprawie, stała się obecność wspomnianego hierarchy na ostatnich obradach Episkopatu, które poświęcone były - uwaga! - pedofilii.
3) Czy zna Pani działania księży i świeckich, którzy już od 1998 r. interniowali w Watykanie w obronie chłopców i kleryków molestowanych przez o. Marciala Maciela Degollado, założyciela Legionistów Chrystusa. Z nadzieją na wsparcie pisali oni także do ks. biskupa Stanisława Dziwisza, ówczesnego sekretarza papieskiego. Jeden z tych listów, wysłany z Meksyku w dniu 5 listopada 2002 r. jest zamieszczony na stronie; Pomimo tych apeli i błagań nie tylko, że nie wyjaśniono sprawy krzywdzenia niewinnych, ale co gorsze, duchowny dopuszczający się molestowania otrzymał w 2004 r. specjalne wyróżnienie papieskie z okazji 60-lecia świeceń kapłańskich. Bł. Jan Paweł II z pewnością o tym wszystkim nie wiedział, bo prawdopodobnie zabrakło kolejnej Wandy Półtawskiej, która sforsowałaby odgradzający go mur. Pani Redaktor! Będzie Pani w Wielką Środę w sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Krakowie-Łagiewnikach, aby promować swoją nową książkę o św. Faustynie. Jest to idealny czas i miejsce, aby zapytać o wszystkie te sprawy metropolitę krakowskiego. Przy okazji zapewniam, że stawię się przed komisją kościelną, o ile ona w ogóle powstanie i o ile nie będzie taką fikcją, jaką była krakowska komisja "Pamięć i Troska". Może mi Pani zarzucać różne rzeczy, ale nie brak odwagi. Szczęść Boże! ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Parlamentarzyści katoliccy: Polska nie może być państwem ateistycznym.“Państwo polskie nie ma być państwem ateistycznym, ani tym bardziej antyteistycznym, ma bronić praw i swobód obywatelskich wszystkich ludzi niezależnie od tego, czy wierzą w Boga, czy też tej wiary nie podzielają” – napisali w oświadczeniu członkowie Parlamentarnego Zespołu na rzecz Katolickiej Nauki Społecznej. Posłowie i senatorowie przyjęli swoje stanowisko “w sprawie obrony Kościoła katolickiego i symboli religijnych przed atakami ze strony różnego rodzaju władz świeckich w Polsce”. Jak czytamy w oświadczeniu członków Parlamentarnego Zespołu na rzecz Katolickiej Nauki Społecznej, od pewnego czasu nasilają się w Polsce ataki, głównie na Kościół katolicki i symbole religijne, ze strony różnego rodzaju sił politycznych i władz świeckich, a przykładem zaostrzenia kursu wobec Kościoła mogą być m.in. “bezpardonowe wypowiedzi niektórych polityków o poglądach liberalnych, lewicowych, lewackich i libertyńskich”. Parlamentarzyści wyjaśniają, że od dwóch lat mamy do czynienia ze “zwalczaniem symbolu krzyża w przestrzeni publicznej Miasta Stołecznego Warszawy”, a bezpośrednim uderzeniem w Kościół katolicki jest zapowiedź rządu o planowanej likwidacji Funduszu Kościelnego, redukcji etatów kapelanów wojskowych i wprowadzenia różnego rodzaju utrudnień w nauczaniu religii w szkołach. Jak dodają, przykładem dyskryminacji Kościoła jest także m.in. nieprzyznanie przez KRRiT miejsca dla TV Trwam na cyfrowym multipleksie, sprawa zakazu noszenia symboli religijnych przez pracowników PLL LOT i zakaz PZPN dotyczący wnoszenia “materiałów religijnych” na stadiony w czasie Euro 2012.
“Pogoń za źle rozumianą ‘europejskością’ i tak zwaną poprawnością polityczną wyrażająca się między innymi atakami na Kościół katolicki i symbole religijne, budzi nasz zdecydowany sprzeciw” – czytamy w oświadczeniu Parlamentarnego Zespołu. “Państwo polskie nie ma być państwem ateistycznym, ani tym bardziej antyteistycznym. Państwo polskie ma bronić praw i swobód obywatelskich wszystkich ludzi niezależnie od tego, czy wierzą w Boga, czy też tej wiary nie podzielają” – dodają posłowie i senatorowie. W przyjętym stanowisku apelują do wszystkich osób wierzących, “aby nie lękały się i odważnie korzystały z przysługujących im praw”.
“Nie pozwólmy, aby w polityce i w ogóle w życiu publicznym to co było marginesem stało się normą, a to co było normą zostało zepchnięte na margines. Walczmy o swoje prawa i o ich respektowanie. Bóg, Honor i Ojczyzna pozostaną dla nas zawsze najwyższymi wartościami, których nie pozwolimy sobie odebrać, a nasze przywiązanie do wolności sprawia, że nie straszne nam są zakazy i ograniczenia, które ze zdrowym rozsądkiem nie mają niczego wspólnego. Na zakończenie listu, powołując się na zapisy konstytucyjne m.in. o bezstronności państwa w sprawach przekonań religijnych oraz o wolności do jej wyznawania, parlamentarzyści wzywają rząd do “natychmiastowego zaprzestania walki z Kościołem katolickim i symbolami religijnymi niezależnie od tego, jakie pobudki przyświecają prowadzeniu tej irracjonalnej ‘wojny domowej’”(…).
“Żądamy, aby władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej przestrzegały Konstytucji i nigdy więcej nie występowały przeciwko obywatelom ze względu na ich wiarę i przywiązanie do Kościoła (…)” – czytamy w stanowisku Parlamentarnego Zespołu na rzecz Katolickiej Nauki Społecznej. Parlamentarny Zespół na rzecz Katolickiej Nauki Społecznej tworzy 51 posłów i senatorów: 28 – z Prawa i Sprawiedliwości, 18 – z Solidarnej Polski, 3 – z Polskiego Stronnictwa Ludowego, 2 – z Platformy Obywatelskiej. Przewodniczącym Zespołu jest Tadeusz Woźniak (SP).
Źródło: KAI
http://www.piotrskarga.pl
Każde państwo, deklarujące “neutralność religijną” i rozdział Kościoła od Państwa, staje się antyreligijne. – admin.
Niestety - żadnej poprawy. W USA P. Mitt Romney, umiarkowany kandydat, umacnia swoje prowadzenie. Wziął 22 delegatów w Puerto Rico (i p.Gingrich jednego) oraz 43 w Illinois (p.Santorum 10) W tej chwili Kandydaci na Kandydata mają: Mitt Romney 563 Rick Santorum 263 Newt Gingrich 135 Ron Paul 50
To wszystko sa liczby przyblizone. Np. delegaci z Illinois nie sa formalnie z'obowiazani do głosowania na tego, kogo popierają. P.Santorum w ogóle nie kandydował w 10 dystraktach - oddając delegatów niejako walkowerem. Rówsnież pp.Ronaln Paul i Newton Gingrich praktycznie nie pojawiali sie w Illinois. P.Pau (9%) wyprzedził p.Gingricha (8%)
Prawda jednak jest taka. że p.Romney ma juz prawie połowe głosów niezbędnych do nominacji. Byłby to pierwszy prerzydent - mormon... Wreszcie jedna uwaga: jesli chcemy, by wygrał Republikanin, to potrzebne jest zwycięstwo p. MR lub p. RP, bo pp. RS i NG nie mają szans z p. Barakiem Husseinem O. JKM
Akt Końcowy Od podpisana KBWE rozpoczął się przerażający wzrost podatków. Kiedyś były one w Europie najniższe – teraz są najwyższe na świecie! Okupanci nie liczą się już z niczym. W obliczu nieuniknionego bankructwa Związku Sowieckiego Lewica podjęła działania w kierunku budowy socjalizmu w całej Europie. Zawiązała się Moskiewska Grupa Helsińska - a w 1975 roku podpisano w Helsinkach (gdzie rządził wtedy agent NKWD!) Akt Końcowy Komitetu Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Rządy państw okupujących poszczególne kraje Europy podjęły wtedy postanowienie o niezmienianiu siłą granic w Europie. Akt ten jest przez NICH sławiony, jako gwarant pokoju. Niestety: każdy medal ma dwie strony
1) Uniemożliwia to elastyczne dopasowywanie się do sytuacji. Jeśli ludność jakiegoś kraju się zmniejsza, a drugiego się zwiększa – to powstaje ciśnienie demograficzne. Oczywiście: żadne państwo nie godzi się na uszczuplenie okupowanego przez siebie terytorium. Najechać na nie nie można – bo Konwencja. Ciśnienie, więc narasta – co może doprowadzić do wybuchu. Przykładem: Kosowo... To mniejsza – obecnie ludzie przesiedlają się nie dbając o granice, w Europie okupowanej przez UE wszędzie jest tak samo, więc problem znika. Ale jest drugi:
2) Dawniej jak jakieś państwo chciało się obłowić, to najeżdżało na sąsiada i łupiło jego poddanych. Obecnie nie może... ale za to może łupić własnych „obywateli”! A inne nie może się wtrącić – bo Akt KBWE... Od podpisana KBWE rozpoczął się przerażający wzrost podatków. Kiedyś były one w Europie najniższe – teraz są najwyższe na świecie! Okupanci nie liczą się już z niczym.
3) Bitni ongiś i zawadiaccy Europejczycy od'uczyli się wojować. Efekt widzieliśmy w Srebrenicy. Dziś nawet Pakistan w parę tygodni podbiłby całą Europę... Tak upada nasza cywilizacja. JKM
Nie porównujmy anty-terrorystów do GeStaPo!! ONI bawią się z Polakami w „dobrego i złego gliniarza”!!! I ludzie rzeczywiście myślą – bo im to reżymowe i ubeckie media wmawiają - że dla Tuska nie ma innej alternatywy, niż Kaczyński – i odwrotnie PO straszyło ludzi – i słusznie – tym, że PiS chce wybudować IV Rzeczpospolitą – jako państwo inwigilacji (WCzc.Donald Tusk wyśmiewał zakupy fotoradarów:
http://www.youtube.com/watch?v=KckjYVki0-s
i manipulacji, państwo policyjne. P.Tusk obiecywał państwo liberalne, o niskich podatkach. W rzeczywistości PO podatków nie obniżyła – przeciwnie: dwa lekko podniosła. Natomiast zajęła się walką z: „dopalaczami”, kibolami, hazardem, pedofilami - a obecnie obrabowywaniem emerytów. Liczba fotoradarów wzrosła ponad dwukrotnie. Co zaś do państwa policyjnego:
http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35063,11383821,Antyterrorysci_wkroczyli_do_niewlasciwego_mieszkania_.html
to „anty-terroryści” potrafią dziś wpaść do mieszkania niewinnych ludzi, faceta skuć jak bandziora (o co mniejsza) a głową kobiety walić w podłoge wybijając jej ząb. Policja się tłumaczy „To była bardzo dynamiczna akcja. Weryfikowaliśmy informację”. Podinspektorowi Andrzejowi Gąsce „jest bardzo przykro” i „przedstawi propozycje odszkodowania”.
W normalnym kraju: co najmniej pół miliona dolarów!! Za tak dynamiczną weryfikację. Moją Córkę maltretowano w domu przez dwie godziny na oczach Jej Córki – na szczęście: mało dynamicznie - po czym wyprowadzono w kajdanach na oczach sąsiadów; tylko na podstawie kompletnie bezsensownego donosu. Chyba nawet nie przeprosili. Nawet do domu nie odwieźli! Córka zażąda 30.000 dolarów. W Szczecinie o szóstej rano wywalili granatami drzwi i wpadli do mieszkania, gdzie małżeństwo z dwojgiem dzieci akurat siadało do śniadania. Oczywiście: rzucili na ziemię, skuli... Policjanci powinni mieć wysoki żołd. Ale też dopóki Policja nie będzie PŁACIĆ odszkodowań za swoje pomyłki – i to płacić z funduszów danej jednostki: „Chłopaki – w tym kwartale nie ma premii, bo płacimy odszkodowanie za spieprzoną akcję »Mysikrólik«” - dopóty nic się nie zmieni. Tak czy owak: czy PO czy PiS – jedna mogiła. Oni przecież bawią się z Polakami w „dobrego i złego gliniarza”!!! I ludzie rzeczywiście myślą – bo im to reżymowe i ubeckie media wmawiają - że dla Tuska nie ma innej alternatywy, niż Kaczyński – i odwrotnie Dopóki nie pozbędziemy się złodziejskiej i bandyckiej kliki Kaczyński-Tusk – dopóty będziemy tracić szanse. I proszę nie porównywać polskich anty-terrorystów do GeStaPo. GeStaPo jednak mimo wszystko zachowywało się nieco kulturalniej – i na ogół nie myliło mieszkań, do których miało wkroczyć! Ostrzegam, że Republika Federalna Niemiec jest następczynią prawną III Rzeszy. Istnieje, więc spadkobierca praw Geheime Staatspolizei. I jeśli ktoś będzie porównywał działania „naszych anty-terrorystów” do działań GeStaPo, to grozi mu proces o naruszenie dobrego imienia tej, dość brutalnie rozwiązanej, instytucji! JKM
22 marca 2012 Pośród nowych wrogów i okupantów… Pan redaktor Seweryn Blumsztajn, z Gazety Wyborczej, podczas manifestowania 8 marca - jako Dnia Kobiet, na transparencie, z którym wystąpił napisał sobie hasło, którego ja- nawet bym nie wypowiedział, a przy tym publicznie- a co dopiero napisać na transparencie i obnosić się z nim okazale po mieście. Napisał mianowicie: „Pie…ę, nie rodzę”. Szkoda, że państwowe media dłużej nie zatrzymały się nad słownictwem pana Seweryna Blumsztajna z KSS KOR. Widocznie jemu wolno - nawet policja nie interweniowała za gorszące słowa pana Seweryna? Wykrzykiwać brzydkich słów publicznie nie wolno - i słusznie, ale na transparentach widać wolno pisać.. Takie słowa to po prostu nie ładnie wypowiadać, a co dopiero pisać na transparencie.. Nie zakłócił widocznie porządku publicznego.. Pan Seweryn Blumszajn, czołowy aktywista walki z normalnością w Polsce, razem z Gazetą Wyborczą, otrzymał w roku 2006, w trzydziestą rocznicę utworzenia KSS Komitetu Obrony Robotników, przed którym to Komitetem przestrzegał z Jasnej Góry prymas Stefan Wyszyński - od pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.. To było w roku 2006, a ostatecznie zostaliśmy przyłączeni do nowego państwa- Unii Europejskiej w dniu 1 grudnia 2009 roku. Wstęp nastąpił w roku 2004, a wszystko już było przygotowane wcześniej: na przykład Trybunał Konstytucyjny został utworzony już w roku 1982 w czasach mrocznych stanu wojennego przez pana generała Wojciecha Jaruzelskiego, a Rzecznik Praw Obywatelskich to rok 1986.. (???) Trafiła się nam wspaniała okoliczność historyczna, kiedy u władzy w USA był Ronald Reagan, a papieżem był Polak-Jan Paweł II prezydent, który nienawidził Imperium Zła i postanowił z nim skończyć.. Skorzystaliśmy i my odzyskując niepodległość, ale nasze „elity” oddały ją właśnie 1 grudnia 2009 roku- na mocy podpisanego przez Lecha Kaczyńskiego - Traktatu Lizbońskiego. Oddały socjalistom, żeby nam – swoimi idiotycznym pomysłami- przetrzebiły skórę.. I doiły ile się da.. Nie wiem, co robił pan redaktor Seweryn Blumsztajn na manifestacji kobiet w dniu 8 marca, bo przecież nie jest kobietą, chociaż Kopernik też nie była mężczyzną i niczego urodzić nie może, najwyżej trockistowskie idee walki z cywilizacją łacińską, tak jak pan Jacek Kuroń czy Adam Michnik.. A w ogóle, co ci manifestujący w 8 marca mają przeciw dzieciom? Dlaczego redaktorzy Gazety Wyborczej namawiają Polki do nie rodzenia dzieci? Co im te dzieciaki przeszkadzają? Pan redaktor Seweryn Blumsztajn ukończył filozofię chrześcijańską na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i tam widocznie nauczył się tych brzydkich słów - no, bo gdzie? Chyba nie w siedzibie Gazety Wyborczej.. W roku 2008 oddał panu Lechowi Kaczyńskiemu wcześniej pobrane odznaczenie.. Jak to uzasadnił? Pan prezydent znieważa dorobek, historię i symbole opozycji demokratycznej” Solidarności”- ruchu, który Polskę wyzwolił”.(???) Nie pamiętam, czym pan prezydent znieważył dorobek opozycji demokratycznej, owoce tego „dorobku” to postępujące bankructwo państwa, ucieczka ”obywateli” z własnego kraju, długi, długi i gdzie nie sięgnąć- długi.. I wywracanie wszystkiego do góry nogami.. To jest ten” dorobek”? Jedyne, co można - to gadać, w nieskończoność gadać.. Na razie jeszcze, dopóki nie sformalizowano prawnie nowych ”grzechów”, nowych - nadchodzących czasów.. Nietolerancji, ksenofobii i antysemityzmu.. Jak te grzechy zostaną usankcjonowane- zacznie się walka z ksenofobami, antysemitami i takimi, którzy nie tolerują zła.. Ta cała opozycja demokratyczna miała jeden cel: zmienić sojusze, co im się udało.. Zamienili socjalizm moskiewski-, toporny i obskurny, na bardziej z ludzką twarzą- europejski.. Ale ludzka twarz socjalizmu europejskiego powoli znika.. Ukazuje się biurokratyczny potwór, lewiatan, który chce zagarnąć człowieka.. Jego wolności i własność.. Zbudowany, jako tygiel różnych cywilizacji, wymieszanych i wstrząśniętych.. Spojonych kłamstwem i demagogią. Właśnie! Jakiś czas temu posłowie Prawa i Sprawiedliwości domagali się od szefa Ministerstwa Spraw Zagranicznych, pana Radosława Sikorskiego, kiedyś w szeregach Prawa i Sprawiedliwości, wyjaśnienia na temat różnic między angielską wersją paktu fiskalnego, umieszczoną na stronach Rady Europejskiej, a tłumaczeniem tego dokumentu przekazanym przez ministerstwo posłom. Zgodnie z tłumaczeniem MSZ, Polska ma prawo uczestniczyć w euroszczytach, a z tekstu w języku angielskim wynika, że Polska takiego prawa nie ma, bo uczestniczą w nich tylko kraje strefy euro(???) Popatrzcie Państwo - ten sam dokument, a dwa różne spojrzenia.. Bo przecież nie tłumaczenia. Dobre tłumaczenie nie powinno różnić ze sobą zawartości tekstu.. Tekst - to tekst, a tłumaczenie ma przekazać prawdziwe treści zawarte w tekście.. Widocznie w MSZ wkradł się chochlik.. Albo komuś zależało, żeby teksty się różniły i żeby demokratyczni posłowie otrzymali nie tłumaczenie, a pobożne życzenia od rządzących, w wersji obowiązującej.. Takie jaja się wyprawia, żeby ukryć prawdę.. Nie jest winny oczywiście tłumacz, nawet z certyfikatem tłumacza europejskiego, ale ten, co go przymusił do fałszywego świadectwa tłumaczenia.. Nie będziesz mówił fałszywego świadectwa przeciw.. Ale rządzący nic sobie z tego nie robią.. Nawet, gdy wyszło, że każdy z nas dopłaci do igrzysk euro 2012 po 12 000 złotych do każdego biletu, a licząc ze wszystkim, na co wydano w związku ze zbliżającymi się igrzyskami- po 250 000 złotych(!!!!). Prezerwatywa dorzucona do każdego biletu będzie gratis.. Ona nie zrekompensuje tych wydatków. Lewica antykoncepcyjna nie odpuszcza żądnej okazji, tym bardziej, że zbliżają się do kibiców markietanki z Ukrainy i innych zaprzyjaźnionych krajów obozu europejskiego i socjalistycznego.. Co tam prezerwatywa, ale jak do władzy dojdzie Ruch Palikota.. To dopiero zaostrzy się walka z cywilizacją łacińską.. Środowiska związane z „Faktami i Mitami” z urbanowskim „Nie.”. Wszystkie te szumowiny antycywlizacyjne.. Walka się zaostrzy, księży będą wywozić na taczkach, biskupów zabijać, a gawiedź będzie się przyglądać i pod nosem mówić” A dobrze im tak”.. Tak jak mówią, rozmawiając ze mną.. Podszczuwany tłum- jest nieobliczalny.. Krwawy Szela- agent austriacki - już był.. Rewolucje; meksykańska, francuska, radziecka- już były.. Tysiące chrześcijan jest mordowanych codziennie w różnych zakątkach świata.. Atakowane jest wyłącznie chrześcijaństwo.. Jak Wojciech Cejrowski zdemaskował buddyzm - od razu oberwał.. Nie dość, że źle tłumaczą dokumenty w MSZ to jeszcze źle wydają nasze pieniądze.. Urzędnicy tam przesiadujący otrzymali w sumie 2 miliony złotych w postaci premiowych bonów na zakupy od swojego szefa, pana Radosława Sikorskiego. Niech się pocieszą w dobie oszczędności, o których to oszczędnościach, co jakiś czas wspomina pan minister Jacek Vincent Rostowski z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z Budapesztu..
Chodzi o to, że mogliby wydać 10 milionów złotych na bony, a wydali tylko dwa.. I tak upływa nam życie pośród wrogów i okupantów.. Ale Pan Bóg przynajmniej nas nie zawodzi z pogodą.. Zbliża się wiosna, i trawa z pewnością będzie lepiej rosła. Będzie można złapać kolejny oddech.. WJR
Emerytalna hucpa Donalda Tuska trwa w najlepsze
1. Im dłużej Donald Tusk upiera się tylko przy „gołym” podwyższeniu wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do 67 lat, tym więcej pojawia się w przestrzeni publicznej informacji, potwierdzających nieczyste intencje premiera w tej sprawie. Determinacja Tuska w sprawie tych 67 lat wieku emerytalnego wręcz wskazuje, że prawdziwym powodem tak gwałtownej próby przeforsowania tego rozwiązania jest potwierdzenie tzw. rynkom finansowym, że Polska w przyszłości będzie wiarygodnym dłużnikiem, który regularnie spłaca swoje długi. Wydłużenie wieku emerytalnego, bowiem to jak w przypływie szczerości jakiś czas temu powiedział minister Rostowski w radiu Tok FM, to krótszy czas wypłacania świadczeń emerytalnych, a tym samym zmniejszenie zobowiązań Skarbu Państwa z tego tytułu.
2. Ale Premier Tusk nie tylko nie mówi prawdy w sprawie głównego celu swojego emerytalnego przedsięwzięcia. Także w wielu innych kwestiach związanych z tą sprawą, mówiąc najoględniej, mija się z prawdą. Wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat uzasadnia się wydłużeniem prognozowanego trwania życia kobiet i mężczyzn. Padają przy tej okazji dwie liczby, kobiety osiągają wiek 80,5 lat, mężczyźni 71,5 lat, tyle tylko, że ten prognozowany wiek osiągną dzieci urodzone w 2010 roku. Ludzie urodzeni na początku lat 50-tych, będą żyli niestety znacznie krócej, kobiety urodzone w tym czasie mają prognozowany wiek 64 lata a mężczyźni 58 lat, z kolei ci urodzeni na początku lat 90-tych będą żyli przeciętnie, kobiety 75 lat, a mężczyźni tylko 66,5 lat. Jeżeli dodamy do tego, że przeciętny mężczyzna przeżywa w zdrowiu 86% życia, a kobieta 84% życia, to wszystkie te dane pokazują jak niewiele osób w naszym kraju tych urodzonych w latach 1950-2000 dożyje pełnych wypracowanych przez siebie emerytur. Dlatego tak istotna jest propozycja, aby ludzie mieli możliwości kontynuowania pracy po osiągnięciu dotychczasowego wieku emerytalnego (60 lat kobiety, 65 lat mężczyźni), ale zależnie od swego uznania. Jeżeli mają pracę, praca daje im satysfakcję, niech pracują jak najdłużej.
3. Kolejny argument, jakim posługuje się strona rządowa, to, że w większości krajów zachodnich wydłużono wiek emerytalny. To prawda, ale tamtejsze systemy emerytalne są niezwykle elastyczne z punktu widzenia przyszłego emeryta. Na przykład w Niemczech, rzeczywiście wydłużono wiek emerytalny, ale w tym kraju przeciętnie przechodzi się na emeryturę w wieku 62 lat, a w zawodach związanych z ciężką pracą fizyczną, znacznie wcześniej. Na przykład niemiecki górnik przechodzi na emeryturę w wieku 55 lat i nie jest to uznawane za przywilej, robotnik budowlany pracujący na wolnym powietrzu w wieku 58 lat. Po 60 roku życia w Niemczech pracuje tylko około 23% mężczyzn i zaledwie ok.12% kobiet. Co więcej niemiecki system emerytalny pozwala kobietom przechodzić na emeryturę już 10 lat przed osiągnięciem ustawowego wieku emerytalnego a więc od 55 roku życia, przy czym jest ona niższa od tej pełnej o około 20%, a pełna przysługuje kobiecie w wieku 65 lat. Za urodzenie dziecka kobiecie do stażu emerytalnego dolicza się trzy lata i za te lata państwo opłaca za taką kobietę składki emerytalne. Jeżeli do tego dołożymy informację, że w Niemczech stopa zastąpienia, (czyli relacja emerytury do ostatniego wynagrodzenia) wynosi około 80-90%, a w Polsce po reformie emerytalnej 1998 roku tylko 40% brutto, to widać, jakie upokorzenia przyszłym emerytom w naszym kraju, chce zafundować Premier Tusk.
4. Wprawdzie większość Polaków nie zna tych argumentów przemawiających przeciw podwyższeniu wieku emerytalnego w naszym kraju, ale intuicyjnie czują oni, że rządzący po raz kolejny chcą ich wprowadzić w błąd. Stąd blisko 1,5 mln podpisów pod żądaniem referendum w tej sprawie zebranych przez Solidarność i 0,5 mln zebranych przez OPZZ. Będziemy nad wnioskiem Solidarności w tej sprawie debatować już w następnym tygodniu. Prawo i Sprawiedliwość ten wniosek wesprze, zobaczymy jak zachowają się ponoć lewicowe SLD i Ruch Palikota. Zbigniew Kuźmiuk
Dramat profesora Śpiewaka O najnowszej książce Pawła Śpiewaka „Żydokomuna” usłyszymy zapewne nieraz. Koledzy autora i dyżurni dziennikarze zapewnią jej na tyle głośną klakę, żeby zagłuszyć krytyków. Tymczasem autorska interpretacja historii a’la Śpiewak ma istotny defekt: nie spełnia norm warsztatu historycznego, albowiem zawiera porażającą liczbę błędów, nadinterpretacji i niedopowiedzeń. Autor zarzuca wielu osobom uleganie antyżydowskim stereotypom, sam jednak nie potrafi wyzwolić się z równie fałszywego stereotypu, jakoby doświadczenie flirtu z komunizmem było uniwersalnym doświadczeniem polskich Żydów. Być może wynika to z traumatycznych doświadczeń Śpiewaka, który tylko takie osoby spotykał. Obraża to jednak pamięć większości polskich Żydów i Polaków żydowskiego pochodzenia, takich jak np. mjr NSZ Stanisław Ostwind-Zuzga ps. „Kropidło”, legionisty I Brygady Legionów, uczestnika wojny polsko-bolszewickiej i policjanta. W 1942 r. wstąpił do Narodowej Organizacji Wojskowej, wraz, z którą znalazł się w strukturach NSZ. W maju 1944 objął funkcję komendanta powiatowego NSZ w Węgrowie, którą pełnił po wkroczeniu Armii Czerwonej. Aresztowany przez UB w styczniu 1945 roku, 2 lutego 1945 r. został skazany na śmierć i stracony. Takich przykładów ludzi, którzy nie ulegli komunistycznemu zaczadzeniu, jest bardzo wiele. Innym, fałszywym stereotypem lansowanym przez Śpiewaka jest „kato-endecki” antysemityzm, którym próbuje tłumaczyć powstawanie konfliktów polsko-żydowskich. Co gorsza, nie zdobył się na samodzielne zbadanie tytułowej problematyki, nie pofatygował się do archiwów, ani nawet nie odwołuje się do dokumentów. Operuje obiegowymi faktami i cytatami, które służą mu do udowodnienia z góry założonej tezy, że głównym powodem angażowania się Żydów w komunizm był antysemityzm. Niezbyt to oryginalne – w historiografii anglosaskiej są setki podobnych publikacji, poczynając od lat 70. XX wieku. Śpiewak pozuje jednak na odkrywcę i z powagą głosi, że widoczna nadreprezentacja Żydów w ruchu komunistycznym podyktowana była tym, iż ten nurt polityczny stał po stronie „słabszych, wyzyskiwanych, biednych”. Komunizm był więc dobry, a żydokomuna to postawa wyboru wyższych wartości etycznych – zły był natomiast otaczający ich świat, „wrogi i antysemicki” (s. 142). W taki sam sposób tłumaczy angażowanie się żydokomuny w UB i stalinowskie państwo terroru, jakim była Polska „ludowa” (s. 205). Schematyzm myślowy kontrastuje z megalomańską w formie notą biograficzną autora, przedstawiającego się jako czołowy polski intelektualista (najczęściej cytowany polski socjolog, którego komentarze pojawiają się od razu, gdy dochodzi do sporów ideowych lub politycznych – 4 s. okładki). Przykrą konstatacją jest, że autor dla podparcia swoich teorii dopuszcza się moderowania cytatów. Np. słynne stwierdzenie premiera Sławoja Składkowskiego, dotyczące bojkotu sklepów żydowskich: Walka ekonomiczna, owszem, ale krzywdy żadnej, zamieścił w zupełniej zmienionej formie, która wypacza jej pierwotny sens: bicie Żydów wykluczone, bojkot jak najbardziej wskazany (s. 136). Tak więc nie chodziło, jak starał się pokazać Śpiewak, o czynne poparcie bojkotu, ale o jego tolerowanie. Podretuszowany cytat miał uzasadnić wymyśloną tezę o rzekomym poparciu władz II RP dla akcji bojkotu ekonomicznego, prowadzonego przez opozycyjne Stronnictwo Narodowe. Dalej, nie licząc się zupełnie z faktami, posuwa się nawet do twierdzenia, że państwo polskie nie zatrudniało Żydów w szkolnictwie, administracji państwowej, w wojsku i policji. Jest to oczywista nieprawda, gdyż ani przed 1926 r., ani tym bardziej później, nie było w Polsce przepisów, które ograniczałyby prawo obywateli do zatrudnienia z uwagi na pochodzenie czy wyznanie. Przykładem logicznej niespójności wywodu Śpiewaka, jest twierdzenie jakoby w Sowieckiej Rosji Żydzi znaleźli pełną możliwość kształcenia się i awansu zawodowego (s. 91). Tymczasem stronę wcześniej napisał, że bolszewicy zwalczali żydowską religię i partie polityczne, a z 2 700 tys. sowieckich Żydów ponad 830 tys. (czyli ok. 1/3) zostało zaliczonych do kategorii liszeńców, czyli bywszych ludzi, szykanowanych na każdym kroku i pozbawionych wszelkich praw, nie tylko do edukacji. Na koniec, zadziwia selektywny dobór literatury i pominięcie szeregu pozycji, a nawet dorobku takich autorów, jak m.in. profesorowie Antoni Dudek, Szymon Rudnicki, Jerzy Robert Nowak, Anna Landau-Czajka, Marek Jan Chodakiewicz, Tomasz Szarota, Jerzy Eisler czy Paweł Machcewicz. Części literatury wymienionej w bibliografii autor zapewnie nawet nie miał okazji trzymać rękach. Świadczy o tym np. zapis bibliograficzny: Tomasz Gluziński, Światowa Polityka żydowska, Warszawa 1932 – w rzeczywistości Śpiewak pomylił, co najmniej dwie pozycje różnych autorów: Tadeusza Gluzińskiego (występującego pod pseudonimem Henryk Rolicki), Zmierzch Izraela, Warszawa 1932; oraz Stanisława Trzeciaka Program światowej polityki żydowskiej, Warszawa 1936. Może jednak chodziło o jeszcze inną książkę: Zbigniewa Krasnowskiego Światowa polityka żydowska, Warszawa 1934. Generalnie bibliografia wydaje się być zbiorem przypadkowych publikacji, wyszukanych „na chybcika” w internecie.
