Kronika wyprzedaży Polski – Kamieniczne criminal tango Feliks Lipman, przewodniczący gminy żydowskiej w Katowicach, pełnomocnik Żydów, którzy odzyskali swoje mienie w Polsce w sierpniu 2002 r. popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę. Wyłudzanie kamienic przez oszustów różnych miastach w Polsce nie mogło pozostawać dalej tematem prawie nietykalnym. Od kilkunastu miesięcy, w najgłębszej tajemnicy, prowadzone jest śledztwo, które ma wyjaśnić, w jaki sposób kilka atrakcyjnie położonych kamienic w centrum Katowic zmieniło właścicieli – rozpoczął swój artykuł Tomasz Szymborski w “Rzeczpospolitej”. Od początku lat 90. ponad sto kamienic w Katowicach zostało przekazanych właścicielom lub ich spadkobiercom – kontynuował. Sprawy prowadzili ustanowieni przez nich pełnomocnicy, najczęściej adwokaci – kilku śląskich mecenasów zostało pełnomocnikami właścicieli kilkunastu kamienic w Katowicach, był wśród nich Lipman. Jak mówili dziennikarzowi urzędnicy Wydziału Lokalowego katowickiego magistratu, prosząc by broń Boże nie wyjawiał ich nazwiska – człowiek niby niepozorny, ale gość. Kto chciał wynajmować lokale w kamienicach, których właściciele lub spadkobiercy uczynili Lipmana plenipotentem, za co otrzymywał wynagrodzenie, a było tych kamienic sporo, musiał pertraktować tylko z nim. Lipman tak jak inni mecenasi parający się pełnomocnictwami w sprawie utraconego mienia Żydów w Katowicach doskonale wiedział, w jaki sposób szukać i znajdować spadkobierców kamienic, rozpoczynając od przeczesywania ksiąg wieczystych w sądach, wyszukiwania za granicą osób, które noszą podobne nazwiska do figurujących w spisach. Jak się można domyślić, stosowne papiery podpisywane były przez ludzi w podeszłym wieku. Mając je, określone osoby – już jako pełnomocnicy – występowały o zwrot nieruchomości. Gdy kamienica została odzyskana, zazwyczaj bardzo szybko zmieniała właściciela. W magistracie mówiono Szymborskiemu: my w cuda nie wierzymy! Czasem mieliśmy podejrzenia, że sprawa jest mocno naciągana, no bo jak uwierzyć, że po kilkudziesięciu latach, na drugim końcu świata, gdzieś w Ameryce Łacińskiej, czy gdzie indziej, nagle odnajduje się właściciel kamienicy? Jednakże to sąd stwierdza nabycie spadku, miasto tylko wydaje nieruchomości. Tylko ludzie rozpierający się łokciami, nierzadko pełnomocnicy – kryminaliści, mieli szanse w sądach i magistratach. Walczył nieporadnie o swoje, bez żadnego pełnomocnika, Żyd Joel Mendlowicz. Kilka razy przyjeżdżał do Polski w sprawie kamienicy w samym centrum Krakowa. Joel mówił, że przywłaszczył się na niej inny Żyd – polski prokurator i choć sprawa wygląda na przegraną, bo trudno wygrać z zasiedziałym krakowskim prokuratorem, nie powinien dać za wygraną, tak mu podpowiada żydowskie i polskie serce. Miał ponad 80 lat, ale zaręczał, że nie popuści, dopóki będzie żył, bo prawda musi być po jego stronie. Urodził się w Bykowie, potem rodzice się przeprowadzili do innej miejscowości, a najbliżsi krewni, też Medlowicze, nabyli w Krakowie kamienicę, którą – zawarto umowę – miał odziedziczyć najstarszy syn Mendlowiczów, czyli on, Joel. Przeżył wszystko, co mogło przeżyć żydowskie dziecko w czasie wojny. Kiedy zabijano po kolei moich braciaków na podwórku, siedziałem w sąsieku pod jabłkami na stryszku. Rodziców zabrano do obozu w Płaszowie, on został. Przychodził pod bramę, ale nie chcieli go do rodziców wpuścić, zginęli w obozie. Był niewyrośnięty, podawał Niemcom, że jest młodszy, niż był w rzeczywistości, dlatego przeżył. Inne, młodsze od niego dzieci nie umiały przyszyć Niemcowi guzików albo na glans wyczyścić butów, on potrafił i się przydawał. Jednak – opowiadał Joel – pod koniec wojny całej grupie dzieci, w której był nie dawano od dwóch dni jeść, ani pić i już wiadomo było, że są tylko na zabicie. On w cuda wierzy, wywieźli ich i rozpuścili, jak kurczaki. Niemcy uciekali. Potem wyjechał z Polski do Izraela. Ma maleńkie biuro turystyczne w Jerozolimie, obok Jaffa Gate. Lokal znajduje się na parterze, ma mniej więcej trzy na trzy metry. Pracowników “biuro” posiada dwóch – Joela i podobnego do niego – wiecznie uśmiechniętego starego ocaleńca. Mają w “lokalu” kilka długopisów i herbatę dla każdego, kto zapuka w zakurzoną szybę, za którą leży mrowie zdechłych much. Obok restaurację prowadzi ich przyjaciel izraelski Arab. Co do tej kamienicy, sprawiedliwie powinna być Joela i niczyja inna – uważają panowie. Tzw. mienie pożydowskie często przejmowali oszuści. Lipman, który na terenie Katowic działał w “nieruchomościach”, wyraźnie przed śmiercią sie czegoś bał, bo w ciągu roku przeprowadzał się dwa razy. Po wojnie był oficerem Informacji Wojskowej. Zanim popełnił samobójstwo na drzwiach mieszkania wywiesił kartkę “Nie wchodzić bez policji”. Zostawił list, że żegna się z życiem z winy Lechosława Jastrzębskiego, wojewody śląskiego, jakiegoś niezidentyfikowanego potem biznesmena oraz rodziny z Izraela – brata Salomona Szelwika i siostry Cyli. Wojewoda wyjaśniał, że z Lipmanem nigdy się nie spotkał, kontaktował się z nim jego rzecznik prasowy Krzysztof Mejer. Brat Lipmana, Szelwik, wysokiej rangi emerytowany oficer armii izraelskiej, był miesiąc wcześniej z Cylą w Katowicach i odebrali Lipmanowi pełnomocnictwa do ich kamienicy. Lipman pożyczał dużo pieniędzy, przeznaczając je podobno na nietrafione inwestycje w Izraelu, poza tym – czytamy w artykule – ujawnione zostały kulisy jego innych transakcji. Pełnomocnik spadkobierców żydowskich, adwokat Marek M. posługiwał się sfałszowanymi dokumentami i miał kłopoty z prawem. W 2001 r. Sąd Apelacyjny w Krakowie utrzymał w mocy wydany wobec niego wyrok roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata za paserstwo. Adwokat M. pomagał w sprzedaży trzech kradzionych samochodów, był też oskarżony o wyłudzanie pieniędzy. Jeszcze inny pełnomocnik Żydów – mecenas L. wystąpił do Wydziału Lokalowego Urzędu Miasta w Katowicach o przywrócenie zarządu nieruchomością kamienicy przy ul. Słowackiego współwłaścicielce tej kamienicy Chanie Goldfeld oraz jej siostrze Frajdli Dykierman. Kamienicę pełnomocnik odzyskał i została sprzedana. Okazało się poniewczasie, że właścicielką połowy kamienicy w 1933 r. była Chana Engelhard z domu Kurland, tłumaczenie, że ponownie wyszła za mąż i przyjęła nazwisko Goldfeld budziło wątpliwości. Poza tym kanałami dyplomatycznymi sprawdzono, że Chana Goldfeld już nie żyła, kiedy pełnomocnik wysyłał pismo do urzędu miejskiego o zwrot mienia. Wiesława Mazur
Ekstradycja stalinowskiego sędziego “Stefana M.”, czyli brata Adama Michnika Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie wydał nakaz tymczasowego aresztowania byłego stalinowskiego sędziego Stefana M., brata Adama Michnika. Jest on podejrzany o udział w bezprawnym pozbawieniu wolności Józefa Stemlera, byłego wiceministra informacji w Delegaturze Rządu na Kraj. M. grozi do 10 lat więzienia. O zastosowanie tymczasowego aresztu na okres trzech miesięcy wobec Stefana M. wystąpił do sądu warszawski pion śledczy IPN. Wniosek uzasadniano tym, że były stalinowski sędzia nie stawia się na wezwania prokuratorów. – Będziemy podejmowali dalsze czynności zmierzające do tego, żeby Stefan M. odpowiadał przed polskim wymiarem sprawiedliwości – powiedział nam naczelnik warszawskiego pionu śledczego Piotr Dąbrowski. Dodał, że nie jest wykluczone, iż nakaz aresztowania przyjmie formę ENA. M. jest obywatelem polskim, ale od 1968 r. przebywa w Szwecji, gdzie wyjechał na fali antysemickiej nagonki komunistycznych władz. Według IPN, nie ma on w Szwecji stałego miejsca zamieszkania, choć dokładny adres miejsca jego pobytu jest publicznie znany m.in. dzięki dziennikarzom. Decyzja sądu jest nieprawomocna. Nie wiadomo, czy M. będzie składał na nią zażalenie. Wcześniej mówił, że działania podejmowane wobec niego w Polsce mają zaszkodzić jego przyrodniemu bratu, redaktorowi naczelnemu “Gazety Wyborczej” Adamowi Michnikowi. IPN zaprzecza tym tezom. Pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej już w 2009 r. składał wniosek o wydanie nakazu tymczasowego aresztowania, ale wówczas sąd garnizonowy go nie uwzględnił, uznając, że najpierw należy się zwrócić do sądu dyscyplinarnego o uchylenie immunitetu. IPN odwołał się do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie, który uznał, że Stefana M. nie chroni immunitet sędziowski, który przysługiwał mu tylko wówczas, gdy sprawował swój urząd, czyli do 1955 roku. Nakazał on sądowi garnizonowemu ponownie zbadanie wniosku IPN. – To kolejny krok na drodze podjęcia przez nas próby rozliczenia kwestii odpowiedzialności sędziów i prokuratorów za niedopełnianie obowiązków w czasach stalinowskich – mówił wówczas prokurator Marek Klimczak, prowadzący sprawę stalinowskiego sędziego. – Szwecja nie ma analogicznych przepisów związanych z rozliczeniem komunizmu i zapewne zakres pojęcia zbrodni przeciwko ludzkości w prawie szwedzkim jest trochę inny niż w naszym – mówił. Na Stefanie M. od 2007 r. ciążą zarzuty udziału w bezprawnym pozbawieniu wolności Józefa Stemlera. Był on jednym z członków składów orzekających o przedłużaniu aresztu członka Delagatury na Kraj. M. orzekał także m.in. w procesach przedwojennych oficerów WP, które były odpryskami wielkiego procesu o rzekomy spisek w wojsku, tzw. sprawy Tatara, z początku lat 50. Był członkiem składu, który skazał na śmierć mjr. Zefiryna Machallę oraz mjr. Karola Sęka z Narodowych Sił Zbrojnych. Uczestniczył także w orzekaniu wyroków śmierci m.in. wobec płk. Maksymiliana Chojeckiego i płk. Bronisława Maszlanki, których nie wykonano. “Czułem zadowolenie, wydając wyroki na wrogów” – mówił M. w 1999 r. w wywiadzie dla szwedzkiego dziennika “Dagens Nyheter”. “Wierzyłem, że służę swojemu krajowi (…)” – wyjaśniał. IPN jednak nie rozważa postawienia z tego tytułu zarzutów o mord sądowy, ponieważ – według prokuratora Klimczaka – “brak jest dostatecznych danych uzasadniających podejrzenie popełnienia przez niego takiego przestępstwa”. – Zebrany materiał dowodowy nie daje na dzisiaj podstaw wysnuwania tak daleko idących wniosków – uważa śledczy.
Według ustaleń dr. Krzysztofa Szwagrzyka, historyka z IPN, w okresie stalinowskim w blisko 200 wojskowych sądach i prokuraturach pracowało ok. 1100 osób. Wśród nich pewien procent stanowili oficerowie sowieccy i pochodzenia żydowskiego (ok. 70 osób, m.in. Stefan M., Henryk Holder, Helena Wolińska). Zenon Baranowski
Stefan Michnik-Szechter – stalinowski kat, morderca sądowy, żydowski komunista – orzekał wyroki z zapałem Błyskawiczną karierę Stefan Michnik zawdzięczał Informacji Wojskowej. Był jej rezydentem Z dr. hab. Krzysztofem Szwagrzykiem, naczelnikiem pionu edukacyjnego wrocławskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Zenon Baranowski Jaką rolę odegrał Stefan Michnik jako sędzia wojskowy w stalinowskim aparacie represji? – Stefan Michnik na pewno nie był człowiekiem, który ponosi jakąś wielką odpowiedzialność za skalę represji w latach 40. i 50. Na pewno nie był to człowiek pokroju Heleny Wolińskiej, której zakres kompetencji był znacznie większy. Ale nie oznacza to, że Stefan Michnik był nic nieznaczącym prawnikiem, który niczego złego w tym okresie nie zrobił. Musimy pamiętać, że w latach 50. uczestniczył w procesach politycznych i orzekał wyroki śmierci. W tej chwili wiemy o kilkunastu wyrokach śmierci, które były jego udziałem.
Wcześniej mówiło się co najmniej o dziewięciu, teraz padają liczby rzędu dziewiętnastu. – Dotąd nikt nie prowadził specjalnych badań nad orzecznictwem Stefana Michnika. Jeżeli osoby, które analizują represje z lat 50., stwierdzają, że tych wyroków śmierci jest już kilkanaście, to pokazuje to skalę problemu. Pamiętajmy jeszcze o nieznanej wciąż liczbie (idącej zapewne w setki) wyroków, w których zapadały kary wieloletniego więzienia. Udział Stefana Michnika w procesach politycznych jest faktem bezsprzecznym i co do tego nikt z historyków badających ten okres nie ma najmniejszych wątpliwości. Kiedy oceniamy tę postać, musimy pamiętać jeszcze o innej sferze jego aktywności w tamtym okresie. W latach 50. niezależnie od tego, że uczestniczył w procesach politycznych, był jeszcze agentem, a później rezydentem Informacji Wojskowej.
Fakt do niedawna zupełnie nieznany… – Tak. Była to całkiem nieznana sprawa. Dopiero połączenie tych dwu informacji: o roli Stefana Michnika jako sędziego uwikłanego w procesy polityczne i jego roli jako agenta i rezydenta Informacji Wojskowej, pozwoli nam określić jego właściwą funkcję w systemie stalinowskim. W mojej ocenie, decyzja sądu jest krokiem w dobrą stronę. Chodzi tutaj o pociągnięcie do odpowiedzialności osób, które kształtowały skalę terroru w Polsce w okresie stalinowskim. Chciałbym, żeby w tym przypadku starania podjęte przez wymiar sprawiedliwości wreszcie okazały się skuteczne. Dotychczas, jak wiemy, wszystkie działania skierowane przeciwko sędziom i prokuratorom wojskowym były, niestety, bezskuteczne. Helena Wolińska nie jest tutaj wcale jedynym przykładem.
Stefan Michnik w wywiadach próbuje się częściowo tłumaczyć, że był wówczas “młody i głupi”… – Swego czasu zajmowałem się analizą orzecznictwa wymiaru sprawiedliwości z lat 40. i 50. Przebadałem biografie kilkuset osób, które wydawały wyroki śmierci, i mogę wskazać takie nazwiska ludzi, o których można jednoznacznie stwierdzić, że się zagubili w tamtym systemie. Trafili do tego sądownictwa i widać było, że to, co tam robili, było działaniem pod przymusem. Unikali uczestniczenia w procesach politycznych, starali się właściwie wykonywać swoje obowiązki, za co byli karani np. poprzez opinie służbowe. Na pewno do takich osób nie zaliczyłbym Stefana Michnika. Od początku był to człowiek silnie zindoktrynowany politycznie. Z głębokim przekonaniem ideologicznym wykonywał swoje obowiązki. Nie traktował ich jako konieczności wywiązywania się z nałożonych na niego zadań. Robił to z pełnym, wewnętrznym przekonaniem, co widać z treści tzw. wstępniaków umieszczanych w wyrokach. To były ideologiczne uzasadnienia wyroków, które zapadały w tamtym okresie. Jestem absolutnie przekonany, że Stefan Michnik nie może być uznany za niczego nieświadomą, młodą ofiarę systemu komunistycznego, która nie bardzo wiedziała, co czyni. Dziękuję za rozmowę.
Wydajcie nakaz za Michnikiem Decyzja Sądu Garnizonowego w Warszawie w sprawie aresztowania byłego stalinowskiego sędziego Stefana Michnika stanowi podstawę do wydania europejskiego nakazu aresztowania – wskazują prawnicy. Michnik przebywający od 1969 r. w Szwecji ma podwójne obywatelstwo, a to państwo z zasady nie wydaje swoich obywateli, więc zastosowanie ENA jest jedyną możliwą drogą, aby Szwecja przekazała go Polsce. Warszawski pion śledczy IPN, który prowadzi postępowanie przeciwko Stefanowi Michnikowi podejrzanemu o popełnienie zbrodni komunistycznych, na razie nie udziela informacji o dalszych czynnościach, w tym terminie wystąpienia do sądu z wnioskiem o ENA. Naczelnik Piotr Dąbrowski podkreśla, że Instytut podejmie wszystkie czynności, żeby Michnik odpowiadał przed polskimi sądami. Co do zastosowania ENA nie mają wątpliwości prawnicy. Wynika to bowiem z faktu, że Szwecja nie wydaje swoich obywateli. Drogę zastosowania zwykłej ekstradycji badał już swego czasu były szef pionu śledczego IPN prof. Witold Kulesza. Wówczas się okazało, iż poza ochroną obywateli w szwedzkim prawodawstwie nie ma przepisów, pod które można byłoby podciągnąć kwestię odpowiedzialności za zbrodnie systemu totalitarnego. – Szwecja nie ma analogicznych przepisów związanych z rozliczeniem komunizmu i zapewne zakres pojęcia zbrodni przeciwko ludzkości w prawie szwedzkim jest trochę inny niż w naszym – mówił wcześniej prowadzący sprawę prokurator Marek Klimczak. Natomiast umowa o ENA zobowiązuje kraje, które ją podpisały, do wydawania swoich obywateli, aby mogli odpowiedzieć karnie w innych państwach. Wydanie przez sąd nakazu aresztowania otwiera drogę do przygotowania przez IPN wniosku o ENA, który musi także zatwierdzić sąd. Taki wniosek został już swego czasu wystosowany wobec Heleny Wolińskiej. Gdy ENA trafi do władz danego kraju, te mają 90-dniowy termin na jego rozpatrzenie. Prokurator Tomasz Kamiński z centrali pionu śledczego IPN zaznacza jednak, że taki wniosek będzie musiał być rozpatrzony przez szwedzkie sądy, które dokonają jego oceny. Na Stefanie Michniku od 2007 r. ciążą zarzuty udziału w bezprawnym pozbawieniu wolności Józefa Stemlera. Był on jednym z członków składów orzekających o przedłużaniu aresztu członka Delegatury Rządu na Kraj. IPN stwierdza, że “podejrzany świadomie brał udział w prześladowaniu pokrzywdzonych ze względów politycznych i działał w strukturach systemu państwa totalitarnego, posługującego się na wielką skalę terrorem dla realizacji celów politycznych i społecznych. (…) Jego zachowania wyczerpują znamiona nie tylko zbrodni komunistycznej, ale także znamiona zbrodni przeciwko ludzkości”. Z dotychczasowego postępowania wynika, że “podejrzany dopuścił się tego typu czynów także w odniesieniu do co najmniej 19 innych osób, żołnierzy podziemia niepodległościowego i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, obywateli podejrzewanych o szpiegostwo na rzecz Rządu RP na Uchodźstwie w Londynie czy nawet funkcjonariuszy MBP podejrzewanych o nielojalność w stosunku do władzy ludowej”.
Historycy przytaczają ówczesne wypowiedzi Michnika, który na naradzie partyjnej w 1956 r. mówił: “Nam wtedy imponowało powiedzenie o zaostrzającej się walce klasowej i nieprawdę powie ten, kto by twierdził, że wtedy z niechęcią rozpatrywał te sprawy. Ja wiem, że raczej ludzie garnęli się do tych spraw, sam muszę przyznać, że kiedy dostałem pierwszy raz poważną sprawę, to nosiłem ją przy sobie i starałem się, żeby mi tej sprawy nie odebrano”. Zenon Baranowski
Bida-Temida Pod jednym, jedynym względem zaczynamy przypominać Amerykę – w pieniactwie sądowym. Wdowa po Kapuścińskim prześladuje jego biografa, rodzina Rosatich straszy sądami Andrzeja Żuławskiego i “Krytykę Polityczną”… Niekiedy pogróżki takie mają charakter wręcz bezczelny, jak wtedy, gdy córka TW “Ewa-Max” próbuje za pomocą sądowej cenzury uniemożliwić upowszechniania haniebnej prawdy o swojej matce i odrażającej roli, jaką odegrała w życiu męża i jego przyjaciół. Na dodatek okazuje się to skuteczne, skoro, jak wyznał reżyser dotykającego tych spraw filmu, jedna z gazet pod wpływem jej pogróżek wycofała z druku gotowy już wywiad o filmie. Cóż, przykład dał przecież oberguru i największy z żyjących autorytetów moralnych… Było oczywiście do przewidzenia, że tak się stanie. Dla wszystkich, z wyjątkiem, oczywiście, kolejnych rządów, które nieszczególnie zatroszczyły się o przygotowanie polskich sądów do czekających je wyzwań. Bo przecież głośne w mediach pyskówki to nic w porównaniu z lawiną sporów towarzyszących aktywności gospodarczej. A bez sprawnych sądów nie ma wszak mowy o normalnej gospodarce. Tymczasem rzeczywistość polskiej Temidy to wciąż, jak za króla Ćwieczka, sterty teczek z aktami, ręczne stenografowanie, skomplikowane do absurdu procedury i sędziowie zarobieni ponad wszelki rozsądek. W amerykańskim hrabstwie Carbon County śledziłem kiedyś prace miejscowego sądu. Zatrudniał dwóch sędziów i tylko siedem osób innego personelu. Rocznie rozstrzygał 22 – 24 tysiące spraw (hrabstwo liczyło sobie 57 tysięcy pełnoletnich obywateli). I nie zdarzyło mu się od lat, by od wniesienia sprawy – choćby najtrudniejszej – do wyroku minęło więcej niż miesiąc. Jak oni to robią? Zaręczam, że bez pomocy sił nadprzyrodzonych. Można podpatrywać i brać przykład. Rafał A. Ziemkiewicz
Ekonomia wampirów: Dlaczego nie przyjmować euro? Obecne problemy gospodarcze Portugalii, Irlandii, Grecji i Hiszpanii (tzw. kraje PIGS – z angielskiego „Świnki”) wzięły się między innymi z tego, że kraje te przystąpiły do strefy euro, w której polityka monetarna odbywa się pod dyktando przede wszystkim Niemiec i Francji. Obecnie, by ratować siebie nawzajem, niemieckie elity polityczne wpadły na pomysł przyspieszenia akcesji zdrowych krajów Europy Środkowej do strefy euro. Pytanie tylko, po co nam to.
Jak mawiał ponad 150 lat temu Nathaniel Mayer Anzelm von Rothschild: „Pozwólcie mi drukować i kontrolować pieniądz, a nie będzie mnie interesować, kto ustanawia prawo”. Dzisiaj drukiem pieniądza (poprzez tzw. kreację) – oczywiście nie dosłownie, ponieważ co raz mniej osób używa banknotów – zajmują się banki komercyjne, udzielając kredytów komercyjnych, które nie znajdują pokrycia w dobrowolnych oszczędnościach. Natomiast kontrolą pieniądza zajmuje się bank centralny, który (w Polsce razem z Radą Polityki Pieniężnej) ustala stopy procentowe czyli cenę kredytu. Banki komercyjne powiększają jeszcze oficjalną stopę procentową o swoją marżę (uzależnioną od zabezpieczeń i zdolności kredytowych pożyczającego), co łącznie daje już koszt kredytu. Bank centralny poprzez ustalenie wysokości stopy procentowej praktycznie kontroluje pieniądz.
Polityka monetarna poza Polską Dzisiaj, mówiąc o przystąpieniu do strefy euro, trzeba cały czas podkreślać, że w zamian będziemy mieli nie tylko ułatwienie przy wyjazdach zagranicznych czy likwidację kosztów wymiany waluty, ale przede wszystkim zrzeczenie się kontroli państwowej własnego pieniądza na rzecz obcego państwa lub związku państw. Oddanie tej kontroli Europejskiemu Bankowi Centralnemu spowoduje w pierwszej kolejności zmniejszenie elastyczności działania. Gdy we wrześniu 2008 roku rozpoczął się tzw. kryzys finansowy (spowodowany między innymi złą polityką monetarną Stanów Zjednoczonych i polityką niskich stóp procentowych, umożliwiającą sztuczne pompowanie rynku nieruchomości), polskie władze monetarne (Rada Polityki Pieniężnej) mogły same decydować o swojej polityce. Wcześniej, widząc, co się dzieje (bardzo wysoki wzrost gospodarczy, znamionujący nadchodzące spowolnienie), RPP podnosiła stopy procentowe (z 4% w marcu 2006 do 6% w czerwcu 2008 roku), by w momencie wybuchu paniki kryzysowej mieć możliwość obniżki (z 6% do obecnych 3,5%). W tym samym czasie Europejski Bank Centralny również dokonywał podwyżek i obniżek swoich stóp, tylko na zupełnie innym poziomie – najpierw z 2,50% w marcu 2006 do 4,25 % w lipcu 2008 roku, by dziś poziom stóp ustabilizować na wysokości zaledwie 1%. Oczywiście można spojrzeć za Ocean Atlantycki, gdzie ustalanie stóp procentowych oddane jest związkowi banków (tzw. Systemowi Rezerwy Federalnej, w skrócie nazywanemu Fed), i stwierdzić, że europejski system jest po stokroć wydajniejszy i bardziej przejrzysty niż amerykański (choćby z tej racji, że w Europie to w miarę niezależny bank centralny ustala stopy – uwzględniając kilka wytycznych; natomiast w Stanach Zjednoczonych to zrzeszenie banków komercyjnych ustala te stopy – uwzględniając tylko swój własny interes), ale w obecnych realiach geopolitycznych zasadne jest porównywanie polskiego systemu tylko do strefy euro. To, że europejski system jest lepszy od amerykańskiego, nie znaczy, że jest również lepszy od polskiego. Należy więc stanowczo stwierdzić: stopy procentowe stosowane przez Europejski Bank Centralny są na każdym etapie niższe o około 2 punkty procentowe od stóp stosowanych w Polsce. Dla takiej gospodarki jak polska, będącej na dorobku, udostępnienie tak taniego kredytu (pamiętajmy: bez pokrycia w realnych i dobrowolnych oszczędnościach) może początkowo być bardzo ożywcze (dopóki konsumenci nie zrozumieją, że dodatkowy pieniądz jest pusty i bez pokrycia), ale później zamieni się w horror i przekleństwo. Sytuacja jest bardzo prosta: jeżeli pojawi się na rynku więcej pustego pieniądza, musi się pojawić zwiększona inflacja. Dziś kreacja pustego pieniądza jest hamowana przez stopy procentowe o wysokości 3,5%. Gdybyśmy byli w strefie euro i podlegali Europejskiemu Bankowi Centralnemu, stopy te wynosiłyby 1,0%. Polska jest na takim etapie rozwoju gospodarczego (według standardów unijnych – przyspieszonego wzrostu), że tak niskie stopy mogłyby okazać się zabójcze. Co innego, gdy EBC próbuje pobudzić poprzez emisję pieniądza tak nasycone gospodarki jak niemiecka czy francuska – a co innego, gdy robi to wobec kraju rozwijającego się. Doświadczyły tego doskonale Słowacja i Słowenia, gdy weszły do strefy euro. Kraje te są na zupełnie innym etapie rozwoju niż Niemcy, Francja czy nawet Włochy i Hiszpania. Jednocześnie znaczenie tak drobniutkich gospodarek (o potencjale odpowiadającemu jednemu landowi niemieckiemu) dla całej strefy euro jest marginalne. Jednak to właśnie po wejściu do strefy euro inflacja w tych państwach znacznie przyspieszyła, czego powodem jest właśnie fakt zwiększania dostępności kredytu poprzez obniżkę jego ceny. I o ile EBC na pewno uwzględnia w swoich projekcjach inflacji i celów duże państwa strefy, to na pewno na marginesie rozważa sugestie z państw o wielkości Słowacji czy Słowenii. Nie inaczej będzie z Polską, której głos będzie wprawdzie ważniejszy niż małych państw Europy Wschodniej, ale to będzie głos respektowany na równi z Holandią czy Belgią, a nie Włochami czy Hiszpanią.
Euro, głupcze Mimo tak oczywistych przeciwwskazań do pozbycia się możliwości kształtowania polityki monetarnej, nasze elity finansowe dążą do tego, by pozbyć się prawa do decydowania o kwestiach pieniądza w naszym kraju. Wydaje się, że powstaje sprzeczność w umysłach urzędników i bankowców, którzy wolą, by ważne dla nich decyzje zapadały we Frankfurcie, a nie Warszawie. Otóż nie ma żadnej sprzeczności. Bankowcy doskonale zdają sobie sprawę z tego, jaka jest polityka dotycząca wysokości stóp procentowych we Frankfurcie (oraz rezerw obowiązkowych, dzięki którym banki uzyskują prawo do kreacji pieniądza – w Polsce obecnie na poziomie 3%, tzn. że z każdego zdeponowanego przez klienta w banku tysiąca złotych, bank może wykorzystać 970 zł do udzielenia kredytu). Dlatego nie powinniśmy się dziwić, że bankowcy chcą euro – dla nich oznacza ono po prostu wyższe zyski. Większym zaskoczeniem jest to, że Narodowy Bank Polski również dąży do pozbycia się możliwości kształtowania polityki monetarnej – do czego przecież jest powołany. Podejmowane przez NBP liczne akcje tłumaczące pozytywy przyjęcia europejskiej waluty wskazują wyraźnie na politykę, jaką bank centralny podjął. Jeżeli polityka monetarna będzie kształtowana we Frankfurcie, to zbytkiem jest utrzymywanie posad w Warszawie. Ale ponieważ nie na takie zbytki pozwala polityka Unii Europejskiej, po ewentualnym przyjęciu przez Polskę euro Narodowy Bank Polski nie zostanie rozwiązany. EBC pozwala istnieć dalej państwowym bankom centralnym, nawet po pozbawieniu ich podstawowych funkcji. NBP będzie pełnił obowiązki informatora, co się dzieje w województwie polskim, prowadził politykę sprawozdawczą itp. Znając życie, pewnie żaden etat nie zostanie obcięty (podobnie jak miało to miejsce z np. celnikami po zniesieniu granic, gdy okazało się, że ani jeden z nich nie został z tego powodu pozbawiony pracy – w końcu Polska jest na tyle bogatym krajem, że może sobie pozwolić na utrzymywanie kilkunastu tysięcy niepotrzebnych etatów). Dzisiaj więc elity finansowo-polityczne pragną euro nie dlatego, że waluta ta będzie miała pozytywny wpływ na gospodarkę Polski, tylko dlatego, że jej wprowadzenie będzie korzystne dla kieszeni urzędników i bankierów. Dodatkowy impuls do pustej kreacji pieniądza przekonuje bankierów, a posady – bank centralny i jego kierownictwo. Z kolei elity polityczne Niemiec doskonale widzą, jak cały ten projekt wspólnej waluty powoli zaczyna się walić. Trzeszczy w tych państwach, które na przystąpieniu do euro najwięcej straciły (Portugalia, Irlandia, Grecja i Hiszpania) – rozbudowany socjal dzięki zyskom z kreacji pieniądza może starczyć na pierwsze kilka lat, ale kiedyś się kończy. Chcąc wciągnąć jweszcze w miarę zdrowe organizmy gospodarcze z Europy Środkowej (w tym Polskę), Niemcy liczą na to, że ich krwią uzdrowi się śmiertelnie chorych pacjentów. W Stanach Zjednoczonych wspólna waluta była jednym z elementów integracji politycznej. Jednak różnice, jakie występują pomiędzy kilkudziesięcioma państwami europejskimi, są znacznie poważniejsze niż różnice pomiędzy poszczególnymi amerykańskimi stanami. Dlatego dolar jako wspólna waluta przyjął się i jakoś (choć dość słabo) działa. Euro da się utrzymać tylko przy większej integracji społeczeństw Europy, co bez polityki przymusu państwowego i terroru nie jest praktycznie możliwe. Marek Langalis
Co robić aby wygrać? Piszę na łamach „Najwyższego CZASU!” 20 lat (krócej na nczas.com). Piszę również na łamach innych pism – np. w „Angorze” (360 tysięcy sprzedawanego nakładu) – i wielu, wielu innych. Piszę na blogu (30 milionów wejść przez trzy lata), mam i własny portal… Piszę, piszę – i przekonuję, kogo się da. W „Najwyższym CZASIE!” i kilku innych pismach – a także na licznych blogach i forach – robi to samo kilkudziesięciu innych Autorów. „Robi to samo” – czyli przekonuje do rzeczy oczywistych: że w gospodarce potrzebny jest wolny rynek, że małżeństwo to związek mężczyzny z kobietą, że życie powinno trwać od poczęcia do naturalnej śmierci (a dla mordercy naturalna jest śmierć na szubienicy…) i do paru dziesiątek innych, też mniej lub bardziej banalnych tez. Uparcie powtarzamy stare argumenty i ilustrujemy je przekonującymi, aktualnymi przykładami; wymyślamy nowe argumenty; odwołujemy się, jednym słowem, do rozsądku Czytelników… – i jak grochem o ścianę. To znaczy jest te 200 tysięcy obywateli III RP, którzy nas rozumieją, i jakieś pół miliona, które od biedy może nas zrozumieć (ci, którzy dobrze zrozumieli, na ogół żyją na emigracji…). I tyle. I na tym koniec. Dlaczego tak się dzieje? Dlatego, że żyjemy w d***kracji, w której władcą jest prosty L*d. A prosty człowiek abstrakcyjnych argumentów po prostu nie rozumie. Do niego przemawia konkret – i to najlepiej w formie obrazkowej. Jeszcze lepiej – animowanej i udźwiękowionej. A warto dodać, że w miarę postępów reżymowej „edukacji”, d***kracji i przywykania do telewizji słowo pisane dociera do coraz mniejszej liczby ludzi. Trzeba wyciągnąć z tego konsekwencje. Media są podzielone ideologicznie – publikują tylko „swoich”. W efekcie solenny artykuł o potrzebie krzewienia uczuć patriotycznych, obiektywnie słuszny, może dziś trafić tylko do już przekonanych – nikt inny nie przeczyta go do końca. A przekonani, którzy by go przeczytali, tylko straciliby czas. Poza pisaniem słusznych, lecz abstrakcyjnych artykułów, za które można otrzymać nagrodę Instytutu Ludwika von Misesa albo i Templetona, potrzebujemy: …powieści kryminalnych, w których pozytywny bohater będzie podzielał nasze ideały, a skazany na śmierć okaże się (ku pełnemu zaskoczeniu czytelnika!) rzeczywiście mordercą. Może nawet brawurowo ucieknie z celi śmierci. Budząc sympatię czytelnika, uwiedzie piękna dziewczynę, która zacznie pomagać mu w oczyszczeniu się z podejrzeń – po czym dla przyjemności poderżnie jej gardło. …romansów, w których zwycięski będzie właściwy model miłości – czyli nie będzie propagowana „równość płci”; …powieści obyczajowych, w których „geje” (nie „homosie” – ci nas mało interesują) zostaną przedstawieni jako potwory. …opisania prawdziwej historii pewnego postępowego Murzyna – który zaraził 40 kobiet wirusem HIV. Przecież to był temat sensacyjny: dlaczego nikt nie zarobił na takiej książce ze dwóch milionów złotych?! Podświadomie wszczepiona zasada „politpoprawności” jakoś powstrzymała rączkę z piórem? No tak – za Stalina też wszyscy „wiedzieli”, o czym nie można pisać…. Teraz to zarobi się góra 100 tysięcy – ale to też parę groszy. Może jeszcze warto? Poza książkami potrzebujemy filmów całkowicie „niepoprawnych politycznie”. Priorytetowym celem federastów jest np. „równość mężczyzn i kobiet”. U nas „jakoś” się to… nie przyjęło. Dlaczego? Bo u nas był genialny film „Seksmisja”. I więcej potrzeba nam takich! Potrzebujemy piosenek wyśmiewających to, co federaści uważają za swoje świętości, i acquis communautaire, wyśmiewających Unię Europejską i pokazujących eurokratów jako tych, kim są w rzeczywistości – jako przebiegłych eurozłodziei, jako naiwnych kretynów humanistów broniących prawa morder-ców do życia (i mordowania…) czy jako bezduszne bydlęta.
