261

ZAPATERO i Historia kryzysu w Hiszpanii Po objęciu władzy przez José Zapatero religia została wyrugowana ze szkół publicznych, a z programów nauczania zostały usunięte wszelkie odniesienia do chrześcijaństwa i moralności chrześcijańskiej. Rząd dokonał rewizji wydatków budżetowych na Kościoły i związków wyznaniowych, faworyzując kosztem katolików inne wyznania: muzułmanów, protestantów oraz gminy żydowskie. Władze popierają de facto - na razie wbrew obowiązującemu prawu - aborcję na żądanie. Nastąpiła "liberalizacja" procedury rozwodowej, zalegalizowano na szczeblu krajowym "małżeństwa" homoseksualistów wraz z prawem adopcji dzieci przez takie związki. Nasuwa się pytanie, dlaczego w tym katolickim kraju tak silny jest fundamentalizm laicki i następuje tak ostra polaryzacja społeczna? Odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Hiszpania - podobnie jak Polska - jest krajem tradycyjnie katolickim. I właśnie dlatego jest szczególnie poddana agresywnemu i wyjątkowo brutalnemu antykatolicyzmowi o rodowodzie oświeceniowym. Zorganizowana walka z Kościołem trwa w Hiszpanii od XVIII wieku i ma swoją krwawą historię. Nasiliła się wyraźnie w XIX wieku wraz ze wzrostem znaczenia ruchów sekciarskich, masońskich, socjalistycznych, anarchistycznych i liberalnych. Apogeum niszczenia Kościoła nastąpiło jednak w latach 30. ubiegłego wieku. Było to spowodowane faktem, że w liberalnych środowiskach politycznych, które stanowiły trzon lewicowego rządu utworzonego w 1931 roku, kluczową rolę odgrywały osoby powiązane z masonerią ideologicznie przeciwną religii katolickiej.

Zbiorowe barbarzyństwo W pierwszej połowie lat 30. ubiegłego wieku został przygotowany grunt pod działania mające na celu eksterminację hiszpańskiego duchowieństwa i ludzi wierzących. Skala okrucieństwa i nienawiści, jakiej dopuścili się republikanie, była porażająca. Dorównuje niechlubnej rewolucji francuskiej oraz rzezi Wandei, a także rewolucji bolszewickiej i zbrodniczemu antyreligijnemu terrorowi stalinowskiemu. We wprowadzonej przez rząd republikański konstytucji nastąpiło drastyczne ograniczenie swobód religijnych i wolności sumienia. Państwo dokonało kasaty wielu zakonów i skonfiskowało ich mienie. Religia została usunięta ze szkół. Zakazywano "propagandy religijnej", czyli katolickich procesji, pogrzebów i ślubów. Antykatolickie działania rządu wywołały reakcję biskupów hiszpańskich. Już 6 maja 1931 r. doszło do bardzo ostrego wystąpienia ks. kard. Pedro Segury y Sáenza, arcybiskupa Toledo i Prymasa Hiszpanii. W specjalnym liście pasterskim napiętnował on antykościelną i antyreligijną politykę władz republiki i wezwał do oporu, z jasnym realizmem napominając: "(...) Jeśli pozostaniemy 'cisi i bezczynni', jeśli pozwolimy poddać się 'apatii i strachowi' (...) to nie będziemy mieli prawa lamentować, gdy gorzka rzeczywistość pokaże nam, że zwycięstwo należało do nas, lecz nie wiedzieliśmy, co to znaczy walczyć jak dzielni rycerze gotowi iść na śmierć w chwale". Kilka lat później okazało się, jak wiele racji miał kardynał, który napominał, że strach apostoła rozzuchwala zło. Punktem kulminacyjnym prześladowań Kościoła był jednak okres wojny domowej. W latach 1936-1939 nasiliła się akcja niszczenia krzyży, burzenia i palenia świątyń. Zamordowano jedną czwartą duchowieństwa całego kraju. Z rąk rewolucyjnych oprawców, jak obliczyli historycy, zginęło 13 biskupów, 4184 księży, 2365 zakonników oraz 283 siostry zakonne. W niektórych diecezjach wymordowano ponad 90 procent kapłanów! Uśmiercono również ponad 300 tys. świeckich katolików. Rozmiary i różnorodność działań władz republikańskich przeciwko Kościołowi i religii wywoływały rosnące wzburzenie. "Oceniając w sposób ogólny ekscesy rewolucji komunistycznej w Hiszpanii, można stwierdzić, że nie ma w historii narodów zachodnich drugiego takiego zbiorowego barbarzyństwa, takiego nagromadzenia zamachów na podstawowe prawa Boga, społeczeństwa i osoby ludzkiej" - napisali biskupi hiszpańscy w 1937 r. w orędziu do biskupów całego świata.

Testament Azany Od tamtych tragicznych wydarzeń upłynęło ponad 70 lat, a socjalistyczny rząd, który sprawuje władzę w Hiszpanii od wyborów w 2004 r., najwyraźniej nawiązuje do niektórych elementów tradycji wojującego antyklerykalizmu. Urodzony w 1960 r. José Luis Rodríguez Zapatero, lider socjalistów i premier hiszpańskiego rządu, jest reprezentantem tzw. trzeciej generacji europejskich socjalistów. Pierwsza, której sztandarowymi postaciami byli Willy Brand, kanclerz Niemiec, i Fran?ois Mitterand, prezydent Francji, lansowała "socjalizm z ludzką twarzą". Druga, reprezentowana przez premiera Wielkiej Brytanii Tony'ego Blair'a i kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera, proponowała "kapitalizm z czerwonymi ornamentami socjalnymi". Trzecia proponuje zamiast koloru czerwonego gejowski tęczowy i "szczęście bez Marksa i Jezusa" - rewolucję seksualną i zideologizowane państwo opiekuńcze. José Zapatero po objęciu władzy zaproponował ostry kurs antykatolicki. W grudniu 2007 r. przyjęto w Kortezach ustawę o pamięci historycznej podnoszącej na piedestał walkę z Kościołem, czyli sztandarowy element tożsamości hiszpańskiej lewicy. Zrehabilitowano republikanów, a więc inspiratorów antykatolickiego barbarzyństwa z lat 30. Socjaliści i komuniści, mimo oczywistego udziału w zbrodniach na katolikach, nadal nie przyznają się do winy. Religia została wyrugowana ze szkół publicznych, a z programów nauczania zostały usunięte wszelkie odniesienia do chrześcijaństwa i moralności chrześcijańskiej. Rząd dokonał rewizji wydatków budżetowych na Kościoły i związki wyznaniowe, faworyzując kosztem katolików inne wyznania: muzułmanów, protestantów oraz gminy żydowskie. Władze popierają de facto - na razie wbrew obowiązującemu prawu - aborcję na żądanie. Nastąpiła "liberalizacja" procedury rozwodowej, zalegalizowano na szczeblu krajowym "małżeństwa" homoseksualistów wraz z prawem adopcji dzieci przez takie związki. Działania socjalistycznego rządu Zapatero są ewidentnym znakiem kampanii antyreligijnej i antykulturowej. Inspirowane są ideologią "neutralności światopoglądowej" i polegają na administracyjnym uprzywilejowaniu przez państwo przekonań antychrześcijańskich i ateizujących, a dyskryminacji przekonań wynikających z chrześcijańskiej tożsamości Hiszpanii. Mają charakter planowych i długofalowych działań dechrystianizacyjnych. Hiszpański rząd konsekwentnie prowadzi aktywną politykę "liberalizacji praw obyczajowych" i "laicyzacji sfery publicznej". Dzieci na lekcjach wychowania obywatelskiego są przymusowo indoktrynowane, jak to wspaniale być gejem. Przedstawiciele władz prowadzą kampanię propagandową na rzecz likwidacji "niezaprzeczalnych przywilejów Kościoła katolickiego" i rewizji układu państwo - Kościół katolicki z 1979 roku. Zamierzają znieść m.in. dotacje na utrzymanie świątyń oraz ulgi podatkowe dla zakonów, sprzeciwiają się obecności krzyży w budynkach publicznych. José Zapatero i jego partia konsekwentnie starają się realizować testament republikańskiego prezydenta Azany z października 1931 roku. Ten fanatyczny antyklerykał - będąc pełen zachwytu dla sukcesów ofensywy antykatolickiej w tym kraju - publicznie wyraził radość z tego, że Hiszpania jakoby "przestała być katolicka". Jednak celem, jaki obecnie stawiają sobie socjaliści, jest stworzenie państwa już nawet nie laickiego, ale "laicystycznego". W ten sposób intencje socjalistów określił na łamach popierającego rząd Zapatero lewicowego dziennika "El Pais" Gregorio Peces-Barba, rektor opanowanego przez antyklerykałów państwowego uniwersytetu Carlosa III w Madrycie i jeden z głównych doradców premiera. Zamierzenia socjalistów spod znaku Hiszpańskiej Robotniczej Partii Socjalistycznej (PSOE) oraz popierającą ich partię komunistyczną Izquierda Unida (IU) oraz katalońskich lewicowych nacjonalistów z Esquerra Republicana de Catalunya (ERC) jeden z komentatorów bardzo trafnie określił mianem Kulturkampfu.

Każde życie się liczy W lipcu 2008 r. (po wygranych ponownie w marcu wyborach) socjaliści zapowiedzieli szybkie uchwalenie liberalnej ustawy o aborcji, legalizację eutanazji, rewizję konkordatu z 1979 r. oraz zmniejszenie obecności przedstawicieli Kościoła oraz symboli religijnych na uroczystościach państwowych. Jednak w lutym 2009 roku prace nad projektami szczególnie drażliwych ustaw, takich jak projekt ustawy o rewizji konkordatu oraz o eutanazji, złożone przez lewicowych sojuszników partii socjalistycznej, zostały zawieszone. Stało się to w okresie wizyty w Hiszpanii sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej ks. kard. Tarcisia Bertonego. Włoski hierarcha wygłosił konferencję o prawach człowieka w nauczaniu Benedykta XVI. Spotkał się nie tylko z hiszpańskimi biskupami, dając wyraz poparcia Stolicy Apostolskiej dla krytycznego wobec rządu stanowiska hiszpańskiego Episkopatu wyrażonego m.in. w "Nocie w sprawie ukierunkowania moralnego". Odbył również spotkania z premierem José Zapatero i wicepremier Marią Teresą Fernández de la Vegą. Apelował i prosił, aby bronić życia ludzkiego, oraz przypominał, że rodzice mają prawo do wychowania swoich dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Jednak po chwilowym wstrzymaniu działań przeciwko życiu ludzkiemu we wrześniu 2009 r. rząd zaproponował ustawę jeszcze bardziej liberalizującą zabijanie dzieci poczętych. W jej świetle kobieta będzie mogła dokonać aborcji w ciągu pierwszych 14 tygodni, a nawet w ciągu 22 tygodni, "jeśli płód zagraża zdrowiu lub życiu matki bądź jest zdeformowany". Dostęp do aborcji mają uzyskać już 16-letnie dziewczęta, które bez wiedzy rodziców będą mogły zabić swoje dziecko, mimo że jako nieletnie - według obowiązującego prawa - nie mają praw wyborczych i nie mogą na przykład kupić alkoholu czy prowadzić samochodu. Poza tym ma zostać zniesiona klauzula sumienia, co oznacza, że jeśli lekarz odmówi wykonania zabójstwa poczętego dziecka, to może zostać pozbawiony prawa do wykonywania zawodu. Antyludzki wymiar tego projektu oraz determinacja rządu, by go wprowadzić, doprowadziły do szerokiej krytyki działań rządu. Należy zwrócić uwagę, że socjalistyczny rząd doprowadził kraj do trudności gospodarczych, bezrobocie osiągnęło najwyższy wskaźnik z wszystkich krajów UE i dlatego kosztem niewinnego życia ludzkiego za wszelką cenę próbuje odwrócić uwagę opinii publicznej od istotnych problemów. Nie dziwi zatem, że nawet sondaże pokazały brak społecznej zgody dla tego projektu w kraju, który od lat jest poddawany sekularyzmowi oraz "dyktaturze relatywizmu moralnego". Dlatego tak masowy był udział Hiszpanów 17 października w marszu poparcia dla "życia, kobiety i macierzyństwa" oraz sprzeciw wobec rządowej ustawy o aborcji. Pod hasłem "Każde życie się liczy" (Cada vida importa) zorganizowano w Madrycie ogromną manifestację, w której uczestniczyło 2 miliony ludzi. Zapateryści znaleźli się w defensywie. Według badań w 2008 r. ich projekty popierało 57 proc. respondentów, a przeciwko było 30 procent. W październiku br. - według danych opublikowanych w dzienniku "La Vanguardia" - na nieograniczoną aborcję zgadzało się już tylko 44 proc. badanych, przeciw rządowemu projektowi opowiedziało się natomiast aż 46 proc. Hiszpanów. Ten wynik to kubeł zimnej wody dla socjalistów, którzy twierdzili, że ich pomysły cieszą się poparciem większości społecznej. W dość zgodnej ocenie komentatorów, na zmianę postaw Hiszpanów miały istotny wpływ marsze dla życia organizowane przez organizacje pro-life. Manifestacja z 17 października była kolejną z rzędu, jednak punktem zwrotnym była manifestacja w Madrycie w 2005 roku. Wówczas po raz pierwszy na ulice Madrytu wyszły setki tysięcy ludzi, by wystąpić w obronie podstawowych praw człowieka. Kolejna manifestacja odbyła się 30 grudnia 2007 r. i wywołała wściekły atak na hiszpańskich biskupów, których intencją miała być rzekoma chęć przywrócenia "moralności frankistowskiej". Socjaliści podjęli wówczas również próbę podziału duchownych na "postępowych" i "reakcyjnych". Zupełnie jak w Polsce w czasach PRL i III RP.

Produkty hiszpańskiej laicyzacji Czy ostatnie wydarzenia w Hiszpanii oznaczają, że mamy do czynienia z przesileniem i rząd wycofa się ze swoich agresywnych pomysłów? Sprawa jest bardziej złożona. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że procesy laicyzacyjne w Hiszpanii są bardziej zaawansowane niż w Polsce. Usystematyzowana sekularyzacja w tym kraju trwa od wielu lat. Socjaliści rządzili Hiszpanią w latach 1982-1996 i od 2004 roku. Regularnie w niedzielnej Mszy św. uczestniczy poniżej 25 proc. wiernych. Jedynie niecała jedna piąta wiernych modli się codziennie, religia nie ma też większego wpływu na podejmowanie istotnych życiowych decyzji. Według statystyk trzy na cztery małżeństwa się rozwodzą. Dramatycznie niski jest wskaźnik powołań kapłańskich, fatalna sytuacja demograficzna i zaledwie jedna trzecia Hiszpanów deklaruje odpis podatkowy w wysokości 0,5 proc. na potrzeby materialne Kościoła. José Zapatero i jego ekipa, którzy pierwsze zwycięstwo wyborcze w 2004 r. osiągnęli niespodziewanie dzięki serii tragicznych zamachów terrorystycznych 11 marca 2004 r. w Madrycie, byli nieprzygotowani do objęcia władzy. Krwawe ataki Al-Kaidy na pociągi dowożące ludzi do pracy w Madrycie, które pochłonęły 200 ofiar, sprawiły, że Hiszpanie zagłosowali na socjalistów nie tyle dla ich programu, ile dlatego, że PSOE opowiadała się za natychmiastowym wycofaniem hiszpańskich wojsk z Iraku. Poza tym socjaliści dobrze wyczuli, że Hiszpanie są zmęczeni 8-letnimi rządami Partii Ludowej i premiera José Marii Aznara. Brak pomysłów ekonomicznych w polityce społecznej oraz polityki względem separatyzmów (baskijskiego, katalońskiego - spraw tak drażliwych w Hiszpanii) i migracji oraz brak sukcesów w polityce zagranicznej postanowili zrekompensować uderzeniem w Kościół. Dlatego zaproponowali antykatolickie reformy. Trafnie odczytali przy tym nastroje społeczne. Bo według badań większość Hiszpanów popiera obyczajową i religijną politykę rządu - 62 proc. jest za "małżeństwami" homoseksualnymi, 60 proc. za likwidacją lekcji religii, 72 proc. za ułatwieniami w uzyskiwaniu rozwodów. W mediach publicznych nie ma programów religijnych, a udział Kościoła w debacie publicznej jest ograniczony. W dość zgodnej opinii znawców tematu, José Zapatero nie jest "bezwzględnym lewakiem" nieliczącym się z opinią publiczną, lecz raczej produktem hiszpańskiej laicyzacji. Doktor Paweł Skibiński zwraca uwagę, że socjalistyczny premier postąpił tylko krok dalej niż poprzedniczka PSOE u steru rządów - Partia Ludowa (PP), nazywana u nas "konserwatywną". To ona cierpi na kompleks "frankizmu" i swoiście podejmowanego progresizmu. Panicznie obawia się przyklejenia łatki "tradycjonalizmu". To Partia Ludowa dopuściła do legalizacji związków homoseksualnych na szczeblu regionalnym, m.in. w tradycyjnie prawicowej Nawarze, gdzie jej przedstawiciele w decydującym głosowaniu wstrzymali się od głosu. To za jej panowania powszechnie tolerowano praktykę obchodzenia ustawy antyaborcyjnej. To pod koniec kadencji Aznara doszło do pierwszej adopcji dziecka przez parę jednopłciową. Katolicy pozostają w PP mniejszościowym lobby, którego ta nie chce całkiem stracić, ale które ma coraz mniejszy wpływ na linię ugrupowania. Partia Ludowa rządziła osiem lat i niczego nie zrobiła, by zahamować rozkład rodziny przez zmianę ustaw uchwalonych jeszcze przez socjalistów pod wodzą premiera Gonzalesa. W Hiszpanii działają zatem podobne mechanizmy jak w Polsce. Na przestrzeni ostatnich 20 lat były i są w naszym kraju partie, które powołują się na chrześcijańską inspirację, ale gdy są u władzy i przychodzi godzina próby, to swoimi działaniami pokazują, że nie liczą się z katolicką wrażliwością.

Spór o generała Franco Politycy tzw. prawicy i lewicy przeliczyli się jednak w ocenie sytuacji Kościoła w Hiszpanii. Otóż po okresie prób dialogu i poszukiwania kompromisu z liberalną demokracją Episkopat Hiszpanii, któremu przewodniczy arcybiskup Madrytu ks. kard. Antonio Maria Rouco Vareli, nastąpił powrót do postawy cytowanego wcześniej ks. kard. Pedro Segury y Sáenza, arcybiskupa Toledo i Prymasa Hiszpanii w latach 30. ubiegłego wieku. Hierarchowie zaczęli się wypowiadać bardziej stanowczo. Masowo pojawiały się wydawnictwa przybliżające stanowisko Kościoła w istotnych sprawach społecznych oraz nauczanie Kościoła w aspekcie bioetyki i etyki seksualnej. Zwiększoną aktywność zaczął przejawiać laikat oraz organizacje i stowarzyszenia świeckich katolików. Pojawiała się czytelna odpowiedź na antykatolickie działania rządu. Od kilku lat organizowane są masowe demonstracje katolików przeciwko polityce rządu i zbiera się podpisy pod petycjami w obronie lekcji religii w szkołach. Z drugiej strony w Hiszpanii nadal żywe są podziały z przeszłości. Należy pamiętać, że krwawy terror i antyklerykalizm czasów II Republiki oraz dramatyczna wojna domowa skłoniły wielu duchownych do sprzyjania generałowi Francisco Franco. Więź ta, mimo późniejszych prób zerwania, pozostaje w pamięci wielu Hiszpanów i do dziś używana jest jako argument przeciwko Kościołowi. Środowiska centrolewicowe, a zwłaszcza lewicowe, oskarżają Kościół o brak neutralności oraz rozdrapywanie ran, np. przez beatyfikację kilkuset męczenników prześladowań religijnych z lat 1931-1939. Jest to argument ideologiczny i polityczny podporządkowany antyklerykalizmowi. Ksiądz prałat Vicente Cárcel Ortí, autor znakomitej książki "Mrok nad ołtarzem. Prześladowania kościoła w Hiszpanii w latach 1931 - 39", słusznie podkreśla, że "beatyfikowane ofiary nie są określane jako męczennicy wojny domowej, lecz męczennicy prześladowań religijnych, gdyż księża, seminarzyści, zakonnice nie brali udziału w wojnie, lecz byli mordowani z nienawiści do wiary! Od początków swego istnienia Kościół oddawał cześć męczennikom i będzie to nadal czynił. Instytucje państwowe i wojskowe wspominają 'poległych w wojnie' i 'ofiary represji politycznych', zarówno z obozu nacjonalistów, jak i republikanów, i nikt nie zarzuca im, że otwierają stare rany. Chociaż czasami niektóre partie w sposób ewidentny instrumentalizują te wydarzenia. (...) Należy także wyjaśnić rzecz zasadniczą - kto w tamtych latach walczył o republikę, nie bił się o demokrację i wolność, lecz o wprowadzenie reżymu na wzór sowieckiego! Dlatego gen. Franco miał rację, gdy twierdził, że walczy z komunizmem. Jeżeli nie zwyciężyłby Franco, w Hiszpanii mielibyśmy hiszpański Związek Sowiecki".

Przebudzenie Zapateryzm, czyli wojujący antykatolicyzm, stanowi eksperyment wnikliwie analizowany w całej Europie. José Zapatero - po klęsce socjaldemokratów w ostatnich wyborach w Niemczech, kiepskiej kondycji brytyjskiej Partii Pracy i bezbarwności jej lidera premiera Gordona Browna - urósł na główną gwiazdę socjalistycznej międzynarodówki. Jest podziwiany przez bywalców europejskiego różowo-tęczowego salonu. Stanowi źródło inspiracji i natchnienia dla wszelkiej maści antyklerykałów i dechrystianizatorów nie tylko w całej Unii Europejskiej, lecz również w Polsce. Zapateryzm, a szczególnie przeciwdziałanie temu groźnemu zjawisku, jest jednak również wnikliwie analizowane w środowiskach ludzi zatroskanych o przyszłość Europy i naszej cywilizacji. Wiele wskazuje na to, że w coraz szerszych kręgach ludzi wierzących mija okres fascynacji opacznie rozumianym dialogiem i chowaniem głowy w piasek, by nie "drażnić" i nie "narzucać przekonań". "Przestraszone" i "kapitulanckie" chrześcijaństwo w zderzeniu z agresywnym laicyzmem i zjawiskami dechrystianizacyjnymi było używane do "neutralizacji" Kościoła. Na marginesie należy zauważyć, że do uderzania w Kościół wykorzystywani byli również "postępowi" i "liberalni" teologowie oraz różnej maści "odnowiciele" i "reformatorzy", a także "życzliwe media", które mniej lub bardziej nachalnie proponowały swoistą wizję "Kościoła otwartego". Obecnie, gdy już gołym okiem widać skalę i skutki rozmiękczania, następuje wyraźna zmiana. Wystarczy obserwować, do jakich reakcji nie tylko we Włoszech, lecz także w wielu innych państwach doprowadził skandaliczny wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, który otworzył możliwość usuwania krzyży z przestrzeni publicznej w krajach Unii Europejskiej. Jasny i jednoznaczny jest głos pasterzy Kościoła. Papież Benedykt XVI w końcu października br. mówił do przedstawicieli Unii Europejskiej: "Nasz kontynent nie może przetrwać bez chrześcijaństwa. Nie wolno nam zapominać o korzeniach". Z kolei ks. kard. Walter Kasper, przewodniczący Papieskiej Rady do spraw Popierania Jedności Chrześcijan, po orzeczeniu Trybunału strasburskiego apelował: "Nie śpij Europo! Chrześcijanie, podnieście głos!".
W tym szerszym kontekście trzeba spojrzeć również na Hiszpanię, katolicki kraj traktowany jako szczególny poligon doświadczalny, na którym są testowane techniki dechrystianizacji wypracowane przez ludzi "oświeconych" w ich "laboratoriach idei". Czyżby jednak nastąpiło przegrzanie i atak na Kościół doprowadził do przebudzenia katolików, którzy laicyzatorom wydawali się już bezbronni i spacyfikowani? Czyżby antykatolicka fobia José Zapatero i jego popleczników wywołała reakcję odwrotną do zmierzonej? Czyżby zamiast paraliżu spowodowała u ludzi dobrej woli odruch koniecznej obrony zagrożonych pryncypiów? Ten artykuł jest ujęty przez p. Jackowskiego na stronach radia Maryja tyle ze o Zapatero jest więcej informacji w innych ujeciach. Ja nie lamie praw autorskich tylko je wymieniam jako przykłady do innego podejścia ekonomicznego Kresowiak