Reasumując: lektura najnowszej książki Pawła Śpiewaka skłania do wniosku, że nie sprawdził się on, jako historyk. Nie każdy socjolog, nawet taki, który uważa się za wybitnego, musi być równocześnie dobrym historykiem. Niemniej jednak należy żałować niskiego poziomu tej książki, gdyż fenomen żydokomuny zasługuje na rzetelną monografię. Zainteresowani będą musieli jeszcze na nią poczekać. Wojciech Jerzy Muszyński
Naczelny Sąd Administracyjny: Homoseksualiści bez przywilejów podatkowych Wyrokiem Naczelnego Sądu Administracyjnego lesbijki i pederaści i pozostający w związkach nie będą mogli rozliczać jak małżonkowie ani korzystać ze zwolnienia w razie darowizny. Sprawę przed NSA wniosły dwie kobiety pozostające w związku, zawartym w „Reformowanym Kościele Katolickim w Polsce” w oparciu o promowany przez lewackie i antykatolickie środowiska tzw. ślub humanistyczny. Kobiety chciały by darowizna, którą jedna z nich przekazała była zwolniona z podatku od spadków i darowizn. Prawo takie mają osoby pozostające w związkach rodzinnych. Złożyły też one jeden formularz rozliczenia podatku rocznego. Fiskus odmówił im jednak obu przywilejów i nakazał zapłacić podatek od darowizny oraz uregulować sprawę PIT – u. Jest to jasną i oczywistą konsekwencją faktu, że w polskim prawie za rodzinę uznajemy związek kobiety i mężczyzny. Przywileje te wynikają z intencjonalności prawa w kierunku rodzicielstwa. Które wszak nie może być udziałem związków homoseksualnych. Polskie sądownictwo administracyjne opowiedziało się po stronie rodziny i prawa naturalnego. Środowiska homoseksualne, często wyrażają chęć bycia beneficjentem przywilejów, zapominają, że te ostatnie są immanentnie powiązane z obowiązkami. Tym razem rozsądek zatryumfował, jednak obrońcy rodziny powinny być przygotowani na otwieranie kolejnych frontów walki z normalnością przez lewackie i homoseksualne lobby.
sygnatury akt: II FSK 1704/10, II FSK 2082-2083/10
Rzeczpospolita
Tuż po katastrofie w Smoleńsku Rosjanie zakłócali połączenia telefoniczne “Nasz Dziennik” ujawnia: Tuż po katastrofie w Smoleńsku Rosjanie zakłócali połączenia telefoniczne Pierwsze minuty po upadku Tu-154M z prezydentem Lechem Kaczyńskim i delegacją katyńską na pokładzie. I pierwsza blokada informacji.
– Próbował się z nami połączyć kierowca ambasadora, który był na płycie lotniska. Ale żaden z telefonów nie dzwonił. Dlaczego? Nie wiem – przyznaje w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” ppłk Krzysztof Dacewicz, funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu, który 10 kwietnia 2010 r. był w Smoleńsku. Oficer odsłania kulisy przygotowań do wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu.
– 6 kwietnia 2010 r. spotkaliśmy się z Rosjanami z Federalnej Służby Ochrony w hotelu Nowyj w Smoleńsku. Pytaliśmy o kolumnę samochodową i samo lotnisko. Usłyszeliśmy, że Siewiernyj to bardzo specyficzny rejon, warunki atmosferyczne są bardzo chimeryczne, piękna pogoda w ciągu kwadransa przeobraża się w mgłę uniemożliwiającą lądowanie. Zapytaliśmy: co, jeśli nie będzie warunków do lądowania. Rosjanie odpowiedzieli, że mają przygotowane lotniska zapasowe – mówi Dacewicz.Faktem jest, że 10 kwietnia 2010 r. na płycie lotniska nie było funkcjonariuszy stricte z grupy przygotowawczej. Powód? Rosjanie nie wyrazili na to zgody. Czy polskie BOR starało się wpłynąć na zmianę tej decyzji? W rozmowach w Moskwie z grupą przygotowawczą Federacji Rosyjskiej uczestniczył tylko płk Jarosław Florczak. Po powrocie grupy rekonesansowej do Warszawy poinformował kolegów, że do Smoleńska nie leci nikt z zespołu lotniskowego. Rosjanie nie życzyli sobie, bowiem polskich służb na terenie lotniska.
- Przypuszczam, że poinformował o tym szefostwo BOR. Informacja o odmowie zgody na sprawdzenie płyty była zawarta w notatce mjr. Cezarego K. – relacjonuje oficer. Jaka była reakcja szefostwa? – Nie wiem – przyznaje Dacewicz. Wcześniej, pod koniec marca 2010 r., grupa rekonesansowa poleciała do Moskwy.
– Odebrali nas ludzie z ambasady. Dzień później rano wsiedliśmy w trzy podstawione busy i pojechaliśmy do Smoleńska na spotkanie z Rosjanami z FSO. Już w Smoleńsku okazało się, że Rosjanie nie przylecą. Mogliśmy obejrzeć wszystkie punkty, z wyjątkiem płyty lotniska. Usłyszeliśmy, że to teren wojskowy i strona rosyjska nie życzy sobie tu naszej obecności – opowiada nasz rozmówca. Przed wyjazdem do Katynia oficerowie BOR nie mieli specjalnej odprawy zadaniowej z szefostwem, na której poinformowano by ich o szczegółowych, dodatkowych koordynatach. – Kierowca ambasadora miał nam przekazać informację, że tupolew wylądował, wejść na pokład, rozdać specjalne identyfikatory ekipie BOR i wyjechać z nimi z lotniska. Tak było 7 kwietnia w czasie przylotu do Smoleńska premiera – kwituje ppłk Krzysztof Dacewicz. Piotr Czartoryski-Sziler
KOMENTARZ BIBUŁY: Indolencja, nieprzygotowanie, brak profesjonalizmu wszystkich jednostek tzw. ochrony, np. BOR-u, ale i ludzi związanych z Kancelarią Prezydenta, jest niewyobrażalna. Polecamy raz jeszcze wnikliwe opracowanie blogera Free Your Mind – niezależnie czy ktoś przyjmuje taką czy inną wersję tzw. katastrofy smoleńskiej – który obszernie przedstawia właśnie ten stan komórek odpowiedzialnych za bezpieczeństwo przywódców tego rozkładającego się Państwa Polskiego. Co to znaczy: “Próbował się z nami połączyć kierowca ambasadora [...] ale żaden z telefonów nie dzwonił – przyznaje ppłk Krzysztof Dacewicz, funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu“? To BOR w komunikacji polega na telefonii komórkowej obcego – i wrogiego – państwa?! To niesłychane i świadczy jedynie o tym, że państwo, którego tak funkcjonują siły bezpieczeństwa i ochrony, po prostu nie może we współczesnym świecie istnieć.
A o radiotelefonach, Walkie-Talkie w BOR-rze nie słyszeli? Jeśli nie, to przypominamy: stosowane są od czasów II Wojny Światowej, a np. najbardziej popularny model AN/PRC-148 firmy Thales stosowany jest przez armię amerykańską i siły NATO. Różne wersje, mutacje i modele pokrewne, jak i inne doskonalsze konstrukcje stosowane są przez służby specjalne całego świata. No, jak się okazuje, z wyjątkiem Państwa Polskiego. Te polegają na rosyjskiej telefonii komórkowej…
Policjo, na mnie już nie licz Dwie historie z ostatnich dni.
Historia pierwsza. Celebrytka i serialowa aktoreczka wraz z dziennikarzem TVN Turbo testują luksusowe auto. Postanawiają zamienić się miejscami za kierownicą, wobec czego zatrzymują się nieprzepisowo na przystanku autobusowym, a dziennikarz nieostrożnie otwiera drzwi na oścież. Ruszający z przystanku autobus te drzwi poważnie uszkadza. Na miejscu pojawia się drogówka, która na widok aktoreczki oraz dziennikarza dostaje orgazmu i karze mandatem wyłącznie kierowcę autobusu. Ten zresztą też jest przeszczęśliwy, ponieważ aktoreczka dała mu autograf dla córki. Dopiero po paru dniach pojawiają się pytania o postępowanie policjantów, a wypowiedzi ekspertów od ruchu drogowego są jednoznaczne: celebrytka i jej samochodowy cicerone też powinni byli dostać mandat.
Historia druga. W Katowicach hiperprofesjonalny oddział antyterrorystów ma zatrzymać groźnego przestępcę. Policjanci przeprowadzają profesjonalne rozeznanie: pytają „pracownika administracji”, (czyli zapewne ciecia), gdzie mieszka przestępca. Cieć się waha i w końcu wskazuje źle. Ale wiadomo – skoro inny cieć pełni ważną funkcję rządową, to generalnie cieciom ufać trzeba. Antyterroryści wpadają do mieszkania i leją zastanych tam kobietę oraz mężczyznę. A gdy ci zostali już porządnie złojeni, sprawdzają im dokumenty i oto – wot siurpryza! – okazuje się, że to nie ci. Całkiem jak w tej scenie z „Nie ma róży bez ognia” (http://www.youtube.com/watch?v=u8aoMR9bVng&feature=related
od 7 min.) – „Zenek, to nie ten, idioto”. Bareja po raz kolejny okazuje się twórcą ponadczasowym. Oczywiście policja przeprosiła, a jakże, ale też zaznaczyła, że lokatorzy nie tego mieszkania nie chcieli współpracować, stąd elementy użycia siły. Znaczy – mieli dołożyć sobie sami, coby się funkcjonariusze nie musieli męczyć? Przez wiele lat w wielu głośnych sprawach w swoich komentarzach stawałem po stronie policji, choć wiedziałem, że to struktura – zwłaszcza na centralnym szczeblu – tkwiąca często nadal w Peerelu, głównie za sprawą ludzi. Jednocześnie miałem cały czas w pamięci przeczytaną już dość dawno temu książkę „Przełom” Williama Brattona, dziś już legendarnego komendanta policji nowojorskiej, który z Nowego Jorku – miasta przyjaznego przestępcom zrobił miasto przyjazne ludziom. Widziałem, że nawet, jeśli zdarzali się komendanci główni, którzy oficjalnie potwierdzali, że dokonania Brattona znają, a książkę czytali (był nawet taki, który zalecił ją komendantom wojewódzkim, jako lekturę obowiązkową), to jest to tylko tzw. lip service. Nigdy się nie zdarzyło, żeby którykolwiek z szefów polskiej policji wprowadził w życie którąś z naczelnych zasad organizacyjnych, jakie w NYPD wdrażał Bratton. W pamięci miałem zwłaszcza jedną z głównych reguł Brattona: zero tolerancji. Z tym, że większość interpretowała to jedynie, jako „zero tolerancji” wobec nawet drobnych wykroczeń, podczas gdy dla Brattona znaczenie tej frazy było podwójne. Oznaczała ona także zero tolerancji wobec samych funkcjonariuszy, jeżeli przekroczą przepisy i złamią zasady. W Polsce ta reguła, jak to często bywa, stoi na głowie. Są policjanci, którzy trwają w zawieszeniu przez kilka lat, jeżeli oskarży ich o współpracę jeden bandyta. Ale gdy zdarza się sprawa, która wynika ewidentnie z winy policjantów – jak w Katowicach – to szefowie robią wszystko, żeby nie przyznawać się do winy i nie zapłacić ani złotówki odszkodowania. Resztki mojego kredytu zaufania dla polskiej policji wyczerpały się 11 listopada ubiegłego roku. To, co zaprezentowała policja głównie na Placu Konstytucji, a także słynne sceny z gliniarzem po cywilnemu, kopiącym po głowie spokojnie idącego człowieka, sprawiły, że nie jestem już w stanie traktować policji w jakiejkolwiek sprawie, jako instytucji godnej zaufania. Dwie na początku przywołane historie, choć z całkiem innych dziedzin działania policji, są o tyle symptomatyczne, że dają całościowy obraz kultury instytucjonalnej tej instytucji. Pierwsza pokazuje, że równe traktowanie obywateli przez policję to fikcja. Drogówka, która – to tajemnica poliszynela – dostaje odgórne normy liczby mandatów do wystawienia, ma w istocie głęboko gdzieś bezpieczeństwo na drogach, a jej naczelnym zadaniem jest zasilanie budżetu jak najmniejszym kosztem, czyli głównie z wykorzystaniem radarów. W sytuacji, do jakiej doszło w Warszawie, zwykły Kowalski dostałby nie tylko mandat za zatrzymanie się na przystanku i brak należytej ostrożności przy wsiadaniu do auta, ale jeszcze za gaśnicę bez aktualnej homologacji i brudną tablicę rejestracyjną. Oraz zapewne zatrzymano by mu dowód rejestracyjny za zniszczone drzwi. No, ale na widok redaktora Kornackiego i aktoreczki Sochy nasi twardziele miękną. Może nie bez znaczenia jest fakt bliskiej współpracy TVN Turbo i policji drogowej, zwłaszcza warszawskiej? Ręka rękę myje. Druga sprawa jest bardziej przerażająca. Raz, że to nie pierwsza taka historia, a policja, jak widać, nie wyciąga z poprzednich żadnych wniosków. Dwa – że okazuje się, iż oddział uzbrojonych po zęby bysiów, którzy mogą łatwo w trakcie interwencji złamać komuś kręgosłup albo wybić oko, robi profesjonalne rozeznanie przed akcją, rozpytując ciecia. A następnie ustami niezwykle twarzowego rzecznika broni się, że napadnięci – tak to należy nazwać – nie chcieli współpracować. Teraz poszkodowanych czekają prawdopodobnie lata rozpraw, bo tego typu spraw policja nigdy nie załatwia, jak należy. Zawsze walczy do upadłego, broniąc swojego rzekomego profesjonalizmu. Wydaje się organicznie niezdolna do przyznania się do błędu. Te dwie sprawy przypieczętowują zmianę mojego stosunku do polskiej policji. Nie mam do niej zaufania, uważam ją za instytucję bardziej niebezpieczną dla obywateli niż im pomagającą, nieefektywną i zdemoralizowaną. Polska policjo, na moje wsparcie w mediach już nie licz. Warzecha
Największa zasługa Lud jest niewdzięczny i niepamiętliwy. Coraz mniej jest cierpiących na traumatyczne zaburzenia po dyktaturze PiS. Już zapomniano czasy, gdy przyszły minister Graś bił na alarm, ostrzegając przed "Securitate", gdy nawet prominent nie był pewny ni dnia, ni godziny, gdy szalała lustracja. Nawiększą zasługą PO jest to, że PiS już nie rządzi – stwierdził jeden z jej założycieli Andrzej Olechowski. Inny, Gromosław Czempiński, zapewne by się z nim zgodził, chociaż to za rządów PO spotkała go nieprzyjemność – zatrzymanie przez CBA. Ale też szybko został zwolniony i znowu możemy go podziwiać na telewizyjnych ekranach. Myślę, że podobnie sądzą inni twórcy tej partii, z wyjątkiem Macieja Płażyńskiego, który nic już sądzić nie może, od kiedy „państwo zdało egzamin” w Smoleńsku. Ale tak naprawdę nie jest to największa zasługa PO – to zasługa jedyna. Bo gdyby rządziły SLD, PSL czy SD, to, jak przypuszczam, powstałoby tyle samo, a może i więcej autostrad, koleje jeździłby równie szybko, PKB rósłby mniej więcej tak samo itd. No, może orlików mielibyśmy trochę mniej. Nic, więc dziwnego, że pojawił się pomysł, by odświeżyć pamięć ludowi pokazowym procesem przed Trybunałem Stanu. PO przestraszyła się jednak własnej odwagi. A szkoda, bo proces doskonale wpisywałby się w Mistrzostwa Europy, jako program towarzyszący, dodatkowo zespalający obu organizatorów imprezy. Tam Tymoszenko dogorywająca w kolonii karnej, u nas Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro przed sądem. Oskarżony Kaczyński mógłby też wreszcie powiedzieć wszystko, co wie o polskiej rzeczywistości. Widowisko byłoby znacznie lepsze od posiedzeń komisji Rywina. Po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego proces jego brata mógłby stać się kolejnym wpisanym w księgi historii dokonaniem Donalda Tuska i PO. Gdy paliwo antypisowskie zaczęło się wypalać, trzeba było rozejrzeć się za innym obiektem. Wypadło na Kościół. Cel jest dobrze wybrany. Gdy marzenie o zielonej wyspie zmienia się w opowieść o głodowych emeryturach i w prawo do pracy do śmierci, dobrze mieć na podorędziu krwiopijców. Nie nadają się do tej roli ani kapitaliści, ani banki – zostali jednak „czarni”, katabasy, pasibrzuchy. Lud to podchwyci, bo pamięta o księdzu, który rozglądał się za kopertą w czasie kolędy, za wiele żądał za pogrzeb, domagał się, by przed komunią posyłać dzieci na religię i nie chciał ochrzcić dziecka niewierzących rodziców.
W jakimś sensie ta akcja była nieuchronna. Monocentryzm władztwa PO, w którym ogłoszono, że opozycja to szkodnicy i wariaci, spowodował, że dawny schemat myślenia Polaków uformowanych przez lata komunizmu odżył. Przejawia się on spójnym syndromem cech i zachowań – przekonaniem, że „lepiej dobrze żyć z władzą”, w samocenzurze i ograniczaniu wolności słowa, serwilizmie. Dlatego już nie dziwi, że programy informacyjne mogą pomijać milczeniem wielotysięczne demontracje, a rozdymać do rangi wydarzenia wulgarne inscenizacje. Pojawiły się w nowej formie i pod nowymi nazwami dawne towarzystwa planowania rodziny i towarzystwa krzewienia kultury świeckiej, cykle wykładów lektorów KC i KW – często obecni instruktorzy kontynuują przerwane dzieło rodziców. Wróciła pusta nowomowa i żargon ideologiczny. Praktykowany jest proceder podważania instytucji demokratycznych przez sprowadzanie ich do nonsensu, bo jeśli jest jakiś niewątpliwy przypadek godny Trybunału Stanu, to są nim działania premiera Tuska i jego ministrów przed i po Smoleńsku. Antyklerykalizm jest kolejnym rekonstruowanym elementem tej mozaiki. Pasuje do niej jak ulał. Trudno wyobrazić sobie renesans peerelizmu bez nagonki na Kościół. Zaczęło się od wierzących moherów, teraz uderza się w duchownych, nie patrząc już, czy są toruńscy czy łagiewniccy. W rezerwie są jeszcze kułacy. Gdy już PSL nie będzie potrzebne, jako koalicjant, oczekiwać można akcji rozkułaczania Waldemara Pawlaka, Eugeniusza Kłopotka i innych. Zdzisław Krasnodębski
Rosjanie zacierali ślady Z prof. Michaelem Badenem, światowej sławy patologiem, rozmawia Dorota Kania. Czy widział Pan zdjęcia ofiar smoleńskiej katastrofy i szczątków samolotu? Tak, ale oczywiście nie wszystkie. Na pewno za szybko uprzątnięto miejsce katastrofy, za szybko zabrano ciała. Widać, że rozrzut części samolotu i ciał jest na dużej powierzchni. Właściwe zbadanie ciał na miejscu katastrofy zajęłoby znacznie więcej czasu, niż zostało na to poświęcone.
Czy uwzględniając rozmieszczenie ciał ofiar można wykluczyć, że doszło do wybuchu? Nie można tego w żaden sposób wykluczyć, a dokładne zdjęcia i filmy, które zostały zrobione tuż po katastrofie, są dowodowo bezcenne. Z tego, co mi wiadomo, w Polsce nie ma takiego materiału.
Jakie badania są najważniejsze po ekshumacji? Na pewno należałoby wykonać badanie rentgenowskie.
Podczas badań ciał Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki wykonano tomografię komputerową. Po co w takim razie jest potrzebne badanie RTG? Tomografia komputerowa jest pomocna w diagnostyce chorób. Natomiast przy badaniach ciał niezbędne jest RTG. Jeżeli w samolocie doszło do eksplozji, to fragmenty metalu znajdują się w ciałach osób, które siedziały w centrum wybuchu. W innych ciałach ich nie będzie i dlatego uważam, że należy dokonać ekshumacji wszystkich 96 ofiar katastrofy i przeprowadzić badania, m.in. na obecność metalu. W wypadku katastrofy smoleńskiej ekshumacje i dokładne zbadanie absolutnie wszystkich ciał leży w interesie społecznym. Nie wiemy, jakie badania wykonali Rosjanie w Moskwie, nie znamy ich wyników.
Czy ma to sens po dwóch latach od śmierci? Tak, ponieważ fragmenty metalu, nawet najdrobniejsze, można znaleźć w kościach nawet po kilkudziesięciu latach. Trzydzieści lat temu w Grecji w wyniku wybuchu na pokładzie samolotu zginęła kobieta, a pilot zdążył się katapultować. W trakcie badań patologicznych w jej ciele znaleziono fragmenty bomby, która – jak się później okazało – znajdowała się pod fotelem pasażerki.
W maju 2010 r., ponad miesiąc po katastrofie, do Polski przyjechały szczątki ciał ofiar, które decyzją ministra Michała Boniego zostały skremowane. Zarówno Rosjanie, jak i Polacy stwierdzili, że nie można ich było zidentyfikować. To nieprawda. Można i trzeba było przeprowadzić identyfikację, analizując DNA, i właśnie to badanie jest najbardziej wiarygodne. Tego typu badania są wprawdzie długotrwałe i kosztowne, ale należało je zrobić. Jeżeli nie wykonali ich Rosjanie, to polski rząd był zobligowany, żeby przeprowadzić je w Polsce. Nie mogę zrozumieć, dlaczego polski rząd zaniechał badań i zgodził się na kremację szczątków. To działanie na szkodę własnych obywateli, na szkodę państwa.
Czy kremacja ostatecznie zamyka drogę do badań? Spopielenie zwłok niszczy DNA i uniemożliwia dalsze badania. Przypominam, że ani jeden fragment ciała z badania z zamachu na WTC nie został skremowany. Przeprowadzałem analizy po ekshumacji rodziny Romanowów i samego cara Mikołaja II. Rosjanie zlecili badania DNA każdego, nawet najdrobniejszego szczątka, by mieć stuprocentową pewność, że jest to carska rodzina.