Tylko TAK możemy wygrać. Potrzebujemy też dowcipów wyśmiewających to, o co ONI walczą. Nie trzeba wymyślać nowych – dowcipy o dygnitarzach sowieckich czy PRL-owskich w połowie pasują idealnie. Argument w postaci „krzywej Laffera” jest w stanie zrozumieć może 1/5 studentów. Dowcip o łapówkarzu z Warszawy czy Brukseli – 1/5 całej ludności. Jeden dobry dowcip, który obiegnie Polskę, wart jest – w praktycznym, bieżącym działaniu – ZNACZNIE więcej niż „Monetarna historia Stanów Zjednoczonych”, za którą bł. pamięci Milton Friedman otrzymał Nagrodę Nobla. Kiedyś to Lewica tworzyła dowcipy i rozsadzała nimi monarchię. Teraz, po stu latach sprawowania rządów, Lewica jest kompletnie wyjałowiona. Teraz nadszedł NASZ czas. To my zacznijmy wreszcie wyśmiewać ICH świętości – z d***kracją na czele. Czasem czytam ICH wynurzenia, na ogół w „Gazecie Wyborczej”: biadolą, ile zła, ile szkód może wyrządzić jeden dowcip. Może zniszczyć lata przemyślanej „polityki edukacyjnej”. Więc wymyślajmy te dowcipy, piszmy piosenki, twórzmy filmy – róbmy IM krzywdę. Niszczmy IM tę „politykę edukacyjną”. Nie należy się wahać przed tekstami rasistowskimi czy antysemickimi – wszystko, co niszczy polityczną poprawność, jest dobre! Tylko… to musi być na poziomie! Żadnego chamstwa. To nie mogą być obrzydliwe dowcipy o Żydach w krematorium! Za takie coś sam bym karał, bo opowiadanie ich to gorzej niż zbrodnia – to błąd! Starajmy się nie robić błędów. Jak mawiał śp. Zbigniew Herbert, to wszystko kwestia smaku. Tak, smaku. C’est le ton qui fait la chanson. Mamy wielu zwolenników wśród artystów – twórców piosenek, autorów tekstów, wybitnych kabareciarzy, pisarzy, poetów, scenarzystów, a może i filmowców? Mamy – i co z tego? Nic. Czytają nas, popierają – i liczą, że to my przekonamy większość. Na to nie ma szans. To musicie zrobić właśnie wy, nasi sympatycy – twórcy. To Wy macie talent. Wykorzystajcie go w sprawie Wolności, Własności, Sprawiedliwości, Honoru, Prawdy, Tradycji, Praworządności… W słusznej sprawie! Dobra – szkoda czasu! Do roboty,
Panowie! Weźcie się do roboty – a za 10 lat Polska wróci do normalności! JKM
Sommer: Granica otwarcia granic Z jednej strony oczywiście otwarta granica to bardzo miła i pożyteczna rzecz. Ale co wtedy, gdy tę otwartą granicę chce nagle przekroczyć społeczność równa wielkością społeczności dotychczasowej, chcąca dokonać swego rodzaju zajęcia nowego terytorium przez zasiedzenie, w dodatku mająca silne nastawienie misyjne – społeczność, która chce na przykład przekonać wszystkich do przejścia na wiarę Proroka? Wydaje się, że trzeba jej to zasiedzenie uniemożliwić. W Szwajcarii problem ten rozwiązano tak: wpuszcza się niemal każdego na zasadzie gościa, ale by ktoś uzyskał prawa obywatelskie, musi zostać zaakceptowany przez współmieszkańców na poziomie gminy. Po prostu gmina wystawia kandydatów na obywateli opisanych w specjalnych katalogach (ze zdjęciami, życiorysem, opisem rodziny) o gminnego referendum. Bo to przecież obywatele konkretnej gminy będą z tymi nowymi obywatelami żyć na co dzień. I jeśli dany kandydat spodoba się, to uzyskuje obywatelstwo; jeśli nie, to nie. Nie ma co ukrywać, że w rezultacie takiej polityki przyrost obywateli wyznania muzułmańskiego jest w Szwajcarii bardzo niewielki. Dzięki czemu, choć posiadają oni wolność wjazdu, nie mają praw obywatelskich i nie mogą współdecydować o polityce kraju. Inaczej jest w UE, której jesteśmy członkiem. Tu o przyjęciu nowego obywatela decyduje państwo poprzez urzędy do spraw imigrantów. W dodatku człowiek zaakceptowany przez taki urząd np. w Hiszpanii może zaraz pojawić się w np. Polsce, której obywatele nie tylko nie mogą wyrazić jakiegokolwiek głosu sprzeciwu wobec tego faktu, lecz także najczęściej nawet nie rozumieją, że mogą trafić do aresztu za próbę zbyt gwałtownego protestu, bo wtedy zostaliby oskarżeni o rasizm czy ksenofobię. W efekcie już niedługo w Polsce zaroi się od rozmaitych uchodźców, którzy będą u nas funkcjonowali na takich samych prawach jak Polacy, choćby tak naprawdę starali się tu wprowadzać takie porządki religijno-polityczne, jakie panują w krajach, które porzucili. To lewackie ustawodawstwo wynika z tego, że – jak to ujął prof. Bogusław Wolniewicz w NCZ! – lewacy dla zniszczenia resztek starego porządku są w stanie popierać w Europie islam przeciw chrześcijaństwu. Problem islamu w Polsce jest więc funkcją panującej w UE lewackiej ideologii. Powstrzymać kiełkującą na razie nawałę islamu można tylko i wyłącznie poprzez usunięcie lewackich czynników rozkładu i zastosowanie wolnościowego modelu szwajcarskiego w zakresie otwartości granic. Tomasz Sommer
04 marca 2010 Po wejściu- zabierz drabinę! W Grecji zamieszki w obronie socjalizmu, w Madrycie także zamieszki w sprawie obronie socjalizmu.. W Hiszpanii rząd socjalisty Zapatero przymierza się do podwyższenia wieku emerytalnego o dwa lata- do 67 roku życia(!!!). U nas” reforma” Platformy Obywatelskiej zasadza się na pomyśle podniesienia wieku emerytalnego na razie do do 65 lat.. A jak zajdzie potrzeba, to do 70.. Młodzież na zasiłki! A przy tym chcą odbierać dzieci, już bez sądów- tylko bezpośrednio przez funkcjonariusza państwowej bezpieki socjalnej.. Już przychodzą i faszyści odbierają, bo” w domu nie jest posprzątane”(???). To już nie jest socjalizm! To faszyzm upaństwowiony. Dzieci są własnością państwa, skoro ono odbiera je rodzicom pod byle jakim pretekstem. Aby rozbić rodzinę, bo państwo już nie może patrzeć, że jeszcze niektóre rodziny się trzymają. Może ma rację pani Nelly Rokita, że:” Gdyby Donald Tusk pił o butelkę wina dziennie mniej, to byłoby lepiej dla Polski”(!!!). Wygląda na to, że całymi dniami, pił po nocach.. Ale skąd pani Nelly o tym wie? Gdyby przestał rządzić, byłoby znacznie lepiej.. Nie byłoby waloryzacji emerytur i rent o 4,62 %. w roku wyborczym. Proszę sobie wyobrazić jaka to jest suma, przy 11 milionach emerytów i rencistów.(???). Straszne góry pieniędzy trzeba będzie wyciągnąć z naszych kieszeni., żeby taką podwyżkę zrealizować.. Lepiej byłoby obniżyć wszelkie podatki, żeby towary staniały i żeby emeryci i renciści mogli sobie kupić więcej towarów za posiadane pieniądze.. Ale nie! Podatki trzeba podnieść, żeby dać więcej emerytom i rencistom, przygwoździć prywatną przedsiębiorczość i dać zarobić rozdzielającej pieniądze bandzie, pardon- biurokracji… I tak od dwudziestu lat.. Ciągle tak samo, ciągle przy ścianie, ciągle na styk.. Prywatne firmy padają jak muchy.. A ONI ciągle dokręcają finansową śrubę.. Buntują się też taryfiarze. Chcą reglamentować rynek. Nie podoba im się, że na rynku działają przewoźnicy osób, którzy wożą taniej. Bo oni mają licencje- a tamci nie. Licencją nie da się wozić klientów, tylko odpowiednim samochodem.. I przy pewnej cenie.. Korporacje nie chcą dopuścić innych do rynku, tylko sami chcą rabować klientów wysokimi cenami.
Domagają się przywilejów niczym związki zawodowe. Kosztem oczywiście potencjalnych klientów.. Mam nadzieje, że nawet platformiarze nie ugną się przed tego typu absurdalnymi żądaniami.. Jeśli ma być chociaż namiastka wolności gospodarczej, to każdy powinien mieć prawo wożenia innych ludzi samochodem, powozem , rykszą, czy balonem.. Niech inni też mają pracę, jak chcą pracować, a nie kisić się na zasiłkach… Korporacje powinny być pozbawione prawa decydowania o tym, kto na rynku jest , a kto nie może być, bo musi zdawać, jakieś idiotyczne egzaminy i płacić licencję..To samo powinno tyczyć innych zawodów.. Nie wolno zamykać ludzi w gospodarczych gettach.. Trzeba otwierać drzwi wolności.. Na tyle na ile można! Jak chociaż trochę zostały uchylone- wsadzić nogę! I nie pozwolić ich zatrzasnąć.. Nikomu! Z humoru zeszytów:” Ludzie pierwotni, gdy chcieli rozpalić ogień, musieli pocierać krzemieniem o krzemień, a pod spód podkładali gazety”(???). Dzisiaj pierwotni ludzie, którzy ciągną nas do wspólnoty pierwotnej, podkładają – żeby wzniecić ogień- wszelkie ograniczenia wolność jednostki.. I zrzeszają się w kolektywne grupy, żeby tę wolność stłamsić.. Wspólnota gospodarcza jest złem.. Wspólnota ducha- to co innego.. Wspólnota zasad, wspólnota tradycji, wspólnota historii.. Reszta powinna być indywidualna, żeby realizować Boską, wolną wolę, przy pomocy rozumu.. Każdy na swój rachunek! Żeby Pan Bóg na Sądzie Ostatecznym miał każdego z nas , za co rozliczyć.. Chociaż jak ostatnio powiedział ojciec dyrektor:” Uniwersytety katolickie bardzo rzadko są już katolickie”(!!!). I słuszna jego racja.. Wolę mają, ale nie mają rozumu, żeby w Warszawie na Podzamczu przymierzać się do budowy fontanny, na wysokość kilkunastu metrów, za 15 milionów złotych.(???) Dług Warszawy to 2 miliardy złotych, ale socjaliści z Platformy Obywatelskiej nie mają granicy w dalszym zadłużaniu mieszkańców Warszawy. Tak jak wszyscy socjaliści.. Zarówno ci pobożni, jak ci bezbożni.. PiS zadłużał, jak Warszawą rządził pan Lech Kaczyński, i Platforma zadłuża - jak Warszawą rządzi pani Gronkiewicz Waltz.. Kiedyś członkini Zjednoczenia Chrześcijańsko- Narodowego.. I pomyśleć, że to są fakty! I inspiracji szukała w Duchu Świętym.. Czego się nie robi dla zdobycia władzy? Jak pisał konserwatysta Kalinka:” Kłamstwo jak opium upaja, jak opium truje i usypia”. I też słuszna jego racja! „Złych zdarzeń powtarzalność ciąży nawet drzewom jak z kolei pisał Leśmian. I też słuszna jego racja.. Fontanna będzie generować muzykę Chopina. Będzie jej można posłuchać – jak to mają w zwyczaju mówić socjaliści- „ za darmo”(???). A przecież nie ma nawet darmowych obiadów, co zauważył Mises? 15 milionów złotych…(???) Ile to dobrego zrobiłby prywatny przedsiębiorca, gdyby oddać mu na powrót te pieniądze.?. Ile miejsc pracy by powstało, ale przez urokliwą fontannę – nie powstanie? Urzędnicy wiedzą lepiej, co zrobić ze skradzionymi pieniędzmi.. Można fontannami pokryć całą Warszawę, a między nimi jeszcze dodatkowo poumieszczać… fontannę I grać muzykę Chopina do utraty tchu.… Można w nieskończoność wydawać, wydawać, i wydawać.. Aż do samozagłady! A potem utrzymywać i doić, w kolejną nieskończoność.. I podnosić dzierżawę wieczystą nawet o 2000 % - i rabować, rabować i nadal rabować.. Poniewierać ludźmi w nieskończoność. Zupełnie bezkarnie! Gdzieś na Pradze udupili 34 miliony złotych w gminnym basenie.. Nie utopił się żaden urzędnik, nie zdążyli nalać jeszcze kropli wody. Bo basen najlepiej jak jest urzędniczy, a nie prywatny.. Wszystko przecieka łącznie z dachem. Znowu ten sam schemat.. Kosztorys zaczęli od 15 milionów, a potem aneksy, aneksy i jeszcze raz aneksy.. Doszło do 34 milionów(??). A teraz nie da się tych pieniędzy odzyskać.. I basen też nie działa! Ot pokłosie urzędniczego socjalizmu.. Na rachunek Warszawiaków! Samoloty F-16, kosztowały nas 5,4 miliarda dolarów. Mamy tylko 42 pilotów na 48 maszyn.. Piloci nie chcą latać, przygotowanie pilota do latania – to 10 milionów dolarów.. I co zrobimy z tymi 48 maszynami, nawet jak będziemy mieli na siłę 48 pilotów? Kosztorys na państwowy Stadion Narodowy zaczęli socjaliści od 250 milionów złotych. Ostatnie wieści z frontu marnotrawstwa mówią o 2, 2 miliarda złotych(????). Chodzi o ten sam basen, pardon- stadion, projektowany na początku rządów Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej.. Gdzieś udupili 17 milionów euro, gdzieś 10 kolejnych milionów, znowu gdzieś dwadzieścia…. Nie ma końca temu marnotrawstwu.. A śmieją się z tamtej „ komuny”. Teraz dopiero marnotrawstwo socjalistyczne sięgnęło zenitu.. Kradną na potęgę! Bo kradzież na stałe wpisana jest w socjalistyczne marnotrawstwo.. „ Socjalizm jest kradzieżą”- jak pisał Bastiat. Szkoda, że nie dożył do czasów współczesnych. Zobaczyłby ile miał gorzkiej racji.. I nie zobaczy na przykład, jak minister Grad, z Platformy OBYwatelskiej i spółka geodezyjna MGGP - jego żony , zarabia na zamówieniach publicznych: 15 milionów w 2003 roku, a 2007- już 53 miliony. Gdy był członkiem sejmowej Komisji Rolnictwa, spółka jego żony, zdobyła kontrakt na wykonywanie map lotniczych do wniosków o dopłaty lotnicze, pardon- rolne, które to mapy zleciła niepotrzebna w gospodarce rynkowej, a potrzebna w socjalizmie biurokratycznym- Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Wyjął wtedy 11 milionów złotych, ale coś było w nieprawidłowościach, bo Unia Europejska nałożyła na Polskę karę 400 mln złotych(???).. Będziemy płakać, ale i płacić. Wszystko przez te idiotyczne dopłaty demoralizujące pracowitych kiedyś rolników.. Dopłacać, dopłacać i dopłacać.. A przy okazji wyciągać, wyciągać, wyciągać... Złych socjalistycznych zdarzeń powtarzalność ciąży nawet drzewom..- powtórzę jeszcze raz Leśmiana, modyfikując co nieco, jego zdanie. Ale Warszawiakom będzie bezpieczniej.. W najbliższym czasie przybędzie 38 nowych kamer monitorujących Warszawę.. Wielki Brat będzie patrzył! Kto się załapał w ten system- niech wciągnie drabinę na samą górę.. Żeby nikt więcej się nie załapał! Bo zrobi się straszny tłok! I z korzyści nici.. WJR
Leszekiewicz inaczej niż Rosół Jeszcze nie stanął przed komisją (stanie dziś o 14:00), ale już nieoficjalnie wiemy, że nie potwierdza tego, co zeznał Marcin Rosół. Przynajmniej w dwóch momentach. Chodzi o wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza, który był adresatem słynnego już maila Rosoła z 26 czerwca 2009 roku. W mailu tym Rosół w imieniu ministerstwa sportu rekomendował Magdalenę Sobiesiak na stanowisko członka zarządu Totalizatora Sportowego – jak tłumaczył - nie rekomendując jej wcale. Sporo mówiło się już i pisało o treści tego maila, zapraszam do lektury jego skanu, jak również skanu odpowiedzi, jakiej Rosołowi udzieliła asystentka Adama Leszkiewicza: Z nieoficjalnych informacji wynika, że Leszkiewicz zaprzecza, jakoby już na początku maja informował Marcina Rosoła o tym, że miejsce w zarządzie TS się zwolni. I by mówił mu, że jeśli ma kogoś z odpowiednimi kwalifikacjami, to żeby tego kogoś do startu w konkursie zachęcił. O Magdalenie Sobiesiak nie było mowy. Marcin Rosół już 9 maja 2009 roku mówił Ryszardowi Sobiesiakowi, że ma plan, tylko Mirek musi go przyklepać. Tak wynika ze stenogramów. Przed komisją tłumaczył, że o sytuacji w Totalizatorze Sportowym już wtedy wiedział. Od Adama Leszkiewicza: Poseł Zbigniew Wassermann: 9 maja jest kolejna rozmowa pana Sobiesiaka z panem i mowa jest o tym, co z Magdą. Pan mówi, że ma pan już pomysł – powtarzam: to jest po Centralnym Ośrodku Sportu, 9 maja – mam już pomysł, ale Mirek musi to przyklepać. O jakim pomyśle pan mówił i o jakim przyklepaniu przez Mirka? Rozumiem, że przez pana ministra Drzewieckiego. Pan Marcin Rosół: Pomysł mój był taki, że wiedziałem właśnie już wtedy…
Poseł Zbigniew Wassermann: Już 9 maja wiedział pan o tym, co się będzie działo w totalizatorze? Pan Marcin Rosół: Tak, tak.
Poseł Zbigniew Wassermann: Czy pan wie, dokąd była pełna obsada zarządu? Pan Marcin Rosół: Nie mam, nie mam takiej wiedzy.
Poseł Zbigniew Wassermann: I to już był pomysł na to? Pan Marcin Rosół:
Znaczy, to był pomysł, bo tak jak, panie pośle, powiedziałem, pan minister Leszkiewicz w kwietniu lub maju mnie informował o tym pomyśle.
Poseł Zbigniew Wassermann: Tak. Pan Marcin Rosół: Do realizacji tego pomysłu zaprezentowanego przez ministra Leszkiewicza doszło długo później. Dlatego gdy ja rozmawiałem, użyłem słowa: mam pomysł. Raczej myślałem o tym, że może będzie takie wydarzenie, ale ono nie jest pewne ani przyszłe. Dopytywany przez posłów Marcin Rosół zeznał, że Leszkiewicz PROSIŁ o osobę o odpowiednich kwalifikacjach:(…) minister Leszkiewicz zadzwonił do mnie, powtórzę, zadzwonił do mnie i poprosił o osobę, która ma odpowiednie kwalifikacje. Takiej rozmowy telefonicznej miało nie być. Miały być spotkania. Nieoficjalnie wiadomo, że minister Leszkiewicz spotkał się w tamtym czasie z Marcinem Rosołem trzy razy. Najwcześniej o potencjalnym wakacie w zarządzie Totalizatora mógł mu powiedzieć pod koniec maja. I mógł zapytać, czy nie zna kogoś, kto by się nadawał. Z sugestią, żeby w konkursie ten ktoś wystartował. Ciekawe będą też pytania o telefony do Leszkiewicza. Te po 20 sierpnia 2009 roku. Że w wywiadzie dla „Dziennika” na początku października Marcin Rosół mówił, że dzwonił do Leszkiewicza, żeby wycofać Magdę. Potem zdanie zmienił. Przed komisją zeznał, że dzwonił, żeby się umówić prawdopodobnie w sprawie terenów dla zakopiańskiego COS-u. I tu też różnica. W prokuraturze, na początku listopada, Adam Leszkiewicz miał zeznać także, że spotkanie z Rosołem 25 sierpnia 2009 roku (dzień po spotkaniu Rosoła z Magdaleną Sobiesiak w „Pędzącym Króliku”) było bardzo krótkie. Podczas tego spotkania Marcin Rosół miał mu powiedzieć o Magdalenie Sobiesiak albo żeby nie brać jej pod uwagę, albo że się wycofuje albo że nie weźmie udziału w konkursie. O innym temacie tej rozmowy w prokuraturze nie mówił. Marcin Rosół zeznał przed komisją, że celem tego spotkania była rozmowa o przejęciu terenów od spółki Skarbu Państwa w trwały zarząd dla zakopiańskiego COSu. I że nie jest wykluczone, że przy okazji powiedział coś o Magdalenie Sobiesiak: I prawdopodobnie, prawdopodobnie podczas tego spotkania mogłem powiedzieć ministrowi Leszkiewiczowi: A wiesz, ta dziewczyna, o której ci mówiłem, a ty powiedziałeś, że ma świetne CV, prawdopodobnie nie będzie ubiegała się w konkursie. A on powiedział: Aha. No, taka była rozmowa. Prawdopodobnie przyjechałem do niego w sprawie tych terenów, co jest do zweryfikowania i w delegaturze Ministerstwa Skarbu Państwa w Krakowie, i w spółce Polskie Tatry SA z siedzibą prawdopodobnie w Krakowie bądź w Zakopanem, nie jestem w stanie teraz określić, jaka jest siedziba, i w Centralnym Ośrodku Sportu z siedzibą w Warszawie, i w Centralnym Ośrodku Sportu Oddział w Zakopanem. Spośród trzech wiceministrów skarbu, ktrózy dziś zeznają, z pewnością najciekawsze będą zeznania właśnie Leszkiewicza. Brygida Grysiak
Sędziowie nie chcą "Wielkiego Brata" na salach rozpraw Może i skróci czas trwania rozpraw, ale wydłuży pracę sądów. Tak zrzeszające sędziów Stowarzyszenie "Iustitia" ocenia przyjęty wczoraj przez rząd pomysł elektronicznego zapisywania zeznań. Zmiany mają wejść w życie od początku lipca. Wyposażenie wszystkich sal sądowych w kamery i mikrofony ma potrwać do 2012. - Nie sprzeciwiamy się samemu "elektronicznemu protokołowi". Ale proponowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości zapisy, są nie do przyjęcia - mówi Radiu Tok Fm Bartłomiej Przymusiński, rzecznik prasowy Stowarzyszenia Sędziów Polskich "Iustitia". - Choćby rezygnacja z tradycyjnego protokołowania zeznań. Ministerstwo proponuje by pozostała tylko jego forma skrócona. Reszta będzie rejestrowana kamerami i mikrofonami. Możemy sobie robić notatki, ale to przecież mija się z celem. Gdy przesłuchuje się świadka, trzeba zwracać uwagę na to co mówi, ale też jak mówi, gestykuluje, jak reaguje na zadawane pytania - nie ma możliwości by w tym czasie notować - tłumaczy Przymusiński. Dziś na zapoznanie się z protokołami, które dyktuje sędzia - wystarcza czasem kilka minut - przekonują sędziowie. Odtwarzanie nagrań rozpraw - na przykład przy pisaniu uzasadnienia wyroku trwać będzie godziny.- Teraz dyktujemy osobie protokołującej najważniejsze rzeczy, trafiające w sedno sprawy, które nam wyjaśniają jej podłoże, sens. Pomijamy dygresje zeznających, niczego najczęściej nie wnoszące - oczywiście gdy zgodę wyrażą strony postępowania. A zapis audiowizualny będzie zawierał wszystko i wszystkiego będzie trzeba wysłuchać.
Zdaniem sędziów już sama rejestracja zeznań, może je zakłócić - Są osoby, dla których już wizyta w sądzie jest bardzo stresująca. Co będzie gdy tego dojdą kamery i mikrofony? Z drugiej strony mogą się znaleźć tacy, których już sama świadomość, że ich zeznania są nagrywane, pobudzi do "występów". Zamienią salę sądową w teatr - obawia się Bartłomiej Przymusiński. Członkowie Stowarzyszenia "Iustitia" twierdzą, że swoje sugestie dotyczące "elektronicznego protokołu" przekazywali Ministerstwu Sprawiedliwości, już na etapie przygotowywania zapisów. Ale ich nie uwzględniono. Teraz liczą, że uda im się przekonać parlamentarzystów, by nie głosowali za wprowadzeniem "Wielkiego Brata" do sądów na proponowanych przez ministerstwo zasadach. Marcin Krzemiński
Inflacja, korupcja idą w parze Inflacja jest nierozerwalnie związana z brakiem stałego miernika wartości pieniądza. W czasach gdy rzadki a poszukiwany kruszec, np. złoto był powiązany z ilością pieniądza na rynku, inflacja w dzisiejszym ujęciu tego słowa, miała minimalne znaczenie. Tak naprawdę, to wartość złotej monety nie zmieniła się prawie wcale od czasów rzymskich: jeśli, jak mówią kroniki, za takiego Aureusa możny tamtego świata mógł sprawić sobie tunikę i togę, tak i dziś za odpowiednik takiejże złotej monety, kupimy sobie porządny garnitur i płaszcz. Zatem, jeśli relacja wiążąca masę pieniądza z określoną jednostką mierniczą nie ulega znaczącej zmianie, będziemy mieli stabilne systemy finansowe. Tym bardziej stabilne, im bardziej precyzyjnie będzie dobrany wzorzec. Jeśli każdy o zdrowych zmysłach przyzna, że nie można bez gorzkich konsekwencji zmieniać ustalonego wzorca, dajmy na to “1 metra”, to zadziwia swobodna żonglerka pourywanych myśli współczesnych ekonomistów, nie rozumiejących znaczenia stabilnego wzorca, dla których samo pojęcie “inflacja” staje się nierozłączną – i najczęściej niekoniecznie negatywną! – cechą “normalnego” funkcjonowania gospodarki. Współczesny świat jednak, czerpiący garściami z doświadczenia lichwiarskich bankowców, przyjmuje zjawisko inflacji ze zrozumieniem. Owszem, burzy się niekiedy gdy ceny towarów i usług rosną, ale przecież “tak to już jest”. Obok inflacji, mamy również do czynienia ze zjawiskiem popytu, niekiedy sztucznie generowanego, spekulacji oraz utrzymywaniem kontroli nad wybranymi towarami czy sektorami przez grupę bezwzględnych osobników zwanych “biznesmenami”, z lubością sytuujących się w kategorii “pośredników”. Nie bez znaczenia są również korupcjogenne przepisy prawne i korupcyjne struktury władzy. Kombinacja tych wszystkich zjawisk zaowocowała właśnie w Nowym Jorku, gdzie najbardziej pożądanym zawodem okazało się bycie… taksówkarzem. Okazuje się bowiem, że aby zostać taxi driverem w Wielkim Jabłku, trzeba wykupić licencję kosztującą obecnie 766 tysięcy dolarów. Dla ścisłości: cena ta dotyczy tzw. korporacyjnych właścicieli taksówek, bowiem chęć zostania indywidualnym taksówkarzem kosztuje “tylko” 572 tysiące dolarów. Według obowiązującego prawa, 60% z 13 257 żółtych taksówek jeżdżących ulicami Nowego Jorku, może być własnością korporacji taksówkowych, reszta to taksówkarze usiłujący samodzielnie zarobić na życie. Firmą udzielającą pożyczki na kupno licencji, czyli przymocowywanych do maski samochodu “medalionów”, jest Medallion Financial, której szef, Andrew Murstein, przyznaje, że “wzrost tego sektora przegonił jakikolwiek wskaźnik, który możemy sobie wyobrazić – Dow Jones, Nasdaq, cenę złota – wszystko co tylko przychodzi nam na myśl.” Cena medalionu wzrosła od 2004 roku o 126%, kiedy to kosztował on 339 tysięcy dolarów. Tylko od końca 2008 roku, czyli od momentu tzw. kryzysu giełdowego, cena korporacyjnego medalionu wzrosła o 28%, a indywidualnego o 33%. Murstein zauważa, że we wzroście ceny za licencję taksówkarza “nie ma nic niezwykłego” i w ciągu ostatnich 70 lat wzrastała ona około 15% rocznie. Firma pana Mursteina ma się zatem bardzo dobrze: w ciągu ostatnich 10 lat udzieliła pożyczek wartości 3 miliardów dolarów, oprocentowanych ostatnio na około 6.25 procenta rocznie. Nie najlepiej mają się natomiast chętni do jeżdżenia na taksówce, a zarejestrowanych jest obecnie 46 tysięcy taksówkarzy. Ci co dostąpili tego “szczęścia”, zmuszeni są do jeżdżenia po kilkanaście godzin na dobę i spłacania zaciągniętych pożyczek. “Pośrednicy mogą robić co im się żywnie podoba i nie możesz z nimi się sprzeczać, bo nie masz pewności pracy.” – mówi jeden z kierowców – “Znam kogoś kto płaci 900 dolarów tygodniowo za jazdę w nocy.” Władze tłumaczą się, że prawo zakazuje wynajmowania taksówki za cenę powyżej 800 dolarów na tydzień.
Firma pana Mursteina jest oczywiście “kontrolowana” przez polityczne osobistości: w zarządzie firmy Medallion Financial zasiada były gubernator stanu Nowy Jork, Mario Cuomo, ale pan Murstein i jego firma to przecież tylko wytwór “biznesowego zmysłu”. Firma założona została przez dziadka pana Andrew Mursteina – Leona Mursteina, “argentyńskiego imigranta”, który przed 70 laty kupił w dzielnicy Queens swój pierwszy medalion, a po latach stał się właścicielem 500 licencjonowanych taksówek, wyciskając pot z emigrantów usiłujących zarobić na życie. W 1937 roku opłata licencyjna wynosiła 10 dolarów na rok, dzisiaj – ponad trzy-czwarte miliona dolarów. Świadczy to na pewno o skali inflacji, ale i o skali korupcji w opartym na niewłaściwych podstawach systemie społeczno gospodarczym. Lech Maziakowski
Kości na sprzedaż Obróbka tkanek z ludzkich zwłok to lukratywny biznes. Popyt jest tak duży, że niektóre firmy nie wahają się łamać prawa. Lena Krat była przekonana, że spełnia dobry uczynek. Jej ojciec Anatolij Korżak, emeryt i były inżynier, zmarł w Kijowie 5 sierpnia 2004 roku. Krótko po drugiej w nocy ciało trafiło do miejscowego instytutu medycyny sądowej. Następnego ranka Krat została poproszona o zgodę na usunięcie ze zwłok partii skóry. Pracownik firmy współpracującej z instytutem tłumaczył, że od tego zależy los poparzonych dzieci, które czekają na transplantację. Kobieta – matka dwóch małych dziewczynek – po długich namowach dała się przekonać. W rzeczywistości z ciała ojca zniknęły także kości, chrząstki i ścięgna. – Gdybym wiedziała, że tyle zostanie wykrojone, nigdy bym się nie zgodziła – mówi Krat. Sprawę nagłośnił niedawno niemiecki tygodnik „Der Spiegel”. Magazyn sugeruje, że chodzi o lukratywny handel częściami ciała, który urósł do rangi potężnej branży przemysłu medycznego. Za kość ramienną 42,90 euro, tyle samo za kość udową, co najmniej 13,30 euro za osierdzie. Bawarska firma farmaceutyczna Tutogen Medical GmbH z siedzibą w ośmiotysięcznym Neunkirchen am Brand pozyskuje na Ukrainie części anatomiczne z ludzkich zwłok. Dostarcza je państwowy ukraiński Bioimplant, który współpracuje z miejscowymi instytutami medycznymi. Ponoć tkanki są później sprzedawane do USA i wykorzystywane jako części zamienne dla pacjentów. Tylko w roku fiskalnym 2000--2001 Tutogen miał wykorzystać 1152 ciała. „Der Spiegel” dotarł do protokołów, faksów, list dostaw i innych dokumentów firmy. Informuje, że interes kwitnie nadal, a rodziny zmarłych często nie wiedzą o procederze. Produkty Tutogenu trafiają do ponad 40 krajów. Można je nawet nabyć w internetowych aptekach. Sprawą zainteresowała się już prokuratura w niemieckim Bambergu. – Możliwe zarzuty to handel organami i zakłócanie spokoju zmarłych – tłumaczył prokurator Josef Düsel. Wiele mówi się o ratujących życie przeszczepach serca czy nerek. Jednak od zmarłych krótko po śmierci pobierane bywają także kości, chrząstki czy partie skóry. Popyt na takie tkanki jest ogromny. Można je wykorzystać w implantach szczęki czy żuchwy, zastawkach serca, protezach naczyniowych. Nawet chirurgia plastyczna korzysta ze spreparowanych partii skóry w zabiegach powiększania ust czy wygładzania zmarszczek. Czasem sprawę rozwiązują implanty z tworzyw sztucznych lub tkanki własnej pacjenta. Bywa jednak, że lekarze muszą lub wolą sięgnąć po allografty, czyli materiał od osoby obcej. Bez części anatomicznych pozyskanych z ludzkich zwłok współczesna medycyna – ortopedia onkologiczna, kardiochirurgia, chirurgia plastyczna czy naczyniowa – właściwie nie mogłaby się obejść. Rynek nie znosi próżni. Rozwinął się cały przemysł zajmujący się przygotowaniem bioimplantów, czyli gotowych do wykorzystania produktów z tkanek. Prawo nie zezwala na sprzedaż zwłok czy organów. Ale można je pozyskać bezpłatnie za zgodą rodzin lub dzięki deklaracji dawcy sporządzonej za życia. Za sterylizację, konserwację, pakowanie i transport tkanek zajmujące się tym firmy mogą już pobierać opłaty. – To wielki i dochodowy rynek – mówi „Newsweekowi” dr Przemysław Pisarski, kierownik sekcji transplantologii kliniki uniwersyteckiej we Fryburgu. Gdyby rozłożyć ciało ludzkie na części i wszystkie udało się sprzedać, można by zarobić nawet ćwierć miliona dolarów – twierdzi Martina Keller, autorka publikacji w „Der Spiegel” i wydanej w Niemczech książki „Ausgeschlachtet. Die menschliche Leiche als Rohstoff” (Wypatroszone. Ciało ludzkie jako surowiec). To oczywiście mało realne, bo zwykle z jednych zwłok pobiera się najwyżej kilka części anatomicznych. Mimo to tylko w Stanach Zjednoczonych wykorzystuje się co roku około półtora miliona allograftów, a roczne obroty branży ludzkich tkanek to około miliarda dolarów. Na interesie z ludzkimi częściami zamiennymi można zbić fortunę. Problemem jest jednak brak zwłok, z których można by je pozyskać. Rygorystyczne prawo wymaga zgody dawcy lub jego rodziny. Warunek ten dotyczy nie tylko przeszczepów serca, wątroby czy nerek, lecz także pośmiertnego pobrania kości albo skóry. Rodziny zmarłych niechętnie decydują się na pobranie z ciała bliskiej osoby chociażby ratującej życie nerki. Tym trudniej im wytłumaczyć, dlaczego miałyby zaakceptować pobranie kości czy skóry. Tutogen nie przypadkiem działa na Ukrainie – kontrole instytucji zajmujących się pobieraniem tkanek są tam mniej rygorystyczne. W Ameryce pojawiły się firmy i fundacje, które – by zachęcić dawców – oferują zwrot kosztów transportu zwłok i kremacji. W Niemczech nawet taka pośrednia forma płatności nie jest dozwolona. Potencjalnym źródłem części anatomicznych mogą być domy pogrzebowe, instytuty medycyny sądowej czy banki tkanek. Jeśli materiału jest za mało, można – jak Tutogen – szukać za granicą. Albo obchodzić krajowe prawo. W grudniu 2001 roku Jim Farrelly, 45-letni mieszkaniec Kalifornii, zmarł na AIDS. Jego ciało miało być spalone, a prochy rozrzucone na pustyni w Arizonie. Jednak ponad rok później Joyce Zamazanuk, matka zmarłego, otrzymała niespodziewany telefon. Dzwoniono z Riverside w Kalifornii. Policja dokonała w tamtejszym krematorium makabrycznego odkrycia. Na poddaszu nad piecami krematorium stały zamrażarki pełne części ludzkich ciał zapakowanych w celofan. Właściciel krematorium, Michael Brown, prowadził nieoficjalną agencję zaopatrującą lekarzy i firmy ze sprzętem medycznym. Był to intratny biznes. Brown mógł dorobić nawet 5 tys. dolarów do stawki, którą pobierał za skremowane ciało. W ciągu dwóch lat sprzedał części z ponad stu ciał. Były wśród nich zwłoki Farrelly’ego. Łącznie Brown wzbogacił się o prawie pół miliona dolarów. Nikt niczego nie podejrzewał, bo rodziny dostawały urny z prochami. Browna zdemaskowała zazdrosna kochanka. Usłyszał wyrok: 20 lat więzienia. Podobnie skończył Michael Mastromarino. W 2001 roku ten nowojorski stomatolog z powodu kłopotów z narkotykami stracił licencję na wykonywanie zawodu. Szybko znalazł nowe źródło dochodów. Założył firmę Biomedical Tissue Services (BTS), handlującą częściami ciała. Nielegalnie kupował zwłoki od firm zajmujących się pochówkami, płacąc nawet tysiąc dolarów od sztuki. Potem z zyskiem sprzedawał części anatomiczne, zarabiając do 7 tys. dolarów od ciała. Wśród odbiorców były m.in. Tutogen Medical Inc. – amerykańska spółka-matka bawarskiej Tutogen Medical GmbH – i koncern RTI, który dziś jest właścicielem niemieckiego Tutogenu. Firmy twierdzą, że nic nie wiedziały o nielegalnym pochodzeniu materiałów. W sumie w ciągu pięciu lat Mastromarino wykorzystał 1077 ciał. Powstawały z nich produkty medyczne stosowane podczas operacji. BTS pozyskiwała także zdeformowane przez nowotwory zwłoki, które nigdy nie powinny służyć medycynie. By móc je zbyć, były stomatolog fałszował próbki krwi i fingował oświadczenia rodzin. Najgłośniejszy był przypadek Alistaira Cooke’a. Wieloletni dziennikarz BBC i PBS zmarł w Nowym Jorku w marcu 2004 r. Jego prochy zostały rozrzucone w słynnym Central Parku. W grudniu 2005 r. dziennik „New York Daily News” poinformował jednak, że wcześniej z ciała zmarłego zostały usunięte kości. W zeszłym roku Mastromarino został skazany na długoletnie więzienie. – Niech Bóg ma litość nad moją duszą – miał się kajać. – Każda taka historia opisana w mediach odbija się na spadku społecznego zaufania do tego działu medycyny i zmniejszenia liczby przeszczepów – przestrzega Pisarski. Transplantolog przypomina słynną konferencję prasową Zbigniewa Ziobry z lutego 2007 r. Ówczesny minister sprawiedliwości z dumą informował o zatrzymaniu Mirosława G., szefa Kliniki Kardiochirurgii MSWiA w Warszawie. Zarzuty korupcji i zabójstwa wobec lekarza, który miał opinię wybitnego transplantologa, wystarczyły, by w Polsce dramatycznie spadła liczba przeszczepów. Pisarski ma nadzieję, że to samo nie powtórzy się teraz w Niemczech. Medycyna pilnie potrzebuje dawców.
Filip Gańczak
Przydupasy nowej klasy Ci, co mają zasady, odczuwają wstręt do tego politycznego grzęzawiska. A ci "dynamiczni" - do koryta, do władzy! - o politycznym pobojowisku po aferze hazardowej z pisarzem Markiem Nowakowskim rozmawia Krzysztof Świątek. Krzysztof Świątek: Jaki obraz klasy politycznej wyłania się ze stenogramów rozmów Zbigniewa Chlebowskiego i Mirosława Drzewieckiego z bonzami branży hazardowej? Marek Nowakowski: - Odpychający, moralnie naganny. Państwo dla tych polityków nie ma nic wspólnego z dobrem wspólnym, tylko z dobrem najcwańszej grupy społeczeństwa. I nawet nie jest ważne, czy ich łapy zostaną złapane w cudzej kieszeni. To mnie nie interesuje. Wystarczy świat ich powiązań, mentalności, przyjaźni. I język - ten, który mają na pokaz i ten właściwy, prywatny, który odsłania istotę ich postępowania.
W stenogramach roi się od wulgaryzmów, a politycy są na pasku podejrzanej maści biznesmenów.- Widać wyraźnie dualizm tej mowy. Jest mowa publiczna i potwornie z nią kontrastująca mowa prywatna. Ta dwoistość szalenie intryguje, a mieliśmy już z nią do czynienia. Te barwne, urocze dialogi Gudzowatego z Oleksym. Rozkosz... Teraz znowu język tych rozmów intymnych szalenie kontrastuje z językiem publicznym - pełnym troski, namaszczenia, pięknych sformułowań i mnóstwa frazesów. - A tu nagle "kur..a, nie pier..l, jak podchodzisz pod to, czy przejdzie czy nie przejdzie, docisnąłeś kur..a, trzeba szybciej". Szokuje bogactwo chodnikowej mowy, którą najwidoczniej posługują się na co dzień. To jest ich mowa. Co z niej wynika? Że przede wszystkim chodzi o pieniądze, umocnienie stanu posiadania, walkę z przeciwnikami. Ale nie przeciwnikami ideowymi, lecz przeciwnikami w interesach. - Zdumiewa mnie, że nawet humaniści podlegają presji tej mowy. Przynajmniej ci, co się mieli za humanistów. Wcześniejsza rozmowa Michnika z Rywinem. Rozkosz... Michnik, który pisał "Z dziejów honoru w Polsce", cytaty z wieszczów, kochał Herberta jako sumienie poezji. A tu z tym Rywinem! Widać, że łączyła ich zażyłość. - Ludzie polityki i mediów w III RP są w konfidencji, mówią do siebie po imieniu. Michnik do Rywina: "Lwie", tamten "Adasiu", i ten język chodnikowy, który zbliża tych ludzi, dzięki niemu znajdują porozumienie. A potem wychodzą na trybunę albo piszą artykuł, używając języka kaznodziejskiego.
Politycy przed komisją hazardową są pełni troski o dobro publiczne. W rozmowach z biznesmenami używają języka konkretu, posługują się skrótami, półsłówkami.- To język ludzi, którzy się doskonale znają. Wystarczy im jedno słowo-klucz, czasem dwa. To rozmowy wspólników od mętnych interesów, od interesów na skróty.
Sobiesiak łaja Chlebowskiego: "To są kur..y tak, ja wiem. Ale byś wykorzystał do tego, kur..a, Mirka i tego drugiego, nie?".- Biznesmen się wkurza, bo widzi opieszałość urzędników państwowych, a jemu się spieszy. Przywykł do płynności i szybkości działań, a tu nagle zgrzyty i opory. Język ohydny ze względu na niechlujstwo i cynizm, który z niego wyziera. Absolutny egoizm. Nic więcej. W przypadku biznesmena to jeszcze zrozumiałe. Ale u ludzi, którzy rzekomo reprezentują państwo? Zgniła, odrażająca prywata, przy której państwo to folwark.- Znamienna scena: jeden z posłów dociska byłego ministra Drzewieckiego co do stopnia jego zażyłości z panem Sobiesiakiem. Pan Drzewiecki przekonuje, że chodziło tylko o sport, o golfa. I nagle wypala: "Radziłbym panu, panie pośle, także zainteresować się golfem. To wspaniały sport, tak człowieka relaksuje, uzdrawia". - Nie zdaje sobie sprawy, że przedstawia się w ten sposób jako człowiek z innego świata. Przecież golf jest szalenie kosztownym sportem. Nie wyczuwa, że ta zachęta może podziałać na niektórych jak płachta na byka. Zresztą poseł odparowuje, że niestety golf nie jest dla niego dostępnym sportem. - Ci ludzie mają swoje apartamenty na Florydzie, to inny świat. Politycy, niby to pracujący dla dobra publicznego, walczący ponoć o sprawy nadrzędne - o Polskę - po prostu żyją ze światem biznesu za pan brat. Jedno żywi się drugim. I Drzewieckiemu to się wymknęło naturalnie. Jest ich świat wysoki i nasz niski - świat milionów ludzi, którzy żyją od pierwszego do pierwszego, walczą o fuchy, kombinują w sposób pańszczyźniany, żeby dorobić.