Kłamcy u władzy Pan minister Rostowski publicznie przyznał, że faktyczny deficyt tegorocznego budżetu to nie oficjalne 48 miliardów, ale około stu. I że przyszłoroczny to też mniej więcej dwa razy więcej niż on sam oficjalne podaje. Ale najlepsze jest, w jaki sposób to przyznał: ot, tak, mimochodem, stwierdzając, że "przecież wszyscy to wiedzą", że prawda jest inna, niż się oficjalnie podaje. Z lekceważącym machnięciem ręką na tych, których prawdziwym informacjom wielokrotnie gorliwie zaprzeczał i on, i reszta "hołoty zwanej rządem" (jak to śpiewa DJFunkyKoval; przy okazji gratuluję mu wyrażenia tak znakomicie tego, co od dawna czuję, ale nie mogłem sam wyrazić, bo na basie gram bardzo słabo) - a co oni tam gadają, przecież wszyscy wiedzą. Po prostu, do wczoraj ekonomiści, którzy ostrzegali przed kreatywną księgowością pana Jana Vincenta Jacka, byli panikarzami, frustratami, oszustami i, last but not least, pisowcami. A od dziś są nudziarzami, którzy powtarzają rzeczy wszystkim od dawna znane, a panu ministrowi zwłaszcza, dlatego on się tymi powszechnie znanymi faktami nie przejmuje, on jest dalej, on pyta, niczym finansowy Lenin: "co robić?". A ci tam, nudziarze, powtarzający w kółko o stu miliardach deficytu, o długu publicznym rosnącym codziennie o 300 milionów złotych - jak zwykle o cały etap spóźnieni. Czy to państwu coś przypomina? Pewnie nie, bo państwo jesteście w większości młodzi. Ale mnie to przypomina do złudzenia zachowanie komunistów. Nie myślę o Gierku czy Jaruzelskim, ale o tej rzeszy drobnych szujek z rozmaitych "Trybun", "Globów" czy "Tu Jedynek", różnych partyjnych nadzorców środowiska dziennikarskiego czy literackiego, działaczy. Katyń? - dziwili się nazajutrz po Sierpniu. - No co, Katyń, przecież wszyscy wiedzą, ale chodzi o to, żeby ta zamierzchła tragedia nie rzucała cienia na naszą wspólną przyszłość, bo przecież geopolitycznie dla opcji na Moskwę nie ma alternatywy. Propaganda sukcesu? No przecież, co wy, każde dziecko wiedziało, że to pic na wodę, ale teraz nie ma co wracać do przeszłości, trzeba zacisnąć pasa, żeby wyjść z kryzysu. Tak właśnie mówiły - pamiętam dobrze, bo okres 1980-1982 to moje, jak to się ładnie nazywa, "przeżycie pokoleniowe" - te same obleńce i szuje, które jeszcze tydzień wcześniej głosiły sukcesy "drugiej Polski" i gromiły wichrzycieli na żołdzie "wrogich ośrodków dywersyjnych", godzących w niezłomną przyjaźń polsko-radziecką. Tak to wyglądało. I tak dokładnie wygląda to teraz. "Bolek"? Przecież wszyscy wiedzieli. I pan premier, który w oczy żywe nam kłamał, i pan minister, który pluł na "karłów moralnych", i pan redaktor, który zarzuty, że plując w telewizji na historyków IPN nie dał im możliwości wypowiedzenia się i obrony, odpierał z przekonaniem, że "swołocz opluwająca wielkiego Polaka prawa głosu mieć nie powinna"; i za tę gorliwą usłużność kasował kolejne miliony, Wiktory i tytuły "dziennikarza roku". Teraz oni wszyscy będą bez cienia wyrzutów sumienia, bez jednego przepraszam, oznajmiać - no i co tam, "Bolek", co za sensacja, przecież wszyscy to od zawsze wiedzieli. Nie ma co się grzebać w przeszłości, lepiej mówmy teraz o tym, jak wesprzeć rząd w ratowaniu finansów publicznych, w walce z ciemnym, protestującym na ulicach motłochem, który nie rozumie konieczności cięć! Smoleńsk? Po pół roku, kiedy wszystko już gniło, zniszczało, nawet pan prokurator Parulski zaczął zauważać, że coś chyba z tym zabezpieczeniem wraku i miejsca katastrofy nie tak. Że rosyjskie władze kłamią i wodzą nas za nos, że kontrola naziemna zniknęła, protokołów nie ma, w ogóle, zda się, nie było nigdy w Smoleńsku żadnego lotniska, a jeśli było, to cywilne. A polski rząd zachował się i zachowuje nadal jak banda służalców nie mających odwagi nawet odezwać się przy Putinie własnym głosem, że ogłoszona w kwadrans po katastrofie wina pilotów czy rzekoma presja śp. prezydenta to tak samo wyssane z palca kłamstwa, jak "czterokrotne podchodzenie do lądowania". No i co z tego? Kto został za mówienie prawdy opluty, ten jest opluwany nadal, a ci, którzy kłamali, organizowali nagonkę na zabitego prezydenta i mącili wodę, jak gdyby nigdy nic ogłaszają nagle, że "nie są zadowoleni" z zabezpieczenia wraku, ale to drobiazg, bo przecież w końcu pojadą do Smoleńska polscy archeolodzy... No, dobrze, na razie tylko kilku, żeby "przygotować" przyszłe badania. Gospodarka? Prywatyzacja? Proszę wygrzebać z  archiwum "Gazety Wyborczej" wywiad udzielony Dominice Wielowieyskiej przez Jana Krzysztofa Bieleckiego, uważanego za główny mózg Tuska. Mówi w nim słowo w słowo to samo, co dziesięć lat wcześniej mówił Gabriel Janowski, wyszydzony i wyrzucony za drzwi jako wariat. Przecież wszyscy to zawsze wiedzieli... Tak, trzeba komasować własność państwową, zamiast prywatyzować, wykupywać prywatne banki państwowymi, a ową grupę G-7, o którą wspomniany Janowski czepiał się sejmowej mównicy, by jej nie oddawać Niemcom, dziś zwaną Energą, z powrotem od Niemców odkupić. Ale nie traćmy czasu na te rozmowy, lepiej mówmy, jak pomóc rządowi przekonać Unię Europejską, że oddanie Polski w pacht Gazpromu nie naruszy tutaj interesów niemieckich, bo inaczej zaraz zabraknie nam gazu. Od czasu peerelu nie mieliśmy w Polsce do czynienia z tak zmasowanym kłamstwem, z przywróceniem kłamstwu roli jednej z równorzędnych, jeśli nie podstawowej, strategii pijarowskiej władzy i establishmentowych mediów. Ani z takim bezwstydem i nonszalancją w traktowaniu własnego kłamstwa jako czegoś oczywistego. No i czego chcecie ode mnie, że wczoraj mówiłem coś wręcz przeciwnego niż dziś? No co wy, dzieci jesteście? Przecież wszyscy wiedzieli. No, może część frajerów ujadających po internetowych mediach to rzeczywiście spontaniczni idioci, których udało nam się uwarunkować jak psy Pawłowa, ale w końcu na tym polega polityczna skuteczność, nie? A zresztą, czym się ludzie władzy mają denerwować? Czy którykolwiek z  menedżerów, oskarżanych o spowodowanie światowego kryzysu, stracił na nim bodaj centa? Wszyscy jeszcze zarobili i żyją dziś jak pączki w maśle. Na krachu finansowym państwa rządzący też mogą jeszcze zarobić grube miliony, choćby spekulując w odpowiedniej chwili papierami dłużnymi. Już nie mówię o panu Jacku Janie Vincencie, który po prostu wróci do Londynu i o żałosnym końcu swoich "radosnych reform" będzie przez resztę życia głosił wykłady jako o ciekawym, choć z przyczyn niezależnych od niego nie zakończonym sukcesem kazusie. Ale i reszta znajdzie sobie miękkie lądowanie. A długi będą spłacać "młodzi, wykształceni i z dużych miast". Jak byli na tyle głupi, żeby nie umieć dodać dwóch do dwóch, i żeby wierzyć oszustom, że trzeba im oddać wszystko, bo inaczej przyjdzie straszny Kaczor i zabroni im się bzykać bez ślubu - to niech spłacają. "Słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak" - jak to pisał poeta. Rafał A. Ziemkiewicz

Nauka czytania “Dziennika Gazety Prawnej” “Tusk dogadał się ze Schetyną. Mają układ” – informuje portal “Dziennika Gazety Prawnej”. W papierowej wersji tytuł jest bardziej wyważony: “Kompromis w sprawie zarządu PO”. Zarówno w “papierze” jak i na stronie “DGP”  w  leadzaie notki czytamy: “Donald Tusk i Grzegorz Schetyna zawarli porozumienie w sprawie podziału miejsc w zarządzie Platformy Obywatelskiej – ustalił “DGP”. Wolne osiem miejsc mają obsadzić po połowie osoby wskazane przez Tuska i Schetynę”. Co to za układ? Przed jutrzejszym zjazdem PO? To wyborów na jutrzejszym zjeździe już nie będzie? – może zadać sobie pytanie naiwny czytelnik. Czytajmy dalej, może coś zrozumiemy? “Zgodnie z umową wolnych osiem miejsc mają obsadzić po połowie osoby wskazane przez Tuska i Schetynę. Z nieoficjalnych informacji wynika, że osobami wskazanymi przez premiera mają być Hanna Gronkiewicz-Waltz i Ewa Kopacz, które zostaną wiceprzewodniczącymi partii, oraz Radosław Sikorski i Jacek Rostowski lub Paweł Graś.Natomiast Grzegorz Schetyna ma wskazać Sławomira Rybickiego i Jarosława Gowina oraz jeszcze dwie członkinie Platformy.W sobotę odbędzie się konwencja Platformy, na której ma zostać wybrana rada krajowa. To ona potem wybierze zarząd partii. Możliwe są niespodzianki, bo mogą paść kandydatury z sali.” Dzwonię do kolegi, który wewnętrzne problemy PO z reporterskiego obowiązku.

Po krótkiej rozmowie rozumiem już wszystko – do zarządu z automatu wchodzi szef partii, czyli Tusk, 16 szefów regionów  oraz proponowane przez szefa partii w myśl parytetowych nowinek dwie kobiety – wiceprzewodniczące. Tak naprawdę więc domniemany układ Tuska i Schetyny dzieli i wyznacza z góry jeszcze tę mniejszościowe osiem miejsc w zarządzie, jaki ma w swej władzy wybrać zjazd. A dokładnie zjazd, który wpierw wybierze radę krajową, która z kolei ma wybrać  nominatów na te parę wolnych miejsc. Ale jeśli wierzyć “Dziennikowi GP” nawet i one są już rozdzielone w skutek udanego targu Donka i Grześka.To po co dziesiątki delegatów fatygują się na zjazd? Jak to po co? Aby zrobić tłum dla kamer. Aha wiem – są jeszcze “możliwe niespodzianki” w postaci “kandydatur z sali”. Ale skoro dwaj liderzy Tusk i Schetyna już miejsca podzielili to pewnie żaden “fuks” z sali nie ma szans. Wydawałoby się, że to świetny temat na czołówki. Dwóch macherów wyznacza zarząd przed zjazdem. Jak twierdzi np. poseł Ryszard Kalisz – takie patologie nie mogą być obojętne obywatelom skoro  wszyscy płacimy na utrzymanie partii politycznych. Tylko  w żadnej z gazet nie znalazłem żadnego komentarza, który nachyliłby się nad przedzjazdowymi wieściami z obozu PO. Ciekawe dlaczego? Semka

Objawy paniki w Ministerstwie Prawdy Od momentu opublikowania przez „Misję specjalną” szokujących materiałów dotyczących niszczenia dowodów rzeczowych przez Rosjan, można odnieść wrażenie, że Ministerstwo Prawdy zatrzęsło się w swych posadach i teoria spiskowa mówiąca o wypadku lotniczym 10 kwietnia zaczęła się z wolna sypać jak tynk w ruderze. Oto już możemy usłyszeć i przeczytać, że bracia Moskale coś ukrywają, że czegoś nie chcą przekazać, że kontrolerzy nie byli bez winy, że – no kto by pomyślał, po solennych zapewnieniach min. Kopacz – szczątki ludzkie nie tylko są do znalezienia we wrześniu, ale i mogą nadal tkwić w smoleńskiej ziemi. Nowa mądrość etapu? Najwyraźniej. Jeszcze we wczesnych tygodniach po tragedii, część notabli, tu nieoceniony J. Miller, ale przecież i oficerowie z prokuratury wojskowej, grali twarzami, tj. swoimi wyrazami bezgranicznego oburzenia czy straszliwym marsem na czole dawali nam znać, że „samo pomyślenie jest zbrodnią” - jeśli chodzi oczywiście o pomyślenie, iż ci ludzie niewiele w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy zrobili i robią. Nigdy nie zapomnę tego zasępionego oblicza Millera, gdy reporterka jednej z majowych (o ile pamiętam) „Misji specjalnych” dopytywała o kwestię ciał ofiar, o szczątki, o sekcje zwłok. I biedny Miller, przyoblekłszy swe dostojne oblicze jakimś takim wyjątkowym marsem, aż słów nie mógł dobrać w odpowiedzi, wykrztusiwszy w końcu, że min. Kopacz naprawdę się napracowała i to w najcięższych, niewyobrażalnych warunkach. Lada dzień minie pół roku, a naszym dzielnym śledczym już tylko mars na twarzy pozostanie – choć, co tu dużo kryć, mało już przekonujący, zważywszy na to właśnie, co pokazano w niedawnej „Misji”, na to, że Rosjanie nie przekazują istotnych materiałów (z wrakiem włącznie), no i na to, że ludzkie szczątki wciąż mogą na miejscu katastrofy spoczywać. Na szczęście wesoły premierek wyjechał sobie na urlopik, więc tego wszystkiego nie musi widzieć, słyszeć ani czuć. Jeszcze weselszy ministerek Graś w ogóle nie widzi problemu z niczym, bo jedyny problem, jak pamiętamy, to było to, że on biedny bezpodstawnie oskarżył poczciwych omonowców o okradanie zwłok, no i była z tego ino „bolszaja oszybka”. Niestety, samym (nawet ministerialnym) śmichem się wszystkiego przykryć nie da, no i zapewne na tę ewentualność Ministerstwo Prawdy szykuje jakąś „nową wersję zdarzeń”, która pojęcie błędu ludzkiego rozszerzy na kontrolerów lotu. Lepsze to niż nic, ktoś powie, ale miejmy świadomość, że zamknięcie sprawy na poziomie „winy kontrolerów” wcale niczego nie wyjaśni. Już nie muszę przypominać o tym, że w dziesiątkach, jeśli nie setkach analizach blogerów oraz tych bardzo nielicznych polskich dziennikarzy zajmujących się na serio śledztwem, kwestia nieprawidłowej pracy ludzi z wieży była czymś oczywistym i szeroko komentowanym. Gdyby jednak – jak zamierza Ministerstwo Prawdy zapewne za obojętnym przyzwoleniem Kremla – „wszystko” zwalić na kontrolerów, to nie tylko częścią tego „wszystkiego” można z powodzeniem znowu obciążyć „kozakujących pilotów”, lecz przede wszystkim można zamknąć dochodzenie na temat przebiegu zamachu. Eksperci wyjaśniliby nam, że „zarówno piloci, jak i kontrolerzy” popełnili błędy i w ten sposób „Wania z wieży” trafi może przed jakiś ruski sąd albo wpadnie gdzieś idąc po papierosy do kiosku, pod ciężarówkę i koniec. Tymczasem, gdyby to miało być wyłącznie niefortunne, awaryjne lądowanie w lesie, to po pierwsze, nie skutkowałoby ono 70/80-procentowym zniszczeniem samolotu, a po drugie, nie zakończyłoby się ono totalną masakrą (wyglądałoby ono prawdopodobnie tak jak na zamieszczonym wyżej zdjęciu po katastrofie w Habsheim z czerwca 1988). Co więcej, gdyby sprawa ograniczała się wyłącznie do błędnego naprowadzania, to znając kunszt polskich pilotów (na jego temat wielokrotnie się wypowiadali oficerowie lotnictwa), zdołaliby oni posadzić maszynę w taki sposób, by straty były jak najmniejsze. Zapewne byliby jacyś ludzie ranni, ale nie byłoby 96 pogrzebów. Niech nas więc nie uspokajają „pierwsze jaskółki” w mainstreamie, że „może jednak” wieża doprowadziła do katastrofy polskiego tupolewa. Zwróćmy uwagę, że pojawiły się one niejako w odpowiedzi na doniesienia, że – wprost przeciwnie – wieża nie chciała dopuścić do lądowania, lecz nalegała moskiewska „Logika”. Na temat działań tej ostatniej napisał znakomity, analityczny post bloger LogicOnly (http://logiconly.salon24.pl/232144,il-76-zadymka-tumana) - polecam lekturę, jeśli ktoś nie czytał. Teraz należy drążyć sprawę jeszcze bardziej, gdyż zaniedbania kontrolerów są jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Do zbadania jest wciąż wątek Iła-76, no i kwestia rozmaitych zagadkowych szczątków, co do których można mieć wątpliwości, czy należą do polskiego tupolewa. Pisałem o nich ja (http://freeyourmind.salon24.pl/219683,medytacje-smolenskie), pisze też teraz o nich El Ohido Siluro (http://el.ohido.siluro.salon24.pl/231970,dwie-trajektorie-zakopywanie-samolotu) i OHV. Płk E. Klich wspomniał w ostatnim wywiadzie, że różne samoloty były w feralnych godzinach porannych 10 kwietnia nad Smoleńskiem, więc dobrze byłoby ustalić ostatecznie: jakie samoloty, w których godzinach, na jakiej wysokości i w jakiej odległości od polskiego nadlatującego tupolewa. I czy wszystkie figurują w ewidencji wieży kontrolnej. FYM

Celebrities publiczni List  Radziszewska a rozmiękczanie Tuska  „Ponad osiemdziesiąt osobistości życia publicznego podpisało się pod apelem do premiera Donalda Tuska o zdymisjonowanie pełnomocnika rządu ds. równego traktowania. List zostanie dziś złożony w Kancelarii Premiera „ ..”To kolejny głos w sprawie odwołania Elżbiety Radziszewskiej po apelach organizacji kobiecych, klubu Lewicy i nauczyciel„…”Od kilku dni domagają się oni dymisji rządowej pełnomocniczki ds. równego traktowania w związku z jej kontrowersyjnymi wypowiedziami, że szkoła katolicka może odmówić zatrudnienia nauczycielki lesbijki, a także po tym, jak Radziszewska wytknęła w TVN swojemu rozmówcy, że jest gejem.„..( źródło ) Fragament listu „użytecznych celebrities publicznych”…”Od momentu powołania minister Radziszewskiej na urząd pełnomocnika rządu organizacje pozarządowe oraz media zwracały uwagę na jej brak kompetencji, woli współpracy oraz język dyskryminacji, jakiego używa. Wszelką miarę przekroczyła jednak jej niedawna telewizyjna wypowiedź, w której usiłowała zdyskredytować swojego rozmówcę ujawniając telewidzom jego orientację seksualną. To zdarzenie świadczy nie tylko o jej niezrozumieniu dla zasad równego traktowania, równości i tolerancji, ale też o osobistych uprzedzeniach. Takie zachowanie i poglądy dyskredytują ją całkowicie jako osobę, która w polskim rządzie odpowiada za sprawy równego traktowania. Zamiast afirmować te idee podsyca bowiem niechęć i nietolerancję. „… lista  „użytecznych „ i link do całości listu ( źródło ) Mój komentarz Dzieci nie są własnością państwa , ani nie mogą być przedmiotem eksperymentów socjologicznych i osobowościowych państwa i jego instytucji. Jedynymi osobami mającymi prawo do kształtowania osobowości i postaw etycznych oraz światopoglądu dziecka są jego rodzice . I oni i tylko oni są władni decydować w jakich warunkach ma się to odbywać i kto ma w tym procesie uczestniczyć. Rzeczą naturalną jest że rodzice , czy z ich upoważnienia szkoła trosce o prawidłowy rozwój dziecka będą stawiali dużo wyższe wymagania osobom , które będą miały kontakt z dzieckiem , a będąc dla niego autorytetem ich sposób życia i wartości mogą być absorbowane przez dzieci . Nikt sobie chyb Anie wyobraża , że osoba praktykująca weganizm, czy zbawienny wpływ głodówki , co może sie przyczynić do niedorozwoju fizycznego dziecka , czy rozwoju bulimii będzie się nadawała na nauczyciela. Oczywiście trudno sobie wyobrazić aby państwo , czy szkoła narzuciła na nauczyciela człowieka będącego ortodoksyjnym muzułmaninem, muftim wahabbickim, który będzie twierdził ,że prawo szariackie powinno obowiązywać jako prawo państwa, czy że poligamia jest równorzędnym, normalnym modelem rodziny. Nawet jako nauczyciela matematyki. Czy jeśli rodziceuważają , że miejscem  którym ich dzieci znajdą szczęście osobiste jest rodzina i że według nich prawidłowym modelem tej rodziny jest formalny związek mężczyzny i kobiety, małżeństwo, które ze względu n dobro dzieci jakie się w nim pojawią powinno być praktycznie nierozwiązywalne. Co jeśli uważają, że aby zapewnić dzieciom szczęście osobiste w ich życiu dorosłym muszą je do tego przygotować. Wpoić im pewne zasady, wartości , kryteria. Dlaczego osoba występująca w filmach pornograficznych nie może i nie powinna być nauczycielem. Lub osoba uprawiająca prostytucje. Można by wymieniać sytuacje w których istnieją ograniczenia . Najprostszym przypadkiem, kiedy osoba mająca wiedzę , świetnie przygotowana merytorycznie do pracy nauczyciela nie może być nauczycielem jest jej brak umiejętności nawiązania kontaktu z uczniami , przekazania tej wiedzy , zachęceni do większej wytężonej pracy , do pogłębiania znajomości przedmiotu. Warto powtarza, do znudzenia podstawową sprawę . System edukacyjny jest dla dzieci , a nie dzieci dla systemu edukacyjnego. Prawo dziecka do dobrej , prawidłowej , bezpiecznej edukacji i prawidłowego rozwoju emocjonalnego i społecznego jest prawem podstawowym i żaden inne prawa , czy przywileje nie mogą stać ponad nim. Jeśli rodzice uznają ,że kontakt z lesbijka , wahabitą, wyznawcą kultu woodoo , czy prostytutka może zagrażać prawidłowemu rozwojowi emocjonalnemu i społecznemu ich dziecka to nikt nie może domagać się , ba wymusić na rodzicach aby ci „udostępnili„ ich dzieci takiej osobie do nauczania. Inną sprawa jest kwestią „ujawnienia„ gejostwa dziennikarza telewizyjnego . Mamy prawo jako społeczeństwo wiedzieć o osobach publicznych jakiego są wyznania, orientacji seksualnej , politycznej , światopoglądowej . Jest nam to potrzebne ,abyśmy lepiej zrozumieli kontekst otrzymywanej informacji, opinii , czy analiz. Dotyczy to również polityków, urzędników. Czy można kogoś poniżyć ujawniając jego orientacje seksualną, lub stan cywilny. Czy ujawnianie istotnej dla społeczeństwa tego typu informacji może być uwłaczające. Nie jest uwłaczające , ale jest obniżeniem wartości „handlowej„ tej osob . Siła oddziaływania opinio tej osoby dotycząca, wychowania dzieci, stosunku np. do Krzyża Smoleńskiego jako opinii osoby obiektywnej jest bezwartościowa. Oczywiście sprawa tam drugie dno . Atak na Radziszewską ma za zadanie rozmiękczyć Tuska. Już tera zwidzimy bardzo poważne osłabienie pozycji Tuska. Na początku nagła i tajemnicza rezygnacja z prezydentury, następnie łatwa do przewidzenia uniezależnianie się Komorowskiego . Jego każde weto będzie poważnym osłabieniem Tuska. Nikomu nie wytłumaczy ,że w pałacu siedzi wróg . Teraz porażka w walce ze Schetyną. Ten ostatni będzie teraz na równi z Tuskiem mianował tyle samo osób do zarządu   Platformy .A przecież media mogły zaatakować Schetynę , jego znajomość z Sobiesiakiem, puścić jakąś kompromitująca go plotkę . To pozwoliłoby Tuskowi taktycznie osłąbiuć Schetynę. Tak się jednak nie stało . Wręcz odwrotnie. Media mogły zbagatelizować sprawę Radziszewskiej , pominąć ją milczeniem , nie prowokować jej. Teraz nastąpił atak na odsłoniętego Tuska. Jeśli ustąpi i zdymisjonuje Radziszewską to pokaże się jak polityk słaby, osłabiony na tyle ,że nie może chronić swoich ludzi . W systemie wodzowskim takie postrzeganie przywódcy przez zwolenników jest początkiem końca. Co się stanie, kiedy Tusk nie ustąpi i nie zdymisjonuje Radziszewskiej. Bardzo prawdopodobny jest scenariusz , że to sam Tusak stanie się przedmiotem uporczywego, długotrwałego ataku. O brak tolerancji, o ksenofobię, o sprzyjani dyskryminacji itd. Być może będzie to wstępnym przygotowaniem do usunięcia Tuska z przywództwa Platformy .