Czy kiedykolwiek odmówiono Panu udziału w badaniach? Do tej pory, przez czterdzieści lat mojej pracy, nigdy mi nie odmówiono udziału w badaniach, które przeprowadzałem, m.in. w Zimbabwe czy Izraelu. Po raz pierwszy odmowa spotkała mnie w Polsce. I tylko tutaj. Dorota Kania
Jedynie strach przed Gowinem blokuje nowe wybory Jeśli zostaną przeprowadzone przedterminowe wybory.Sejm by wyglądał jak Polaka dzielnicowa. Słaby politycznie, rozbity, skłócony, łatwy do manipulacji prze służby rodzime i obce. Dziennikarze straszą przedterminowymi wyborami. Powodem formalnym jest opozycja PSL przeciwko koncepcji Tuska zagnania Polaków do pracy. Praca aż do śmierci. Tym, co przeżyją obóz pracy, w jaki zamienia się Polska pod panowaniem II Komuny dostaną się jakiś ochłapy, resztki z pańskiego stołu. Oczywiście nie będzie to dotyczyć wszystkich. Establishment, funkcjonariusze reżymu II Komuny pójdą na emeryturę wcześniej, w wieku 35, 40 lat i będą jak Agent tomek, czy prokurator, czy europoseł dostawać cztery, sześć, czy dziesięć tysięcy złotych. Tak naprawdę bat Tuska zapędzi do harówy staruszków jedynie z klas niższych. Sytuacja w Polsce dojrzała do ponownego rozbicia Sejmu, dokładnego rozczłonkowania sceny politycznej. Nie dopuszczenia do powstania w Polce kartelu elit. O Kartelu elit pisała Fedyszak Radziejowska opisując system polityczny elit. Powstał tam silny ośrodek władzy, który jest odporny na wyniki wyborów, taki pseudodemokratyczny system polityczny. W interesie Niemiec i Rosji leży niedopuszczenie do takiej sytuacji. Niedopuszczenie do powstania silnego ośrodka władzy, stąd szkodliwa postkomunistyczna konstytucja, która skutkuje permanentnym rozbiciem sceny politycznej. Próby utworzenia stabilnego, silnego ośrodka władzy spełzają na niczym. Pierwsza próba to okres rządów Miller Kwaśniewski, druga rządy Kaczyński – Kaczyński, i tera Tusk Komorowski. Tusk, jeśli udałoby mu się przetrwać kolejne cztery lata i rozbić PiS miałby szanse zbudować system, w którym wybory nie miałyby żadnego znaczenia. O ile się nie myl eto Krasnodębski napisał, że w Polsce istnieje tylko jeden obóz polityczny podzielony na partię. Platforma, Palikot, PSL, SLD. Jeśli udałoby się usuną realną opozycję, jaką jest PiS głosowałoby się się na coś w rodzaju listę Frontu Jedności Narodu. Kampania wyborcza stałaby się szopką, tak jak we Francji, czy Niemczech. Nieważne, kto wygra, żadnych poważnych zmian nie będzie. W Niemczech w sensie politycznym i ideologicznym nic się nic się zmienia od dziesięcioleci. We Francji jedyna różnica to jak szybko przebudowywać Francję na córę ideologii politycznej poprawności. Demiurgom czuwającym nad nasza sceną polityczna sen z powiek spędza PiS i Kaczyński. A już tak dobrze szło. Również Jarosław miał wsiąść do samolotu do Smoleńska i zderzyć się z „pancerna brzozą „Pechowo dla demiurgów nie wsiadł. Jeśli zostaną przeprowadzone przedterminowe wybory to gdyby nie niewiadoma PiSu i Gowina Sejm by wyglądał jak Polaka dzielnicowa. Słaby politycznie, rozbity, skłócony, łatwy do manipulacji prze służby rodzime i obce. Znalazłby się w nim Palikot, SLD, Solidarna Polska połączona z PJN, Platforma, która po słabym wyniku rozpadłaby się w trakcie walki o przywództwo, co zresztą wieszczył Rymanowski, PSL i PIS. W najlepszym dal demiurgów wypadku aż osiem partii. Czekałaby nas orgia koalicji, koalicyjek, rządów, półrządów i ćwerć rządów. Chaos i bałagan w kraju. Ale parokrotne próby rozbicia PIS się nie udały.Sukcesja w PiS przebiega sprawnie i planowo. PiS po usunięciu karierowiczów i frakcji socjalistycznej, czy jak mówił sam Kurski socjaldemokratycznej dokonuje powolnego zwrotu liberalnego.Jeśli Platform rozpadnie się nie tak jak planowano na frakcje wodzowskie, czyli Tuska i Schetyna, ale po linii programowej i politycznej, czyli na lewackie społecznie skrzydło Tuska i Schetyny oraz na konserwatywno liberalne Gowina i Rokity to istnieje realna szansa na powstanie silnej koalicji PiS, frakcja Gowina i Rokity oraz PSL. Koalicja taka jest intencja Kaczyńskiego, który jest, z czego sobie zdaje sprawę więźniem swego społecznego elektoratu, który musi bronić przed wyzyskiem. Jego próba zawiązania koalicji z UPR bez Korwina oczywiście i hasłami konieczności przywrócenia reform Wilczka bardzo dobrze świadczą o Kaczyńskim. Kaczyńskiemu potrzebny jest wolnorynkowy koalicjant, którego rekami będzie mógł przeprowadzić radykalne reformy. Zresztą w samym PiS skrzydło wolonorynkowe jest coraz silniejsze. Marek Mojsiewicz
Napad na naczelnego rabina Polski. Wersja Karola Golińskiego. Polska opinia publiczna została wstrząśnięta informacją o brutalnym napadzie na naczelnego rabina Polski. Dobroduszni Polacy okazali kolejny raz współczucie niewinnie prześladowanemu bratu starozakonnemu... Gdy dzisiaj stoimy w obliczu wojny z Iranem i katastrofy atomowej o zasięgu globalnym, gdy dochodzą do nas słuchy z Zachodniej Europy o terroryzmie - budzi się refleksja nad anty-żydowskimi ekscesami w naszym Kraju. Wracam myślą do wydarzenia z roku 2006-go. Polska opinia publiczna została wstrząśnięta informacją o brutalnym napadzie na naczelnego rabina Polski. Dobroduszni Polacy okazali kolejny raz współczucie niewinnie prześladowanemu bratu starozakonnemu... Służby państwowe stanęły na głowie, żeby sprawcę znaleźć i przykładnie ukarać. A - jaka była prawda? Tak się zlozyło, że znałem osobiście człowieka, który został zidentyfikowany, jako napastnik, był o ten napad oskarżony i wyrokiem sądu prawomocnie skazany. Pan Karol Goliński zgodził się wystąpić w filmie dla TELEWIZJI NARODOWEJ i przedstawił swoją wersję wydarzeń, która jednak nie znalazła uznania w oczach niezawisłego sądu. Mój rozmówca został skazany na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na lat pięć. Materiał dla TELEWIZJI NARODOWEJ został zrealizowany w pierwszy dzień wiosny 2012, przed pałacem prezydenckim w Warszawie, gdzie prawicowi działacze organizowali imprezę "Dzień Gniewu" będącą inauguracją politycznego sezonu Anno Domini 2012. Z racji, że anonimowy oficer frontu ideologicznego na portalu Nowy Ekran o pseudonimie "Moherowy' pozwala zobie na dezawuowanie tej imprezy i w dodatku wykorzystuje moje filmy do ilustracji swoich nieprawdziwych tez - pozwolę sobie zwrócić uwagę Państwa, że na niniejszym filmie jest pól godziny przed imprezą (godzina 17:33), że przed pałacem jest dopiero grupa działaczy zabezpieczajacych techniczne elementy (naglośnienie, taczka dla premiera, generator prądu, bannery) i że ten film nie jest kompletnym sprawozdaniem z tej bardzo udanej imprezy, lecz odsłonięciem przed i około-imprezowym. Osoby zainteresowane proszę o niedowierzanie internaucie o jakże mylacym pseudonimie "Moherowy", o staranne analizy i odsyłam do calości relacji zrobionej przez dwie Kolezanki; jedną o pseudonimie "vrota.pl" i drugą - o pseudonimie "carcinka" - i zamieszczone na YouTube z odnosnikami na Nowym Ekranie. Eugeniusz Sendecki
A smród rozchodzi się już po całej Europie Miałem niedawno okazję odwiedzenia Krakowa i Górnego Śląska. Korzystając z wolnych chwil obejrzałem sobie obie aglomeracje od podszewki, spacerując po zwykłych dzielnicach. Zagłębie nigdy nie było piękne, ale obecnie to jest jeden ogromny wymierający nędzny slums. Trzeba przyznać, że spodziewałem się czegoś lepszego po „królewskim Krakowie”. Ścisłe centrum w obrębie plant jest urocze, ale nawet tu straszą rozpadające się rudery oczekujące na swych nowych żydowskich właścicieli od dwudziestu już lat „praworządnej” III RP. Stopień upadku pozostałych jego części zaskoczył mnie natomiast ogromnie. Starając się patrzeć pod nogi, by sobie ich nie połamać na rozpadających się ze starości płytach chodnikowych, rozglądałem się w miarę możliwości po okolicznych domach. Szare brudne obdrapane rudery z odpadającymi resztkami tynku, kryją niekiedy piękną secesyjną architekturę. Inne są zwykłymi nieremontowanymi chałupami. Wszędzie rzuca się w oczy pustka. Niewielu ma chyba obecny Kraków autentycznych stałych mieszkańców, może ze sto tysięcy? Reszta to „studenci” i „turyści” ściągający tu tłumnie z całej Europy, zwabieni niskim czesnym, tanim „browarem” i wysokiej, jakości usługami naszych „pań” w tym znamienitym euroburdelu. Nasuwa się w tym momencie pytanie, czy tak wyobrażali sobie mieszkańcy III RP euro-dobrobyt. Chyba nie wszyscy, bo zauważyłem na mieście bilbordy wzywające NMP na ratunek, bo „giniemy”, jak głosiły na nich napisy. Nie wiem, kto był fundatorem tej kampanii, ale przypuszczam, że niedobitki tak zwanych Polaków-Katolików. Problem tkwi w tym, że jako niedobitki nie są oni w stanie nic zdziałać w masie zadowolonej większości POlszewików. Na to, że Matka Boska ześle z Nieba hufce aniołów, przynajmniej ja nie liczę. Dlatego też nie zakupię lornetki do obserwowania nieboskłonu. Podobnie postąpiłem w momencie „akcesji” III RP do UE, kiedy to obiecywana była manna z nieba w postaci „unijnych dotacji”. Manna nie spadła i lornetka nie była potrzebna. „Dotacje unijne” daje się natomiast zauważyć na poziomie gruntu w postaci pięknych plakatów informujących o „współfinansowaniu przez Unię” różnorakich projektów, takich jak np. nowe automaty do zakupu biletów komunikacji miejskiej. UE z cząstki polskiej kontrybucji do unijnej kasy funduje takowe plakaty przy prawie każdym „epokowym” projekcie. No a na ów projekt muszą się już składać sami tubylcy. Jednakowoż kolorowe plakaty z dużym wdziękiem zakrywają nieestetyczną ruinę, w jaką po dwudziestu latach funkcjonowania w „ekskluzywnym klubie bogatych”, przemieniła się nasza Ojczyzna. Trzeba tu obiektywnie nadmienić, że nawet w najgorszych latach PRLu, takiej nędzy i ruiny zastać nie było można. Przy czym nie należy traktować tego stwierdzenia, jako pochwały byłego „jedynie słusznego” systemu-komunizmu, ale jedynie, jako laudację rozwoju tych samych kanalii, które niezmiennie naszą Ojczyzną administrują od 45 roku, zmieniając jedynie zagranicznych pryncypałów i kolory krawatów. Niewątpliwie, w procesie niszczenia Polaki i Polaków, euro-globalizm okazuje się znacznie doskonalszym w porównaniu z komunizmem. Tak, więc Polska wymiera i popada w coraz wspanialszą ruinę, ale czy zamieszkujący nią POlszewicy uzyskali w zamian upragniony status „europejczyka”? Odpowiedź na to pytanie znaleźć można w niedawnych traumatycznych wydarzeniach, które wstrząsnęły naszym „europejskim domem”. Mam tu na myśli trzy tragedie: krwawą katastrofę kolejową na Śląsku, wypadek belgijskiego autobusu w Szwajcarii i zamachy w Tuluzie. Relacje z tych wydarzeń oglądałem poprzez prawdziwie „europejskie” okulary anglojęzycznego serwisu telewizyjnego Euronews[i]. W pierwszym „polskim” przypadku, telewizja ta podała krótką wiadomość o katastrofie, informując na dodatek telewidzów, że nie zginął w niej żaden „europejczyk”, choć kilku z Hiszpanii i Wielkiej Brytanii podróżowało tym pociągiem. Na tym zainteresowanie owej stacji się skończyło. Kontrast stanowią relacje o katastrofie autobusu w Szwajcarii. Przez wiele dni pokazywano relacje z katastrofy, reakcje świadków i rodzin, oraz celebrę towarzyszącą żałobie z nią związanej. Dopiero jednak zamach na troje Żydów w Tuluzie ukazał nam cały humanitaryzm „europejczyków”. W tym przypadku relacje były „na okrągło” po całych dniach, ukazywały całe zwyrodnienie zamachowca i bezgraniczną krzywdę dokonaną na przedstawicielach „narodu wybranego”. Oblężenie terrorysty w jego apartamencie pokazywane było przez wiele godzin, no i oczywiście niekończące się pielgrzymki oficjeli z najwyższej półki na miejsce tego „ludobójstwa”. Wydaje się, że nic lepiej nie ilustruje stosunku do poszczególnych segmentów „naszego wspólnego europejskiego społeczeństwa”, niż te trzy zdarzenia następujące w tak krótkich po sobie interwałach. Gdyby nasi POlszewicy raczyli się prawdziwie europejską strawą medialną (Euronews i inne), zamiast polskojęzycznym łajnem dostarczanym im przez TVP. TVN. Polsat itd., doszliby zapewne do przekonania, że sporo się jeszcze muszą napracować, by zasłużyć na miano „europejczyka”. No, ale nie wiedzą tego i są szczęśliwi. Tym zaś wyjątkom, które są jeszcze Polakami, pozostaje jedynie obserwowanie trupa Naszego Narodu, który już się rozkłada i swym smrodem obezwładnia cały kontynent. a na dodatek bezcześci pamięć dziesiątek pokoleń prawdziwych Polaków, którzy się chyba teraz w grobach przewracają. Pamięć o nich, oraz tworzonej przez nich kulturze i historii już idzie w zapomnienie i zakłamanie. Niestety, wszystko na to wskazuje, że po Polsce pozostanie jedynie przykry smród. Ignacy
Zdobywanie serc i umysłów Afganów mimo nocnych włamań? W czasie pacyfikacji Afganistanu mają miejsce rocznie dziesiątki tysięcy szokujących nocnych włamań do domów Afganów przez żołnierzy amerykańskich w poszukiwaniu terrorystów, często według nagradzanych pieniężnie donosów. Po ponad dziesięciu latach pacyfikacji Hamid Karzai, marionetkowy prezydent Afganistanu, były właściciel restauracji w Nowym Jorku, obecnie w strachu o swoje życie apeluje do władz amerykańskich do zaprzestania nocnych włamań przez żołnierzy amerykańskich służb specjalnych. Jak wiadomo, w latach pacyfikacji Wietnamu pieniężne nagradzanie donosów prowadziło nieraz do fatalnych skutków, które wynikają nie tylko z pomyłek, ale również z donosów fałszywych, wymyślanych w rozgrywkach i kłótniach między sąsiadami w okupowanych wioskach. Fala protestów wywołanych masowym nocnym mordem dokonanym na grupie wieśniaków, kobiet i dzieci przez obłąkanego żołnierza amerykańskiego w regionie Kandahar spowodowała rząd prezydenta Obamy do oferty zmniejszenia nocnych włamań do chat wiejskich. Formalnie według procedury w USA, przed nocnym włamaniem policji do sypialni ludności cywilnej należy uzyskać pozwolenie od kompetentnego sądu. Tego rodzaju procedura jest oferowana Afganom przez Waszyngton, ponieważ nocne włamania do domów Afganów już od dawna są kością niezgody między prezydentami Barackiem Obamą i Hamidem Karzzai’em. Dzieje się to zwłaszcza w czasie ustalania roli żołnierzy Amerykańskich po ewakuacji większości wojsk pacyfikacyjnych NATO.
Niestety, dowództwo amerykańskie jest przekonane, że włamania nocne są najbardziej skuteczne w poskramianiu i dezorganizowaniu ruchu oporu Talibanów, jak się o tym jakoby przekonano w 2,500 niedawnych atakach nocnych na domy Afganów. Prezydent Karzai upiera się, że Amerykanie muszą zaprzestać nocnych włamań do domów Afganów, ponieważ stanowią one „invasion of privacy”, czyli gwałcenie tradycji afgańskiej niepozwalającej na obecność w nocy obcych mężczyzn w sypialniach kobiet i dzieci. Samo ograniczenie ilości nocnych włamań prawdopodobnie nie poprawi sytuacji, zwłaszcza w czasie, kiedy rozpowszechniane są fotografie żołnierzy amerykańskich oddających mocz na zwłoki zabitych Afganów i na śmietnikach znajdowane są niedopalone kopie Koranu. Obecnie sprawa przyzwolenia prezydenta Hamada Karzai’a na nawet bardzo ograniczone nocne włamania do domów afgańskich jest bardzo wątpliwa, ponieważ tego rodzaju przyzwolenie może kosztować go życie. Natomiast niedawne masowe nocne mordy Afganów spowodowały przerwę w rokowaniach Amerykanów z Afganami na temat układu strategicznego obowiązującego po ewakuacji wojsk USA z Afganistanu. Układ ten i stopień suwerenności Afganów miał być omawiany w czasie spotkania u szczytu NATO w maju 2012. Władze USA chcą mieć wolną rękę w polowaniach na członków AlQaidy na terenie Afganistanu, mimo nominalnej suwerenności Afganów po zakończeniu amerykańskiej akcji pacyfikacyjnej. Akcja ta była prowadzona bez jakiegokolwiek szacunku dla ludzi miejscowych traktowanych z lekceważeniem bez wystarczającego udziału tłumaczy z angielskiego na miejscowe języki tubylców, według doniesień prasowych. Tymczasem dowódcy amerykańscy w Afganistanie ostatnio bardzo zwiększyli ilość nocnych włamań w nadziei, że w ten sposób uda im się zmniejszyć ilość Talibanów zaangażowanych w akcje terrorystyczne. Naturalnie USA wolałoby żeby nocnych włamań do domów afgańskich dokonywali ludzie miejscowi na służbie u Amerykanów w ramach utrzymywania porządku, tak jak to starano się załatwić w Iraku. Obecnie Amerykanie mogą bez ograniczeń prowadzić akcje pacyfikacyjne, ale ponoszą skutki takiego postępowania. Trudne jest „zdobywanie serc i umysłów” Afganów przy jednoczesnych nocnych włamaniach i braku poszanowania dla ludności, która ma silne poczucie honoru i jest głęboko urażona obecnością w ich ojczyźnie obcych wojsk pacyfikacyjnych. Uczucia te są niezrozumiale dla przybyszów z Ameryki, którzy wyrażają wątpliwości czy liczba zabitych przez nich Afganów podawana przez prezydenta Karzai’a jest naprawdę prawdziwa. Trudne jest „zdobywanie serc i umysłów Afganów” przy jednoczesnych nocnych włamaniach do ich chat.
Iwo Cyprian Pogonowski
Ostrożnie z tą krytyką W 2012 roku relacja krajowych wydatków sektora finansów publicznych do PKB osiągnie jeden z najniższych poziomów w historii polskiej gospodarki od transformacji – pisze dyrektor w resorcie finansów
Ocena polityki gospodarczej rządu przez ekonomistów i publicystów, szczególnie tych opiniotwórczych, powinna stanowić ważny element nadzoru społecznego w nowoczesnej demokracji. Roli tej nie spełniają jednak opinie, które niewiele mają wspólnego z rzetelną analizą, są natomiast pełne nieprawdziwych informacji. Niestety, z takimi przypadkami mamy często do czynienia przy ocenie polskiej polityki fiskalnej. Przyczyn takiego stanu rzeczy można doszukiwać się w niepełnym zrozumieniu zależności pomiędzy poszczególnymi transakcjami sektora finansów publicznych, a także ich ostatecznego wpływu na wynik sektora. Próbę wyjaśnienia tych zależności podjęto w opublikowanym przez Ministerstwo Finansów opracowaniu „Finanse publiczne w Polsce w okresie kryzysu". W dokumencie tym omówiono źródła zmian w poziomie zadłużenia i deficytu w Polsce, a także przybliżono kryteria, które powinny być brane pod uwagę przy ocenie polityki dochodowej i wydatkowej państwa. Zastosowanie tych kryteriów pozwoliłoby uniknąć wielu z niżej wymienionych nieporozumień.
Cięcia wydatków czy podnoszenie podatków? Szczególnie rażące w ocenach polskiej polityki fiskalnej jest niedostrzeganie wyjątkowo silnego ograniczenia wydatków w latach 2011-2012. W konsekwencji, obniżenie deficytu w tym okresie w nadmiernym stopniu przypisuje się działaniom po stronie podatkowej. Charakterystycznym przykładem takiego rozumowania jest tekst Janusza Jankowiaka (Rz, 6 luty 2012 r.), w którym autor pisze: „W roku 2012, w zestawieniu z rokiem 2010, dochody mają wzrosnąć o ok. 3,3 pkt. proc. PKB, a wydatki mają spaść o 2,1 pkt. proc. PKB. Tak, więc to po stronie podatkowej tkwi główny ciężar dostosowania". I zaraz dodaje: „Lepsze z makroekonomicznego punktu widzenia proporcje między dostosowaniem fiskalnym po stronie dochodów (czytaj: podatków) i wydatków są, więc obietnicą na dalszą przyszłość", po czym na poparcie swoich tez próbuje przedstawiać pewne „fakty". Zanim tym faktom się przyjrzymy, dla pełnej jasności zaznaczę, że pisząc o deficycie, wydatkach i dochodach sektora finansów publicznych odnosić się będę do odpowiednich wielkości wg metodyki unijnej (ESA'95), która znacznie lepiej odwzorowuje sytuację finansów publicznych niż metodyka krajowa. To właśnie wynik sektora w ujęciu ESA'95 decyduje o tym, czy kraj UE jest objęty tzw. procedurą nadmiernego deficytu. Komisja Europejska ocenia nie tylko kształtowanie się deficytu i długu, ale także politykę wydatkową państw członkowskich. Ważne jest przy tym dostrzeżenie, że w krótkim okresie zmiany relacji wydatków do PKB są często determinowane wahaniami koniunktury i mogą nie mieć nic wspólnego z faktycznymi działaniami rządu. Dynamika wydatków w bardzo niewielkim stopniu zależy, bowiem od zmian w sytuacji makroekonomicznej. Oznacza to w szczególności, że w okresie spowolnienia realne tempo wzrostu wydatków nie obniża się automatycznie, a nawet może nieznacznie wzrosnąć (np. z tytułu wzrostu wypłat zasiłków dla bezrobotnych). Przyjmując, że dynamika wydatków odpowiada średniookresowemu tempu wzrostu PKB, w okresie spowolnienia udział wydatków w PKB powinien się zwiększyć. I odwrotnie, w sytuacji ożywienia dynamika wydatków nie powinna przyspieszać, więc ich udział w PKB powinien wówczas maleć. Przykładem powyższych zależności jest spadek PKB na Łotwie w 2009 r. o 17,7 proc., któremu towarzyszył wzrost udziału wydatków w PKB aż o 5,1 pkt. proc. (z 39,1 proc. do 44,2 proc.). Kierując się wyłącznie zmianą relacji wydatków do PKB, politykę wydatkową łotewskiego rządu należałoby ocenić jako bardzo ekspansywną, mimo że w tym czasie realne wydatki sektora finansów publicznych ... spadły aż o 7 proc.! Bardzo ważnym elementem analizy zmian wydatków jest wyłączenie z nich środków z bezzwrotnej pomocy unijnej, dla których ostatecznym beneficjentem są jednostki sektora finansów publicznych. Jest to uzasadnione tym, że wpływ środków unijnych na deficyt (liczony wg ESA'95) jest neutralny, tj. dochody sektora z UE wykazywane są zawsze (!) w wysokości wydatków sektora finansowanych ze środków z UE, niezależnie od kasowych przepływów. Niedostrzeganie tej zależności skutkuje tym, że znaczący wzrost wydatków ogółem spowodowany kumulacją wykorzystania wydatków refundowanych z UE często prowadzi do błędnej interpretacji przyczyn zmian deficytu. Zilustrujmy to prostym przykładem. Załóżmy, że rząd dokonuje znaczącej i trwałej redukcji wydatków o 0,5 proc. PKB, co prowadzi do obniżenia deficytu również o 0,5 proc. PKB. W tym samym czasie następuje zwiększenie wykorzystania środków UE o 1 proc. PKB – odpowiada temu wzrost wydatków unijnych o 1 proc. PKB, przy identycznym, co do wysokości wzroście dochodów z UE. Zwiększone wykorzystanie środków unijnych jest, zatem zawsze neutralne dla deficytu. W rezultacie, obniżenie deficytu o 0,5 proc. PKB nastąpiło wyłącznie dzięki cięciom wydatków. Niemniej, zupełnie inne wnioski wyciągają osoby opierające się na kryteriach stosowanych przez Janusza Jankowiaka. Widzą one, bowiem, że wydatki ogółem wzrosły o 0,5 proc. PKB (redukcja wydatków strukturalnych o 0,5 proc. PKB, ale równoczesny wzrost wydatków unijnych o 1 proc. PKB), a dochody wzrosły o 1 proc. PKB. Wyciągają, zatem wnioski, że obniżenie deficytu nastąpiło dzięki zwiększeniu dochodów podatkowych (?) o 1 proc. PKB, przy równoczesnym zwiększeniu wydatków o 0,5 proc. PKB. Jak widać, powyższe wnioskowanie nijak się ma do faktycznych źródeł redukcji deficytu, a traktowanie dochodów z tytułu zwiększenia wykorzystania środków unijnych, jako dochodów ze wzrostu podatków musi budzić dezaprobatę. Konsekwencją powyższego rozumowania jest przypisywanie nadmiernej roli działaniom podatkowym w obniżaniu deficytu. W rzeczywistości, jak pokazano w opracowaniu „Finanse publiczne w Polsce w okresie kryzysu", dochody z tytułu: podwyższenia składki rentowej i niektórych stawek akcyzy, zmian w VAT i w zakresie opodatkowania lokat jednodniowych, zamrożenia progów podatkowych w PIT oraz wprowadzenia podatków od wydobycia niektórych kopalin mają w latach 2011-2012 wynieść łącznie niecałe 1,5 proc. PKB. Działania po stronie podatkowej dają, zatem ok. 1/3 całej planowanej poprawy wyniku sektora finansów publicznych w tym okresie. Nie oznacza to jednak, że pozostałe 2/3 to w całości efekt obniżenia wydatków, bo musimy jeszcze uwzględnić inne czynniki zmniejszające deficyt sektora, w tym obniżenie składki przekazywanej do OFE (pozostałe czynniki zostały omówione w ww. opracowaniu MF). Jak zatem należy oceniać politykę wydatkową? Jak pokazaliśmy wyżej, ocena ta powinna się koncentrować nie na zmianie relacji wydatków do PKB w krótkim okresie, lecz na tempie wzrostu wydatków, przy czym należy z nich wyłączyć środki z bezzwrotnej pomocy unijnej. Należy wyróżnić także inne wydatki, na których poziom rząd ma bardzo ograniczony wpływ. Dotyczy to w szczególności zmian kosztów obsługi długu, często determinowanych sytuacją na globalnych rynkach finansowych, a także wydatków wynikających z cyklicznych zmian w poziomie bezrobocia. Powyższe zależności doskonale rozumie Komisja Europejska, która – w ramach zreformowanego Paktu Stabilności i Wzrostu – dokonuje oceny wydatków pomniejszonych o wydatki finansowane ze środków UE, koszty obsługi długu oraz wydatki wynikające z bezrobocia cyklicznego. Uwzględniając, że tak zdefiniowane wydatki w bardzo ograniczonym stopniu powinny zależeć od stanu koniunktury, ich dynamika powinna odpowiadać średniookresowemu tempu wzrostu PKB, a w przypadku krajów o strukturalnej nierównowadze finansów publicznych, do których wciąż zalicza się Polska, wydatki powinny rosnąć jeszcze o ok. 1 pkt proc. wolniej. W oparciu o powyższą miarę, stosowaną przez Komisję Europejską, krytycznie należy ocenić brak ograniczenia wydatków w 2008 r., w którym skutki kryzysu dla polskiej gospodarki były jeszcze bardzo ograniczone. Równocześnie użycie tych samych kryteriów pokazuje, że skala zacieśnienia wydatków w latach 2011-2012 będzie bezprecedensowa. Efektem tego będzie m.in. to, że już w br. relacja krajowych wydatków sektora finansów publicznych do PKB osiągnie jeden z najniższych poziomów w historii polskiej gospodarki od początku transformacji. Co ważne, mimo tak silnego ograniczenia wydatków, nie odbywa się to kosztem nakładów inwestycyjnych. Potwierdza to m.in. najwyższa w UE relacja inwestycji publicznych do PKB w Polsce zarówno w 2011 r., jak i (zgodnie z prognozami KE) w 2012 r.
Redukcja deficytu – sztuczki czy faktyczne działania? W styczniowym komunikacie Komisja Europejska oceniła dostosowania w Polsce, jako wystarczające do eliminacji nadmiernego deficytu już w br. Co istotne, efekty dotychczasowych działań uznała za trwałe. Inne zdanie na ten temat zdaje się mieć Janusz Jankowiak, który wyraża wątpliwości, co do źródeł obniżenia deficytu w Polsce. Wśród nich wymienia m.in. spadek deficytu budżetu środków europejskich, który rzekomo miałby przyczyniać się do poprawy wyniku sektora finansów publicznych. W rzeczywistości jednak zmiana wyniku budżetu środków europejskich nie wpływa na wynik sektora według ESA'95, bo – jak wyżej zaznaczono – wydatki unijne są zawsze równe dochodom. Janusz Jankowiak wskazuje następnie, że zmniejszenie deficytu sektora finansów publicznych jest w znacznej mierze wynikiem poprawy salda podsektora ubezpieczeń społecznych, przy czym zgłasza w tym zakresie swoje „obiekcje". Po pierwsze, wymienia zmniejszenie składki do OFE, jako czynnik poprawiający wynik podsektora ubezpieczeń społecznych. Tak jednak nie jest. Zmniejszenie transferu do OFE powoduje, że FUS otrzymuje więcej składek, ale równocześnie zmniejsza się transfer z budżetu państwa do FUS z tytułu ubytku składki przekazywanej do OFE. W efekcie dochody FUS się nie zmieniają, poprawia się natomiast wynik budżetu państwa, a tym samym całego sektora finansów publicznych. Dodajmy, że redukcja składki do OFE przyczyniła się do poprawy wyniku sektora w 2011 r. o ok. 0,6 proc. PKB, co stanowi nieco ponad ¼, a nie – jak twierdzi Janusz Jankowiak – ¾ całego dostosowania wyniku sektora w ub. r. Kolejnym czynnikiem, który rzekomo miałby odpowiadać za obniżenie deficytu, jest przekazanie środków z Funduszu Rezerwy Demograficznej (FRD) do FUS. Niemniej, także ta operacja jest neutralna dla wyniku całego sektora, jak i podsektora ubezpieczeń społecznych, gdyż związanemu z nią dochodowi FUS odpowiada taki sam, co do wysokości wydatek FRD (oba fundusze są częścią podsektora ubezpieczeń społecznych). Warto także dodać, że wykorzystanie części środków z FRD nie ma praktycznie wpływu na dług. Aktywami FRD są, bowiem niemal wyłącznie obligacje skarbu państwa, których zakup przez FRD prowadzi do konsolidacji zadłużenia w ramach sektora, a tym samym spadku długu publicznego. Wykorzystanie części środków FRD (zmniejszające potrzeby pożyczkowe) oznacza, zatem odpowiednie zmniejszenie wartości konsolidowanych obligacji, w wyniku, czego dług publiczny się nie zmienia. Wreszcie Janusz Jankowiak wskazuje na zaciągnięte przez FUS pożyczki w budżecie państwa, które miałyby przyczynić się do zmniejszenia deficytu podsektora ubezpieczeń społecznych. W rzeczywistości jest jednak odwrotnie. Środki te są rejestrowane w FUS, jako przychód „pod kreską" i tym samym nie powiększają dochodów funduszu; równocześnie są przeznaczane na wydatki, które pogarszają wynik podsektora ubezpieczeń społecznych. Gdyby FUS otrzymał w zamian „standardowo" dotację z budżetu państwa, byłaby ona zarejestrowana, jako dochód FUS i równocześnie, jako wydatek budżetu państwa. W porównaniu z zaciągnięciem pożyczki przez FUS, udzielenie dotacji oznaczałoby poprawę wyniku podsektora ubezpieczeń społecznych i pogorszenie wyniku budżetu państwa. W obu przypadkach wpływ na deficyt sektora finansów publicznych jest taki sam, różna jest tylko jego struktura. Wśród „drobnych" nieścisłości warto jeszcze odnotować, że dług publiczny w Polsce rósł w latach 2008-2010 średnio o 82 mld zł (a wg metodyki krajowej o 73,5 mld zł) rocznie, a nie – jak pisze Janusz Jankowiak – „w tempie przekraczającym 100 mld PLN rocznie". Dodajmy także, że w relacji do PKB przyrost długu w Polsce należał w tym okresie do jednego z najniższych w całej UE (głównie dzięki relatywnie szybkiemu wzrostowi gospodarczemu oraz uniknięciu przez Polskę kryzysu sektora finansowego), a od br. relacja ta powinna się już zacząć obniżać, podczas gdy w większości państw członkowskich zadłużenie będzie nadal rosnąć.