Przy politykach kręcą się asystenci, tacy jak pan Rosół.- To jeden z tych młodych działaczy nowego typu. Gładka, okrągła buzia, taka wypucowana twarz oseska, garniturek, ruchy grzeczne, zamaszyste i mowa, która płynie. Oni są wszyscy do siebie podobni. Działacze partyjni i państwowi niższego szczebla, ci asystenci, doradcy - przydupasy władzy wyższej. - Pamiętam tych młodych z socjalistycznych stowarzyszeń, których izba pamięci nazywa się teraz Ordynacka. To byli gładcy, sprężyści ludzie, wszyscy podobni. Z mową bystrą, inteligentną, ale wodnistą, zalewającą człowieka, może nawet oszałamiającą. Mieli pełne usta frazesów o państwie socjalistycznym, a czuło się jeden bodziec w ich życiu - karierę. Karierę za wszelką cenę. - Teraz ta nowa generacja jakby z ich genów. Może synowie? Oczywiście, inna frazeologia. Ale widzę łączność genetyczną i charakterologiczną. Wyczuli, gdzie są konfitury - trzeba tylko wstąpić w szranki polityczne. Być przydupasem swego szefa. Spełniać jego życzenia: i brudne, i czyste, po to, by szef był zadowolony z własnej omnipotencji. Jakakolwiek ideowość czy etyka musi być wyrzucona na śmietnik. Bo przeszkadza.- Obraz grząskiej klasy politycznej, podatnej na pokusy, związanej cynicznie ze światem biznesu. Sprzężenie, symbioza, bo to jest w interesie jednych i drugich. Te koneksje, dowody na bliskość, bruderszafty, spotkania towarzyskie, pogawędki niby tylko o sporcie.
Powtórka z PRL-u?- To kontynuacja. Za Gierka widziałem takie obrazki, np. w Serocku w lokalu "Złoty lin", gdzie Warszawa przyjeżdżała na dyskretne rozmowy, takie romansowe albo w interesach. Kiedyś wchodzę i widzę, że przy jednym stoliku siedzi sekretarz partyjny, znany mi handlarz walutą i jakiś aferzysta. - Pogrążeni w intensywnej rozmowie, w wielkiej zażyłości, towarzyskiej symbiozie, takiej na "ty", na wódzie. Mieli wspólne sprawy, jeden drugiemu pomagał. Sieć powiązań. Dziś ta sama formuła życia sprzężonego dygnitarzy, biznesmenów, doradców, konsultantów. To, co niby publiczne, dla ludzi, to wcale nie jest dla ludzi ani nie jest publiczne. To tylko fasada. Za SLD czy AWS działo się to samo.- Arogancka postawa biznesmena Sobiesiaka, który zaatakował komisję, dziwiąc się, że ktoś ma czelność się go czepiać, indagować, przypomniała mi postać znamienną dla zboczonego, nienormalnego przejścia z PRL-u do wolnej Polski. Związaną z tym balastem przeciągniętym celowo drogą porozumień i kompromisów, który rozlał się jak zaraza. - Chodzi o tragicznie zmarłego Ireneusza Sekułę, jednego ze zdolniejszych młodych aparatczyków PRL-u. Kiedyś widziałem go na ulicy. Obrazek, którego nie zapomnę. W dobrym płaszczu, długim jak sutanna, bo wtedy takie były modne, w ustach cygaro. Styl brazylijskiego plantatora kawy.- Wysiadł z limuzyny i wszedł do sklepu z szyldem: "Tylko whisky". A ja stanąłem sobie jako uliczny podpatrywacz. Po chwili wyszedł z dużą, plastikową torbą, w której brzęczało szkło. Pamiętałem go z telewizji, z plenum KC, ubranego w przaśny garniturek. Cechował go proletariacki sposób zachowania. A tu nagle Wall Street!
Politycy i biznesmeni pływają razem w mętnej wodzie. Wydawałoby się, że ozdrowieńczym nurtem będą dziennikarze. Ale Janina Paradowska publicznie głosi, że nie wie na czym polega afera hazardowa. Dominika Wielowieyska pisze o "sprawie hazardowej", jak ognia unikając słowa "afera". To dziennikarze nadający ton debacie publicznej, elita.- Niestety, moim zdaniem większość dziennikarzy jest w ten układ uwikłana. I taka formuła życia i ich gwiazdorstwa publicystycznego im odpowiada. Są na pasku zgniłego układu. Partie formułują piękne programy i popadają w to samo grzęzawisko, a dziennikarze w tym gnojowisku robią swoje interesy. - Oni zawsze opowiadają się za układem, który od początku narodził się w mediach i głoszą np., że Jaruzelski to niejednoznaczna postać, tworzą poezję wallenrodyczną wokół niego. W przypadku polityka, który stał na czele państwa, liczy się to, co robił, a nie to, co być może myślał w nocy, leżąc w łóżku. - Wielu dziennikarzy ma rodowód PRL-owski, to wtedy zdobywali ostrogi. I zawsze są przy silniejszych. W PRL-u byli prostytutkami i przez lata służyli jednej władzy. Teraz dostali wiatru w żagle, czują się demiurgami i kształtują rzeczywistość wedle nihilistycznych wskazań. Janina Paradowska jest klasycznym dziennikarzem PRL-owskim, której bliżej do Mietków Rakowskich i innych "liberałów" tamtych czasów niż do prawdziwej zmiany Polski.
Jak mogą odbierać migawki z przesłuchań komisji hazardowej młodzi?- Bardzo twórczo: idź do polityki - zrobisz duży szmal! Oto widzą sposób na życie - wejść w takie cwaniackie układy. Patrzą na pana Rosoła, który przecież tak wysoko zaszedł i myślą sobie: o cholera, to jest droga! Albo na biznesmenów, którzy gdzieś wyrośli w lewiźnie. To może być zachęta, szczególnie dla tych, którzy są na rozbiegu, zaczynają dorosłe życie, chcą mieć sukcesy. - Partia wskazuje: jesteście młodzi, zdolni, przyjmujemy was, tylko musicie się wykazać. A pozostali? Ci, co mają zasady, bo w końcu jeszcze tacy są? Oni odczuwają rodzaj wstrętu do tego grzęzawiska, podszytego nieprawością, kłamstwem czy po prostu złodziejstwem. Im sumienie nie pozwala w to wchodzić, dlatego pogrążają się w pesymizmie, zamykają się w kokonie osobności, nie chcą brać w tym udziału. - Czyli część zostaje na aucie, a ci "dynamiczni" - do koryta, do władzy, do kombinacji, do asystentury! Przez parę lat będę przydupasem, ale potem może ministrem?
Dziękuję za rozmowę
Nowy plan Balcerowicza Nic tak nie gorszy, jak prawda, więc nic dziwnego, że nasze postępactwo tak się oburza na porównywanie Unii Europejskiej do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. A przecież trzeba porównywać wszystko ze wszystkim, bo w przeciwnym razie nie wiedzielibyśmy, czy na przykład redaktor Adam Michnik był mądrzejszy od Bronisława Geremka, czy odwrotnie. Nie wiedzielibyśmy, czy Stefan Michnik był większym zbrodniarzem od, dajmy na to, Stanisława Zarako-Zarakowskiego, czy Adolf Hitler był lepszym socjalistą od Józefa Stalina, a przede wszystkim – czy Unia Europejska jest lepsza od Związku Radzieckiego. Postępactwo twierdzi, że jest lepsza, więc choćby dla udokumentowania tej wyższości porównanie jest konieczne. W takim razie – skąd te nerwy? Przypuszczam, że stąd, iż między Unią Europejską a Związkiem Radzieckim zachodzi sporo podobieństw, co daje się zauważyć zwłaszcza ostatnio. Na przykład w roku bodajże 1960 ówczesny władca Związku Radzieckiego Nikita Chruszczow ogłosił program „dogonienia i przegonienia” Stanów Zjednoczonych. Zamierzenia były ambitne, ale wyszło, jak zawsze, a w dodatku w roku 1964 Nikita Chruszczow został obalony przez Leonida Breżniewa, pod którego władzą Związek Radziecki wkroczył w okres tak zwanego „zastoju”. To wszystko jest bardzo podobne do przyjętej przez Unię Europejską tak zwanej „strategii lizbońskiej”. Najważniejszym elementem tej „strategii” było... – a cóż by innego, jeśli nie „dogonienie i przegonienie” Stanów Zjednoczonych? I ciekawa rzecz – chociaż „strategia lizbońska” zakrojona była szalenie ambitnie, to jej rezultaty okazały się bardzo podobne do osiągniętych w Związku Radzieckim. Żeby zatrzeć to nieprzyjemne wrażenie, Rada Komisarzy Ludowych, to jest pardon – oczywiście Komisja Europejska, opracowała nową strategię, „Strategię 2020”, która tym razem już na pewno... Ciekawe, że to akurat może się udać, bo chociaż podstawowym celem nowej strategii jest oczywiście „dogonienie i przegonienie” – to jednak polegać ma ona na pompowaniu pieniędzy w kraje bogate, przy pozostawieniu krajów biedniejszych nie tyle może własnemu losowi, co na własnym wikcie. Trudno się temu dziwić; skoro wszyscy bezmyślnie ratyfikowali traktat lizboński, to nie ma już potrzeby nikogo kokietować i wieloletnie inwestowanie w „jedność europejską” musi wreszcie zacząć przynosić dochody inwestorom. Ta nowa, niezbyt dla nas przyjemna mądrość etapu musiała niemile zaskoczyć nawet takich oddanych europejsów, jak profesor Leszek Balcerowicz. Profesor Balcerowicz zauważył bowiem, że ustawodawstwo Unii Europejskiej systematycznie odchodzi od wolności gospodarczej w kierunku biurokratyzacji. Ciekawe, że podobna sytuacja panowała w Związku Radzieckim, gdzie ta tendencja znalazła nawet wyraz instytucjonalny, bo tamtejszą gospodarką, podobnie zresztą, jak i całym państwem, zarządzało Biuro, wprawdzie Polityczne, niemniej jednak Biuro. A cóż może wyniknąć z rządów Biura, jeśli nie biurokratyzacja? A ponieważ – co przyznał ostatnio nawet jeden utytułowany Niemiec – 80 procent obowiązującego w Unii Europejskiej prawa projektowane jest przez brukselskie Biuro Polityczne, to siłą rzeczy biurokratyzacja gospodarki dotyka również wszystkie kraje członkowskie. Ciekawe co na to powiedzą wszyscy utytułowani łgarze, zapewniający, że po przyłączeniu do Unii Europejskiej Polska nie utraci suwerenności? Suwerenność, jak wiadomo, jest to zdolność do samodzielnego kształtowania własnych praw. Skoro zatem co najmniej 80 procent obowiązującego u nas prawa projektowane jest przez brukselskich biurokratów, to znaczy, że z naszej politycznej suwerenności pozostały znikome szczątki. Wspominam o tym między innymi dlatego, że wśród autorytetów stręczących nam przyłączenie do Unii Europejskiej pan profesor Leszek Balcerowicz zajmował miejsce szczególne; raz, jako światowej sławy ekonomista, a dwa – jako przewodniczący Unii Wolności, nie bez powodu nazywanej „partią zagranicy”. Teraz pan profesor Leszek Balcerowicz wpadł na pomysł kontrolowania unijnego ustawodawstwa, czy aby nie pogrąża się ono w sprośnych błędach Niebu obrzydłych. Że się pogrąża – to rzecz pewna, ale jakże to „monitorować”? Zwłaszcza w warunkach legislacyjnej biegunki, jaka charakteryzuje Unię Europejską „monitorowanie” unijnego ustawodawstwa jest przedsięwzięciem szalenie praco i czasochłonnym, a więc – bardzo kosztownym. Skąd pan profesor Balcerowicz zamierza zaczerpnąć fundusze na to „monitorowanie”? Tego oczywiście nie wiem, bo pan profesor mi się nie zwierza, ale domyślam się, że od państwa – oczywiście za pośrednictwem jakiejś eleganckiej fundacji. Bo przecież to „monitorowanie” ma służyć dobru powszechnemu , przeto sprawiedliwe jest, by wszyscy zostali obciążeni jego kosztami, oczywiście, ma się rozumieć, „dobrowolnie”, czyli na zasadzie „świadomej dyscypliny”. Jak widać, ludzie operatywni ze wszystkiego potrafią szmal wydostać; raz ze stręczenia Unii, innym razem – z „monitorowania” jej ustawodawstwa. Nie żałuję, tylko podziwiam; niech panu profesorowi Leszkowi Balcerowiczowi będzie na zdrowie. Ale oprócz rozwiązania problemów socjalnych, jakie skutki praktyczne może mieć owo „monitorowanie”? Co się stanie w sytuacji, kiedy, dajmy na to, pan profesor Leszek Balcerowicz zauważy, ze ustawodawstwo unijne pogrąża się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych? Jestem pewien, że nie zachowa tego spostrzeżenia dla siebie, bo przecież „nie jest światło, by pod korcem stało”. Zatem na pewno poinformuje o tym unijnych biurokratów, surowo przy tym im przykazując: „chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie!”. No dobrze – ale co będzie, kiedy unijni biurokraci w swojej zuchwałości puszczą przestrogi profesora Balcerowicza mimo uszu? Tutaj w Polsce trudno nam sobie to wyobrazić nawet w gorączce, bo każde dziecko wie, że profesor Leszek Balcerowicz jest wielkim ekonomistą. Problem wszelako w tym, że prof. Balcerowicz jest wielkim ekonomistą w Polsce, a w każdym razie – w powiecie warszawskim i nie wiemy, czy identycznej reputacji zażywa również w Brukseli, czy też jest tam tylko jednym z wielu tak zwanych autorytetów pacanowskich. Gdyby zatem się okazało, że również ten „monitoring” unijnego ustawodawstwa jest tylko dalszym ciągiem groźnego kiwania palcem w bucie, to sytuacja nasza bardzo by przypominała tę z czasów Związku Radzieckiego. Nic dziwnego, że w tej sytuacji postępaków tak denerwują wszelkie porównania. SM
Zastrzelić 7-miesięczne niemowlę, czyli: tego jeszcze nie było... Jak można przeczytać tu: (Niemowlę przeżyło trzy dni z kulą w piersi Trzy dni z kulą w piersi przeżyło 7-miesięczne niemowlę wśród martwych ciał rodziców, którzy wcześniej postanowili uśmiercić całą rodzinę w "obawie przed globalnym ociepleniem" - podaje serwis dailymail.co.uk. Argentyńska para, 56-letni Francosco Lotero i 23-letnia Miriam Coletti, postanowili zabić swoje dzieci: 7-miesięczną córkę i 2-letniego syna, zanim sami pozbawili się życia. Para zostawiła pożegnalny list, w którym tłumaczy powody dokonania masakry "obawami przed globalnym ociepleniem". Chłopiec zmarł natychmiast po strzale w plecy. Dziewczynka cudem przeżyła, gdyż kula ominęła najważniejsze organy. Sąsiedzi odkryli masakrę dopiero trzy dni później. Natychmiast zaalarmowali policję. Zakrwawione dziecko przewieziono do szpitala w Goya w północnej części Argentyny. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo) Jaka była przyczyna desperackiego kroku? Obawa przez GlobCiem. Skoro i tak wszystkich zaleją powodzie i wygubią katastrofalne susze oraz porwą monstrualne trąby powietrzne – to lepiej z góry zaoszczędzić dzieciom tych okropności... Trzy komentarze: 1) Patrzcie się, Wy aferzyści, straszący GlobCiem by okraść nas z pieniędzy – i Wy, dziennikarze, szukający sensacji – do czego doprowadziliście swoją propagandą! 2) Jak idioci chcą usunąć się z tego świata – to dla świata lepiej. Dzieci najprawdopodobniej oddziedziczyły po rodzicach głupotę – a jeśli nie, to zostałaby ona na nie indukowana w procesie wychowania. Czysty zysk 3) Gdyby pp.Lotero & Coletti nie mieli broni palnej, to poderżnęliby dzieciom gardła nożem - albo utopili - i wtedy mała by nie przeżyła... JKM
Przepraszam: wczoraj nie było wpisu z powodu dość nieoczekiwanego wyjazdu do TVP1 (Najprawdopodobniej nawalił im WCzc. Janusz Palikot (PO. Lublin) więc z rozpaczy w ostatniej chwili zadzwonili po mnie... W tej telewizji zostałem zaskoczony: nowy program, startujący od zera, z nowym prowadzącym – a zestaw gości niemal identyczny, jak w podobnej dyskusji pół roku temu. Tyle, że zamiast p. gen. Romana Polko, b. d-cy GROMu, pojawiła się p. Olga Lipińska. Jak wiele osób zwróciło mi uwagę, zapomniałem upchać w dyskusji informacji o Szwajcarach, którzy mają broń w domach (i to nie pistolety, a na ogół znacznie cięższą broń!) - i jakoś się jeszcze nie powystrzelali. Istotnie: nie użyłem bardzo wielu argumentów... Natomiast ten o broni gazowej i pneumatycznej, którą posiada parę milionów „obywateli” III RP – a jakoś nie słychać o postrzeleniach (choć z bliska bez trudności można z niej nawet zabić!) uważam za absolutnie rozstrzygający. Zauważyli Państwo, jak po jego użyciu wszyscy rzucili się gadać, byle ten argument zagłuszyć? Powinienem był go raz jeszcze, z całym naciskiem, powtórzyć. P. Andrzej Wayda wytknął mi też, że nie użyłem popularnego argumentu: moi Oponenci zgodni byli, że co najmniej połowie tzw. „obywateli” III RP broni palnej nie powinno się dawać – bo mogą zastrzelić parę osób. Jednocześnie jednak te same osoby mają czynne prawo wyborcze – a głosując mogą wyrządzić Polsce znacznie, znacznie większe szkody, niż zastrzelenie paru ludzi! Ja planowałem go użyć – ale wtedy właśnie dyskusja zjechała na tematy poboczne – i okazja zniknęła. To jest jednak b. dobry argument. Nie tyle za prawem do posiadania broni, ile przeciwko d***kracji... Teraz bomba z następnego dnia: P. Jan-Werner Sinn, szef monachijskiego Instytutu do Badań nad Gospodarką zaproponował pogrążonej w kryzysie finansowym Grecji wystąpienie ze strefy €uro. Oświadczył, że skorzystałaby na tym zarówno Grecja, jak i pozostałe państwa €urolandii. Zapewne tak. Przeprowadźmy podobne rozumowanie od końca: powiedzmy, że z €urolandii wystąpiło już 14 państw; pozostały dwa. Wystąpienie jednego jest równoważne wystąpieniu drugiego. Jeśli jest to np. Grecja i Niemcy, to takie wystąpienie jest korzystne dla obydwu. Teraz krok dalej: z €urolandii wystąpiło 11 państw, pozostały trzy... To można rekurencyjnie powtarzać. Nie jest to dowód tezy – jest jednak silna pomoc w rozumowaniu. Pozostaje pytanie: dlaczego jakiś kraj ma czekać, aż znajdzie się w takiej samej sytuacji, jak Grecja? Czy nie lepiej wystąpić od razu? Z ciekawostek: „BILD” zaproponował Republice Grecji sprzedaż... wysp. Ponoć Grecja ma 3054 wyspy, z czego tylko 74 są zamieszkałe. Pozostałymi włada państwo (? - czy rzeczywiście?) . Jedną taką wysepkę można sprzedać za kilkanaście - a nawet kilkadziesiąt - milionów €uro. Republika jest zadłużona na €300 mld. PRL tylko na ok. €150 mld. Na razie... (Rady dla Greków: wyjdźcie ze strefy euro, sprzedajcie wyspy i Akropol Znany niemiecki ekonomista Hans-Werner Sinn zaproponował pogrążonej w kryzysie finansowym Grecji wystąpienie ze strefy euro. Receptę na greckie kłopoty ma też dziennik "Bild": Wyprzedajcie swoje wyspy! - apeluje w czwartek gazeta. "Grecja będzie raczej nie do utrzymania w (strefie) euro" - ocenił Sinn, cytowany w czwartek przez niemiecką prasę. Szef renomowanego monachijskiego Instytutu Badań Gospodarczych Ifo uważa, że wystąpienie tego kraju ze strefy wspólnej europejskiej waluty pomoże także innym członkom unii walutowej, którzy zmagają się ze skutkami kryzysu finansowego i recesji. "Każda próba stabilizacji Grecji i utrzymania jej w strefie euro jest jak napełnianie beczki bez dna. Pozostawienie Grecji wewnątrz (strefy) zdestabilizuje euro" - powiedział Sinn. Zaapelował również o szybką pomoc dla tego państwa. W przeciwnym razie - jak ostrzegł - jeszcze w tym roku Grecja będzie niewypłacalna. Właściwym adresatem próśb o wsparcie jest - zdaniem Sinna - Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Ekonomista ostrzegł, że inne próby rozwiązania problemów Grecji, np. dewaluacja, mogą doprowadzić do niepokojów społecznych. "To recepta na awanturę" - ocenił. Bild: "Sprzedajcie wyspy i Akropol" Z kolei niemiecki wysokonakładowy dziennik "Bild" zamieścił w czwartkowym wydaniu opinie dwóch ekspertów niemieckiej koalicji rządowej, którzy sugerują władzom Grecji pozyskanie środków na spłatę długów poprzez sprzedaż niezamieszkanych wysp. Artykuł, zatytułowany "Sprzedajcie przecież wasze wyspy, splajtowani Grecy... i Akropol razem z nim!", ukazał się w przeddzień wizyty greckiego premiera Jeorjosa Papandreu w Berlinie. Jeszcze w środę rzecznik niemieckiego rządu zapowiedział, że w trakcie jego rozmów z kanclerz Angelą Merkel nie będzie poruszana kwestia ewentualnej niemieckiej pomocy finansowej dla Grecji. Według "Bilda" przyjęty w środę przez grecki rząd pakiet oszczędnościowy w kwocie 4,8 mld euro jest znikomy w odniesieniu od ponad 300 mld państwowych długów. "Nawet jeśli brzmi to być może po wariacku: skoro musimy pomóc Grekom jeszcze miliardami euro, powinni coś za to dać - na przykład parę ich cudownie pięknych wysp egejskich. Motto: wy dostajecie forsę. My dostajemy Korfu" - napisała gazeta. Jak zaznaczyła, spośród łącznie 3054 greckich wysp tylko 87 jest zamieszkanych, a hamburska firma obrotu nieruchomościami Vladi Private Islands oferuje obecnie bezludną wyspę w Grecji z ceną wywoławczą 45 mln euro. Niech Merkel nic nie obiecuje Ekspert finansowy współrządzącej liberalnej Partii Wolnych Demokratów (FDP) Frank Schaeffler powiedział "Bildowi": "Pani kanclerz nie może łamać prawa, nie wolno jej obiecywać Grecji żadnej pomocy. Greckie państwo musi się radykalnie pozbyć udziałów w firmach i posprzedawać również nieruchomości, na przykład niezamieszkane wyspy". Podobnie zabrzmiała zacytowana przez gazetę opinia Josefa Schlarmanna, szefa działającego w ramach CDU/CSU Stowarzyszenia Średniej Przedsiębiorczości (MIT): "Bankrut musi zamienić na pieniądze wszystko, co ma - by zaspokoić swych wierzycieli. Grecja posiada budynki, firmy i niezamieszkane wyspy, które można wykorzystać na spłatę długów". Do artykułu "Bild" dołączył fotomontaż, przedstawiający ateński Partenon na tle plastycznej mapy Grecji. Jak zaznaczono w podpisie, "Akropol ma szacunkową wartość 100 mld euro"). Na razie to p.Jerzy Papandreu, premier Republiki, pojechał do Niemiec żebrać o pomoc od p.Anieli Merkel, kanclerki RFN... JKM
Trzeba iść w bój przeciw islamowi? PROFESOR BOGUSŁAW WOLNIEWICZ: “LEWAK TAK NIENAWIDZI CHRZEŚCIJAŃSTWA, ŻE SIĘ PRZECIW NIEMU Z DIABŁEM SPRZYMIERZY. DRAMATYZM NASZEJ SYTUACJI POLEGA NA TYM, ŻE WALCZYMY Z DWOMA PRZECIWNIKAMI JEDNOCZEŚNIE: Z ISLAMEM I Z LEWACTWEM”. Z profesorem BOGUSŁAWEM WOLNIEWICZEM rozmawiają Tomasz Sommer i Rafał Pazio.
Pańskie podejście w sprawie budowy meczetu z minaretem w Warszawie jest bardzo ostre. A jakie ma być? Na ostry atak – ostra odpowiedź.
Z czego to wynika? Na razie w Polsce to jest problem marginalny. Czy zatem należy czekać, aż przestanie być marginalny i będziemy u nas mieli trzy miliony muzułmanów? Rzymianie mówili: principiis obsta – odpór dawaj zawczasu. A nie wtedy, gdy już jest za późno – jak dziś we Francji.
Jakie rozwiązanie zaproponować? Szwajcarzy przyjęli prawo, które ma ograniczyć aktywność islamistów do sfery prywatnej i nie dopuścić do publicznej. Nie można tam budować nowych minaretów, które są widoczne z zewnątrz. To na początek najlepsze. Co kto robi w domu, w to nie wnikamy. Ale nie chcemy w Polsce minaretów – ani w Warszawie, ani w Krakowie, ani w Poznaniu. Jesteśmy krajem od tysiąca lat chrześcijańskim.
Janusz Korwin-Mikke jest zdania, że lepsza jest cywilizacja wiary niż niewiary… To niech jedzie do Jemenu. Tam będzie miał swoją lepszą cywilizację. Mógłby nawet zostać piratem.
Gorsza jest cywilizacja lewaków czy islamu? Ależ oni idą ręka w rękę. Lewak tak nienawidzi chrześcijaństwa, że się przeciw niemu z diabłem sprzymierzy. Dramatyzm naszej sytuacji polega na tym, że walczymy z dwoma przeciwnikami jednocześnie: z islamem i z lewactwem.
Co Pan uważa za najbardziej niebezpieczne w cywilizacji islamu, która na Zachodzie zakorzeniła się już bardzo mocno, a do nas zaczyna powoli sięgać? Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że jest to cywilizacja z gruntu nam obca. Parę lat temu w USA zapytano muzułmańską nauczycielkę ze stanu Michigan, czym jest islam. Odpowiedziała tak, jak ją nauczono w meczecie. Niech Pan posłucha i zapamięta te słowa na całe życie: „Islam nie jest tylko religią; to cały sposób życia. Prowadzi muzułmanina od narodzin do grobu. Ani Koranu, ani słów Proroka, ani ich zastosowań zmienić nie można. Islam jest przewodnikiem ludzkości po wszeczasy, aż do dnia sądu. Islam zabrania przejścia na inną wiarę. Karą za to jest śmierć. Co do tego nie ma wątpliwości. Islam przyjmują też ludzie innej wiary. Winni wiedzieć, że islam można przyjąć, ale nie można go porzucić. Tego muzułmanie nie wymyślili, takie jest najwyższe prawo Boże. Nie żądajcie, byśmy jednych zasad się trzymali, a drugich nie. Muzułmanin przyjmuje islam jako całość.”
Ale być może Europa staje przed taką perspektywą? Nie mówię o Europie, mówię o Polsce. Parę miesięcy temu czytałem, że jacyś europosłowie francuscy już mówili, że kraje Europy Wschodniej winny się teraz z nimi „podzielić solidarnie imigrantami”. Sami ich sobie na kark ściągnęli, a teraz chcą podrzucić ich nam. Myślą, że frajerów znaleźli.
Czy uda się w Polsce uświadomić taki fakt, że wbrew propagandzie głoszącej, iż Koran to taka sama księga wiary jak Biblia, prawie na każdej stronie pojawia się w nim agresywny zwrot dotyczący sposobu zachowania się wobec niewiernych. Koran nie może równać się z Biblią, już nawet tylko jako dzieło literatury. Zaglądałem do niego – nie ma w nim tej potęgi słowa, jaka bije z niej. Myli się u nas tolerancję religijną z uznawaniem innych religii za równie dobre jak nasza. Od czasów chyba już króla Władysława Jagiełły tolerowaliśmy wśród nas muzułmanów i gotowiśmy czynić tak dalej. Ale to nie znaczy, że uważamy ich religię za równą naszej. Ze wszystkich wiar nasza jest najprawdziwsza. To jest fakt podstawowy. Czy Europa zdoła się przeciwstawić inwazji islamu? To będzie zależało od tego, czy zdoła się zmobilizować jedyna siła duchowa do tego zdolna – święty Kościół powszechny. Jeżeli przeciwko budowie w Warszawie meczetu musi występować jakiś Wolniewicz, a nie arcybiskup stolicy, niedobrze to wróży.
Istnieje problem imigracji islamistów do Europy Zachodniej z Afryki, a szczególnie z jej części północnej. Jak można się temu przeciwstawić? W Europie Zachodniej jest już za późno. Holendrzy to zrozumieli i masowo emigrują do Kanady i Nowej Zelandii. W Polsce jest jeszcze czas, ale też się kończy.
Ale jak to zrobić? Do Szwajcarii każdy może wjechać, ale nikt nie może zostać obywatelem, o ile nie zostanie zaakceptowany w referendum na poziomie gminnym. Ten szwajcarski sposób zdaje mi się niezły.
Ale my nie mamy możliwości tak skonstruować prawa. Jesteśmy w Unii. A co to szkodzi? Idzie inwazja islamu na Europę. Jeżeli ci urzędnicy w Brukseli są za głupi, by to zrozumieć, albo jeżeli co gorsza temu sprzyjają, to musimy pójść własną drogą i postawić swoje bariery.
Obecnie między Szwajcarią a Libią toczy się spór. Jeden z synów Kadafi ego został aresztowany na moment w Szwajcarii. W odwecie Kadafi rozkazał aresztowanie kilku Szwajcarów. A teraz ogłosił świętą wojnę przeciwko Szwajcarii. Czy to nie z tego powodu Europa zachowuje się spolegliwie, aby nie doszło do tego typu sytuacji? Cała europejska „tolerancyjność” i „multikulturalizm” bierze się ze zwykłego strachu. Czy oni myślą, że Arabowie tego smrodu z ich portek nie czują?
Ale jeżeli postawi się ostrą granicę, mur taki jak między Izraelem a Palestyną, to nastąpi skrajna polaryzacja. Polaryzacja już nastąpiła. Walka toczy się teraz o to, że oni chcą tę bipolaryzację zmienić w unipolaryzację – zielona flaga Proroka ma powiewać wszędzie. I wtedy nie będzie żadnej polaryzacji, to zrozumiała dobrze ta nauczycielka z Michigan.
Jeżeli zbudujemy mur, pojawi się tendencja, żeby go przekroczyć. Mur nie jest rozwiązaniem, tak jak nie była nim linia Maginota. Trzeba iść w bój.
Idąc tym tokiem myślenia, trzeba będzie wyjść naprzeciw niebezpieczeństwu i atakować. Ależ oczywiście! George W. Bush chciał to zrobić, ale jego właśni rodacy go podcięli – jedni z głupoty, drudzy z tchórzostwa. Jak się ktoś boi walki, to musi zostać niewolnikiem tych, co się nie boją. Takie jest niezmienne prawo tego świata.
To jest wołanie o początek rekonkwisty? Jakiej „rekonkwisty”? Stawiając opór inwazji islamu, jeden nasz król poległ pod Warną, drugi powstrzymał ją pod Wiedniem. Oni się pchają nad Wisłę, a my ich nie wpuszczamy – to Pan nazywa „rekonkwistą”?
A co Pan sądzi o takich krajach islamskich jak Turcja, które przynajmniej w sensie administracyjnym są świeckie? Nie wiadomo, jak długo w Turcji utrzyma się przy władzy armia, rzekomo umiarkowanie islamska. Ale tak czy owak, przyjmowanie ich do Unii Europejskiej jest ideą pomyloną. Jedynym spoiwem duchowym, które Unię trzyma razem, jest jej dziedzictwo chrześcijańskie. Turcy go nie mają, więc nie tutaj ich miejsce. „Kochajmy się, ale tak z daleka” – jak to wyjaśnił Telimenie pan Tadeusz. Zastanawiam się na przykład, czy te multikulturalne oszalałe feministki – jedna oświadczyła niedawno, że marzy się jej Warszawa pełna minaretów, synagog i asramów – nie widzą, że grozi im nie ksiądz, tylko mufti?
W jaki sposób państwo ma powstrzymać budowę meczetu? Władze Warszawy po prostu określiły warunki zabudowy i wydały pozwolenie na budowę na podstawie przedstawionych dokumentów. Co Pan by poradził władzom Warszawy? Gdy idzie najazd, nie czas zastanawiać się nad kruczkami prawnymi. To nie jest sprawa rangi samorządowej, ta Gronkiewicz nie ma tu nic do gadania. Zgodę na budowę w Warszawie wielkiego wahabickiego meczetu musiał wyrazić premier, to się nie mogło odbyć bez jego wiedzy i przyzwolenia. Winien tego kroku ku islamizacji Polski jest Donald Tusk. Tam były już wcześniej jakieś potajemne konszachty z Arabami – ta sprawa stoczni w Szczecinie na przykład. Czy zgoda na ten meczet nie była tu częścią jakiejś umowy wiązanej? Ciemne to wszystko – i groźne.
Jak głęboki jest w Polakach sprzeciw wobec budowy meczetów? 25 lutego, w trakcie programu TVP Info na ten temat, w nadesłanych do rozgłośni SMS-ach 92% widzów wypowiedziało się przeciwko meczetowi. Polacy mają więcej rozumu niż premier, którego sobie wybrali; albo więcej poczucia narodowego. Czemu Polacy nie wyrażają tego w wyborach? Bo Polska jest już na wpół kolonią. Większość głosuje tak, jak jej mówią media, a media mówią to, co im każą ich zagraniczni dysponenci, ci nowi kolonizatorzy. Gdy opinia publiczna dojdzie do głosu żywiołowo, jak w tych SMS-ach, okazuje się całkiem rozsądna. Dlatego tak rzadko się ją do głosu dopuszcza.
Czy są jakieś siły w Brukseli, które mogłyby zrozumieć zagrożenie, przed którym Pan przestrzega? W Brukseli nie ma. Byłem i jestem zwolennikiem naszej obecności w Unii, ale teraz Unię opanowały lewackie kliki – z tym eks-maoistą Barroso na czele – i demokracja idzie w niej za burtę. Doprowadzi to do tego – jak przypuszczam – że najdalej w ciągu kilkunastu lat Unia się rozleci.
Tymczasem pozostajemy jednak w unieruchamiającym nas uścisku… U zapaśników nazywa się to podwójny nelson.
Czy Europa w konfrontacji z islamem skazana jest na porażkę? Bez oparcia w chrześcijaństwie nie ma szans.
Na co liczą lewacy? Na jakieś specjalne względy islamistów? Niewykluczone. To byłoby z ich punktu widzenia nawet racjonalne. Lewactwo widzi, że Europa w konfrontacji z islamem przegrywa, więc chce się swym nowym panom awansem przypodobać. Czy się nie przeliczy, to inna sprawa, ale mogą tak kombinować, bo dzisiejsi lewacy to tchórze.
Podobną sytuację opisał Zygmunt Krasiński w „Nie-Boskiej Komedii”. Część arystokracji z Okopów Świętej Trójcy układała się z rewolucjonistami, licząc na ulgowe warunki, ale skończyli na szubienicy. Lewaków pewnie też to czeka, a ich feministki będą rodziły po piętnaścioro dzieci. Dziś tego nie rozumieją, bo pośród wielu ujemnych cech lewactwa najbardziej wydatną jest głupota.
Co Pan profesor proponuje? Cóż ja mogę proponować? Trzeba wspierać Kościół. Problem jednak w tym, że tendencje lewoskrętne są obecne także w samym Kościele. Czy Kościół zdoła je w sobie odwrócić? Nie wiem. Znak do działania dawali obaj ostatni papieże, ale skłonność wśród duchowieństwa, by ujmować Kościół jako stowarzyszenie miłośników świętego spokoju, jest bardzo silna. A to nie jest ujęcie dobre na konfrontację z wojującym islamem. Dziękujemy za rozmowę.