Marek Mojsiewicz

SMOLEŃSKA CENA UMOWY GAZOWEJ Historia obecnych negocjacji aneksu do umowy międzyrządowej w sprawie dostaw rosyjskiego gazu ma już ponad 20 miesięcy. Jej szczegółowe przedstawienie miałoby zapewne objętość sporej książki i okazało się niestrawne dla większości odbiorców. Trzeba jednak przypomnieć niektóre, istotne fakty. Geneza rokowań sięga przełomu lat 2008-2009, gdy wybuchł rosyjsko-ukraiński spór gazowy. Zawarte w styczniu 2009 r. porozumienie między Gazpromem a ukraińskim Naftohazem wyeliminowało z pośrednictwa handlu gazem spółkę RosUkrEnergo ( w której Gazprom miał połowę udziałów), co z kolei spowodowało obniżenie dostaw gazu do Polski. Pod koniec stycznia 2009 roku polski Gaz-System i PGNiG poinformowały, że RosUkrEnergo, dostarczająca dotąd ok. 2,5 mld m sześc. gazu rocznie zaprzestał dostaw. Kilka dni później, Donald Tusk po spotkaniu z Władimirem Putinem w czasie obrad Światowego Forum Ekonomicznego w Davos oznajmił, że „problem z dostawami gazu do Polski prawdopodobnie zostanie rozwiązany”. Pierwszy warunek tego „rozwiązania problemu” został ujawniony z początkiem marca 2009 roku, gdy minister transportu Rosji Igor Lewitin przyznał, że Gazprom jest gotów dostarczyć Polsce dodatkowe ilości gazu, ale tylko wówczas, jeśli ta zrezygnuje z pośrednika i podpisze aneks do umowy międzyrządowej z 1993 roku. Tego rodzaju zachowania w stosunkach międzynarodowych, wymuszone niezawinionym przez Polskę konfliktem rosyjsko – ukraińskim i zerwaniem dostaw przez spółkę zależną od Gazpromu nie sposób nazwać inaczej jak szantażem. Nieco później dowiedzieliśmy się, że Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo zapłaciło RosUkrEnergo zaległe 70 mln dol. za dostawy gazu z grudnia 2008 roku, co w sposób oczywisty pozbawiło Polskę ważnego argumentu finansowego i mogło wzbudzić w Rosjanach przeświadczenie, że rząd Tuska jest gotów do dalszych ustępstw.Od tego momentu, w historii negocjacji przewijają się dwa podstawowe elementy. Z jednej strony kolejne, mniej lub bardziej jawne żądania wysuwane przez stronę rosyjską, z drugiej zaś – zapewnienia rządu Donalda Tuska, że lada moment kontrakt zostanie podpisany. Ze strony rządu proces ten cechuje stan permanentnej kapitulacji, Rosjanie zaś tylko pozornie prowadzą niepojętą grę na czas, odwlekając efekt końcowy.Warto poszukać odpowiedzi na dwa ważne pytania: dlaczego w ogóle przyjęto szantaż ze strony Rosji oraz dlaczego umowa nie została podpisana do chwili obecnej? Wbrew temu, co twierdzi propaganda grupy rządzącej decyzji o rozpoczęciu negocjacji długoterminowej, międzyrządowej umowy nie można oceniać inaczej jak decyzji politycznej, nie znajdującej uzasadnienia w polskich projektach dywersyfikacyjnych. Obowiązująca wówczas rządowa „Polityka dla przemysłu gazu ziemnego” z marca 2007 r. (opracowana jeszcze przez rząd PiS) zakładała że głównymi działaniami wzmacniającymi bezpieczeństwo energetyczne państwa będą: terminal do odbioru gazu skroplonego, bezpośrednie połączenia gazociągiem ze złożami skandynawskimi (Baltic Pipe), zwiększenie krajowego wydobycia, zawarcie kontraktów długoterminowych na dostawy gazu ze źródeł innych niż rosyjskie. Rząd Tuska do tych działań dodał rozbudowę magazynów gazu oraz budowę połączeń z Niemcami i Czechami, co już podważało opłacalność inwestycji terminalu w Świnoujściu i było sprzeczne ze strategią dywersyfikacji, która wprost zabraniała budowy połączeń międzysystemowych skutkujących dalszym uzależnieniem dostaw gazu do Polski od jednego producenta. Jak napisano w opracowanej przez prezydenckie BBN „Analizie działań na rzecz bezpieczeństwa energetycznego dostaw gazu” z listopada 2009 r. „budowa połączeń międzystemowych z Niemcami, Czechami czy Austrią a także zwiększenie do Polski dostaw gazu w wyniku renegocjacji „kontraktu jamalskiego”, może nasycić rynek krajowy gazem przed wybudowaniem gazoportu w Świnoujściu i tym samym utrudnić podpisanie kolejnych kontraktów na gaz skroplony. Wymienione czynniki będą wpływać na to, czy terminal LNG zostanie ważnym instrumentem dywersyfikacji, czy też jego wpływ na bezpieczeństwo energetyczne kraju będzie umiarkowany.” Trzeba też pamiętać, że w czasie podjęcia decyzji o paktowaniu z Gazpromem obowiązywała umowa z Rosją zawarta do roku 2022 (której zapisy należało egzekwować) oraz istniały realne możliwości zapewnienia dostaw gazu z innych, niż rosyjskie źródeł. Ważną przesłanką, że chodziło o decyzję polityczną jest fakt, że od chwili przejęcia władzy przez obecny układ nie uczyniono nic w sprawie projektu Baltic Pipe -  podmorskiego rurociągu łączącego Polskę z Danią, który zgodnie z harmonogramem miał być oddany do użytku w 2010 roku. W dniu 16 czerwca 2009 r. OGP Gaz – System S.A. wstrzymał realizację projektu Baltic Pipe z powodu „braku zainteresowania na gaz”. Choć Komisja Europejska przyznała inwestycji wsparcie finansowe, zabrakło decyzji rządowej o nadaniu temu projektowi, podobnie jak budowie terminalu LNG, statusu projektu o strategicznym dla państwa znaczeniu. Mając na uwadze, że już w marcu 2008 roku doszło w Ministerstwie Gospodarki do rozwiązania Departamentu Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii, którego urzędnicy nie mieli po prostu nic do roboty można uznać, że grupa rządząca wprost oczekiwała na rosyjską „propozycję nie do odrzucenia” i przyjęła ją nie bacząc na narodową strategie bezpieczeństwa energetycznego. Wbrew twierdzeniom Tuska i Pawlaka, jakoby decyzja o podpisaniu kontraktu gazowego z Rosją wynikała z kalkulacji ekonomicznych (których nikt do tej pory nie przedstawił) i nie ma nic wspólnego z żadną „ideologią” -  była ona podyktowana wyłącznie racjami politycznymi, wynikającymi z dogmatycznego kosmopolityzmu i antypolonizmu Platformy, jej związków z postsowiecką agenturą oraz reorientacji na „poprawę stosunków” z Rosją i Niemcami, co w praktyce oznaczało zwrot ku politycznemu serwilizmowi. Jedyny „interes ekonomiczny” mógł wynikać z faktu, że grupa rządząca reprezentuje interesy lobby rosyjskiego, doskonale ulokowanego w establishmencie III RP i była zainteresowana ponownym umieszczeniem Polski w strefie wpływów Moskwy. Z tej przyczyny, umowa gazowa jest tym najważniejszym kluczem do zrozumienia scenariusza zdarzeń z ostatnich kilkudziesięciu miesięcy i stanowi punkt centralny wokół którego rozgrywają się inne, mniej lub bardziej symboliczne sytuacje. Wszystkie one będą jedynie odbiciem koncepcji, która legła u podstaw traktatu gazowego. W żadnym innym obszarze, jak w sprawie bezpieczeństwa energetycznego nie widać wyraźnie dwóch różnych i przeciwstawnych wizji rozwoju Polski - między koncepcją Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a pomysłami grupy rządzącej. To z inicjatywy Lecha Kaczyńskiego w maju 2007 r. zorganizowano Szczyt Energetyczny w Krakowie, na którym obecni byli prezydenci Azerbejdżanu, Gruzji, Litwy i Ukrainy oraz przedstawiciel prezydenta Kazachstanu. Szczyt ten dał początek niezwykle ważnemu projektowi – Euroazjatyckiemu Korytarzowi Transportu Ropy Naftowej, którego część stanowił rurociąg Odessa-Brody-Płock-Gdańsk, a który pozwoliłby na dostawy ropy naftowej z regionu Morza Kaspijskiego do Polski i Europy. Kolejne szczyty energetyczne, będące kontynuacją spotkania w Krakowie, odbyły się w Wilnie, Kijowie i Baku. Zapadły na nich decyzje, których efektem było przygotowanie przez spółkę Sarmatia, (której udziałowcami są spółki z Polski, Ukrainy, Litwy, Gruzji i Azerbejdżanu) studium wykonalności projektu budowy korytarza do transportu ropy naftowej z regionu Morza Kaspijskiego do Gdańska. Ta inicjatywa polskiego Prezydenta miała pełne poparcie Komisji Europejskiej. Nie trzeba dodawać, że spotkała się z obojętnością, a nawet wrogością grupy rządzącej, która w aktywności Lecha Kaczyńskiego na tym polu upatrywała zagrożenie dla pomysłu uzależnienia Polski od rosyjskiego dyktatu. Sprawę bezpieczeństwa energetycznego, Lech Kaczyński traktował jako priorytet swojej prezydentury i był żywo zainteresowany przebiegiem polsko-rosyjskich negocjacji. W tym celu powołał nawet Zespół ds. Bezpieczeństwa Energetycznego w Kancelarii Prezydenta RP, a już w połowie 2009 roku wystąpił do rządu o przesłanie instrukcji negocjacyjnej dotyczącej rozmów z Gazpromem oraz umowy na zakup gazu z Kataru. Natomiast 17 listopada 2009 roku Lech Kaczyński przesłał do Donalda Tuska list, w którym zawarł pytania dotyczące kilku kluczowych kwestii związanych ze stanowiskiem negocjacyjnym rządu. Przedmiotem zainteresowania Prezydenta była w szczególności długość obowiązywania kontraktu, wielkość wolumenu kupowanego gazu, formuły ustalania ceny, oraz procesy decyzyjne w spółce EuRoPol Gaz i wysokość taryf przesyłowych. Lech Kaczyński pytał również o rządową koncepcję dywersyfikacji dostaw gazu, w tym o losy projektu budowy gazoportu w Świnoujściu i rurociągu Odessa-Brody-Gdańsk oraz o to, czy planowane jest połączenie polskiego systemu gazowego z projektowaną lądową częścią gazociągu Nord Stream. Prezydent chciał wiedzieć, dlaczego umowa dotycząca gazu musi być zawarta w formie porozumienia międzyrządowego i z czym dla państwa będzie się wiązała taka forma zawarcia porozumienia, pytał także dlaczego do rozmów z Rosją nie włączono unijnej Komisji Europejskiej.  Było to ważne pytanie, bo o udziale KE w negocjacjach rząd Tuska mówił już we wrześniu 2009 roku, a niedawny protest Komisji obnażył niezgodność umowy z prawem europejskim. Na te wystąpienia Prezydent nie otrzymał odpowiedzi. W lutym 2010 Lech Kaczyński skierował list do uczestników konferencji „North European Energy Security Forum”, zorganizowanej w Gdańsku, w którym m.in. napisał: „Tematyka konferencji nabiera szczególnego znaczenia w obliczu uzależnienia wielu państw członkowskich Unii Europejskiej np. Polski, krajów bałtyckich i większości krajów Europy Środkowej, od importu surowców energetycznych – ropy naftowej i gazu ziemnego - z kierunku wschodniego. Stanowić to może poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.” Gdy zaś 26 marca odbyło się w Belwederze spotkanie ekspertów poświęcone kwestiom gazowym, wywołało ono olbrzymie oburzenie grupy rządzącej i spowodowało liczne ataki medialne na Prezydenta, zaś  obecni na spotkaniu przedstawiciele strony rządowej opuścili salę obrad. Główny wniosek płynący z przedstawionego wówczas tzw. raportu Naimskiego był bowiem taki, że umowa z Rosją jest niekorzystna dla Polski i zagraża naszemu bezpieczeństwu. Ujawniono również, że  zapewnienia wicepremiera Pawlak, jakoby poza Gazpromem Polska nie miała alternatywy dla dostaw gazu były kłamstwem. Przebieg tego spotkania musiał uprzytomnić ludziom z grupy rządzącej, że Prezydent będzie najsilniejszym, bo wyposażonym w ustawowe uprawnienia przeciwnikiem porozumienia gazowego z Rosją i posiada  pełną wiedzę na temat zagrożeń, jakie kontrakt ten niesie dla Polski. Wiemy również, że już wówczas Lech Kaczyński poważnie zastanawiał się nad prawnymi możliwościami zablokowania umów z Gazpromem i prowadził w tej sprawie liczne konsultacje. Mając to na uwadze, trzeba odnotować pewną sekwencję zdarzeń, która z dzisiejszej perspektywy nabiera szczególnego znaczenia. 10 lutego 2010 roku rząd Tuska zatwierdził porozumienie gazowe z Rosją. Wydawało się, że nic już nie stoi na przeszkodzie, by podpisano je na szczeblu międzyrządowym, na co również wskazywały ówczesne komunikaty prasowe. Tymczasem 16 lutego rzeczniczka KE ds. energii Merlen Holzner poinformowała, że Komisja Europejska poprosiła polski rząd o wyjaśnienia w sprawie umowy gazowej z Rosją, znajdując w niej zapisy sprzeczne z unijnym prawem energetycznym. Późniejszy komunikat stwierdzał, iż KE „na podstawie doniesień prasowych”, sygnalizowała, że istnieją obawy, czy porozumienie jest zgodne z prawem UE i w lutym, a także w kwietniu wysłała do resortu gospodarki dwa listy w tej sprawie.  Nie wiemy, na jakiej podstawie rzeczywiście nastąpiła reakcja Komisji. Można sądzić, że ta okoliczność zostałaby wykorzystana przez Prezydenta Kaczyńskiego do spowodowania, by w proces negocjacji umowy zaangażowały się instytucje unijne, a zapisy szkodliwe dla Polski byłyby renegocjowane. Nie przypadkiem aktywność Prezydenta na forum UE budziła wściekłość grupy rządzącej i była przedmiotem rozlicznych gier i medialnych ataków. W tym kontekście dość niezwykle musiały zabrzmieć słowa Władimira Putina wypowiedziane podczas konferencji prasowej w Smoleńsku w dniu 7 kwietnia br., gdy premier Rosji zapewnił, że „podpisanie niezbędnej dokumentacji nastąpi w niedługim terminie” i poinformował, że podczas rozmów z Tuskiem umówili się na długoterminowe dostawy do Polski rosyjskiego gazu. Dzień później Waldemar Pawlak w charakterystycznym stylu powiadomił dziennikarzy, że „jeśli chodzi o porozumienie to przypuszczam, że po tych wszystkich wyjaśnieniach wszelkich nowych wątpliwości, jeżeli nie będzie żadnych nowych zastrzeżeń (...), to będzie to możliwe do sfinalizowania w kwietniu.” Zapewnienie to powtórzył 26 kwietnia – już po tragedii smoleńskiej – twierdząc, że „pracujemy nad technicznym uzgodnieniem terminu, to może być w tym tygodniu, ale raczej spodziewałbym się tego po długim weekendzie majowym". To gwałtowne przyspieszenie procesu negocjacyjnego, w okresie poprzedzającym 10 kwietnia i tuż po tragedii wydaje się niezwykłe, zważywszy na toczące się przed Komisją Europejską postępowanie w sprawie spornych zapisów umowy. W tym czasie nic nie usprawiedliwiało smoleńskiego optymizmu płk Putina i nie tłumaczyło wypowiedzi  wicepremiera Pawlaka. Jest raczej pewne, że reakcja KE stała na przeszkodzie w ostatecznym sfinalizowaniu  kontraktu, co znalazło zresztą potwierdzenie w piśmie skierowanym do rządu polskiego na początku lipca br.  gdzie  wzywa się Polskę do „zaprzestania naruszeń przepisów UE dotyczących rynku wewnętrznego gazu” i grozi skierowaniem sprawy umowy gazowej z Rosją do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Gdy wiemy już, jakie stanowisko w tej sprawie zajmuje rząd Donalda Tuska, broniący niekorzystnych dla Polski postanowień umowy z Rosjanami, powinniśmy też mieć świadomość, że jedynym rzecznikiem interesów obywateli polskich przed Komisją Europejską  mógł być tylko Prezydent Lech Kaczyński i tylko z nim można było wiązać nadzieje na zablokowanie kontraktu gazowego. Pułapka smoleńska skutecznie pozbawiła Polaków tej nadziei. Aleksander Ścios

Nekrofilia Wałęsy Nie wiadomo czy to zaszłości i współpraca Wałęsy z SB, czy wódka wypita w Magdalence z krwawym generałem Kiszczakiem, a pomoże paniczny strach przed lustracją za rządów Jana Olszewskiego i "gangsterski chwyt" pt. "nocna zmiana" doprowadziły elektryka-prezydenta do skraju wyczerpania emocjonalnego, jednak pewne jest, że zachowuje się on jak opętany przez nienawiść mały, karłowaty człowiek. Po śmierci Anny Walentynowicz w katastrofie smoleńskiej zaślepiony pychą wydukał jedynie, że już jej przebaczył, bo jacyś ludzie ją po prostu na niego napuścili. Obecnie przeszedł jednak samego siebie. W programie „Fakty po Faktach” w TVN 24 oświadczył, że "Kaczyński Lech był daleko, daleko i i jeszcze dalej i tylko z grzeczności, jako kolegę dołączyłem go do prawa pracy, bo on się w tym specjalizował i o związkach mówił. Nie liczył się w ogóle politycznie, a Jarosław Kaczyński w ogóle nie był w „Solidarności”." I mniejsza o oczywiste kłamstwa Lecha przez oficerów prowadzących zwanego "Bolkiem". Nawet „Encyklopedia Solidarności” potwierdza i opisuje działalność w "S" Jarosława Kaczyńskiego. Dalsza wypowiedź odsłoniła już pełne, siermiężne, obślizgłe oblicze byłego prezydenta. Pod koniec programu Wałęsa stwierdził, że jedynym osiągnięciem Lecha Kaczyńskiego było to... że zginął. - Na pewno zginął i to jest osiągnięcie, że zginął. Natomiast innych osiągnięć nie widzę i nie widziałem. Przykro mi o tym mówić, ale taka jest prawda, a jak jeszcze się sprawy wszystkie wyjaśniają, jak się znajdzie jeszcze telefon z nagraniem tamtej rozmowy, w tych ostatnich momentach, to nie chciałbym być w skórze Jarosława Kaczyńskiego - oświadczył znany na całym świecie elektryk. To jest właśnie prawdziwa nekrofilia o której mówił Bartoszewski. Wałęsa zgwałcił bowiem nie tylko pamięć o Prezydencie Polski, ale zbezczeszcził sacrum śmierci człowieka, pamięć rodziny i bliskich, a przy okazji dokonał przy tym zapewne jakiegoś wewnętrznego onanizmu, ponieważ nienawiść kipiąca z ex prezydenta i ex TW bezpieki o kryptonimie "Bolek" zdaje się go pobudzać, podniecać, napędzać, podobnie jak Palikota, z którym gra zresztą do jednej bramki. I chyba najwyższy czas, żeby Wałęsa wrócił w okolice pałacu prezydenckiego z całą kohortą "PO-wiaków" i stanął tam pod krzyżem z puszek po piwie "Lech" jaki skonstruowała zdaniem redaktorów michnikowszczyzny "polska laicka i świecka". Tam jego miejsce, człowieka który nosił Matkę Bożą Częstochowską w klapie, w którego wierzyły tysiące porządnych Polaków... Robert Wit Wyrostkiewicz

Debata gazowa w Sejmie

1. Wreszcie po wielu tygodniach starań Marszałek Sejmu pozwolił na godzinną debatę poświęconą polsko-rosyjskiej umowie gazowej wynegocjowanej przez Wicepremiera Waldemara Pawlaka. Debata odbyła się na wniosek klubu PiS w ramach tzw. informacji bieżącej, a głównymi jej uczestnikami był przedstawiciel wnioskodawców były Premier Jarosław Kaczyński i główny negocjator tej umowy Wicepremier Pawlak. Mimo tego, że umowa gazowa ma ogromne znaczenie ekonomiczne ale i polityczne dla naszego kraju, to debata nie wywołała jakiegoś specjalnego zainteresowania w mediach, bo jak łatwo się domyślić podstawowe rozstrzygnięcia z niej wynikające stawiają rząd Donalda Tuska w wyjątkowo niekorzystnym świetle.

2. Zabierając głos w imieniu wnioskodawców były Premier Jarosław Kaczyński zwrócił uwagę, że Rosja traktuje odbiorców surowców energetycznych albo jako kraje będące w jej strefie wpływów albo jako kraje rzeczywiście wolne i tylko te drugie podpisują umowy handlowe na partnerskich warunkach. Z przebiegu negocjacji wyraźnie widać, że Polska została potraktowana jako kraj z rosyjskiej strefy wpływów, który zgodził się na wszystkie żądania Rosji i do tej pory umowa zapewne była by już podpisana gdyby nie sprzeciw Komisji Europejskiej. Wprawdzie Komisji nie interesują najważniejsze dla Polski sprawy takie jak ceny po jakich będziemy kupować gaz i sposób ich ustalania czy uzależnienie od rosyjskich dostaw na 27 lat, tylko ceny za przesył gazu (niższe od tych jakie Rosjanie płacą Białorusi i Ukrainie) , monopol dostępu do Gazociągu Jamalskiego dla Gazpromu czy zarządzanie samym gazociągiem przez spółkę ,której współudziałowcem jest dostawca gazu czyli Gazprom. Właśnie zmiany tych trzech dotychczasowych ustaleń pomiędzy Polska i Rosją domaga się KE i na razie nie wyraża zgody na zawarcie umowy. Mamy więc ciągle jeszcze możliwość nieuzależniana się od Rosji na wiele lat i poszukiwania na okres przejściowy 3-4 najbliższych lat (a więc do oddania do użytku Gazoportu) umowy pomostowej, która pozwoliła by na zbilansowanie dostaw.

3. Zadziwiające są w tej sprawie nie tylko dotychczasowe ustępstwa strony polskiej wobec Rosjan, ale trwające już ponad rok brnięcie w tych negocjacjach w coraz gorsze dla nas rozwiązania. Mimo tego, że od roku obowiązuje już Traktat Lizboński i zapisana w nim solidarność energetyczna Polska, która była głównym orędownikiem tego zapisu, dziwnym zbiegiem okoliczności nie chce korzystała w negocjacjach z Rosją z potencjału i wsparcia Komisji Europejskiej. A takie wsparcie Polsce niewątpliwie by się przydało, bo jak zdiagnozował sytuację Jarosław Kaczyński, aneks do umowy gazowej jest negocjowany z Rosjanami w warunkach szantażu co już raz przytrafiło się Polsce za jego rządów. W roku 2006 był negocjowany kontrakt pomostowy na 2,5 mln m3 gazu rocznie na 3 lata, a dodatkową ceną jaka Polska wtedy poniosła była o 10% wyższa cena gazu niż w kontrakcie długoterminowym. Skoro i teraz jak widać ze skali ustępstw mamy podobną sytuację, a stoi za nami Traktat Lizboński to jest możliwe kolejne rozwiązanie pomostowe tym razem z udziałem firm niemieckich mających nadwyżki gazu kupowanego także w Rosji, zwłaszcza, że wchodzące w życie nowe przepisy unijne już od 1 października powodują ,że nie będzie już potrzebna zgoda Gazpromu na odsprzedaż gazu przez firmy mające z nim kontrakty. Nieskorzystanie z tego rozwiązania i forsowanie wieloletniego uzależnienia nas od dostaw gazu z Rosji jest działaniem na szkodę naszego kraju i tylko w takich kategoriach może być rozpatrywane.

4. Być może tak mocne postawienie sprawy nowej umowy gazowej z Rosją przez opozycję spowoduje jednak refleksję rządu nawet za cenę ograniczeń w dostawach gazu dla firm sektora nawozowego i paliwowego w końcówce tego roku. Ciągle jest to jeszcze możliwe, jeżeli nie chcemy abyśmy byli traktowani jak wprawdzie kraj należący do UE ale jednak na powrót w strefie wpływów Rosji.