Średniookresowy cel budżetowy Czy oznacza to, że z polskimi finansami publicznymi jest już dobrze? Z pewnością jeszcze nie, choć jesteśmy na dobrej drodze do osiągnięcia tego celu. Fakt, że obniżenie deficytu sektora do ok. 3 proc. PKB w br. będzie jednym z najlepszych wyników w historii polskiej gospodarki od początku transformacji pokazuje, że jest to historia głębokiej strukturalnej nierównowagi finansów publicznych. Od połowy lat 90-tych deficyt sektora kształtował się przeciętnie na poziomie 4,7 proc. PKB, tj. zdecydowanie przekraczającym tzw. średniookresowy cel budżetowy (MTO), ustalony dla Polski na poziomie -1 proc. PKB. Co więcej, średniookresowego celu nie udało się osiągnąć nawet w czasach najlepszej prosperity, kiedy saldo sektora finansów publicznych powinno być wyraźnie dodatnie. Dalsze obniżenie deficytu, a następnie jego stabilizacja przeciętnie na poziomie 1 proc. PKB stanowi niewątpliwie duże wyzwanie na najbliższe lata. Analiza doświadczeń innych krajów pokazuje równocześnie, że najkorzystniejszym scenariuszem jest konsolidacja skupiona na stronie wydatkowej, której skutki są najbardziej trwałe. W tym kontekście ważną rolę powinno odegrać dalsze ograniczanie wzrostu wydatków, a następnie wprowadzenie tzw. stabilizującej reguły wydatkowej w Polsce. Publicyści i ekonomiści mogą odegrać istotną rolę w monitorowaniu realizacji powyższych celów przez rząd. W szczególności dotyczy do konstruktywnej krytyki rządzących w przypadku odejścia przez nich od pożądanej ścieżki konsolidacji. Ważne jednak, żeby przedstawiane oceny opierały się na rzetelnych analizach, inaczej będą kolejnym źródłem dezinformacji, osłabiającym, jakość debaty publicznej w Polsce.
Marek Rozkrut
Ministerstwo Finansów o stanie finansów państwa Polecam tekst autorstwa dr Marka Rozkruta, dyrektora departamentu o bardzo długiej nazwie nie do zapamiętania w Ministerstwie Finansów w dzisiejszej Rzepie, który dobrze opisuje stan finansów publicznych Polski. Dr Rozkrut, w odróżnieniu od swojego szefa, Jacka Rostowskiego, nie używa technik PR, nie manipuluje czytelnikiem, tylko suchym, technicznym językiem tłumaczy, że w latach 2008-2010 nie było żadnych reform, a w latach 2011-2012 budżet zaczął potężnie zaciskać pasa. Pokazywałem nawet przykłady patologii, które podczas tego zaciskania pasa natychmiast się pojawiły, jak próba wykończenia prywatnych przedszkoli poprzez obcięcie dotacji, co może pogorszyć szanse rozwojowe polskich maluchów. Czytelnicy mojego bloga wiedzą to już od jakiegoś czasu, bo przez lata pokazywałem brak reform i wielki deficyt, częściowo chowany pod dywan, a od jakiegoś czasu piszę o twardej polityce fiskalnej, którą widać nawet w spadającym po raz pierwszy od 20 lat zatrudnieniu w administracji publicznej. Niestety dr Rozkrut nie postawił “kropki nad i”. Jeżeli mamy tak potężne (1) zacieśnienie polityki fiskalnej, połączone z (2) silnym spadkiem wydatkowania środków unijnych w 2013 roku, połączone z (3) recesją w strefie euro, połączone z (4) podatkiem, CO2 który firmy mają płacić od 2013 roku, to jak to możliwe, że Ministerstwo Finansów prognozuje około 3 procent wzrostu w 2013 roku. Jeżeli wszystkie cztery czynniki wymienione przeze mnie się zmaterializują, to, jeżeli będzie jakikolwiek wzrost to będzie dobrze, bo może być recesja. Dlatego założyłem fundusz Eurogeddon, który ma zarabiać na spadkach na giełdzie, którą są nieuniknione w recesji. Ale nie czepiam się, dr Rozkrut, z którym pracowałem cztery lata w NBP napisał dobry artykuł, warto przeczytać. Rybiński
Staniszkis: taki jest nasz kapitalizm! "Bez wolności wyboru - kobiety 62, mężczyźni 65-66 - ta "reforma" będzie nie do zniesienia!" - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Zaznacza, że sama przeszła na emeryturę pięć lat później niż mogła. Po 41 latach pracy. "I dalej pracuję. Czasem jest ciężko, ale to mój wybór. Gdybym musiała ustawowo, pod przymusem, pewno nie dałabym rady" - zaznacza. W rządowych pracach nad koncepcją reformy emerytalnej, a raczej sposobu skrócenia okresu wypłacania emerytur, uderza doktrynerstwo i brak precyzji. Tusk nie dopuszcza innych wariantów. Brak też wyliczeń skutków finansowych ewentualnej wypłaty jednej trzeciej czy połowy należnej emerytury wcześniej, gdy nie można znaleźć pracy ze względu na stan zdrowia. To zresztą powrót do pomostówek - które świeżo zlikwidowano - tylko przesuniętych wiekowo wyżej. Ogólnikowo mówi się też o znacznych korzyściach z dłuższej pracy; już raz mieliśmy takie obietnice, gdy Buzek w 1997 roku wprowadzał kapitałowy system OFE. A Leszek Balcerowicz, który dziś mówi na protestujących "wałkonie", wtedy sam nie dopełnił swoich obowiązków. Jako minister finansów nie wyliczył precyzyjnie kosztów tej reformy, m.in. kosztów z perspektywy finansów publicznych i pochłaniania środków, które wtedy - sama na to zwracałam uwagę - powinny iść na infrastrukturę? Nie dostrzegł, bowiem, że racjonalność reform zależy też od ich sekwencji! Dziś też brak wyliczeń. Nie uwzględnia się wyników badań pokazujących, kto u nas pracuje po 65 roku życia i co o tym decyduje. A badania wskazują jednoznacznie, że tylko wysokie kwalifikacje (lekarze i inżynierowie, ale już, jako konsultanci, a niezaangażowani bezpośrednio: naukowcy, rzemieślnicy nadzorujący pracę innych). A wśród kobiet masowo piszą się na dłuższą pracę urzędniczki (często tylko "z małą maturą"), gdy młodzi magistrowie zarządzania publicznego czy polityki społecznej wyjeżdżają na zmywak! Ja sama przeszłam na emeryturę pięć lat później niż mogłam. Po 41 latach pracy. I dalej pracuję. Czasem jest ciężko, ale to mój wybór. Gdybym musiała ustawowo, pod przymusem, pewno nie dałabym rady. Bo wolność robi zasadniczą różnicę. Była taka opowiastka kolportowana w czasach komunizmu. Zawsze w momentach przesileń politycznych, które płynnie przechodziły z rytuałów wolności w rolę instrumentów reprodukujących system. Otóż w pewnym obozie, więźniowie, apatyczni, zniechęceni, tracili swój walor siły roboczej. Więc zaofiarowano niektórym szansę "ucieczki". Znaleźli się w identycznych barakach. Powiedziano im, że to już "wolność", ale konieczny jest kamuflaż. Więc jeszcze jakiś czas pracowali jak szaleni. Wolność stała się źródłem energii. Bez wolności wyboru - kobiety 62, mężczyźni 65-66 - ta "reforma" będzie nie do zniesienia! Jeśli będzie praca, ludzie po nią sięgną. Ale niech o tym zadecyduje przyszły rynek pracy. A nie Tusk, który koniecznie chce zostać prymusem w UE. I dlatego ani nie potrafi się zachować w relacjach z Rosją, poświęcając godność państwa (i swoją własną), bo myśli, że Unia tego od niego chce. I dlatego nie protestuje - tak jak pani minister finansów Austrii - gdy wobec Węgier stosuje się inne standardy niż wobec Hiszpanii. I dlatego pcha się do unii fiskalnej, zapominając o naszych specyficznych problemach. Choćby – jak wyliczono - że nikłe zdolności (zasoby) finansowe naszej chluby (2 mln 800 tys małych firm), powodują, iż zatory płatnicze wysokości nawet pięć tys. zł mogą doprowadzić większość z nich do upadłości. Taki jest nasz kapitalizm! Jadwiga Staniszkis
Emerytalna hucpa trwa w najlepsze Im dłużej Donald Tusk upiera się tylko przy „gołym” podwyższeniu wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do 67 lat, tym więcej pojawia się w przestrzeni publicznej informacji, potwierdzających nieczyste intencje premiera w tej sprawie. Determinacja Tuska w sprawie tych 67 lat wieku emerytalnego wręcz wskazuje, że prawdziwym powodem tak gwałtownej próby przeforsowania tego rozwiązania jest potwierdzenie tzw. rynkom finansowym, że Polska w przyszłości będzie wiarygodnym dłużnikiem, który regularnie spłaca swoje długi.
Wydłużenie wieku emerytalnego, bowiem to jak w przypływie szczerości jakiś czas temu powiedział minister Rostowski w radiu Tok FM, to krótszy czas wypłacania świadczeń emerytalnych, a tym samym zmniejszenie zobowiązań Skarbu Państwa z tego tytułu. Ale Premier Tusk nie tylko nie mówi prawdy w sprawie głównego celu swojego emerytalnego przedsięwzięcia. Także w wielu innych kwestiach związanych z tą sprawą, mówiąc najoględniej, mija się z prawdą. Wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat uzasadnia się wydłużeniem prognozowanego trwania życia kobiet i mężczyzn. Padają przy tej okazji dwie liczby, kobiety osiągają wiek 80,5 lat, mężczyźni 71,5 lat, tyle tylko, że ten prognozowany wiek osiągną dzieci urodzone w 2010 roku. Ludzie urodzeni na początku lat 50-tych, będą żyli niestety znacznie krócej, kobiety urodzone w tym czasie mają prognozowany wiek 64 lata a mężczyźni 58 lat, z kolei ci urodzeni na początku lat 90-tych będą żyli przeciętnie, kobiety 75 lat, a mężczyźni tylko 66,5 lat. Jeżeli dodamy do tego, że przeciętny mężczyzna przeżywa w zdrowiu 86% życia, a kobieta 84% życia, to wszystkie te dane pokazują jak niewiele osób w naszym kraju tych urodzonych w latach 1950-2000 dożyje pełnych wypracowanych przez siebie emerytur. Dlatego tak istotna jest propozycja, aby ludzie mieli możliwości kontynuowania pracy po osiągnięciu dotychczasowego wieku emerytalnego (60 lat kobiety, 65 lat mężczyźni), ale zależnie od swego uznania. Jeżeli mają pracę, praca daje im satysfakcję, niech pracują jak najdłużej. Kolejny argument, jakim posługuje się strona rządowa, to, że w większości krajów zachodnich wydłużono wiek emerytalny. To prawda, ale tamtejsze systemy emerytalne są niezwykle elastyczne z punktu widzenia przyszłego emeryta. Na przykład w Niemczech, rzeczywiście wydłużono wiek emerytalny, ale w tym kraju przeciętnie przechodzi się na emeryturę w wieku 62 lat, a w zawodach związanych z ciężką pracą fizyczną, znacznie wcześniej. Na przykład niemiecki górnik przechodzi na emeryturę w wieku 55 lat i nie jest to uznawane za przywilej, robotnik budowlany pracujący na wolnym powietrzu w wieku 58 lat. Po 60 roku życia w Niemczech pracuje tylko około 23% mężczyzn i zaledwie ok.12 proc. kobiet. Co więcej niemiecki system emerytalny pozwala kobietom przechodzić na emeryturę już 10 lat przed osiągnięciem ustawowego wieku emerytalnego a więc od 55 roku życia, przy czym jest ona niższa od tej pełnej o około 20%, a pełna przysługuje kobiecie w wieku 65 lat. Za urodzenie dziecka kobiecie do stażu emerytalnego dolicza się trzy lata i za te lata państwo opłaca za taką kobietę składki emerytalne. Jeżeli do tego dołożymy informację, że w Niemczech stopa zastąpienia, (czyli relacja emerytury do ostatniego wynagrodzenia) wynosi około 80-90 proc., a w Polsce po reformie emerytalnej 1998 roku tylko 40proc. brutto, to widać, jakie upokorzenia przyszłym emerytom w naszym kraju, chce zafundować Premier Tusk. Wprawdzie większość Polaków nie zna tych argumentów przemawiających przeciw podwyższeniu wieku emerytalnego w naszym kraju, ale intuicyjnie czują oni, że rządzący po raz kolejny chcą ich wprowadzić w błąd. Stąd blisko 1,5 mln podpisów pod żądaniem referendum w tej sprawie zebranych przez Solidarność i 0,5 mln zebranych przez OPZZ. Będziemy nad wnioskiem Solidarności w tej sprawie debatować już w następnym tygodniu. Prawo i Sprawiedliwość ten wniosek wesprze, zobaczymy jak zachowają się ponoć lewicowe SLD i Ruch Palikota. PAP
Pozbawienie prokuratury ostatnich złudzeń o jej niezależności Rząd dokonuje kolejnego zamachu na instytucję, która w swoich założeniach ma wpisaną niezależność. Nieco ponad rok temu samodzielności pozbawiono Najwyższą Izbę Kontroli. Narzucono takie ograniczenia, które praktycznie przesądzają o jej ubezwłasnowolnieniu. Chwilę później podobne więzy narzucono Instytutowi Pamięci Narodowej. Jeśli do tego dodamy nękanie w postaci drastycznego okrojenia pieniędzy przekazywanych przez rząd na statutową działalność NIK i IPN, dopełni się obraz powolnego podporządkowywania sobie obydwu placówek. Jeśli zaś chodzi o IPN, w dalszej perspektywie rząd ma prawdopodobnie ukryte ambicje jego likwidacji. Z NIK ta sztuczka nie może się udać, bo Izba wchodzi w europejskie struktury placówek o podobnych zadaniach. W ostatnich dniach powstał nowy pomysł. Tym razem padło na prokuraturę. Rząd chciałby wiedzieć, przeciwko komu prowadzone są śledztwa, w jakich sprawach i na jakim są etapie. Sądzę na przykład, że rząd jest bardzo zainteresowany śledztwem w sprawie korupcji politycznej w Wałbrzychu, bo sprawa dotyczy lokalnych liderów Platformy. Wstępny projekt uzależnienia prokuratury przewiduje, że na wniosek premiera prokurator generalny opowiadałby w Sejmie o najważniejszych śledztwach. Według deklaracji rządowej, jedynym celem prezentacji prokuratora generalnego ma być przekazanie dokładnej informacji o bieżących śledztwach. To wyjaśnienie trzeba włożyć między bajki. Prawdziwe cele są oczywiste. Platforma chce mieć dokładną topografię śledztw, aby móc w terenie odpowiednio kształtować ich dalszy kierunek rozwoju. Dążyć do cichego umorzenia jednych spraw, a przyspieszać powstawanie aktów oskarżenia w innych. W dodatku zadbać, aby sprawy kierowane do sądu były odpowiednio nagłaśniane w mediach. Nie trudno się domyśleć, przeciwko komu sprawy miałyby być umarzane, a śledztwa, przeciwko komu miałyby kończyć się aktem oskarżenia? Jeśli posłowie uznają, że jakąś sprawę trzeba dokładniej zbadać, będą mieli prawo wzywać prokuratorów prowadzących dane śledztwo na posiedzenia komisji i zadawać szczegółowe pytania. Prawda jest taka, że prokuratorzy słusznie protestują przeciwko zniszczeniu zasady niezależności. Nie przesadzałbym jednak, że w praktyce wiele się zmieni. Rzadko się zdarzało, że prokuratorzy twardo przestrzegali zasady niezależności. Śledczy zawsze byli ulegli wobec władzy. Złośliwie mówiąc, często ich niezależność sprowadzała się do tego, że nikt nie musiał im sugerować ani na nich naciskać, aby w ważnych z punktu widzenia politycznego śledztwach, podejmowali decyzje zgodne z oczekiwaniami partii dzierżącej aktualnie władzę. Teraz baronowie rządzącej partii będą mieli ułatwione zadanie. Dotychczas, w czasie „przypadkowej” wizyty w regionalnej prokuraturze, musieli zadawać krępujące ich pytania w rodzaju: - Czy pan prokurator ma coś ciekawego na tapecie? Jeśli Platforma przepchnie przez Sejm nowe zasady, posłowie już będą znali najważniejsze śledztwa na swoim terenie. Ich pytania będą miały niemal ustawową podstawę. Wszak wiedzę o śledztwach powezmą w czasie realizacji ustawy o nowych powinnościach prokuratora generalnego. Podczas przyszłych wizyt u śledczych w terenie, pytanie będzie rzeczowe i konkretne: - Panie prokuratorze, jak długo będzie się ślimaczyło śledztwo przeciwko XY, związanego politycznie z SPZ?
Jerzy Jachowicz
Balcerowicz strofuje jak Gierek Leszek Balcerowicz, nieformalny ambasador Międzynarodowego Funduszu Walutowego w Polsce, znowu występuje stanowczo w interesie międzynarodowej finansjery. Zażarcie walczy o pieniądze dla grup finansowych, które żyją z procentów od pożyczek, jakie udzielają państwom. Tak należy rozumieć jego słowa z wywiadu udzielonego RMF FM: „Związkowcy, którzy zapowiadają protesty przeciwko reformie emerytalnej, to ci sami, którzy kiedyś prawie kilofami wywalczyli przywileje dla górników. Przyzwoitość by wymagała, żeby oni nie byli tacy aktywni. Dziś Solidarność to główny hamulcowy, gdy patrzę na obecny Związek robi mi się smutno”. Tak, panie profesorze, Solidarność to dziś główny hamulcowy pompy ssącej grup finansowych, które pan reprezentuje, a które chcą z Polski wypompować maksymalnie dużo pieniędzy z procentów od obligacji. Minister finansów Jacek Rostowski zadłuża kraj w nieprawdopodobnym tempie, a Polacy i obywatele innych państw płacą, by warstewka pławiących się w luksusach finansistów, dalej mogła czerpać krociowe zyski z tej lichwy. Ekonomista Grzegorz Bierecki w ostatnim numerze „TS” stwierdził wprost: „W tej chwili całe narody są pozbawiane majątków. Dużo łatwiej i o wiele taniej można zadłużyć cały naród, niż poszczególne osoby. Wystarczy pożyczyć rządom, a stojący na ich czele politycy już zadbają, by ściągnąć za pomocą podatków pieniądze od obywateli i zapłacić je grupom finansowym”. Dlatego premier Tusk z ministrem Rostowskim chcą podnieść wiek emerytalny do 67 lat. By nie wypłacać Polakom emerytur, za to wysyłać ogromne daniny na rzecz grup kapitałowych, których interesy pan, panie profesorze, reprezentuje. Oburza się pan, że Solidarność „kilofami wywalczyła przywileje dla górników”. A był pan kiedyś na dole w kopalni? Pracował, choć jeden dzień 800 metrów pod ziemią, jako górnik na przodku albo na podsadzce? Zakładam, z dozą 99 proc. pewności, że nie. Proszę pojechać na Śląsk. Górnicy z pewnością chętnie swoje miejsca pracy pokażą, pozwolą nawet panu spróbować swoich sił. A potem będzie pan wypowiadał mentorskie sądy o „przywilejach górniczych”. Głosi pan: „Protesty przeciw reformie emerytalnej to warcholstwo”. Skąd my znamy te słowa? A tak, to Edward Gierek po protestach robotników Ursusa i Radomia w '76 roku wyzywał ich od „chuliganów i warchołów”. Widać, że wierność „duchowej” spuściźnie PZPR pana, jako jej wieloletniego członka, wciąż obowiązuje. A może zdobyłby się pan na odwagę i pojechał do rodzinnego Lipna i porozmawiał z tamtejszymi „warchołami”? Wstał zza profesorskiego biurka, by porozmawiać z krajanami o tym jak im się żyje, jak utrzymać rodzinę z jednej, marnej pensji, jak oceniają plan Balcerowicza? Niech pan zejdzie z obłoków na kujawską ziemię. I jeszcze jedno – mówi pan z nostalgią o „dawnej Solidarności, która była w czołówce reform”. Panie profesorze, Polacy pamiętają, że to pan tworzył wówczas, jako ekspert ekonomiczny Związku, a później wicepremier, awangardę reform. Pamiętają jak doprowadził pan do ruiny przedsiębiorstwa państwowe i PGR-y, jak wysyłał na bruk setki tysięcy pracowników. Ludzie „dawnej Solidarności” wychodzili wtedy na ulice, by zaprotestować przeciw tej polityce. I nie chcą powrotu pana, jako reformatora polskiej gospodarki. Miał rację śp. Andrzej Lepper, kiedy do znudzenia powtarzał: „Balcerowicz musi odejść”. Tak, musi odejść, bo za Leszkiem Balcerowiczem stoją grupy finansowe, które duszą polską gospodarkę i nie pozwalają pracownikom uczciwie zarabiać.
Krzysztof Świątek
Rząd Tuska – zakładnik „sił wyższych”?.... *Peter Vogiel a rząd Tuska *Bezpieczniackie zwarcie * Pozory reform („Głos Katolicki, Paryż ) Pierwsze miesiące nowego roku przyniosły gwałtowny spadek popularności rządu Tuska, łącznie z osobą premiera. 70 procent Polaków nie ufa już ani rządowi PO/PSL, ani premierowi Tuskowi... Prawdę mówiąc – notowania rządu spadły już po katastrofie smoleńskiej, ale pozakonstytucyjne ośrodki władzy, związane z b. tajnymi służbami komunistycznymi i mające wielkie wpływy w „komercyjnych mediach” ( rozdanych przy okrągłym stole w „sprawdzone ręce” uwłaszczonej bezpieki) maskowały propagandowo ten fakt, wykorzystując agenturę wpływów, ulokowaną w mediach oraz robione na zamówienie polityczne „sondaże”.