05 marca 2010 "Wolność to właściwie rozumiana konieczność".. (Uljanow ps. Lenin) .. a nie możliwość wolnego wyboru i swobodnego decydowania o sobie, o swoich sprawach i o sprawach swojej rodziny. Tylko mglista konieczność- właściwie rozumiana. Jak właściwie? Tego , duchowy przywódca rządzących Polską- nie wyjaśnia.. I ta teza Lenina jest na co dzień realizowana. Władza narzuca nam konieczność wykonywania posłusznie, podejmowanych przez nią decyzji. A my – w ramach braku wolnego wyboru- musimy je wykonywać. Właściwszym byłoby określenie” wolność obligatoryjna”. Może to miał na myśli pan Drzewiecki, były minister sportu z Platformy Obywatelskiej, mówiąc, że Polska, to „ dziki kraj”. Dobrze, że chociaż na jakiś czas, przerwane zostało marnotrawne budowanie gdzie popadnie tzw. orlików. Centralnie nadzorowane przez pana Drzewieckiego.. Chyba, że on na tej Florydzie odpoczywa i jak wróci- natychmiast przystąpi do dalszego marnotrawstwa narodowego.. Co socjaliści mają we krwi. Umieją jedynie wydawać cudze. Ile by nie mieli. A jak im brakuje – to nas zadłużają i powtarzają, że to dobrze.. Z socjalistami, to jest tak jak z Doktorem Judymem, o którym jedno dziecko napisało tak:” Doktor Judym ponieważ współżył z chłopami, często znajdował się ma czworakach”(???) Tylko, że Doktor Judym leczył z dobrego serca i nie brał za to pieniędzy, a socjaliści robią nam dobrze- z pieniędzy nas obrabowując.. Bez naszej zgody! No i na czworakach chodzą najwyżej, poza teatrem codziennej propagandy. I nie najwyżej kto umyć koryta, po zjedzeniu świń.. Żeby przy tym chociaż nie mataczyli.. Ale nie! Z tego zrezygnować nie potrafią. Niedawno na przykład, został zabity w Warszawie policjant. Zabity przez wyrostka, który go pchnął nożem. Swoim, bo jeszcze nie ma zakazu noszenia przy sobie noży i używania ich bezpiecznie w domu. Zastanawiam się, jak policjanci są szkoleni..? Przez młodocianego bandytę nie przeszkolonego.. Nie dziwiłby się, gdyby to był były członek Specnazu, tak jak w Magdalence podczas szturmu, ale zwykły bandyta na ulicy? Przeszkolony policjant dał się zabić nieprzeszkolonemu wyrostkowi.. Nie mieści mi się w głowie. .Bo nawet urocze rzeczniczki policyjne są szkolone w ramach parytetu płci.. Szkolone oczywiście nie tylko w zakresie parytetów. Płci... I zaraz pan minister od sprawiedliwości i z „liberalnej „ Platformy Obywatelskiej, Krzysztof Kwiatkowski- ogłasza zmiany w Kodeksie Karnym. I mówi, że:” Naszym celem jest zwiększenie poczucia bezpieczeństwa policjantów, a także sędziów i prokuratorów. Chcemy też zagwarantować prawne bezpieczeństwo osobom, które widząc napad na funkcjonariusza, ruszają mu na pomoc”(???) No tak, a jak ja - nie będąc funkcjonariuszem, ani tajnym , ani mundurowym - ruszę na pomoc osobie nie będącej funkcjonariuszem, to będą mógł liczyć na ochronę prawną? No nie! Tylko jak ktoś będzie funkcjonariuszem. Ale pan minister zataja jedną ważną rzecz , eksponując jedynie pomoc funkcjonariuszowi policji.. I to proponuje minister sprawiedliwości, stwarzając niesprawiedliwą sytuację prawną, która ze sprawiedliwością nie ma nic wspólnego, bo jednych traktuje wyjątkowo, a innych po macoszemu. Są równi i równiejsi- jak u Orwella. Bo do artykułu 148 kk, który do tej pory brzmiał:” Kto zabija człowieka, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 8, karze 25 lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności”- po nowelizacji niesprawiedliwej zostanie dopisane:” Kto zabija człowieka w celu udaremnienia lub utrudnienia postępowania karnego, karno- skarbowego, cywilnego lub administracyjnego lub innego postępowania prowadzonego na podstawie przepisów ustawy albo w trakcie czynności procesowej prowadzonej w takim postępowaniu, podlega karze pozbawienia wolności na 25 lat albo dożywotniego pozbawienia wolności”(???) I to jest sedno przemilczenia pana pułkownika, pardon- ministra Kwiatkowskiego z Platformy Obywatelskiej..!. Po nowelizacji, urzędnicy państwowi i funkcjonariusze państwa, gniotącego nas na co dzień podatkami i eksploatującego nas na co dzień do granic nieprzyzwoitości uciskiem fiskalnym , będą mogli liczyć na ochronę prawną -szczególną ze strony państwa, a my zwykli niewolnicy państwa, na taką ochroną prawną liczyć nie możemy.. To kto jest w państwie ważniejszy? My-„obywatele”, którzy pracujemy na siebie i na nasze rodziny i utrzymujemy państwo iż ich licznymi funkcjonariuszami, którzy niczego nie tworzą, tylko wożą się na naszych plecach nie gwarantując nam nawet bezpieczeństwa,; czy nasi urzędniczy oprawcy, których nadmiar przyprawia o zawrót głowy? Oczywiście my jesteśmy dla państwa, a nie państwo ze swoim funkcjonariuszami- dla nas? Dlatego nadzorcy muszą być chronieni szczególnie, bo mogą być narażeni w najbliższej przyszłości na wielkie niebezpieczeństwo ze strony eksploatowanych „obywateli”, z których niektórzy mogą stracić już zwykłą ludzką cierpliwość, wobec niemiłosiernego wyzysku jaki państwo prowadzi wobec swoich poddanych demokratycznych, i nożami oraz siekierami będą chcieli rozwiązać swoje problemy, których im nawarstwiło państwo, które jak widać- nie jest ich przyjacielem- lecz wrogiem. A pod ręką będzie przedstawiciel państwa, czyli urzędnik fiskalno- karno- eksploatujący, będący funkcjonariuszem państwa, czyli człowiekiem na drugim biegunie … Bo czy dobry przyjaciel grzebie swojemu dobremu przyjacielowi po kieszeniach, tak jak nasze socjalistyczne państwo grzebie po kieszeniach swoim „ obywatelami”, a tak naprawdę - niewolnikom państwa? I czy ta nasza wolność, to „ właściwie rozumiana konieczność”(???). Jeśli państwo, wraz ze swoimi funkcjonariuszami, odbiera nam naszą wolność decydowania, nasze pieniądze, nasze dzieci, zalewa nas propagandą na co dzień za nasze pieniądze i tarmosi niemiłosiernie w pierzu i w smole, obstawia radarami też za nasze pieniądze i ściga jak zwierzynę, marnuje miliardy- znowu naszych pieniędzy- to czy takie państwo można traktować jako dobro wspólne? Państwo jest tyranem, a nie instytucją stojąca na straży naszej wolności, własności i życia.. Chroni jedynie swoich funkcjonariuszy, którzy są częścią opresyjnego państwa, które jest budowane przeciw nam, ale nie dla nas.. I oprzyrządowane tajnymi służbami, pracującymi nie dla nas i dla naszego bezpieczeństwa, lecz dla państwa i jego interesów. Niedawno w USA, w Teksasie, a konkretnie w mieście Austin, „obywatel” Stack pokazał ile dla niego jest warte państwo, które obskubało go ze wszystkiego, łącznie z emeryturą. Zatankował do pełna wypożyczony samolot i walnął nim w tamtejszy urząd skarbowy- Internal Revenue Service. Nie podano ilu funkcjonariuszy państwa amerykańskiego zginęło.. Zginął zdesperowany „obywatel” spłukany do nitki przez wszędobylskie i potężne państwo, ofiara wyzysku państwa.. Minister Kwiatkowski z Platformy Obywatelskiej zataił przed nami jeszcze jeden fakt: ten model nowelizacji ustawy jest już gotowy od września 2009 roku(????) A minister Kwiatkowski mówił, że ten projekt jeszcze jesienią trafi na szybką ścieżkę legislacyjną. .Do tej pory nie trafił, co oczywiście dobrze, bo nie zrobiono wyjątku wobec uprzywilejowanych „ obywateli” zwanych funkcjonariuszami państwa.. A nie lepiej przywrócić karę śmierci dla wszystkich morderców popełniający zabójstwa z premedytacją wobec wszystkich ludzi, a nie dzielić ludzi na lepszych i gorszych prawnie? Czy nie jest to przypadkiem dyskryminacja i naruszenie praw obywatelskich- do pana się zwracam panie Rzeczniku Praw Obywatelskich, doktorze Januszu Kochanowski? Bo jakoś pan dziwnie milczy w tej sprawie.. Czyżby pan też był po stronie państwa, a nie po stronie obywateli państwa? To w takim razie jest pan Rzecznikiem Praw Państwa, a nie Praw Obywateli.. Przypominam zapominalskim, że na to stanowisko desygnowało go ugrupowanie o nazwie Prawo i Sprawiedliwość.. Z poręki pana Jarosława Kaczyńskiego.. Z upływem lat , socjalistyczne państwo- zresztą zgodnie logiką tego państwa- coraz bardziej uciska swoich „ obywateli”. Zupełnie inaczej jak pewien hrabia, który z upływem lat coraz słabiej uciskał swoje pokojówki i kucharki.. ale wtedy one nie mogły rządzić państwem.. W monarchii jest to niemożliwe! Co innego w demokracji.. W tej wszystko możliwe! Jeżeli oczywiście pozwolą specjalne służby- ma się rozumieć.. Których sobie demokratycznie nie wybieramy! Dlatego- między innymi- są sprawne! WJR
Lewacki rząd Tuska? Rosja nas oszukała? PO zniszczy IPN? Lewacka inicjatywa rządu Tuska uderzy w gospodarkę? „Najlepszy Minister Finansów Europy” Jan Vincent-Rostowski postanowił ścigać dostawców oleju opałowego. Ich jest raptem tysiąc, z rodzinami może cztery tysiące, więc żadna siła polityczna i do tego jeszcze jacyś podejrzani „prywaciarze”. A ich „ścignąć” nietrudno. Jak nauczał pan prokurator Andrej Wyszyński, „dajcie mi człowieka, a ja znajdę na niego paragraf”. W prawie podatkowym „paragrafów” jest całe mnóstwo. Tym razem znalazły się „oświadczenia”. Sprzedawca oleju opałowego, ma odebrać od nabywcy oświadczenie, że będzie on używał olej w celach grzewczych. Przy okazji podpowiem Panu Ministrowi, żeby wprowadził obowiązek pobierania przez sprzedawców w warzywniaku oświadczenia od klientek, czy ogóreczki to na mizerię, czy może jednak na maseczkę – bo inna stawka podatkowa w kosmetyce obowiązuje. O oświadczeniach pobieranych w spożywczym, że cukier i drożdże to w żadnym wypadku nie na bimber już nawet nie wspomnę, bo bimber, w odróżnieniu od maseczki z ogóreczków nielegalny jest sam w sobie i nie można mówić o przestępczej „zmianie przeznaczenia” zakupionego produktu, jak w przypadku oleju opałowego i ogórków. Jednak konsekwencje radosnej twórczości rządu Tuska może skończyć się bankructwem wielu firm dystrybutorów lekkiego oleju opałowego, a być może nawet sankcjami karnymi. Należy ścigać szarą strefę, ale muszą to być przypadki jednoznaczne - mocno ograniczyłoby ją również uproszczenie prawa, w tym przypadku zrównanie akcyzy nakładanej na lekki olej opałowy i na olej napędowy.
http://www.blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=739
Zdaniem Lecha Kaczyńskiego destrukcyjna dla państwa jest ideologia, w ramach której "państwo przyjazne to jest po pierwsze państwo bezradne". Po drugie - powiedział prezydent - destrukcyjne jest "budowanie przekonania, że państwo przyjazne to jest takie państwo, które jest w swoim działaniu mało konsekwentne". Czy to, że państwo równo traktuje obywateli przy ściąganiu podatków, nie jest warunkiem tego, że państwo jest przyjazne? Państwo powinno równo traktować obywateli. A jeżeli jest nieskuteczne, to znaczy, że ich w istocie traktuje nierówno - ocenił Lech Kaczyński.
http://finanse.wp.pl/kat,1342,title,Prezydent-projekty-Rostowskiego-sa-w-lesie,wid,12039489,wiadomosc.html
Gazprom daje zniżki wybranym klientom. Obniżki uzyskali już Niemcy, Włosi i Francuzi, nowe ceny są średnio o 25 proc. niższe od zapisanych w kontraktach. Czy rząd Tuska również wynegocjuje taki upust? Śmiem wątpić, ale podobno mamy teraz dobre stosunki z Rosją. http://www.rp.pl/artykul/9211,441263_Gazprom_daje_znizki_wybranym_klientom.html
Oto jak Rosja oszukała Polskę na gazie. Resort skarbu cieszył się tym, że za umorzenie gigantycznych długów Gazpromu dostaniemy tańszy gaz. Tymczasem rosyjski koncern obniżył dziś ceny największym europejskim odbiorcom paliwa. Będą oni płacić aż o 120 dolarów mniej za tysiąc metrów sześciennych gazu. Podczas, gdy nasi negocjatorzy wywalczyli obniżkę sięgającą zaledwie kilku dolarów.
http://www.dziennik.pl/gospodarka/article560221/Oto_jak_Rosja_oszukala_Polske_na_gazie.html
Gazociąg północny nie ograniczy dostępu do portów w Świnoujściu i Szczecinie. Radosław Sikorski twierdzi, że to dzięki dobrym stosunkom z Niemcami, ale gdyby takie były w ogóle nie robiliby rurociągu ponad naszymi głowami. Słowa Sikorskiego brzmią tym bardziej fałszywie, że to on sam przyrównał współpracę Rosji i Niemiec w budowie gazociągu do paktu Ribbentrop Mołotow.
http://www.rp.pl/artykul/441484_Sikorski__Niemcy_ustapili.html
Celem Moskwy jest przejęcie całkowitej kontroli nad państwami między Bałtykiem a Morzem Czarnym – uważa wieloletni szef litewskich służb specjalnych Mečys Laurinkus. Zdaniem Laurinkusa na Litwie cele te realizuje około 3 tysięcy rosyjskich agentów. Większość działa w branży energetycznej i transportowej. W ostatnim czasie intensywnie przejmowane są również strefa drobnego i średniego biznesu oraz środki masowego przekazu. Czy podobnie jest w Polsce? Zgodnie z rosyjską strategią agentura stara się również wpłynąć na przekonania Litwinów. W Rosji nadal istnieje koncepcja tak zwanych dwóch Litw. Pierwsza z nich to antyrosyjska Litwa landsbergisowska. Ta druga jest racjonalna i trzeźwa, ale obawia się tej pierwszej. Wydaje się, że podobnie Rosja wspiera w Polsce PO i SLD, a zwalcza PiS. http://www.rp.pl/artykul/441188_Trzy_tysiace_rosyjskich_agentow_na_Litwie_.html
Toczy się kampania propagandowa mająca zdyskredytować działalność komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych, będąca wynikiem walki wewnętrznej w PO. Przykładem akcja o kryptonimie "Szpak", którą WSI prowadziły wobec obecnego szefa MSZ Radosława Sikorskiego - ministrem odpowiedzialnym za WSI był wtedy Bronisław Komorowski. Obecna kampania prowadzona w obronie WSI jest ściśle związana ze strachem byłych funkcjonariuszy tej organizacji, że zostaną im zabrane niesłusznie nabyte przywileje emerytalne. Nie jest prawdziwe oświadczenie pana Bronisława Komorowskiego, że inwigilacja Radosława Sikorskiego miała miejsce wtedy, gdy on nie pełnił funkcji wiceministra obrony narodowej odpowiedzialnego za WSI. Postępowanie mające na celu inwigilację Sikorskiego rozpoczęło się 2 października 1992 roku i trwało dwa lata. Przez większość tego czasu pan Bronisław Komorowski był wiceministrem ON odpowiedzialnym za WSI, które prowadziły intensywne i brutalne rozpracowanie Sikorskiego, ponieważ ten związał się z nieodpowiednimi z punktu widzenia służby ugrupowaniami. Było to rozpracowanie, w którym używano wszelkich narzędzi operacyjnych z podsłuchem czy podglądem operacyjnym włącznie. Były to działania kierowane wobec samego Sikorskiego, jego narzeczonej, jego rodziców, bliskich i współpracowników.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Gdy-inwigilowali-Sikorskiego-za-WSI-odpowiadal-Komorowski,wid,12024040,wiadomosc.html
Projekt ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie zabrania narzucania poglądów dzieciom, kontrolowania ich, krytykowania zachowań seksualnych, a nawet zawstydzania - nie wspominając już o słynnym klapsie. A więc w praktyce odbiera rodzicom wszelkie skuteczne metody wychowawcze. Przy okazji nowe prawo ma ułatwić odbieranie dzieci rodzinom, które pracownicy socjalni uznają za niewystarczająco odpowiedzialne. Te pomysły wywołały wyjątkową, jak na nasze warunki, reakcję. Protestuje wiele organizacji społecznych, a także Rada Konferencji Episkopatu Polski do spraw Rodziny. Rząd Tuska pogrąża się coraz bardziej.
http://blog.rp.pl/blog/2010/03/01/dominik-zdort-przebudzenie-zirytowanych-obywateli
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Ustawa-ktora-zaszkodzi-rodzinom,wid,12031678,wiadomosc_prasa.html
Dzięki nowym przepisom rzesze leśników będą mogły za grosze kupić leśniczówki, domy, a nawet wille. Wątpliwości związanych z gospodarowaniem majątkiem w Lasach Państwowych jest więcej, m.in. skala inwestycji w nowe budynki w sytuacji wyprzedawania istniejących za niewielkie pieniądze (bonifikaty sięgają 95%, a nawet więcej - uwzględniając, że wyceny wydają się mocno zaniżone).
http://www.rp.pl/artykul/441206_Wielki_wyrab_lokali.html
Kandydat PO na sędziego Trybunału Konstytucyjnego był sędzią 2 lata, a podawał, że 8. - To niedopuszczalne nadużycie - mówi były prezes Trybunału Jerzy Stępień. Ubarwień i przekłamań w swoim życiorysie Barczyk zawarł jeszcze kilka. Jego wybór byłby kompromitacją Sejmu, a zwłaszcza większości go popierającej. http://wyborcza.pl/1,76842,7610813,Barczyk___sedzia_mniej_czy_wiecej.html
Głosowanie w prawyborach prezydenckich w PO będzie jawne. Czy to kpina z demokracji czy może zdaniem PO głosowanie w wyborach powszechnych również powinno być jawne? http://www.wprost.pl/ar/188203/Jawne-prawybory-w-PO
Odkrycie interesów Sobiesiaka uruchomiło lawinę. Jej skutki mogą zdominować zbliżające się kampanie wyborcze. Przypomnijmy listę: starania o uzyskanie pozwoleń na inwestycję w Zieleńcu, wpływ na kształt ustawy hazardowej, umieszczanie jego córki w strategicznej spółce, interwencja w sprawie lokalu w Warszawie, pomoc przy przetargu na kupno wyciągu w Czorsztynie, pomoc w uzyskaniu zezwolenia na prowadzenie salonu gry we Wrocławiu, zaaranżowanie kontaktu z władzami Warszawy, by ułatwić budowę kolejnej inwestycji Sobiesiaka – kolejki gondolowej przez Wisłę. A możliwe, że to nie wszystko. Czy Sejm przyjmie wniosek PiS o rozszerzenie zakresu prac komisji śledczej? http://www.rp.pl/artykul/437510_To_juz_afera_nie_tylko_hazardowa_.html
Czy PO zneutralizuje lub przejmie kolejną niezależną instytucję? PO pospiesznie pracuje nad zmianą ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. http://www.rp.pl/artykul/440688_PO_przyspiesza_ze_zmianami_w_IPN_.html
Nowelizacja ustawy przepychana przez PO może mieć na celu pozbycie się z IPN świetnie wypełniającego swoją rolę prezesa. Wszelkie wątpliwości prawne, zgłaszane w toku prac sejmowej komisji przez prawników IPN, są przez posłów odrzucane - mimo, że uwagi te często podzielają sejmowi legislatorzy. Hasło odpolitycznienia Instytutu może prowadzić do jego upolitycznienia. Fundamentem niezależności Instytutu jest mocna pozycja prezesa. Bardzo trudno go powołać, bardzo trudno go też odwołać. Dlatego wszelkie możliwe naciski polityczne mogą być przez prezesa ignorowane. Tak zresztą było w trakcie mojej kadencji, tak jest nadal – powiedział Janusz Kurtyka. Proponowana przez PO zmiana formuły wyłaniania prezesa IPN byłaby bardzo ryzykowną decyzją. Projekt zakłada, że w miejsce 11-osobowego kolegium IPN powołano by 9-osobową Radę IPN - wywodzącą się ze środowisk naukowych. Miałaby one większe kompetencje niż będące ciałem doradczym Kolegium - m.in. ustalałaby priorytetowe tematy badawcze i rekomendowała kierunki działań IPN; opiniowałaby też powoływanie i odwoływanie szefów pionów śledczego i lustracyjnego IPN. Korporacja z udziałem wielu byłych agentów służb PRL uzyska władzę w instytucji państwowej, której zadaniem jest m.in. pokazanie prawdy społeczeństwu.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Kurtyka-Platforma-chce-upolitycznic-IPN,wid,12027851,wiadomosc.html
Po zamknięciu - na żądanie Unii Europejskiej - elektrowni jądrowej w Ignalinie, w części Litwy rachunki za prąd wzrosły czterokrotnie.
http://biznes.onet.pl/protest-przeciwko-drogiemu-ogrzewaniu-po-zamknieci,18567,3183963,1,news-detal
Urzędników z Brukseli przedstawia się zazwyczaj w mediach jako śmiesznych biurokratów, debatujących nad promieniem zakrzywienia ogórka, ilością światła jaką powinna emitować żarówka, czy też zastanawiających się nad tym czy ślimak jest rybą, gadem czy mięczakiem. Nic dziwnego, że eurokraci postanowili się odkuć i przedstawić siebie samych, w roli superbohaterów. Wydali zatem komiks w twardej lśniącej oprawie, w 5 językach i rozsyłają po całym kontynencie. Na komiks Hidden Disaster, przedstawiający przygody fikcyjnych urzędników Komisji Europejskiej wydano niemal milion złotych (200 tys. funtów), wydając go w 311 tys. egzemplarzy, które unijni propagandyści rozsyłają do szkół i domów. Bohaterami są Zana i Max z Europejskiego Departamentu Pomocy Humanitarnej (ECHO), którzy walczą o środki finansowe na odbudowę zniszczonego trzęsieniem ziemi, fikcyjnego miasta Borduvia. Dziennik Daily Telegraph kpi z komiksu, cytując dialogi w rodzaju: "- Szybko, musimy poinformować panią Komisarz! Jutro ma briefing o trzęsieniu ziemi w Parlamencie Europejskim". Ten komiks z pewnością znalazłby się z czołówce rankingu na najgłupsze wydanie pieniędzy podatników. http://www.korespondent.pl/index.php?x=artykul_r1&id=7546
Koalicja "Polska wolna od GMO" jest zbulwersowana decyzją Komisji Europejskiej o dopuszczeniu do uprawy w państwach wspólnoty ziemniaka genetycznie zmodyfikowanego. Zaskakujący jest pośpiech Komisji, która zdecydowała o zgodzie na uprawę ziemniaka Amflory niemieckiej firmy BASF w pierwszym miesiącu urzędowania. Wcześniej zmodyfikowany ziemniak czekał na zgodę Brukseli prawie 12 lat. Już pojawiają się komentarze, że nowa Komisja bardzo szybko uległa lobby przemysłowemu. Badania na ten temat są mało wiarygodne, a dużo badań naukowych jest finansowanych przez wielkie korporacje, które w związku z tym liczą na odpowiednie wyniki prac naukowców. Opinie naukowców ostrzegających przed GMO są przemilczane w wielkich mediach.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Polska-zaplaci-za-genetyczny-eksperyment-UE,wid,12037293,wiadomosc.html
Projekt unijnej strategii 2020, która ma zdeterminować politykę gospodarczą UE na najbliższe 10 lat nie jest dobry dla Polski. To strategia dla starych członków UE. Strategię krytykuje nawet europosłanka PO Danuta Huebner, była polska komisarz. http://finanse.wp.pl/kat,104132,page,2,title,KE-przyjela-plan-gospodarczy-na-nastepna-dekade,wid,12037245,wiadomosc.html
http://www.rp.pl/artykul/2,440744_Unia_Europejska_zmieni__sie_w_klub_dla_bogatych_.html
Europoseł PiS, były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro ciekawie pisze o przyszłości Unii Europejskiej. Polskie media z zadowoleniem odnotowały zatwierdzenie przez Parlament Europejski nowego składu Komisji Europejskiej. Entuzjazm „Gazety Wyborczej” był tak wielki, że wprowadziła czytelników w błąd, twierdząc niezgodnie z prawdą, że Frakcja Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (ECR), do której należę, udzieliła poparcia nowej Komisji. Zbigniew Ziobro przedstawia wiele faktów i argumentów pokazujących, że przyszłość UE pod rządami nowej Komisji nie rysuje się tak różowo. Na przykład słaba i dyskredytowana szefowa dyplomacji UE stanowi gwarancję, że nie będzie wspólnotowej polityki europejskiej, na którą wpływ miałyby również średnie i małe kraje UE; i że unijna polityka wschodnia nie wyjdzie poza ramy rachitycznego Partnerstwa Wschodniego. Polityczny priorytet Europy i Polski, polegający na przesuwaniu na Wschód strefy stabilności, demokracji, państwa prawa i wolnego rynku, ustępuje partykularnym interesom Niemiec i Francji. Symbolem egoizmu mocarstw jest z jednej strony niemiecko-rosyjska współpraca w budowie gazociągu północnego, a z drugiej (ostatnio) sprzedaż przez Francję okrętów desantowych Rosji. Nie dziwi więc, że mocarstwa europejskie zablokowały na najbliższe lata możliwość rozszerzenia struktur euroatlantyckich o Ukrainę i Gruzję. Najwyraźniej ważniejsze są interesy ich euroazjatyckiego partnera – Moskwy. Pazerność wielkich państw powoduje, że składa się na ołtarzu mamony bezpieczeństwo energetyczne Europy. Wszystko wskazuje na to, że UE nie będzie realizować wspólnej polityki energetycznej z prawdziwego zdarzenia, w której państwa unijne wspólnie negocjowałyby z Moskwą warunki dostaw surowców energetycznych. To wyjątkowo zła wiadomość dla Polski, gdyż oznacza, że Rosja nadal stosować będzie politykę szantażu małych i średnich państw UE. Bezpieczeństwo energetyczne jest zaś sprawą o kluczowym znaczeniu dla rozwoju naszego kraju w najbliższych dziesięcioleciach. Podobnie w czarnych barwach rysuje się perspektywa otwarcia rynku usług UE dla polskich firm. http://www.rp.pl/artykul/437609_Komisja_Barroso_a_polskie__interesy.html
Były dyrektor departamentu gier w MF Marek Oleszczuk powiedział przed komisją śledczą, że w 2002 r. Zbigniew Chlebowski złożył nie - jak się mówiło - jedną, a kilka poprawek do projektu noweli ustawy hazardowej korzystnych dla branży automatów. Ja mam pretensje tylko o to, że pan poseł Chlebowski próbował tę sytuację z jakiś nieznanych powodów ukryć i dla ukrycia tej sytuacji obciążył urzędników Ministerstwa Finansów - powiedział. Dodał, że Chlebowski nazwał ich "oszczercami", a to było zachowanie niegodne posła parlamentu.
http://fakty.interia.pl/polska/news/news/news/chlebowski-skladal-poprawki-korzystne-dla-branzy,1444887,6493
Politycy opozycji wskazują na ciekawe elementy w zeznaniach posła PO Sławomira Nowaka przed komisją śledczą.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Musimy-wyjasnic-za-co-Rosol-dostal-60-tys.,wid,12034314,wiadomosc_video.html
Czy PO gra terminami przesłuchań aby zaciemnić aferę? Do niedawna w Sejmie obowiązywała niepisana zasada, że jednego dnia świadków przesłuchuje tylko jedna komisja śledcza. Dopiero gdy na Wiejskiej zaczęła pracować komisja hazardowa, obyczaj przestał obowiązywać. W sumie na 15 posiedzeń komisji naciskowej w tym roku, aż 8 zbiegło się z przesłuchaniami świadków w komisji hazardowej. http://www.rp.pl/artykul/2,441672.html
Prezydent Lech Kaczyński odniósł się do wypowiedzi b. ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, że jest "dowodem na to, że Polska jest w dalszym ciągu dzikim krajem". - Nie może być tak, że ktoś, kto zajmował w Polsce bardzo wysoką pozycję, mówi o swojej ojczyźnie, że to kraj dziki. To nie Polska jest dzika, to tylko niektórzy ludzie, którzy w tej Polsce doszli do wpływów. Z tymi wpływami trzeba skończyć. Jak zaznaczył, trzeba skończyć z wpływami takich ludzi, aby "wam działo się lepiej, żeby uczciwy przedsiębiorca (...) mógł odnosić sukcesy, nawet nie mając znajomych wśród wysoko postawionych ludzi". - Do takiej Polski chciałbym dążyć. Dla takiej Polski zrobiłem tyle, ile mogłem i byliśmy już na dobrej drodze - zaznaczył L.Kaczyński.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Prezydent-to-nie-Polska-jest-dzika-ale-niektorzy-ludzie,wid,12026490,wiadomosc.html
Radek Sikorski wyśmiewa działania Prezydenta ratujące suwerenność Gruzji! Powiedział, że Lech Kaczyński nie powinien „zgrywać zucha wałęsając się gdzieś po górach Kaukazu” – Sikorski to człowiek nadęty i mało rozumiejący. To moim zdaniem równie szokująca, lub nawet gorsza wpadka niż jego słowa "dorżnąć watahy" (o 5 milionach obywateli popierających Prawo i Sprawiedliwość). Bronisław Wildstein dodaje do tego sprawę Katynia.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Prezydent-nie-powinien-zgrywac-zucha-na-Kaukazie,wid,12026337,wiadomosc.html
http://blog.rp.pl/wildstein/2010/03/03/zuchy-naszych-czasow
Prawie 70% internautów wp.pl źle ocenia wystąpienie Radosława Sikorskiego inaugurujące kampanię w prawyborach PO. Jest to szokująca zła ocena, zwłaszcza biorąc pod uwagę sondaże wskazujące, że Sikorski jest najpopularniejszym politykiem – wyborcy lubianemu politykowi więcej wybaczają, a często całkowicie bagatelizują jego błędy. http://wiadomosci.wp.pl/pid,12027522,ankieta.html
Komisja prawyborcza PO zarekomendowała ukaranie Janusza Palikota za słowa dotyczące Radosława Sikorskiego. "Gdyby była to kampania negatywna, gdyby za to trzeba było mnie zawiesić czy wyrzucić, to co z golfistą z Florydy (Mirosławem Drzewieckim), który mówi o Polsce jako o dzikim kraju? Co z (Jarosławem) Gowinem, który mówi, że bliżej mu do Ludwika Dorna niż do Palikota? To jest to samo, a nawet więcej niż ja w stosunku do Sikorskiego. Co w tej sytuacji z samym Sikorskim, który naśmiewa się z Komorowskiego, jeśli chodzi o jego znajomość języków obcych? Trzeba by zawiesić Gowina, Sikorskiego i Drzewieckiego według tego samego paragrafu co mnie" - powiedział Palikot. Z posłem Palikotem zgadzam się rzadko, ale w kwestii niejasności w karaniu poszczególnych polityków w PO ma rację. Zresztą podobnie niejasne wydają się np. zasady traktowania przedsiębiorców i obywateli przez rząd Tuska.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Komisja-PO-ukarac-Palikota,wid,12040112,wiadomosc.html
Szef komisji śledczej ds. nacisków Andrzej Czuma (PO) ma przeprosić posła tej komisji Krzysztofa Matyjaszczyka (Lewica) za wypowiedź, w której zarzucił mu chorobę psychiczną.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Czuma-ma-przeprosic-za-chorobe-psychiczna,wid,12038555,wiadomosc.html
Nawet Andrzej Olechowski, Włodzimierz Cimoszewicz, Bronisław Komorowski, Jerzy Szmajdziński oraz Marek Jurek krytykują agresywne ataki Radka Sikorskiego na Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Zdaniem Olechowskiego, szef dyplomacji podczas konwencji w Bydgoszczy zaprezentował model wojowniczy. - Ton słów (pod adresem Lecha Kaczyńskiego) wydawał mi się niestosowny - dodał. Zwrócił uwagę, że Lech Kaczyński będzie sprawował swój urząd niemal do końca roku i do tego czasu szef dyplomacji będzie musiał z nim współpracować. Nie wyobrażam sobie, że znowu wpadniemy w jakąś paskudną sytuację, kiedy prezydent i szef MSZ nie są w stanie podać sobie ręki. Oczywiście część z krytykujących również chamsko atakowała Lecha Kaczyńskiego, np. Komorowski.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Olechowski-krytykuje-wojowniczy-styl-Sikorskiego,wid,12029892,wiadomosc.html
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Cimoszewicz-to-nie-powinno-sie-stac,wid,12031635,wiadomosc.html
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Ponizajace-slowa-Sikorskiego-wobec-glowy-panstwa,wid,12031600,wiadomosc.html
Sikorski uruchomił profil na Twitterze; już drugi wpis zawiera błąd ortograficzny: "Dziękuję serdecznie za pomoc w organizacji konwencji prawyborczej Młodym Demokratą z Bydgoszczy". Można to uznać za drobiazg, ale czy to błąd samego Sikorskiego, czy to zlecenie wpisów na twitterze osobie niestarannej jednak jest kompromitujące dla kandydata na tak ważny urząd.
http://wiadomosci.onet.pl/2135175,11,sikorski_uruchomil_profil_na_twitterze_drugi_wpis_z_bledem_ortograficznym,item.html
Zbigniew Ziobro zdecydował, że pozwie "Politykę" do sądu. Artykuł o zbieraniu informacji kompromitujących polityków PO i SLD opiera się wyłącznie na nieprawdziwych informacjach. Dziennikarze dali wiarę kłamstwom pana Kaczmarka, który opowiadał je przeszło dwa lata temu dla ratowania swojej sytuacji procesowej. Publikacja tygodnika Polityka ma charakter skrajnie stronniczy, stricte polityczny oraz posiada cechy czarnego PR. Autorzy artykułu przygotowali go nierzetelnie i niezgodnie z zasadami profesjonalnego dziennikarstwa.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Ziobro-pozywa-Polityke-do-sadu-za-tekst-o-hakach,wid,12026533,wiadomosc.html
Dwa artykuły Adama Wajraka dotyczące Puszczy Białowieskiej wydrukowane w "Gazecie Wyborczej" zostały zamówione przez... resort środowiska. Ministerstwo Środowiska w zamian za stworzenie cyklu na ten temat zapłaciło Agorze w sumie ponad 60 tysięcy złotych. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że dziennikarz w tekstach nie szczędził komplementów ówczesnemu szefowi resortu prof. Maciejowi Nowickiemu. - Minister Maciej Nowicki jest odważnym człowiekiem. Jak dotąd żaden z urzędujących ministrów środowiska nie przyznał, że z Puszczą dzieje się coś złego - pisał Wajrak. Żaden z tekstów nie był sygnowany jako tekst sponsorowany. Po ujawnieniu sprawy redakcja obiecała zwrot pieniędzy.
http://www.wprost.pl/ar/188392/Gazeta-Wyborcza-chwalila-resort-srodowiska-Resort-placil
Kampania medialna promująca matematykę z naszych podatków, nie dość, że kosztowna, to jeszcze wprowadza w błąd. Spot, który ma zachęcać do nauki matematyki, zawiera błędny wzór.
http://www.rp.pl/artykul/440690_Matematyka_z_bledem_.html
http://filipstankiewicz.salon24.pl/157791,rzad-tuska-promuje-matematyke-gigantyczny-przekret
Reklamy są potrzebne. Ale nie, gdy biorą się za nie urzędnicy. Płacą przecież z kieszeni podatnika, a kampania wcale nie musi się zwrócić. I tak Ministerstwo Edukacji Narodowej od dwóch lat reklamuje coś, do czego dostępu nie potrafi nam zapewnić. W telewizji pojawiły się spoty: "Daj dziecku szansę. Poślij je do przedszkola". MEN nie zwróciło może uwagi na fakt, że i przed reklamami przedszkoli rodzice tworzyli społeczne kolejki do zapisów. Od kilku dni, w porze najlepszej oglądalności, w telewizji reklamowana jest matematyka. Jaki cel postawili sobie twórcy kampanii? Może liczą, że właśnie dzięki reklamie jedna czwarta rocznika maturzystów, która oblała próbny egzamin, bardziej przyłoży się do nauki? Może dorośli po obejrzeniu spotu zaczną z rozrzewnieniem wertować stare zeszyty w poszukiwaniu zapomnianych wzorów? Można się spodziewać, że gdy tylko spłyną kolejne pieniądze od europejskich podatników (dla przypomnienia: my też nimi jesteśmy), inne resorty wezmą przykład z kolegów z MEN. Ministerstwo Zdrowia mogłoby reklamować usługi lekarzy. Ministerstwo Infrastruktury powinno zainwestować w projekt: "Szerokiej drogi", zachęcający do korzystania z autostrad, oraz w reklamę obowiązkowego ubezpieczenia OC. Polskie Koleje Państwowe mogłyby wykorzystać gotowe formaty w kampanii "Podróż pociągiem skraca czas przejazdu koleją" czy "Dzień pieszego pasażera", finansując powtórki filmów Barei w TVP.