Reakcja rządu Tuska (a w zasadzie jej brak)na działania Rosji w sprawie wyjaśniania przyczyn tragedii smoleńskiej, przerwanie dostaw rosyjskiej ropy do rafinerii w Możejkach (na skutek awarii ropociągu ,która trwa już 4 lata), brak wyraźnych postępów w śledztwie sprawie mordu katyńskiego (niechęć Rosji do rehabilitowania polskich oficerów zamordowanych w Katyniu) to wszystko wskazuje, ze te wpływy Rosji w Polsce są coraz większe. Zawarcie tak niekorzystnego kontraktu gazowego postawiło by przysłowiową „kropkę nad i”. Zbigniew Kuźmiuk

Podróż w głąb pułkownika Szeląga Inspiracja pochodzi  z blogu Fana Bieszczad oraz z klasycznej satyry "Guardiana" nt. zdolności oratorskich Obamy w kłopotliwych sytuacjach. Redaktor Piechal: Tomasz Piechal, program pierwszy, Telewizja Polska. Ja mam pytanie, czy rozbijanie szczątków samolotu na miejscu katastrofy jest niszczeniem dowodów, czy też nie? [facet z lewej strony stołu podskakuje i patrzy zaalarmowany w stronę pytającego] Czy rozcinanie tychże szczątków piłami tarczowymi [trzej faceci w mundurach tężeją coraz bardziej] jest niszczeniem dowodów, czy też nie? Oraz czy wycinanie drzew, o które również zahaczył samolot [prokurator Parulski rzuca redaktorowi Piechalowi długie i przeciągłe spojrzenie] jest niszczeniem dowodów, czy też nie? [cały zespół mundurowych kręci młynki palcami, rusza rękami i zaplata dłonie] Jeżeli tak, to jakie kroki ma zamiar podjąć prokuratura w tym względzie? Dziękuję. [Facet z lewej strony stołu wbija wzrok w prokuratorów. Prokurator Parulski gładzi podbródek i patrzy na pułkownika Szeląga] Pułkownik Szeląg: [wzrok utkwiony w starannie przeszukiwanych papierach] ("Serdeczne dzięki, Krzysiu. Czemu zawsze ja? I kim jest do cholery ten Piechal? Co ja mam mu teraz odpowiedzieć? Dlaczego zawsze stawia się nas w takiej sytuacji?")

Proszę państwa, zadał pan pytania wprost. ("Przynajmniej powiedziałem mu, że jest bezczelny. Ale co dalej?") Dla mnie jasne, że odnoszą się do materiału [pierwsze nieśmiałe spojrzenie znad dokumentów] który został wyem... wyemitowany przez pańską telewizję, przez TVP1 ... [spojrzenie w górę, w kierunku niebios, błysk białek znad okularów]... we wtorek ("Super, błysnąłem znajomością programu telewizyjnego. Ale co dalej? Mam powiedzieć, co o "Misji specjalnej" myślę? To chyba akurat teraz dosyć głupi pomysł. W takim razie...") zadał pan pytanie które! które... ("Które CO?!") eee... [przeciągłe i pełne namysłu spojrzenie pod kątem w podłogę] trudno odpowiedzieć, jak je traktować czy zadał pan pytanie konkretne czy też zadał pan pytanie abstrakcyjne [nerwowe spojrzenie w stronę Parulskiego] ("Brzmi dobrze, logicznie, naukowo, jednocześnie po żołniersku. Klasyfikacja, typologia, dedukcja, od abstrakcji do konkretu i z powrotem.  Masz jakiś lepszy pomysł, jak jesteś taki mądry?") związane z prowadzeniem jakiegokolwiek śledztwa, postępowania karnego ("JAKIEGOKOLWIEK śledztwa? Trochę chyba przesadziłem z tą abstrakcją, przecież wiem, co mi odpowie. Wróć.")  zarówno brak wiedzy nawet jeżeli pan by skon... skon... skonkretyzował czyli że chodzi panu konkretnie o to zdarzenie

("Dobra, konkretnie złapałem  byka za przysłowiowe rogi.") to - wbrew pozorom! ... wbrew pozorom... ("Wbrew tym cholernym pozorom. Wbrew wszystkim waszym pozorom. Zabierzcie mnie stąd!") odpowiedź wcale nie musi być prosta i jednoznaczna ("Moja na pewno nie będzie")  bo oczywiście najbardziej logiczna i prosta odpowiedź jest... ("Jezus, czy ja naprawdę chcę się w tą najbardziej logiczną odpowiedź pakować? Ale przynajmniej zyskam na czasie. Spróbujmy.") ...jakakolwiek ingerencja w fizyczną substancję takiego materiału dowodowego jak wrak, szczątki samolotu [krótkie spojrzenie w dół, ale mówca nabiera odwagi] oczywiście można ją uznać za [pułkownik Szeląg lekko się unosi] co najmniej utrudniającą albo negatywnie wpływającą na dalszy proces badań nad tym dowodem rzeczowym. [powyższe powiedziane wyjątkowo płynnie, głosem wykładowcy prawa tłumaczącego kwestię, która powinna być oczywista dla laika, o studencie pierwszego roku nie mówiąc] ("Matko, ja to ostatnie zdanie naprawdę powiedziałem? Autopilot mi się włączył? Jak ja teraz z tego wybrnę?") tyle tylko że... yyy... odpowiedź tylko w tym zakresie... uhm... byłaby o tyle... [wdech] niepełna... że [trzy sekundy ciszy, głęboki oddech] ("No WAL! Powiedz coś! Cokolwiek!")  trzeba pod uwagę brać [Z OGROMNYM NACISKIEM] szereg innych okoliczności ("Dobre, z tym szeregiem okoliczności udało mi się. Dlaczego nie wpadłem na to od początku?")  i stąd zawahanie w moim głosie  ("Też dobre, to sprawia wrażenie szczerości.") bowiem ja wypowiadam się o kwestii którą... ("Zaraz. O kwestii którą CO? Zacznijmy od początku. O czym mówiłem  półtorej minuty temu? Coś o materiale wyemitowanym we wtorek?")   ja obejrzałem ten materiał [palec wbija zjeżdżające okulary w nasadę nosa, wdech] natomiast [odchrząknięcie] mam w głowie zakodowane szereg okoliczności, ("Znowu 'szereg okoliczności'? 'Zakodowane w głowie'? A jak się bałwan jeden spyta, przez kogo niby 'zakodowane'? Żebym tylko nie przedobrzył.")   które mogły wpływać na taki, a nie inny sposób postępowania, ale nie posiadam wiedzy na temat tego, czy osoby, które decydowały o takich zdarzeniach, kierowały się tymi przesłankami [głęboki oddech, rozpaczliwe spojrzenie znad okularów dookoła sali] być może to zawiłe, ale ja mam nadzieję, że... że... wwwffff... że w miarę czytelne. ("Tak, czytelne jak cholera. To chyba wyszło na insynuacje pod adresem chłopców z Moskwy. Da się to jakoś zresetować?") Proszę państwa, [z nową werwą] każdy z nas jest w stanie sobie szereg okoliczności faktycznych, praktycznych i pragmatycznych ("Czy ta fachowa wiedza i terminologia robią jeszcze na nich wrażenie?  I czy ja gdzieś nie mówiłem już o 'szeregu okoliczności'?")  które być może - ale ja tego nie wiem! - kierowały [przełknięcie śliny] albo  kierują w przypadku... innych zdarzeń... [głęboki wdech] eee... osobami decydującymi o takim psp... postępowaniu z dowodami rzeczowymi... ("Świetnie, panie Szeląg. Rób dalej publiczną psychoanalizę towarzystwu z Łubianki. Zajedziesz daleko.")  może to być sytuacja taka że [zawieszenie głosu] ("Ględzę od dwóch minut i poza 'najbardziej logiczną i prostą odpowiedzią' nie wymyśliłem nic. Trzeba im coś rzucić. Cokolwiek")    trzeba było pociąć ok... określony element na fragmenty mniejsze po to żeby je przetransportować na... płytę lotniska  gdzie... ma być odtworzony w obrysie samolotu ("Jezus, co ja p*****ę?! Zmasakrowali wrak, żeby go lepiej odtworzyć?!  Zabierzcie mnie stąd!")  jak powiem, nie chcę się wypowiadać na ten temat, bo nie wiem, co kierowało osobami, które o tym decydowały... yyyy.... ("Czy ja znowu powiedziałem, że nie wiem, co Putin ma w głowie?")  logiczna odpowiedź jest, że oczywiście powinno postępować w ten sposób, że jakby... w jak najmniejszym stopniu ingerować w tę strukturę fizyczną ... ("Matko, znowu ta 'logiczna odpowiedź'?! PO CO JA TO MÓWIĘ? Beze mnie tego nie wiedzą?!") no niemniej trzeba mieć też na uwadze to, że... eeeeeyyyyyyyy [wyjątkowo długie]... jeżeli czyniły to odpowiednie organy - odpowiednie organy! - ("Odpowiednie organy. Mam nadzieję, że przynajmniej to zauważą.")  przygotowane do tego, to kwestia ustalenia że... [gorączkowe spojrzenie pod stół] to z takiej, a nie innej przyczyny... że robiły dokładnie to przy tym fragmencie, a to przy tym fragmencie... albo też pewne cechy fizyczne materiału wskazują, że jest to działanie celowe dokonane po katastrofie... [głęboki wdech]... ("Odpowiednie organy robią wszystko celowo, z takiej, a nie innej przyczyny, dokładnie to przy tym fragmencie, a to przy tym fragmencie, przed katastrofą i po katastrofie. Co mogę powiedzieć, żeby wkopać się jeszcze bardziej?")  mogą... yyyyy.... spowodować to, że opinia wydana na tej podstawie będzie jasna i pełna. ("Jasna, pełna i z pianą na dwa palce. Zabierzcie mnie stąd!")  [TVN24 przerywa transmisję. Prezenter mówi o szczątkach ofiar, które mogą znajdować się jeszcze w Smoleńsku i niezabezpieczeniu wraku. "Będziemy oczywiście jeszcze wracać do tych informacji i ustaleń, które pojawiły się na tej konferencji prasowej".] PS. Zgodnie z niedawną obietnicą i teraz  kończę wpis linkiem do aktualnej polecanki w "Naszym Dzienniku". Dzisiaj: wywiad z Piotrem Naimskim nt. umowy gazowej z pytaniem: "czy Tusk prosił Merkel o pomoc" oraz wczorajszy artykuł nt. łupkowej ofensywy w Polsce. czepiec's blog

Rząd naruszył fundusz na czarną godzinę Premier Donald Tusk w świetle telewizyjnych kamer udzielił reprymendy prezesom Otwartych Funduszy Emerytalnych. Tym samym stworzył wrażenie, że troszczy się o los przyszłych emerytów. Ale póki co, to tylko wrażenie. Bo o konkretnych propozycjach, które naprawiłyby trudną sytuację premier nic nie mówi. Natomiast następnego dnia po medialnym spotkaniu rząd podjął decyzję o przejęciu ponad połowy środków zgromadzonych w Funduszu Rezerw Demograficznych i przeznaczeniu ich na bieżącą wypłatę emerytur. Fundusz ten miał być zabezpieczeniem na czarną godzinę. Czy to oznacza, że ta godzina już wybiła?

Fundusz Rezerw Demograficznych – przejaw myślenia o przyszłości Polska polityka zdominowana jest przez myślenie doraźne. Przywódcy państwa koncentrują swoją uwagę na najbliższych wyborach lekceważąc potrzeby bliższej i dalszej przyszłości. Pozytywnym wyjątkiem na tym tle było utworzenie w 2002 r. Funduszu Rezerw Demograficznych. Powstał on w odpowiedzi na raporty naukowców zwracające uwagę, że rodzi się coraz mniej dzieci a społeczeństwo się starzeje. Będzie więc coraz mniej pracujących, a coraz więcej pobierających emerytury. Przewidywano, że apogeum tego zjawiska nastąpi ok. 2030 r. Utworzono więc fundusz, na którym zaczęto już teraz gromadzić pieniądze, aby wspomóc wypłacanie emerytur, gdy to zjawisko się nasili. Na ten cel przeznaczono najpierw 1 proc. pobieranej od pensji składki, a następnie zmniejszono do 0,35 proc. Fundusz zasilany jest też znaczną częścią wpływów z prywatyzacji. Po potrąceniu środków przeznaczonych na reprywatyzację, 40 proc. dochodów z prywatyzacji wpływało na ten fundusz. Rozwiązanie takie jest w pełni uzasadnione. Obecnym emerytom, w latach gdy pracowali państwo też potrącało składki na poczet przyszłych świadczeń. Składki te nie były jednak odkładane, ale przeznaczane na opłacenie ówczesnych emerytów lub bezpośrednio inwestowane w gospodarkę. Można więc w pewnym uproszczeniu powiedzieć, że dzięki ich pracy mamy dzisiaj co prywatyzować. A trzeba pamiętać, że dochody z tego źródła nie będą trwały wiecznie i szybko się skończą. W ten sposób w sierpniu 2010 r. na koncie Funduszu znajdowało się 12,7 mld zł. Jak na osiem lat gromadzenia nie była to kwota zawrotna, ale dawała pewne nadzieje na przyszłość.

Dziura w finansach ZUS coraz większa Pod koniec sierpnia br. rząd postanowił jednak naruszyć Fundusz i to w znacznym stopniu. Pobrano z niego kwotę 7,5 mld zł, co stanowi prawie 60 proc. zgromadzonych tam środków. Pieniądze te przeznaczono na wypłatę wrześniowych emerytów. W ZUS brakuje bowiem środków, gdyż wpływy ze składek, po potrąceniu części należnej OFE, nie wystarczają na bieżące płatności. Rośnie bowiem systematycznie liczba osób pobierających świadczenia. Według danych podawanych przez ZUS na koniec maja 2010 r. było już 5 mln emerytów. Dla porównania średnio miesięcznie w 2009 r. było 4,98 mln, w 2008 – 4,77 mln, a w 2007 – 4,56 mln. W ciągu trzech lat przybyło ok. pół miliona osób uprawnionych do emerytury. A w tym samym czasie bezrobocie wzrosło o ok. 2 proc. Zmniejszyła się też liczba osób w wieku produkcyjnym na skutek właśnie niekorzystnych zjawisk demograficznych. Sytuację dodatkowo utrudnia emigracja zarobkowa do innych krajów, zwłaszcza Wlk. Brytanii. Osoby tam pracujące, tam też opłacają składki. Narastanie tego zjawiska, nazywanego procesem starzenia się społeczeństwa, rodzi określone skutki dla budżetu państwa, który jest gwarantem nabytych przez emerytów praw. Deficyt w ZUS i KRUS wyrównywany jest dotacją budżetową. W 2010 r. w ZUS ma on wynieść 65,2 mld zł, a w KRUS 15,6 mld zł, czyli razem ponad 80 mld zł. Trzeba jednak zaznaczyć, że deficyt ten dotyczy nie tylko emerytur, ale wszystkich świadczeń społecznych, w tym rent i różnego rodzaju zapomóg. Będzie jednak jeszcze rósł. Przewidywania mówią, że w 2011 r. będzie najtrudniej, bo deficyt wzrośnie o kolejne 5,5 mld zł. Potem się trochę ustabilizuje, by znowu skoczyć w 2015 r. o następne 5 mld zł.

Rząd nic nie robi Problem w tym, że sytuacja ta nie jest zaskoczeniem. Było o tym wiadomo od wielu lat, a eksperci dokładnie to wyliczali i przekazywali rządowi stosowne prognozy. Mimo to, gabinet D.Tuska, który od trzech lat sprawuje władzę w Polsce, w tej sprawie nic nie zrobił. Ministrowie od dwóch lat kłócą się o zmniejszenie strumienia pieniędzy ze składek przekazywanych do OFE. Ale, żadnych pozytywnych wyników tego sporu nie ma. Premier ogranicza się jedynie do medialnego pouczania prezesów OFE. Wykazuje się przy tym indolencją. Apeluje bowiem do nich, aby sami przedstawili propozycje zmian. Jest to nieporozumienie. Wiadomo bowiem, że będą bronić swoich interesów i dlatego rząd nie powinien kreować ich na partnerów dialogu społecznego w sprawie systemu emerytalnego. Państwo jest od tego, aby ten system modelować samodzielnie, kierując się wyłącznie interesem budżetu, gospodarki i obecnych oraz przyszłych emerytów. A nie interesem korporacji finansowych, w większości międzynarodowych.

W ubiegłym roku rząd próbował zmniejszyć wpłaty do Funduszu Rezerw Demograficznych, zmniejszając odpis z prywatyzacji z 40 do 10 proc. Ostatecznie się z tego wycofał. Ale teraz wprost sięgnął do tych zasobów gromadzonych na czarną godzinę. Trudno to zrozumieć w kontekście wcześniejszych deklaracji premiera D. Tuska i ministra finansów J. Rostowskiego, że Polska jest zieloną wyspą w ogarniętej kryzysem Europie. Trudno to zrozumieć także w kontekście utrzymywania wpłat do OFE na dotychczasowym poziomie. Zanim się skorzysta z żelaznych rezerw powinno się najpierw wykorzystać możliwość czasowego zmniejszenia strumienia pieniędzy kierowanego do II filaru. Bez burzenia całego systemu. Jest trudna sytuacja budżetowa i nie stać nas na kierowanie do OFE tylu środków. To jest zrozumiałe i racjonalne. Nie robi się jednak tego, a wyczyszcza się oszczędności. Dlaczego? Jeśli jest już tak źle że, sięga się po ostatnie zaskórniaki, to co będzie za parę lat, gdy negatywne zjawiska demograficzne jeszcze bardziej się nasilą?

Bogusław Kowalski

Psychiatra w konfrontacji z opętaniami Nominowany przez Instytut Naukowy w Paryżu do Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny Simone Morabito jest jednym z najwybitniejszych włoskich profesorów medycyny; odkrył on i opatentował system diagnozowania klinicznego za pomocą komputera. W 1960 r., w wieku 24 lat, z najlepszym wynikiem na roku ukończył studia medyczne, specjalizując się w chirurgii. Później zdobył również specjalizacje w psychiatrii, neurologii, psychoterapii i pediatrii. W swojej ostatniej książce, Psichiatra all’inferno (Psychiatra w piekle), prof. Morabito pisze, że podczas wieloletniej pracy z pacjentami miał okazję zbadać setki przypadków opętania. Według niego we Włoszech są tysiące pacjentów dotkniętych tą straszną chorobą, która nie jest prawidłowo rozpoznawana i zdiagnozowana tylko dlatego, że najczęściej lekarze nie są świadomi istnienia osobowych sił zła. Do rozpoznania tej choroby konieczna jest bowiem wiara. Tylko wierzący w Chrystusa i modlący się lekarz, który współpracuje z kapłanem egzorcystą, jest w stanie dobrze zdiagnozować przypadki diabelskich opętań. Morabito twierdzi, że w każdym z nas istnieje imperatyw: wierzę w to, czego doświadczam. W świetle mojego credo – pisze Morabito – jako człowiek nauki i sumienia mogłem zaobserwować, również za pomocą skomplikowanych przyrządów medycznych, przypadki opętań. Kiedy opętani są poddawani egzorcyzmom, znajdują się w całkowitej amnezji, nic nie pamiętają z przerażających krzyków, psychomotorycznych ruchów, fenomenu przewidywania i jasnowidzenia oraz innych nadzwyczajnych zjawisk. Morabito podkreśla, że osoby opętane nie są chorymi w kategoriach klinicznych. Choroba, na którą cierpią, przysparza jednak cierpień nie tylko im, lecz także wszystkim, którzy im towarzyszą, i tylko w rzadkich przypadkach osłabia u chorych inteligencję, wolę i przeżycia wewnętrzne. Tym samym opętani mogą zajmować odpowiedzialne stanowiska, być politykami, pracownikami lub studentami, którzy sumiennie wypełniają swoje obowiązki. Nawiedzają ich jednak chwilowe ostre cierpienia, które można udokumentować naukowo. Działa w nich wtedy jakby druga osobowość, o przerażających cechach. Obecność złych duchów w osobie opętanej ujawnia się w sposób spektakularny podczas egzorcyzmu, co świadczy o nieskończonej mocy modlitwy. Modlitwa demaskuje bowiem obecność złych duchów, które objawiają potęgę swoich destrukcyjnych sił. Podczas egzorcyzmu złe duchy obecne w osobie opętanej sprawiają, że na przykład starszy już człowiek skacze jak młody, wyczynowy akrobata. Poza tym opętani mówią perfekcyjnie obcymi językami, których się nigdy nie uczyli, wypowiadają bluźnierstwa i przekleństwa, śmiejąc się szyderczo, zginając i okręcając przedmioty metalowe tak, jakby to był ugotowany makaron. Ponadto, czytają w ludzkich myślach, wyjawiają ukryte tajemnice osób obecnych podczas egzorcyzmu – a szczególnie ich grzechy popełnione kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt lat wcześniej, jeżeli nie zostały wyznane w sakramencie pokuty u katolickiego księdza. Złe duchy reagują najczęściej z wielką furią, kiedy wypowiadane jest imię Jezusa i Niepokalanej Dziewicy. Morabito był świadkiem, jak podczas egzorcyzmów osoby opętane dziesiątki razy waliły głową w mur z taką gwałtownością i mocą, że już jedno takie uderzenie powinno spowodować ich śmierć; mimo to nie odnotowywano u nich żadnych guzów czy obrzęków. Człowiek opętany wyzwala bowiem z siebie tak ogromną moc, że nawet pięć lub sześć osób nie może go powstrzymać; jego wzrok jest przy tym pełen nienawiści. Profesor Morabito miał możność zaobserwować, że ludzie niewierzący i sceptycznie nastawieni do życia duchowego, widząc, co się dzieje podczas egzorcyzmów, zaczęli na nowo praktykować swoją wiarę, modlić się i przystępować do sakramentów. Opętanie przez szatana nie jest żadną halucynacją – stwierdza profesor – gdyż osoba przezeń zniewolona manifestuje dziwne objawy, które obiektywnie dają się zaobserwować i których można doświadczać. Przykładowo jeden z wykładowców uniwersyteckich z Turynu kilka razy budził się, mając głowę ogoloną „na zero”; innym razem szatan – niczym doświadczony chirurg – pociął mu poziomymi liniami z precyzyjną dokładnością skórę na całym ciele. Różne bywają przyczyny opętania. Na przykład jeden z leśników, który od wielu lat jest pacjentem prof. Morabita ze względu na swe ciężkie zaburzenia umysłowe, brał udział w seansach spirytystycznych, co spowodowało, że zły duch zawładnął jego osobą. A jedna z najgorszych form opętania występuje jako skutek modlitwy skierowanej bezpośrednio do szatana. Profesor Morabito podkreśla, że przypadki opętania stają się normą u osób, które dobrowolnie oddają się pod panowanie złego ducha – przez korzystanie z usług magów, wróżbitów i jasnowidzów, uczestniczenie w seansach spirytystycznych, satanistycznych czarnych mszach lub przez słuchanie satanistycznej muzyki. A jedyną obroną przed straszną niewolą szatana jest trwanie w stanie łaski uświęcającej – przez żywą wiarę, modlitwę oraz sakramenty pokuty i Eucharystii. Wielką pomocą i ochroną przed działaniem mocy zła są również sakramentalia, takie jak święcona woda, olej i sól oraz poświęcone krzyżyki i cudowne medaliki Niepokalanej, które Matka Boża ukazała, objawiając się św. Katarzynie Labouré w Paryżu na ul. du Back. Morabito jest przekonany, że istnieje program opanowania świata przez satanistyczny Kościół La Veya, który powstał w Kalifornii i rozszerza się na cały świat za pomocą ruchu New Age, mający setki wydawnictw i księgarń oraz zespołów grających satanistyczną muzykę i zachęcających do narkotyków, rozwiązłości i pornografii. W ten sposób wszyscy członkowie i sympatycy owej organizacji, najczęściej ludzie młodzi, dobrowolnie stają się niewolnikami sił zła.

W książce Psichiatra all’inferno Morabito pragnie ostrzec rodziców przed niebezpieczeństwem, które zagraża ich dzieciom. Liczne samobójstwa, morderstwa, ucieczki ze szkoły, nienawiść do rodziców oraz tego, co jest związane z religią, są pierwszymi symptomami zniewolenia przez siły zła. Z tego zniewolenia może wyzwolić człowieka tylko jeden jedyny lekarz, którym jest Jezus Chrystus, żyjący i działający w swoim Kościele, oraz Jego Matka, Niepokalana Maryja. Profesor Morabito w swojej książce podkreśla, że obok Kościoła szatana istnieje Kościół Jezusa Chrystusa, który już od 2000 lat prowadzi nas wszystkich do zjednoczenia z Jezusem Chrystusem, byśmy mogli mieć udział w Jego zwycięstwie nad szatanem, grzechem i śmiercią. MP
Źródło: Simone Morabito: Psichiatra all’inferno, Edizioni Segno, 2004.
„Miłujcie się!” 4/2005 Za http://www.jp2w.pl/pl/37921/41580/Psychiatra_w_konfrontacji_z_opetaniami.html

Gajowy przypomina, iż w dziale „Do pobrania” znajduje się plik z trzema książkami słynnego egzorcysty ks. Amortha, w których również poruszone są sprawy współpracy egzorcystów i psychiatrów. Bardzo polecam wątpiącym, są to świadectwa z pierwszej ręki. Oto bezpośredni link: http://marucha.files.wordpress.com/2010/06/ks_amorth_egzorcyzmy-zip.jpg
Plik należy najpierw przemianować z JPG na ZIP, żeby dał się otworzyć programom rozumiejącym format ZIP.