Sięgnijmy nieco w niedaleką, bo ledwo dwuletnią przeszłość. „Entente cordiale” między rządem Tuska a pozakostytucyjnymi ośrodkami władzy zakłócił drobny niby „incydent”, ale brzemienny w skutki. Otóż aresztowany Peter Vogiel-Filipczyński (morderca, ułaskawiony przez prezydenta Kwaśniewskiego w okolicznościach wskazujących na popełnienie przestępstwa), zwany „kasjerem lewicy” i opiekujący się podczas pobytu w Szwajcarii tajnymi kontami bankowymi PRL-owskiej bezpieki i nomenklatury – zeznał najprawdopodobniej, że ze szwajcarskiego konta gen. Gromosława Czempińskiego z b. komunistycznych Wojskowych Służb Informacyjnych ktoś ( jakiś „Turek”...) podjął milion dolarów... Kto wpuścił ten „przeciek” do mediów – pozostaje do dziś tajemnicą: zachodzi podejrzenie, że uczyniła to konkurująca frakcja bezpieczniacka, ale związana z b.komunistyczną bezpieką cywilną, rywalizująca z „wojskówką” na zdobytych przy okrągłym stole „żerowiskach”. Gen.Czempiński wnet „odwinął się” rządowi Tuska za to „niedopatrzenie”, zdradzające tajemnicę tajnego konta: oświadczył, zatem publicznie, że „miał swój udział w zakładaniu Platformy Obywatelskiej” sugerując jednoznacznie, że b.Komunistyczne Wojskowe Służby Informacyjne uczestniczyły w zakładaniu tej „liberalnej” partii... Nie trzeba było długo czekać, żeby frakcja bezpieki cywilnej oddała cios: gen.Czempiński został na krótko aresztowany pod zarzutem korupcji. Wprawdzie szybko zwolniono go „z braku dowodów”, ale... dziwna rzecz: właśnie od tego momentu w niektórych wielkich, komercyjnych stacjach telewizyjnych z TVN na czele rząd Tuska zaczął być poddawany ostrej krytyce, co wcześniej nie zdarzało się nigdy! Można domyślać się, co zaszło,
Rząd Tuska, oddając politykę zagraniczną Brukseli (mówimy Bruksela- myślimy Niemcy) i koncentrując się na polityce wewnętrznej oparł się mocniej na bezpiece cywilnej, co zaniepokoiło bezpiekę wojskową możliwym ograniczeniem jej wpływów. Temat tajnych kont szwajcarskich, powracający za sprawą Vogla-Filipczyńskiego i gen.Czempińskiego musiał szczególnie zaniepokoić tę ostatnią... Rząd Tuska stracił, więc parasol ochronny w niezlustrowanych kadrowo do dzisiaj mediach komercyjnych, które przy okrągłym stole stały się łupem WSI. Konflikt między tymi dwoma pozakonstytucyjnymi ośrodkami władzy pogłębił się z chwilą wyboru Bronisława Komorowskiego na prezydenta: uchodzi on za człowieka bliskiego WSI, a przynajmniej bliższego im, niż bezpiece cywilnej. Wraz z jego wyborem bezpieka wojskowa – jak się wydaje – podjęła, zatem próbę odzyskania swych wpływów w państwie. Przypuszczenie to potwierdza fakt, że owe niezlustrowane media, dotąd skrzętnie czuwające pilnie nad wizerunkiem Tuska – zaczęły poddawać krytyce jego rząd, a ostatnio publikują nawet sondaże, wedle, których prawie 70 procent obywateli „nie jest zadowolonych z rządu Tuska i samego premiera”. Jest charakterystyczne, że te same media zaczęły nagle darzyć niebywałą sympatią Ruch Palikota. Tego Palikota, który nie tylko podpisał deklarację lojalności w latach 80-ych, ale nawet zobowiązał się na piśmie „do zachowania w tajemnicy swych kontaktów” z tajnymi PRL-owskimi służbami. Jakie to były kontakty – nie wiadomo, gdyż teczkę Palikota zniszczono?.. Wszystkie te okoliczności zdają się przemawiać za hipotezą, że wedle scenariusza tych potężnych, pozakonstytucyjnych ośrodków władzy – PSL-owski koalicjant ma być podmieniony przy najbliższych wyborach przez Ruch Palikota, który do tego czasu ma być wypromowany na „wiodącą siłę lewicy”. Pracuje także nad tym intensywnie żydowskie lobby polityczne w Polsce, udzielające Ruchowi Palikota medialnego poparcia. W ten sposób rola tradycyjnego środowiska wiejskiego, reprezentowanego nolens volens przez PSL, ograniczona zostałaby na rzecz politycznej mierzwy skupionej w Ruchu Palikota, kierowanej ręcznie przez „przywódcę”. I jak tu nie wspomnieć tej słynnej conradowskiej frazy, kiedy to działający na Zachodzie rosyjski agent wezwany do moskiewskiej centrali pyta od progu: „Jak się nazywa ruch, na czele, którego mam stanąć?”... Albo słynnej opinii marszałka Piłsudskiego: „W czasie kryzysów - strzeżcie się agentów”... A kryzys mamy przecież nie tylko krajowy, ale ogólnoświatowy! W ramach walki z kryzysem krajowym rząd Tuska zaproponował ostatnio reformę systemu emerytalnego. Jest to przedsięwzięcie równie chybione, jak umowa ACTA, (z której po krótkim mataczeniu i jawnych krętactwach Tusk wycofał się), czy ustawa refundacyjna (nazwana już przez opinie publiczną „ustawą depopulacyjną”), która skompromitowała rząd w oczach lekarzy, aptekarzy i pacjentów. Proponowane przez rząd Tuska wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat nie jest żadną naprawą obecnego systemu, ale jego utrwaleniem w dotychczasowej formie: przymusu ubezpieczenia emerytalnego, w którym ubezpieczony nie ma żadnych gwarancji, co do wielkości przyszłego świadczenia. Nie jest prawdą, że wobec tej „reformy” nie ma alternatywy (podobnie, jak nie było prawdą, że wobec „reformy Balcerowicza” nie było alternatywy).Można znieść od zaraz przymus ubezpieczeń emerytalnych, a dotychczasową pozorną „składkę” ( de facto jest to podatek) zastąpić jawnym, celowym podatkiem w tej samej wysokości, ale obowiązującym tylko do czasu, gdy spłacone zostaną zobowiązania państwa wobec emerytów starego, likwidowanego systemu. Ustawa refundacyjna, umowa ACTA, wreszcie pozorna naprawa systemu emerytalnego to – po kompromitującym zachowaniu rządu Tuska w związku z katastrofą smoleńską – kolejne dowody na niekompetencję tego rządu, o którym słyszy się coraz częściej opinię, że jest tylko „notariuszem pozakonstytucyjnych ośrodków władzy”, których interesy nie są zbieżne z interesami narodu polskiego. Marian Miszalski
Nadciśnienie polityczne *Kto jeszcze się gibnie?... *Ordynacja wyborcza – pora na zmiany *Więcej jedności – więcej tajemnic * „Niezawisłe sądy” czują bluesa („Najwyższy Czas”, 15 marca 2012) Ciśnienie polityczne rośnie! Krakowski poseł Gibała „gibnął się” z PO do Ruchu Palikota. Wcześniej spektakularnie gibnęła się z PiS do PO posłanka Kluzik-Rostkowska. Kilkudziesięciu działaczy PO z Krakowa zapowiada, że rychło gibną się do Ruchu Palikota, z kolei kilkudziesięciu działaczy Ruchu Palikota z Warszawy zapowiada, że wkrótce gibną się do SLD... Rodzi się ciekawy proceder demokratyczny. Zanim kolejni reprezentanci narodu gibną się z jednej partii do innej – warto uwzględnić w ordynacji wyborczej te nowe praktyki, na przykład wprowadzając przed wyborami „listę kandydatów wielopartyjnych”. Na takiej liście należałoby umieszczać kandydatów reprezentujących jednocześnie wszystkie partie – żeby potem nie musieli już „wędrować”, skandalizując przy okazji tzw. demokratyczną opinie publiczną. Gdy różnice między poszczególnymi partiami stają się coraz bardziej nikłe, po co jakieś odrębne listy partyjne? Lista wyborcza posłów wielopartyjnych nawiązałaby do znanej z PRL „wspólnej listy Frontu Jedności Narodu”, wpisując się znakomicie w dotychczasowy nurt „demokratycznych przemian” w naszym kraju, godząc dialektycznie potrzebę pluralizmu z potrzebą jedności. W ten nurt zresztą wpisują się, co rusz coraz to nowe inicjatywy ustawodawcze, jak chociażby uchwalona w początkach ub. roku nowa ustawa o „informacjach niejawnych”, rozszerzająca sferę administracyjnej uznaniowości w kwalifikowaniu informacji na „jawne” i „niejawne”. Tajemnicze powody, dla których rząd skierował tę ustawę do Sejmu rozświetlają nieco dwa inne fakty: tajemnicza sesja wyjazdowa rządu Tuska w Izraelu (i to nie w Tel Avivie, a w Jerozolimie, na złość Palestyńczykom) oraz krążąca ostatnio coraz uporczywiej pogłoska, że premier Tusk zobowiązał tajnym zarządzeniem wojewodów do nadawania majątku osobom pochodzenia żydowskiego bez potrzeby udowadniania przez te osoby, że są naprawdę prawnymi spadkobiercami nieruchomości w Polsce. Wprawdzie rzecznik prasowy wojewody mazowieckiego zaprzeczył, jakoby do wojewodów rozesłano takie tajne zarządzenie, no, ale jeśli było tajne – to jakże rzecznik wojewody mógłby zdradzić tajemnicę?... Przecież po to uchwalono ustawę o informacjach niejawnych. Więcej frontu jedności narodowej – a zarazem więcej tajemnic: to znakomicie chadza w parze, znakomicie uzupełnia proces reform ustrojowych w naszym demokratycznym państwie prawa, członku UE i sygnatariuszy Traktatu Lizbońskiego. W nurt postępowych przemian wpisuje się także reakcja rządu Tuska na katastrofę szczekocińską, przypominająca żywo reakcją – toutes proportions gardees – na katastrofę smoleńską. Ten „błąd pilota”, pardon – dyżurnego ruchu, sugerowany natychmiast po katastrofie... To śledztwo z udziałem aż 7 prokuratorów, które „potrwać może cały rok”... Te próby zwekslowania uwagi opinii publicznej z prawdziwych przyczyn katastrofy na „ofiarną reakcję lokalnej społeczności”... Aż dziw bierze, że premier Tusk nie powierzył dotąd śledztwa w tej sprawie rosyjskiej komisji MAK z gen. Anodiną na czele; wprawdzie była to katastrofa kolejowa, nie powietrzna, ale jedna lokomotywa wyleciała w powietrze, więc pretekst jest, nie gorszy od załącznika 13 do Konwencji Chicagowskiej... Co o tym sądzi p.Arabski? A co p.Graś? A co p.Tomasz Turowski, uniewinniony ostatnio wspaniałomyślnie przez sędziego Górala z zarzutu kłamstwa lustracyjnego? Ludzki to sędzia: w swoim czasie uniewinnił pp. Płatka i Ciastonia, co to nie mieli nic wspólnego z zabójstwem ks.Popiełuszki... Kiedy taki orzeka, podejrzany ma nie tylko pełne poczucie bezpieczeństwa, ale i służby bezpieczeństwa! Tymczasem w ramach postępującej drożyzny drożeją i...jaja! UE wymaga, żeby kury na fermach niosły w luksusach zbliżonych do standardów hoteli „Hilton” lub „Ritz”, ale większość polskich hodowców nie stać na takie inwestycje: tylko 30 procent zainwestować może w te luksusy, za to będą musieli znacząco podnieść ceny jaj. Jajka – to pożywienie ubogich...Makaron też zdrożeje. Ale i to chadza w parze: im więcej tanich „jaj” w polityce, tym droższe jaja prawdziwe. Niektórzy politycy cieszą się: biedak dwa razy zastanowi się teraz, zanim ciśnie jajkiem w polityka, ale są to politycy, którzy już dawno stracili jaja własne. Niestety, takich u nas na mendle, na kopy. Podwyższonemu ciśnieniu politycznemu ulega i czołowy pyskacz PO. Przypomnijmy, że gdy nie wzięto go na listę PiS zaczął głosić, iż „bracia Kaczyńscy szkodzą Polsce”. W miarę postępów swej przypadłości rozpowiadał, że cały „PiS szkodzi Polsce” a nawet zwidywali mu się „pis-owscy dziennikarze”, którzy szkodzą Polsce; zarazem postępująca ślepota nie pozwala mu dostrzegać dziennikarzy niezlustrowanych... Ostatnio nazwał raport NIK o katastrofie smoleńskiej „atakiem na rząd”. W jego upośledzonej optyce pojawiają się, więc teraz nawet „PIS-owskie” instytucje państwowe! Co jeszcze pojawi się w jego głowie? Może jakieś Wielkie Jajo? Polsce natomiast z pewnością „nie szkodzą” dwa orzeczenia, jakie zapadły ostatnio w Łodzi przed „niezawisłymi” sądami. Obydwa „umorzyły z powodu przedawnienia” procesy wytoczone przez IPN-owskich prokuratorów szajkom przestępców: jedni z nich dokonywali w stanie wojennym czystek wśród dziennikarzy a drudzy skazywali obywateli bez podstaw prawnych na wieloletnie kary więzienia. Nie wydaje się, by bez tajnych, odgórnych dyrektyw politycznych „niezawisłe sądy” mogły tak orzekać no i bez tak wspaniałomyślnych sędziów... Ale i te orzeczenia wpisują się w proces demokratyzacji i union-europeizacji naszej biednej Ojczyzny, zapoczątkowany pod okrągłym stołem i kontynuowany przez minione lata, dzięki któremu zamiast „faszystowskiej” IV Rzeczpospolitej braci Kaczyńskich mamy z dnia na dzień coraz więcej PRL w III Rzeczpospolitej. Marian Miszalski
BEZIMIENNE DOŁY I FOLIOWE WORKI, CZYLI ZNAK ROZPOZNAWCZY Miałam ostatnio okazję sięgnąć po pamiętniki znalezione przy polskich oficerach w Katyniu, w których notowali swoje spostrzeżenia do ostatnich chwil przed egzekucją. Sowieccy ludobójcy przygotowując zbrodnię, planując ją przez kilka miesięcy w najmniejszych drobiazgach, zapomnieli o takich drobnych szczegółach, jak właśnie owe zapiski, które pomordowani zabrali ze sobą do dołów śmierci, by dzięki nim prawda mogła kiedyś ujrzeć światło dzienne. Zbrodniarze okazali się zbyt pyszni i pewni siebie, dlatego nie zdecydowali się na skrupulatne przeszukiwanie ciał zabitych, uznając, ze nikt ich nigdy nie odnajdzie i nikt nie będzie ich badał pod kątem ustalenia sprawcy. Ten błąd kosztował sowieckich zbrodniarzy wiele wysiłku, w czym pomagali szczerze i z oddaniem polscy zdrajcy. Dzięki tej zbrodniczej współpracy od 1945 roku budowano z powodzeniem wielopiętrowe kłamstwo, które stało się oficjalną prawdą. Gehennę przeszły rodziny zamordowanych oficerów, które przez lata musiały przełykać gorzki smak kłamstwa na temat śmierci swoich najbliższych, serwowanego im przez polskie państwo, działające ramię w ramię z mordercami. Za prawdę o Katyniu mordowano, prześladowano, łamano nie tylko kręgosłupy, ale też kariery i życiorysy. Znienawidzeni polscy oficerowie, pogromcy bolszewików z 1920 roku, zostali ukarani przez ludzi Stalina nie tylko wyrokiem śmierci, lecz także ich ciała potraktowano w sposób charakterystyczny dla czekistów – zrzucono do głębokich dołów, warstwami, ciało na ciele, po czym przysypywano i wyrównywano teren za pomocą spychaczy. Następnie w sposób metodyczny, z premedytacją bezczeszczono miejsce pochówku naszych rodaków, budując na tym miejscu ośrodek wypoczynkowy dla rodzin enkawudzistów, gdzie wypoczywali i bawili się kaci z Katynia. Ten mord i towarzyszące mu kłamstwo, sposób potraktowania ofiar, jest rysem charakterystycznym dla zachowań specyficznej grupy ludzi - bolszewików, których spadkobiercy w osobach byłych kagiebistów rządzą dzisiaj Rosją. Zresztą tu sprawa jest dyskusyjna, bo jak niedawno powiedział Putin: „nie ma byłych czekistów”. Czy ów rys można odnaleźć w działaniach towarzyszących tragedii smoleńskiej? Czy oprócz zbieżności dat oraz skali strat, jakich Polska doznała, jest coś, co czyni oba wydarzenia – to z 1940 roku i to z 2010 - podobnymi? Otóż jest uderzające podobieństwo nie tylko w haniebnym współdziałaniu instytucji państwa polskiego z instytucjami państwa neosowieckiego w dziele utrudniania, czy wręcz uniemożliwiania rodzinom zabitych w Smoleńsku dochodzenia do prawdy, czy skandalicznych zachowaniach tuż po tragedii, które jako żywo przywodziły na myśl lata powojenne, ale nade wszystko swoistą pieczęć sprawcy stanowi sposób potraktowania ciał naszych rodaków. Kiedy okazuje się, że ciała członków delegacji prezydenckiej były pakowane do foliowych worków przed włożeniem do trumien, niczym śmieci, to ja już nie mam wątpliwości, co tam się tak naprawdę wydarzyło. Mało istotne stają się wszelkie raporty oficjalnie ogłaszane, nawet te z pieczęciami z orłem w koronie, bo prawda jest brutalna, a świadectwem są owe foliowe worki. Pojawiają się też informacje, że zwłoki były bezczeszczone także w inny, brutalny sposób, ale ze względu na dobro rodzin te szczegóły nie są ujawniane. Pamiętam, jak kilka miesięcy temu pojawiły się absolutnie szokujące informacje, jakoby mundury niektórych polskich oficerów wróciły pozbawione dystynkcji, a sposób wskazywał na działania celowe. Część rodzin zabitych podnosiła też kwestie ewidentnych sprzeczności pomiędzy stanem ciał, a stanem mundurów. Ciała miały być w stanie dużo gorszym, niż odzież, która w wielu przypadkach pozostała wręcz nienaruszona. Jak to się stało? Czy ktoś celowo bezcześcił ciała? Prokuratura wykonała ekshumacje ciał trzech ofiar, jednak uczyniła to głucha na prośby rodzin zabitych, by dopuścić do badań niezależnych ekspertów, z których jeden – profesor Baden – ma ogromne doświadczenie w badaniu ofiar katastrof lotniczych. Ekspert był zdumiony takim postępowaniem polskich instytucji, gdyż jak twierdzi, nie zdarzyło się w jego dotychczasowej karierze, aby którykolwiek z krajów odmówił takiego wsparcia. A uczestniczył w badaniach nawet w krajach trzeciego świata, gdzie spotykał się z dużą przychylnością. Profesor Baden powiedział, wprost, że takie potraktowanie ciał ofiar przez Rosjan jest czymś skandalicznym i niespotykanym nigdzie w świecie. Dodał też, że czymś niebywałym jest spalenie niezidentyfikowanych fragmentów ciał, gdyż każdy fragment ciała można zidentyfikować i przypisać konkretnej osobie. Jak to się ma do zapewnień pani Kopacz, ze każdy fragment ciała został szczegółowo zbadany, każdy skrawek został należycie potraktowany?
Jak zatem można umiejscowić w historii to, co nas spotkało 10 kwietnia 2010 roku? Czy Smoleńsk dołączył do kolejnej po Katyniu zbrodni na polskich elitach? Sądząc po sposobie potraktowania ciał ofiar, sfingowanej akcji ratunkowej, fałszerstwach w oficjalnej dokumentacji medycznej, a także manipulacjach dotyczących parametrów lotu, myślę, że są mocne podstawy, by uznać, że Smoleńsk robiła ta sama ręka, co Katyń. (9 kwiecień 1940) „Piąta rano. Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetkami więzienną w celkach (strasznie!). Przywieziono [nas] gdzieś do lasu; coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano[mi] zegarek, na którym była godzina 6.30 (8.30). Pytano o obrączkę, którą….Zabrano mi ruble, pas główny, scyzoryk (…)”. (major Adam Solski; „Pamiętniki znalezione w Katyniu”).
http://niezalezna.pl/25561-ciala-ofiar-smolenska-w-foliowych-workach
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100807&typ=po&id=po01.txt
Martynka
23 marca 2012 "Słaby premier to słabe państwo" - powiedziała w jakiejś relacji z Sejmu pani Katarzyna Kolenda- Zaleska. Tak! Ta sama, w sprawie, której niedawno Rada Etyki Mediów stwierdziła, że pani ”redaktor” w programie ”Fakty po Faktach”, w rozmowie z panem Krzystofem Rutkowskim nie zachowała się obiektywnie naruszając zasady Karty Etycznej Mediów. Nie zachowała ”obiektywizmu”(???). Niezły dowcip. Jak można zachować „obiektywizm” publikując felietony w takich mediach jak” Tygodnik Powszechny” związany z ITI, ”Przekrój” związany z Agorą” czy „Gazeta Wyborcza” związana z Agorą. To właśnie - między innym - te media narzucają nam swój punkt widzenia.. Wystarczy obejrzeć pierwszą lepszą ”rozmowę” pani Moniki Olejnik z jakimkolwiek przedstawicielem Prawa i Sprawiedliwości, żeby zobaczyć, co dzieje się na wizji lub fonii.. Ostatnio oglądałem rozmowę pana Joachima Brudzińskiego z panią Moniką.. To nie była rozmowa.. To było przesłuchanie! Przerywanie, narzucanie ordynarne swojego punku widzenia, upieranie się przy swoim.. Tak postępuje dziennikarz wobec zaproszonego gościa? No i wszystkiemu winien jest Kościół Powszechny, bo nie dość zdecydowanie rozprawia się z pedofilami.. Może z jednym pedofilem..(???) A dlaczego państwo demokratyczne - jako dobro wspólne - nie rozprawia się z biurokracją, tylko ją rozwija? To wszystko, co prezentują tzw. dziennikarze w mediach głównego nurtu to jedna wielka propagandowa hucpa, która z dziennikarstwem nie ma nic wspólnego.. To ”dziennikarstwo” polega jedynie na urabianiu opinii publicznej, żeby urabiani myśleli tak samo, jak ‘ „dziennikarze’, który tę opinię urabiają.. Żebyśmy wszyscy myśleli tak samo.. A jak nie, to w przyszłości wpisze się do Kodeksy Karnego paragraf o myślozbrodni.. I tak wszystko w państwie demokratycznym o nazwie III Rzeczpospolita konstruowane jest przeciw nam.. Takie mamy państwo! Pani minister Mucha dziękuje za dobrą organizację meczu, który się nie odbędzie, pan Robert Biedroń wprowadza u siebie w biurach poselskich dyżury seksuologa w Słupsku i Gdyni, a premier podtrzymuje zdanie premiera.. Poprzez zamęt ku wspólnocie europejskiej a potem i światowej.. Państwo jest silne słabością swoich sąsiadów.. A słabe silnością swoich sąsiadów.. Pan premier wraz z rządem prowadzi politykę osłabiania państwa polskiego poprzez rabowanie „obywateli” podatkami, wprowadzanie masy niepotrzebnych przepisów paraliżujących życie, rozbudowę kadry zarządzającej nami w Wielkim Biurze.. Zgodnie z wytycznymi Lenina, że” kadry decydują o wszystkim”.. No i decydują! O naszym losie.. Pomagają im w tym „partie polityczne”, które co rusz wychodzą z nowymi pomysłami, i tak się składa, że są one przeciw nam.. Kilka dni temu Ruch Paliktota wystąpił z pomysłem, żeby wszyscy Polacy, mający powyżej sześćdziesięciu lat, byli obowiązkowo badani (?????) Traktowanie człowieka jak bydlęcia to stały fragment politycznej gry wszystkich lewicowych partii przeciw nam. Dlaczego ONI nas tak nienawidzą?- oto jest pytanie podstawowe. Z czego wynika nienawiść rządzących i wpływających na nasze życie? Ze środowiska, które reprezentuje Ruch Palikota… „Fakty i Mity” i „NIE”.. Pisma antycywlizacyjne… Bo dlaczego przymusowo od lat sześćdziesięciu? A nie na przykład od 55, 62,58,70. 45,30 czy dodatkowa pięćdziesiąt..(????) Dlaczego akurat od sześćdziesięciu wszystkich przymusowo..? Czy człowiek nie jest istotą rozumną i odpowiedzialną za siebie? Nie może sam pójść na badania jak się źle czuje.. Musi je robić przymusowo, bo tak każe wszędobylskie państwo socjalistyczno-biurokratyczne.. Państwo ponad wszystkim.. Ponad człowiekiem, dla którego miało być, jako dobro wspólne.. A jest tyranem ciemiężącym i patroszącym z wolności.. Zabawa w demokracje większościową trwa wprowadzając demokratycznie totalitaryzm.. Już dzisiaj „obywatel” nie może dostać się do lekarza, wyczekuje godzinami pod drzwiami jak Jurand ze Spychowa, prosi, żeby go przyjąć i zacząć go leczyć za pieniądze, które wpłacił z góry, bo państwo uznało, że najpierw wpłata, a potem łaskawe leczenie.. Pod drzwiami jak pies.. Pieniądze idą przed pacjentem, a nie tak jak chciała pani Ewa Kopacz, żeby szły za pacjentem.. Ja chciałbym, żeby szły wraz z pacjentem, ale obrabowany przez państwo pacjent nie posiada pieniędzy.. Pieniądze są w systemie państwowego leczenia, ma je biurokracja lecznicza, członkowie Narodowego Funduszu Zdrowia i ONI decydują, kto je dostanie, a kto nie.. Od urzędnika zależy czyjeś życie.. Jak socjaliści zrealizują program przebadanie milionów Polaków po sześćdziesiątce? I w jakim zakresie? Czy pod każdym względem, czy tylko wybiórczo? I jakie kary będą za nie zgłoszenie się na obowiązkowe badania. Może zesłanie do obozu reedukacyjnego..? Albo dotkliwe kary finansowe? Ale całą rzecz uratuje nowy program rządowy, opierający się jak zwykle na propagandzie, która już chyba wszystkim wychodzi uszami.. Po szczęśliwie zrealizowanym programie 50Plus, dotyczącego zatrudnienia „obywateli” po pięćdziesiątce, będzie prawdopodobnie realizowany program 60 Plus, skoro wiek emerytalny ma zostać przesunięty do lat 67.. A może i dalej! Bo już propaganda ujada, że Polacy żyją zdecydowanie dłużej, żeby nie powiedzieć za długo.. Już propagandziści zrobili badania i wyszło propagandzistom, że żyjemy o sześć lat dłużej niż kiedyś tam, kto to pamięta, kiedy.. Chodzi o to, żeby zapanować nad teraźniejszością, po to, żeby zapanować nad przyszłością.. I potrzebny jest rządowy program 70Plus..Socjaliści ten program zrealizują.. Będą dopłacać grube sumy do zgonów.. Jak ktoś tylko poprosi o eutanazję - rodzina otrzyma stosowne zadośćuczynienie finansowe.. A co im to szkodzi? I tak płacić będzie budżet państwa socjalistycznego, który jest z gumy i można go rozciągać w nieskończoność.. Aż guma pęknie! Można do programu 70Plus dołączyć „obywatelowi” darmową prezerwatywę, tak jak do zakupionego biletu na Euro 2012.. Albo trumnę- też darmową. Chociaż trumny nie są lansowane przez propagandę, bo z prochu człowiek powstał i ma się w proch obrócić.. Jest lansowane palenie zwłok - tak jak w Auschwitz.. Człowiek ma się obrócić zamiast w proch- w popiół. A potem rozsypać, tak, żeby nie było po nim śladu.. Ale właściciele domów i mieszkań mogą spać spokojnie i śnić o lepszej przyszłości.. Dlaczego? Bo Ministerstwo Finansów zapewnia, że w najbliższym czasie nie będzie wprowadzony podatek katastralny od wartości nieruchomości.. Skoro zapewnia o tym Ministerstwo Finansów pod światłym przewodnictwem pana Jacka Vincenta Rostowskiego z Platformy Obywatelskiej, będącego na zleceniu w III Rzeczpospolitej.. Ja wierzę - tak jak książę Gorczakow - w wiadomości zdementowane… Wkrótce zapewne będzie wprowadzany podatek katastralny, ale zasłonę dymna trzeba stworzyć.. Żeby tymczasem uspokoić.. Podatków oczywiście mamy zbyt mało- jeden więcej jeden mniej - co za różnica.. Premier jest silny, pani Katarzyno, ale we wprowadzaniu kompletnych nonsensów.. Ja dziękuję za taką siłę! WJR
Dobrowolne finansowanie, czyli wspaniały pomysł rządu. "Mam nadzieję, że rząd zastosuje ją także w innych dziedzinach"„Myślę, że znaleźliśmy nowoczesne, obywatelskie rozwiązanie” – oznajmił pan minister Boni, komentując pomysł podatkowego odpisu na Kościół. (Niektórzy mają wątpliwości, dlaczego sprawą finansowania Kościoła zajmuje się minister administracji i cyfryzacji. Odpowiadam: minister administracji i cyfryzacji może się zajmować każdą sprawą, w której występują cyfry.) Nowoczesność i obywatelskość tego rozwiązania polega na tym, że Kościół mają finansować tylko ci, którym się to spodoba. Kto chce, będzie dawał, a kto nie chce, nie da. Trochę tak jak dziś z dawaniem na tacę. Ideę tę uważam za bardzo atrakcyjną i mam nadzieję, że rząd zastosuje ją także w innych dziedzinach. Jest, bowiem bardzo wiele spraw, do których nie mam ochoty dokładać ani grosza. Weźmy na ten przykład dofinansowanie dla rozmaitych lewackich inicjatyw, z „Krytyką Polityczną” na czele. Nie mam najmniejszej chęci dokładać się ani do lokalu gastronomicznego pod patronatem Sławomira Sierakowskiego, ani do książek, jakie wydaje. W tym roku „Krytyka” na swoje wydawnictwa ma dostać 117 tys. zł. Instytut Książki dołoży się też do takich wartościowych pozycji jak „bajki antydyskryminacyjne” czy książka „Kebab Meister”, a nie da ani grosza na wydanie przez Teologię Polityczną serii dzieł wybitnego filozofa Erica Voegelina. Prosiłbym pana Boniego o wyliczenie, ile mogę sobie odliczyć od podatku, jeśli nie chcę wspierać „Krytyki” i pośrednio niemieckich gości jej lokalu przy Nowym Świecie. Mam także średnią ochotę finansować stadiony na Euro. Raz, że piłka nożna kompletnie mnie nie interesuje, a o mistrzostwach myślę raczej z przerażeniem, jako o czasie, gdy normalne funkcjonowanie w mieście będzie właściwie niemożliwe. Dwa, że nie chcę się dokładać ani do budowy, ani tym bardziej do utrzymania absurdalnie wielkich obiektów sportowych, które nie będą w stanie się utrzymać. Prosiłbym także o odliczenie od mojego podatku sumy wydanej przez Kancelarię Sejmu na zakup iPadów dla posłów. W zdecydowanej większości służą im one do grania, względnie, jako lusterko (przy wyłączonym wyświetlaczu) lub podstawka na szklankę. Nie mam także ochoty dorzucać się do wszelkich przejawów tak zwanej sztuki nowoczesnej, do różnych genitaliów na krzyżu albo innego artystycznego obierania ziemniaków w Galerii Zachęta. To również proszę mi odliczyć. Podobnie jak koszty wszelkich kretyńskich kampanii społecznych, prowadzonych przez rządowe agendy. Wszystkich tych, które namawiają mnie do wolniejszej jazdy albo do niepicia alkoholu. Nie życzę sobie również, żeby z moich pieniędzy były finansowane fikcyjne i absurdalne ciała, zamawiające takie kampanie, jak Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. Nie muszę chyba wspominać o abonamencie RTV. To osobna danina, ale wobec absolutnie żenującego poziomu mediów publicznych oraz wobec faktu, że programów, reprezentujących mój punkt widzenia, niemal tam nie ma – jest całkowicie jasne, że płacić jej nie zamierzam. Weźmy wreszcie kwestię urzędników państwowych. Co prawda Kościół nie jest instytucją państwową, ale też zwolennicy finansowania go z podatkowego odpisu nie wspominają, że państwo nadal winne mu jest kilkadziesiąt milionów złotych w niezwróconych nieruchomościach? Uznajmy, zatem, że ta sytuacja uzasadnia takie porównanie. A skoro tak, to chciałbym, aby z moich podatków została wyłączona suma, współfinansująca pensje wszystkich niemal ministrów obecnego rządu, w szczególności zaś ministra Boniego oraz samego premiera Donalda Tuska. Wliczając w to koszt przelotów tego ostatniego do Gdańska i z powrotem. Mam nadzieję, że to uczciwe postawienie sprawy. Resztę podatku ewentualnie mogę zapłacić, ale rezerwuję sobie prawo do odnotowania kolejnych pozycji, które chciałbym z niego wyłączyć. Łukasz Warzecha
Podwyższenie wieku emerytalnego, ale tylko dla głosujących na PO
1. Trwają przepychanki w koalicji PO-PSL w sprawie wieku emerytalnego, na nowego koalicjanta Platformy zgłasza się Janisz Palikot, ba Leszek Miller, który do tej pory zbierał podpisy pod wnioskiem o referendum, w wydanym oświadczeniu adresowanym do Donalda Tuska, stwierdza, że jeżeli rząd wprowadzi jakieś posunięcia osłonowe do swojego projektu emerytalnego to i jego klub rozważy ewentualne wsparcie. Do debaty na ten temat włączył się także Prezydent Komorowski, który otwierając wczoraj Kongres Demograficzny, stwierdził wprawdzie, że żadne referendum w sprawie podniesienia wieku emerytalnego nie jest potrzebne, ale jednocześnie zaapelował o budowanie wsparcia dla rodziny, bo tylko w ten sposób możemy w przyszłości poprawić naszą sytuację demograficzną. Szkoda tylko, że obecny Prezydent będąc przez ostatnie 4 lata w Parlamencie i to na eksponowanym stanowisku, w tej sprawie nie zrobił nic. W każdym razie sytuacja na scenie politycznej w związku z propozycją Donalda Tuska znaczącego podwyższenia wieku emerytalnego staje się coraz ciekawsza i dlatego warto kontynuować dyskusję na ten temat.
2. Ponieważ w ostatnich dwóch dniach popełniłem już 2 teksty na ten temat, to w tym dzisiejszym zwrócę uwagę na kolejne przyczyny, dla których moim zdaniem podwyższenie wieku emerytalnego, jest poważnym nadużyciem rządzących w stosunku do Polaków. Otóż wszyscy pracujący odprowadzający składki emerytalne zakładają, że doczekają niższej albo jeszcze lepiej, wyższej emerytury. Niestety przy naszym poziomie opieki zdrowotnej, a także z powodu innych czynników, około 17% pracujących traci zdrowie przed osiągnięciem wieku emerytalnego i ci ludzie ze względu na niespełnienie warunków stażu pracy nawet, jeżeli dożyją do wieku emerytalnego, nigdy tego świadczenia pobierać nie będą. Kolejne 16-17% naszych obywateli niestety umiera nie doczekawszy wieku emerytalnego, więc tak naprawdę w polskich warunkach tylko 2/3 tych, którzy rozpoczynają pracę, będzie pobierała w przyszłości świadczenia emerytalne. Jeżeli wydłużymy wiek emerytalny to ilość tych, którzy doczekają własnych emerytur, będzie jeszcze mniejsza.
3. Innym coraz poważniejszym problemem w Polsce jest opieka nad osobami niezdolnymi do samodzielnej egzystencji. Tych ludzi według różnych obliczeń już obecnie jest od 1,6 mln do 2,4 mln i niestety ich liczba rośnie z roku na rok coraz szybciej. Ich codzienne funkcjonowanie zależy od pomocy innych. Częściowo opieka nad nimi jest realizowana przez domy pomocy społecznej i inne formy zbiorowej opieki, ale większość tych ludzi znajduje na szczęście opiekę we własnych domach. Zajmują się nią najczęściej kobiety właśnie, dlatego niepracujące bądź też odchodzące jeszcze przed kliku laty na wcześniejsze emerytury (teraz już takiej możliwości nie ma).Wydłużenie wieku emerytalnego dla kobiet aż o 7 lat, taką opiekę często nad starszymi członkami rodziny absolutnie uniemożliwi. Podobnym problemem jest opieka nad wnukami. Ze względu na małą ilość żłobków i przedszkoli, pracujące matki bardzo często wyręczały babcie, wcześniejsze emerytki, które opiekowały się wnukami. Po podwyższeniu wieku emerytalnego kobiet i to 7 lat także i to nie będzie możliwe. A przecież w dającej się przewidzieć przyszłości samorządy nie zwiększą w znaczący sposób ilości miejsc w żłobkach i przedszkolach, bo muszą to sfinansować z dochodów własnych, a z tymi coraz bardziej krucho.