http://www.rp.pl/artykul/441083.html Filip Stankiewicz
Ciche umorzenie afery z Ludwigsburga Po niemal czterech latach postępowania warszawska prokuratura okręgowa umorzyła śledztwo w sprawie nielegalnego przekazania stronie niemieckiej przez byłą Główną Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu dowodów hitlerowskich zbrodni na Polakach. Powód? Przedawnienie karalności czynu. - Postępowanie w sprawie wysyłki akt do Ludwigsburga zostało umorzone 12 października 2009 roku - potwierdził rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie prokurator Mateusz Martyniuk. Chociaż umorzenie nastąpiło kilka miesięcy temu, informacja ta nie dotarła do szerszej opinii publicznej. Kopię pisma prokuratury okręgowej z ostatnich dni z informacją o umorzeniu śledztwa w sprawie wysyłki do Niemiec dowodów zbrodni na Polakach zamieściło na swoich stronach internetowych stowarzyszenie Blogmedia24. Mimo bezprecedensowego charakteru tej sprawy i ogromnego rezonansu społecznego, jaki wywołała - nie wydano żadnego komunikatu dla mediów. Nie zwołano konferencji prasowej. Utrzymując wyniki śledztwa w tajemnicy, nie dano nawet szansy na publiczne napiętnowanie sprawców. Tak jakby było rzeczą naturalną, że funkcjonariusze państwowi odpowiedzialni za zacieranie śladów zbrodni na Narodzie pozostają bezkarni. Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN ustaliła, że w minionych latach wysłano za granicę, głównie doNiemiec, aż 62 tys. 937 historycznych dokumentów pochodzących z akt śledztw prowadzonych przez tę instytucję. Były to najczęściej oryginalne dowody zbrodni niemieckich na Polakach w czasie II wojny światowej. Większość z nich trafiła do Centrali Ścigania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu (Die Zentrale Stelle der Landesjustitzverwaltungen zur Aufklärung nationalsozialistischer Verbrechten), a stamtąd rozprowadzone zostały po niemieckich archiwach. Wśród "wyeksportowanych" dowodów znajdowało się 11 996 aktów zgonu, 41 522 protokoły przesłuchań, 2304 fotokopie, 871 fotografii, 759 protokołów ekshumacji, 512 szkiców, 385 protokołów oględzin, 281 wyroków oraz wiele innych dokumentów. - Akta śledcze przekazywane do Niemiec dokumentowały nie tylko zbrodnie na ludności, ale także straty materialne wyrządzone w Polsce w ramach systemu niemieckich represji. Były kopalnią wiedzy na temat podpaleń, grabieży mienia etc. - twierdzą nasi informatorzy związani z IPN. Materiały z przeprowadzonego w IPN skontrum w archiwach przekazane zostały prokuraturze w celu ustalenia winnych przestępstwa. Na skutek utraty dowodów zbrodni na Polakach aż 4630 spraw karnych prowadzonych przez pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej pozostaje formalnie w zawieszeniu, a w ponad 600 dalszych nie ma żadnej decyzji procesowej. Prezes IPN zdecydował, że prokuratorzy mają zwracać się do Ludwigsburga o informację, czy strona niemiecka przeprowadziła śledztwo na podstawie przesłanych dowodów i jak się ono zakończyło. Prokuratorzy mają także występować o zwrot oryginalnych materiałów śledztwa lub przynajmniej przesłanie uwierzytelnionych kopii - poinformował Instytut Pamięci Narodowej. - Zwrot oryginałów jest, według strony niemieckiej, niemożliwy, ponieważ zostały one umieszczone w systemie niemieckich archiwów i rozprowadzone po archiwach. Już trzy lata temu uzyskaliśmy tę odpowiedź z Ludwigsburga - twierdzą nasze źródła w IPN. Niemcy zadeklarowali jedynie, że mogą wskazać, gdzie dane dokumenty są przechowywane i ewentualnie dostarczyć uwierzytelnione kopie. Proceder wysyłki materiału dowodowego za granicę do 2004 r. odbywał się bez podstawy prawnej, a więc także bez ścieżki zwrotu do kraju - wynika z informacji departamentu prawno-traktatowego MSZ z 2005 r. przygotowanej dla ministra sprawiedliwości. Polska ratyfikowała konwencję genewską o pomocy prawnej w sprawach karnych z 1959 r. dopiero w kwietniu 2004 r., a dodatkowe ułatwienia wprowadziła w umowie dwustronnej z Niemcami z 17 lipca 2004 roku. Informacja o tym, że dowody niemieckich zbrodni na Polakach trafiły w niemieckie ręce, wywołała skandal. Do IPN zaczęły zgłaszać się osoby posiadające wiedzę na temat wysyłki akt (były one kierowane do prokuratury). Nasi Czytelnicy podnosili w listach, że oczekują po tym śledztwie nie tylko ustalenia listy utraconych dowodów i ujawnienia nazwisk osób odpowiedzialnych za ten haniebny proceder, ale także podania motywów, którymi kierowali się sprawcy. Prokuratura zakwalifikowała proceder jako "przekroczenie uprawnień lub niedopełnienie obowiązków przez funkcjonariusza publicznego na szkodę interesu publicznego lub prywatnego", tj. jako czyn z art. 131 par. 1 kk. Przestępstwo to zagrożone jest karą do trzech lat pozbawienia wolności. Karalność takiego przestępstwa ustaje po zaledwie 5 latach, a jeśli wcześniej zostało wszczęte postępowanie - po dziesięciu latach od popełnienia. Gdyby przyjąć inną kwalifikację, np. "utrudnianie postępowania karnego przez funkcjonariusza publicznego", zagrożenie karą byłoby wyższe i okres przedawnienia karalności dłuższy nawet o 10 lat. - Większość przypadków przekazania akt stronie niemieckiej miała miejsce w latach 60. i 70. ubiegłego wieku - przypomniał prokurator Martyniuk. Z naszych informacji wynika, że były również przypadki przekazywania Niemcom oryginalnych materiałów archiwalnych z II wojny światowej w latach 90., co może wskazywać na ogólną tendencję panującą w tym czasie. Przekazano wtedy stronie niemieckiej wystawę oryginalnych zdjęć "Powstanie Warszawskie 1944", archiwum Głównego Urzędu Bezpieczeństwa III Rzeszy oraz kilkanaście tomów akt niemieckiego ministerstwa spraw wewnętrznych. Ten ostatni zbiór darowano z dedykacją: "W imię dobrej współpracy...". Nie zostały one jednak objęte zawiadomieniem prezesa IPN do prokuratury, a prokurator nie zdecydował się na rozszerzenie zakresu postępowania o te wątki. Małgorzata Goss
Rosół działał niestandardowo Wiceminister Skarbu Państwa Adam Leszkiewicz zeznał, że był zaskoczony e-mailem, w którym pod koniec czerwca Marcin Rosół, szef gabinetu politycznego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, przesłał CV Magdaleny Sobiesiak z aplikacją do zarządu Totalizatora Sportowego. Leszkiewicz zeznał wczoraj przed hazardową komisją śledczą, że działanie Rosoła było poza wszelkimi procedurami. Stwierdził, iż o sprawie poinformował Aleksandra Grada, swojego przełożonego w ministerstwie. Z zeznań byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, który powoływał się na stenogramy podsłuchanych przez CBA rozmów telefonicznych, umieszczenie w zarządzie Totalizatora Sportowego córki biznesmena branży hazardowej Ryszarda Sobiesiaka - Magdaleny, mogło mieć drugie dno poza "zwykłym załatwieniem" pracy. Wskazywać ma na to wypowiedź znajomego Sobiesiaka, byłego prezesa Totalizatora Sportowego Sławomira Sykuckiego. W podsłuchanej rozmowie z Sobiesiakiem miał powiedzieć: "Można tak podzielić rynek, że Totalizator będzie miał pieniądze i wszyscy prywatni będą mieli, Magda tylko się musi trochę słuchać". Kamiński snuł domysły, że umieszczenie Sobiesiak w Totalizatorze mogło mieć na celu próbę podziału rynku hazardowego. CV Magdaleny Sobiesiak z prośbą "znalezienia pracy" trafiło najpierw od Ryszarda Sobiesiaka do ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Drzewiecki przekazał je z kolei szefowi swojego gabinetu politycznego Marcinowi Rosołowi. Ten z kolei zeznał, że to od wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza dowiedział się, iż będzie konkurs na stanowisko w zarządzie Totalizatora. Leszkiewicz miał zwrócić się do Rosoła, by go powiadomił, jeśli będzie wiedział o kimś, kto ma odpowiednie kwalifikacje do pracy w zarządzie Totalizatora. Wiceminister potwierdził wczoraj, że przy okazji załatwiania spraw między Ministerstwem Skarbu Państwa a Ministerstwem Sportu poinformował Rosoła o tym, że może być wolny etat w zarządzie Totalizatora z miejscem dla pracownika Ministerstwa Sportu. Zaznaczył jednak, że żadnej rekomendacji osobowej od Rosoła się nie spodziewał, i to w dodatku zanim ruszyła procedura konkursowa. Tymczasem pod koniec czerwca zeszłego roku Marcin Rosół przesłał do wiceministra Leszkiewicza e-maila z CV Magdaleny Sobiesiak: "W załączniku przesyłam CV osoby rekomendowanej przez MSiT do zarządu Totalizatora, napisz mi proszę, w jakim terminie może nastąpić wybór?". Rosół wyjaśniał później przed komisją, że użycie przez niego słowa "rekomendacja" było niefortunne i nie było mowy, aby to była rekomendacja ze strony ministra sportu. - Przyjęliśmy fakt przysłania tego CV ze zdziwieniem dlatego, że wcześniej nie rozmawiałem z Marcinem Rosołem na temat pani Sobiesiak - stwierdził wiceminister Leszkiewicz. - Nie ten adres, nie ten czas ani nie ta forma - mówił. Wyjaśniał, że to wcale nie minister skarbu organizuje konkurs na członka zarządu Totalizatora, a w ogóle to konkurs na to stanowisko nie był wtedy jeszcze ogłoszony. Leszkiewicz zeznał, iż działanie Rosoła było niestandardowe, chociażby dlatego, że ministerstwo skarbu nie ma w zwyczaju zbierać życiorysów czy listów motywacyjnych. Dlatego też o piśmie Rosoła poinformował ministra skarbu Aleksandra Grada. Według Leszkiewicza, Grad na tę informację odpowiedział: "Jeśli będzie konkurs, to każdy może startować". Leszkiewicz stwierdził, że z CV Magdaleny Sobiesiak nic nie zrobił, jedynie odpowiedział Rosołowi, iż jeżeli walne zgromadzenie spółki podejmie odpowiednią decyzję, to taki konkurs się odbędzie. Zbigniew Wassermann (PiS) dopytywał, czy zamiast odpisywać Rosołowi w ten sposób, nie należałoby pouczyć Rosoła, iż zwraca się pod niewłaściwy adres. Odpowiedź, którą do Rosoła skierował Leszkiewicz, można było bowiem odczytać: "Niech pan czeka, wiem o co panu chodzi", czyli jako zrozumienie dla oczekiwań i rekomendacji Rosoła. Odpowiadając na pytanie Jarosława Urbaniaka (PO), Leszkiewicz przyznał, iż rozmawiał z Rosołem na temat Magdaleny Sobiesiak, stwierdzając, że córka biznesmena "spełnia wymagania i może się ubiegać o to stanowisko w Totalizatorze".Tak jak za pośrednictwem Leszkiewicza działania Rosoła zmierzały do umieszczenia Magdaleny Sobiesiak w zarządzie Totalizatora, tak też Rosół informował, że jej kandydatura jest nieaktualna. Stało się to już po spotkaniu premiera Donalda Tuska z Mirosławem Drzewieckim. Rosół próbował skontaktować się z Leszkiewiczem. Wiceminister telefonu nie odbierał, gdyż miał urlop. Spotkali się 25 sierpnia - pierwszego dnia po powrocie wiceministra. Wtedy Rosół, jak zeznał Leszkiewicz, powiedział m.in., iż sprawa Magdaleny Sobiesiak jest nieaktualna, bo kobieta swoją kandydaturę wycofuje. Leszkiewicz zeznał, że tamtą rozmowę z Rosołem traktował jako "zawracanie głowy", zaznaczając, iż w sprawie konkursu na członka zarządu Totalizatora on sam nie miał nic do zrobienia. Zarówno Rosół, jak i Sobiesiak zeznawali, że rezygnacja Magdaleny Sobiesiak wynikała z donosów, które mogłyby się pojawić, gdyby córka biznesmena branży hazardowej weszła do zarządu państwowego Totalizatora Sportowego. Artur Kowalski
Służbiści przejmują władzę Czym się różni norma prawna od normy moralnej? Tym, że pierwsza opatrzona jest sankcją przymusu, stoi za nią przemoc państwa, podczas gdy druga - nie. Dla przykładu - nawet Jacek Kuroń uważał, że aborcja jest "złem", podobnie jak, dajmy na to, "antysemityzm", ale stanowczo sprzeciwiał się jej penalizowaniu, tzn. wprowadzeniu zakazu prawnego. Co do konieczności karania "antysemityzmu" nie miał, o ile pamiętam, żadnych wątpliwości. Nawiasem mówiąc, kiedy w początkach lat 90. toczyła się dyskusja na temat dopuszczalności aborcji, zaproponowałem projekt ustawy składającej się z jednego zdania, w postaci kolejnego paragrafu art. 148 kodeksu karnego: "W razie zabójstwa dziecka jeszcze nieurodzonego sąd może podżegacza uwolnić od kary". Na tej podstawie osoba przeprowadzająca aborcję odpowiadałaby jak za zabójstwo - i to z niskich pobudek, bo z chęci zysku, zaś w konkretnych sprawach sądy mogłyby uwzględniać sytuację matki (podżegacza) i nawet uwalniać ją od kary, bo od winy, ma się rozumieć - nie. Oczywiście głuche milczenie było mi odpowiedzią i w rezultacie większość stanęła na nieubłaganym gruncie "kompromisu", to znaczy - zalegalizowania aborcji, wprowadzając przy tym cały system przekupywania kobiet. Ostatnio przed Sejmem odbyła się nieliczna demonstracja rodziców obawiających się następstw ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Opinia publiczna słusznie nisko ocenia poziom moralny naszych posłów, ale ocenę tę należałoby uzupełnić o niską ocenę również poziomu intelektualnego. Czy posłowie potrafią przewidzieć nawet oczywiste następstwa własnych decyzji? Raczej nie, bo w przeciwnym razie nasze ustawodawstwo wyglądałoby zupełnie inaczej. Problem polega na tym, że większość naszych elit, zwłaszcza politycznych, stanowią półinteligenci. Półinteligenci - a więc ludzie wprawdzie niemądrzy, ale na tyle spostrzegawczy, że zdają sobie z tego sprawę. Ambicja nie pozwala im jednak się do tego przyznać, w związku z tym największą ich troską jest staranne ukrycie tego mankamentu. Najbezpieczniejszą metodą jest śpiewanie w chórze i stąd właśnie bierze się popularność "Gazety Wyborczej", w której red. Michnik ze swoimi kolesiami podpowiada im, co wypada dzisiaj myśleć, a co nie uchodzi, no i oczywiście Bruksela, gdzie "pianista pierze bieliznę swą w chemicznej pralni, a wszyscy śliczni tacy są i kulturalni". Nieliczna demonstracja rodziców pokazuje, czym tak naprawdę interesuje się większość naszego społeczeństwa. Gdyby tak Sejm podniósł cenę kiełbasy, na Wiejskiej pojawiłyby się tłumy wyjące: "Zło-dzie-je, zło-dzie-je!". Ponieważ jednak tym razem nie chodziło o kiełbasę, tylko o dzieci, to sprawą zainteresowali się już tylko nieliczni. Tymczasem ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie w sposób systematyczny, stopniowo prowadzi do likwidacji władzy rodzicielskiej, a w konsekwencji - do likwidacji rodziny w dotychczasowej postaci. Pretekstem jest zwalczanie "przemocy", a przemoc ta definiowana jest jako powtarzające się lub jednorazowe "umyślne działanie lub zaniechanie naruszające prawa lub dobra osobiste innej osoby, w szczególności narażenie na niebezpieczeństwo utraty życia, zdrowia, niezaspokojenie podstawowych potrzeb ekonomicznych, naruszające ich godność, nietykalność cielesną, wolność - w tym seksualną, powodujące szkody na ich zdrowiu fizycznym lub psychicznym, a także wywołujące cierpienia i krzywdy moralne u osób dotkniętych przemocą". Pomijam już okoliczność, że rozpoznawaniem sytuacji w poszczególnych rodzinach będą trudnili się biurokraci lub stójkowi i na podstawie donosów rozmaitych "życzliwych" będą dokonywali "izolowania sprawców przemocy od ich ofiar", to znaczy odbierania dzieci rodzicom. Lewica - a stosowny projekt wspierają jej posłowie - zawsze miała ciągoty do społecznych inżynierii realizowanych przez wybitnych przywódców socjalistycznych, a rodzina, jako jedna z postaci porządku spontanicznego, zawsze kłuła ich w chore z klasowej nienawiści oczy. Ważniejsze jest bowiem to, że ustawa wprost prowadzi do likwidacji władzy rodzicielskiej - bo odbiera rodzicom możliwość zastosowania jakiejkolwiek sankcji wobec dzieci - a władza pozbawiona sankcji staje się własną karykaturą. Jest w tym metoda; najpierw, pod pretekstem roztoczenia nad nimi opieki, ludzie zostali pozbawieni władzy nad bogactwem, jakie wytwarzają, a teraz - pod podobnym pretekstem - nawet nad własnymi dziećmi. Miał rację Fredro, ostrzegając, że "socyalizm każdemu równo nosa utrze. Bogatych zdusi jutro, a biednych pojutrze". SM
Skazani "bez aktu oskarżenia"! Zbrodnia katyńska była zbrodnią państwową, a role "prokuratorów" i "sędziów" pełnili najwyżsi przywódcy zbrodniczego, totalitarnego państwa sowieckiego. We wtorek, 5 marca 1940 r., ludowy komisarz spraw wewnętrznych Związku Sowieckiego Ławrientij Beria skierował do Josifa Stalina notatkę nr 794/G, w której napisał, że polscy jeńcy wojenni i więźniowie przetrzymywani w więzieniach "zachodniej Białorusi" i "zachodniej Ukrainy" są "zatwardziałymi i nierokującymi nadziei poprawy wrogami władzy sowieckiej". Zaproponował ich zamordowanie: "rozpatrzyć bez wzywania skazanych, bez przedstawiania zarzutów, bez decyzji o zakończeniu śledztwa i bez aktu oskarżenia". Ta notatka, przekazana Polsce przez Rosję w roku 1992, wraz z innymi dokumentami katyńskiej zbrodni, to wzorcowy dokument obrazujący sowiecki "wymiar sprawiedliwości". Beria - jeden z najbliższych współpracowników Stalina, który w latach 1938-1953 inspirował liczne zbrodnie systemu sowieckiego, stał na czele sowieckich służb bezpieczeństwa, był jedną z najbardziej odrażających postaci spośród sowieckich funkcjonariuszy państwowych w całej historii Związku Sowieckiego. "Postulat" Berii zaakceptowali własnymi podpisami, poza Stalinem: Kliment Woroszyłow (współorganizator krwawych czystek w armii sowieckiej, jeden z jej nieudolnych "wodzów" podczas agresji na Finlandię), Wiaczesław Mołotow (główny wykonawca "wielkiej czystki" - ludobójczej akcji skierowanej przeciwko obywatelom ZSRS uznanym za wrogów bolszewizmu, współtwórca IV rozbioru Polski), Anastas Mikojan (członek sowieckiego Politbiura), Michaił Kalinin (przewodniczący sowieckiej Rady Najwyższej) oraz Łazar Kaganowicz (inicjator "wielkiej czystki"). Miesiąc później rozpoczęła się najbardziej znana i najohydniejsza w dziejach nowożytnej Europy zbrodnia na bezbronnych jeńcach wojennych. Jeńców z Kozielska zamordowano w Smoleńsku i w Lesie Katyńskim, gdzie zostali odkopani przez polskich robotników przymusowych latem 1942 r., na podstawie informacji miejscowych Rosjan. Władze niemieckie postanowiły wykorzystać sowiecką zbrodnię propagandowo i 13 kwietnia 1943 r. Radio Berlin podało komunikat o odnalezieniu ciał 12 tysięcy, jak wówczas szacowano, polskich oficerów. Obecnie 13 kwietnia jest Światowym Dniem Pamięci Ofiar Katynia, choć równie dobrze takim dniem mógłby być 5 marca.Jeńców ze Starobielska zamordowano w Charkowie i tam ich zakopano. Jeńców z Ostaszkowa zamordowano w Twerze i zakopano w Miednoje.
Zbrodnia państwowa Mogą być wątpliwości co do tego, czy zbrodnia katyńska była największą - pod względem liczby zamordowanych - zbrodnią popełnioną na jeńcach wojennych. W Auschwitz-Birkenau Niemcy zamordowali porównywalną liczbę sowieckich jeńców wojennych (około 20 tys.). Nie ma natomiast wątpliwości co do tego, że zbrodnia katyńska była wyjątkowa z powodu wieloletniej zmowy, międzynarodowego kłamstwa katyńskiego. Wpisuje się nie tylko w historię zbrodni wojennych i w historię polskiej Golgoty Wschodu, lecz także w historię dociekań nad zbrodniczą naturą sowieckiego systemu państwowego i nad fenomenem jego ponad 70-letniego trwania z pomocą rządów i elit intelektualnych tzw. wolnego świata. Podpisy na "wyroku", złożone przez członków Politbiura WKP(b), poprzedniczki Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, oraz przez przewodniczącego Rady Najwyższej ZSRS świadczą jednoznacznie, że zbrodnia katyńska była zbrodnią państwową, a role "prokuratorów" i "sędziów" pełnili najwyżsi przywódcy zbrodniczego, totalitarnego państwa sowieckiego.
Tragiczna pomyłka Polscy oficerowie i żołnierze często mieli do wyboru niewolę niemiecką lub sowiecką. Na ogół wybierali poddanie się Sowietom, spodziewając się lepszego losu, bo przecież Rzeczpospolita nie znajdowała się w stanie wojny ze Związkiem Sowieckim. Była to tragiczna pomyłka. Oficerowie wzięci do niewoli niemieckiej przeżyli wojnę w oflagach. Ci, którzy dostali się w ręce sowieckie, umierali w Katyniu, w Charkowie i w innych miejscach, trafiali do więzień jako polityczni i ginęli podczas koszmarnych dni końca czerwca i lipca 1941 r., gdy Niemcy zaatakowali Związek Sowiecki i trzeba było "ewakuować" więzienia. Niektórzy, do końca niezidentyfikowani, ale uznani za podejrzanych, umierali w łagrach. Można by zapytać, dlaczego zbrodnia katyńska dokonała się dopiero wiosną 1940 r., dlaczego nie zamordowano wszystkich naszych oficerów już na jesieni? Wydaje się, iż wynikało to z planów NKWD pozyskania spośród nich agentury oraz przeprowadzenia kompleksowej "razwiedki". Jak mierne dało to efekty, świadczy treść cytowanej notatki Ławrientija Berii o "nierokujących nadziei poprawy wrogach władzy sowieckiej". Mimowolnie bezwzględny wróg dał najbardziej wiarygodne świadectwo ich postawy w obozach, ich honoru i wierności Polsce w każdych okolicznościach. Ponieważ nie nadawali się do zsowietyzowania, trzeba ich było zabić. Taka była logika państwa bolszewickiego.
Prawo pisane i prawo ludzkie Jeńcy polscy w sowieckich obozach nie byli chronieni przez prawo, ponieważ Sowiety nie były sygnatariuszami konwencji genewskich i haskich. To oczywiście nie zmienia oceny moralnej popełnionej zbrodni, tym bardziej że nosi ona wszelkie znamiona zbrodni ludobójstwa nieulegającej przedawnieniu. Poza konwencjami spisanymi w formie międzynarodowych umów jeńców chroni w całym cywilizowanym świecie niepisane prawo zakazujące zabijania bezbronnych. Małgorzata Kuźniar-Plota, prokurator IPN, tak przedstawia ten problem: "Rozpoczęcie wojny stwarzało dla jej uczestników obowiązek dostosowania się do reguł prawa wojennego, zarówno norm traktatowych, jak i zasad zwyczajowego prawa. W tym czasie podstawowe unormowania w tym zakresie zawierały artykuły od 4 do 20 'Regulaminu dotyczącego praw i zwyczajów wojny lądowej', zwanego Regulaminem Haskim, stanowiącego załącznik do IV Konwencji Haskiej z 18 października 1907 r. oraz Konwencji Genewskiej z 27 lipca 1929 r., dotyczącej traktowania jeńców wojennych (...). Polska była sygnatariuszem tych umów. Fakt, że ZSRS nie był w owym czasie ich stroną, nie zwalniał tego państwa z obowiązku przestrzegania powszechnie obowiązujących zasad zwyczajowego prawa międzynarodowego, istniejących obok norm traktatowych, które były w istocie jedynie spisanymi zasadami prawa zwyczajowego".
Ilu Polaków zostało zamordowanych? Pojawiają się różne liczby ofiar zbrodni opartej na rozkazie z 5 marca 1940 roku. Beria proponuje zamordowanie "14 736 byłych oficerów, urzędników, obszarników, policjantów, żandarmów, służby więziennej, osadników i agentów wywiadu: ponad 97% narodowości polskiej". To byli jeńcy z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Ponadto Beria proponuje wymordowanie "18 632 (wśród nich 10 685 Polaków)" z więzień "w zachodnich obwodach Ukrainy i Białorusi", czyli z zagarniętych polskich Kresów. Plan zbrodni katyńskiej dotyczył więc 25 421 Polaków.W marcu 1959 r. szef KGB Andriej Szelepin sporządził dla Nikity Chruszczowa, ówczesnego sekretarza generalnego KPZR, notatkę, z której wynika, że na podstawie rozkazu z 5 marca 1940 r. Sowieci zamordowali łącznie 21 857 Polaków. Nie wiemy, na czym opierał się Szelepin. Jeśli na nieznanych nam meldunkach z wykonania "zadania", to być może jest to właściwa liczba zamordowanych. Na tej liczbie opierają się również inicjatorzy budowy pod Chęcinami niezwykłego pomnika zbrodni katyńskiej. Na dużej przestrzeni ma stanąć 21 857 figur przedstawiających oficerów polskich z przestrzelonymi głowami. Tylko w taki sposób można wstrząsnąć sumieniem ludzi - w kraju i za granicą - gdyż wyobraźnia nie ogarnia dostatecznie ogromu zbrodni. Trzeba jej pomóc. Słychać już pierwsze pomruki na temat tego, ile dobrego można by zrobić za te pieniądze. To stara śpiewka, z repertuaru tego samego chóru, który nie chce zmiany ulicy Świerczewskiego na Pileckiego ze względu na "koszta" wymiany dowodów osobistych. Te głosy należy jednoznacznie klasyfikować jako przejaw działania agentury wpływu i trzeba przejść nad nimi do porządku dziennego. Ten pomnik musi powstać po to, by porządkować pamięć i wyobraźnię zbiorową Polaków, okaleczoną przez wieloletnie oddziaływanie propagandy sowieckiej.
Kłamstwo i współodpowiedzialność Dopiero w kwietniu 1990 r. - pół wieku po zbrodni - rząd rosyjski oficjalnie potwierdził odpowiedzialność NKWD za śmierć tysięcy oficerów wojska polskiego, polskiej policji państwowej i więźniów politycznych zamordowanych w Katyniu, Charkowie i Twerze. Dopiero w grudniu 1990 r. prezydent Rosji Borys Jelcyn ujawnił dokumenty, m.in. rozkaz z 5 marca 1940 r., ostatecznie potwierdzające odpowiedzialność najwyższych władz sowieckich - i za zbrodnię, i za jej ukrywanie. Duże znaczenie miała postawa kolaboranckich władz PRL, które nie nalegały w Moskwie na odkrycie tajemnic zbrodni w czasach "odwilży", kiedy można to było zrobić. Te władze liczyły się z reakcją Polaków i z własnym "dyskomfortem" w sprawowaniu dalszej władzy w imieniu Kremla. Polacy przywoływali Katyń jako symbol nie tylko zbrodni, lecz także kłamstwa. Odkłamanie Katynia traktowano jako warunek powrotu do tożsamości narodowej i do ładu moralnego. W sławnym wierszu powstańca warszawskiego Józefa Szczepańskiego "Ziutka" (1922-1944) o "czerwonej zarazie", która ma wyzwolić Polaków od "czarnej śmierci", pojawiają się (już w sierpniu 1944 r.!) "Katynia mogiły" jako symbol "czerwonej zarazy". W deklaracjach ideowych dowódców oddziałów II konspiracji niepodległościowej oraz w deklaracjach powojennej konspiracji młodzieżowej często pojawiają się hasła: "Katyń pomścimy!" i "Katyń pamiętamy!". Bolesny problem wracał w kolejnych pokoleniach ludzi kontestujących rzeczywistość Polski sowieckiej. Kiedy w roku 1976 Tomasz Strzyżewski, pracownik krakowskiej Delegatury Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk - instytucji zajmującej się w Polsce sowieckiej cenzurą polityczną wszelkiego słowa pisanego i wypowiadanego publicznie - uciekł do Szwecji, w wywiezionych przez niego materiałach cenzorskich można było przeczytać jednoznaczny "zapis" katyński: "Nie wolno dopuszczać jakichkolwiek prób obarczania Związku Radzieckiego odpowiedzialnością za śmierć polskich oficerów w lasach katyńskich. W opracowaniach naukowych, pamiętnikarskich, biograficznych można zwalniać sformułowania w rodzaju 'rozstrzelany przez hitlerowców w Katyniu', 'zmarł w Katyniu', 'zginął w Katyniu'. Gdy w przypadku użycia sformułowań w rodzaju 'zginął w Katyniu' podawana jest data śmierci, dopuszczalne jest jej określanie wyłącznie po lipcu 1941 r.". Władze PRL - od Bieruta, przez Gomułkę, Gierka, do Jaruzelskiego - winne są przestępstwa polegającego na upokarzaniu Polaków zbiorowym kłamstwem, uniemożliwieniu wdowom katyńskim i dzieciom zamordowanych oficerów leczenia ich traumy. Ta wina też powinna być osądzona.
Ludobójstwo katyńskie Instytut Pamięci Narodowej stoi na stanowisku, że zbrodnia katyńska była aktem ludobójstwa. Ludobójstwo (ang. genocide) to termin z zakresu prawa międzynarodowego, zdefiniowany w rezolucji Zgromadzenia Ogólnego ONZ z 11 grudnia 1946 r. oraz w międzynarodowej konwencji w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa. Ludobójstwem są takie czyny jak: morderstwo, poważny zamach na konstytucję fizyczną i mentalną członków prześladowanej zbiorowości, celowe pogarszanie warunków życia zbiorowości po to, by ją zniszczyć lub ograniczyć jej liczebność. Za warunek wystąpienia ludobójstwa uznano zamiar zniszczenia całkowitego lub częściowego "grup narodowych, etnicznych, rasowych bądź religijnych jako takich". Ludobójstwo uznano za ten rodzaj zbrodni, która nie podlega przedawnieniu. Należy ścigać nie tylko zbrodnie dokonane po przyjęciu konwencji z 1948 r., ale także te, do których doszło wcześniej. To zasadnicze ustalenie dla sprawy katyńskiej. W świetle definicji ONZ i jej interpretacji zbrodnia katyńska powinna być uznana za zbrodnię ludobójstwa.
Współczesna Rosja Jako następczyni prawna Związku Sowieckiego Rosja nie zgadza się na określenie zbrodni katyńskiej jako ludobójstwa. Generalna Prokuratura Wojskowa Rosji oświadczyła 5 marca 2006 r., że zamordowani Polacy nie byli ofiarami represji stalinowskich! Oświadczono, iż "nie ma możliwości ustalenia kwalifikacji prawnej, na podstawie której skazano na śmierć Polaków". Oczywiście! Akt ludobójczy nigdy nie ma "kwalifikacji prawnej". Jest sam w sobie aktem bezprawia, represji, prześladowania.
Rosja odmawia uznania zbrodni katyńskiej za akt masowy i ludobójczy - zarówno w świetle definicji ludobójstwa, jak i zbrodni wojennej czy represji stalinowskiej. "Fakt, iż prokuratura państwa o mocarstwowych ambicjach nie umie znaleźć żadnej kwalifikacji mordu katyńskiego, należy uznać za ponurą, wręcz upiorną kpinę z ofiar i prowokację wobec Polski" - pisał Witold Wasilewski z IPN. Nie chcemy, by na stosunki między narodem polskim i rosyjskim - który też cierpiał ze strony tych samych oprawców - kładły się cieniem stare sowieckie kłamstwa. Brak "kwalifikacji" zbrodni jest uchylaniem się od odpowiedzialności za zbrodnie - katyńską i inne, popełnione na Polakach i na przedstawicielach innych narodowości na "nieludzkiej ziemi". Ta nowa odmiana kłamstwa katyńskiego może wykopać przepaść między Rosją a cywilizowanym światem. Boże, nie pozwól na to! Rosja jest temu światu potrzebna. Nie Rosja sowiecka, lecz Rosja demokratyczna, przyjazna sąsiadom przez pamięć na wspólne cierpienia.
Do przyjaciół Moskali Jest wielu Rosjan, którzy rozumieją polski ból i którzy nie chcą, by współczesna Rosja była mentalnie następczynią zbrodniczego państwa komunistycznego. Pozostaje nadzieja, że to właśnie ci Rosjanie będą mieli decydujący wpływ na kształt swojego państwa i na stosunki z najbliższym sąsiadem na zachodzie. Tacy Rosjanie, jak prof. Natalia Lebiediewa, prof. Siergiej Słucz i ci wszyscy, którzy zaangażowali się w pracę dla stowarzyszenia Memoriał, z szefem komisji polskiej Memoriału dr. Aleksandrem Gurjanowem. Na pytanie polskiego dziennikarza, dlaczego sowieckie Politbiuro zdecydowało się na zbrodnię na jeńcach wojennych na tak ogromną skalę, dr Gurjanow wyraził opinię, że skoro 5 marca 1940 r. szybkie zakończenie wojny z Finlandią było już przesądzone, sowieckie Politbiuro uznało, iż dalszej wojny w Europie już nie będzie, czyli tysiące polskich jeńców w razie zwolnienia z niewoli będzie stanowić problem w sowietyzacji zagarniętych ziem polskich, trzeba więc "rozwiązać problem", zgodnie z sowiecką "pragmatyką": nie ma człowieka, nie ma problemu... W kontekście rozważań na temat zbrodni katyńskiej jako aktu ludobójstwa niepokoją oświadczenia publiczne w Polsce podważające ludobójczy charakter tej zbrodni, zwłaszcza wystąpienia wicemarszałka Sejmu RP (!) Stefana Niesiołowskiego oraz prezesa Federacji Rodzin Katyńskich (!) Andrzeja Skąpskiego. Jak na ironię zamordowany w Katyniu Bolesław Skąpski był z zawodu prawnikiem. O kwalifikacji zbrodni jako ludobójstwa decyduje prawo międzynarodowe, a nie osobiste poglądy lub wygłupy nieodpowiedzialnego polityka, który nie jest żadnym ekspertem w tej sprawie. Aleksander Gurjanow byłby gotów, co prawda, również odstąpić od starań o uznanie przez Rosję zbrodni katyńskiej jako ludobójstwa. "Uznanie [zbrodni katyńskiej] za zbrodnię wojenną i zbrodnię przeciw ludzkości jest znacznie bardziej odporne na próby podważenia [przez Główną Prokuraturę Wojskową Federacji Rosyjskiej]". Może i tak, ale zbrodnia katyńska należy do polskiego relikwiarza narodowego, więc nie pragmatyka, lecz imponderabilia narodowe powinny kierować naszymi czynnościami i publicznie wygłaszanymi opiniami.
Do prawdy jeszcze daleko "Zbrodnia katyńska poraża swoją skalą, wymykającą się wszelkim, nawet najbardziej cynicznym i bezwzględnym próbom racjonalizacji" - pisze prof. Wojciech Materski, uważany obecnie w Polsce za jednego z najwybitniejszych znawców historii Polaków pod okupacją sowiecką. "O dokonanym wiosną 1940 r. ludobójstwie wiemy już dziś bardzo dużo, co nie oznacza, iż na wszystkie pytania z tego zakresu jesteśmy w stanie odpowiedzieć (...). Wiemy, iż kłamstwem jest, jakoby prawda o zbrodni katyńskiej ukryta została w tajnych archiwach i kolejne ekipy na Kremlu były jej nieświadome. Wiemy, iż prezydent Michaił Gorbaczow, uroczyście zapewniając, iż robi w sprawie odnalezienia dokumentacji katyńskiej wszystko, co może, po wielekroć kłamał. Dziesiątki tysięcy kart kserokopii dokumentacji z archiwów rosyjskich, jakimi dysponujemy, zawiera nadal dotkliwe braki. Takim brakiem, wyjątkowo istotnym nie tylko dla historyków, ale też rodzin ofiar zbrodni katyńskiej, są jakoby zniszczone teczki archiwalne - 21 857 kompletów dokumentów dotyczących poszczególnych jeńców wojennych i więźniów. Nie ma żadnego śladu, by zniszczenia takiego dokonano. Nie wiemy, gdzie grzebano ciała pomordowanych 7305 więźniów, choć domyślamy się, gdzie to mogło mieć miejsce. Dostęp do archiwalnego zasobu postsowieckiego jest dla polskich historyków i archiwistów systematycznie zawężany (...). Nie udało się dotąd udowodnić bardzo prawdopodobnej hipotezy o związku niemieckiej zbrodniczej akcji AB z ludobójstwem katyńskim (...). Za prawie 22 tysiące istnień ludzkich, niewinnych ofiar odpowiadają decydenci - Stalin i jego najbliższe, panicznie bojące się go otoczenie; specjaliści od mordowania zza biurka - jak członkowie Narady Specjalnej; wykonawcy - przeszkoleni mordercy oraz mordercy z przypadku, pracownicy obwodowych NKWD. Za ukrywanie prawdy o zbrodni, próby obarczenia nią Niemców odpowiadają kolejne ekipy sowieckich przywódców partyjnych i państwowych, odpowiadają tchórzliwi przywódcy PRL, ale też cyniczni politycy zachodni, Brytyjczycy i Amerykanie". Niezależnie od nawarstwiających się szczegółowych pytań, jedno jest pewne. Za zbrodnią katyńską snuje się dalej cień kłamstwa i niedopowiedzeń. Piotr Szubarczyk
Żałośni politycy, bezmyślni dziennikarze Platforma z Januszem Palikotem na czele urządziła nam i sobie przedszkolne przedstawienie. Na temat tego, jak ukarać Januszka, który powiedział coś nieładnego o Radku. W debatę na ten jakże ważki dla Polski temat zaangażowali się wszyscy – od Sikorskiego przez Schetynę, Nowaka, Hannę Gronkiewicz-Waltz po Jarosława Gowina. Nastąpiło jakieś totalne zdziecinnienie. Na początku myślałem, ze to jakiś kolejny, szalony pomysł spin-doktorów, story-tellersów, czy jak ich zwał. Ale mam wrażenie, ze wszyscy w Platformie dali się w to wciągnąć. HGW przestała rządzić Warszawą, pierwszy konserwatysta RP Gowin zostawił walkę o wartości, szef MSZ Sikorski porzucił starania o o dołączenie Polski do G-20, Schetyna walkę o Schetnówki, Orliki i Euro 2012. Wszyscy myślą i debatują nad strategicznym problemem: jak ukarać Palikota za to, ze powiedział coś o Sikorskim i PO-PiSie. Radzili, mędrkowali, frasowali się i w końcu uradzili, ze jednak nie. Nie ukarzą, ale pokiwają palcem.Wszystkie wymienione przeze nie postaci wzięły udział w tym przedstawieniu godnym 6-latków. Ale dla mnie, jako dziennikarza, jeszcze bardziej smutne jest to, ze wszystkie – co do jednego – media weszło to w jak masło. Najpoważniejsze gazety donosiły na czołówkach swoich stron internetowych. Największe portale zmieniały co i rusz najświeższe doniesienia z frontu dyskusji nad słowem Palikota. Reporterzy stacji telewizyjnych donosili a to spod Kancelarii Premiera a to z Sejmu, co nowego w sprawie posła z Lublina. Serwisy radiowe od rano grzały tym jakże ważnym dla Polski i świata tematem. Czy im wszystkim resztki rozumu odebrało? Żenada. Wstyd. Zdziecinnienie. Ogłupianie. Wszystkiego się odechciewa. Wam wszystkim kury szczać prowadzić … I Wam żałosnym politykom, i Wam bezmyślnym dziennikarzom. I jeszcze, bohater już po wszystkim: - Dziękuję kolegom i koleżankom, że dali mi szansę, aby umocnić ideę prawyborów. Mam nadzieję, że sprostam temu zadaniu - powiedział w TVN 24 Janusz Palikot. Czy ja żyje na normalnym świecie? A może to ja zwariowałem? JANKE
Spotkałam nawet szczęśliwych Cyganów Przepraszam wspaniałego reżysera A.Petrovica za wykorzystanie tytułu. Miało być inaczej: Spotkałam nawet szczęśliwych dziennikarzy, choć analogię do filmu można by bez trudu udowodnić. W słowniku języka polskiego „cyganić” –to potocznie oszukiwać, kłamać, słowem robić wodę z mózgu lub z gęby cholewę. W kontekście „sprawy” Palikota, Igor Janke pisze, m.in. o dziennikarzach: „Czy im wszystkim resztki rozumu odebrało? Żenada. Wstyd. Zdziecinnienie. Ogłupianie. Wszystkiego się odechciewa. Wam wszystkim kury szczać prowadzić”. Choć nie dziwię się emocjom, moja diagnoza jest odmienna. Celnie ujął ją Piotr Skwieciński, który problem upatruje w tym, że „dziennikarze nie chcą wiedzieć”. Głównie nasi dziennikarze, bo wszędzie na świecie jest odwrotnie i nie ma znaczenia, czy zawód wykonywany jest w imię misji publicznej czy zarabiania pieniędzy. Te dwa cele ze sobą nie konkurują . Jego wypowiedź dotyczy szerszego zjawiska, które udowadnia podając przykład książki Domosławskiego i Zyzaka, ale ogólnie można ją sprowadzić do tezy, że dziennikarze nie spełniają w społeczeństwie tej funkcji, którą przypisuje im Kodeks Dziennikarza. Mówi on, że „dziennikarstwo jest zawodem służebnym wobec społeczeństwa, dlatego podstawowym prawem i obowiązkiem dziennikarza jest poszukiwanie prawdy oraz umożliwienie każdemu człowiekowi realizacji jego prawa do uzyskania prawdziwej, pełnej i bezstronnej informacji”. Wielu dziennikarzy służebność tę pojmuje inaczej, jako uległość wobec establishmentowi i samozwańczym autorytetom. Czytelnik i jego prawo do prawdy nie liczą się zupełnie. Dziennikarze nie chcą wiedzieć i tą wiedzą podzielić się z czytelnikami. Zgłębianie wiedzy jest procesem długotrwałym i wyczerpującym, a jego kolejne aktyogarniania , prowadzące do kojarzenia, jasności przedstawień, czyli wszystko to, co buduje mentalność indywidualną i własny system pojęciowy, jest im niepotrzebne. Po co tyle wysiłku? Płyta dołączona do GW - wystarczy. Oni nie myślą, wykonują tylko powierzone zadania i jest im w z tym dobrze. Są szczęśliwi, bo niewiedza może być szczęściem, zagłębianie się zaś w skomplikowane relacje historyczne, socjologiczne, etyczne, kulturowe i każde inne, może zburzyć, z trudem wypracowany stan błogości i wiary w jedynie słuszną prawdę . Myślę, wiec jestem – nie jest więc drogowskazem wielu dziennikarzy. Wystarczy poczytać autorów Newsweeka, Gazety Wyborczej czy posłuchać T. Lisa, którego przerwy semantyczne, owe zawieszenie głosu nie świadczą bynajmniej o procesie myślenia. On odsłuchuje wtedy polecenia „góry”. Myślenie zastawia jeszcze jedną pułapkę. Konfrontacja świata rzeczywistego z wyobrażeniem o nim, może stać się dysonansem poznawczym, prowadzącym do swoistej depresji, jako jednostki chorobowej. Nie depresji gangstera – depresji dziennikarza, po której tylko alkohol, narkotyki, zasłonięte okna i samobójstwo. Kolejną zasadą, ujętą w punkt: etyczne i zawodowe obowiązki dziennikarza, jest nakaz bezstronnej relacji, omawiania i analizy faktów oraz procesów społecznych, przedstawianie ich kontekstów, źródeł na ich temat oraz zakaz manipulacji informacją . Chce się powiedzieć: Morze martwe, w którym z premedytacją rozmiękczają swe pióra. Spotkalam nawet szczęśliwych dziennikarzy – nie jest moją opinią. Jest faktem. I tylko od nas, czytelników i widzów zależy, jak długo trwał będzie ten stan. Magda Figurska
Dziennikarz potrzebny od zaraz To, że w swej olbrzymiej większości przedstawiciele zawodu dziennikarskiego nie spełniają swojej misji czy funkcji społecznej, nie jest odkryciem Magdy Figurskiej ani nawet Igora Jankego, ale jest czymś, co każdy w miarę rozgarnięty obywatel już po 21 latach istnienia „wolnych mediów” doskonale wie. Magda wspomina o 1) służebności wobec establishmentu, czyli, mówiąc inaczej, o całkowitym spolityzowaniu zawodu dziennikarza i 2) bezmyślności ludzi mediów, ja jednak rzekłbym, że kluczowa sprawa wiąże się z kwestią „wzorców osobowych” polskiego dziennikarstwa oraz wykształcenia ludzi pracujących w tymże zawodzie.Niedawno rozmawialiśmy z przyjacielem na temat kondycji polskiego dziennikarstwa, oczywiście w kontekście kołomyi, w jaką wpadli salonowcy, odkąd wydano książkę Domosławskiego, ale też w kontekście niedawnej, głośnej wypowiedzi Żakowskiego, który odmówił profesjonalizmu tym współczesnym przedstawicielom dziennikarstwa, którzy nie mają (tak jak on) zawodowego przygotowania w postaci studiów dziennikarskich. Zacznijmy od Kapuścińskiego. W dyskusjach wokół tego, co w swej książce miał wykazać Domosławski, zaczęto, zauważmy, bagatelizować parę istotnych spraw: 1) to, że Kapuściński konfabulował, 2) to, że współpracował ze specsłużbami, jak też to, że 3) był nie tylko „tłumaczem wojennym”, ale brał udział w walkach w Angoli po stronie komunistycznej partyzantki (pomijam już kwestie obyczajowe, bo do ich rozgrzeszania „salonowcy” nas już przyzwyczaili, jeśli chodzi o ich przedstawicieli, rzecz jasna). Ponoć A. Stasiuk pukał się w czoło, odnosząc się do tych młotków, co chcieliby po głupiemu wytykać zmyślanie „mistrzowi reportażu”, a przecież jest to kwestia zasadnicza, jeśli traktujemy pisarstwo Kapuścińskiego (a taki przecież był kanoniczny przekaz hagiografów) jako literaturę faktu. Cóż bowiem bardziej może dyskwalifikować wartość tego rodzaju literatury, jeśli nie konfabulacje?Wiedząc, że ktoś często zmyśla – czy traktujemy serio jego mrożące krew w żyłach opowieści, nawet jeżeli brzmią przekonująco? Osobiste, zawodowe, a nawet fizyczne zaangażowanie się Kapuścińskiego po jednej ze stron światowego konfliktu (zwanego w dawnych czasach „zimną wojną”) ma z kolei być dla salonowców swego rodzaju „drogą ideowca lewicowego”, który tak się włącza w budowanie raju na ziemi, że nawet nie stawia sobie pytania, czy stanął po właściwej stronie barykady. Te miliony pomordowanych, torturowanych czy więzionych w koncłagrach, te miliony żyjące w nędzy pod rządami komunistycznych zbrodniarzy, znikają jakoś za horyzontem i taki lewicowiec podąża sobie po prostu świetlistym szlakiem, zbawiając świat. To wszystko jest zrozumiałe w kontekście neokomunizmu, jaki zafundowała nam III RP, ale też w dużej mierze uzasadniania, dlaczego ta kondycja polskiego dziennikarstwa jest taka tragiczna, taka katastrofalna. Wzorzec osobowy bowiem to nie jest śledczy, który tropi afery na szczytach władzy, to nie jest ktoś, kto węszy, grzebie na zapleczu, patrzy z podejrzliwością na ręce ludzi władzy, dociera do „niedostępnych” źródeł informacji, odsiewa propagandę od rzetelnego przekazu, naraża się (nie tylko zawodowo, ale i życiowo), by – w imię służby prawdzie i służby obywatelom, w imię ethosu dziennikarskiego – przekazywać sprawdzoną, niezakłamaną wiedzę o rzeczywistości. Wzorcem osobowym jest człowiek, który nie tylko wysługuje się reżimowi, ale osłaniany jest przez specsłużby, a gdy przychodzi „chwila próby”, chwyta za broń i walczy „po właściwej stronie”, czyli z imperializmem, faszyzmem, kontrrewolucją, wyzyskiwaczami etc. Z moim kumplem zastanawialiśmy się w kwestii Kapuścińskiego jeszcze o jednym: dlaczego po 1989 r., gdy w ZSSR (a później Federacji Rosyjskiej) działy się najważniejsze dla świata rzeczy Kapuściński nie rzucił się w wir wydarzeń i nie opisał dokładnie rozpadu „kraju rad”, puczu Janajewa, wojny czeczeńskiej, a następnie dojścia Putina do władzy i następnie neoimperializacji, neosowietyzacji Rosji? Nie było już przecież „gorsetu cenzury”, a sam Kapuściński przecież był ideowcem lewicowym („komunistą”, jak stwierdził Żakowski), mógł więc wojażować po terenach rozlatującego się ZSSR jak król. Tymczasem Kapuściński napisał jedynie miałkie „Imperium”, mające charakter raczej „sentymentalnej podróży” pośród widm aniżeli wstrząsającej reporterskiej wędrówki po zapalnych regionach. Wróćmy na koniec jeszcze do Żakowskiego. Otóż, biorąc literalnie to, co stwierdził o profesjonalizmie, należałoby uznać, że całkowicie zideologizowane studia dziennikarstwa w peerelu miałyby być wzorcem zawodowstwa nie tylko w czasach monopolu medialnego trzymanego w ryzach przez monopartię, Bezpiekę i wojskówkę, ale także w III RP. To naprawdę warty odnotowania skok myślowy, nawet jak na kogoś na co dzień chodzącego w intelektualnych siedmiomilowych butach, jak Żakowski. Co by bowiem powiedzieć o współczesnych uczelniach, to na pewno nie prezentują one takiego poziomu edukacyjnego zidiocenia, jak szkoły „Polski Ludowej”, gdzie - częstokroć utytułowany za prace o wyższości młodego Marksa nad starym - cep cepa cepem poganiał, wciskając młodzieży kompletnie bezwartościową lub bezsensowną wiedzę. Jednak jest w tym spostrzeżeniu Żakowskiego jakieś ziarno prawdy. Dla wielu adeptów dziennikarstwa (już nie tych z peerelowskim stażem w kołchoźnikach, lecz tych młodych wiekiem), studia pod okiem takich autorytetów dziennikarskich jak Żakowski, Paradowska, Passent, Olejnik, Turski, Rolicki itp., to normalna droga wchodzenia w zawód, nie zaś patologia przygotowywania się do profesji. Nie zapominajmy jednak o najważniejszym wzorcu dziennikarstwa i publicystyki w III RP – Michniku. Wzorzec ten wyraża się, jak sądzę, w myśli: „prawda to ja – mnie słuchajcie”. I słuchają. A ponieważ mistrz naznaczył na uczniów wielu swoich najwierniejszych naśladowców, to szkoła rozwija się z roku na rok, nawet, jeśli służba obywatelom i dążenie do rzetelnego przekazu jest ostatnią rzeczą, o którą w niej chodzi. Te ideały szkoły wujka Adama są zresztą całkowicie zrozumiałe. Inżynierowie dusz są stworzeni do wyższych celów, nie zaś do banalnego, dokładnego opisu tego, co się dzieje wokół nas. FYM
Alicja Tysiąc wygrała w Strasburgu Polska musi zapłacić 25 tys. euro za odmowę aborcji Ten wyrok zaogni dyskusję o aborcji. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu uznał, że polscy lekarze złamali prawo do życia prywatnego Alicji Tysiąc, odmawiając jej prawa do aborcji. Kobieta po urodzeniu dziecka niemal całkiem straciła wzrok. Alicja Tysiąc zaskarżyła Polskę do Strasburga. Twierdziła, że naruszono jej prawo do poszanowania życia prywatnego i rodzinnego. Sędziowie przyznali jej rację. Zgodnie z wyrokiem Trybunału Polska będzie musiała wypłacić kobiecie 25 tysięcy euro odszkodowania. To prawie 100 tysięcy złotych.