Coś o ateizmie - czyli: fideizm praktyczny Pokłosiem mojego chatu n/t ateizmu jest seria komentarzy, które na ONET.pl zamieścił {~Bronex}. Najpierw spytał: „Dlaczego wśród mężczyzn jest więcej ateistów ?”. Na co sam sobie dał odpowiedź: „Bo baby są głupie i zamiast myśleć samodzielnie, ufają autorytetom. Mężczyźni są mniej pokorni i mają wyższe IQ. Religię można spokojnie odrzucić, gdyż do jej przykazań stosują się głównie kobiety, które na ogół i tak są lepiej poukładane. Mężczyźni mają i tak religię w d***e i w duchu się z niej śmieją, a Pana Boga się nie boją”. Otóż to nie całkiem tak. Stara (sprzed 3000 lat) żydowska zagadka brzmi: „Co jest ważniejsze: Księżyc, czy Słońce?” Odpowiedź: „Księżyc, bo świeci w nocy – a Słońce w dzień, kiedy i tak jest jasno”.

Szkoda, ze {~Bronex} nie pomyślał chwili dłużej. Gdyby to zrobił, pojąłby, że między tym, że kobiety częściej wierzą w Boga, a tym, że są „ na ogół lepiej poukładane” - istnieje ścisły związek. Dlatego właśnie inteligentni mężczyźni, jeśli czasem nie wierzą w Boga, to bardzo się starają, by się o tym nie dowiedziała żona. W końcu nie chcą, by ich zdradzała, albo uciekła z gachem i kasą? By zaniedbywała dzieci? Święty Paweł wyraźnie mówi: „Żony! Bądźcie posłuszne mężom swoim” - i dlatego ateiście opłaca się przynajmniej udawać, że wierzy w Boga. I niech {~Bronex} nie sądzi, że „wszystkie baby są głupie”. Inteligentna kobieta, której przydarzyło się nieszczęście utraty Wiary, pamięta jednak, że IV (V) Przykazanie mówi: „Czcij ojca swego i matkę swoją” - więc swoje dzieci posyła do kościoła... I sama udaje żarliwą fideistkę. By dać dzieciom przykład. Chce, by ją dzieci na starość szanowały. Im bardziej jest niegodna poszanowania, tym bardziej się stara udawać ! Przy okazji, o czym wiele razy pisałem: kobieta, by zapewnić sobie posłuch dzieci, udaje nie tylko bojaźń przed Bogiem, ale udaje też, że boi się męża!! Dzięki temu wystarczy, ze tata lekko pogrozi palcem – a dzieci posłusznie robią, co im się każe. Bo skoro taka wielka matka boi się ojca, to małe dziecko też... A potem wystarczy powiedzieć; „Oj, bo powiem ojcu!”. Rozmawiałem z kilkoma muzułmanami, w Arabii Saudyjskiej. Nie z fanatykami, gotowymi się rozrywać w imię Boga – tylko z wyższymi sferami. Oni o ateiźmie nie rozmawiają – ale człowieka, który głosiłby ateizm, uważają po prostu za idiotę, który nie rozumie najprostszych mechanizmów społecznych.

Znajomość pojęć - czyli: faryzeizm d****kratyczny Mistrz Fu Zi Gong, zwany w Polsce Konfucjuszem, powiedział był kiedyś, że "Naprawę państwa zacząć należy od naprawy pojęć". O tym pisał też nasz wielki poeta, śp. Julian Tuwim, w przepięknej "Modlitwie": "...A nade wszystko słowom naszym Zmienionym chytrze przez krętaczy, Jedyność przywróć - i prawdziwość: Niech "Prawo" zawsze Prawo znaczy, A "Sprawiedliwość" - Sprawiedliwość!" Otóż opisałem wczoraj taki casus: Posłowie Prawa i Sprawiedliwości zaproponowali, by ograniczyć kadencyjność wójtów, burmistrzów, prezydentów, starostów i marszałków do dwóch kadencji - oraz zabronić startowania w wyborach osobom, które mają postawione zarzuty prokuratorskie. Cóż: reguły, jak reguły... Można ustalić, że karnego strzela się z 11 metrów - a można, że z 13. Król w szachach może stać po lewej stronie Damy - albo odwrotnie. Ważne, by jakieś reguły przyjąć. Jednak WCzc.Mariusz Błaszczak (PiS, podwarszawskie) powiedział, że: "Jest to rozwiązanie demokratyczne".

Jest to oczywista bzdura. L*d np. chciałby większością głosów wybrać kogoś po raz trzeci - a PiS chce to uniemożliwić. L*d uważa, że Jan Kowalski może i jest gwałcicielem - ale będzie znakomitym burmistrzem. A p.Poseł ma Wolę L**u w nosie - i mówi: NIE! Nie twierdzę, że jest to pomysł dobry - ani, że jest zły. Twierdzę tylko, że z całą pewnością jest to cios w d***krację. Co mnie wcale nie martwi. Natomiast martwi mnie, że pojęć używa się... w odwrotnym znaczeniu! Cóż: jeśli Konstytucję 3.go Maja, na miejsce Rzeczypospolitej wprowadzającą monarchię dziedziczną i odbierającą prawo głosu szlachcie bez ziemi, nazywa się „aktem d***kratycznym” - to reszta jest konsekwencją. W każdym razie posłowie PiS naprawę państwa zaczynają od przekręcania pojęć. Cóż: za "komuny" zamiast "liberalizm" mówiliśmy: "socjalizm indywidualistyczny". Ale teraz przecież Cenzury podobno nie ma? JKM

Roszczenia żydowskie – bezpodstawne! Poniżej przedstawiam w załączeniu tzw. umowę indemnizacyjną, zawartą 16 lipca 1960 roku w Waszyngtonie między rządem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, a rządem Stanów Zjednoczonych Ameryki, dotyczącą uregulowania roszczeń obywateli amerykańskich wobec państwa polskiego z tytułu przejęcia przez Polskę ich mienia w drodze nacjonalizacji, albo w inny sposób. Z tej umowy wynika, że Polska zapłaciła rządowi USA 40 mln dolarów w 20 rocznych transzach, w zamian za co rząd USA przejął na siebie zobowiązania z roszczeń odszkodowawczych i zobowiązał się w art. IV tej umowy, że nie będzie wysuwał, ani popierał żadnych roszczeń wysuwanych wobec Polski z tego tytułu przez obywateli amerykańskich. Niestety postępowanie rządu Stanów Zjednoczonych, który bądź to bezpośrednio – przez deklaracje sekretarzy stanu – obecnie JE Hilarii Rodham Clintonowej – oraz interwencje ambasadorów – obecnie JE Lee Feinsteina – bądź to pośrednio – poprzez popieranie wystąpień przedstawicieli żydowskich organizacji „przemysłu holokaustu” do rządu Rzeczypospolitej Polskiej oraz wspieranie skierowanej m.in. na uzyskanie od Polski „rekompensat” na rzecz wspomnianych organizacji działalności żydowskiej loży B’nai B’rith – postępuje w sposób całkowicie sprzeczny ze wspomnianym art. IV umowy z 1960 roku. W świetle postanowień tej umowy, żądania, jakie pod adresem Polski wysuwają mające siedzibę na terenie USA i kierowane przez obywateli Stanów Zjednoczonych żydowskie organizacje „przemysłu holokaustu”, mają wszelkie znamiona usiłowania przestępczego wyłudzenia od Rzeczypospolitej Polskiej 65 miliardów dolarów i jako takie powinny być ścigane przez prokuraturę. Osobną sprawą jest ukrywanie przed polską opinią publiczną umów indemnizacyjnych – w tym również załączonej umowy – przez rządy Rzeczypospolitej Polskiej. Ukrywając przed polską opinią publiczną fakt istnienia tych umów oraz ich treść, kolejne rządy Rzeczypospolitej Polskiej próbują uniknąć odpowiedzialności za zaniechanie wydania rozporządzeń, umożliwiających obywatelom polskim uzyskanie restytucji lub odszkodowań za znacjonalizowane mienie. SM

Koncesja na rozmowę z Bogiem Kto powiedział, że przysłowia i porzekadła są mądrością narodu? Oczywiście nikt się nie przyzna, podobnie jak nikt nie chciał się przyznać do inicjatywy pochowania prezydenckiej pary na Wawelu. Trudno się dziwić, bo w pewnych okolicznościach ludzie niechętnie przyznają się nawet do czynów chwalebnych, a cóż dopiero – do głupstw? Weźmy takich AK-owców. Ileż to kości musiały nałamać rozmaite Goldbergi i Fejginy, a i to wielu wolało umrzeć pod kijami, albo z grudką 9 gramów ołowiu w mózgu, niż przyznać się do współpracy z Gestapo, która dzisiaj jest przecież czynem chwalebnym! To znaczy – może jeszcze nie jest, może na razie jest sprawą, jak to się mówi – kontrowersyjną, ale tylko patrzeć, jak strategiczni partnerzy współpracę z Gestapo zrehabilitują – podobnie jak współpracę z NKWD. Współpracy z NKWD nie trzeba będzie nawet specjalnie rehabilitować, bo czyż kiedykolwiek została potępiona? Ależ skądże, wcale nie; to są przecież te sławne „ukąszenia heglowskie”, po których pozostały chwalebne blizny – znak rozpoznawczy autorytetów moralnych. Zresztą znaczna część współpracowników NKWD, jeśli tylko mogła, to współpracowała także z Gestapo, bo czegóż to się nie robi dla świętej sprawy zwycięstwa rewolucji? Zresztą mniejsza z tym, bo chodzi przecież o przysłowia i porzekadła, które wcale nie są dowodem mądrości. Biorą się one na ogół z tak zwanego doświadczenia życiowego, a tymczasem wartość poznawcza doświadczenia życiowego bywa wątpliwa. Doświadczenie życiowe na przykład poucza nas, że zawsze umiera kto inny. Ale nie tylko, bo iluż powtarza, że na przykład nie ma ludzi niezastąpionych? Tymczasem – nic podobnego! Ludzie niezastąpieni są i to w ilościach, o których nam się nawet nie śniło. Przekonujemy się o tym dzięki działalności rządu premiera Donalda Tuska, który czasami, gwoli podlizania się opinii publicznej, plecie rozmaite androny, a za nim, jak za panią matką, jeszcze gorsze brednie wyplatają jego ministrowie. Oto na przykład żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak minister Michał Boni, przydzielony, jak powiadają, premieru Tusku na mentora, odgrażał się, że już wkrótce zacznie dziesiątkować urzędników. Najwyraźniej ktoś musiał przekręcić słowa, albo opacznie zrozumieć intencje rządu, bo okazało się, że owszem, rząd... urzędników... będzie... to znaczy – pardon – wcale nie będzie dziesiątkował, tylko przeciwnie – udzieli im gwarancji zatrudnienia! A dlaczego rząd szykuje się do udzielenia urzędnikom gwarancji zatrudnienia? A dlaczegóż by, jeśli nie dlatego, że są oni ludźmi niezastąpionymi? Gdyby było inaczej, to czyż bankrutujący rząd premiera Tuska udzielałby im takich gwarancji? A jakże! Tymczasem słyszymy, że owe gwarancje ma otrzymać co najmniej 300 tysięcy urzędników, a to nie jest przecież ostatnie słowo, bo np. szef służby cywilnej domaga się objęcia specjalną ochroną urzędników mianowanych, a minister finansów żąda objęcia nia również 60 tysięcy urzędników skarbowych. Skoro szef służby cywilnej stawia takie żądania to czegóż może od premiera Tuska zażądać szef Służby Bezpieczeństwa? A skoro już doszliśmy do Służby Bezpieczeństwa, to ciekawe, jaką część niezastąpionych, którym pan minister Boni w imieniu rządu premiera Tuska udzieli gwarancji zatrudnienia, stanowią konfidenci Słu..., to znaczy – pardon – nie żadnej tam Służby Bezpieczeństwa, której przecież – podobnie jak Wojskowych Służb Informacyjnych – już „nie ma”, tylko konfidenci którejś z siedmiu organizacji okupujących nasz nieszczęśliwy kraj, dla niepoznaki nazywanych „służbami” specjalnymi? Tak między nami, jeśli te „służby” komukolwiek służą, to przecież nie żadnej Polsce, którą na grandę rozkradają, tylko przede wszystkim sobie, no i oczywiście – strategicznym partnerom, to znaczy - Naszej Złotej Pani Anieli i zimnemu rosyjskiemu czekiście Włodzimierzowi Putinowi, z którym ostatnio, w ramach pojednywania się („bo już się z ruską weszką parzy nasz starszy i mądrzejszy wszarz”), przekomarzał się w Klubie Wałdajskim sam red. Adam Michnik. Zadaję to pytanie, bo przecież pan minister Boni, który w swoim czasie też, oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, jak zresztą wszyscy – musi mieć jakieś kryteria, według których decyduje, komu udzielić gwarancji, a komu nie. Jakie to mogą być kryteria – tego oczywiście nie wiem, bo pan minister Boni mi się nie zwierza, więc w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak odwołać się do autorytetu nauki w osobie pana prof. Adama Wielomskiego, który zwraca uwagę na panującą wśród ubeków i ich konfidentów skłonność do „pomagania kolegom”, a nawet – do „obsadzania nimi czego się da dookoła”. Skoro nauka tak te sprawy widzi, to oczywiście nie wypada zaprzeczać tym bardziej, że dzięki temu lepiej rozumiemy, jakimi kryteriami może kierować się rząd premiera Donalda Tuska przy wyznaczaniu ludzi niezastąpionych. No i co na to mogą powiedzieć mądrale, powtarzający, że nie ma ludzi niezastąpionych? Jak to „nie ma”, kiedy przecież są i to w tak imponującej liczbie! Ale nie tylko rząd ma swoje kryterium. Opozycja też. Podczas rozmowy, jaką dziennikarz „Rzeczpospolitej” Robert Mazurek prowadził z panią posłanką Elżbietą Jakubiak, tak oto dowodziła ona wagi pracy urzędniczej: „ - Gdyby nie tacy ludzie jak ja, byłby pan bez numeru dowodu, zameldowania...” – a gdy red. Mazurek usiłował nieudolnie się odgryzać mówiąc, że „- A gdyby nie biznes, to pani byłaby bez pensji” – pani posłanka Jakubiak wyjaśniła mu z godnością, że „- To nieprawda! Wypracowuję ją jako urzędnik państwowy, wydając panu zaświadczenie, by mógł pan prowadzić działalność gospodarczą (...) W sumie to ja pozwalam panu pracować!” No i czy w świetle tych zbawiennych pouczeń ktokolwiek jeszcze będzie bredził, że nie ma ludzi niezastąpionych? Warto zwrócić uwagę, że p. Jakubiak przed swoim zawieszeniem zaliczana była do „liberalnego” skrzydła PiS, ale jeśli nawet została zawieszona, to na pewno nie za poglądy przedstawione w zacytowanej rozmowie! Bo czyż nie wiadomo, że bez numeru dowodu, zameldowania i stosownych zaświadczeń nie tylko nie można by ugotować zupy, ale również zaspokajać potrzeb duchowych? Oto ks. Stanisław Małkowski został skarcony za samowolne modlenie się na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko Pałacu Namiestnikowskiego. Wprawdzie teologia niby poucza, że Pan Bóg jest „wszędzie”, to znaczy – również na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko Pałacu Namiestnikowskiego w Warszawie, zatem można z Nim rozmawiać również i tam, ale to się tylko tak mówi, bo skoro przełożeni upominają, to widocznie i z Panem Bogiem nie można rozmawiać samowolnie, to znaczy - bez stosownej koncesji. A czy ktoś potrafi wydać koncesję sobie samemu? Co tu dużo mówić; ludzie niezastąpieni są już wszędzie! I pewnie dlatego, że jest ich już tak wielu, czasami nawet im przytrafi się casus pascudeus. Oto w Internecie pojawił się film o TW „Bolku” nakręcony przez funkcjonariuszy TVN. Wybuchł skandal, bo był to gotowiec przygotowany na wypadek, gdyby „mędrzec Europy” znowu połaszczył się na 100 tys. euro i zaczął brykać na własną rękę – ale przecież nie do rozpowszechniania! Wtedy trzeba by go chyba kimś zastąpić, chociaż przecież i on jest niezastąpiony. SM

Czkawka po „okrągłym stole” Jak już dzisiaj wiadomo, okrągły stół był telewizyjnym widowiskiem dla skołowanego społeczeństwa, żeby się napatrzyło, jak to jego reprezentanci w osobach przedstawicieli „lewicy laickiej”, czyli dawnych stalinowców, konfidentów generała Czesława Kiszczaka oraz garści pożytecznych idiotów strasznie osaczają komucha, który, przypierany do muru, wije się – oczywiście ze śmiechu, ale wtedy jeszcześmy tego nie widzieli – podczas kiedy w miejscach dyskretnych, z udziałem osób zaufanych, kładzione są fundamenty ustroju III Rzeczypospolitej. Na żyrowanie tego widowiska generał Kiszczak i stalinowcy w osobie m.in. „drogiego Bronisława” namówili Episkopat, który w zamian dostał nagrodę, albo, jak kto woli, łapówkę, w postaci obietnicy zwrotu kościelnego mienia, zrabowanego przez komucha w czasach PRL. Nie byłoby w tym może nic złego, gdyby nie okoliczność, że Episkopat skwapliwie przyjął „wziątkę”, bez oglądania się na restytucję mienia pozostałych ofiar komunistycznych rabunków, których roszczenia nie zostały zaspokojone do dnia dzisiejszego. Pisałem o tym w roku 1990 i powtarzam teraz. Na domiar złego okazało się, że na skutek nie wyjaśnionych do dziś powiązań części duchowieństwa ze Służbą Bezpieczeństwa, pełnomocnikiem podmiotów kościelnych został oficer SB, który obecnie jest zatrzymany przez CBA pod całą serią kryminalnych zarzutów. W jaki sposób znaleziono w korcu maku akurat takiego pełnomocnika, dlaczego zaufano akurat ubekowi – te pytania na razie pozostają bez odpowiedzi, ale rzucają cień na reputację Kościoła, podobnie jak afera „Stella Maris”, w której obok księży uczestniczyli nie tylko ubecy, ale i gangsterzy. Może wyjaśniłby to „bez swojej wiedzy i zgody” TW „Filozof”, który na każdą okoliczność ma przygotowany jakiś efektowny sofizmat - albo jakiś inny, utytułowany konfident? Ponieważ trudno uwierzyć, że cokolwiek dzieje się u nas przypadkiem, również aresztowanie Marka „P.” nastąpiło w momencie, gdy rządząca Polską razwiedka i jedna z jej politycznych odkrywek – Sojusz Lewicy Demokratycznej – szykują się do zapateryzacji Polski, tzn. – do oczekiwanej przez władze UE degradacji Kościoła katolickiego do roli pozarządowej organizacji socjalno-charytatywnej z elementami przemysłu rozrywkowego. Jest to element szerszej strategii politycznego obezwładniania narodu polskiego przez rozpoczęciem realizacji scenariusza aksamitnego rozbioru Polski, przygotowywanego przez strategicznych partnerów, czyli Niemcy i Rosję. Jedną z metod tej strategii jest kompromitowanie duchowieństwa m.in. poprzez pokazywanie – niestety istniejących – powiązań z najgorszymi ubeckimi szumowinami. Podejrzenia te potwierdza skwapliwe angażowanie się w tej sprawie polityków Sojuszu Lewicy Demokratycznej, którzy jak zwykle przekraczają wszelkie granice przyzwoitości i tupetu. Partia będąca spadkobierczynią PZPR, partia, której ideowe poprzedniczki, tzn. PPR i PZPR obrabowały społeczeństwo z własności, partia, która ufundowała swoją pozycję na majątku państwowym, rozkradzionym za pośrednictwem spółek nomenklaturowych, partia, pod której rządami społeczeństwo zostało obrabowane ponownie poprzez kryminalne „prywatyzacje” – ta partia powinna raczej skwapliwie wykorzystać okazję, by siedzieć cicho – bo przecież na dobry porządek jej ojcowie założyciele powinni za swoje zbrodnie wisieć na suchych gałęziach. Niestety tak się nie stało – no i teraz wszyscy zbieramy zatrute owoce tego safandulstwa. SM

Znowu wyszło za dobrze? Czy są zbrodnie doskonałe? Policja twierdzi, że nie ma, ale przyjmowanie na wiarę tego, co mówi policja, jest bardzo ryzykowne. Myślę sobie tedy, że ze zbrodniami jest podobnie jak z propagandą. Może i nie ma doskonałych, ale bywają zbliżone do doskonałości. Zbrodnia jest tym doskonalsza, im bardziej przypomina zwykły zbieg okoliczności. Podobnie z propagandą - im bardziej propaganda przypomina informację lub publicystykę, tym jest skuteczniejsza. Tylko bowiem durnie - których skądinąd też nie brakuje - nabraliby się na propagandę ostentacyjną, która otwarcie głosiłaby, że jej celem jest podjudzenie ludzi przeciwko komuś lub czemuś. Zatem wypada zgodzić się z Antonim de Saint-Exupérym, który poucza w "Małym Księciu", że "najważniejsze jest niewidoczne dla oczu". Ale jeśli zacieraniem śladów zajmuje się zbyt wielu ludzi, to większe jest ryzyko braku koordynacji. I taki właśnie casus pascudeus przytrafił się tubylczemu rządowi premiera Donalda Tuska. Jeszcze kilka miesięcy temu zapewnienia premiera i jego podwładnych, że współpraca polskiego wymiaru sprawiedliwości z rosyjską komisją badającą przyczyny katastrofy smoleńskiej układa się dobrze, wydawały się wiarygodne, ale w miarę upływu czasu przestawali w nie wierzyć nawet "młodzi, wykształceni, z wielkich miast", co to, zdawałoby się, uwierzą we wszystko. Co więcej, w opinii publicznej zaczęła utrwalać się, słuszna zresztą opinia, że tubylczy rząd premiera Tuska zwyczajnie przed Rosjanami kuca. W tej sytuacji Rosjanie, być może nawet na prośbę protektorów premiera Tuska z tubylczej razwiedki, mogli dojść do wniosku, że nadszedł moment, by udzielić mu bratniej pomocy w postaci pokazuchy jego niezależności. Przed kongresem PO taki sygnał byłby dla niego na wagę złota. Wygodnym pretekstem okazał się Światowy Kongres Narodu Czeczeńskiego w Pułtusku, na którym miał zjawić się poszukiwany przez Rosję międzynarodowym listem gończym Ahmed Zakajew. Najpierw więc na konferencji prasowej rosyjski ambasador dał wyraz swemu "bólowi" z tego powodu i wraził nadzieję, że Polska wyda Rosji Zakajewa. Gdyby wydała - wbrew zasadzie "za wolność naszą i waszą" - to byłoby jasne, że pod rządami premiera Tuska stała się już "bliską zagranicą". Indagowany i chyba niedopuszczony w tej sprawie do konfidencji (bo razwiedka chyba po staremu "Szpaku" do końca nie ufa) minister Sikorski jednym susem schował się za szaniec "niezależnej prokuratury" - że to niby rząd nie ma w tej sprawie nic do gadania. Każde dziecko wszak wie, że prokuratura w Polsce jest "niezależna", nie mówiąc już o sądach, które nawet są "niezawisłe". Ale lepsze jest wrogiem dobrego, więc jeśli wszyscy tak dobrze chcą, to ryzyko, że w końcu wyjdzie za dobrze, gwałtownie wzrasta. Jakoż i premier Donald Tusk, który nieco wcześniej też chronił się za murami "racji stanu" oraz "niezawisłości" sądowej, w końcu jednak wypaplał, że Zakajew wprawdzie musi zostać przez niezależną prokuraturę zatrzymany, ale że żadnego aresztowania, ani tym bardziej ekstradycji do Rosji, nie będzie. Skąd premier Tusk mógł wiedzieć takie rzeczy zanim jeszcze Zakajew do Polski przyjechał, zanim został przez policję zatrzymany, zanim został przez prokuraturę przesłuchany i zanim niezawisły sąd podjął decyzję w tej sprawie? Mamy dwie możliwości: albo premier Tusk ma zdolności profetyczne, albo właśnie został przez swoich przełożonych z razwiedki poinformowany o zatwierdzonym scenariuszu wydarzeń. Która z tych dwóch możliwości jest bardziej prawdopodobna? I rzeczywiście. Ahmed Zakajew w drodze do prokuratury został o godzinie 8.00 zatrzymany przez policję, potem przesłuchany, a już o godzinie 21.00 zwolniony. Kropkę nad "i" postawił zaś pan Krzysztof Kwiatkowski, minister sprawiedliwości, który w radiu TOK FM stwierdził, iż "Rosjanie doskonale zdają sobie sprawę z tego, że sądownictwo w Polsce jest niezawisłe". Co do tego nie ma wątpliwości. Dlaczego Rosjanie mieliby o takich rzeczach nie wiedzieć, i to nawet "doskonale", skoro w Rosji sądownictwo jest tak samo niezawisłe jak w Polsce? Chyba pan minister Kwiatkowski nie podejrzewa, że może być inaczej, hę? Więc chociaż bardzo się cieszymy z niezawisłości polskiego i rosyjskiego sądownictwa, to jednak wypada wyjaśnić drobiazg, skąd premier Tusk wcześniej wiedział, jakie postanowienie podejmie pan sędzia Schab? Gdyby nie ta wątpliwość, pewnie łatwiej byłoby nam uwierzyć i w niezawisłość, i w widowisko, jak to Polska nie kuca przed Rosją nie tylko w sprawie katastrofy smoleńskiej, ale nawet w sprawie Ahmeda Zakajewa. Przygotowali je naprawdę pierwszorzędni fachowcy, po których premier Tusk, mimo wszystko - dyletant - niepotrzebnie próbował poprawiać, no i znowu wyszło za dobrze. SM