4. To garść kolejnych argumentów pokazujących dobitnie, że koncepcja podwyższenia wieku emerytalnego zaprezentowana przez Premiera Tuska jest kompletnie nieprzemyślana i przyniesie znacznie więcej szkód niż korzyści. Podsumowując rozważania, które zaprezentowałem w 3 kolejnych tekstach poświęconych temu zagadnieniu, być może w sposób zaskakujący dla Państwa czytelników stwierdzę, że jestem gotów głosować w Sejmie za podwyższeniem wieku emerytalnego o 2 lata dla mężczyzn i 7 lat dla kobiet, ale pod warunkiem, że będzie to dotyczyło tylko tych naszych obywateli, którzy w ostatnich wyborach głosowali na Platformę. Zbigniew Kuźmiuk
WSI blokowało proces FOZZ Rok 2001. Kwitnie władza robotników i chłopów pod przewodnictwem premiera Leszka Millera. Trwa pierwszy proces w sprawie FOZZ. W pewnym momencie sędzia prowadzący, Barbara Piwnik, dostaje ogromny awans i proces FOZZ trzeba będzie zaczynać od nowa. Barbara Piwnik sędzia Sadu Okregowego w Warszawie. Dzisiaj malo, kto ją pamieta, ale w latach 2001-2002 Barbara Piwnik stala sie celebrytka, ktora wystrzelila w gore wyzej niz dzisiejsza pani ministro Joanna Mucha. W wszystko za sprawa FOZZ. Sedzia Piwnik prowadzila pierwszy proces FOZZ. Zostala wiec dostrzezona, dostrzezona tak bardzo ze pewnego dna jak grom z jasnego nieba spadl na nia ogromny awans, z sedziego na Dyrektora Departamentu Sadow i Notariatu w Ministerstwie Sprawiedliwosci a nastepnie na Ministra Sprawiedliwosci i Prokuratora Generalnego w rzadzie Leszka Millera. Czy Leszek Miller i towarzysze wprowadzali w zycie postulaty Kongresu Kobiet na 20 lat przed powstaniem Kongesu Kobiet towarzyszki Bochniarz? Czy sedzina Piwnik miala jakies szczegolne kompetencje? Czy chodzilo moze o zablokowanie procesu FOZZ? Przez pewien czas Salon otoczyl towarzyska opieka pania Barbare Piwnik, jak widzimy na zdjeciu powyzej. Kto nie chcialby byc celebryta i VIP-em zamiast kartkowania teczek w sadzie i uzerania sie z przestepcami? Jednak astronomiczna kariera Barbary Piwnik nie trwala dlugo. Stracila posade ministra 6 lipca 2002 roku i wrocila do orzekania w Wydziale Karnym Sadu Okregowego w Warszawie. Drugi proces FOZZ zaczal sie kilka lat pozniej, stracono wiec kilka lat. Nie mozna powiedziec, aby Barbara Piwnik zostala nagrodzona za swoja obywatelska postawe. Nie zostala ambasadorem RP w Luksemburgu, nie wystepuje w "Tancu z Gwiazdami", nie widac jej na imprezach Salonu. Barbara Piwnik jest siostrzenica legendarnego przywodcy partyzanckiego, Jan Piwnika-Ponurego: http://pl.wikipedia.org/wiki/Jan_Piwnik
Jan Piwnik-Ponury zginal w czerwcu 1944 roku, jest pochowany w klasztorze Cystersow w Wachocku. Siostrzenica dba podobno bardzo o grob wujka.
Grzech i odkupienie?Spadek Polski z 207 na 209 miejsce na Świecie Na co liczy polskie zadłużone społeczeństwo, nie mając ani oszczędności ani dzieci? Czy na starość usłyszymy: „Korban”? Ostatnio prowadzona debata emerytalna dotycząca przesunięcia wieku emerytalnego do poziomu 67 lat, porusza kluczowy, jeśli chodzi o aspekt równowagi finansów proces starzenia się społeczeństwa i zanik renty demograficznej. Również jedna z niedawno odczytywanych Ewangelii mówi o obowiązku zajmowania się rodzicami na starość, dając wiele do myślenia w perspektywie wzrostu ilość osób w wieku emerytalnym. Polacy nie mając oszczędności i dzieci będą bardzo boleśnie ten proces przeżywali, w sytuacji, gdy procesy, które już dotykają z najbogatsze społeczeństwa wystąpią w Polsce. Od roku 2007 w Japonii spada udział osób w wieku produkcyjnym w społeczeństwie, a do 2050 r. liczba osób nawet w wieku niemobilnym a produktywnym (45-65 lat) spadnie do poziomu z początku lat 60-tych. Według Societe Generale powyższe procesy starzenia się spowodują, że PKB na głowę Japończyka obniży się o 12% w latach 2010-2030, a do roku 2050 skumulowany spadek będzie wynosił łącznie 21%. Jak twierdzi Grzegorz Zatryb w artykule „Rynki finansowe w długim okresie? O wszystkim zadecyduje demografia” zamieszczonym w Parkiecie, starzenie się społeczeństw spowoduje odpływ środków z rynków wynikający z wypłat emerytur, oraz powstanie ujemnej dynamiki EPS spowodowanej kurczeniem się gospodarki. Jak jednocześnie zauważa „[z]upełnie źle natomiast na tle największej gospodarki świata wygląda pod względem starzenia się społeczeństwa strefa euro”. My powinniśmy dopowiedzieć, że jeszcze gorzej wygląda sytuacja Polski. Gdzie nie tylko nie prowadzi się polityki prorodzinnej, ale wprost przeciwnie czołowe polskie portale na głównej stronie wprost lansują bezdzietność, a nawet dzieciobójstwo? Niedawno zaprezentowana główna strona onetu mogła być tego ewidentnym przykładem, gdyż w centralnej części, dużymi literami wystąpiła prezentacja fotograficzna: „Znane kobiety, które nie chcą mieć dzieci”. A w treści teksty wynurzeń, w którym jedna z tzw. „celebrytek” przyznaje, że woli być ''zimną suką'' niż ''matką Polką", oraz że „nigdy nie chciała mieć dzieci i nigdy dzieci nie lubiła. Co więcej, w programie "Uwaga" przyznała się do dwóch aborcji?” Gorzej jeszcze sytuacja wygląda, gdy chodzi o elity intelektualne naszego kraju. Jak zauważył Seweryn Blumsztajn z Gazety Wyborczej „czytelnictwo gazet, wszystko to doprowadziło do erozji standardów profesjonalnych i etycznych w naszym środowisku”, dlatego współtworzy Towarzystwo Dziennikarskie gdzie „nasze zebrania nazywamy salonem […] inne normy dziennikarskie, inne normy etyczne, inny język”. Otóż z nastawienia „salonu” najprawdopodobniej wynika to, że wg aktualnego wydawnictwa CIA Factbook’a pozycja Polski, gdy chodzi o wieloletnią perspektywę demograficzną zawartą we wskaźniku ilości dzieci na jedną kobietą („This indicator shows the potential for population change in the country”) spadła z 207 na 209 na świecie – 14 od końca wśród wszystkich krajów świata. Dodajmy jak sprawa wygląda do końca - zmierzamy w kierunku pozycji Nauru małej wysepki – 21 km2 – na Oceanie Spokojnym. A dzieje się to głównie za sprawą naszych „elit z górnej półki”, o których to przekonaniach niedawno relacjonował Super Express: „Widok Seweryna Blumsztajna (66 l.), sędziwego redaktora z "Gazety Wyborczej", na zorganizowanej przez feministki w Warszawie Manifie raczej nikogo nie powinien dziwić. Ale już dziwi transparent, z jakim były szef stołecznego dodatku "GW" maszerował po ulicach: "Pierd... nie rodzę" […] Zachwycony był też lider lewicy, szef Krytyki Politycznej Sławomir Sierakowski (33 l.). - Sam dałem mu ten transparent.” Okazuje się jednocześnie, że forsowana na feministycznych marszach walka o tzw. „prawa kobiet” jednocześnie nie dotyczy aborcji selektywnej, w ramach, której, jak podaje Los Angeles Times zginęło już około 163 mln dziewczynek. Powiązanie olbrzymich problemów gospodarczych związanych ze starzeniem się społeczeństwa, z olbrzymią dynamiką gospodarczo-demograficzną kolosów azjatyckich, będzie prowadziło do konfliktów spowodowanych mordowaniem dziewczynek. „Zdaniem Hvistendahl, niebezpieczne zachwianie równowagi płci w Azji to poniekąd skutek zachodnich nacisków na azjatyckie rządy, by zwiększyły kontrolę nad rozrostem populacji.” W sytuacji eksplozji gospodarczej krajów, w których w Chinach na 100 nowo narodzonych dziewczynek przypada 120 chłopców, a w Indiach na 100 dziewczynek przypada 112 chłopców, zaleje nas tsunami problemów społecznych, w momencie, kiedy dziesiątki milionów mężczyzn zacznie bezskuteczne poszukiwanie żon na całym świecie. The Economist zauważa, że już obecnie rosnące zapotrzebowanie na żony w społecznościach, gdzie brakuje kobiet, coraz częściej prowadzi do rozkwitu handlu ludźmi i małżeństw zawieranych pod przymusem. Jednak obawy mogą dotyczyć procesów społecznych, w których na nierównowagę dobrobytu nałoży się zestarzenie cywilizacji Zachodu, prowadząc do wzrostu agresywnych zachowań w relacjach międzynarodowych. Gdy chodzi o polską politykę migracyjną to również ona jest pełna sprzeczności, ale najboleśniejszą w niej jest zgoda na wywożenie polskich dzieci do adopcji, jak i brak reakcji na ich niemalże „kradzież” z polskich rodzin w rodzinach emigrantów. Co jakże boleśnie pokazał przypadek rodziny Rybków, bo ich córka Nikola „do szkoły przychodziła smutna” i nie interesowały jej łzy, że została zabrana rodzicom. A za nazwanie tego typu aktywności rzeczników praw dziecka, jako "organizację działającą jak Hitlerjugend", nie tylko „Polski ambasador w Oslo przesłał do norweskich mediów oświadczenie, w którym przeprosił za wypowiedź konsul” Arianny Warchoł, ale zaraz po wyborach odwołał ją z zajmowanego stanowiska, „bo jej wypowiedź negatywnie wpływa na wizerunek Polski.” Jaki wizerunek? Wizerunek kraju niedbającego o polskie rodziny i polskie dzieci. Podczas gdy zdaniem pani Warchoł polityka norweska jest bardzo świadoma i konsekwentna gdyż "Norwegowie ze względu na niż demograficzny chcą wszelkimi metodami uzupełniać braki" a "urzędnicy wydają negatywne opinie o rodzinie, a potem w świetle prawa porywają [sic!-cm] dzieci". Wg CIA Factbook’a spadliśmy w ciągu roku z 207 na 209 miejsce, na 222 możliwe na Świecie, a w Pałacu Prezydenta nazwano to procesem "obiektywnym, którego nie da się w żaden sposób odwrócić". Dlatego warto debatować na temat debaty emerytalnej zauważając konsekwencje prowadzenia polityki antyrodzinnej skutkującej brakiem 3,5 mln dzieci, powodującej zamykanie 2,5 tyś szkół, wydłużenia wieku emerytalnego, a za chwilę zapaści służby zdrowia starając się oddziaływać poprzez nagłaśnianie konieczności zaprzestania polityki antyrodzinnej i oddziaływanie na przyczyny a nie protesty przeciw skutkom. Niestety dziwnym trafem nikt tych kwestii nie łączy i przeciw nim nie protestuje, o czym świadczy brak tych tematów w wielu sąsiadujących obok siebie artykułach, co można porównać jedynie do protestu przeciwko śmierci osoby zamiast oburzenia, że nie podano mu skutecznego lekarstwa. Jak zauważono sytuacja USA jest zdecydowanie lepsza, gdy chodzi dewastujący proces starzenia się społeczeństwa, gdyż z jednej strony w tym kraju występuje poziom urodzeń gwarantujący zastępowalność pokoleń, a z drugiej strony polityka imigracyjna jest bardzo przezorna. O ile poprzednio poruszałem tę kwestię w innym wpisie, obecnie chciałbym potwierdzić to opinią szefa Simensa Petera Loschera wygłoszoną na wykładzie w IESE w Barcelonie: „Improving European Companies Competitiveness: The Siemens Experience”. Uważa on że „z perspektywy biznesu jednym z czynników ograniczających europejską konkurencyjność są ludzie i ich talenty”. Jak twierdzi „tylko 5% imigrantów przyjeżdżających do Europy posiada kwalifikacje, w porównaniu do 55% przybywających do Stanów Zjednoczonych”. Ciekawą z punktu widzenia obecnej debaty emerytalnej jest analiza przeprowadzona przez profesora IESE Guido Stein’a na temat wieku odejść prezesów 184 hiszpańskich spółek giełdowych. Otóż opierając się na analizie Salvador Plaza i Lourdes Susaeta „Study od CEO turnover in Spain’s Major Listed Companies (2001-2010) „ ustalił, że jest to wiek 62 lat. Ponadto zauważył, że wprawdzie „wiek nie jest podstawą do zwolnienia, zakładając, że prezesi utrzymują swoje zdolności i możliwości, aby pracować normalnie. Jakkolwiek, część przedsiębiorstw włącza do kontraktu górną granicę wieku dla nich. Na przykład bank BBVA ustanowił 70-letni limit wieku dla nich.” Okazuje się, że w starszym wieku nawet trudno być prezesem, a co dopiero robotnikiem. Dlatego w perspektywie konkluzji Loschera, „że kimkolwiek jesteś, jesteś tak dobry jak ludzie, którzy ciebie otaczają”, perspektywa Europy i Polski jest odstraszająca: ludzie i elity coraz bardziej zdemoralizowane, coraz starsze i coraz mniej liczne. Cezary Mech
Cwaniacy przy pracy Myliłem się, twierdząc, że z polskiej prezydencji w UE nic nie wynikło. Jest gorzej. Wynikło - ACTA. Jak dowiedziałem się z wywiadu z Janem Rokitą w tygodnika "Uważam Rze", cała sprawa zaczęła się, bowiem od przemycenia przez rząd Tuska tej umowy do unijnego prawa pośród różnych umów regulujących szczegóły europejskiego importu i eksportu, co stało się na posiedzeniu unijnej Komisji ds. Rolnictwa i Rybołówstwa (!) 16 grudnia 2011 r. Na tym posiedzeniu unijni dygnitarze niewysokiego szczebla parafowali kilkadziesiąt ustaleń dotyczących handlu Europy z resztą świata małżami, dorszami i środkami chemicznymi etc., więc kiedy polski rząd wetknął pomiędzy nie w ostatniej chwili jeszcze jedną, z pozoru podobną umowę - przypominam, że w samym ACTA kwestie dotyczące praw autorskich zostały doczepione do z pozoru normalnego traktatu handlowego - przyjęli ją hurtem, bez czytania. W końcu obowiązek sprawdzenia czy w porozumieniu nie ma czegoś "trefnego" spoczywał na prezydującym. Warto podkreślić, że ACTA nie znalazły się w pakiecie wskutek rutynowej procedury. Nie było to tak, że czekało w kolejce i akurat podczas tego posiedzenia się doczekało. Polski rząd przyspieszył sprawę, korzystając z uprawnień, jakie mu dawała kończąca się prezydencja. Ta informacja naprawdę zasługuje na wyłuskanie jej ze zwałów newsowego kitu, produkowanego codziennie przez całodobowe stacje radiowo-telewizyjne i różne pararządowe "wprostweeki". Zwróćmy uwagę na kilka jej aspektów.
Po pierwsze - ukradkowy sposób działania, bardzo charakterystyczny dla tej ekipy. Także w kraju wszystkie śmierdzące pomysły władzy w ostatnich pięciu latach próbowano przemycić do ustawodawstwa cichcem, podstępem, poprawką dopisaną ukradkiem do ustawy o w ogóle czymś innym, najczęściej pod pozorem "dostosowywania do prawa unijnego". To nic, że powiększanie uprawnień służb specjalnych do inwigilowania obywateli, cenzura internetu, nakładanie na dostarczycieli usług telekomunikacyjnych obowiązku ustawowego szpiegowania klientów etc. nie tylko nie były przez Unię wymagane, ale wręcz godziły w jej normy. "Dostosowanie do norm unijnych" to było i pewnie nadal jest hasło sprawiające, że posłowie, posłusznie przegłosowują przyjęcie tysiącktóregoś kolejnego kilkusetstronicowego dokumentu, nawet nie próbując się z nimi zapoznać.
Po drugie - równie typowy dla tego towarzystwa cynizm w okłamywaniu obywateli. Pamiętacie jeszcze państwo argument rządu, dla którego przyjęcie ACTA miało być bezdyskusyjne? Bo jakoby przyjęły go już wszystkie państwa UE. A tymczasem inne państwa umowę wstępnie przyjęły, bo właśnie rząd polski im ten kwit na posiedzeniu ministrów rolnictwa i rybołówstwa podłożył.
Po trzecie - kulisy pojawienia się na stole ACTA pozwalają też zrozumieć gwałtowną rejteradę Tuska w tej sprawie. Dlaczego w poniedziałek potrząsał pięścią, że nie ustąpi przed naciskiem rozpuszczonych darmochą internetowych złodziei, a w środę łasił się do internautów i przepraszał za swój błąd? Przyjęło się uważać, że przestraszyły go protesty, może nie tyle ich skala - w sprawie telewizji "Trwam" wyszło na ulicę bodaj dziesięciokrotnie więcej ludzi bez widocznego efektu - ale fakt, że buntuje mu się jego polityczno-marketingowy target. Co bardziej uważni obserwatorzy widzą w tym obłudną próbę ugłaskania i przeczekania zirytowanych internautów; niech się ucieszą i rozejdą do domów, za parę tygodni o ACTA zapomną, a tymczasem status prawny umowy i tak się nie zmienia; w części obowiązuje, w części wejdzie potem automatem, chyba, że zostanie ona zablokowana przez rządy zachodnie. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że kiedy unijne potęgi zorientowały się, jakie śmierdzące jajo podłożyła im prezydująca Polska (nie tylko u nas internauci wykazali się czujnością), to po prostu nasz premier został opierdzielony przez tych, na zadowoleniu, których naprawdę mu zależy. Przecież działa on wyłącznie w perspektywie roku 2014, kiedy to będzie miał szansę przeskoczyć na unijny urząd; wszystko w jego postępowaniu poświęcone jest dotrwaniu do tej daty (także rzekoma "reforma" emerytur, wbrew propagandzie, nie służy przyszłym emeryturom, bo tych i tak nie będzie, tylko doniesieniu do wspomnianej daty dobrych ratingów, żeby piramida długu publicznego nie zawaliła się przedwcześnie). Najciekawsze oczywiście są w tej sprawie pytania, na które nie znamy odpowiedzi. ACTA to umowa lobbowana bardzo mocno przez amerykańskie koncerny rozrywkowe, które po narzuceniu światu swojego sposobu myślenia o autorskich prawach majątkowych obiecują sobie grube miliardy. Amerykańskie koncerny mają tu oczywiście wsparcie amerykańskiej dyplomacji. Kto więc stał w ostatecznym rozrachunku za "domniemanym" (he, he) lobbingiem na polski rząd, aby wpuścił umowę w unijne prawodawstwo, można się domyślać. Ale jakim sposobem i z kim konkretnie to załatwiano? Kanałami politycznymi czy po prostu na rympał, łapówą? Tak czy owak, nie wydaje się możliwe, żeby Tusk o sprawie nie wiedział i jej nie aprobował. Skorzystajcie państwo z tej okazji, że w propagandowej osłonie działań Tuska i jego dworu zrobiła się na chwilę szczelina, przez którą można zajrzeć za kulisy "prac" (cudzysłów, bo niewiele to ma wspólnego z tradycyjnym pojmowaniem pracy) naszego rządu. Widok jest równie nieładny jak ten, który odsłonił się na chwilę po kłótni pomiędzy bohaterami afery Rywina, ale jeszcze groźniejszy. Tu już, bowiem widzimy handlowanie prawem nie tylko z miejscowymi mafiozami, ale i z wpływowymi ośrodkami zagranicznymi, od czego już tylko krok do przedrozbiorowego jurgieltu a la Adam Łodzia Poniński. Kołacze mi się po głowie czytana w dzieciństwie bajeczka - nie sprawdzę teraz, czy była to jakaś przeróbka z La Fontaine'a, czy autorski pomysł Ludwika Jerzego Kerna - o małym króliczku, który zobaczył koguta. Kogut, jak to kogut, piał, gulgotał, stroszył się, przyprawił, więc króliczka o atak strachu. I w tym strachu króliczek znalazł sobie obrońcę w osobie lisa. Bo lis, jak to lis, był uśmiechnięty, spokojny, bardzo przestraszonemu współczuł i obiecał pomóc. A potem, jak to lis, ukręcił mu łeb i zeżarł. Bardzo, bardzo przypomina to bajkę o Kaczorze, Donaldzie i głupim polskim wyborcy. RAZ
Jedynie strach przed Gowinem blokuje nowe wybory Jeśli zostaną przeprowadzone przedterminowe wybory.Sejm by wyglądał jak Polaka dzielnicowa. Słaby politycznie, rozbity, skłócony, łatwy do manipulacji prze służby rodzime i obce. Dziennikarze straszą przedterminowymi wyborami. Powodem formalnym jest opozycja PSL przeciwko koncepcji Tuska zagnania Polaków do pracy. Praca aż do śmierci. Tym, co przeżyją obóz pracy, w jaki zamienia się Polska pod panowaniem II Komuny dostaną się jakiś ochłapy, resztki z pańskiego stołu. Oczywiście nie będzie to dotyczyć wszystkich. Establishment, funkcjonariusze reżymu II Komuny pójdą na emeryturę wcześniej, w wieku 35, 40 lat i będą jak Agent tomek, czy prokurator, czy europoseł dostawać cztery, sześć, czy dziesięć tysięcy złotych. Tak naprawdę bat Tuska zapędzi do harówy staruszków jedynie z klas niższych. Sytuacja w Polsce dojrzała do ponownego rozbicia Sejmu, dokładnego rozczłonkowania sceny politycznej. Nie dopuszczenia do powstania w Polce kartelu elit. O Kartelu elit pisała Fedyszak Radziejowska opisując system polityczny elit. Powstał tam silny ośrodek władzy, który jest odporny na wyniki wyborów, taki pseudodemokratyczny system polityczny. W interesie Niemiec i Rosji leży niedopuszczenie do takiej sytuacji. Niedopuszczenie do powstania silnego ośrodka władzy, stąd szkodliwa postkomunistyczna konstytucja, która skutkuje permanentnym rozbiciem sceny politycznej. Próby utworzenia stabilnego, silnego ośrodka władzy spełzają na niczym. Pierwsza próba to okres rządów Miller Kwaśniewski, druga rządy Kaczyński – Kaczyński, i tera Tusk Komorowski. Tusk, jeśli udałoby mu się przetrwać kolejne cztery lata i rozbić PiS miałby szanse zbudować system, w którym wybory nie miałyby żadnego znaczenia. O ile się nie myl eto Krasnodębski napisał, że w Polsce istnieje tylko jeden obóz polityczny podzielony na partię. Platforma, Palikot, PSL, SLD. Jeśli udałoby się usuną realną opozycję, jaką jest PiS głosowałoby się się na coś w rodzaju listę Frontu Jedności Narodu. Kampania wyborcza stałaby się szopką, tak jak we Francji, czy Niemczech. Nieważne, kto wygra, żadnych poważnych zmian nie będzie.W Niemczech w sensie politycznym i ideologicznym nic się nic się zmienia od dziesięcioleci. We Francji jedyna różnica to jak szybko przebudowywać Francję na córę ideologii politycznej poprawności. Demiurgom czuwającym nad nasza sceną polityczna sen z powiek spędza PiS i Kaczyński. A już tak dobrze szło. Również Jarosław miał wsiąść do samolotu do Smoleńska i zderzyć się z „pancerna brzozą”. Pechowo dla demiurgów nie wsiadł. Jeśli zostaną przeprowadzone przedterminowe wybory to gdyby nie niewiadoma PiSu i Gowina Sejm by wyglądał jak Polaka dzielnicowa. Słaby politycznie, rozbity, skłócony, łatwy do manipulacji prze służby rodzime i obce. Znalazłby się w nim Palikot, SLD, Solidarna Polska połączona z PJN, Platforma, która po słabym wyniku rozpadłaby się w trakcie walki o przywództwo, co zresztą wieszczył Rymanowski, PSL i PIS. W najlepszym dal demiurgów wypadku aż osiem partii. Czekałaby nas orgia koalicji, koalicyjek, rządów, półrządów i ćwierć rządów. Chaos i bałagan w kraju. Ale parokrotne próby rozbicia PIS się nie udały. Sukcesja w PiS przebiega sprawnie i planowo. PiS po usunięciu karierowiczów i frakcji socjalistycznej, czy jak mówił sam Kurski socjaldemokratycznej dokonuje powolnego zwrotu liberalnego. Jeśli Platform rozpadnie się nie tak jak planowano na frakcje wodzowskie, czyli Tuska i Schetyna, ale po linii programowej i politycznej, czyli na lewackie społecznie skrzydło Tuska i Schetyny oraz na konserwatywno liberalne Gowina i Rokity to istnieje realna szansa na powstanie silnej koalicji PiS, frakcja Gowina i Rokity oraz PSL. Koalicja taka jest intencja Kaczyńskiego, który jest, z czego sobie zdaje sprawę więźniem swego społecznego elektoratu, który musi bronić przed wyzyskiem. Jego próba zawiązania koalicji z UPR bez Korwina oczywiście i hasłami konieczności przywrócenia reform Wilczka bardzo dobrze świadczą o Kaczyńskim. Kaczyńskiemu potrzebny jest wolnorynkowy koalicjant, którego rekami będzie mógł przeprowadzić radykalne reformy. Zresztą w samym PiS skrzydło wolonorynkowe jest coraz silniejsze.
Marek Mojsiewicz
W emerytalnym kotle wrze. Koalicja drży. Za podwyższeniem wieku emerytalnego do 67 roku życia dla mężczyzn opowiedziało się 7 proc. ankietowanych, a za przejściem na emeryturę kobiet w tym wieku – 3 proc. badanych. Sondaż TNS OBOP zrealizowano w dniach 1-4 marca br. na ogólnopolskiej, losowej i reprezentatywnej próbie 1000 mieszkańców Polski w wieku, co najmniej 15 lat. Koalicja jest to małżeństwo z rozsądku, które spędza miodowy miesiąc w oddzielnych łóżkach - Jean Marivaux. Na początek trochę liczb. Pod koniec 2011 Polska liczyła 38 482 919 mieszkańców, z tego Dzieci w wieku poniżej 15 roku życia stanowią obecnie ok. 16,5% ogólnej populacji. Liczba emerytów i rencistów na koniec stycznia 2011 r. spadła do 7 mln 456,7 tys Arytmetyka wskazuje, że sondaż obejmując polem zainteresowania ludzi powyżej 15 roku życia objął około 32 miliony ludzi, wśród których było około 7,5 miliona rencistów i emerytów, czyli w dużym przybliżeniu około 25% objetych sondażem. Prawdziwymi finansującymi emerytury i renty są wszyscy podatnicy – zarówno pracujący, jak i niepracujący, emeryci, renciści, dzieci itd. Jeżeli w dużym uproszczeniu przyjmiemy, że większość wydatków państwa finansowanych jest z podatków płaconych przez wszystkich obywateli, to oznacza, że każdy Polak wpłaca rocznie ok. 8200 PLN na utrzymanie państwa. Łącznie na emerytury i renty wypłacane z ZUS-u i KRUS-u z państwowej kasy wypływa 76 mld zł. Stanowi to ok. 23% budżetu państwa. Tym samym, każdy Polak, w tym również emeryt i rencista przekazuje na cele emerytalne 23% z kwoty 8200 PLN, czyli 1886 PLN. Oczywiście nie licząc składek na ZUS i KRUS. Kwota 1886 PLN dzieli się w ten sposób, że 19% czyli 372 PLN idzie na rzecz dopłat do KRUS, zas 81%, czyli 1514PLN idzie na dopłaty do ZUS. W rozliczeniu miesięcznym, każdy z nas dopłaca 31 PLN do KRUS i 126 PLN do ZUS.