Jak przyznał minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, jeszcze nie wiadomo, czy Polska odwoła się od orzeczenia Trybunału. "Musimy najpierw ocenić konsekwencje tego wyroku" - zapowiedział. Stanowisko Polski będzie znane w ciągu kilku dni. Sprawa ma swój początek w 2000 roku, kiedy pani Alicja zaszła w ciążę z trzecim dzieckiem. Trzej lekarze okuliści uznali wówczas, że jeśli kobieta zdecyduje się urodzić, jej wada wzroku może się jeszcze pogorszyć. Nie wykluczali nawet całkowitej utraty wzroku. Odmówili jednak wydania zaświadczenia zalecającego usunięcie ciąży ze względów zdrowotnych.
Inwalidka od urodzenia dziecka Okazało się jednak, że ich diagnoza jest słuszna. Bo już w drugim miesiącu ciąży wzrok Alicji Tysiąc pogorszył się. Jednak mimo to, lekarz ginekolog, który ją badał jeszcze w kwietniu 2000 roku w jednym z warszawskich szpitali, uznał, że nadal nie ma podstaw do usunięcia ciąży ze względów zdrowotnych. Ostatecznie kobieta urodziła trzecie dziecko w listopadzie 2000 roku przez cesarskie cięcie. I tak, jak wcześniej spodziewali się okuliści, wada jej wzroku jeszcze bardziej się pogłębiła. Do tego stopnia, że przyznano jej pierwszą grupę inwalidzką. Wówczas złożyła doniesienie do prokuratury na decyzję o odmowie usunięcia ciąży. Jednak prokuratorzy umorzyli postępowanie, twierdząc, że nie ma bezpośredniego związku między decyzją ginekologa a pogorszeniem wzroku kobiety. Alicja Tysiąc uznała wówczas, że odmowa usunięcia ciąży w jej przypadku była naruszeniem art. 8 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności (prawo do poszanowania życia prywatnego), art. 3 (zakaz nieludzkiego i poniżającego traktowania) oraz art. 13 (brak skutecznego środka odwoławczego). Stwierdziła jednocześnie, że była dyskryminowana ze względu na płeć i niepełnosprawność.
Gorący spór o prawo do aborcji Czy jednak słusznie? Polskie sądy we wszystkich instancjach uznały jej skargę za nieuzasadnioną. Jednak opinie ekspertów są już w tej sprawie podzielone. Według Forum Kobiet Polskich, Strasburg jednak nie przyzna racji kobiecie.
"Społeczność międzynarodowa mogłaby to uznać za skandaliczny nacisk na Polskę, skierowany przeciwko jej ustawodawstwu" - uważa prezes Forum Ewa Kowalewska. I dodaje, że polskie prawo jedynie uchyla bezprawność aborcji w niektórych przypadkach. "W tym przypadku nie było przeciwwskazań do donoszenia dziecka i porodu przez cesarskie cięcie. Żaden specjalista - ani ginekolog, ani okulista - nie zakwalifikował tego przypadku jako uzasadnienie do przerwania ciąży" - tłumaczy. Nieco innego zdania jest natomiast dr Adama Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. "Sprawa pani Tysiąc nie dotyczy kwestii moralnych, etycznych, a przestrzegania prawa" - mówi Bodnar. "Trybunał może stwierdzić, że jeżeli lekarz odmawia kobiecie dostępu do legalnej aborcji, to powinien istnieć jakiś środek odwoławczy w prawie, który umożliwia zweryfikowanie tej decyzji, np. przez jakąś trzyosobową komisję lekarską" - mówi. "Problem polega na tym, że lekarze odmawiają aborcji ze względu na swoje przekonania, kobieta idzie do kolejnych lekarzy, oni też odmawiają, mijają terminy i później nic już nie może zrobić. A decyzje lekarzy nie są w ogóle weryfikowane" - twierdzi dr Bodnar. "Jeżeli państwo tworzy wyjątki od powszechnego zakazu aborcji, to jego obowiązkiem jest zapewnienie kobiecie możliwości skorzystania z zabiegu" - dodaje. Bartosz Wawro
Oburzenie po wystąpieniu prymasa Glempa Alicja Tysiąc: Boję się ataku katolików "Prymas Glemp tak dużo osób szczuje wobec mnie. Są fanatycy Kościoła, którzy mogą mi zrobić krzywdę. Obawiam się o siebie i dzieci" - tak Alicja Tysiąc komentuje słowa prymasa. Kardynał powiedział, że jedyną konsekwencją dla jej zdrowia po urodzeniu dziecka była konieczność kupienia drogich okularów. Lekarze odmówili jej aborcji, choć kobiecie groziło pogorszenie wzroku. Kobieta w końcu urodziła dziecko, ale musi teraz nosić okulary o szkłach minus 26 dioptrii. Podczas uroczystości na Jasnej Górze prymas Glemp powiedział, że dziecko żyje, jest zdrowe i ma już siedem lat. A jedyną konsekwencją dla zdrowia matki było to, że - jak wyczytał w prasie - musiała kupić nowe okulary za tysiąc złotych. W wywiadzie dla stacji TVN24 Alicja Tysiąc ostro skrytykowała prymasa i Kościół za te słowa. Powiedziała, że boi się ataku na siebie i na swoje dzieci po wystąpieniu głowy polskiego Kościoła. "Dostawałam bardzo dużo nieprzyjemnych listów. Były też osoby, które źle się do mnie odnosiły. Po słowach prymasa boję się o swoje zdrowie, a nawet życie" - mówiła. Alicja Tysiąc dodała, że myśli o założeniu fundacji, która będzie zajmować się kobietami i rodzinami pokrzywdzonymi przez Kościół. Zapytała, dlaczego żadna z kościelnych organizacji nie kupiła jej okularów za tysiąc złotych, skoro był to "jedyny problem związany z jej ciążą". Kobieta przyznała, że dostawała pomoc od organizacji katolickiej, kiedy była w drugiej ciąży, ale tylko do momentu porodu. Kiedy była w trzeciej, ostatniej ciąży, nie korzystała już żadnej pomocy. Alicja Tysiąc nie chciała powiedzieć, czy dostała już pieniądze przyznane jej po wyroku, który zapadł w Strasburgu. Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał wtedy, że w Polsce są łamane prawa kobiet, którym ciąża grozi pogorszeniem zdrowia. Zgodnie z wyrokiem trybunału, państwo musi wypłacić Alicji Tysiąc 25 tysięcy euro zadośćuczynienia oraz 14 tysięcy euro za poniesione koszty postępowania. Dzień wcześniej w programie "Kropka nad I" prymasa Glempa bronił Tadeusz Cymański z PiS. "Nie można wypominać prymasowi, że nie zna macierzyństwa, Kościół ma prawo, a nawet obowiązek wypowiadania się w sprawach dotyczących elementarnych wartości. Czy nie jest szokujące, że ta kobieta ma pretensje do świata, że jej córka zaistniała?" - mówił Cymański. TOKU
Ksiądz zeznawał w głośnej sprawie o aborcję Alicja Tysiąc knebluje katolicką prasę? Alicja Tysiąc "bardzo chciała zabić swoje dziecko" - za te słowa przed sądem odpowiadał ks. Marek Gancarczyk, szef "Gościa Niedzielnego". Tygodnik w wielu tekstach bardzo ostro wyrażał się o kobiecie, która po odmowie aborcji zwróciła się ze swoją sprawą do Trybunału Praw Człowieka. Teraz ks. Gancarczyk twierdzi, że Tysiąc chce mediom nałożyć kaganiec.Alicja Tysiąc domaga się od tygodnika przeprosin za naruszenie dóbr osobistych i zadośćuczynienia finansowego. "Gość Niedzielny" w bardzo ostrych słowach komentował jej sprawę. Po tym, jak odmówiono jej aborcji, Tysiąc zwróciła się ze swoją sprawą do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Ten uznał, że Polska łamie prawo, bo nie ma żadnej procedury odwoławczej w sytuacji odmowy zabiegu. Nakazał rządowi wypłatę 25 tysięcy euro odszkodowania. Szef "Gościa Niedzielnego", ks. Marek Gancarczyk, uznał ten wyrok za "szokujący". O Alicji Tysiąc pisał, że to kobieta, która "bardzo chciała zabić swoje dziecko". Na dzisiejszej rozprawie w Katowicach podtrzymał swoje zdanie. "Ten wyrok ostatecznie sprowadzał się do tego, że państwo polskie zostało zobowiązane do wypłaty odszkodowania za to, że jakaś osoba nie mogła dokonać aborcji, czyli zabić swojego dziecka" - mówił w mowie końcowej procesu wytoczonego przeciw niemu przez Tysiąc.
Na rozprawie padło tez pytanie, dlaczego w jednym z tekstów ks. Gancarczyk porównał Alicję Tysiąc do zbrodniarzy hitlerowskich. Redaktor odpowiadał, że porównanie odnosiło się do wyroku trybunału i sędziów orzekających w tej sprawie. Pełnomocnicy katolickiego pisma podkreślali, że ten proces jest próbą wprowadzenia zakazu dokonywania ocen i "założenia dziennikarzom kagańca". Ale nie zgadzał się z tym reprezentujący Alicję Tysiąc mec. Marek Górski. Jego zdaniem, w dziesięciu tekstach na temat Tysiąc katolicki tygodnik drastycznie naruszył jej dobra osobiste - cześć, dobre imię, uczucia. Dziennikarze obrażali ją, bezprawnie ingerowali w jej strefę prywatności i intymności - mówił. Zarzucił autorom, że posługiwali się językiem nienawiści. "Tu chodzi o to, że naruszono godność osobistą całej mojej rodziny (...) Tu nie ma co debatować, tylko chodzi o to, że przez artykuły w <Gościu Niedzielnym> potrzebna nam jest teraz psychoterapia, niech to każdy weźmie pod uwagę" - oświadczyła w ostatnim słowie Alicja Tysiąc. Była to trzecia rozprawa w sprawie wytoczonej "Gościowi Niedzielnemu". Wyrok ma zostać wydany 23 września. PW
Czy ksiądz Gancarczyk zniesławił ? Alicja Tysiąc pozywa "Gościa Niedzielnego" Kolejna odsłona sporu o prawo do aborcji z Alicją Tysiąc w roli głównej. Tym razem kobieta oskarża redaktora naczelnego "Gościa Niedzielnego" o naruszenie jej dobrego imienia. Chodzi o tekst, w którym padły słowa o odszkodowaniu za to, że Tysiąc "nie mogła zabić dziecka". Przeciwnicy aborcji już szykują się do obrony tygodnika. Pozwany to ks. Marek Gancarczyk, redaktor naczelny "Gościa Niedzielnego". Na łamach tygodnika napisał, że kobieta otrzymała odszkodowanie za to, że nie mogła zabić swojego dziecka. Sugerował też, że usiłowała dopuścić się zabójstwa i porównał kobietę do zbrodniarzy nazistowskich. Alicja Tysiąc poczuła się urażona tymi słowami i pozwała ks. Gancarczyka do sądu. Domaga się przeprosin i 50 tys. zł. Chodzi o odszkodowanie, które Tysiąc wywalczyła przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Dostała 25 tys. euro za to, że odmówiono jej możliwości usunięcia ciąży, choć poród groził jej utratą wzroku. Teraz skarży ks. Gancarczyka. Rozprawa odbędzie się w środę przed Sądem Okręgowym w Katowicach. Organizacje przeciwników aborcji zwołują się w internecie i wybierają na posiedzenie sądu. Zachęcają "do wyrażenia poparcia dla kapłana przed budynkiem i uczestnictwa w rozprawie na sali sądowej", a także do modlitwy o ks. Gancarczyka. Fronda
Kobieta dostanie zadośćuczynienie "Gość Niedzielny" przegrał z Alicją Tysiąc Triumf Alicji Tysiąc przed sądem w Katowicach. Kobieta, której odmówiono prawa do aborcji, wygrała proces przeciwko redaktorowi naczelnemu "Gościa Niedzielnego" i wydawcy gazety - Archidiecezji Katowickiej. Ma zostać przeproszona za porównanie jej do hitlerowskich zbrodniarzy. Dostanie też 30 tys. zł zadośćuczynienia. Pozwana strona zapowiada apelację.Zgodnie z wyrokiem, przeprosiny mają być opublikowane na łamach "Gościa Niedzielnego". Sędzia Ewa Solecka tłumaczyła, że teza, iż Tysiąc dostała odszkodowanie za to, że nie dokonała, ewentualnie nie mogła dokonać aborcji, jest nieprawdziwa, a jej prezentowanie na łamach tygodnika wprowadzało czytelników w błąd. Sędzia mówiła, że katolicy mogą wyrażać swoją dezaprobatę moralną wobec wykonywania zabiegu aborcji - nazywać aborcję zabójstwem - ale w sensie ogólnym, a nie w odniesieniu do konkretnej osoby. Dodała, że w tekstach tygodnika znajdowały się między innymi sformułowania napastliwe, obraźliwe. Niektóre teksty - w ocenie sądu - były "szczególnie pogardliwe". Alicja Tysiąc, która przed trybunałem w Strasburgu wywalczyła zadośćuczynienie za odmowę prawa do aborcji, poczuła się dotknięta sugestiami gazety, że chciała zabić swoje dziecko. Tysiąc chciała usunąć ciążę, bo urodzenie dziecka mogło grozić jej nawet utratą wzroku. Po porodzie jej wzrok pogorszył się - przyznano jej pierwszą grupę inwalidzką. Na brak możliwości aborcji Polka poskarżyła się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który przyznał jej 25 tysięcy euro odszkodowania.
Alicja Tysiąc uważa, że "Gość Niedzielny" bezprawnie ingerował w jej życie prywatne, sugerując, że nie chciała swojego dziecka. Pozwany redaktor naczelny "Gościa Niedzielnego", ksiądz Marek Gancarczyk powiedział na antenie TVN24, że jest zaskoczony wyrokiem katowickiego sądu. Stwierdził, że porównanie Alicji Tysiąc do zbrodniarzy hitlerowskich nigdy nie miało miejsca. Nie odpowiedział jednak wprost na pytanie, czy przeprosi kobietę. Wyrok katowickiego sądu nie jest jeszcze prawomocny. Pełnomocnik księdza Gancarczyka zapowiedział złożenie apelacji. TVN24
Po przegranej "Gościa Niedzielnego" w sądzie Terlikowski o Alicji Tysiąc: To dzień hańby Sąd w Katowicach nawiązał do najlepszych komunistycznych wzorców, skazując ks. Marka Gancarczyka i "Gościa Niedzielnego" na zapłatę 30 tysięcy i wydrukowanie przeprosin. I to tylko dlatego, że katolicki tygodnik zdecydował się nazwać po imieniu to, co chciała zrobić ze swoim dzieckiem Alicja Tysiąc - pisze w portalu fronda.pl Tomasz Terlikowski, filozof i publicysta."Ostatnie takie wyroki wydawały polskie sądy za głębokiej komuny. Wtedy (oczywiście możemy mówić o pewnym postępie) skazywano duchownych i świeckich nazywających aborcję morderstwem na więzienie, teraz tylko na przeprosiny i odszkodowanie. Ale istota wyroku pozostaje taka sama" - przekonuje na swym blogu Tomasz Terlikowski. "Sąd zdecydował się zakazać mówienia prawdy o tym, czym jest aborcja, zdecydował się na uznanie, że rozszarpanie dziecka na strzępy jest zabiegiem, a zarodek nie jest człowiekiem, który wart by był ochrony. Ta decyzja oznacza także koniec wolności słowa w Polsce. Od teraz za mówienie prawdy o tym, czym jest aborcja i o tym, kim są kobiety (ale także lekarze czy mężczyźni), którzy na zabicie swojego dziecka się zdecydowali - może zostać ukarane" - prorokuje publicysta. "Szanowni prawnicy Pani Tysiąc, spieszę Was poinformować, że ja także uważam, że robienie kasy na tym, że nie pozwolono komuś zabić własnego dziecka, jest obrzydliwe moralnie. I ja także uważam, że aborcja jest zamordowaniem człowieka, a ktoś kto robi na tym kasę, niczym szczególnie istotnym nie różni się od nazistów" - czytamy na blogu Terlikowskiego.
Publicysta pokdreśla, że nie boi się wytoczenia mu procesu. "Są bowiem takie momenty, kiedy prawda jest ważniejsza od świętego spokoju. Nie ukrywam, że mam nadzieję, że podobne deklaracje odnoszące się do Alicji Tysiąc i ks. Marka Gancarczyka złożą także inni ludzie. I niech sądy sądzą nas wszystkich!" - apeluje Tomasz Terlikowski. fronda.pl
Redaktor naczelny "Gościa Niedzielnego": "Nie porównaliśmy Tysiąc do hitlerowców" W żadnym z tekstów "Gościa Niedzielnego" nie porównano Alicji Tysiąc do zbrodniarzy hitlerowskich - zapewnia redaktor naczelny pisma, ksiądz Marek Gancarczyk. Duchowny jest zdziwiony wyrokiem katowickiego sądu, który nakazał gazecie przeprosić Tysiąc i wypłacić jej 30 tysięcy złotych odszkodowania. W komentarzu "Siła przyzwyczajenia" sprzed dwóch lat ksiądz Gancarczyk pisze tak: "Człowiek potrafi przyzwyczaić się do wszystkiego. Jeżeli człowiek przyzwyczai się do dobrego, to chwalić Boga. Problem zaczyna się wtedy, gdy przyzwyczai się do złego". Dalej relacjonuje: "Trzy miesiące temu do muzeum obozowego w Oświęcimiu trafiły niezwykłe zdjęcia z prywatnego albumu Karla Hoeckera, esesmana z Auschwitz. Można na nich zobaczyć, czym <po godzinach> (...) zajmowali się hitlerowcy <pracujący> w obozie. Na wypoczynek jeździli do Międzybrodzia Bialskiego. Widzimy słynnego doktora Mengele w towarzystwie Hoessa i innych oficerów. Roześmiani, zrelaksowani". I fragment, co do wymowy którego wątpliwości nie miał dziś katowicki sąd: "Przyzwyczaili się do morderstw dokonywanych za płotem obozu. A jak jest dzisiaj? Inaczej, ale równie strasznie. Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Strasburgu odrzucił właśnie odwołanie rządu polskiego w słynnej już sprawie Alicji Tysiąc. W konsekwencji pani Tysiąc otrzyma 25 tys. euro odszkodowania, plus koszty postępowania, za to, że nie mogła zabić swojego dziecka. Mówiąc inaczej, żyjemy w świecie, w którym mama otrzymuje nagrodę za to, że bardzo chciała zabić swoje dziecko, ale jej nie pozwolono. To odszkodowanie będzie pochodzić z budżetu państwa, a więc z naszych podatków". Po dzisiejszym wyroku, w którym sąd nakazał księdzu przeprosić na łamach "Gościa Niedzielnego" Alicję Tysiąc" oraz wypłacić jej 30 tysięcy złotych odszkodowania, duchowny wydał oświadczenie. Publikujemy jego pełną treść:
1. Dzisiejszy wyrok Sądu Okręgowego w Katowicach wymierzony jest w wolność słowa i wolność prasy, które są wartościami konstytucyjnymi. Jest także wyrazem włączenia się wymiaru sprawiedliwości, w charakterze strony, do debaty publicznej. Traktujemy go jako próbę cenzurowania debaty publicznej, co przez środowiska lewicowe może zostać potraktowane jako zachęta do wykorzystywania wymiaru sprawiedliwości w celu narzucania swego światopoglądu reszcie społeczeństwa. Pragnę stanowczo podkreślić, że w żadnym ze wskazanych w uzasadnieniu wyroku tekstów nie porównano pani Alicji Tysiąc do zbrodniarzy hitlerowskich. Komentując zaś wyrok Trybunału w Strasburgu zwracaliśmy uwagę, że jego istotą było prawo do aborcji.
2. Żaden wyrok sądowy nie zmieni faktu, że aborcja jest niszczeniem życia i zabiciem dziecka nienarodzonego. Tak uczy Kościół katolicki, a swoje nauczanie opiera na prawie naturalnym, ustanowionym przez Boga. Pogląd taki podziela również wielu ludzi niewierzących, szanujących prawo naturalne. Ochronę ludzkiego życia od jego początku gwarantuje także Konstytucja RP. Odmowa prawa do oceny aborcji w świetle prawa naturalnego jest bezprecedensową próbą odebrania zwolennikom tego światopoglądu, a przede wszystkim Kościołowi katolickiemu, prawa do głoszenia swoich poglądów i jest wymierzona w prawo do wolności religijnej. Nie zamierzamy pogodzić się z wyrokiem, który łamie konstytucyjne prawa i jest próbą cenzurowania debaty publicznej. Nie sprawi on, że wyrzekniemy się prawa do moralnej oceny aborcji, zgodnie z niezmiennym nauczaniem Kościoła. Nie ustaniemy w zabieganiu o wolność słowa i nadal będziemy głosić poglądy, które wyznajemy, zgodnie z nakazem sumienia.
3. W uzasadnieniu stwierdzono, że publikacje "Gościa Niedzielnego" bezprawnie ingerowały w sferę prywatną pani Alicji Tysiąc. Przypominamy, że w naszych publikacjach podkreślaliśmy, że jej sprawa nie miała wymiaru prywatnego. Z jej własnego wyboru, Alicja Tysiąc stała się symbolem walki o zmianę obowiązującego w Polsce prawa chroniącego życie. Wielokrotnie udzielała wywiadów i opowiadała o okolicznościach, w których dążyła do dokonania aborcji na swoim dziecku oraz motywach złożenia skargi przeciwko Polsce do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Pragnę podkreślić, że w publikacjach, które ukazały się w "Gościu Niedzielnym" nie doszło do ujawnienia jakiegokolwiek faktu z życia powódki, który nie był wcześniej znany opinii publicznej. Prezentowana była jedynie moralna ocena jej dążenia do przerwania ciąży oraz korzystnego dla niej wyroku wydanego przez Trybunał w Strasburgu. ks. Marek Gancarczyk
Gazeta nie chce płacić Alicji Tysiąc Redaktor naczelny "Gościa Niedzielnego" i wydawca tego tygodnika, archidiecezja katowicka, odwołali się od wyroku sądu w Katowicach w sprawie o naruszenie dóbr osobistych, wytoczonej im przez Alicję Tysiąc. Sąd uznał, że redaktor naczelny i wydawca tygodnika muszą przerosić Alicję Tysiąc i zapłacić jej 30 tys. zł. Powódka wywalczyła w Strasburgu odszkodowanie za to, że w Polsce nie pozwolono jej usunąć ciąży, choć urodzenie dziecka mogło grozić jej nawet utratą wzroku. Katowicki sąd podzielił zdanie Alicji Tysiąc, że w komentujących tę sprawę tekstach tygodnika znalazły się sformułowania napastliwe, obraźliwe i pogardliwe. W oświadczeniu redakcja "Gościa Niedzielnego" uznała wyrok za "rażąco niesprawiedliwy", oparty na błędnych ocenach treści jednego z felietonów ks. Gancarczyka. Redakcja zaprzecza też, by używała - jak nazwał to sąd - "języka nienawiści". "Wierzymy, że wyrok, od którego odwołaliśmy się, zostanie należycie oceniony przez instancję odwoławczą" - napisano w oświadczeniu. W tym tygodniu upływa termin, który strona pozwana miała na złożenie apelacji. W apelacji przedstawiciele redakcji po raz kolejny podkreślają, iż nie jest prawdą, że w felietonie "Siła przyzwyczajenia" ks. Marek Gancarczyk porównał Alicję Tysiąc do hitlerowskich zbrodniarzy. "Tekst znajduje się na stronie internetowej <Gościa> i każdy może ocenić jego prawdziwy sens. Zostaliśmy więc zobowiązani do przeprosin za słowa, których nigdy nie napisano" - czytamy w oświadczeniu. Odnośnie wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, "Gość Niedzielny" nie zgadza się z oceną, że sprawa zakończona korzystnym dla Alicji Tysiąc wyrokiem dotyczyła tylko braku procedur odwoławczych w polskim prawie. "Od samego początku w całej sprawie chodziło przede wszystkim o dostęp do aborcji" - uważają przedstawiciele redakcji. "Gość Niedzielny" kwestionuje też twierdzenia wyroku, że określenie początku ludzkiego życia i co za tym idzie jego prawna ochrona to sprawa światopoglądu katolickiego. "Zgodnie z polskim prawem, życie człowieka jest chronione od momentu poczęcia () zaś kodeks karny traktuje nielegalną aborcję jako przestępstwo przeciwko życiu" - głosi oświadczenie tygodnika. Redakcja ubolewa, iż - jak napisano w oświadczeniu - sąd uznał "że nasi czytelnicy są osobami o ograniczonych możliwościach intelektualnych i skłonnymi do agresji na tle religijnym. To obraźliwe ustalenie miało służyć nałożeniu na nasze czasopismo większych ograniczeń wolności słowa niż w przypadku innych tytułów prasowych" - uważają przedstawiciele pozwanego. Alicja Tysiąc chciała usunąć ciążę, bo urodzenie dziecka mogło grozić jej nawet utratą wzroku. Po porodzie jej wzrok pogorszył się; przyznano jej pierwszą grupę inwalidzką. Na brak możliwości aborcji poskarżyła się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który przyznał jej 25 tys. euro odszkodowania. Istotą orzeczenia trybunału w Strasburgu było wskazanie na brak w polskim prawie procedur odwoławczych od decyzji lekarzy. W pozwie Tysiąc domagała się 50 tys. i przeprosin za bezprawne sugerowanie w "GN", że usiłowała dopuścić się zabójstwa. Zarzuciła też tygodnikowi, że ingerował w jej życie prywatne poprzez sugerowanie, że nie chciała swego dziecka. Uważa też, że "GN" porównał ją do hitlerowskich zbrodniarzy i bezprawnie zamieścił jej zdjęcie. Strona pozwana domagała się oddalenia powództwa. "GN" zaprzecza np., by porównywał Tysiąc do zbrodniarzy hitlerowskich. Pozwani podnosili, że w publikacjach znalazły się oceny, do których mają prawo zgodnie z zasadą wolności słowa. Sąd pierwszej instancji uznał, że katolicy mogą wyrażać swoją dezaprobatę moralną wobec wykonywania zabiegu aborcji - nazywać aborcję zabójstwem - ale w sensie ogólnym, a nie w odniesieniu do konkretnej osoby, jak zrobił to "Gość Niedzielny".
Alicja Tysiąc grozi kolejnymi procesami Wytoczenie kolejnych procesów osobom, które obrażały ją i jej rodzinę, zapowiedziała w Katowicach Alicja Tysiąc. Nie sprecyzowała, kogo zamierza pozwać. Zadeklarowała, że ma siłę, by dalej walczyć - także w imieniu innych szykanowanych kobiet. Dziś katowicki sąd apelacyjny odroczył do 5 marca ogłoszenie wyroku po rozprawie odwoławczej w procesie o ochronę dóbr osobistych, który Tysiąc wytoczyła redaktorowi naczelnemu "Gościa Niedzielnego" i wydawcy tego tygodnika. Po rozprawie Tysiąc i aktywistki popierających ją środowisk feministycznych zorganizowały briefing prasowy. "Będą jeszcze, będą, szykują się" - odpowiedziała Tysiąc na pytanie dziennikarzy, czy to ostatni proces w jej sprawie, czy będą jeszcze kolejne. Pytana, przeciw komu zamierza je wytoczyć, odparła, że "są to osoby, które również obrażały jej godność osobistą i jej rodzinę" - jak zaznaczyła - nie tylko związane z Kościołem. "Myślę, że nie walczę tylko dla siebie, myślę, że walczę dla wielu kobiet. Muszę znaleźć siłę, żeby nie pozwolić, by takie kobiety jak ja były szykanowane przez różne środowiska" - wyjaśniła. Dodała, że z perspektywy czasu swoją sprawę prowadziłaby w ten sam sposób. "Nie złamałam żadnego prawa" - podkreśliła. Tysiąc zapowiedziała, że - jeżeli jej zdrowie pozwoli - 5 marca przyjedzie na ogłoszenie wyroku. Jej pełnomocnik mec. Marcin Górski mówił, że jego klientka czeka na wyrok w napięciu. "W dużym napięciu, nie wiem, jak ja przeżyję do tego 5 marca" - wtrąciła Tysiąc. "Jest to szalenie istotna sprawa dla niej i dla jej bliskich. () Mamy nadzieję, że będzie to istotny dla Polski wyrok, bodaj pierwszy wyrok w sprawie mowy nienawiści" - zaznaczył Górski.
Tysiąc dziękowała za wsparcie i życzliwość kobiet z Polski i spoza kraju. "Powoduje to, że problemy moje i mojej rodziny są łatwiejsze do zniesienia" - wyjaśniła. Poinformowała też, że włączyła się w akcję walki z przemocą wobec kobiet prowadzoną m.in. przez Fundację Feminoteka. Podczas briefingu swoje poparcie dla sprawy Tysiąc deklarowały przedstawicielki ruchów i stowarzyszeń, m.in. ze Światowego Marszu Kobiet, Kobiet w Czerni czy Europejskiej Inicjatywy Feministycznej. Na piątkową rozprawę przyjechały one m.in. z: Grecji, Francji i Niemiec. Jak podkreślały aktywistki, wspierając Tysiąc, nawołują jednocześnie do umożliwienia Polakom swobodnego wypowiedzenia się ws. aborcji np. w drodze referendum, sprzeciwiają się zagrożeniom dla praw kobiet wynikającym z postaw fundamentalistycznych i opowiadają się przeciw mieszaniu prawa kanonicznego ze świeckim. Christiane Reymann z Europejskiej Partii Lewicy (Die Linke) zaznaczyła, że podziwia odwagę Tysiąc, która pozwała państwo polskie oraz Kościół katolicki, "robiąc to dla prawa kobiet do decydowania o własnym życiu i dla sprawy obrony godności kobiet, które przeszły aborcję lub miały mieć aborcję". "Tym sposobem Alicja jest także obrończynią demokracji, dlatego że tylko w demokracji takie prawa mogą się urzeczywistnić" - wskazała Reymann. Sama Tysiąc, dopytywana, czy czuje na sobie presję związaną z włączeniem jej sprawy w szeroko pojętą walkę o prawa kobiet, wyjaśniła, że "nie czuje na sobie żadnej presji". "Wręcz jestem zadowolona, że wspierają mnie takie organizacje. Jest mi łatwiej to wszystko przetrwać" - zadeklarowała. PAP
Alicja Tysiąc triumfuje. Wygrała proces"Gość Niedzielny" musi ją przeprosić Ta sprawa poruszy nie tylko środowiska katolickie. Alicja Tysiąc, której odmówiono prawa do aborcji, wygrała proces apelacyjny z "Gościem Niedzielnym". Tygodnik porównał ją do hitlerowskich zbrodniarzy i musi za to przeprosić. Wcześniej sąd przyznał jej 30 tysięcy złotych odszkodowania."Żaden światopogląd nie uzasadnia poniżania innych" - tak sąd apelacyjny uzasadnił swój wyrok. "Chrześcijaństwo jest religią miłości i taki też powinien być język, jakim powinni posługiwać się autorzy katolickiego tygodnika" - tłumaczyła sędzia Ewa Tkocz. Jak dodała w uzasadnieniu, autorzy artykułu posługiwali się "językiem nienawiści". "Gość Niedzielny" nie ma już wyjścia - musi w ciągu dwóch najbliższych numerów pisma opublikować przeprosiny. Tygodnik porównał Alicję Tysiąc do hitlerowskich zbrodniarzy. Oburzona kobieta pozwała redakcję i wydawcę "Gościa" - czyli Archidiecezję Katowicką - tłumacząc, że nie czuje się mordercą. Proces o ochronę dóbr osobistych Tysiąc wygrała już w pierwszej instancji. Katowicki sąd we wrześniu zeszłego roku nakazał tygodnikowi opublikowanie przeprosin i zapłacenie 30 tysięcy złotych odszkodowania. Redakcja odwołała się od wyroku. Sąd apelacyjny poprzednią decyzję jednak podtrzymał. Wprowadził do wyroku jedynie nieznaczne zmiany, dotyczące publikacji przeprosin na łamach tygodnika. Sprawa Alicji Tysiąc była głośna w Polsce i za granicą. Kobieta wywalczyła nawet przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu 25 tysięcy euro odszkodowania. Wszystko przez to, że w Polsce odmówiono jej prawa do usunięcia dziecka, a ona nie mogła odwołać się od decyzji lekarzy. Kobieta domagała się aborcji, bowiem poród mógł skończyć się dla niej utratą wzroku. Rzeczywiście, po porodzie jej wzrok się pogorszył. Tysiąc przyznano wówczas pierwszą grupę inwalidzką.