Plusy i minusy tygodnia (19 – 25 września) Czesław Bielecki kandydatem na prezydenta Warszawy wspieranym przez PiS. Wszystkich zatkało. Żadnych komentarzy. Może dlatego, że nijak ma się do stereotypu tej partii jako oblężonej twierdzy. Ale też nijak ma się do postaci Bieleckiego – krytyka polskiej prawicy jako ludzi, „którzy nie mają pojęcia o wyobrażeniu”. Bielecki i PiS – woda i ogień, czyli ciekawy alians. Gdy piszę te słowa, minister Radziszewska drży, że każdy telefon może się okazać dymisją. Czy Donald Tusk rzuci głowę biednej pani minister, aby ubłagać awangardę postępu obyczajowego? Zobaczymy – to ciekawy test na jego poglądy. „Nie ma nawet z kim przegrać” – żalił się ostatnio znudzony premier tygodnikowi „Wprost”. A skąd przekonanie, że przegrać można tylko z politykami? A jeśli nawet pani minister przetrwa, może to nie zakończyć sporu – o to, czy jawnie zdeklarowany homoseksualista może uczyć w katolickiej szkole. Nie wykluczam ze strony środowisk gejowskich rozpoznania bojem. Jak najlepiej sprawdzić czy homoseksualista może uczyć w szkole katolickiej? Można oto wysłać do takiej szkoły specjalnie wybranego ochotnika, który przyjmie pracę wychowawcy, odczeka ze trzy miesiące, a potem gdzieś – niekoniecznie na terenie szkoły, np. w telewizji – ujawni się publicznie jako gej. Oburzona szkoła zechce go wyrzucić, a wtedy precedensowy proces gotowy. Do akcji wkroczą zaprzyjaźnieni prawnicy, którzy będą odwoływać się aż do instancji Strasburga. Masz ty, Donaldzie, odwagę Cejrowskiego, by takim żywiołom się przeciwstawić? Jakoś tak podejrzewałem, że po usunięciu krzyża kwestia pomnika dla ofiar 10 kwietnia zacznie znikać z uwagi polityków PO nawet w tej niejasnej formie, w jakiej dywagowano o nim choćby w umowie z kurią warszawską i harcerzami. I proszę, oto nagle wysyp antypomnikowych wypowiedzi. Donald Tusk we „Wprost” zachęca, aby zamiast dywagować o pomniku, wziąć przykład z Jana Pawła II, który nie lubił pomników i radził zbudować coś dla żywych. Marek Beylin ogłasza, ze demokracja w ogóle nie lubi pomników. Galeria Raster przekonuje, że najlepiej można pamiętać, w ogóle nie stawiając pomnika. A Hanna Gronkiewicz-Waltz niewinnie zachęca, aby z decyzją o pomniku poczekać na okres po wyborach. Wszystko wskazuje, że to ona wygra, więc mamy już kolejnego przeciwnika pomnika ofiar Smoleńska. W odwodzie czekają jeszcze konserwator zabytków i architekt miejski, którzy prędzej dadzą się porąbać niż zgodzą się na pomnik w jakimkolwiek miejscu Krakowskiego Przedmieścia. David Irving organizuje wycieczki do Polski. Czytałem jego książki i znam jego sprytny styl wybielania Hitlera. Nie widzę żadnych powodów, aby pozwalać takiemu kuglarzowi na odwiedziny obozu Auschwitz. Najtęższe autorytety głowią się od początku tygodnia, jak mu tego zabronić. Pamiętam, że kiedyś używano w takich sytuacjach pojęcia „persona non grata”. Jakoś nikt nie proponuje dziś takiego potraktowania Davida Irvinga. Czy taki przywilej państwa Unii już utraciły? Skoro przy lada burdzie piłkarskiej Francja czy Niemcy obsadzają dawne punkty graniczne strażnikami, którzy odprawiają z kwitkiem kogo chcą, to dlaczego nie można podobnie potraktować historyka skandalisty? Jeden z czytelników „Gazety Wyborczej” chwycił za słowo Adama Michnika, który w kwietniu br. w szoku posmoleńskim obiecał przejrzeć swoje artykuły o Lechu Kaczyńskim i sprawdzić, czy w którymś go nie skrzywdził. Jakie wyniki tych badań? – spytał dociekliwy czytelnik w liście publikowanym w mało eksponowanym miejscu na łamach „GW”. Michnik odpowiedział, że wszystko sprawdził i niczego niesprawiedliwego nie napisał. Jak się okazuje, nawet wielcy mężowie mają chwile słabości i niewiary w swoją sprawiedliwość. Ale na szczęście to szybko mija. Świat wrócił w swoje koleiny. Zaufanie jest dobre, ale kontrola jest lepsza. Szczególnie gdy kontrolujący ma do kontrolowanego pełne zaufanie. Tak trzymać! Semka

Rząd żyruje rosyjską ściemę? Edmund Klich: Rosjanie uznali, że lot z 10 kwietnia operował jako cywilny. Natomiast my uważamy, że ostatnia część lotu powinna być zakwalifikowana jako operacja wojskowa, i takie też procedury powinny obowiązywać tego dnia w Smoleńsku. - Jeżeli przyjmiemy, że był to lot cywilny - jak chcą Rosjanie - to w takim przypadku całość odpowiedzialności spada na pilotów. To oni podejmują decyzję o lądowaniu, a wieża jest zobowiązana dostarczyć komplet informacji. W przypadku lotów wojskowych - w zależności od obowiązujących procedur - których, przypomnę, cały czas nie posiadamy, odpowiedzialność kontrolera ruchu zwiększa się. Szczegóły i uzasadnienie takiej, a nie innej kwalifikacji lotu MAK ma przedstawić w raporcie końcowym. Jerzy Miller: Pomiędzy Rosją a polską komisją wyjaśniającą okoliczności katastrofy smoleńskiej nie ma sprzeczności w kwestii, jaki charakter miał ten przelot. O charakterze lotu nie decyduje właściciel samolotu, tylko cel przelotu. A celem tego lotu było przewiezienie konkretnych osób, w związku z tym miał on charakter lotu pasażerskiego. Publiczny spór w jaki wdał się minister Miller z pułkownikiem Klichem świadczy o tym, jak ważną kwestią jest ustalenie statusu feralnego lotu. A także o tym, jak bardzo rząd jest zdeterminowany, żeby pomóc Rosjanom przeforsować ich wersję, nawet jeśli nie ma nic wspólnego z rzeczywistością i jest sprzeczna z interesem Polski. Bo przecież jest mnóstwo dowodów, jeśli nie na to, że to Klich ma rację, to na pewno na to, że wersja rosyjska w żadnym razie nie jest wcale oczywista. Świadczy o tym nie tylko opinia Klicha, ale także liczne dokumenty wskazujące, że do dzisiejszej wypowiedzi Millera sami uważaliśmy ten samolot i lot za wojskowe. Przykłady? Oto tzw. claris z lotu prezydenta Kaczyńskiego do Gruzji. Na czerwono zaznaczyłam fragmenty pokazujące, że samolot będący własnością Polskich Sił Powietrznych traktowany był w oficjalnej korespondencji jako wojskowy.
Claris - cz. 1
Claris - cz. 2
Nie dysponuję clarisem ze smoleńskiej podróży, ale jestem pewna, że mówi dokładnie to samo. Mam natomiast pismo Kancelarii Premiera dotyczące lotu 7 kwietnie tego roku, w którym zarówno TU-154, jak i JAK-40 oraz CASA zamawiane przez Kancelarię na potrzeby lotu nazywane są "wojskowymi statkami powietrznymi".
Pismo Kancelarii Premiera ws. lotu 7 kwietnia Mam też informację dotyczącą tego co się działo bezpośrednio po katastrofie, kiedy ustalano procedurę jej wyjaśniania. W informacji przygotowanej przez Kancelarię Premiera czytam: Na miejsce zdarzenia niezwłocznie skierowano specjalistów z polskich komisji zajmujących się badaniem wypadków lotniczych: zarówno z tzw. komisji wojskowej, jak i z tzw. komisji cywilnej. Przybywający na miejsce zdarzenia polscy specjaliści informowani byli, iż po stronie rosyjskiej działania podjęła komisja wojskowa, która miała prowadzić prace wg procedury opisanej w tzw. Konwencji Chicagowskiej, a przede wszystkim w Załączniku nr 13 do Konwencji. (...) Polscy specjaliści potwierdzali zasadność stosowania na miejscu zdarzenia procedury zgodnej z tzw. Konwencją Chicagowską oraz z Załącznikiem nr 13. Skutkowało to podjęciem współpracy ze stroną rosyjską w tym właśnie reżimie prawnym i to niezależnie od faktu, iż w świetle prawa polskiego samolot, który uległ katastrofie, był samolotem wojskowym, co wiązało się z koniecznością uruchomienia działań w ramach komisji powoływanej wspólną decyzją MON i MSWiA. Władze Federacji Rosyjskiej ogłosiły następnie o zmianie charakteru komisji z "wojskowej" na "cywilną".
Informacja nt. procedury wyjaśniania katastrofy Z notatki wynika, że Rosja najpierw narzuciła nie mającą zastosowania do lotnictwa wojskowego Konwencję Chicagowską i Załącznik 13 pod pretekstem większej jawności postępowania, a gdy się na to zgodziliśmy, zmieniła status komisji na "cywilny". Dzięki temu dzisiaj, po pół roku, można udawać, że to co było jasne dla wszystkich zaraz po katastrofie, tj. status rządowego samolotu, musi być dopiero przedmiotem ustaleń. I nietrudno się domyślić, jakie one będą, bo po coś te starania strona rosyjska podjęła. A my się na wszystko godziliśmy, godzimy i godzić będziemy, bo jak niedawno oświadczył Radosław Sikorski, wcale się Rosji nie boimy i czujemy się wobec niej baaaardzo silni. Ku wersji, że w Smoleńsku rozbił się samolot wojskowy zdaje się też skłaniać prawnik, któremu Edmund Klich zlecił przygotowanie ekspertyzy dotyczącej sposobu postępowania w przypadku katastrofy smoleńskiej. Już w pierwszym akapicie ekspertyzy czytamy: Niniejsza ocena prawna została sporządzona na podstawie zlecenia Przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, Pana dr Edmunda Klicha, pełniącego jednocześnie funkcję akredytowanego przedstawiciela przy komisji powołanej przez władze Federacji Rosyjskiej, badającej wypadek polskiego samolotu państwowego (wojskowego), jaki uległ wypadkowi lotniczemu na terytorium Federacji Rosyjskiej.
Ekspertyza prawna zamówiona przez Ministerstwo Infrastruktury Gdyby zresztą TU-154 nie był samolotem wojskowym wykonującym operację wojskową, rozważania na temat umowy polsko-rosyjskiej z 1993 roku byłyby bezprzedmiotowe, bowiem dotyczy ona wyłącznie lotów wojskowych. Tymczasem nie tylko w debacie publicznej, czy wspomnianej ekspertyzie prawnej, ale także w działaniach polskich urzędników i władza zaraz po katastrofie rozważano przyjęcie tej właśnie umowy za podstawę badania katastrofy. Odstąpiono od tego wyłącznie dlatego, że dopracowanie szczegółów zajęłoby zbyt wiele czasu, a - podobno - w tej sprawie najważniejszy był pośpiech. Może to i dobrze, bo na podstawie danych przekazanych ekspertowi przez Klicha nieszczęsny prawnik omawiając polsko-rosyjskie porozumienie w sprawie zasad wzajemnego ruchu lotniczego wojskowych statków powietrznych Rzeczypospolitej Polskiej i Federacji Rosyjskiej w przestrzeni powietrznej obu państw, sporządzone w Moskwie dnia 14 grudnia 1993 r, zaznaczył "zaznaczenia wymaga, że na podstawie informacji przekazanych opiniującemu nie sposób ocenić ważności czy prawidłowości tego porozumienia." (jakby ktoś jeszcze potrzebował dowodów jakim żałosnym państwem jesteśmy, skoro nie wiemy nawet czy kluczowe porozumienie międzynarodowe jest w ogóle ważne). Reasumując. Mamy samolot będący własnością Polskich Sił Powietrznych, dowodzony przez wojskowy pułk specjalny, całą obsługę też zapewnia wojsko, lądujący na wojskowym lotnisku ale będący samolotem pasażerskim. Choć zaraz po katastrofie uznano samolot za wojskowy i szukano uzasadnienia dlaczego zamiast umowy dotyczącej lotów wojskowych zastosuje się nie mającą zastosowania do takich lotów Konwencję Chicagowską. Nie ma chyba wątpliwości, że minister Miller ściemnia. A jeśli są, łatwo je rozwiać. Wystarczy dotrzeć do clarisów feralnego lotu, a potem do dokumentów którymi Polska komunikowała się z Rosją ustalając szczegóły lotu. Założymy się, że we wszystkich będzie mowa o wojskowym statku powietrznym? Sprawa statusu lotu to kolejna ściema Rosjan, taka sama jak cztery podejścia do lądowania, i inne bzdury. Nie rozumiem dlaczego Miller postanowił tak gorliwie wesprzeć wersję ewidentnie nie trzymającą się kupy. Jeszcze do niego nie dotarła najnowsza narracja Sikorskiego, "stać nas na bardziej otwartą, bardziej pragmatyczną, odważniejszą politykę wobec Rosji to nasze zwiększone poczucie siły, my się po prostu coraz mniej Rosji mniej boimy"? kataryna

Rosjanie jaja z nas robią, żadnego śledztwa nie prowadzą

1. Pięć miesięcy trzeba było Rosjan prosić, żeby czymś przykryli wrak smoleński, bo w strugach deszczu spływają z niego ostatnie ślady krwi.  Łaskawie się zgodzili i obiecali - na razie tylko obiecali - narzucić na sterczące blachy kawałek brezentu. Kto wie, może nawet wiatę zbudują. Oczywiście jeśli zdążą, bo październik za pasem i lada moment smoleński las zasypią śniegi.
2. Wrak jest nasz, ale oddać Rosja go nie może, bo stanowi dowód śledztwa.
Ciekawie wygląda zabezpieczenie dowodów rosyjskiego śledztwa. Najpierw rżnęli dowodowy wrak tępą piłą, gdy jeszcze ciała ofiar tkwiły w środku, a potem zostawili zwalone, rdzewiejące na deszczu rumowisko.
3. Po pięciu miesiącach od katastrofy w smoleńskim lesie ktoś wygrzebał kości żuchwy. Polscy prokuratorzy nie wykluczają, że są tam jeszcze inne szczątki ofiar. Rosjanie nawet się tym przejęli i w kolejnej swojej łaskawości zgodzili się, żeby teren przeszukali polscy archeolodzy. Teraz archeolodzy? Pięć miesięcy po wilkach i lisach? A przecież pani minister Kopacz zapewniała, że przetrząśnięta została każda piędź ziemi. Żartowała sobie z nas, oj żartowała pani Kopacz....

4. Ziemia przetrząsana sitem - to nie był jedyny smoleński żart pani minister. Pamiętamy jej dramatyczne relacje z sekcji zwłok. Czuwała tam w Moskwie biedaczka i osobiście wszystkiego pilnowała, o czym zaświadczała jej umęczona twarz. Guzik prawda! Prokuratorzy już doszli, że nikt z Polski nie asystował przy sekcji zwłok i nikt nie zaręczy, czy te sekcje w ogóle się odbyły. Rodziny domagają się ekshumacji, bo Bóg jeden wie, co tam wkładano w trumny...

5. Nie można ustalić, czy lotnisko było cywilne, czy wojskowe. Łatwo sprawdzić - proszę kupić w internecie bilet lotniczy do Smoleńska. Nie sprzedają? To znaczy, ze lotnisko nie jest cywilne, tylko wojskowe...

6. O każdą rzecz polscy śledczy proszą, wyczekują miesiącami. Ale kto prosi - prokurator Parulski czy bliżej nieokreślony inspektor Klich? Przy całym szacunku - co to są dla Rosjan za partnerzy? Cóż warci są podrzędni czynownicy w kraju, gdzie wszystko się odbywa według szarży. Oni mogą sobie palcami w butach kiwać, a jakby spróbowali tupnąć, to Rosjanie zabiją ich śmiechem. Jakby tupnął Tusk albo Komorowski, może coś by z tego wynikło, ale Klich? Przecież tam w Rosji nad śledztwem osobiście czuwa Putin! Putina trzeba Tuskiem, a nie Klichem! A Tusk przebywa na czterdziestych ósmych w tej kadencji wakacjach.

7. Co ja mówię, że Putin czuwa nad śledztwem... nad jakim śledztwem? Rosjanie jaja sobie z nas robią i żadnego śledztwa nie prowadzą. Jakby prowadzili, to by wrak smoleński chociaż przykryli jakąś płachtą. Janusz Wojciechowski

"A jednak Jarosław Kaczyński miał rację" A jednak rację miał Jarosław Kaczyński mówiąc, że to niska ranga wizyty (ze względu na brak zaproszenia strony rosyjskiej na uroczystości katyńskie 7 kwietnia, związany z ostentacyjnym dystansowaniem się premiera Tuska od prezydenta Lecha Kaczyńskiego) i w związku z tym jej "półprywatny" charakter, mogły przyczynić się do katastrofy. Już zresztą grubo przed katastrofą Dariusz Rosati, były minister spraw zagranicznych sugerował, że przy braku oficjalnego zaproszenia z Rosji tylko taki status wizyty jest możliwy. A po katastrofie uznanie przez stronę polską, iż był to lot cywilny (i zastosowanie konwencji chicagowskiej), z przyzwoleniem w związku z tym, aby to strona rosyjska była jedynym gospodarzem śledztwa, przesądziło, że dziś kontrolerzy lotu z wieży w Smoleńsku mogą wykręcać się od odpowiedzialności. Bo procedury przy obu typach lotów są odmienne i oni traktowali lot jako "cywilny". Jeżeli zaś kapitan Protasiuk myślał, iż leci jako "wojskowy", (spodziewając się precyzyjniejszego naprowadzenia) to związek katastrofy z fatalnym przygotowaniem wizyty wydaje się oczywisty. Równolegle do tej smutnej, ale niestety bezspornej konstatacji, iż jedną z przyczyn tragedii był stan polskiego państwa i polskiej polityki, mamy drugi fenomen, też nie napawający optymizmem. Z czasów komunizmu pamiętam zjawisko "regulacji przez kryzysy" oparte na mechanizmie "sztucznej negatywności". Te bowiem służby specjalne, usiłujące zachować kontrolę nad całą sceną polityczną, mnożyły byty - często walczące ze sobą. Innymi słowy, inspirowały często powstanie nowych podmiotów na scenie politycznej, aby - w razie kryzysu - mieć wypływ na sposób artykulacji pozornie przeciwstawnych stanowisk i interesów. Czy inicjatywa Palikota jest dziś częścią tego schematu?
Prof. Jadwiga Staniszkis

O reformie szkolnictwa wyższego Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wreszcie pokazało nowy projekt ustawy o szkolnictwie wyższym. Myślę, że jako tzw. samodzielny pracownik naukowy mam moralne prawo i kompetencje, aby się w jego sprawie wypowiedzieć. Na początku, zanim przejdziemy do analizy, należy poczynić zastrzeżenie generalne: projekt jest oczywiście głęboko socjalistyczny i kwestii tej nawet nie ma sensu tu wałkować. W krajach socjaldemokratycznych etatyzm może być tylko mniej lub bardziej zaawansowany i dziwaczny. Wszystko co dalej napiszę to ocena projektu mieszczącego się w ramach systemu, który sam w sobie jest paranoidalny. Rozumiem, że Minister tego nie może zmienić, bowiem socjalistyczny charakter szkolnictwa wyższego wynika z zapisów konstytucyjnych, gwarantujących „bezpłatną” szkołę. Nie oznacza to jednak, że socjalizm musi być ustawicznie „pogłębiany”. A co do szczegółów, to widać wyraźnie, że Pani Minister Barbara Kudrycka ciągle ma swoją ideę „aby za pięć lat co najmniej pięć polskich uczelni znalazło się w pierwszej setce rankingów europejskich”. Pomysł ten uważam za dziwaczny, a to z kilku powodów:

1. Kto przygotowuje rankingi, ten w nich wygrywa, bowiem ustawia w nich punktację tak, aby samemu wysunąć się na czoło. W zachodnich rankingach nigdy nie trafimy do pierwszej setki, ale jak zrobimy własne, to łatwo się w niej znajdziemy. Dlatego proponuję zerwać z kompleksem „polskości”. Nasze uczelnie nie mają szans na wysokie miejsca w rankingach, ponieważ polscy naukowcy generalnie publikują po polsku, co w Ministerstwie bardzo się nie podoba. Bardzo słusznie, że piszemy w języku ojczystym. Jaki miałaby Polska pożytek gdyby 95% publikacji naszych naukowców było wydawanych po angielsku? Pieniądze naszych podatników szłyby na lekturę dla anglojęzycznych czytelników, gdy dla polskich byłaby ona niedostępna ani fizycznie, ani językowo.