Reasumując: każdy z nas dopłaca na zabezpieczenie emerytalne i rentowe obcym osobom 157 PLN miesięcznie.. Statystyki mają to do siebie, że wypaczają dane. Rzeczywistości można założyć, że całość tego ciężaru biorą na siebie pracujący. Przykładowo, na 1000 pracujących przypada 260 emerytów. Prognozy demograficzne wskazuję, że stosunek ten będzie ulegał zmianie Ilość pracujących będzie maleć, zaś ilość emerytów będzie rosnąć. Tego trendu, w krótkim okresie czasu nie potrafimy zmienić. Podwyższenie podatków w celu finansowania różnicy pomiędzy wydatkami na emerytury a przychodami ze składek jest już niemożliwe ze względu na skutki uboczne. Finansowanie deficytem budżetowym również jest też niemożliwe, ze względu na określone przez Unię granice tego deficytu. Pozostają dwie możliwości. Jedną jest obniżenie emerytur do granic określonych wielkością składek pobieranych od coraz mniejszej ilości pracujących i możliwego deficytu budżetowego. Drugą możliwością jest zwiększenie tych składek poprzez zwiększenie ilości osób pracujących. Właśnie to chcą twórcy reformy emerytalnej uzyskać poprzez wydłużenie okresu pracy osób zatrudnionych. Matematycznie sprowadza się to do tego, żeby zmniejszająca się ilość osób pracujących na jednego emeryta została zwiększona wydłużeniem okresu ich pracy. Tym sposobem z jednej strony zmniejszy się lub opóźni ilość osób przechodzących na emeryturę, z drugiej zaś zwiększy się ilość pracujących o osoby, których okres pracy się wydłuży. Dla każdego emeryta jest korzystne wydłużenie okresu pracy pozostałych osób pracujących. Osoby pracujące, to współcześni niewolnicy osób pobierających emeryturę. Zabiera im się część owoców pracy i przekazuje emerytom. Czy lepiej mieć owoce z większej ilości sadów czy też z mniejszej? Odpowiedź jest oczywista. Im więcej sadów, tym więcej owoców trafi do emerytów. Racjonalnie myślący emeryt bądź rencista powinien głosować za wydłużeniem okresu pracy. Oznacza to, że co najmniej 25% społeczeństwa, bo tyle jest emerytów i rencistów, powinno być zadowolonych z wydłużenia okresu pracy. Do tego dochodzą ci, których wydłużenie będzie nieznaczne, ze względu na tryb wprowadzania w życie reformy ubezpieczeniowej. Fakt, że tylko 7% ankietowanych w przypadku mężczyzn i 3% ankietowanych w przypadku kobiet jest zwolennikami wydłużenia okresu pracy. Można by uznać za swoistym fenomenem. Brak reformy bezwzględnie wywoła obniżenie siły nabywczej emerytur i rent u obecnych ich beneficjentów. Tak, więc znacząca cześć obecnych emerytów i rencistów głosuje za obniżeniem swoich świadczeń. W rzeczywistości to jest zupełnie inny fenomen. W moim odczuciu, emeryci i renciści, którzy uważają, że korzystniejsze dla nich będzie pozostawienie obecnego wieku emerytalnego, po prostu nie rozumieją funkcjonowania projektu reformy emerytalnej. Uświadamianie zasad reformy nie daje rezultatów. Można nawet powiedzieć, że daje. Tylko odwrotne. Przykładowo, w listopadzie ubiegłego roku było 16% zwolenników wydłużenia okresu pracy. Nie przypadkowo, w swoich książkach pisałem, że największą przeszkodą na drodze Polski do dobrobytu jest świadomość społeczeństwa. Ta świadomość, a właściwie jej brak, jeszcze wielokrotnie stanie na drodze przemian politycznych i gospodarczych w kraju.
Habich
Socjaldemokraci zwyciężyli w przedterminowych wyborach Socjaldemokraci ze Smeru wygrali zeszłotygodniowe przedterminowe wybory na Słowacji. Partia Roberta Fico przejdzie do historii, jako pierwsze ugrupowanie w historii niepodległej Słowacji, któremu udało się uzyskać samodzielnie większość głosów w parlamencie. Upadek rządu po sporach wokół „ratowania euro” Przedterminowe wybory na Słowacji (poprzednie odbyły się w czerwcu 2010 roku) miały związek z utratą większości parlamentarnej przez centroprawicowy rząd Ivety Radičovej. Gabinet słowackiej premier składał się z czterech partii:
- Słowackiej Unii Chrześcijańskiej i Demokratycznej – Partii Demokratycznej (SDKÚ, czyli Slovenská demokratická a kresťanská únia – Demokratická strana)
- Ruchu Chrześcijańsko-Demokratycznego (KDH, czyli Kresťanskodemokratické hnutie) reprezentującego interesy węgierskiej mniejszości Most-Hidu
- liberalnej Wolności i Solidarności (SaS, czyli Sloboda a Solidarita)
To właśnie ta ostatnia partia, kierowana przez ekonomistę Richarda Sulíka, doprowadziła do upadku centroprawicowego gabinetu. W październiku 2011 roku SaS sprzeciwiła się uczestniczeniu przez Słowację w budzącym kontrowersje planie finansowania zagrożonych państw strefy euro. SaS zbojkotował głosowanie nad ratyfikacją Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej (EFSF), które było połączone z wotum zaufania dla premier Radičovej. Przegrana w głosowaniu spowodowała upadek rządu, a już dzień później pod naciskiem Brukseli słowacka Rada Narodowa ratyfikowała EFSF dzięki głosom SDKU, KDH, Most-Hidu i opozycyjnego lewicowego Smeru, który dzień wcześniej nie chciał wyrazić poparcia.
Skandale ze służbami specjalnymi w tle Przyspieszoną elekcję zaplanowano na 10 marca 2012 roku. Do tego czasu mniejszościowym rządem kierowała dalej premier Iveta Radičova, która zapowiedziała, iż odchodzi z polityki i nie będzie kandydować. Na tym nie skończyły się jednak problemy chadecko-liberalnej koalicji. 21 listopada ubiegłego roku popularny słowacki tabloid „Nový čas” ujawnił, że służba wywiadu wojskowego podsłuchiwała dziennikarzy „Pravdy” i szefa telewizji TA3, krytycznych wobec ministra obrony Lubomira Galko i całej koalicji. Następnego dnia po wybuchu afery doszło do dymisji Galko, który kilka dni później wyjaśniał, że za sprawę odpowiada jeden z oficerów kontrwywiadu wojskowego VOS. Zdaniem byłego ministra obrony podsłuchy były legalne, ponieważ wywiad sprawdzał skąd dziennikarze otrzymują niejawne informacje. Miesiąc później ujawniono kolejny skandal udokumentowany w aktach pod kryptonimem „Gorila”, który do publicznej wiadomości przekazał anonimowy ekspert Słowackiej Służby Informacyjnej (SIS). Akta zawierają dowody na łapówkarskie powiązania polityków centroprawicy z grupą finansową „Penta”. W aferę zamieszani byli politycy różnych formacji tworzących rząd lidera SDKU Mikuláša Dzurindy w latach 2005-2006. Po ujawnieniu skandalu przez Słowację przetoczyła się fala protestów przeciwko skorumpowanej scenie politycznej.
Lewica faworytem sondaży Przedwyborcze sondaże wskazywały na zdecydowaną wygraną lewicowego Smeru, któremu prognozowano wynik nie niższy niż 40%. Partia Roberta Fico rządziła Słowacją już w latach 2006-2010 i wygrała poprzednie wybory, jednak nie stworzyła rządu z powodu złego wyniku koalicjantów ze Słowackiej Partii Narodowej (SNS, czyli Slovenska narodna strana) i Ruchu na Rzecz Demokratycznej Słowacji (HZDS, czyli Hnutie za demokratické Slovensko). W badaniach opinii najsilniejszą partią centroprawicy stało się KDH Jana Figela, które nie było uczestnikiem żadnych poważniejszych skandali. Nad progiem wyborczym lawirowało SDKU, któremu zdaniem słowackich politologów zaszkodziła nie tylko afera „Gorila”, ale również odejście premier Radičovej. Swoją pozycję umacniało liberalne SaS Sulika, które nadal stawiało na pewien efekt świeżości, bowiem partię w 2009 roku utworzyli przede wszystkim mali i średni przedsiębiorcy. Reprezentujący interesy węgierskiej mniejszości Most-Hid przez pewien czas był zagrożony przez konserwatywną Partię Węgierskiej Koalicji (Strana maďarskej koalície), której liderem przez wiele lat był obecny szef Most-Hidu Bela Bugar. Sondaże wskazywały również na dobry wynik nowego konserwatywnego ugrupowania Zwyczajni Ludzie – Niezależne Jednostki (OlaNO, czyli Obyčajní ľudia a nezávislé osobnosti) założonego przez Igora Matoviča, który w 2010 roku dostał się do parlamentu z list SaS, został jednak z niej wyrzucony za głosowania wraz ze Smerem za ograniczeniem możliwości posiadania podwójnego obywatelstwa. Matovič został też oskarżony przez lidera SaS Sulika o „homofobię”. W trudnej sytuacji znalazło się narodowe SNS Jana Sloty, które według sondaży oscylowało wokół progu wyborczego, zaś spadek jego notowań był spowodowany słaba kampanią toczącą się kolejny raz głównie wokół antywęgierskich resentymentów. Przez pewien czas na fali wznoszącej znalazło się populistyczne ugrupowanie „99 procent” przedstawiające mało rozbudowany program opierający się głównie na haśle przewietrzenia obecnej sceny politycznej.
Socjaldemokraci biorą wszystko Ostatecznie w sobotę 10 marca Słowacy mogli wybierać swoich przedstawicieli spośród 26 komitetów wyborczych. Zgodnie z przewidywaniami zwyciężył socjaldemokratyczny Smer, otrzymując 44,41% głosów, co przełożyło się na 83 mandaty w 150 osobowej Radzie Narodowej. Najsilniejszym ugrupowaniem centroprawicy stał się KDH, na który głosowało 8,82% wyborców, wprowadzając tym samym szesnastu parlamentarzystów. Zbliżony wynik uzyskało nieoczekiwanie wspomniane nowe ugrupowanie konserwatywne OlaNO Igora Matovica. 6,89% głosujących wybrało węgierski Most-Hid (13 mandatów), zaledwie 6,09% na centroprawicową SDKU (11 mandatów), które w porównaniu do 2010 roku straciło prawie 10 punktów procentowych poparcia. W parlamencie znalazł się również SaS Richarda Sulika – otrzymało jednak tylko 5,88% głosów. SaS straciła głównie na rzecz OlaNO Matovica ponad połowę elektoratu z 2010 roku. Poza parlamentem znalazła się Słowacka Partia Narodowa (SNS) oraz Partia Węgierskiej Koalicji, które uzyskały wynik nieco powyżej 4%. Mimo korzystnych ostatnich sondaży, populistyczny komitet „99 procent” otrzymał jedynie 1,58% głosów zrównując się tym samym z nacjonalistyczną Partią Ludową „Nasza Słowacja” (Lidová strana „Naše Slovensko”), na którą głosują przede wszystkim osoby zawiedzione polityką SNS. Te wybory były już raczej ostatecznym pożegnaniem z HZDS Vladimíra Mečiara. Partia, która w latach dziewięćdziesiątych zdominowała słowacką scenę polityczną uzyskała wynik poniżej 1% głosów, zaś jej lider właściwie nie prowadził żadnej kampanii wyborczej. Na śmietniku historii znalazła się też Komunistyczna Partia Słowacji (Komunistická strana Slovenska), która jeszcze sześć lat temu, miała jedenastu parlamentarzystów.
Robert Fico formuje rząd Po ogłoszeniu oficjalnych wyników stało się jasne, że premierem będzie Robert Fico. Socjaldemokrata wyraził jednak nadzieję, że uda mu się porozumieć z którąś z centroprawicowych partii, które wezwał do rozmów o ewentualnej koalicji. Na jego apel pozytywnie odpowiedział jedynie Bela Bugar z Most-Hidu. W powyborczy czwartek przewodniczący Smeru spotkał się z politykami wszystkich partii znajdujących się w Radzie Narodowej, jednak nie osiągnął porozumienia z żadnym z nich. Gestem w stronę opozycji ma być jednak oddanie jej obu stanowisk wiceprzewodniczących Rady Narodowej. Prezydent Ivan Gašparovič, mający zresztą poparcie Smeru, powierzył, więc Robertowi Fico misję tworzenia jednopartyjnego rządu. Słowacki prezydent wyraził nadzieję, że mianuje rząd już na pierwszym posiedzeniu parlamentu, które odbędzie się 4 kwietnia. Robert Fico powiedział natomiast, że liczy na dobre stosunki z opozycją oraz pomoc niezależnych ekspertów w spawach polityki zagranicznej i gospodarczej. Pierwszym nazwiskiem, które Fico wymienił w kontekście składu nowej Rady Ministrów jest znany dyplomata Miroslav Lajčák, który był już ministrem spraw zagranicznych w latach 2009-2010.
Przewidywana polityka nowego rządu Rząd Fico będzie na pewno otwarty na Unię Europejską, bowiem partia popierała zarówno Pakt Fiskalny, jak i dofinansowanie upadającej Grecji. Można podejrzewać, że nowy gabinet będzie chciał nawiązać ponownie ciepłe stosunki z Rosją, co jest charakterystyczne dla wschodnioeuropejskiej lewicy i było jednym z głównych kierunków polityki Smeru w kadencji 2006-2010. Do słowackiej polityki wróci zapewne również konfrontacyjna postawa wobec Budapesztu, bowiem Smer – wraz z przejęciem elektoratu SNS i HZDS – nie będzie mógł lekceważyć antywęgierskich nastrojów sporej części swojego elektoratu. Warto zwrócić uwagę, że antywęgierska polityka lat 2006-2010 kosztowała Smer zawieszenie w prawach członka Europejskiej Partii Socjalistów, jednak słowaccy socjaldemokraci specjalnie się tym nie przejęli. Obecnie mogą dodatkowo skorzystać na niechęci Brukseli do działań Viktora Orbana. Najpoważniejszym testem dla lewicy będą jednak sprawy gospodarcze. Smer w kampanii wyborczej obiecywał Słowakom socjalne państwo, a drogą do niego miał być m.in. demontaż podatku liniowego oraz wprowadzenie podatku od towarów luksusowych. Problemem będzie jednak pogodzenie wydatków socjalnych z dyscypliną budżetową nakładaną przez Pakt Fiskalny (ratyfikację, którego zapowiedział nowy rząd) oraz z niskim wzrostem gospodarczym. Słowację czekają, więc cztery lata stabilizacji wewnątrz obozu rządzącego, co będzie najbardziej widoczną zmianą po tegorocznych wyborach. Można mieć jednak wątpliwości, czy Robert Fico będzie w stanie zapewnić Słowacji również stabilizację finansową. Okres poprzednich czteroletnich rządów socjaldemokratów nie daje też zbyt dużych nadziei na wyeliminowanie afer związanych z prywatyzacją, korupcją czy umieszczaniem partyjnych funkcjonariuszy w spółkach należących do państwa. To zresztą upodabnia słowacką scenę polityczną do polskiej.
Fundacja Republikanska
Po interwencji w Katowicach. Dlaczego Komendant Główny Policji nie podał się jeszcze do dymisji? Katowiccy antyterroryści pomylili mieszkania i zamiast zatrzymać groźnego przestępcę, ciężko poturbowali dwójkę młodych ludzi. Kobieta ma złamany ząb i obitą twarz, mężczyzna został skopany po całym ciele. Policja tłumaczy się, że fatalna pomyłka spowodowana była „dynamizmem” akcji przeciwko bandycie. Ta sprawa ma dwa aspekty. Jeden to idiotyczna pomyłka, zresztą nie jedyna w tej sprawie tego dnia. Świadcząca o tym, że akcją kierowali dyletanci. Drugi aspekt sprawy to pobicie, które według relacji ofiar polegało na skopaniu przez funkcjonariuszy leżącego na podłodze i skutego już bezbronnego człowieka oraz sześciokrotnym uderzeniu o podłogę głową powalonej już na podłogę kobiety. Te wyczyny funkcjonariuszy świadczą z kolei z jednej strony o ich poczuciu bezkarności, a z drugiej, że są oni przyzwyczajeni do podobnych działań, które stoją na pograniczu zwykłego bandytyzmu. Większość mediów prześlizgnęła się po temacie, bolejąc jedynie nad losem ofiar pomyłki, ale tym samym dając do zrozumienia, że gdyby tę przemoc zastosowano wobec przestępców to wszystko byłoby w porządku. Z takiej postawy wynika przyzwolenie dla bandyckich wyczynów policji, bo przecież, jeśli usprawiedliwić znęcanie się nad bandytami, a konkretnie „podejrzanymi” to tym samym usprawiedliwia się pobicia niewinnych ludzi – bo wszak to tylko „wypadki przy pracy”, które przecież muszą się zdarzać. Tymczasem katowickie zdarzenie to kolejny przykład czegoś, co jest tajemnicą poliszynela, a jednocześnie staje się coraz niebezpieczniejsze dla obywateli – rosnącej brutalności, a niekiedy po prostu graniczącego z sadyzmem okrucieństwa funkcjonariuszy. Przypadki pobić na komisariatach opisywane są niemal dzień w dzień, zdarzają się także policyjne gwałty oraz tajemnicze przypadki śmierci ludzi pozostających w rękach funkcjonariuszy. W zdecydowanej większości przypadków nikt za te ekscesy nie został ukarany, bo sądy i prokuratury zawsze bronią policjantów. Tym razem policja zaprezentowała się, jako banda uzbrojonych po zęby okrutnych i tępych bandytów. Za taką prezentację szef tego interesu, czyli komendant główny policji powinien zapłacić jak najszybszą dymisją, podobnie jak to było z ministrem sprawiedliwości, któremu wieszali się najważniejsi świadkowie. Sommer
Wolę Baracka Obamę od neokonserwatysty! Jeśli wybory prezydenckie w USA miałby wygrać jakiś kolejny neokonserwatywny „jastrząb”, który miałby wywoływać wojny na całym świecie, a z Polski chciałby uczynić państwo frontowe w „walce o demokrację” w Rosji, to wolę już socjalistę Baracka Obamę, prowadzącego bardziej racjonalną politykę zagraniczną. Postaram się mój pogląd szerzej uzasadnić. Często się dziś mówi o demokracji, jako o swego rodzaju „świeckiej religii”. Jeśli demokracja rzeczywiście nabrała wymiaru religijnego dogmatu, to neokoni są jej najgorliwszymi apostołami i kapłanami. W ich pismach demokracja i prawa człowieka uchodzą za aksjomaty, czyli za pojęcia tak oczywiste, że niewymagające racjonalnego uzasadnienia. Zamiast argumentów i dowodów znajdujemy wiele prymitywnych intelektualnie sloganów o „wolnym społeczeństwie”, „strefie dobrobytu”, a przede wszystkim nawiązujących do charakterystycznego w USA dyskursu o wyższości „amerykańskiego stylu życia”. Panuje tu domniemanie, że amerykański ustrój jest najdoskonalszy na świecie, każdy człowiek marzy tylko o tym, aby być Amerykaninem, i nie trzeba tego ani dowodzić, ani uzasadniać. Oto aksjomat. Jak trafnie ujął tę kwestię jeden z hiszpańskojęzycznych badaczy, neokonserwatyzm to rodzaj „religijnej idolatrii systemu demokratycznego”, gdzie propagandowym sloganom o „końcu historii” Francisa Fukuyamy nadano rangę doczesnej eschatologii, rzekomo realizującej się na naszych oczach. Także teokoni, czyli neokonserwatyści przyznający się do tzw. judeochrześcijaństwa, uznają bez wahania supremację wartości demokratycznych i prawo-człowieczych nad dogmatami. Są więc najpierw liberalnymi demokratami, a dopiero potem (prywatnie) żydami lub chrześcijanami. Prywatyzacja wiary uznana została za sedno amerykańskiego projektu politycznego. Michael Novak pisze charakterystyczne słowa: „W prawdziwie pluralistycznym społeczeństwie nie ma jednej świętej kopuły. Jej brak jest zamierzony – w duchowym rdzeniu pluralizmu jest pusta świątynia. Pozostawiono ją pustą, rozumiejąc, że żaden obraz, żadne słowo nie zadowoli wszystkich stukających do jej bram. Jej pustka reprezentuje więc transcendencję, do której może się zbliżyć każda wolna świadomość z każdego niemal kierunku”. Ten podejrzany religijnie pogląd daje jednak dobre podstawy do tworzenia synkretycznych tworów, takich jak właśnie judeochrześcijaństwo. Neokoni, jako potomkowie żydów lub purytanów, uważają, że Ameryka to ziemia wybrana przez Boga, aby być Nowym Syjonem, gdzie powstała społeczność doskonała, oparta na wzorcach demokracji, tolerancji, praw człowieka i wolnej przedsiębiorczości. Uwidacznia się tu silne przekonanie o moralnej wyższości Ameryki nad resztą świata i wiążącego się z tym faktem jej prawa do pouczania wszystkich, mieszania się w ich wewnętrzne sprawy, militarnych interwencji w celu ustanawiania porządku politycznego naśladującego wzorzec amerykański. To przekonanie to nic innego jak tylko zlaicyzowane mesjanizmy żydowskie i kalwińskie (judaizujące), jakże obecne w historii tego kraju. Neokoni – jako zlaicyzowani mesjaniści – są nietolerancyjni wobec odmiennych projektów politycznych, widząc w nich dzieło diabelskie. Dlatego też uważają, że w swoim Bożym Dziele USA nie są ograniczone przez prawo i zwyczaje międzynarodowe ani przez rezolucje ONZ. Stany Zjednoczone, jako hegemon świata decydują, kto zagraża demokracji (= interesom amerykańskim) i w jaki sposób ma zostać za to ukarany. Ameryka nie może być w swojej mesjańskiej działalności ograniczona prawem, ponieważ reprezentuje wyższe wartości moralne liberalnej demokracji i praw człowieka, nierozumiane przez państwa, które prawo międzynarodowe ustanowiły. Są one wszak tylko polem do nawracania dla nowego Narodu Wybranego i muszą zostać wyrwane z łap (niedemokratycznego) Szatana. Odwołanie się do mesjańskich formuł legitymizuje wywoływane przez Waszyngton konflikty zbrojne, które nabierają statusu „operacji pokojowych” czy „operacji policyjnych” przeciw elementom niższym moralnie, grzesznym. Wrogowie Stanów Zjednoczonych z natury nie są przeciwnikami, którym należny jest szacunek, lecz bytami o niższym statusie moralnym. To „wrogowie ludzkości”, „ludobójcy”, „oś zła”, „państwa zbójeckie”. Przeciwnik nowego Narodu Wybranego nie posiada cech ludzkich. Pamiętajmy, że radykałowie neokońscy krytykowali politykę George’a Busha, jako jeszcze zbyt pacyfistyczną, domagając się natychmiastowego wypowiedzenia wojen wszystkim wrogom USA i przeprowadzenia ogólnoświatowej krucjaty w celu szerzenia demokracji i praw człowieka (Iran, Korea Płn., Kuba, Libia, Syria, Rosja i Chiny). Nie wykluczam, że ktoś o takich poglądach będzie reprezentował Republikanów w najbliższych wyborach w Stanach Zjednoczonych. Prawdę mówiąc, poglądy neokonów na sprawy międzynarodowe uważam za szaleństwo, za rodzaj utopii, za którą stoją tysiące amerykańskich samolotów i dziesiątki tysięcy marines. Na szczęście Polska nie została zaliczona przez nich do „osi zła” czy „państw zbójeckich”. Odgrywa jednak kluczową rolę w neokońskiej walce o „demokratyzację” Rosji i roztoczenie „demokratycznego” parasola nad republikami postsowieckimi. Tym ideologicznym i amerykańskim celom podporządkowana była cała dotychczasowa polska polityka zagraniczna od 1989 roku. To dla tej idei śp. Lech Kaczyński poleciał do Gruzji; dla tego wariactwa weszliśmy w konflikt ze stronnictwem Wiktora Janukowycza na Ukrainie, co zaowocowało drastycznym pogorszeniem stosunków z tym krajem; z powodu „walki o demokrację” poszliśmy na udry z Białorusią. Dziś obawiam się, że nasza bezmyślna klasa polityczna stanie w amerykańskim ordynku na pierwszy dzwonek z neokońskiego Waszyngtonu. Neokonserwatyzm stanowi, więc realne zagrożenie dla Polski i jeśli będę miał do wyboru neokona i Obamę, to wolę tego ostatniego! Adam Wielomski
Sekcje podważają wersję Rosjan Po badaniach ciał Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki biegli nie potrafią określić przyczyny zgonu ofiar. Nadal nie wiadomo także, co spowodowało katastrofę smoleńską. Dlatego konieczne są ekshumacje pozostałych 93 ciał (w ub.r. odbyła się ekshumacja ministra Zbigniewa Wassermanna). Podczas badań okazało się również, że w Rosji doszło do zbezczeszczenia zwłok. Ustaliliśmy, że podczas badań ciał Przemysława Gosiewskiego, wicepremiera w rządzie PiS, oraz prof. Janusza Kurtyki, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, biegli nie potrafili określić przyczyny ich zgonu. Mało tego, ich ustalenia są sprzeczne z ustaleniami rosyjskich patologów, potwierdzonymi później przez ówczesną minister zdrowia Ewę Kopacz oraz premiera Donalda Tuska, którzy twierdzili, że ofiary katastrofy zmarły na skutek wielonarządowych obrażeń. Tymczasem narządy wewnętrzne ekshumowanych ofiar nie zostały naruszone.
Wszystkie ciała muszą zostać zbadane – Ponieważ nie wiemy, co się stało, czy np. nie doszło do wybuchu, należy dokonać ekshumacji wszystkich ofiar katastrofy i przeprowadzić badania m.in. na obecność metalu. Dokładne zbadanie absolutnie wszystkich ciał leży w interesie społecznym. Nie wiemy, jakie badania wykonali Rosjanie w Moskwie, nie znamy ich wyników – stwierdził w rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie” Michael Baden, światowej sławy amerykański patolog.
– Jeżeli w samolocie doszło do eksplozji, to fragmenty metalu znajdują się w ciałach osób, które siedziały przy centrum wybuchu. Dlatego każde ciało należy prześwietlić promieniami RTG, co jednoznacznie potwierdzi lub wykluczy obecność metalu – dodał prof. Baden. Dowiedzieliśmy się, że ani w wypadku Przemysława Gosiewskiego, ani w wypadku Janusza Kurtyki nie przeprowadzono badań RTG, a żaden z członków zespołu biegłych uczestniczących w sekcji po ekshumacji nie ma doświadczenia w badaniu ofiar katastrof lotniczych. W takich badaniach uczestniczył natomiast wcześniej prof. Baden, którego Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie dopuściła do udziału w sekcjach, o co wnioskowały Beata Gosiewska i Zuzanna Kurtyka.
Zbezcześcili zwłoki W trakcie sekcji okazało się także, że Rosjanie zbezcześcili ofiary katastrofy smoleńskiej. Nie dość, że wykonali pozorną sekcję, to w jamach brzusznych zwłok zaszyli rękawiczki, gazy, kawałki drewna, ziemię i śmieci, które znalazły się na stole sekcyjnym. Następnie brudne nagie ciała włożyli do foliowych worków i zamknęli w trumnach.
– To woła o pomstę do nieba. Przecież lepiej traktuje się zwierzęta. Przedstawiciele polskiego rządu, którzy do tego dopuścili, powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności karnej, a cały naród musi poznać szczegóły tych zdarzeń. Nie wolno pozwolić na to, by sprawa została zamieciona pod dywan, tak jak próbowano to zrobić dwa lata temu – mówi nam oburzony Andrzej Melak, brat Stefana Melaka, szefa Komitetu Katyńskiego, który zginął 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Dorota Kania
Nihilizm III RP „Zdrada” jest jednym z tych poważnych słów, które rugowane są ze współczesnego słownika. Ma się nam przecież żyć lekko, łatwo i przyjemnie. A słowo „zdrada” jest nie tylko nieprzyjemne, ale i obciążone niesłychanie poważnymi konsekwencjami. Przecież nazwanie kogoś zdrajcą dyskredytuje, a określenie „zdrada” musi pociągać potępienie tego, kto się jej dopuścił. Jeśli jednak usuniemy z języka pojęcie „zdrady” i jego pochodne, w konsekwencji będziemy musieli uznać, że człowieka nie wiążą żadne istotne zobowiązania. Zdrada to ich złamanie – jeśli nie traktujemy jej z należytą powagą, to i zobowiązania przestają mieć znaczenie. Na pozór wydaje się to niezwykle atrakcyjne. W każdej chwili możemy wszystko zaczynać od początku, nie ogranicza nas poczucie odpowiedzialności, a świat jawi się, jako jedna wielka witryna z nieograniczonymi ofertami. Wystarczy jednak zastanowić się, aby zrozumieć koszmar rzeczywistości, w której na nic nie możemy liczyć i nikomu zaufać. To świat „nieznośnie lekki”, pozbawiony ładu moralnego i głębszych satysfakcji. W naszym zakłamanym języku twierdzi się, że odpowiedzialność wobec innych zastąpiona została odpowiedzialnością wobec siebie. Cóż znaczyć ma taka odpowiedzialność przeciwstawiona odpowiedzialności wobec innych? Czy nie jest to wyłącznie zachęta do samousprawiedliwienia?