Wyrok idiotyczny, skandaliczny i groźny Po wyroku w sprawie Alicja Tysiąc kontra „Gość Niedzielny” w pierwszej instancji byłem przekonany, że apelacja musi ten werdykt odrzucić. Abstrahując nawet od kwestii wolności słowa, wyrok I instancji był po prostu kompromitacją wydającej go sędzi. By wymienić choćby dwa jego elementy: po pierwsze – opierał się na oskarżeniach wziętych wprost z pozwu, które jednak nie miały wiele wspólnego z faktyczną treścią inkryminowanych tekstów; po drugie – zawierał w sobie jawne nielogiczności. Najciekawsza z nich to ta, iż można wprawdzie aborcję uznawać za morderstwo, ale już osoby dokonującej aborcji nie można nazywać mordercą. (Ideologiczni zwolennicy pani Tysiąc próbowali w Salonie24 udowadniać mi, że takie podejście ma sens. Otóż nie ma go ani za grosz i jest to wyłącznie kwestia logiki formalnej: jeśli jakaś czynność może być określona danym pojęciem, to wykonujący ją może być nazwany słowem od tego pojęcia pochodzącym – to jasne i oczywiste.) Tak się jednak nie stało. Apelacja ów kuriozalny, nielogiczny, wprost głupi i bezsensowny wyrok utrzymała w mocy. Sprawa ma kilka aspektów, więc warto się im po kolei przyjrzeć. Po pierwsze – kwestia jakości polskich sędziów i ich podatności na ideologiczne naciski. Orzeczenie w I instancji zawierało słownictwo („mowa nienawiści”) wzięte wprost z leksykonu politycznej poprawności. Dodatkowo wspomniane nonsensy pokazują, że pani sędzia ma poważny problem z niezależnością i odpornością na wpływy zewnętrzne i – po drugie – z formalnie poprawnym rozumowaniem. Absolutnie dyskwalifikujące i skandaliczne jest wydanie wyroku za stwierdzenia, których w tekstach ks. Gancarczyka po prostu nie ma. Sędzia, która orzekała w I instancji i sędziowie z apelacji po prostu nie nadają się do zawodu, jaki uprawiają. Niestety, podobnej jakości jest większość polskich sędziów, co bardzo źle wróży podobnym sprawom w przyszłości. Po drugie – Alicja Tysiąc pozwała o naruszenie dóbr osobistych i cały czas starała się przedstawiać jako biedna, skrzywdzona kobieta, której prywatność została narażona na szwank. To oczywiste fałszerstwo. Pani Tysiąc dawno przestała być osobą prywatną. Dla agresywnej, radykalnej lewicy stała się postacią sztandarową, a jej pozew, choć formalnie składany przez nią, był faktycznie złożony w imieniu tejże właśnie, agresywnej, skrajnej lewicy i środowisk feministyczno-aborcyjnych. O ile zatem można by mieć jeszcze jakieś zrozumienie czy współczucie dla Alicji Tysiąc jako osoby prywatnej, o tyle nie mam go ani krzty dla Alicji Tysiąc, feministycznej bojowniczki, agresywnie żądającej ograniczenia innym prawa do wyrażania swoich poglądów. Z mojego punktu widzenia pani Tysiąc straciła wszelkie prawo do ochrony swojej prywatności, współczucia czy zrozumienia. Weszła w ideologiczne starcie i musi być przygotowana, że poniesie wszelkie tego konsekwencje. Dowodzą tego zresztą jej komentarze po wyroku („Kościół nie ma prawa tak poniżać kobiet”). Jej motywacją nie są osobiste odczucia, ale ideologiczne impulsy. Po trzecie – co bywa często podkreślane, wyrok jest niebezpieczny dla wolności słowa. Jak się okazuje, istnieje swoisty sojusz pomiędzy środowiskami, reprezentującymi szeroko pojmowaną polityczną poprawność a polskimi sędziami. Te pierwsze za najlepszy obecnie sposób prowadzenia debaty publicznej uznają wytaczanie procesów, ci drudzy ulegają ideologicznemu naciskowi i wydają wyroki po myśli wyłącznie jednej ze stron. Nie jest to bowiem jedyny tego typu proces – by wspomnieć trwającą sprawę Wanda Nowicka kontra Joanna Najfeld. Alicja Tysiąc zapowiedziała zresztą niedawno, że „będą kolejne pozwy”. Środowisko feministyczne, rozzuchwalone obecnym orzeczeniem, z pewnością będzie chciało wykorzystać dobrą koniunkturę. Przygnębiający był widok uśmiechniętej i uszczęśliwionej Alicji Tysiąc, cieszącej się z tego, że udało się sądownie zamknąć usta przeciwnikom. Mam nadzieję, że „Gość Niedzielny” wniesie o kasację tego kuriozalnego i idiotycznego wyroku, a jeśli będzie trzeba – skieruje sprawę do strasburskiego trybunału. Przy tym wszystkim, ilekroć na scenę wkracza Alicja Tysiąc, nie mogę zwyczajnie, po ludzku, nie współczuć jej córce, która będzie musiała jakoś żyć ze świadomością, że jej matka postanowiła zrobić karierę na nieudanej szczęśliwie próbie niedopuszczenia do jej narodzin. Warzecha
Oni podpisali wyrok na Polaków
Józef Stalin (Dżugaszwili) Od śmierci Lenina w 1924 r. do swojej 5 marca 1953 r. dyktator rządzący twardą ręką Związkiem Radzieckim. Jako władca imperium bezwzględnie likwidował wszystkich, których podejrzewał o wrogość wobec swojej osoby. Ponosi winę za miliony ofiar klęsk głodu, katastrofę Armii Czerwonej w pierwszej fazie wojny radziecko-niemieckiej w 1941 r., miliony ofiar łagrów i czystek oraz deportacji całych narodów ZSRR.
Ławrentij Beria Był jednym z głównych wykonawców zbrodni stalinowskich. Czekistą został w 1921 r., kiedy miał 22 lata. Jako ludowy komisarz spraw wewnętrznych organizował mord na Polakach w 1940 r. i deportację Polaków z Kresów Wschodnich. Za życia Stalina stał się marszałkiem i wicepremierem, był uważany za jego następcę. Towarzysze z kierownictwa partyjnego wystąpili jednak przeciw niemu, aresztowali go i rozstrzelali 23 grudnia 1953 r.
Wiaczesław Mołotow (Skriabin) Jeden z najbardziej lojalnych współpracowników Stalina. Okazywał mu wierność nawet wtedy, kiedy wódz kazał aresztować i zesłać jego ukochaną żonę Polinę Żemczużynę. Jako ludowy komisarz spraw zagranicznych podpisał w sierpniu 1939 r. z ministrem spraw zagranicznych Hitlera Joachimem von Ribbentropem pakt zakładający rozbiór Polski i aneksję przez ZSRR państw bałtyckich oraz części Rumunii. Umarł w Moskwie w 1986 r. w wieku 96 lat.
Kliment Woroszyłow Marszałek, trzykrotny bohater ZSRR. Za fatalną wojnę zimową z Finlandią na przełomie lat 1939/40, która okazała się masakrą czerwonoarmistów, Stalin pozbawił go posady ministra obrony. Za niepowodzenia w wojnie z hitlerowcami przesunięto go do nadzorowania działań partyzanckich. W 1937 r. dokonał czystki w szeregach Armii Czerwonej, której ofiarą padło ponad 40 tys. jego podwładnych, w tym wielu najwybitniejszych dowódców sił zbrojnych ZSRR.
Anastas Mikojan Okazał się mistrzem sztuki przetrwania w ekstremalnych warunkach politycznych. Utrzymał się w kierownictwie ZSRR ponad 40 lat - do odejścia na emeryturę w 1965 r. W latach 30. odpowiadał za przemysł spożywczy. Jeździł do USA i dzięki zdobytym tam doświadczeniom uruchomił w ZSRR produkcję parówek i lodów. Jako członek biura politycznego i rządu nie mógł powstrzymać się od udziału w represjach, ale nie był tak aktywny jak Mołotow czy Woroszyłow.
Michaił Kalinin Był przy Stalinie przewodniczącym prezydium Rady Najwyższej ZSRR, czyli formalnie głową państwa. Nazywano go nawet powszechnie "starostą wszechzwiązkowym". Stalin utrzymywał go na tym wysokim stanowisku, bo uważał Kalinina za człowieka słabego, niezdolnego do intryg i zawsze podporządkowującego się woli wodza. Na wszelki wypadek aresztował jednak i przetrzymywał w łagrach żonę swego wiernego "starosty".
Łazar Kaganowicz To on przeprowadzał kolektywizację wsi rosyjskiej, której skutkiem były miliony ofiar i zniszczenie rolnictwa. Odpowiada też za Wielki Głód na Ukrainie w latach 30. i deportację narodów Kaukazu w latach 40. To także on kazał zniszczyć wiele zabytków Moskwy. W 1961 r. został usunięty z komunistycznej partii pod zarzutem udziału w represjach. Zmarł w wieku 88 lat w 1991 r. jako ostatni z tych, którzy 5 marca 1940 r. wydali wyrok na Polaków.
Biała księga zbrodni katyńskiej Równo 70 lat temu członkowie Biura Politycznego Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej (bolszewików): Józef Stalin, Ławrentij Beria, Wiaczesław Mołotow, Kliment Woroszyłow, Anastas Mikojan, Michaił Kalinin i Łazar Kaganowicz, skazali na śmierć 25 700 Polaków przetrzymywanych w obozach jenieckich i więzieniach zachodnich Białorusi i Ukrainy. Tak rozpoczęła się zbrodnia katyńska. Formalnie z wnioskiem o rozstrzelanie wziętych po napaści ZSRR na Polskę 17 września 1939 r. do niewoli jeńców - zamkniętych w obozach w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku oraz osób aresztowanych na terenie wschodnich województw II RP - wystąpił Beria. Szef NKWD, uzgodniwszy to wcześniej ze Stalinem, w ściśle tajnej notatce zapewniał towarzyszy z kierownictwa: "W obozach dla jeńców wojennych i w więzieniach zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi w chwili obecnej znajduje się duża liczba byłych oficerów armii polskiej, byłych pracowników policji polskiej i organów wywiadu, członków nacjonalistycznych, kontrrewolucyjnych partii, członków ujawnionych kontrrewolucyjnych organizacji powstańczych, uciekinierów i in. Wszyscy są zatwardziałymi wrogami władzy sowieckiej, pełnymi nienawiści do ustroju sowieckiego". Beria wnioskował o rozpatrzenie ich spraw w trybie specjalnym, "z zastosowaniem wobec nich najwyższego wymiaru kary - rozstrzelania". Dodawał, że sprawy należy rozpatrzyć bez wzywania aresztowanych i bez przedstawiania zarzutów, decyzji o zakończeniu śledztwa czy aktu oskarżenia. Towarzysze z biura politycznego zaakceptowali wszystkie wnioski szefa NKWD. Do obozów jenieckich i więzień na dawnych kresach Rzeczypospolitej wyruszyły z Moskwy komanda śmierci, których zadaniem było sporządzenie imiennych list przeznaczonych na rozstrzelanie. Wyroki śmierci wydawała w stolicy ZSRR "trojka" złożona z wysokich funkcjonariuszy NKWD Leonida Basztakowa, Bogdana Kobułowa i Wsiewołoda Mierkułowa. Ich zadaniem było jednak tylko formalne złożenie podpisów pod gotowymi listami skazańców sporządzonymi przez czekistów działających w obozach i więzieniach. Członkowie "trojek" nikogo nie przesłuchiwali i nawet nie widzieli nikogo z tych, których posyłali na śmierć. Taśma śmierci ruszyła 3 kwietnia 1940 r., kiedy rozpoczęło się "rozładowywanie" obozu w Kozielsku. 4404 jeńców przewieziono stąd do Katynia i zabito strzałami w tył głowy. 3896 Polaków ze Starobielska zamordowano w ten sam sposób w pomieszczeniach NKWD w Charkowie i pogrzebano w Piatichatkach. 6287 jeńców z Ostaszkowa rozstrzelano w budynku NKWD w Kalininie (dziś Twer) i pochowano w Miednoje. Na Ukrainie NKWD-ziści rozstrzelali 3405 Polaków, część z nich pochowali w podkijowskiej Bykowni. 3880 więźniów zginęło na Białorusi, być może spoczywają oni w Kuropatach pod Mińskiem. Rodziny pomordowanych zostały zesłane w głąb ZSRR. Władze Związku Radzieckiego dopiero w 1990 r. przyznały, że to bolszewicy są odpowiedzialni za zbrodnię katyńską - ówczesny przywódca ZSRR Michaił Gorbaczow przekazał Polsce część sowieckich dokumentów o mordzie. Wcześniej Moskwa zrzucała winę na hitlerowskie Niemcy, a w PRL-u o Katyniu nie można było publicznie mówić ani pisać.
Wacław Radziwinowicz, Katyń
Stowarzyszenie Memoriał do prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa w 70. rocznicę zbrodni katyńskiej
Szanowny Panie Prezydencie! 70 lat temu, 5 marca 1940 r., Biuro Polityczne KC Wszechzwiązkowej Partii Komunistów (bolszewików) na czele z Józefem Stalinem podjęło decyzję, na mocy której w kwietniu-maju tego samego roku rozstrzelano bez sądu 14,5 tys. polskich oficerów i policjantów przetrzymywanych przez NKWD w trzech obozach dla jeńców wojennych: w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku, a także 7,3 tys. aresztowanych znajdujących się w więzieniach Ukrainy i Białorusi zachodniej. Katyń, do 1991 r. jedyne znane miejsce śmierci części zabitych, stał się symbolem tej zbrodni. Zbrodnia katyńska to nie tylko zabójstwo wiosną 1940 r. prawie 22 tys. polskich obywateli. To jeszcze pół wieku kłamstwa i fałszerstw, gdy ZSRR wbrew oczywistym faktom odrzucał odpowiedzialność za likwidację polskich jeńców, próbując przekonać cały świat i własnych obywateli, że zbrodni tej dokonali hitlerowcy. Sytuacja zmieniła się dopiero w 1990 r., gdy prezydent ZSRR Michaił Gorbaczow przekazał prezydentowi Polski Wojciechowi Jaruzelskiemu imienne listy jeńców wysłanych na kaźń oraz inne dokumenty świadczące, że operacji tej dokonało NKWD. Wtedy też rozpoczęto śledztwo Głównej Prokuratury Wojskowej o numerze 159. W 1992 r. na polecenie prezydenta Rosji Borysa Jelcyna ujawniono dokumenty ujawniające udział kierownictwa ZSRR w zbrodni katyńskiej. Na najważniejszym z tych dokumentów - notatce komisarza spraw wewnętrznych Ławrientija Berii do Stalina z propozycją rozstrzelania polskich jeńców i więźniów, bo "są oni zagorzałymi i nieuleczalnymi wrogami władzy radzieckiej" - po decyzji "za" widnieją własnoręczne podpisy Stalina, Woroszyłowa, Mołotowa, Mikojana oraz dopiski o głosowaniu "za" przez Kalinina i Kaganowicza. W 2000 r. w miejscach pochówku rozstrzelanych jeńców w lasku katyńskim, pod wsią Miednoje w obwodzie twerskim oraz w Charkowie [Ukraina] otwarto cmentarze wojskowe. Wydawało się, że to koniec kłamstw i niedomówień w sprawie Katynia, że nie będzie więcej powodów, by nie ufać naszemu krajowi. Ale w 2004 r. śledztwo nr 159 w sprawie Katynia zostało umorzone przez Główną Prokuraturę Wojskową Rosji. A główne jego materiały, włączając decyzję o umorzeniu, zostały utajnione przez Międzyresortową Komisję Ochrony Tajemnicy Państwowej kierowaną przez Prezydenta Rosji. Utajnienie materiałów sprawy katyńskiej w sposób oczywisty łamie ustawę "O tajemnicy państwowej", który nie pozwala utajniać faktów o naruszeniu praw i wolności człowieka, a także faktów łamania prawa przez władzę. Nie bacząc na to Główna Prokuratura Wojskowa oraz Międzyresortowa Komisja Ochrony Tajemnicy Państwowej do dziś odmawiają ujawnienia materiałów. GPW odmawia rehabilitacji ofiar, twierdząc wbrew oczywistym faktom, że polityczna motywacja zbrodni a nawet sam fakt rozstrzelania pojedynczych jeńców nie mogą zostać ustalone z całą pewnością. Powołując się na tajemnicę, GPW odmówiła nazwania winnych tej zbrodni. Ogłosiła jedynie, że to "pojedyncze osoby z kierownictwa NKWD", których działania zakwalifikowano jako "przekroczenie uprawnień mające ciężkie skutki w szczególnie obciążających okolicznościach". W ten sposób Stalin i członkowie biura politycznego, którzy podjęli decyzję o rozstrzelaniu polskich oficerów, zostali uznani za niewinnych. Naszym zdaniem, rozstrzelanie jeńców i cywilów bez sądu powinno zostać zakwalifikowane zgodnie z art. 6 Statutu Międzynarodowego Trybunału Wojskowego w Norymberdze jako zbrodnia wojenna i zbrodnia przeciwko ludzkości. Umorzenie śledztwa, utajnienie jego materiałów, rażąco nieadekwatna kwalifikacja prawna, odmowa rehabilitacji ofiar są przyjmowane przez opinię publiczną wewnątrz kraju oraz zagranicą jako wycofanie się z ujawniania prawdy. Próba reanimacji stalinowskiej wersji wydarzeniach podejmowana jest nie tylko w brukowej prasie, ale z trybuny parlamentu. W rezultacie cień zbrodni stalinowskich i kłamstw nadal wisi nad współczesną Rosją. Szanowny Panie Prezydencie, w tej sytuacji wzywamy Pana, by wykorzystał pan swe pełnomocnictwa i niezwłocznie podjął następujące kroki:
- unieważnienie decyzji Międzyresortowej Komisji Ochrony Tajemnicy Państwowej z 22 grudnia 2004 r. o utajnieniu materiałów śledztwa katyńskiego,
- wznowienie śledztwa w celu procesowego ustalenia listy wszystkich ofiar,
- ustalenia (wspólnie z prokuraturą Ukrainy i Białorusi) miejsc pochówku rozstrzelonych z więzień zachodniej Ukrainy i Białorusi,
- procesowego ustalenia wyczerpującej listy winnych, włączywszy osoby podejmujące decyzję o rozstrzelaniu, a także organizatorów i wykonawców tej zbrodni na wszystkich szczeblach,
- dokładnej i pełnej kwalifikacji prawnej popełnionych zbrodni zgodnie z normami prawa rosyjskiego i międzynarodowego, rehabilitacji wszystkich rozstrzelanych.
W kwietniu 2010 r. na cmentarzu wojskowym w Katyniu oraz pod wsią Miednoje powinny odbyć się wspólne polsko-rosyjskie uroczystości żałobne z okazji 70. rocznicy zbrodni. Wiadomo, że do udziału w nich premier Władimir Putin zaprosił premiera Donalda Tuska. Cieszymy się z wysokiego statusu państwowego nadanego tej uroczystości, a także z faktu, że jej inicjatorem jest strona rosyjska. Biorąc pod uwagę ważność oraz drażliwość problemu uważamy za niezbędny osobisty udział prezydenta Rosji w tej uroczystości. A jeśli z jakichś powodów jest to niemożliwe, apelujemy o publiczne wystąpienie Prezydenta Rosji w sprawie Katynia. Naszym zdaniem, jasne i niedwuznaczne potępienie zbrodni dokonanej przez organy państwowe ZSRR na podstawie decyzji kierownictwa państwa oraz wskazanie niezbędnych kroków, by zamknąć sprawę katyńską, mogą stać się przełomem w stosunkach Rosji z Polską. Takie oświadczenie jest niezbędnie nie tylko dla reputacji Rosji w świecie. Znacznie ważniejsze, że jest ono dla pomyślnej przyszłości naszego kraju, która jest niemożliwa bez uczciwej oceny totalitarnej przeszłości.
Katyń to logiczna zbrodnia Stalina Dla Stalina znakomicie wykształceni i wychowani bardzo patriotycznie Polacy byli ziarenkiem, które gdziekolwiek rzucisz, wykiełkuje tam Polska. Wrócą do kraju i zrobią w niej Polskę. Wyślesz ich pod Magadan, to i tam zrobią Polskę. A przecież Polski już nigdy miało nie być. Rozmowa z Nikitą Pietrowem, rosyjskim historykiem zajmującym się m.in. zbrodnią katyńską, wiceszefem stowarzyszenia Memoriał. Wacław Radziwinowicz: Dokładnie 70 lat temu Józef Stalin i jego kompani z biura politycznego partii komunistycznej wydali wyrok na ponad 25 tys. Polaków zamkniętych w radzieckich obozach jenieckich i więzieniach. Dlaczego postanowili ich wymordować? Nikita Pietrow: Odpowiedź jest bardzo prosta, choć dla wielu być może nieoczywista - Stalin i jego kompani tacy byli, przywykli tak postępować. Fundamentem całej inżynierii społecznej bolszewików i za Lenina, i za Stalina były egzekucje.
W obozach jenieckich w 1940 r. siedzieli przede wszystkim młodzi, znakomicie wykształceni Polacy - wśród nich wielu inżynierów, agronomów czy leśników. ZSRR w tym czasie przechodził szybką industrializację i bardzo potrzebował niewolniczej siły roboczej. Po co więc Stalin i jego kompani zdecydowali się wymordować Polaków? - Logika była. Żelazna. Rewolucyjna. Szef NKWD Ławrentij Beria w swoim wniosku o rozstrzelanie Polaków napisał do towarzyszy, że jeńcy próbują "kontynuować działalność kontrrewolucyjną, prowadzą agitację antyradziecką" i czekają, by po wyjściu na wolność "aktywnie włączyć się do walki przeciw władzy radzieckiej". Są więc "zatwardziałymi i nierokującymi poprawy wrogami", można ich zatem tylko rozstrzelać. To akurat nie było nic nowego. Trzy lata wcześniej, 30 lipca 1937 r. Nikołaj Jeżow, poprzednik Berii na stanowisku ludowego komisarza spraw wewnętrznych, wydał słynny rozkaz nr 00447, zarządzając masową likwidację "elementów antyradzieckich". Zaliczył do nich m.in. byłych kułaków, byłych członków wszelkich innych niż bolszewicka partii politycznych, duchownych i działających aktywnie na rzecz Cerkwi świeckich oraz "byłych ludzi", czyli członków klas rządzących w przedrewolucyjnej Rosji. Każdej guberni narzucił plan, ile osób należy rozstrzelać, ile posłać do łagrów. Na mocy tego rozkazu "trojki" złożone z przedstawicieli partii, prokuratury i NKWD od sierpnia 1937 do września 1938 r. wydały zaocznie ponad 700 tys. wyroków śmierci. Zlikwidowały więc potężną armię roboczą, która rzeczywiście mogłaby się przydać na wielkich budowach socjalizmu. Nie chciałbym urazić Polaków, ale muszę powiedzieć, że dla ludzi, którzy przez 14 miesięcy codziennie posyłali pod ścianę prawie 2 tys. swoich rodaków, 25 tys. polskich jeńców to drobiazg niewart specjalnej uwagi. Ci jeńcy byli jednak bezbronni, uwięzieni. Można było ich zesłać choćby do kopalni złota nad Kołymą. Na Dalekim Wschodzie nie mogliby już nijak zaszkodzić władzy radzieckiej. - Stalin myślał inaczej. Dla niego ci młodzi, znakomicie wykształceni i bardzo patriotycznie wychowani Polacy byli Polską właśnie. Takim kryształkiem czy ziarenkiem, które gdziekolwiek rzucisz, wykiełkuje. Wrócą do Polski i zrobią w niej Polskę. Wyślesz ich pod Woroneż czy Magadan - to i tam zrobią Polskę. A dla Stalina po wrześniu 1939 r. waszego państwa nie było i miało go już nigdy nie być. Godził się z tym, że na obszarze dawnej II Rzeczypospolitej zostanie szara masa ludności, z której będzie można ulepić to, co przyjdzie mu do głowy. Bolszewicy we własnym kraju robili dokładnie to samo - po rewolucji 1917 r. w krwawych czystkach wycinali elitę, by na powrót nie wykiełkowała z niej stara Rosja. Tylko tak, jak rozumowali, mogli sobie stworzyć nowego "radzieckiego człowieka" i "radzieckie społeczeństwo". Zbrodnia katyńska była dla Stalina i jego kompanów kolejną czystką społeczną, działaniem rutynowym.
Niektórzy wybitni historycy rosyjscy jak np. Aleksander Czubarian uważają, że Stalin pragnął zemsty na Polakach za klęskę bolszewików w wojnie 1920 r. Winę za nią partyjni koledzy zrzucili właśnie na Stalina. - Zbrodnia katyńska miałaby być masowym morderstwem w afekcie? Przecież to nonsens, w ten sposób Stalina usprawiedliwić się nie da. Tak samo nonsensem są opowieści o tym, że wodzowie radzieccy mścili się na Polakach za rzekome wymordowanie czerwonoarmistów wziętych do niewoli w czasie wojny 1920 r. O tych jeńcach nikt u nas wtedy nie pamiętał. Historycy wyciągnęli ich z archiwów całkiem niedawno, kiedy powstało zapotrzebowanie na jakiś "anty-Katyń", którym można byłoby odpowiedzieć wam na pretensje dotyczące Katynia. Jeśli chodzi o czerwonoarmistów, którzy siedzieli po 1920 r. w polskiej niewoli, Stalin i jego kompani nie mieli czystego konta. W 1937 r. przeprowadzili przecież w ZSRR tzw. operację polską - wielką czystkę, której ofiarą padło ponad 100 tys. etnicznych Polaków i ludzi, którzy mieli cokolwiek wspólnego z waszym krajem. W czasie tej operacji NKWD-ziści rozstrzeliwali też byłych więźniów polskich obozów jenieckich, którzy wrócili do ojczyzny. "Trojki" skazywały ich na śmierć tylko za to, że otarli się o "białopolaków" i mogli się od nich zarazić wirusem "antyradzieckości". Polaków z obozów jenieckich w 1940 r. na śmierć wysyłała także "trojka", chociaż ta instytucja została oficjalnie zlikwidowana i potępiona jako bezprawny twór dwa lata wcześniej, po zakończeniu Wielkiej Czystki.
Dlaczego Stalin mordował Polaków, łamiąc prawo, które sam stworzył? - Nie zapominajmy, że wielu bolszewików w młodości było terrorystami. Sam Stalin, który nie ukończył seminarium duchownego, był w istocie rzeczy z zawodu terrorystą. Ich stosunek do prawa był więc wielce specyficzny, do 1922 r. Rosja radziecka nie miała nawet kodeksu karnego. Nie był potrzebny, bo rządzący krajem nie kierowali się kodeksami, lecz rozstrzygającą wszystko zasadą "celowości rewolucyjnej", zgodnie z którą dobre i słuszne było tylko to, co służy "sprawie". Tę zasadę znakomicie ujął Martyn Łacis, jeden z założycieli radzieckich służb specjalnych, mówiąc: „Czeka [poprzedniczka NKWD] likwiduje bez sądów, zamyka w obozach koncentracyjnych. Czeka rozpatruje sprawę człowieka z punktu widzenia jego przydatności albo szkodliwości dla władzy radzieckiej. Dla nas nie ma starych norm moralnych, zakazów i żadnego » humanitaryzmu”. Rozmawiał w Moskwie Wacław Radziwinowicz
Dobry komunista dzieli salon Książka Domosławskiego o Kapuścińskim ujawniła napięcie między "salonem starym" z Czerskiej a "salonem młodych" z Nowego Wspaniałego Świata. Większość sporów o opublikowanie biografii Ryszarda Kapuścińskiego omija to, co wydaje się istotą sprawy. Toczą się one wokół kwestii drugorzędnych, takich jak ujawnienie faktu, że pisarz w znacznym stopniu zmyślił i zmitologizował swoją biografię. Jako człowiek kształcony swego czasu na literaturoznawcę ręczę, że trudno w ogóle znaleźć pisarza, który w ten czy inny sposób nie kreował swego fałszywego wizerunku. Trudno też o takiego, który prywatnie byłby dobrym mężem, rodzicem czy przyjacielem. A jeśli, to znajdziemy ich raczej wśród mniej wybitnych. Odpowiedź na pytanie, czy biograf ma prawo demaskować mitotwórcze zabiegi swego bohatera, pisać o jego romansach czy chorobliwych reakcjach na choćby najdelikatniejszą krytykę, jest więc zbyt oczywista, by być wartą kłótni.
Groteskowe głosy Więcej jednak kontrowersji niż obnażenie życia osobistego pisarza wzbudziła otwartość, z jaką pisze Domosławski o, ujmijmy to, życzliwych stosunkach Kapuścińskiego z komunistycznymi władzami i służbami specjalnymi Peerelu. Nestorom "wspólnoty ludzi przyzwoitych" (jak skromnie zdefiniował ją Michnik) skojarzyło się to z wściekle przez nią zwalczanym "grzebaniem w ubeckim szambie", zareagowali więc według wyuczonego wzorca: książka jest obrzydliwym paszkwilem, autor hieną, nie wezmę tego paskudztwa do ręki etc.Tym razem jednak głosy te zabrzmiały groteskowo. Autora biografii trudno bowiem zmieszać z błotem jako prawicowca czy "oszalałego lustratora". Domosławski nie tylko pozostaje jednym z opiniotwórczych piór "Gazety Wyborczej", ale też jest znany ze swych lewicowych przekonań i antyglobalistycznego zaangażowania. Dyskurs wykluczania, stosowany przez salon na przykład wobec Zyzaka, słabo się go ima. Otwarcie wyraził to Piotr Bratkowski (dziś "Newsweek", ongiś "Wyborcza"), wzdychając, "o ileż byłoby prościej", gdyby za książką stał "inkwizytorski lustrator". Fakt, że tym razem bezlitośnie "zlustrował" ważną dla salonu postać człowiek z samego salonu, na dodatek, jak środowiskowa wieść niesie, łamiąc obowiązujące tam niepisane reguły hierarchii (m.in. do samej publikacji ukrywał, co napisał, gdy wypadało jeszcze w maszynopisie pokazać książkę naczelnemu z prośbą o życzliwe uwagi), wywołał z kolei swoistą schadenfreude wśród wrogów michnikowszczyzny. Nie będę udawał, że sam jestem od niej zupełnie wolny. Ale satysfakcja z tego powodu, że zgodny dotąd chór wyraźnie się pogubił, nie powinna przysłaniać faktu, iż opinie wzywające do natychmiastowego relegowania zdrajcy z salonu, choć padły z ust tak niekwestionowanych dotąd arbitrów elegancji jak Władysław Bartoszewski, zostały zignorowane. Być może, jak chcą niektórzy, środowisko "Wyborczej" robi tylko dobrą minę do złej gry, a dyskusją na łamach maskuje oczekiwanie na powrót z zagranicy i wyrok Adama Michnika. Tak czy owak, Domosławski nie został z hukiem wyrzucony z pracy, jak kiedyś Graczyk, i raczej mu to już nie grozi, skoro część zespołu publicznie opowiedziała się po jego stronie.
Czerwona Akcja Trudno uwierzyć, by środowiskowy spór naprawdę dotyczył prawa do odbrązawiania uznanych wielkości – gdy szło np. o Wałęsę, nikt w towarzystwie nie miał wszak żadnych wątpliwości. W istocie książka Domosławskiego ujawniła narastające już od pewnego czasu napięcie między, nazwijmy to, salonem starym a młodym. Napięcie to wynika z innych sposobów myślenia. Salon stary, ten, którego głosem stali się w krytyce książki Bartoszewski czy Bratkowski, cechuje swoisty, schizofreniczny stosunek do PRL. Ponieważ głównych wrogów widzi on tradycyjnie w "pogrobowcach endeckiego ciemnogrodu", a tych z kolei widzi w antykomunistach, więc gdy na przykład ktoś zrobi film o podłościach Jaruzelskiego czy Kiszczaka, żywiołowo ich broni. Jednocześnie ich piedestały wzniesiono na tym, że walczyli z komunizmem, nie przejdzie im więc przez gardła chwalić PRL i komunę wprost. Dlatego zmuszeni są do ciągłych intelektualnych wygibasów i szafowania tabu, szczególnie w odniesieniu do biografii. Salon młody, którego serce bije nie na Czerskiej (choć ma tam coraz więcej wyznawców – biologia jest po ich stronie), ale w klubie Nowy Wspaniały Świat, czyli w redakcji (Red-Akcji, jak sami to piszą) "Krytyki Politycznej", ma do "endeckich demonów" i "polskiego ciemnogrodu" stosunek mniej emocjonalny. Uważa, że polska prawica jest już definitywnie przetrącona, odrzucona i nieuchronnie wymiera, z każdym rokiem w Unii coraz bardziej nieodwracalnie. Dla działaczy Czerwonej Akcji prawdziwym wrogiem jest kapitalizm. Kapitalizm globalny, który – wedle ich wypowiedzi – zabija. Powoduje biedę i globalne ocieplenie, wskutek którego rocznie umierają setki tysięcy, jeśli nie miliony, ludzi i za kilka lat rozpuszczą się lodowce i bieguny, trzyma w nędzy Trzeci Świat, uciska mniejszości seksualne i tak dalej. Probierzem stężenia Nowego Wspaniałego Świata na Czerskiej jest traktowanie Leszka Balcerowicza. Niegdyś dla "Wyborczej" ikona, dziś już może w niej być nie tylko krytykowany, ale wręcz wykpiwany.
Poniżanie Peerelem O ile dla Bratkowskiego czy Bartoszewskiego oczywistym odbiorem książki Domosławskiego jest uznanie jej za obnażenie i znieważenie pisarza, o tyle dla samego biografa i jego rówieśników wcale tak nie jest.Kapuściński współpracował z peerelowskim wywiadem? Ależ to dobrze o nim świadczy – w walce socjalizmu z amerykańskim imperializmem i kolonializmem stał po właściwej stronie. Swoje reportaże koloryzował, naciągał albo nawet zmyślał? Walka piórem o słuszną sprawę ma swoje prawa. Sam chwycił giwerę i strzelał do imperialistów w Angoli? Brawo! Był tam zaufanym tłumaczem pośredniczącym między sowieckimi i kubańskimi "doradcami" a lokalnymi watażkami? Jeszcze jeden powód do chwały. Choć, trzeba przyznać, wnikliwy w innych miejscach Domosławski tu się zatrzymuje i dość naiwnie sugeruje, że po prostu jego bohater znał potrzebne języki i się nadarzył, więc go "zapraszano". Współpraca z wywiadem peerelowskim już została w lewicowym dyskursie medialnym odczarowana, sowiecki jeszcze stanowi tabu. Może za jakiś czas… Dla starego salonu informacja, że Kapuścińskiego wysoko cenił Gomułka, jest irytująca – wszak w jego jedynie słusznej wersji historii Gomułka był ucieleśnieniem antyinteligenckich fobii i nienawidził wszystkich ludzi wybitnych. Ale informacja, że także Kapuściński wysoko oceniał Gomułkę, nawet w niepodsłuchiwanych rozmowach prywatnych, to po prostu zniewaga.
Odkładając na bok ich późniejsze, pomagdalenkowe zdrady, ci ludzie wyrośli jednak z opozycji i w ich optyce Domosławski Kapuścińskiego Peerelem poniża. Tymczasem w oczach młodej lewicy raczej odwrotnie, fakty te rehabilitują Peerel – no, nie było to wszystko tak jednoznacznie złe, skoro taki wielki człowiek… Wymowę biografii dobrze uchwycił niekryjący sympatii do "Krytyki Politycznej" Jacek Żakowski, stwierdzając wprost, iż opisuje ona Kapuścińskiego – jego zdaniem trafnie – jako "odważnego, ideowego komunistę". W istocie. Mówiąc skrótowo, jest sprawą drugorzędną to, że Kapuściński, sugerując, iż osobiście znał Che Guevarę, konfabulował. Istotne jest to, że czytając tę książkę, odnosi się wrażenie, iż osobista znajomość z szefem kubańskiej bezpieki jest dowodem znaczenia i powodem do chwały, a nie – jak mogłoby uznać wielu normalnych ludzi – czymś podobnym do osobistej znajomości z Rudolfem Hessem!
Poemat dla dorosłych Boli, że zaledwie kilkanaście lat po upadku Związku Sowieckiego trzeba powtarzać, iż nie było "dobrych" komunistów (co najwyżej głupi), bo komunizm dla osiągnięcia mniej więcej tych samych szlachetnych celów, które głoszą wszystkie ideologie, uznawał konieczność masowych zbrodni i z góry je rozgrzeszał. Równie dobrze można by mówić, że nazizm głosił piękne hasła (bo głosił – likwidację rządów finansjery, wyzysku, spekulacji etc.), przechodząc milcząco nad faktem, że sposób na to widział w likwidacji uznanych za rozsadnik wszelkiego zła ras niższych, i wyróżniać spośród hitlerowców tych odważnych i ideowych.Boli, ale, niestety, trzeba. Bo dla nowego pokolenia lewicy komunizm nie jest złem. Co najwyżej pewną aberracją słusznej idei, usprawiedliwioną historycznymi okolicznościami. Przy czym młode pokolenie salonu, nie mając już osobistych uwikłań, może sobie pozwolić na to, by mówić o umoczonych otwarcie, bez histerycznie strzeżonych tabu. To jego siła. Stary salon musiał swych bohaterów zakłamywać, Domosławski, kreując zaangażowanego po stronie postępu pisarza na bohatera nowej lewicy, nie musi. Dzięki temu jego hagiografia – bo wbrew większości opinii to nie demaskacja czy odbrązawianie, ale właśnie hagiografia – jest nieskończenie bardziej przekonująca. Niestety. Wielu starych salonowców nie zrozumiało tego w porę i nie załapało się na nadchodzącą zmianę. Ale może jeszcze zdążą. Cezary Michalski, od niedawna bardzo blisko związany z Red-Akcją, ogłasza "Kapuściński non-fiction" dziełem analogicznym do "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka. Jak rzadko się z nim zgadzam Rafał A. Ziemkiewicz
Pacta sunt servanda! Emerytury SB Wyrok Trybunału Konstytucyjnego, uznającego odebranie emerytur byłym SB-kom za zgodne z Konstytucją, a członkom WRONy – za niezgodne, cokolwiek mnie zaskoczył. Sądziłem, że Trybunał mimo wszystko stanie po stronie zasady nienaruszalności praw nabytych. Nie stanął. Wyrok TK nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek „zgodnością z Konstytucją”. W Konstytucji nie ma nic o WRON ani o SB – więc na gruncie Konstytucji nie można orzec inaczej tu, a inaczej tam! Jak już wiele razy pisałem, Trybunał to po prostu IV Izba Parlamentu (trzecia – to tzw. Rząd), która orzeka, jak chce.Dlaczego Trybunał odebrał przywileje SB-kom? Odpowiedź jest jedna: by ratować finanse III Rzeczypospolitej. Członków WRONy pozostało już tylko kilku – a SB-ków jest kilkanaście tysięcy, więc wypłacane im wysokie emerytury ciążą na budżecie. Bo, przypominam: ZUS jest bankrutem: żyje tylko dlatego, że z budżetu do niego się dopłaca. Rozzuchwalona koalicja rządowa, wsparta przez PiS, będzie teraz realizować następne komunistyczne pomysły: odebranie przywilejów emerytalnych byłym wojskowym – na przykład. Co z tego, że jakiemuś majorowi obiecano, że otrzyma w przyszłości emeryturę? Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Obiecano – to się nie wypłaci. Komuniści emerytowanym oficerom „burżuazyjnego” wojska też płacili grosze. Chcę ostrzec, że również obecnym wojskowym w przyszłości poobcinają obiecane emerytury. Ja, gdybym był generałem, już parę lat temu zorganizowałbym przyzwoity przewrót wojskowy – i całą tę cywilbandę okradającą kogo się da, wpakował do ciupy. Ku ogólnej radości ludności, która ma tych złodziei po dziurki w nosie. Oficerowie zaniedbali tego – ale: co się odwlecze, to nie uciecze… Następne w kolejce będą kobiety: te w wieku 60-65 lat. Co z tego, że gdy decydowały się iść do pracy, robiły to dlatego, że obiecano im emeryturę w wieku 60 lat. Obiecanki cacanki: ONI dotrzymują tych obietnic, które chcą dotrzymywać… Ja chcę tu z całą mocą podkreślić, że byłych SB-ków wcale nie lubię: szpiegowali mnie, podsłuchiwali, trzy razy pakowali do mamra… Jednak w polityce trzeba kierować się Zasadami – a nie tym, kogo się lubi albo nie lubi. Gdyby katu w PRL obiecano wysoką emeryturę, to domagałbym się, by mu ją wypłacać – nawet gdyby powiesił on mojego ojca! Po prostu: pacta sunt servanda (łac. umów należy dotrzymywać!). III Rzeczpospolita przejęła po PRL ogromny majątek – ale wraz z nim rozmaite zbowiązania. M.in. to o wypłacaniu emerytur gwarantowanych przez PRL. I tyle. Ja doskonale rozumiem, że „styropianowcy” nie znoszą ludzi aparatu PRL. Ale co z tego? Żołnierze Księstwa Warszawskiego walczyli po stronie JCM Napoleona I – a potem Królestwo Polskie, w którym królem był Car Wszechrusi, wypłacało im obiecane przez Buonapartego gratyfikacje. Ba! Uznawało awanse! Gdy wybuchła wojna polsko-rosyjska, niesłusznie zwana „powstaniem listopadowym”, i jakiś oficer przyłączył się do powstania, a po przegranej wojnie chciał wrócić w szeregi armii Królestwa, to uznawano mu awanse – czyli stopnie zdobyte na walce z caratem! Wtedy panowała kultura polityczna. Obecnie rządzi d***kracja, czyli dzicz. I Trybunał po raz kolejny stanął na stanowisku, że emerytura – to nie jest należność zagwarantowana jakąś umową – lecz „świadczenie socjalne” – które Władzuchna może przyznać… i może też zmniejszyć albo i zabrać. Wszystkich, którzy żyją – lub mają nadzieję żyć – z emerytury – ostrzegam: to niesłychanie niebezpieczne stanowisko! Pal licho SB-ków. Nie o nich mi chodzi. Mnie chodzi o to, że po tym orzeczeniu NIKT nie może być pewnym, że otrzyma emeryturę. JKM
Komorowski nie ma moralnego prawa kandydować Romuald Szeremietiew, odwołany w atmosferze skandalu z MON, po latach sąd oczyścił go ze wszystkich zarzutów. O tym, czym jest "walenie pingwina", dlaczego Sikorski jest emocjonalnie niestabilny, co wspólnego z nami ma "kundlizm", kim jest Szary Mietek i czym różni się lotnisko Wnukowo od Szeremietiewo, rozmawiają Anita Werner (TVN 24) i Paweł Siennicki
Ile Pan waży? 95 kilogramów.