2. Zupełnie nie rozumiem dlaczego należy odebrać pieniądze pozostałym uczelniom, aby te mityczne pięć awansowało w rankingach? Oznaczać to będzie, że pozostałe będą wegetować. Te 5 bogatych uczelni ściągnie całą kadrę i chętnych do nauki z mniejszych ośrodków. Zostanie 5 wielkich miast z „prestiżowymi” uczelniami, w związku z tym studenci będą tam zjeżdżać i degenerować się w akademikach, gdzie „wszystko płynie”. Zamiast kształcić młodzież w jej miejscu zamieszkania, Ministerstwo chce ją kompletnie „wykorzenić” i zrobić z niej nomadów w wielkich miastach. No, chyba, że politycy PO liczą, że wykorzenieni z małych ojczyzn wsiąkną w wielkie miasta i dołączą do sproletaryzowanej inteligencji oglądającej TVN i wyjącej z zachwytu nad Donaldem Tuskiem. Mam nadzieję, że posłowie PSL wykażą w tym miejscu „ideologiczną czujność” i zablokują ten druzgocący tkankę społeczną projekt. Do tego projekt zawiera kuriozalny zapis zakazujący pracownikom naukowym podejmowania dodatkowego zatrudnienia poza podstawowym miejscem pracy. Aby zatrudnienie takie podjąć, będzie trzeba mieć zgodę rektora macierzystej uczelni. Ten pomysł narodził się w głowach biologów, chemików, matematyków i tych wszystkich, którzy z racji swojego wykształcenia nie mogą znaleźć dodatkowego zatrudnienia na uczelniach niepublicznych, gdzie dominują kierunki humanistyczne. Motywacja tych wszystkich biologów, chemików i matematyków jest bardzo prosta: zazdrość! „Dlaczego oni mogą dorobić, a mnie nikt nie chce zatrudnić?”. Gdyby postaw takich nie było, to Lenin nigdy nie porwałby mas do ataku na „państwo posiadaczy”. Wszyscy ci biolodzy, chemicy i matematycy wiedzą, że sami dodatkowego zatrudnienia nie znajdą. Dobrze, to niech humaniści także go nie mają! Osobiście nie boję się wcale tak bardzo tego zakazu, bowiem rektorzy będą musieli takiej zgody albo udzielać, albo dać spore podwyżki zatrudnionym u siebie profesorom, ponieważ inaczej kadra naukowa odejdzie i pójdzie tam, gdzie dostanie najlepsze warunki finansowe. Ale sam taki zakaz jest sprzeczny z liberalną zasadą wolności pracy, a minister Barbara Kudrycka podobno jest ministrem „liberalnego” rządu! Ograniczenie lub wyeliminowanie dwuetatowości wykładowców akademickich oznaczać będzie upadek wielu kierunków i całych uczelni. W Polsce brakuje wykładowców, szczególnie samodzielnych pracowników naukowych (dr hab. oraz profesorów tytularnych). Wydaje się, że jest ich mniej więcej tylu (albo i mniej) ile jest etatów, jednak przy założeniu, że każdy z nich ma 2 etaty (zwykle państwowy i niepubliczny). Jeśli przymusowo każdy z nich miałby tylko 1 etat, to następuje deficyt na poziomie 50%. To oznacza, że 50% kierunków na polskich uczelniach nie będzie miało tzw. minimum kadrowego i będzie musiało upaść. Upadną nie dlatego, że wyeliminował je rynek, lecz dlatego, że zmieniły się przepisy. Upadną wyłącznie z powodu etatystycznej interwencji! A dokona jej ministerstwo w „liberalnym” gabinecie Donalda Tuska! Wreszcie, na sam koniec, duży plus przedstawionego projektu. Mam tu na myśli uproszczenie procedury habilitacyjnej. Gazety piszą, że skróci to procedurę z 11 do 4 miesięcy. Dobrze pamiętam, że moja procedura habilitacyjna trwała 2 razy dłużej niż owe „11” i nie mam wątpliwości, że coś trzeba z tym fantem zrobić. Wydaje się, że projekt przewiduje większą przejrzystość tej procedury i chyba dobrze się dzieje, że znosi tzw. kolokwium habilitacyjne, które jest gigantycznym stresem. Uchwała o nadaniu habilitacji winna być podejmowana na podstawie oceny 4 recenzentów, którzy długo siedzieli i zapoznawali się z dorobkiem naukowym habilitanta, a nie głosowania kilkudziesięciu osób, które tego dorobku nie znają. Ten punkt projektu Pani Minister Kudryckiej z pewnością trzeba zaliczyć na plus. Czy projekt coś zmieni w szkolnictwie wyższym? Moim zdaniem wprowadzi zamieszanie, zniszczy administracyjnie kilkadziesiąt uczelni niepublicznych i kilka publicznych. Studenci będą mieli mniejszą ofertę edukacyjną, a aby autentycznie studiować, będą musieli 5 lat mieszkać w akademikach w wielkich miastach. Dlatego projekt tej reformy oceniam negatywnie. Adam Wielomski

Marek Król: Jak umiera demokracja Po prymasie tysiąclecia, mamy teraz premiera stulecia. Donald Tusk, tydzień temu zdecydował , że jeszcze cztery lata porządzi Platformą Obywatelską, która, jego zdaniem, nie ma z kim przegrać wyborów. Skoro tak, to z kim ma przegrać Tusk prezesurę Rady Ministrów? Premier stulecia ”prawdę mówiąc” kupi licencję na rządzenie od prezydentów miast, także tych zawieszonych w PO. Szczególne znaczenie ma tu wielka trójka prezydentów miast, którzy urodzili się w 1963 roku. Najsłynniejszy z nich to Jacek Karnowski, członek zawieszony z powodu prokuratorskich zarzutów, choć popierany przez PO. Drugi to Wojciech Szczurek, prezydent Sopotu, który od 12 lat realizuje hasło „ciszej pojedziesz, dalej pojedziesz” Prokuratura na jego temat milczy. Trzeci największy prezydent to Ryszard Grobelny, członek PO, który się sam zawiesi . Ten nie jest popierany przez partię i rząd. Wszyscy maja po 47 lat i od schyłku lat dziewięćdziesiątych piastują urząd prezydencki. Badania opinii publicznej wskazują, że niezależnie od poparcia partii i rządu zostaną wybrani na następną kadencję. W wypadku prezydenta Szczurka nie wiadomo, czy, jak w poprzednich wyborach, poprze go 85% gdynian, czy poparcie wzrośnie mu do 95%? Tę demokratyczną arkadię samorządową chcą niestety zepsuć wichrzyciele z tak zwanej partii antysystemowej. W PRL nazywa o się takie ugrupowanie elementem antysocjalistycznym. Otóż ten element, czyli PiS chce wprowadzić kadencyjność, konkretnie dwu kadencyjność dla wójtów , burmistrzów i prezydentów miast .Propozycja ta nie wywoła a entuzjazmu ani wśród wyborców ani wśród samorządowców. Pewien profesor socjologii uzna nawet, ze wybieranie od ponad dziesięciu lat tych samych prezydentów, świadczy o sile społeczeństwa obywatelskiego. Jeśli tak, to

rządzący od 20 lat Moskwą Anatolij Łużkow reprezentuje najwyższe stadium społeczeństwa obywatelskiego. No cóż, Rosja zawsze nas wyprzedza a w osiąganiu najwyższych standardów swego systemu. Vox populi, vox dei powtarzają chętnie zwycięzcy demokracji. Powiedzenie to pochodzi z czasów, kiedy by o wiadomo o jakiego Boga chodzi. A dzisiaj, kiedy dookoła pe no rożnych bożków mamony, układów, bożków medialnych, kiedy słyszę vox populi, to przypomina mi się g os automatycznej sekretarki: wybierz raz jeszcze wybranego, wybierz raz jeszcze, ponów wybieranie.”Demokracja, jeśli zginie, to nie na skutek jakiegoś wielkiego kataklizmu. Demokracja po prostu umrze cicho, z powodu apatii i obojętności tych, którzy doszli do wniosku, ze wybory nie maja żadnego wpływu na ich codzienne warunki życia”- ostrzega Robert Hutchins. Kadencyjność jest respiratorem demokracji, przewietrza płuca wyborców i ich umysły. Irena Szafrańska's blog

Zmora Żakowskiego Zmora zwana też marą (stąd powiedzenie sen mara, Bóg wiara) – w wierzeniach słowiańskich istota półdemoniczna, dusza człowieka żyjącego lub zmarłego, która nocą męczyła śpiących, wysysając z nich krew. Czy dusiła was kiedyś zmora? Zmora żywi się krwią. Sadowi się na piersiach śpiącej osoby, przyciska piersi kolanami i powoduje uderzenie krwi do głowy. W ten sposób pozbawia powoli tchu swoją ofiarę. Spija krew wypływającą nosem lub też nacina zębami żyłkę na skroni lub szyi i wysysa. Ofiara zmory traci siły i energię, które później odzyskuje w naturalny sposób. Mocno wygłodzona zmora potrafiła jednak zabić swoją ofiarę. Człowiek dręczony przez zmorę jęczy, poci się i rzuca się na łóżku. Otóż zmora dręczy reżimowego politruka Jacka Żakowskiego. A kim jest ta zmora spijająca krew Żakowskiego? Ta zmora to IVRP. Zmora IVRP noc w noc męczy Żakowskiego. Siada na jego piersiach, wbija swoje kły w jego gardło i wysysając krew jednocześnie łamie mu żebra. Trzask łamanych żeber jest tak głośny i zarazem bolesny, że wyrywa pana Jacka nawet z najgłębszego snu. Żakowski budzi się zlany potem jęcząc z bólu i strachu.
Ukojenia nie przynoszą mu nawet zapewnienia, że to tylko senna mara o wiele młodszego modelu leżącego u jego wiekowego i spracowanego boku. Pan Jacek nic tylko chce gdzieś uciekać, by ukryć się przed IVRP, męcząca go zmorą. A wystarczy podobno tylko zmienić pozycję snu jak głosi mądrość ludowa i byłoby po zmorze. Czy taki salonowiec tego nie wie, czy nie zna innych nowoczesnych i postępowych pozycji? Czy on też tylko po ciemku i pod kołdrą? A taki wydawałoby się "światowiec" z niego, nie mówiąc już o zdeklarowanym oficjalnie światłym jewropekczyku, dla którego mottem życia jest - hulaj dusza, piekła nie ma. Nie wystarczy cotygodniowy SABAT CZAROWNIC w info3 z udziałem równie opętanego przez tę samą zmorę Kuczyńskiego i jakichś lewackich ciotek z Polityki i GW. Tylko zmiana pozycji! Tylko to uratuje Żakowskiego. I jeszcze nadzieję i ratunek widział Żakowski w chamskim wesołku z Biłgoraja. Ale i ten go zawodzi. Zawodzi, bo chce opuścić jedynie słuszną i ukochaną przez salonowca Żakowskiego PO. A to źle wróży dla zmory Jacka. A jak dla Żakowskiego źle to i pewnie niezbyt dobrze dla Kuczyńskiego, Wołka, Lisa, Miecugowa i wielu innych kopniętych salonowców, których oprócz zmory IVRP męczy duch patriotyzmu. Bo zmora zmorą, ale duch to dopiero utrapienie, a tym bardziej duch patriotyzmu. Jak zabić tego ducha? Żadnego RAID w aerozolu, który zabija nie tylko wszystkie karaluchy i prusaki ale i tego okropnego ducha nie ma, a nawet szczepionki nikt nie wymyślił. Dlatego pełen udręki i obaw pan politruk podzielił się swoim strachem z innym kolegą. "Super Express": - Pogdybajmy. Co Januszowi Palikotowi przyniosłoby założenie własnej formacji politycznej? Jacek Żakowski: - Odpowiem krótko: marginalizację. - A jak to by wpłynęło na Platformę Obywatelską? - Byłoby to dla niej szkodliwe, bo spowolniłoby, a może i zatrzymałoby jej odchodzenie od tożsamości IV RP. A jeszcze sporo zostało do zrobienia, żeby Platforma Obywatelska stała się nowoczesną partią liberalno-konserwatywną.

http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/cieszy-sie-tylko-lewica_154523.html
Chciałabym pocieszyć Żakowskiego, ze nie jest sam. Swoją zmorę ma też cyngiel z Czerskiej, Marcin Wojciechowski. Jego zmorą jest poseł Halicki z PO, bo on też może przeszkodzić w pogonieniu zmory zmór, czyli IVRP. - "Lizusy otaczają Tuska, są źli ludzie w PO" - mówi "Polsce The Times" poseł PO Andrzej Halicki. Krytykuje premiera za brak empatii oraz upokarzanie przyjaciół. "Nie zrobiłbym tego, co Tusk uczynił Schetynie. Na miejscu Tuska wolałbym odejść razem z przyjacielem. Pęknięcie między Tuskiem a Schetyną uruchomiło złe mechanizmy w PO" - mówi Halicki. To właśnie oburzyło redaktorka z GW i nazwał Halickiego maglarą, bo rzec jasna jak magiel to tylko obowiązkowo w PiSie i ten magiel powinien być oczkiem w głowie swołoczy medialnej. Pisowska magiel TAKK, całą dobę, cała magiel! A poza tym innym maglom mówimy NIE! I tu za wzór godny naśladownictwa Wojciechowski stawia Halickiemu salonowca postkomunistycznego, Tadeusza Mazowieckiego, świetnego premiera, którego jedyną ale ogromną, pełną wysiłku reformą była "reforma" w wykonaniu Kiszczaka, czyli palenie dokumentów SB pod czujnym okiem pana Tadka. - Z dwóch głosów o polskiej polityce zdecydowanie wybieram głos Mazowieckiego. Jak zwykle rozsądny, mądry, spokojny i konstruktywny. Choćby takie zdanie: "Bardzo mnie martwi i boli upolitycznienie Kościoła. Kościół na tym traci". Trudno powstrzymać się przed konstatacją, że nowa elita polityczna nie dorasta do poziomu tej z początku lat 90. Panowie posłowie i ministrowie, poczytajcie czasem co mają do powiedzenia tacy ludzie, jak Tadeusz Mazowiecki, zanim udzielicie kolejnego wywiadu.- Panowie, poczytajcie!
A jak męczą was zmory, to wystarczy zmienić pozycję.... .....snu oczywiście.
I nie martwcie się, kazdy ma swoja zmorę, która go tłamsi, męczy i dręczy.
Ale to wszystko po to, by żyło się nam lepiej na tej zielonej wyspie Donalda.

http://wyborcza.pl/1,75968,8420100,Zli_ludzie_w_PO_i_mgla_w_Smolensku.html

http://www.tvn24.pl/-1,1674961,0,1,halicki-chcialem-wywolac-dyskusje-w-p...

kryska's blog

Prywatna czy oficjalna? Lot wojskowy czy cywilny? Po lekturze wypowiedzi najwyższej rangi urzędników państwowych, w tym pewnego ministra, którzy powinni te sprawy mieć w małym palcu u lewej nogi, po prostu odechciewa się pisać odpowiedzi na takie pytania, bo wątpię, czy ten tekst będzie dla nich zrozumiały. Szczególnie chodzi mi o wypowiedź pana od protokołu dyplomatycznego, który odróżniał wizyty oficjalne od prywatnych według kryterium noclegu i posiłku (aż strach pomyśleć, czym dla takiego pana różni się wizyta „bardziej” od „mniej” oficjalnej). W tej sytuacji należałoby chyba przedstawić naszym specjalistom od protokołu najbardziej ogólny sposób klasyfikacji wizyt międzynarodowych, nie uwzględniający wykorzystania zastawy stołowej ani łóżek. Mianowicie:

1. Najwyższej rangi wizytą międzynarodową jest wizyta państwowa (state visit). Wizyta taka ma miejsce, gdy głowa państwa danego kraju przyjeżdża do drugiego kraju na zaproszenie głowy państwa kraju-gospodarza. Czyli niedawna wizyta prezydenta Komorowskiego we Francji była wizytą państwową, a nie oficjalną, z czego chyba ani sam prezydent, ani jego urzędnicy chyba nie zdawali sobie sprawy, sądząc z wpisu na ten temat na prezydenckiej stronie internetowej. Głowie państwa w czasie takiej wizyty z reguły towarzyszy co najmniej jeden z kluczowych ministrów, przeważnie minister spraw zagranicznych, a często także delegacja przedstawicieli świata biznesu (ktoś taki towarzyszył naszemu prezydentowi we Francji, bo nie zauważyliśmy… To po co on tam w ogóle pojechał?).

2. Wizyta oficjalna ma miejsce, gdy przedstawiciel najwyższych władz państwowych udaje się do innego kraju w ramach pełnienia obowiązków służbowych, niekoniecznie na zaproszenie drugiej strony, ale zawsze za jej zgodą i wiedzą (z przyczyn oczywistych). Podróżą oficjalną będzie więc zarówno wizyta członka władz państwowych w celu udziału w oficjalnych uroczystościach (na zaproszenie), jak w celu odbycia inspekcji stacjonujących w tym kraju wojsk (np. w Iraku), czy spotkania z wyznawcami (wizyty papieskie).

3. Wizyta prywatna ma miejsce w sytuacji, gdy przedstawiciel najwyższych władz państwowych wyjeżdża do innego kraju w celu nie związanym w żaden sposób z pełnieniem obowiązków służbowych, np. z rodziną na wakacje do Grecji (chociaż może okazać się, że osoba taka wyjechała nie do Grecji, a zupełnie gdzie indziej i w innym celu niż wakacyjny, ale to już inna historia).

Z powyższego wynika, że zarówno podróż premiera Tuska do Katynia w dniu 7 kwietnia 2010 roku, jak prezydenta Lecha Kaczyńskiego trzy dni później były wizytami oficjalnymi. Premier jechał na zaproszenie premiera Putina (chociaż jak z tym zaproszeniem było, to do końca nie wiadomo) by wziąć udział w oficjalnych uroczystościach jako Prezes Rady Ministrów RP. Prezydent Lech Kaczyński jechał do Katynia jako Prezydent RP w towarzystwie osób oficjalnych w ramach wykonywania swoich obowiązków służbowych, do których należy uczczenie oficerów Wojska Polskiego, poległych w obronie Ojczyzny. Wizyty te różnią się jednak pod względem rangi uczestniczących w nich przedstawicieli RP. Otóż wyższa rangą była wizyta Lecha Kaczyńskiego, ponieważ prezydent jest wyższy rangą od premiera, czyli Prezesa Rady Ministrów, chociażby ze względu, że to prezydent desygnuje premiera, a nie odwrotnie (art. 154 Konstytucji RP). Prezydent Rzeczypospolitej jest przedstawicielem Narodu, wybieranym w wyborach powszechnych, równych, bezpośrednich i w głosowaniu tajnym (art. 127 Konstytucji RP) na kadencję pięcioletnią, podczas gdy Prezes Rady Ministrów jest urzędnikiem państwowym, szefem korpusu Służby Cywilnej i szefem administracji państwowej, który może, ale nie musi piastować swoje stanowisko przez całą kadencję parlamentu. Ponadto Prezes Rady Ministrów, wiceprezesi Rady Ministrów i ministrowie muszą złożyć wobec Prezydenta Rzeczypospolitej przysięgę, co dodatkowo potwierdza nadrzędność urzędu prezydenta nad urzędem premiera (art. 151 Konstytucji RP). Tak na marginesie, to być może w tym fakcie tkwi główna przyczyna niechęci premiera Tuska do wspólnej podróży z L. Kaczyńskim do Katynia, której prezydent Kaczyński bynajmniej się nie przeciwstawiał, ponieważ premier musiałby zgodnie z protokołem ustąpić prezydentowi pierwszeństwa. Czyli jedną sprawę już wyjaśniliśmy: obie wizyty były wizytami oficjalnymi, ale wizyta prezydenta Kaczyńskiego była wizytą wyższej rangi niż wizyta premiera Tuska. A teraz odpowiedź na drugie pytanie, a mianowicie czy lot Tu-154M 101 w dniu 10 kwietnia 2010 roku był w związku z powyższym lotem cywilnym, czy prywatnym? Najpierw wyjaśnijmy jednak sprawę podstawową: status wizyty (państwowa, oficjalna, prywatna) i status lotu (wojskowy, cywilny) nie mają ze sobą nic wspólnego. Głowa państwa może sobie lecieć z państwową wizytą najwyższej rangi samolotem rejsowym jakichś podrzędnych linii lotniczych i wtedy jest to zawsze lot cywilny. A jeżeli ta sama głowa państwa poleci na wizytę samolotem F-16 należącym do sił zbrojnych, to lot będzie zawsze lotem wojskowym, bo samolot należy do sił zbrojnych danego państwa. O tym, czy lot jest wojskowy, czy cywilny decyduje bowiem nie status wizyty, lecz statku powietrznego. Można to zresztą łatwo sprawdzić. Proponuję, by np. minister Sikorski przeleciał się w tę i z powrotem do Smoleńska najpierw prywatną Cessną, a potem wojskowym F-16 i w obu przypadkach użył swojej siły przekonywania opowiadając o cywilnym charakterze lotu pilotowi, który mu wyleci na spotkanie…. Można więc w tym momencie zakończyć całą dyskusję stwierdzeniem, że obie wizyty były oficjalne, wizyta prezydenta Kaczyńskiego była wyższej rangi niż premiera Tuska, a lot w obu przypadkach był lotem wojskowym, bo odbywał się samolotem należącym do polskich sił zbrojnych i był pilotowany przez wojskową załogę. Swoim starym zwyczajem postaram się jednak dodatkowo przewidzieć i uprzedzić cios ze strony sceptyków, którzy mogą argumentować, że wizyta premiera była ważniejsza, bo „historyczna”, że spotkał się w Katyniu z premierem Putinem, podczas gdy w wizycie prezydenta Kaczyńskiego miał uczestniczyć tylko jakiś niższej rangi przedstawiciel władz rosyjskich i dlatego w porównaniu z wizytą Tuska miała charakter prywatny. Autor: Animek
No właśnie, która wizyta była ważniejsza i dla kogo? W czasie wizyty w Smoleńsku 7 kwietnia 2010 roku premier Tusk spotkał się z premierem Putinem. „Spotkał się”, ponieważ mimo nieporównanie większej władzy, jaką premier Putin posiada w Rosji, obydwaj panowie są premierami, czyli urzędnikami państwowymi równej rangi. Premier Rosji nie omieszkał jednak polskiemu premierowi pokazać, gdzie jego miejsce, spóźniając się na uroczystości prawie o godzinę. Ale do rzeczy. Wizyta rozpoczęła się w części rosyjskiej kompleksu memorialnego "Katyń", gdzie po krótkiej modlitwie delegacje złożyły wieńce i premierzy złożyli hołd Rosjanom, którzy na terenie Lasu Katyńskiego padli ofiarą zbrodni stalinowskich w ramach tzw. Wielkiej Czystki w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Premierzy Polski i Rosji wmurowali tam też kamień węgielny pod Świątynię Zmartwychwstania Chrystusa - cerkiew prawosławna, która ma upamiętnić rosyjskie ofiary stalinowskich represji spoczywające w ziemi katyńskiej. Dopiero później delegacje przeszły do polskiej części cmentarza, gdzie premierzy oddali hołd polskim oficerom zamordowanym przez NKWD. Potem premierzy udali się do Smoleńska, gdzie zaplanowano spotkanie z polsko-rosyjską Grupą ds. Trudnych, oraz część oficjalną, czyli rozmowy obu premierów, konferencję prasową i wspólny posiłek kończący wizytę. Z powyższego wynika więc, że premier RP pojechał do Katynia, by uczcić pamięć ofiar stalinizmu w ogóle, włączając w to polskich oficerów, którzy przecież padli ofiarą nie czystek politycznych, a zbrodni wojennej. Czy taki przebieg spotkania ma cokolwiek wspólnego z walką rodzin katyńskich o wskazanie winnych tej zbrodni, rehabilitację zamordowanych i przeprosiny za śmierć ich najbliższych? Ponadto spotkanie ogłoszono „spotkaniem o wymiarze historycznym”, będącym „pierwszą próbą zmierzenia się Rosji z jej totalitarną przeszłością”, podkreślając fakt, że premier Putin jest pierwszym przywódcą Federacji Rosyjskiej, który odwiedził Katyń i uczcił tam pamięć (między innymi) polskich oficerów. Wizyta nie przyniosła więc znaczącego postępu w porównaniu do kwietnia 1990 roku, gdy ZSRR uznał winę NKWD za mord na Polakach, oraz 1993 roku, gdy ówczesny prezydent Rosji Borys Jelcyn w czasie wizyty w Polsce przekazał nam dokumentację katyńską i składając kwiaty pod Krzyżem Katyńskim na warszawskich Powązkach poprosił o przebaczenie, a jej opisany powyżej „historyczny” wymiar wydaje się służyć bardziej Rosji, niż Polsce.Zaplanowana na 10 kwietnia wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego miała być zdecydowane bardziej rozbudowana, a jej celem było wyłącznie uroczyste uczczenie siedemdziesiątej rocznicy zbrodni katyńskiej. Program wizyty przewidywał m.in. mszę św. z modłami ekumenicznymi w polskiej części cmentarza, po której zaplanowano wystąpienia prezydenta RP, przedstawiciela strony rosyjskiej i przedstawiciela Federacji Rodzin Katyńskich. Ze względu na obecność licznej grupy młodych osób, które po raz pierwszy odwiedziły Katyń, w trakcie uroczystości przewidziano czas na to, żeby każdy mógł indywidualnie oddać hołd bliskim. Kolejnym punktem wizyty był wspólny obiad prezydenta Kaczyńskiego z przedstawicielami Rodzin Katyńskich oraz spotkanie z Polonią smoleńską. O różnej wadze obu wizyt świadczy także liczebność obu delegacji. Samolotem premiera poleciało do Katynia 49 osób, w tym dziewięciu ministrów, 11 posłów i senatorów, w tym pięć osób reprezentujących PO, oraz wysocy urzędnicy KPRM. W gronie 19 zaproszonych gości premiera byli: Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Wajda, Norman Davies, Naczelny Rabin Polski Michael Schudrich, zwierzchnik Cerkwi w Polsce metropolita Sawa, biskup Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego (luterańskiego) w Polsce Jerzy Samiec, biskup pomocniczy warszawski prof. dr hab. Tadeusz Pikus, a także dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau Piotr Cywiński. W wizycie premiera wzięli także udział przedstawiciele Rodzin Katyńskich. Towarzysząca prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu delegacja liczyła natomiast kilkaset osób, w tym ponad 300 osób z rodzin ofiar katyńskich, zarówno tych zrzeszonych w Federacji Rodzin Katyńskich, jak niezrzeszonych w jakichkolwiek organizacjach, przybyłych m.in. z USA, Wielkiej Brytanii, Kanady i Norwegii. W piątek 9 kwietnia z Warszawy wyjechał pociąg specjalny, który zawiózł do Katynia ok. 460 osób. Poza rodzinami ofiar byli to kombatanci, żołnierze kompanii honorowej Wojska Polskiego, harcerze i wolontariusze. Oprócz przedstawicieli środowisk katyńskich, związanych z nimi księży, w skład delegacji wchodzili: ostatni Prezydent RP na uchodźctwie, legenda Solidarności Anna Walentynowicz, 18 parlamentarzystów (w tym 7 osób z PiS), kapelanowie armii, siedmiu generałów piastujących najwyższe stanowiska dowódcze w Wojsku Polskim, Rzecznik Praw Obywatelskich, szefowie IPN, NBP, PKOI i BBN, rektor UKSW oraz urzędnicy Kancelarii Prezydenta. Reasumując, wizyta premiera Tuska była wizytą dwustronną, o zdecydowanie większym znaczeniu dla Rosji niż dla Polski, bowiem posłużyła do marginalizacji sprawy mordu katyńskiego jako zbrodni wojennej przez zaszeregowanie jej w jednym rzędzie ze stalinowskimi czystkami. Wizyta prezydenta Kaczyńskiego była wizytą jednostronną, w trakcie której Prezydent RP wypełniał swoje obowiązki względem Narodu, przewodnicząc delegacji uczestniczącej w uroczystościach rocznicowych, składającej się z czołowych przedstawicieli Narodu i rodzin ofiar, wielokrotnie większej od delegacji rządowej, która odwiedziła Katyń trzy dni wcześniej. W czasie tej wizyty prezydent Kaczyński działał wyłącznie na rzecz polskiej, a nie obcej racji stanu i to nadało jego wizycie najwyższą rangę.