Rozbite normy Słyszymy, że kategoria zdrady jest prostacka i wywodzi się z „manichejskiego”, czarno-białego obrazu świata. Jednakowoż nieprawdopodobna złożoność rzeczywistości rozgrywa się zawsze między dwoma biegunami, w których musimy ją ujmować. Odnosimy się do nich, stopniując dobro i zło. Aby zrozumieć i wartościować, musimy odwoływać się do pojęć granicznych, takich np. jak „zdrada”. Dominujące dziś w Europie trendy kulturowe spotkały się w Polsce z interesami wpływowych środowisk, wynoszących z czasu komunizmu bagaż win, które chciałyby unieważnić. W naszym kraju prawie nikt nie broni totalitarnego systemu, czyli komunizmu. Przy współczesnym – w każdym razie werbalnym – kulcie wolności i demokracji trudno usprawiedliwiać ustrój, który był ich zaprzeczeniem. Co więcej, komunizm był Polsce narzucony z, zewnątrz jako narzędzie uzależnienia jej od obcego imperium i realizacja jego interesów. Oficjalnie, więc w III RP nie broni się komunizmu, za to relatywizowane jest zło jego konkretnego wcielenia, czyli PRL-u, i usprawiedliwiani są ci, którzy z obcego nadania budowali go i bronili. W ten sposób rozgrzesza się różne formy zdrady. Weźmy przykład, który budzi tak wiele kontrowersji, czyli sprawę agentów. Trudno się dziwić, gdyż sprawa dotyczy ok. 100 tys. osób, wielu niezwykle wpływowych i na ważnych stanowiskach już w III RP. Zresztą także ich mocodawcy tworzą elity nowego, obecnego państwa. Agent donosił na ludzi, którzy mieli do niego zaufanie. Przekazywał sekretne informacje, które miały być wykorzystane przeciw nim przez ich wrogów. Czy można wyobrazić sobie bardziej klarowną formę zdrady? Słyszymy, że agenci byli zmuszani do współpracy. Jedni byli, inni nie. Te sprawy należy wyjaśnić i zważyć, tak jak i wymiar zdrady, której dopuszczali się konkretni agenci, gdyż w pewnych sytuacjach zdradę możemy wybaczyć. Człowieka, który czyni zło, w zależności od warunków, można mniej lub bardziej usprawiedliwić. Natomiast nie można zmienić kwalifikacji jego czynu i nazywać go w inny sposób, ponieważ wówczas podważamy porządek moralny.
Modelowy zdrajca Najbardziej poglądowym przykładem pomieszania pojęć i wartości w III RP jest sprawa Wojciecha Jaruzelskiego. To typowy najemnik na żołdzie obcego państwa, działający przeciw swojemu narodowi. Cała jego kariera jest modelowym przykładem takiej postawy. To osobnik wspólnie z sowieckimi mocodawcami walczący przeciw polskiemu patriotycznemu podziemiu, donoszący na kolegów agent złowrogiej bezpieki wojskowej. Dowódca polskiego wojska, który w interesie wrogiego nam mocarstwa organizuje w 1968 r. najazd na próbującą zliberalizować komunistyczny system Czechosłowację. Występując w tej samej roli, pacyfikuje własny naród w 1970 r. Przygotowywał Polskę do wojny światowej, która miałaby się odbyć w dużej mierze na naszym terytorium i przyniosłaby nam całkowitą zagładę atomową. Wreszcie jest to twórca stanu wojennego. Próba usprawiedliwiania go, jako tego, który ochronił nas przed większym złem, jest skandalem intelektualnym i moralnym. Kiedyś Leszek Kołakowski wyśmiewał taką próbę w tekście dotyczącym stanu wojennego właśnie, a zatytułowanym „Będę łagodniejszym katem”. Zawsze można stwierdzić, że zło, które się wyrządza, jest ochroną przed złem jeszcze większym. Każdy kat może powiedzieć, że jego tortury to nic w porównaniu do tortur, które zadałby ktoś, kto by go zastąpił, gdyby on zrezygnował ze swoich praktyk. Nie ma żadnych dowodów, że gdyby nie został wprowadzony stan wojenny, nastąpiłaby interwencja sowiecka. Wszystkie dane świadczą o czymś wręcz przeciwnym, natomiast wiemy, że o interwencję prosił Sowietów sam Jaruzelski, obawiając się, że jego przedsięwzięcie może się nie udać. Jaruzelski uderzył we wspaniały ruch polskiego odrodzenia, który prowadził do odbudowy naszego kraju. Zrobił to na rzecz ościennego państwa, które dawało jemu i jego ekipie namiestnictwo nad Polską. Czy można znaleźć bardziej dobitny przykład narodowej zdrady?
Oczywiste odpowiedzi Obrona Jaruzelskiego odsłania całe zakłamanie III RP i jej twórców. Obronie Towarzysza Generała towarzyszyła sprawa płk. Ryszarda Kuklińskiego, który orientując się, czym byłaby dla Polski przygotowywana przez Układ Warszawski wojna, związał się z Amerykanami i stał się agentem ich wywiadu, by powstrzymać atomowe szaleństwo. Oskarżany był przez swoich przeciwników o zdradę. Rzeczywiście, wykorzystując swoją pozycję, przekazywał tajne informacje sztabowe Waszyngtonowi. Co jest jednak ważniejsze: lojalność wobec narodu czy przestępczej grupy, w której się funkcjonuje? Odpowiedź jest jasna. Jeden ze sztabowców, oburzając się na rehabilitację Kuklińskiego, który zapłacił największą cenę za swój wybór (zamordowano mu dwóch synów), zapytał retorycznie: „Jeśli on nie jest zdrajcą, to kim my jesteśmy?”. Pytanie dobrze postawione, a odpowiedź oczywista. Kuliński jest bohaterem – panowie zaś jesteście zdrajcami. Czym jest zdrada? Dlaczego we współczesnym świecie używanie tego słowa jest coraz częściej piętnowane? Bronisław Wildstein
2,5 roku więzienia dla Rutkowskiego Detektyw Krzysztof Rutkowski został skazany na 2,5 roku więzienia. Wyrok w sprawie "mafii paliwowej" zapadł przed Sądem Okręgowym w Katowicach. Rutkowski został skazany za pranie brudnych pieniędzy, powoływanie się na wpływy w instytucjach państwowych; ma też zwrócić Skarbowi Państwa 2,9 mln zł pochodzących z przestępstwa. Zapowiedział apelację. Według oskarżenia Rutkowski miał uczestniczyć w praniu pieniędzy, polecając pracownikom swego biura wystawienie faktur za fikcyjne usługi na rzecz firmy Musialskiego – śląskiego „barona paliwowego”. Został też oskarżony o powoływanie się na wpływy w instytucjach państwowych i poświadczanie nieprawdy w dokumentach. Od początku nie przyznawał się do winy. W związku ze śledztwem ws. śląskiej mafii paliwowej Rutkowski spędził 10 miesięcy w areszcie. Opuścił go w maju 2007 r. za poręczeniem majątkowym. Rutkowski jeszcze przed rozpoczęciem procesu zgodził się na podawanie w prawie pełnego nazwiska. Sąd zdecydował również, że trzy lata więzienia spędzi Andrzej Dolniak, śląski adwokat związanego niegdyś z Samoobroną. Został on oskarżony o pranie 73 mln zł pochodzących z przestępstw paliwowych popełnianych przez grupę przestępczą Henryka Musialskiego. Dolniak został też skazany na grzywnę i przepadek korzyści z przestępstwa. Według ustaleń śledztwa, firma Dolniaka, faktycznie nie prowadząc działalności gospodarczej, zajmowała się wystawianiem faktur zakupu i sprzedaży paliwa bądź jego komponentów oraz wpłacaniem gotówki otrzymanej od innych firm-słupów na konto bankowe firmy Musialskiego - Em-Transu. Dolniak od początku nie przyznawał się do winy i odpierał zarzuty. Jak mówił, jego zatrzymanie "to ewidentna, bezczelna i ordynarna prowokacja". Zgodził się na podawanie pełnego nazwiska. Dolniak był kandydatem Samoobrony w wyborach uzupełniających do Senatu. Jest znanym na Śląsku adwokatem - bronił m.in. byłych milicjantów, oskarżonych w sprawie pacyfikacji kopalni "Wujek". Z kolei karę 6, 5 roku więzienia wymierzył sąd Henrykowi Musialskiemu - śląskiemu „baronowi paliwowemu”, którego grupa przestępcza – według prokuratury - wyłudziła od Skarbu Państwa ok. 500 mln zł. Poza karą pozbawienia wolności sąd wymierzył Musialskiemu karę grzywny; zasądził też ściągnięcie na rzecz Skarbu Państwa korzyści z przestępstwa w kwocie 495 mln zł. Sąd uznał Musialskiego winnym m.in. kierowania zorganizowaną grupą przestępczą, wyłudzeń, prania brudnych pieniędzy i korumpowania pracowników urzędu kontroli skarbowej. Sąd zakazał mu też na 10 lat działalności gospodarczej w zakresie obrotu paliwami. Śląskiemu „baronowi paliwowemu” zarzucono w akcie oskarżenia 28 przestępstw - m.in. założenia i kierowania zorganizowaną grupą przestępczą, wyłudzania VAT i akcyzy, uchylania się od ujawniania podstaw opodatkowania czy prania brudnych pieniędzy. Według prokuratury grupa przestępcza Musialskiego wyłudziła 335 mln zł z tytułu akcyzy i około 160 mln zł podatku VAT. Musialski już w czasie śledztwa przyznał się do zarzutów. Zaczął współpracować z prokuraturą w czasie trwającego blisko pięć lat aresztowania. W procesie, podobnie jak pozostali podsądni, odpowiadał z wolnej stopy. Zgodził się na podanie w prasie pełnego nazwiska. Nieprawomocny wyrok w sprawie, dotyczącej wyłudzenia 500 mln zł zapadł dzisiaj przed Sądem Okręgowym w Katowicach. PAP
Co znaczy wojna na górze Wygląda na to, że rozpoczęta w listopadzie ub. roku lekkomyślnym zatrzymaniem przez CBA generała Czempińskiego wojna na górze trwa nadal. Wprawdzie niezawisły sąd uwzględnił zażalenie generała na zatrzymanie - że niby wcale nie było konieczne - ale - na co zwrócił uwagę prokurator - inne niezawisłe sądy, które rozpoznawały inne zażalenia, przyznawały rację prokuraturze. Od razu widać jak w soczewce, że na skutek wojny na górze załamała się nawet jednolitość orzecznictwa w niezawisłych sądach - nad czym pewnie ubolewa pobożny minister Gowin, pragnący nadać nowy sens niezależności prokuratury - ale cóż on, biedny, na to poradzi, kiedy to załamanie jednolitości orzecznictwa odzwierciedla potęgę Mocy kierujących decyzjami niezawisłych sądów? Doszło nawet do tego, że prokuratura zabezpieczyła u podejrzanych - pewnie i u generała Czempińskiego - mienie wartości 12 milionów złotych. Od razu widać, gdzie ulokowane jest te 950 mld złotych oszczędności, jakie jeszcze w ubiegłym roku udało się zgromadzić „Polakom”. Oczywiście nie wszystkim, co to, to nie, tylko niektórym - bo 62 procent gospodarstw domowych tubylców żadnych oszczędności nie ma - co potwierdza trafność spostrzeżenia towarzysza Szmaciaka, który robotnikowi Deptale tłumaczył, że „na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera”. Oczywiście zbiera tzw. „lepszą cząstkę”. Ale na tym świecie pełnym złości nie ma rzeczy doskonałych i kiedy wydaje się, że sytuacja już-już jest ustabilizowana i można by udać się na zasłużony odpoczynek, zaraz jakaś Schwein nie tylko wyciąga świętokradczą łapę po dorobek pokoleń, ale posuwa się też do małpiego okrucieństwa w molestowaniu. Jakże inaczej, bowiem określić nowy zarzut, jaki niezależna prokuratura postawiła generałowi - że to niby „nielegalnie” posiadał broń. Tylko patrzeć, jak mu zarzucą, że naśmiewał się z premiera Tuska, albo jeszcze gorzej - z samego pana redaktora Michnika. Wtedy -ooo! - już nie będzie żartów. Pan redaktor Michnik wytoczy mu proces i niezawisły sąd nie będzie miał innego wyjścia, jak wydać wyrok skazujący, niczym na Zbigniewa Siemiątkowskiego. Ale i redaktor Michnik, chociaż - jak powiadają - „może wszystko”, to przecież nie może wszystkiego. I jego wszechmocy postawiono granicę - co widać choćby po publikacjach żydowskiej gazety dla Polaków na temat sytuacji na Węgrzech i zorganizowanych ostatnio przez „Gazetę Polską” wyjazdów z Polski na Węgry w związku z tamtejszym narodowym świętem. „Gazeta Wyborcza” nie tylko nie ukrywa irytacji z powodu tych oznak polskiego poparcia poczynań dla rządu Wiktora Orbana, ale również irytacji z powodu kompletnej bezsilności przeciwników węgierskiego premiera, pocieszając się na końcu, że „jeśli” i „kiedyś”, no to „wtedy” - i tak dalej. Jeśli nawet nic bym o Węgrzech i Wiktorze Orbanie nie wiedział, to już sama wściekłość żydowskiego lobby, nakazująca określanie obecności licznych Polaków na obchodach węgierskiego święta narodowego mianem „najazdu”, skłaniałaby mnie do życzliwego zainteresowania poczynaniami tamtejszego rządu. W dodatku redaktor Sakiewicz też wyciągnął wnioski z leninowskich przykazań o organizatorskiej funkcji prasy, a węgierski eksperyment pokazał, że nie święci ganki lepią i że michnikowszczyna na organizatorską funkcję prasy nie ma żadnego monopolu. Toteż pan red. Blumsztajn uznał, że najwyższa pora założyć koszerny profsojuz dziennikarzy „z wyższej półki”, co to mięsistymi nosami będą rozpoznawać się po zapachu - ale nawet z daleka widać, że kwaśne winogrona. Zresztą - mniejsza z tym, bo ważniejsze, że ta z irytacją przez „Gazetę Wyborczą” zauważana słabość przeciwników premiera Orbana z Franciszkiem Gurcsanyim na czele pokazuje, iż węgierska bezpieka najwyraźniej zapaliła Orbanowi zielone światło. W przeciwnym razie nie tylko nie zostałby żadnym premierem, ale także nie tylko media głównego nurtu, nie tylko tamtejsze stado autorytetów moralnych, ale również tamtejszy salon - wszyscy ujadaliby przeciwko niemu przez 24 godziny na dobę, niczym za komuny zagłuszarki „Wolnej Europy”. Tymczasem o azyl w Kanadzie poprosił tylko jeden Żydowin Akos Kertesz, że to niby na Węgrzech rozpętano przeciwko niemu kampanię „nienawiści”. Tymczasem odebrano mu tylko honorowe obywatelstwo Budapesztu, kiedy zaczął wyrzucać Węgrom, że są „odpowiedzialni” za holokaust, bo za niego „nie przeprosili”. Najwyraźniej zapomniał, że jak się jest u kogoś w gościnie, to wypada być grzecznym. Okazuje się, że tylko w naszym nieszczęśliwym kraju tubylcy pozwalają Żydom nie tylko rabować kraj pod pretekstem „restytucji”, nie tylko włazić sobie na głowy, ale jeszcze je obsrywać. Zresztą - jakże ma być inaczej, skoro prezydentami zostają osobnicy pokroju Aleksandra Kwaśniewskiego, który w podskokach „przeprosił” za Jedwabne, albo Bronisława Komorowskiego, który w liście do uczestników antypolskiej demonstracji w Jedwabnem napisał, że „naród polski” musi przyzwyczaić się do myśli, że był również „sprawcą”. Cały naród - w ramach odpowiedzialności zbiorowej. Od pana prezydenta Komorowskiego wiadomo - zbyt wiele wymagać nie można, ale żeby Żydzi po tylu doświadczeniach jeszcze nie nabrali wstrętu do odpowiedzialności zbiorowej? Najwyraźniej rację mają ci, co twierdzą, że tylko, dlatego Pan Bóg nie sprowadza na ziemię drugiego potopu, że przekonał się o bezskuteczności pierwszego. No dobrze - ale dlaczego węgierska bezpieka pozwoliła Orbanowi ratować państwo, podczas gdy bezpieczniackie watahy okupujące nasz nieszczęśliwy kraj trzymają na stanowisku premiera tego całego Donalda Tuska, który swoim zwyczajem nawet nie wie, co właściwie w Brukseli podpisał? Najprostsza odpowiedź, że dlatego, iż tubylcze bezpieczniackie watahy to kupa gówna, jest oczywiście całkowicie prawdziwa, ale przecież wszystkiego nie wyjaśnia. Na Węgrzech nie było przecież inaczej, a jednak... Czyżby na widok popadania narodu i państwa węgierskiego w babilońską niewolę coś się w nich obudziło, że pozwolili Węgrom przynajmniej podjąć próbę dołączenia do grona państw poważniejszych? Ciekawe, co musiałoby się stać u nas, żeby bezpieczniackie watahy też się tak ocknęły? Może nie ma już żadnej granicy, której by nie przekroczyły i obecna wojna na górze między nimi jest tylko kolejnym etapem selekcji kadrowej, przeprowadzanej w ramach przygotowań scenariusza rozbiorowego, czy może - ach, mają rację ci co mówią, że nadzieja umiera ostatnia! - jest ona próbą jakiegoś przełomu? SM
Pośpiech Rosjan dziwi Z prof. Michaelem Badenem, patomorfologiem z New York University, rozmawia Piotr Falkowski Jak z punktu widzenia patomorfologii sądowej powinno wyglądać całe postępowanie w przypadku katastrofy lotniczej od momentu znalezienia wraku samolotu przez służby ratownicze? - Spróbuję podać główne punkty. Oczywiście trzeba sprawdzić, czy ktoś nie przeżył. Jeśli ktoś żyje, to należy go natychmiast zabrać do szpitala. Wtedy ratowanie życia jest ważniejsze niż wszelkie procedury. Kiedy natomiast już się upewnimy, że nie ma nikogo żywego, to mamy czas na spokojne prowadzenie czynności. Zwracam uwagę na to, że nie ma już wtedy potrzeby się z niczym spieszyć. Trzeba całe miejsce, gdzie rozbił się samolot, dokładnie obejść i wykonać szczegółową dokumentację fotograficzną. Każde ciało i każda oddzielna część ciała powinny być oznaczone numerem. To samo technicy w tym czasie robią z częściami samolotu. Poza fotografiami robi się dokumentację znalezisk. To jest ważne w takim przypadku jak Smoleńsk, gdy jest dużo części ciał. Nie trzeba wszystkiego pisać, można mówić do dyktafonu, a potem w biurze przepisać, żeby był ślad, co na miejscu było widoczne, w jakim stanie itd. Potem te informacje przydają się do przypisania oderwanych części do poszczególnych ofiar. Należy od razu prowadzić taką "statystykę" części, żeby wiedzieć, że niczego nie brakuje. Wtedy części wkłada się do trumien czy też mniejszych pojemników na mniejsze części i przenosi do kostnicy.
Przenosi? - Tak, chodzi o taką kostnicę tymczasową. Pewne badania należy wykonać możliwie blisko miejsca znalezienia ciał, bez długiego przewożenia. Taką tymczasową kostnicę można bez problemu urządzić gdzieś w pobliżu wraku w dużym namiocie. Ponieważ przy katastrofie z dużymi zniszczeniami i wielką liczbą ofiar można spodziewać się trudności z identyfikacją, od razu należy zabezpieczyć istotne elementy, takie jak wzory dentystyczne. Próbki DNA mogą być pobrane później. Jednocześnie inne służby ustalają listę pasażerów, kontaktują się z rodzinami. Przy tej okazji należy starać się uzyskać zdjęcia i informacje medyczne o ofiarach, żeby wykorzystać je w identyfikacji. W domach ofiar są często stare zdjęcia rentgenowskie, wyniki różnych badań. To wszystko trzeba skopiować. Wszystkie czynności oczywiście powtarza się z każdym z poległych. W tymczasowej kostnicy przeprowadza się oględziny każdej części i dokonuje wstępnych identyfikacji. Robi się od razu zdjęcia rentgenowskie wszystkich ciał i ich części.
Do czego są potrzebne te zdjęcia? - W pierwszym dniu nikt nie wie, jaka była przyczyna wypadku. Czy pilot miał atak serca, czy zaszła jakaś usterka techniczna, czy wybuchła bomba podłożona przez terrorystów - nic nie wiemy? Dlatego rutynowo wykonuje się zdjęcia, bo jeśli była jakaś eksplozja - bomby albo jakiejś instalacji pod ciśnieniem - to małe odpryski wnikają w ciało i ono zachowuje ślady wybuchu. Tak się robi obecnie zawsze, nawet, jeśli jakaś inna przyczyna jest ewidentna. Na wszelki wypadek. Dlatego służby ratownicze mają takie przenośne aparaty RTG, żeby to robić. Mamy, więc taką kolejność: fotografia - przeniesienie do tymczasowej kostnicy - zdjęcie rentgenowskie. Potem zdejmuje się ubranie. Jest ono bardzo pomocne w identyfikacji. Ludzie mają przy sobie dokumenty, nazwiska są na mundurach wojskowych itd. To nie jest nigdy pewne na sto procent, dlatego mówimy o wstępnej identyfikacji.
Rosjanie twierdzą, że po takich katastrofach ciała zazwyczaj są nagie. - To nie jest normalne. Ubranie powinno być. Owszem, zniszczone, podarte, zabrudzone. Ale żeby w ogóle bez ubrania? To absolutnie nie jest zwyczajne. Ludzie są z reguły przypięci pasami w fotelach. Nawet, jeśli tak fotel zostanie zgnieciony czy wyrzucony na zewnątrz i człowiek z niego wypadnie, to i tak ubranie zostaje. Jedynie buty często spadają.
Rozumiem. I co dzieje się dalej? - Potem już można przewieźć ciało do zakładu medycyny sądowej i tam pobiera się próbki DNA oraz wykonuje sekcję zwłok. Ma ona za zadanie ustalić przyczynę zgonu, ale też pomóc w określeniu przyczyn wypadku. Wyjaśnię to. Otóż na przykład często mamy do czynienia z pożarem. Wówczas dym był przed śmiercią wdychany i pozostały ślady chemiczne w drogach oddechowych i we krwi. Jeśli tak jest, to znaczy, że osoba w tym momencie jeszcze oddychała. Wszystkie te informacje w połączeniu z ustaleniami lotniczymi mogą być przydatne. I wtedy ciało wkłada się do trumny i wysyła zgodnie z wolą rodziny.
Wygląda na to, że w przypadku ofiar katastrofy smoleńskiej popełniono wszelkie możliwe błędy. - Z tego, co się dowiedziałem, nie było tymczasowej kostnicy, jedynie ciała gdzieś ułożono. Po szybkich badaniach w Moskwie przyleciały do Polski. I pochowano je, zamiast zrobić porządne niezależne ekspertyzy. Jeszcze raz powtarzam: pośpiech niczemu nie służy. To tylko źródło pomyłek. Teraz to się mści. Nie wiadomo, czy Rosjanie w ogóle próbowali podjąć jakieś ustalenia, czy coś się nie stało przed upadkiem samolotu. Ale można było to nadrobić.
Jak powinna wyglądać rejestracja czynności lekarzy sądowych? - Przez cały czas robi się zdjęcia. Sekcja zwłok powinna być nagrywana na wideo. Tak jak przy przeszukiwaniu wraku, także inne czynności wykonujący je powinien głośno opisywać i nagrywać na dyktafon. W przypadku takich osób jak głowa państwa sekcja merytorycznie niczym nie różni się, ale oczywiście robi się ją bardzo starannie. Z reguły w większym zespole najlepszych specjalistów. Osobami, na które trzeba zwrócić szczególną uwagę, są członkowie załogi. Były katastrofy spowodowane tym, że pilot w jakimś kluczowym memencie miał atak serca, udar mózgu albo zadziałała jakaś trucizna. Należało przede wszystkim przyglądać się ciałom pilotów, czy nie ma w nich niczego niepokojącego. A Rosjanie podobno skoncentrowali się na jednym z pasażerów.
Chodzi o generała Andrzeja Błasika, dowódcę Sił Powietrznych. Instytut Medycyny Wojskowej na podstawie obrażeń jego ciała ustalił, że stał on w wejściu do kokpitu i nawet w określonej pozycji - z podniesioną ręką. - Czytałem o tym w tym rosyjskim raporcie. To są czyste spekulacje bez podstaw w faktach. Nikt nie może stwierdzić takich szczegółów, chyba, że była tam kamera i nagrywała. Te wywody nie są oparte na metodach naukowych. Także, jako manipulację należy ocenić eksponowanie obecności alkoholu w ciele generała. 0,6 promila alkoholu to naturalna ilość w ciele po kilku dniach u człowieka, który nie musiał niczego pić. Ten wskaźnik dochodzi do nawet 1,0 promila po mniej więcej tygodniu i później.
Czy podczas sekcji powinno się określić czas zgonu? Rosjanie twierdzili, że skoro przyczyną śmierci są obrażenia doznane w wyniku katastrofy i nastąpiła ona natychmiast, to po prostu czas katastrofy określony przez komisję lotniczą jest czasem śmierci. - Czas określa się zawsze znanymi nauce metodami, podając dokładność. Nigdy nie możemy stwierdzić w ten sposób, że ktoś umarł 20 sekund przed katastrofą. Aczkolwiek zmiany w ciele, rodzaj obrażeń, niektóre zjawiska w pewnych organach (na przykład w płucach, w uszach) mówią nam, czy doszło do poważnego uszkodzenia ciała jeszcze przed zderzeniem z ziemią. Moment upadku wiąże się z przeciążeniami, a gdy następuje z dużej wysokości, to także z naglą zmianą ciśnienia. Żywy organizm na to reaguje, martwy nie. Gdy doszło do uszkodzenia ciała, a potem nastąpiła śmierć z innego powodu, to także da się stwierdzić.
A jaki czas należy wpisać do aktu zgonu? - Oczywiście w przypadku takiej katastrofy jak smoleńska dla celów związanych z wystawieniem aktu zgonu lepiej podać czas uderzenia w ziemię, bo jest znany dokładniej, niż można cokolwiek powiedzieć na podstawie badań patomorfologicznych. Chyba, że ktoś rzeczywiście w chwili katastrofy nie żył dłuższy czas.
Sekcję zwłok polskiego prezydenta wykonywano w takim budynku [pokazuję zdjęcia kostnicy w Smoleńsku i sali sekcyjnej]. Nadaje się do takiej czynności? - No cóż. Ten stół sekcyjny jest nieco stary, ale może być. W USA w małych miejscowościach też są takie. A jak to jest daleko od miejsca wypadku?
Niecałe 10 kilometrów. - To można było nie urządzać kostnicy tymczasowej. Ale tu badano tylko prezydenta. Pozostałe sekcje były w Moskwie. Czyli te ciała musiano przewozić, przenosić, pewnie leciały samolotem. Tak nie powinno być. A ile osób robiło sekcję?
Jeden miejscowy lekarz, zastępca kierownika tego biura, i dwóch innych lekarzy ze Smoleńska oraz jeden z Moskwy asystowało. Niestety, nie było żadnego eksperta z Polski, tylko konsul i prokurator.
- Rozumiem.
Kiedy ciała wracały do Polski, trumny były zapieczętowane i zakazano ich otwierania. Czy to jest dozwolone? - Pieczęć to znak międzynarodowy, że w środku jest warstwa metalowa zaspawana, tak że nie można jej łatwo otworzyć. Do międzynarodowego transportu zwłok używa się takich ze względów epidemiologicznych, żeby uniknąć zamiany ciała, ograbienia itd. Ale wiem od pana Rogalskiego, że trumna byłego wicepremiera Gosiewskiego nie miała pieczęci. Tak czy inaczej jedno państwo nie może powiedzieć drugiemu: nie otwieraj trumny waszego obywatela. Na to nie ma żadnych podstaw prawnych. Rodzina zawsze może żądać zobaczenia ciała. Podobnie jak organa śledcze. Jedynie, gdy przyczyną zgonu jest choroba zakaźna albo są inne powody do przypuszczeń, że ciało może być toksyczne, należy zastosować odpowiednie środki ostrożności. W tym przypadku nie ma takich powodów. W Smoleńsku nie panowała epidemia.
Czy można jeszcze wiele rzeczy stwierdzić teraz, po dwóch latach? - Myślę, że tak. To jest bardzo różnie. Jeśli chodzi o odłamki i inne odpryski metalowe świadczące na przykład o rozpadzie samolotu w powietrzu itp., to one zostają. Po dwóch latach też są. Kości są bardzo trwałe. A stan innych tkanek zależy od wielu czynników. Czasem rozkład jest szybki, a czasem powolny. Uczestniczyłem w ekshumacji Martina Luthera Kinga [zm. 1968]. Po trzydziestu latach ciało było w doskonałym stanie. Także ciała dzieci cara Mikołaja II: księcia Aleksego i księżnej Marii, były po 70 latach w dość dobrym stanie. Wszystkie części dawały się łatwo zidentyfikować bez jakichś specjalnych technik. Wszystkie zaawansowane metody potem potwierdziły pierwsze przypuszczenia. Tu mamy niekorzystny czynnik, o którym dowiedziałem się od pana Rogalskiego. Ciała zostały włożone do plastikowych worków. To niestety przyspiesza rozkład. Skóra wtedy rozpływa się w wyniku procesów gnilnych. Ale to nie jest przeszkoda nie do pokonania.
Gdyby jednak dopuszczono Pana do pracy przy sekcjach zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej, to czy potrzebuje Pan jakiegoś specjalistycznego sprzętu, narzędzi? - Nie. Na całym świecie narzędzia są takie same. Tu, we Wrocławiu, na pewno znalazłby się dla mnie skalpel. Na pewno jest rentgen. Jest też laboratorium biochemiczne. Wiem, że w Krakowie zrobiono tomografię komputerową. To nie zaszkodzi. Ładnie, że wasze służby są takie dokładne, ale do tego rodzaju badań, jakie prowadzą patomorfolodzy wobec ofiar katastrof lotniczych, to akurat na niewiele się przydaje. Wystarczy zwykły rentgen, który jest wszędzie. Dziękuję za rozmowę.