Jak duży hak jest potrzebny, żeby załatwić 95-kilogramowego faceta? Ważne jest, o co się go zahaczy. Mnie oskarżono, że jestem łapówkarzem, dla polityka to nokautujące uderzenie.
I co zostało z tego haka? Nic. Zupełnie nic. Po latach sądy uniewinniły mnie ze wszystkich zarzutów. Ale plan się powiódł: załatwiono mnie, zniknąłem z życia publicznego.
Dlaczego Pana załatwiono? W rządzie Jerzego Buzka, gdy ministrem obrony był najpierw Janusz Onyszkiewicz, a po nim Bronisław Komorowski, odpowiadałem za zakupy uzbrojenia i sprzętu wojskowego. A to jest towar, który daje sprzedającym duże zyski, i pojawiają się ludzie, którzy chcą załatwić swoje interesy.
I co się stało? Handlarze bronią uknuli intrygę, żeby Pana zniszczyć? Podstawą poprawy polskich sił zbrojnych powinno być wyposażenie dostarczane przez polski przemysł. Trzeba kupować myśl techniczną, licencję, ale niekoniecznie gotowe produkty. Tymczasem znaczna część decydentów uważała: kupujmy broń na Zachodzie i kropka. Ja mówiłem: w porządku, ale rozwijamy polski przemysł obronny. Obcym producentom broni nie zależy, żeby Polska miała własne efektywne wytwórnie uzbrojenia. Były różne lobby interesów nieakceptujące tego. I toczyła się bardzo brutalna gra.
Pan był zbyt naiwny? No nie, wiedziałem, że polityka bywa brutalna. Że to gra dla tzw. twardych zawodników. Byłem na to przygotowany, zresztą przecież przesiedziałem prawie 4 lata w ciężkim więzieniu w PRL-u. Ubecy napisali w swojej opinii, że jestem typem, którego niepodobna skaptować. A tymczasem mnie załatwiono, i to skutecznie.
Ci, którzy Pana załatwili, byli lepsi od funkcjonariuszy SB? Byli inni, chociaż metoda jakby podobna. W czasach PRL-u było jasne: tam jest wróg, tu przyjaciel. Tu załatwili mnie teoretycznie swoi, którzy okazali się gorszym wcieleniem dawnego zła.
Kto Pana załatwił? Po co to państwu? Chcemy wiedzieć, czy ludzie, którzy stali za oskarżeniem Pana, piastują dziś najważniejsze funkcje w państwie. Tak.
Chcemy poznać ich nazwiska. Nie chcę się mścić. To dla mnie żadna przyjemność. Bardziej od zemsty zajmuje mnie, że tak wiele spraw związanych z naszym bezpieczeństwem jest źle załatwionych. To mnie naprawdę niepokoi i irytuje.
Jak długo zna Pan Bronisława Komorowskiego? Prawie 30 lat, pierwszy raz spotkaliśmy się w 1981 roku, jeszcze w Solidarności.
I co Pan dziś czuje na dźwięk tego nazwiska? Zgrzyta mi.
Dlaczego? Mam złe doświadczenia. W 2001 roku obaj tworzyliśmy kierownictwo MON. On był ministrem, ja pierwszym zastępcą i jego najbliższym współpracownikiem. Wcześniej tworzyłem program AWS w części dotyczącej obrony, gdy rozpadła się koalicja z UW, premier zdecydował, że ministrem zostanie Bronek. Chciałem wtedy odejść z resortu, ale przekonał mnie, żebym został. Mówił: "jak to będzie wyglądać, że ja przychodzę, a ty odchodzisz. To są przecież sceny balkonowe. Zostało nam półtora roku, jesteśmy z tej samej formacji, będziemy razem reformować wojsko". Zostałem.
Co było później? Cóż, minister wysłał na mnie WSI.
Co to znaczył wysłał? Wojskowe służby rozpoczęły inwigilowanie mnie. Byłem śledzony. I dziś wiem, że szukano na mnie haków.
Na polecenie Komorowskiego? Tak.
Ale to akurat nic dziwnego. Przecież był Pan wiceministrem odpowiedzialnym za zakupy broni. Może martwił się o Pana? Czym innym jest rutynowa, zgodna z prawem osłona kontrwywiadowcza, a czym innym aktywna inwigilacja. Tę akcję WSI uruchomił minister. A byliśmy z Komorowskim przecież takimi "towarzyszami broni" z czasów PRL.
Co się stało z towarzyszem broni Bronisławem Komorowskim?
Dziwnie się zachował. Jeśli nie chciał ze mną pracować, to mógł mnie odwołać, a zaczął inwigilować.
A tak użyto WSI, które zbierały na Pana haki?
Tak. Może ktoś Komorowskiemu zasugerował, że jestem przestępcą, i on w to uwierzył.
Czy możliwe, że Bronisławem Komorowskim kierowały jednak niskie pobudki?
To kwestia jego sumienia.
Ale rozmawiamy o obecnym marszałku Sejmu, który ma wielkie szanse zostać kandydatem na prezydenta i głową państwa.
Może uważał mnie za konkurenta w ministerstwie, a ktoś mu podpowiedział: poszukajmy czegoś na Szeremietiewa. Oglądałem jego konferencję prasową, gdy ogłaszał moją dymisję. Promieniał ze szczęścia. Ale też powiedział w innych okolicznościach, że będzie szczęśliwy, kiedy się okaże, że jestem niewinny.
Powiedział też, że ogłoszenie zarzutów w prasie wobec Pana przeszkodziło w zdobyciu dowodów.
To akurat jest bardzo dziwne. Dwa, trzy tygodnie przed wybuchem afery Bronek powiedział mi, że ukaże się niedobry dla mnie artykuł w jednej z dużych gazet. Mówię mu: no wiesz, zajmuję się polityką, wiec zdaję sobie sprawę, że co pewien czas ukazują się różne rzeczy. Ale on na to: nie, to będzie poważna sprawa. Zapytał, czy jestem w stanie wytłumaczyć się z budowy domu. Rzeczywiście budowałem dom. I wytłumaczyłem się, później, przed skarbówką. Powiedział ponadto po odwołaniu mnie: mam wiedzę, nie mam dowodów.
Komorowski powiedział też, że jeżeli pomylił się co do Pana, jeśli Pan jest niewinny, to będzie go to kosztowało karierę polityczną. I co?
Nic. Teraz mówi, że nie podejmował takiego zobowiązania. Może zapomniał.
I Pan w to wierzy?
Nie. Może się po prostu wtedy pogubił, a teraz stara się o tym zapomnieć, skoro nie ma dobrego wytłumaczenia dla swojego zachowania.
Komorowski zachował się honorowo?
Kodeks Boziewicza mówi o zdolności honorowej. Bronisław Komorowski jej nie ma.
Co to znaczy, że nie ma się zdolności honorowej?
Jeśli ktoś nie miał zdolności honorowej, to nie mógł być wyzwany na pojedynek i traktowało się go jak powietrze.
Czyli Bronisław Komorowski wiedział, że wobec Pana przygotowywane są oskarżenia, które po latach sąd obalił?
Musiał o tym wiedzieć. Dziś nawet wiem, dlaczego tak się to potoczyło.
Dlaczego?
Można postawić pewną hipotezę. MON zapowiadało duże przetargi na trzy rodzaje broni: samolot, transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. Wszystko na jakieś dwadzieścia parę miliardów. Miałem przeprowadzić przetargi, a Komorowski to uniemożliwił.
Generał Sławomir Petelicki powiedział o Panu: "temu człowiekowi wyrządzono wielką krzywdę, obawiano się, że doprowadzi do rozstrzygnięcia przetargów zbrojeniowych, zanim skończy się kadencja rządu AWS-u. Na ten przetarg chrapkę miał SLD".
Generałowi więcej wolno, a ja jestem tylko porucznikiem. Ale, rzeczywiście, odwołanie mnie ze stanowiska sprawiło, że wszystko przeszło awansem na następny rząd. Kto inny już dokonywał tych zakupów. Odwołanie mnie w atmosferze skandalu sprawiło, że ten cel został osiągnięty.
Bronisław Komorowski działał pod czyimś wpływem?
Mogło tak być.
WSI?
Raczej nie.
Czy Komorowski dał się zmanipulować WSI?
Był uwikłany - moim zdaniem - w grę, ale tym wikłającym nie były WSI.
A kto?
Ktoś, kto był zainteresowany, żeby nie było niespodzianek w tych przetargach.
Lobbyści firm zbrojeniowych?
Powiedzmy raczej: ludzie i ośrodki zainteresowani przetargami.
Komorowski działał w interesie lobbystów?
Nienormalnie to wygląda, przyznaję.
Teraz Bronisław Komorowski chce kandydować na prezydenta.
Dziwię mu się.
Dlaczego?
Biorąc pod uwagę jego tradycje rodzinne, to powinien się trochę inaczej zachować. Gdy okazało się, że podejrzewał mnie niesłusznie, to należałoby powiedzieć: przepraszam cię, pomyliłem się. Pewnie uznałbym, że sprawa jest załatwiona.
Komorowski Pana przeprosił?
Nie. I dlatego w jego sytuacji nie odważyłbym się kandydować na najważniejszy urząd w państwie.
Czy sprawa Szeremietiewa obciąża sumienie Komorowskiego?
Powinna obciążać. Jest takie rosyjskie przysłowie: lubisz katasia, lubi i sanoczki wozit (lubisz zjeżdżać na sankach, to musisz też je ciągnąć pod górkę).
Czy Bronisław Komorowski ma moralne prawo do tego, żeby kandydować na prezydenta?
Uważam, że nie. Ale ja nie jestem jego sędzią, to jest kwestia jego sumienia, no i wyborców.
Ile paszportów miał Pana współpracownik Zbigniew Farmus, za którym wysłano śmigłowce na Bałtyk, aby mógł aresztować go UOP?
Dwa. Polski i kanadyjski.
Mówiono o czterech paszportach, o tym, że ucieka z kraju.
To nieprawda. Przez te wszystkie lata stawiał się na każde wezwanie sądu. Z jego aresztowania zrobiono cyrk i wmawiano, że łapią szpiega.
Kto zrobił ten cyrk?
Decyzje o wysłaniu śmigłowców, zawracaniu promu, na którym podróżował Farmus, podjął Bronisław Komorowski. Dziś Farmus jest zniszczonym człowiekiem.
Bronisław Komorowski będzie pewnie czytał ten wywiad. Może chce mu Pan coś przekazać?
Powiem tak: niczego od ciebie nie chcę i staram się o tobie zapomnieć.
Nie chce Pan przeprosin?
A po co? Skoro on nie odczuwa takiej potrzeby. Nie chcę użalać się na sobą i obnosić się z tym, czego doświadczyłem.
Kim jest zatem Bronisław Komorowski?
Biednym człowiekiem. Dostrzegam też dysonans między tym, jak go odbieram, a tym, jak on siebie sam prezentuje.
Co to znaczy?
On prezentuje się jako człowiek odpowiedzialny, umiarkowany, z konserwatywnym systemem wartości i odwołujący się do patriotyzmu. A dostrzegam w tym coś na kształt hipokryzji.
Mógłby Pan zaufać Komorowskiemu?
To wykluczone. Raz mu zaufałem, to wystarczy.
Co Pan myśli o Radosławie Sikorskim?
Dziwny młodzian.
Młodzian?
No właśnie. Długo go znam i czasami wydaje mi się, że jest w nim ciągle, mimo upływu lat, taka młodzieńcza emocjonalna niestabilność. Na szczęście jego żona wygląda na stanowczą, więc jeżeli ona go stabilizuje, to może jest w porządku.
Ale na czym jeszcze polega jego młodzieńczość?
To latanie F-16, skoki na spadochronie. Latałem na kilku samolotach, ale bez kamer i prasy. Kiedyś przyjechałem do 6. Brygady Powietrzno-Desantowej. Proponują skok ze spadochronem w tzw. tandemie, z asekuracją. Odmówiłem. No i te radykalne zmiany w poglądach i opiniach. Sikorski przeszedł dla mnie zaskakującą ewolucję.
Chciał wieszać komunistów na drzewach?
Prawie. Chciał rozliczać bardzo surowo. Z takiego radykała zmienił się w łagodnego, ugodowego człowieka zapraszającego Rosję do NATO. Irytują mnie dziś jego język i zachowanie. Sikorski to dziwny młodzian. Długo go znam i czasami wydaje mi się, że jest w nim taka młodzieńcza emocjonalna niestabilność. Na szczęście jego żona wygląda na stanowczą
Jakie?
Wypowiada słowa nielicujące z zajmowanym stanowiskiem. Szef MSZ używa niedyplomatycznego języka. To nie uchodzi. Być może zostało w nim coś z dawnego korespondenta wojennego w Afganistanie, a może to jest jakaś świadomie przyjęta metoda pokazywania, że się jest gorliwszym członkiem PO niż inni.
Sikorski i Komorowski byli zafascynowani służbami wojskowymi?
Chyba tak. Cywile, którzy nigdy nie służyli w wojsku, łatwo ulegają czarowi munduru. Obserwowałem to zjawisko na przykładzie wielu. Ulega temu ktoś taki spoza wojska, któremu wojskowi cały czas "walą pingwiny".
Co to znaczy "walić pingwina"?
Oficer staje na baczność, stuka obcasami i melduje: "tak jest, panie ministrze, ma pan rację, panie ministrze". Wszyscy salutują, meldują i minister cywil w końcu zaczyna wierzyć, że jest genialny. Komfortowa sytuacja.
Sikorski i Komorowski zachorowali na "walenie pingwina"?
Być może.
A jakie haki mogą być na Radka Sikorskiego?
Był korespondentem wojennym brytyjskiej prasy w czasach zimnej wojny. Trudno sobie wyobrazić, żeby człowiek, który wyjechał z PRL, mógł bez takiego "błogosławieństwa", np. tajnych służb brytyjskich, jeździć po świecie. Ale to jest wiedza, której nie jesteśmy tu w stanie zweryfikować.
Kto wygra: Komorowski czy Sikorski?
PO źle wytypowała kandydatów.
Bo?
Obaj mają jakieś problemy. A są w Platformie ludzie lepiej nadający się na stanowisko prezydenta RP.
A kto w tych wyborach prezydenckich ma Pana głos?
Jeszcze nikt.
Jest Pan zniechęcony do polityki?
Nie, nawet się zastanawiam, czy do niej nie wrócić.
Jak?
Kilku znajomych namawia mnie do startu w wyborach na prezydenta Warszawy. Nie wykluczam, że spróbuję. Może w stolicy będzie prezydent wybrany nie dlatego, że popiera go jakaś potężna partia.
Czyją specjalnością jest dziś polityka hakowa?
W polskiej polityce wszystkich. A mój przypadek dowodzi, że każdego można unicestwić.
Tak po żołniersku. Co Panu zrobiono?
Draństwo.
Bał się Pan o swoje życie?
Był taki moment. Myślałem tak: przecież niczego nie znajdą, a skoro tak potężna machina została uruchomiona, to najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdybym nie żył. Mam pozwolenie na broń. W trakcie przeszukania mojego gabinetu w MON zabrano mi ją z mojego sejfu. A później, mimo że byłem podejrzany o popełnienie poważnych przestępstw, tę broń mi oddano. W jednym z ważnych tygodników przeczytałem: gdyby Szeremietiew miał honor, toby palnął sobie w łeb. Wtedy przypomniały mi się słowa mojego dziadka: "Romek, pamiętaj, martwi nie mają racji".
W Pana sprawie był jeden reżyser?
O nie, tam był łańcuszek tzw. ludzi dobrej woli. To była przecież bardzo potężna operacja, cały aparat państwowy był zaangażowany.
W Polsce hasają obce służby?
Oczywiście, że tak. Skoro nasz wschodni sąsiad ma ambicje odbudowania pozycji mocarstwowej, to powinien interesować się naszym krajem. Im bardziej okazuje nam lekceważenie, tym bardziej jest nami zainteresowany. Rosja tak ma. Jesteśmy dla niej bardzo ważni.
Czytał Pan raport o likwidacji WSI?
Tak. Ale ja nie demonizuję WSI.
Naprawdę?
Nie warto. Można i trzeba reformować służby i można je nawet rozwiązywać, ale tego typu operacji nie robi się z hałasem i przy otwartej kurtynie. Mówiąc obrazowo: narzuca się na wszystko koc i pod nim operuje się skalpelem. Tymczasem ustawiono pieniek na rynku przy fontannie i toporkiem odcinano nogi, ręce, głowy.
Co Pan myśli o polskich elitach?
Polacy, jako naród, mają kompleks. Myślimy, że jesteśmy słabi i nie jesteśmy w stanie się obronić. W okresie międzywojennym zawarliśmy sojusz z Francją, bo to był jedyny gwarant naszego bytu państwowego. Jesteśmy w podobnej sytuacji, nie tak dramatycznej w sensie geopolitycznym, ale nadal nie możemy obyć się bez gwaranta naszego bezpieczeństwa. A taka gwarancja, jak wiemy z 1939 r., może być zawodna.
Miejsce Francji zajęły USA?
Oczywiście. Tylko że dodatkowo czas Polski Ludowej wytworzył w wielu zdolność do serwilizmu. Mnie bardzo irytuje, że Polacy objawiają w relacjach z innymi, jak to kiedyś określił Melchior Wańkowicz, "kundlizm". Kundel to sympatyczne stworzenie, ale co jest największym jego pragnieniem? Mieć pana. Wiem, że jesteśmy słabsi, ale mamy swoją wartość, mamy polski interes narodowy i musimy rozmawiać z najsilniejszymi bez kompleksów.
Dużo jest "kundlizmu" w relacjach z Amerykanami?
Sporo. I żeby było jasne: jestem twardym zwolennikiem sojuszu z USA. Ale powinniśmy dbać o wszechstronne zabezpieczenia, które sprawią, że nie znajdziemy się w takiej sytuacji jak we wrześniu 1939 r. Nie zapominajmy, że w Jałcie był nie tylko Stalin, ale także prezydent USA.
Ktoś mówi jeszcze do Pana Szary Mietek?
O tak. Raz ktoś zwrócił się do mnie "panie Mieczysławie", bo skoro mówią na mnie Szary Mietek, to myślał, że to moje imię. Ale inny rozmówca rozśmieszył mnie serdecznie. Moje nazwisko brzmi tak samo jak lotnisko w Moskwie, Szeremietiewo. Ten ktoś zwrócił się do mnie "panie Wnukow". Rzeczywiście, jest w Moskwie lotnisko Wnukowo.
Początek formularzaDół formularzaCo się stało z towarzyszem broni Bronisławem Komorowskim? Dziwnie się zachował. Jeśli nie chciał ze mną pracować, to mógł mnie odwołać, a zaczął inwigilować.
A tak użyto WSI, które zbierały na Pana haki? Tak. Może ktoś Komorowskiemu zasugerował, że jestem przestępcą, i on w to uwierzył.
Czy możliwe, że Bronisławem Komorowskim kierowały jednak niskie pobudki? To kwestia jego sumienia.
Ale rozmawiamy o obecnym marszałku Sejmu, który ma wielkie szanse zostać kandydatem na prezydenta i głową państwa. Może uważał mnie za konkurenta w ministerstwie, a ktoś mu podpowiedział: poszukajmy czegoś na Szeremietiewa. Oglądałem jego konferencję prasową, gdy ogłaszał moją dymisję. Promieniał ze szczęścia. Ale też powiedział w innych okolicznościach, że będzie szczęśliwy, kiedy się okaże, że jestem niewinny.
Powiedział też, że ogłoszenie zarzutów w prasie wobec Pana przeszkodziło w zdobyciu dowodów. To akurat jest bardzo dziwne. Dwa, trzy tygodnie przed wybuchem afery Bronek powiedział mi, że ukaże się niedobry dla mnie artykuł w jednej z dużych gazet. Mówię mu: no wiesz, zajmuję się polityką, wiec zdaję sobie sprawę, że co pewien czas ukazują się różne rzeczy. Ale on na to: nie, to będzie poważna sprawa. Zapytał, czy jestem w stanie wytłumaczyć się z budowy domu. Rzeczywiście budowałem dom. I wytłumaczyłem się, później, przed skarbówką. Powiedział ponadto po odwołaniu mnie: mam wiedzę, nie mam dowodów.
Komorowski powiedział też, że jeżeli pomylił się co do Pana, jeśli Pan jest niewinny, to będzie go to kosztowało karierę polityczną. I co? Nic. Teraz mówi, że nie podejmował takiego zobowiązania. Może zapomniał.
I Pan w to wierzy? Nie. Może się po prostu wtedy pogubił, a teraz stara się o tym zapomnieć, skoro nie ma dobrego wytłumaczenia dla swojego zachowania.
Komorowski zachował się honorowo? Kodeks Boziewicza mówi o zdolności honorowej. Bronisław Komorowski jej nie ma.
Co to znaczy, że nie ma się zdolności honorowej? Jeśli ktoś nie miał zdolności honorowej, to nie mógł być wyzwany na pojedynek i traktowało się go jak powietrze.
Czyli Bronisław Komorowski wiedział, że wobec Pana przygotowywane są oskarżenia, które po latach sąd obalił? Musiał o tym wiedzieć. Dziś nawet wiem, dlaczego tak się to potoczyło.
Dlaczego? Można postawić pewną hipotezę. MON zapowiadało duże przetargi na trzy rodzaje broni: samolot, transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. Wszystko na jakieś dwadzieścia parę miliardów. Miałem przeprowadzić przetargi, a Komorowski to uniemożliwił.
Generał Sławomir Petelicki powiedział o Panu: "temu człowiekowi wyrządzono wielką krzywdę, obawiano się, że doprowadzi do rozstrzygnięcia przetargów zbrojeniowych, zanim skończy się kadencja rządu AWS-u. Na ten przetarg chrapkę miał SLD". Generałowi więcej wolno, a ja jestem tylko porucznikiem. Ale, rzeczywiście, odwołanie mnie ze stanowiska sprawiło, że wszystko przeszło awansem na następny rząd. Kto inny już dokonywał tych zakupów. Odwołanie mnie w atmosferze skandalu sprawiło, że ten cel został osiągnięty.
Bronisław Komorowski działał pod czyimś wpływem? Mogło tak być.
WSI? Raczej nie.
Czy Komorowski dał się zmanipulować WSI? Był uwikłany - moim zdaniem - w grę, ale tym wikłającym nie były WSI.
A kto? Ktoś, kto był zainteresowany, żeby nie było niespodzianek w tych przetargach.
Lobbyści firm zbrojeniowych? Powiedzmy raczej: ludzie i ośrodki zainteresowani przetargami.
Komorowski działał w interesie lobbystów? Nienormalnie to wygląda, przyznaję.
Teraz Bronisław Komorowski chce kandydować na prezydenta. Dziwię mu się.
Dlaczego? Biorąc pod uwagę jego tradycje rodzinne, to powinien się trochę inaczej zachować. Gdy okazało się, że podejrzewał mnie niesłusznie, to należałoby powiedzieć: przepraszam cię, pomyliłem się. Pewnie uznałbym, że sprawa jest załatwiona.
Komorowski Pana przeprosił? Nie. I dlatego w jego sytuacji nie odważyłbym się kandydować na najważniejszy urząd w państwie.
Czy sprawa Szeremietiewa obciąża sumienie Komorowskiego? Powinna obciążać. Jest takie rosyjskie przysłowie: lubisz katasia, lubi i sanoczki wozit (lubisz zjeżdżać na sankach, to musisz też je ciągnąć pod górkę).
Czy Bronisław Komorowski ma moralne prawo do tego, żeby kandydować na prezydenta? Uważam, że nie. Ale ja nie jestem jego sędzią, to jest kwestia jego sumienia, no i wyborców.
Ile paszportów miał Pana współpracownik Zbigniew Farmus, za którym wysłano śmigłowce na Bałtyk, aby mógł aresztować go UOP?
Dwa. Polski i kanadyjski.
Mówiono o czterech paszportach, o tym, że ucieka z kraju. To nieprawda. Przez te wszystkie lata stawiał się na każde wezwanie sądu. Z jego aresztowania zrobiono cyrk i wmawiano, że łapią szpiega.
Kto zrobił ten cyrk? Decyzje o wysłaniu śmigłowców, zawracaniu promu, na którym podróżował Farmus, podjął Bronisław Komorowski. Dziś Farmus jest zniszczonym człowiekiem.
Bronisław Komorowski będzie pewnie czytał ten wywiad. Może chce mu Pan coś przekazać? Powiem tak: niczego od ciebie nie chcę i staram się o tobie zapomnieć.
Nie chce Pan przeprosin? A po co? Skoro on nie odczuwa takiej potrzeby. Nie chcę użalać się na sobą i obnosić się z tym, czego doświadczyłem.
Kim jest zatem Bronisław Komorowski? Biednym człowiekiem. Dostrzegam też dysonans między tym, jak go odbieram, a tym, jak on siebie sam prezentuje.
Co to znaczy? On prezentuje się jako człowiek odpowiedzialny, umiarkowany, z konserwatywnym systemem wartości i odwołujący się do patriotyzmu. A dostrzegam w tym coś na kształt hipokryzji.
Mógłby Pan zaufać Komorowskiemu? To wykluczone. Raz mu zaufałem, to wystarczy.
Co Pan myśli o Radosławie Sikorskim? Dziwny młodzian.
Młodzian? No właśnie. Długo go znam i czasami wydaje mi się, że jest w nim ciągle, mimo upływu lat, taka młodzieńcza emocjonalna niestabilność. Na szczęście jego żona wygląda na stanowczą, więc jeżeli ona go stabilizuje, to może jest w porządku.
Ale na czym jeszcze polega jego młodzieńczość? To latanie F-16, skoki na spadochronie. Latałem na kilku samolotach, ale bez kamer i prasy. Kiedyś przyjechałem do 6. Brygady Powietrzno-Desantowej. Proponują skok ze spadochronem w tzw. tandemie, z asekuracją. Odmówiłem. No i te radykalne zmiany w poglądach i opiniach. Sikorski przeszedł dla mnie zaskakującą ewolucję.
Chciał wieszać komunistów na drzewach? Prawie. Chciał rozliczać bardzo surowo. Z takiego radykała zmienił się w łagodnego, ugodowego człowieka zapraszającego Rosję do NATO. Irytują mnie dziś jego język i zachowanie
Jakie? Wypowiada słowa nielicujące z zajmowanym stanowiskiem. Szef MSZ używa niedyplomatycznego języka. To nie uchodzi. Być może zostało w nim coś z dawnego korespondenta wojennego w Afganistanie, a może to jest jakaś świadomie przyjęta metoda pokazywania, że się jest gorliwszym członkiem PO niż inni.
Sikorski i Komorowski byli zafascynowani służbami wojskowymi? Chyba tak. Cywile, którzy nigdy nie służyli w wojsku, łatwo ulegają czarowi munduru. Obserwowałem to zjawisko na przykładzie wielu. Ulega temu ktoś taki spoza wojska, któremu wojskowi cały czas "walą pingwiny".
Co to znaczy "walić pingwina"? Oficer staje na baczność, stuka obcasami i melduje: "tak jest, panie ministrze, ma pan rację, panie ministrze". Wszyscy salutują, meldują i minister cywil w końcu zaczyna wierzyć, że jest genialny. Komfortowa sytuacja.
Sikorski i Komorowski zachorowali na "walenie pingwina"? Być może.
A jakie haki mogą być na Radka Sikorskiego? Był korespondentem wojennym brytyjskiej prasy w czasach zimnej wojny. Trudno sobie wyobrazić, żeby człowiek, który wyjechał z PRL, mógł bez takiego "błogosławieństwa", np. tajnych służb brytyjskich, jeździć po świecie. Ale to jest wiedza, której nie jesteśmy tu w stanie zweryfikować.
Kto wygra: Komorowski czy Sikorski? PO źle wytypowała kandydatów.
Bo? Obaj mają jakieś problemy. A są w Platformie ludzie lepiej nadający się na stanowisko prezydenta RP.
A kto w tych wyborach prezydenckich ma Pana głos? Jeszcze nikt.
Jest Pan zniechęcony do polityki? Nie, nawet się zastanawiam, czy do niej nie wrócić.
Jak? Kilku znajomych namawia mnie do startu w wyborach na prezydenta Warszawy. Nie wykluczam, że spróbuję. Może w stolicy będzie prezydent wybrany nie dlatego, że popiera go jakaś potężna partia.
Czyją specjalnością jest dziś polityka hakowa? W polskiej polityce wszystkich. A mój przypadek dowodzi, że każdego można unicestwić.
Tak po żołniersku. Co Panu zrobiono? Draństwo.
Bał się Pan o swoje życie? Był taki moment. Myślałem tak: przecież niczego nie znajdą, a skoro tak potężna machina została uruchomiona, to najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdybym nie żył. Mam pozwolenie na broń. W trakcie przeszukania mojego gabinetu w MON zabrano mi ją z mojego sejfu. A później, mimo że byłem podejrzany o popełnienie poważnych przestępstw, tę broń mi oddano. W jednym z ważnych tygodników przeczytałem: gdyby Szeremietiew miał honor, toby palnął sobie w łeb. Wtedy przypomniały mi się słowa mojego dziadka: "Romek, pamiętaj, martwi nie mają racji".
W Pana sprawie był jeden reżyser? O nie, tam był łańcuszek tzw. ludzi dobrej woli. To była przecież bardzo potężna operacja, cały aparat państwowy był zaangażowany.
W Polsce hasają obce służby? Oczywiście, że tak. Skoro nasz wschodni sąsiad ma ambicje odbudowania pozycji mocarstwowej, to powinien interesować się naszym krajem. Im bardziej okazuje nam lekceważenie, tym bardziej jest nami zainteresowany. Rosja tak ma. Jesteśmy dla niej bardzo ważni.
Czytał Pan raport o likwidacji WSI? Tak. Ale ja nie demonizuję WSI.
Naprawdę? Nie warto. Można i trzeba reformować służby i można je nawet rozwiązywać, ale tego typu operacji nie robi się z hałasem i przy otwartej kurtynie. Mówiąc obrazowo: narzuca się na wszystko koc i pod nim operuje się skalpelem. Tymczasem ustawiono pieniek na rynku przy fontannie i toporkiem odcinano nogi, ręce, głowy.
Co Pan myśli o polskich elitach? Polacy, jako naród, mają kompleks. Myślimy, że jesteśmy słabi i nie jesteśmy w stanie się obronić. W okresie międzywojennym z warliśmy sojusz z Francją, bo to był jedyny gwarant naszego bytu państwowego. Jesteśmy w podobnej sytuacji, nie tak dramatycznej w sensie geopolitycznym, ale nadal nie możemy obyć się bez gwaranta naszego bezpieczeństwa. A taka gwarancja, jak wiemy z 1939 r., może być zawodna.
Miejsce Francji zajęły USA? Oczywiście. Tylko że dodatkowo czas Polski Ludowej wytworzył w wielu zdolność do serwilizmu. Mnie bardzo irytuje, że Polacy objawiają w relacjach z innymi, jak to kiedyś określił Melchior Wańkowicz, "kundlizm". Kundel to sympatyczne stworzenie, ale co jest największym jego pragnieniem? Mieć pana. Wiem, że jesteśmy słabsi, ale mamy swoją wartość, mamy polski interes narodowy i musimy rozmawiać z najsilniejszymi bez kompleksów.
Dużo jest "kundlizmu" w relacjach z Amerykanami? Sporo. I żeby było jasne: jestem twardym zwolennikiem sojuszu z USA. Ale powinniśmy dbać o wszechstronne zabezpieczenia, które sprawią, że nie znajdziemy się w takiej sytuacji jak we wrześniu 1939 r. Nie zapominajmy, że w Jałcie był nie tylko Stalin, ale także prezydent USA.
Ktoś mówi jeszcze do Pana Szary Mietek? O tak. Raz ktoś zwrócił się do mnie "panie Mieczysławie", bo skoro mówią na mnie Szary Mietek, to myślał, że to moje imię. Ale inny rozmówca rozśmieszył mnie serdecznie. Moje nazwisko brzmi tak samo jak lotnisko w Moskwie, Szeremietiewo. Ten ktoś zwrócił się do mnie "panie Wnukow". Rzeczywiście, jest w Moskwie lotnisko Wnukowo.
Dziękuję za rozmowę
Pretensje terytorialne czyli: potęga "dialogu" Pamiętam, że gdy po raz pierwszy Argentyńczycy napadli na Falklandy, siedziałem internowany w Białołęce. I pamiętam entuzjazm z jakim witaliśmy tryumf British Navy nad flotą argentyńską – i kapitulację okupacyjnych wojsk argentyńskich przed... trzy razy mniej licznymi siłami Brytyjczyków. Co było zresztą efektem tego, że armia argentyńska składała się z poborowych; celem poborowego jest przeżyć. Celem zawodowego żołdaka jest: „Walczyć! Pozabijać trochę wrogów! Zwyciężyć!” On po to zaciągnął się do armii. I już obawiał się, że odejdzie z niej bez przeżycia prawdziwej wojny – a tu: JEEEEST! Wojna! Strzelanina! To prawdziwy żywioł prawdziwego żołnierza. Teraz napisałem tekst p/t: Falklandy po raz wtóry W swoim czasie śp. Dwight "Ike" Eisenhower określił sowieckie metody negocjacji słowami: "Co nasze - to nasze; a o tym co wasze powinniśmy podyskutować".Tę samą szlachetną metodę usiłuje właśnie zastosować socjalistyczna prezydentka Argentyny, p. Krystyna Fernandez de Kirchner. Ona chce od Wielkiej Brytanii tylko jednego drobiażdżku: by ta usiadła do stołu, by negocjować o przyszłości Falklandów.Tymczasem Argentyna nie ma żadnych praw do tych wysp, nigdy nie należały one do Argentyny, a jedynym powodem roszczenia jest to, że leżą bliżej Argentyny niż Anglii. W takim razie Polska powinna sobie rościć pretensje do Bornholmu...
A z północy zgłasza się p.Hilaria Clintonowa, gotowa "dopomóc w negocjacjach" - to znaczy: tak sprawę zawikłać, by USA stały się Wielkim Rozjemcą. Lady Małgorzata baronessa Thatcherowa nie prosiła o pomoc, nie "siadła do stołu", tylko posłała na Falklandy flotę. Ciekawe, czy p. Gordon Brown okaże się, jak Ona, mężczyzną - czy babą? Obawiam się, że to drugie. Dziś ludzi uczy się, że najważniejszy jest „dialog” i „porozumienie” a także „kompromis”. Tymczasem polityk dążący do kompromisu zawsze przegra z tym, który bezkompromisowo dąży do celu. JKM
Podkulone Ogony Ćwierć wieku temu, w głębi stanu wojennego, Adam Michnik porównał ludzi biorących udział w komunistycznym głosowaniu do małp dających się kopulować szefowi WRON Wojciechowi Jaruzelskiemu. Analiza równie wulgarna, co późniejsze amory Michnika z Jaruzelskim, ale jedno wydawało się pewne - w wolnej Polsce nawet najgorszy cham nie będzie mógł porównać życia politycznego do systemu dominacji w stadzie zwierząt. A jednak stało się, że dzięki współpracy Michnika z Jaruzelskim organizatorami i luminarzami polityki w III RP zostali byli funkcjonariusze SB i ich agenci. W ten sposób Gromosław Czempiński wraz z Andrzejem Olechowskim wymyślili Platformę Obywatelską, a do współpracy przybrali sobie Donalda Tuska. I tu doszło do wydarzenia, którego przyczyny i przebieg objaśnić winien prof. Paweł Śpiewak przy pomocy prof. Ireneusza Krzemińskiego. Chodzi o radykalną zmianę stylu. Esbecy i ich agenci starali się pokazywać jako arbitrzy elegancji, a Tusk wprowadził do Platformy masę społecznej chuliganerii, która ostatni taki grupowy sukces odniosła podczas naboru do PZPR po Marcu`68. Ale i bez badań naukowych jest jasne, że Ryszard Sobiesiak nieprzypadkowo stał się przyjacielem i alter ego liderów PO. Łączy ich ta sama nieskrywana agresywność, tym bardziej dobitna, że wyrażana „na luzie"; dumne z siebie prostactwo, nie uznające różnic kompetencyjnych i kulturowych, a poddające wszystkich i wszystko chuligańskiej brzytwie Ochama - „I co mi zrobisz, łachudro?"; pogarda dla świata polityki, którego obroty mierzy się nie wartością głoszonych idei („miłość", jako cyniczny wystrój burdelu), a korupcją i szantażem „kwitami". I nie chodzi tu tylko o tych, z którymi, jak z Drzewieckiem czy Chlebowskim, Sobiesiak ustanowił stosunek pana do lokaja, ale o podobieństwo z całym najbliższym otoczeniem Tuska, które zresztą wypada na korzyść „Rycha". Jest w gębie mniej gładki niż Sławomir Nowak, ale dzięki temu nawet bardziej wiarygodny. Jest bardziej „wyluzowany" niż Tomasz Arabski, więc można sądzić, że w walce z prezydentem o samolot machnąłby ręką i rozkazał pilotom-żołnierzom: „A niech sobie leci". Jest spokojniejszy od Sławomira Nitrasa, więc mniej bezpośrednio ujawnia knajactwo, jako całkowity horyzont światopoglądowy. Jest lepiej zorganizowany niż Marcin Rosół, mniej galaretowaty od .....(imię) Misiaka, bardziej zdecydowany niż Bronisław Komorowski, mniej mizdrzący się niż Radosław Sikorski... Czyżby „Rychu" był z nich najlepszym kandydatem? Śpiewakowi i Krzemińskiemu pozostawiam analizę jawnie głoszonego przez Sobiesiaka, a przez ludzi PO z trudem ukrywanego, stosunku do mediów. Osobisty przyjaciel najbliższego przyjaciela Tuska, bliski wspóracownik Grzegorza Schetyny, kumpel szefa klubu PO, do witających go w sejmie ludzi z kamerami i mikrofonami rzucił: „łachudry" i parę innych obelżywości. Miałem wrażenie, że w tym tłumie absolutnie dominującą część stanowili dziennikarze czynnie, starannie, z uporem i wbrew wszystkiemu zakłamujący rzeczywistość i wspierający Platformę oraz osobiście Donalda Tuska wraz z jego dworem. Czyżby więc sławny biznesmen, kość z kości i krew z platformerskiej krwi publicznie wyraził pogardliwą opinię o propagandystach z TVN wraz z czynownikami z TVN24? A jeszcze miałaby ona dotyczyć całej gromadki brunetek i blondynek z giewu? A dlaczego miałoby być inaczej z wyrobnikami frontu dezinformacji z rozgłośni radiowych od A do Z? Należy wierzyć, że Rafał Dutkiewicz dobrze wie, co mówi określając panującą w PO mentalność jako wilczą i bezwzględną i jakby powtarzając za Michnikiem z r. 1985: „Jest przywódca stada, a ci, którzy są w jego stadzie, mniej więcej co pół godziny, muszą podkulić ogony i pokazać, że są podporządkowani". Dutkiewicz łączy „polityczne zbrutalizowanie i zezwierzęcenie" języka działaczy PO z faktem, że „Tusk jest cyniczny". Ten cynizm i zezwięrzęcenie doprowadziły do tego, że o kolegach mówi się tak: „ten już "nie żyje", tamtego "zabijemy" jutro w południe, a z tamtym nie ma co gadać, bo on zostanie "zajeb...". Zdaje się, że w tej sytuacji Układowi nie pozostaje nic innego, jak skłonienie Michnika do dania odporu faktom i napisania eseju „Moralność, jako fundament światopoglądowy i codzienna praktyka kierownictwa oraz mas członkowskich PO", a niegdysiejszą piewczynię Stalina do wzmożenia entuzjazmu i ułożenia hymnu „Miłość, jako stygmat na czole Tuska". Po tym wszystkim Platformersi będą już mogli dumnie wyprostować podkulone ogony i w prawyborach desygnują „Rycha" na kandydata na prezydenta Wyszkowski