Źródła:

Pomorska, Donald Tusk i Władimir Putin przemawiali w Katyniu

Wyborcza, Lot PLF 101 cz. 1. Przed wylotem

Gazeta.pl, Przewoźnik: Spotkanie Tusk-Putin 7 kwietnia ok. godz. 14

Echo Dnia, Rocznica w Katyniu: spotkanie Tusk - Putin

WP, Obchody w Katyniu opóźnione, wszyscy czekali na Putina

Pluszak's blog

Nie będzie współpracy z prezydentem Komorowskim Krzyż smoleński niech trafi do kościoła św. Anny. Przed pałacem powinna zastąpić go tablica – mówi "Rzeczpospolitej" prezes PiS Jarosław Kaczyński. Piotr Gociek, Piotr Gursztyn: Donald Tusk powiedział dla tygodnika „Wprost”, że PO nie ma z kim przegrać wyborów. Bo PiS jest formacją zupełnie bez pomysłu, co zrobić, by Polakom było lepiej. Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości: Nie wiem, czy lisy mają sny, ale to sen Lisa. Mówię o naczelnym „Wprost”. Jest to też element socjotechniki, którą stosuje Donald Tusk. Znam wypowiedzi politologów, którzy mówią, że jedyną partią, która ma w Polsce program, jest Prawo i Sprawiedliwość. Rzeczywiście, my jedyni możemy to pokazać, położyć tu przed panami. W tej chwili, nie bez pełnej energii, wracamy do tego, co zaczął zjazd marcowy [kongres PiS – red.], tj. do korekty programu z 2009 r. ze względu na nowe warunki, w szczególności kryzys. Dzień po nim trafiła do szpitala moja mama, a potem w ogóle zaczął się najczarniejszy okres w moim życiu. Ponieśliśmy straszliwe straty. Nie ma Grażyny Gęsickiej, Oli Natalli-Świat, Przemysława Gosiewskiego. Pracujemy nad uzupełnieniem programu uchwalonego w 2009 r., który obejmuje wszystkie dziedziny życia i który wprost odnosi się do celu, jakim jest poprawa jakości życia Polaków. A to, że w Polsce jest obyczaj, że media, jeżeli kogoś nie lubią, nie biorą pod uwagę faktów, to ja na to nic nie poradzę. Tak jak było z naszym kongresem, gdzie media nie zauważyły wydarzenia wyjątkowego, czyli wystąpienia prezesa PAN. Nie zauważyły też w istocie wystąpienia Grażyny Gęsickiej, które było swego rodzaju aneksem do programu z 2009 r. Skądinąd ten program doczekał się jedynie dwóch zdawkowych recenzji Piotra Zaremby i Bronisława Wildsteina, z których wynikało, że jest on poważny. Zgoda, ale sądzę, że dyskusja polityczna w Polsce powinna być jednak bardziej bogata i bardziej merytoryczna. Głębiej zajmować się programami istotnych formacji działających na polskiej scenie politycznej.

Wie pan doskonale, że przekaz polityczny dociera do wyborców jedynie w formie mocno uproszczonej. Tusk może nie mieć programu, ale wie, jak dotrzeć do wyborców. Tusk mówi o posiadaniu lub nie pewnej wizji, więc odpowiadam, że jesteśmy jedyną partią, która ma program. Pomysł, jak dotrzeć, mają media, a nie on. Gdybyśmy mieli takie poparcie mediów jak Tusk, to byśmy dotarli. Ale to kwestia polskiego establishmentu i jego pieniędzy. Często zdobytych w sposób niejasny.

Macie program, a sondaże są niekorzystne. Czy wspomniany przez pana program odnosi się też do wyborów samorządowych? PiS chyba nie ma szans na zdobycie stanowisk prezydentów największych miast? Uważamy, że tu najważniejsze są sejmiki. Wybory prezydenckie wygraliśmy w siedmiu województwach i na południu Wielkopolski. W tych miejscach mamy największe szanse. Możemy też myśleć o województwie dolnośląskim, bo tam szanse ma lista Rafała Dutkiewicza i sytuacja może być ciekawa. Zresztą ciekawa może być też sytuacja w innych województwach. Wszystko przed nami. W dużych miastach nie będzie łatwo. Ale tacy kandydaci, jak Czesław Bielecki w Warszawie, Witold Waszczykowski w Łodzi, Andrzej Duda w Krakowie, Lech Sprawka w Lublinie, Krzysztof Zaremba w Szczecinie, mogą dużo zmienić. A i inni z całą pewnością nie będą od parady. Mówię tylko o największych miastach. W mniejszych prezydenckich szans jest sporo.

Późno startujecie. Wasi kandydaci nie będą mieli czasu na kampanię. Przypominam, że doznaliśmy ciężkiego szoku. Gdy zapalałem znicze na Krakowskim Przedmieściu, to nie tylko za brata i bratową i za wszystkich poległych, ale też za ponad 20 innych osób związanych z nami. Z tego nie było łatwo wyjść, ale nie jesteśmy gorsi niż PO. Oni w wielu miejscach się kłócą i nie mają kandydatów.

Za rok wybory parlamentarne. Czy to prawda, że uznał pan, że nie da rady ich wygrać, więc lepiej jest zewrzeć szeregi, przyciąć skrzydła partyjne i czekać, aż PO sama się skompromituje? Chcemy wygrać najbliższe wybory. Jest na to szansa, bo wyraźnie zmniejszyła się różnica między nami a PO. Natomiast jest konieczne uporządkowanie partii. Nie możemy stwarzać sytuacji opisanych przeze mnie w liście. Jeżeli mamy się lepiej, dochodzimy w sondażach do 40 proc., to natychmiast zaczyna się awantura wokół spraw wewnątrzpartyjnych. W marcu zostałem wybrany na prezesa partii, a pan Paweł Poncyljusz natychmiast zaczyna to kwestionować. Jak może funkcjonować partia, która wybiera przewodniczącego miażdżącą większością głosów i zaraz zaczyna się wysyłanie go do Sulejówka? Przecież 10 kwietnia – oczywiście nikt nie wiedział, co się wydarzy – ukazał się wywiad z taką tezą Poncyljusza. Potem był Marek Migalski.

PO ma ofertę dla różnych grup wyborców. Dla lewicy ma Janusza Palikota, dla prawicy Jarosława Gowina. Potrzebujecie i liberałów, i zakonu PC, i grupy radiomaryjnej itd. Zakon PC to mit. Gdyby pani Joanna Kluzik-Rostkowska była gotowa tak jak pan Gowin – siedząc na stołku barowym w kawiarni Na Rozdrożu najbezczelniej opowiadać, że afera hazardowa to prowokacja PiS i spisek Kaczyńskiego z Mariuszem Kamińskim, a sam to słyszałem, bo tam byłem – to wtedy oczywiście tak. Tylko że Kluzik-Rostkowska w swoim ostatnim wywiadzie [w „Rz”, z 19 – 20 września – red.] próbuje usiąść okrakiem na barykadzie i to w sprawie prostej, gdzie nie trzeba ofiar moralnych czy wręcz samoośmieszenia. Nie jest w stanie przyjąć, że ja, mówiąc o odpowiedzialności tego rządu moralnej i politycznej za katastrofę smoleńską, nie mówiłem o prokuraturze. Że są to dwie oddzielne sprawy.Warunkiem bycia w naszej partii jest przyjęcie normalnych reguł demokracji jako obowiązujących i postulat, że trzeba wprowadzić je w Polsce. I w każdym normalnym demokratycznym kraju po tym, co się stało – polityce antyprezydenckiej, tanim populizmie, i tym, co się stało po wyborach, czyli lokajstwie wobec Moskwy, jak to celnie określił Ryszard Legutko – rząd musiałby upaść. A ci ludzie zniknąć ze sceny politycznej. Powiedziałem rzecz oczywistą w imię tego, aby Polska kiedyś była wreszcie demokratycznym krajem, a nie postkomunistyczną oligarchią. Jeśli ktoś w tej sprawie nie ma jasnego poglądu, to ja nikogo nie wypycham, ale też nie będę prosił, aby był w partii. I przypominam, że siedzenie na barykadzie jest mało wygodne i zawsze się spada.

Czy dla liberałów jest jeszcze miejsce w PiS? Nikogo nie wypycham, ale też nie będę prosił. Zasada jest taka: gdybyśmy mieli takich panów jak Gowin, to on w takiej sytuacji grzmiałby, że Kaczyński ma 100 proc. prawdy. Gowin jest całkowicie lojalnym i gotowym na wszystko żołnierzem Tuska. Gowin godzinę po wyborze Tuska nie wpisał na Twitterze, że szkoda Platformy. My wymagamy odrzucenia tylko poprawności dyktowanej przez „Gazetę Wyborczą”.

Gdy pan mówi te rzeczy o liberałach, jest to jak zapalenie zielonego światła dla ich wewnątrzpartyjnych rywali, np. z okręgów wyborczych.Pozycja posłanek i posłów, o których panowie pytają, w ich okręgach wyborczych nie jest mocna, może z wyjątkiem posłanki Elżbiety Jakubiak, która jest u siebie. Ale nikt ich nie wypycha, jeśli będą lojalnie pracowali dla Prawa i Sprawiedliwości. Umizgi do naszych, łagodnie mówiąc, radykalnych przeciwników niczemu nie służą. Powtarzam, nie chcę ich wypychać, ale mówię jasno: nie można siedzieć okrakiem na barykadzie. Nie można udawać, że gdy Zbigniewa Ćwiąkalskiego usunięto za to, że ktoś powiesił się w więzieniu – choć to nie Ćwiąkalski go wieszał ani go nie pilnował, tylko odpowiadał za to politycznie – to teraz ci panowie za nic nie odpowiadają. A powinni, bo dopuścili się wielu nagannych czynów, które złożyły się na zwiększenie niebezpieczeństwa katastrofy lub wręcz były jej przyczyną. W normalnym kraju demokratycznym po tak wielkiej tragedii ci ludzie wylecieliby z polityki.

Strona liberalna miała żal, że nie rozliczył pan Zbigniewa Ziobry, choć on też udzielił wywiadu, gdzie krytykował kampanię. Ziobro działał na moje osobiste polecenie.

Mógł skrytykować kampanię? Mógł, bo takie dostał polecenie. Kampania przeprowadzona była nie najlepiej. Wybory można było nawet wygrać, a na pewno mieć lepszy wynik, i to z kandydatem w bardzo kiepskiej formie.

Wygrać? Tak. Abstrahuję od tego, czy mówić o Smoleńsku, czy nie. Tu nie ma jasnej odpowiedzi. Ale można było wykorzystać wielki ruch, który zbierał podpisy. To był polski rekord, bo zebrano dwa miliony podpisów.Ruch powinien od razu otrzymać materiały, a tu dyskutowano przez wiele dni, jak ma wyglądać ulotka. To było ogromnie demobilizujące także dla aparatu. Można było przeprowadzić dobrą kampanię telewizyjną, a był jeden spot kompletnie niezrozumiały dla nikogo, ale emisyjny. I były spoty nieemisyjne. Przede wszystkim można było doprowadzić do takiej mobilizacji partii jak w 2005 roku. Wtedy spotkania były liczone w tysiącach. Teraz było ich dużo, dużo mniej. Niektórzy nie chcieli w nich uczestniczyć. Tych dużych z udziałem grupy posłów było ok. 150 plus 30 moich. Do tego dochodziła indywidualna aktywność parlamentarzystów. Ale razem i tak wyniosło to zbyt mało. To pokazuje, jak ważna jest dyscyplina w partii i pracowitość posłów. Obowiązki posłów to ciężka praca. Każdy, kto nie wykonuje obowiązków, może być pewien, że drugi raz nie zostanie posłem. Jeżeli ktoś nie chce ciężko pracować, tylko miło żyć, układać się z miejscowymi samorządowcami, uczestniczyć w różnych gierkach, to nie może liczyć, że znów będzie posłem PiS.

Czy możliwe jest pogodzenie się Marka Migalskiego z PiS? Przestałem widzieć dla niego miejsce od chwili jego występu w sklepie bieliźniarskim. To człowiek z kręgu kulturowego, z którym przynajmniej ja nie chcę mieć nic wspólnego. Być może jestem anachroniczny, ale to przekroczenie akceptowalnych granic. Nie chcę uczestniczyć w polityce, która jest degradacją – nie tylko w skali Polski, także Europy.

Czy mówienie o tragedii smoleńskiej i konflikt o krzyż nadal będą dominującą częścią przekazu PiS? Odpowiem tak: w okresie wakacyjnym było 18 konferencji prasowych. Na różne tematy. I na kilku z nich pewną częścią – może 10 proc. – była mowa o tych dwóch sprawach. Będę zajmował się katastrofą smoleńską. Partia też, bo jest żądaniem horrendalnym, aby się nie zajmować tak wielką tragedią. Tym bardziej że śledztwo jest prowadzone skandalicznie, postawę polskich władz można nazwać już nie serwilizmem, tylko najbardziej żałosnym lokajstwem. Mogę odwołać się do Rafała Ziemkiewicza, który napisał, że ma poczucie, że dostał w pysk. Też mam poczucie, że dostałem w pysk. Nie dlatego, że jestem bratem i szwagrem dwojga poległych, i przyjacielem kilku kolejnych osób oraz bliskich było mi następne kilkanaście osób. Mam to poczucie po prostu jako Polak. Partia będzie tym się zajmowała raczej przez kanały społeczne niż bezpośrednie. Choć też, gdy trzeba będzie, bezpośrednio. Ale pokazałem panom, że te kilkanaście konferencji świadczy o tym, że zajmujemy się wszystkimi ważnymi sprawami. A to, że my pewnego dnia robimy ważną konferencję na jakiś temat, a następnego dowiadujemy się, że nie zajmujemy się tym tematem, to jest to pytanie o kształt polskich mediów. Rzeczywiście, kluczowa dziś dla naszej demokracji sprawa.

Oprócz tych konferencji były codzienne wystąpienia Antoniego Macierewicza, który referował na wizji doniesienia prasowe i opowiadał, co przeczytał w gazetach o katastrofie. Może czasem przesadzał, bo ilość nie zawsze przechodzi w jakość. Ale Macierewicz to instytucja.

Ale jego działania idą na konto partii. Zgoda. Ale są sprawy, do których trzeba wyjątkowej asertywności i determinacji. Tak jak w przypadku rozwiązania WSI. Tam nie dałby sobie rady ktoś troszeczkę słabszy psychicznie i mniej asertywny. Zostałby owinięty wokół palca i stałby się kukiełką tak jak pewien dzisiaj superznany polityk.

Macierewicz ma jakieś osiągnięcia w sprawie smoleńskiej? Zgromadzone są bardzo potężne materiały. Są osiągnięcia w ramach obecnych możliwości. Jednak wycisnął na władzy choćby pozorne działania. Przedtem nic nie robiono, później zwoływano komisje, coś tam przedstawiano. Z tego czasem coś wynikało, czegoś nowego się dowiadywaliśmy. Gdybyśmy nic nie robili, toby się nic nie działo. Więc odrzucam zarzuty. A że Macierewicz jest, jaki jest? Gdyby był inny, toby KOR nie założył. W tak skrajnych przypadkach potrzebni są tacy ludzie, bo być może trzeba będzie tam stawiać kwestie niesłychanie trudne, których inni będą się bali.

Był pomysł niektórych naszych kolegów, żeby stała na czele Joanna Kluzik-Rostkowska. Skoro ona się obawia powiedzieć, że jednak w Polsce istnieje odpowiedzialność moralna i polityczna, to jak można ją kierować na rzeczywiście trudny odcinek? Ona może być bardzo pożyteczna w polityce społecznej. Jest bardzo miła, urocza i może bardzo podobać się ludziom, ale do noszenia stukilowych worków potrzebny jest ktoś bardzo silny i zdeterminowany. A tu trzeba nosić dwustukilowe.

Czy pański wywiad z TVP Info z dnia, gdy został zabrany krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego, nie był sygnałem, że partia „odpuszcza” sobie tę tematykę? Tak ten wywiad niektóre osoby, także z PiS, odebrały. Absolutnie nie jest. To Jadwiga Staniszkis tak mówiła. Ale ona podejmuje próby rozpoznawania komunikatów z wyrazu twarzy czy też za pomocą innych zabiegów o niskim poziomie pewności. Rzeczywiście jestem zmęczony, natomiast nie mamy zamiaru niczego tu zmieniać.

Chciałbym przy okazji powiedzieć o sprawie krzyża. Bo to ważna sprawa, która ma co najmniej cztery aspekty.

Pierwszy jest związany z obecnością krzyży w przestrzeni publicznej. Wokół krzyża nic się nie działo. Sam to kiedyś obserwowałem...

Przed wywiadem z Bronisławem Komorowskim? Przed. Krzyż stał, ludzie tam spacerowali, mniejsza część ludzi zatrzymywała się, modliła. Nic kompletnie się nie działo. Potem wybuchł konflikt, co wykorzystała lewica. I to jest „zasługa” Komorowskiego. Gdy powiedziałem, że on został wybrany przez przypadek, to chodziło mi o to – mamy analizy – że zdobył część elektoratu konserwatywnego. Przy okazji, nie zgadzam się ze stwierdzeniami, że gdyby kandydował Donald Tusk, to miałby lepszy wynik. W istniejących okolicznościach, nawet bez katastrofy, ze względu na rocznice to Komorowski był optymalnym kandydatem. Np. ze względu na nazwisko – skądinąd też z pewnym elementem fałszu, bo on nie z tych Komorowskich – jego osoba jest nieporównanie poręczniejsza w okresie wzniesienia się uczuć patriotycznych. Komorowski był dużo trudniejszym przeciwnikiem niż Tusk. PO podjęła optymalną z jej punktu widzenia decyzję. I rzeczywiście, zdobył część elektoratu konserwatywnego. Otóż nie sądzę, że ci wyborcy wybraliby kandydata, który będzie wojował z krzyżem. Stąd mówiłem o nieporozumieniu. Nie dlatego, żeby podważać prawomocność tego wyboru, bo oczywiście nie podważam.

A kolejne aspekty? Drugi jest związany z kwestią uczczenia ofiar, zwłaszcza prezydenta. Przeniesienia krzyża było wyraźną deklaracją: „my tego nie chcemy”. Z punktu widzenia tamtej grupy to oczywiste, ale też pokazuje jej odrzucającą rację państwa politykę. Z punktu widzenia państwa czci się zmarłego w trakcie wykonywania obowiązków prezydenta, zwłaszcza gdy zginął w tak symbolicznym miejscu, nawet jeśli się go bardzo nie lubiło. Tyle że oni nie uznają żadnych reguł, co jest wielce charakterystyczne dla tej formacji. Są nawet nie tyle kontrkulturowi, ile postkulturowi. Jest też bardzo ważny aspekt prawny. Sprawa krzyża pokazała ich stosunek do prawa. Władze, policja nie reagowały na akty agresji, niebywałego chamstwa i przestępstw popełnianych wobec ludzi stojących przy krzyżu. Nie reagowały na bezczeszczenie krzyża i pamięci zmarłych, a są to przestępstwa opisane w kodeksie. Tam stali policjanci i nie reagowali. Musieli mieć takie polecenie. Jest też sprawa barierek na Krakowskim Przedmieściu. Do dziś nie jesteśmy w stanie wydobyć od pani Hanny Gronkiewicz-Waltz (prezydent Warszawy – red.) – bo oczywiście wszystkie terminy i reguły prawne oni mają głęboko gdzieś – podstawy prawnej. Zapytaliśmy o to, bo barierki musiały być stawiane na podstawie decyzji administracyjnej. Mamy na piśmie odpowiedź Kancelarii Prezydenta, że to nie oni, bo nie mają prawa do tego terenu. Więc na jakiej podstawie prawnej odgrodzono część Krakowskiego Przedmieścia? Bez decyzji administracyjnej to całkowite bezprawie. Nie ukrywam, że zaskarżylibyśmy to natychmiast do sądu administracyjnego, bo nie było żadnych podstaw do stawiania barierek. Trzecią sprawą jest zapowiedź karania za stawianie tam zniczy. Jest pytanie: po 10 kwietnia stały tam dziesiątki tysięcy zniczy. Wtedy były legalne czy nie? Jeżeli były legalne, to dlaczego teraz nie są? Zresztą gdy pod Kancelarią Premiera stanęło białe miasteczko, przez tygodnie odbywała się demonstracja, która bardzo przeszkadzała w pracy. Delegacje zagraniczne trzeba było przyjmować w innych salach, bo nie dało się tego robić w tych do tego przeznaczonych. Bo bez przerwy robiono kocią muzykę. Pani Gronkiewicz-Waltz to nie przeszkadzało. A znicze jej przeszkadzają. Jest pytanie o prawo, które nie jest w Polsce przestrzegane. To strukturalna cecha tej władzy, z czym wiąże się czwarty aspekt, kulturowy. W moim przekonaniu nie można dokonać analizy fenomenu Platformy Obywatelskiej bez przyjrzenia się tym, którzy atakowali krzyż, i jednocześnie przypomnienia o miażdżących zwycięstwach Platformy w więzieniach.

Nie przesadza pan? Nie. Każdy musi się nad tym zastanowić, co łączyło atakujących krzyż ze światem kryminalnym, półświatkiem, który atakował tych pod krzyżem. Jak to się ma do Janusza Palikota i języka, jakim Platforma mówi o politycznych przeciwnikach, w tym o tragicznie zmarłych, o całej tej licytacji w przekraczaniu granic przyzwoitości. To się musi w więzieniach podobać. A dla dzisiejszej Platformy jest niezwykle charakterystyczne.

Ale kryminaliści są mniejszością społeczeństwa, a co z większością wyborców głosujących na PO? Uwzględniając frekwencję, to nie jest większość społeczeństwa. W Polsce jest duża część ludzi, którym odpowiada nieporządek w państwie, którzy boją się porządnego państwa. Mamy za sobą wieki niewoli, bardzo niedobrą strukturę społeczną, pańszczyznę, ponurą tradycję kapitulanctwa wobec zaborców, tzw. klas wyższych, wreszcie straszne dziedzictwo PRL. Tylko to nie powinna być przesłanka do rezygnacji ze zmiany Polski, tak aby stała się krajem zdobywającym Nagrody Nobla. Krajem obecnym w światowym obiegu dóbr, ważnych wydarzeń, zauważalnych w globalnej skali sukcesów. To jest ta różnica między nami a PO. Oni wpisują się w pewien stan społeczeństwa, a my kontestujemy. To jest być może powód potwornej nienawiści do nas ze strony pewnej części społeczeństwa. My symbolizujemy dla nich system wymagań, którego nie znoszą, nie rozumieją, bo to przekracza ich horyzonty. Niezależnie od tego, że mogą mieć nawet profesorskie tytuły.

Wojna wokół krzyża obniżyła zdolność koalicyjną PiS. Tuż po wyborach prezydenckich była grupa polityków PSL i SLD, którzy wyobrażali sobie sojusz z wami przeciw PO. Dziś boją się z wami współpracować. To nie PiS prowadził wojnę o krzyż. Nie stawialiśmy go, nie organizowaliśmy obrońców, z tamtej grupy znam tylko jednego człowieka z racji jego dawnej działalności opozycyjnej. Raz tylko wystawiliśmy tam coś w rodzaju straży, aby choć trochę okiełznać dzicz, która atakowała obrońców, bezcześciła i profanowała krzyż, atakowała ludzi, a jak mówiłem, policja nie reagowała. Cześć polskiego dziennikarstwa potrafiła wychwycić, kto tam był, i pokazać to, jak „Gazeta Polska”. W tłumie byli m.in. kryminaliści, sutenerzy. Chwała za to tym dziennikarzom.

Pytamy o konsekwencje polityczne. Miłość była jednostronna. To, że u nas jakimś młodym ludziom, słabo pamiętającym komunizm, przychodziły różne rzeczy do głowy, nie miało nic wspólnego z wolą kierownictwa partii.

A jeżeli jedyną szansą na odsunięcie PO od władzy będzie koalicja z SLD? Nie będzie takiego sojuszu. Cały czas przecież obowiązuje uchwała Rady Politycznej PiS zakazująca takich sojuszy. Nie będzie sojuszu z zapaterystami. Co mielibyśmy z nimi zrobić? My chcemy zmienić Polskę, która teraz jest anachroniczną postkomunistyczną oligarchią. Teraz PO restauruje tę oligarchię.

Pamiętamy wystąpienie Tuska przeciw Pawłowi Zyzakowi, teraz jest np. wywiad Jana Dworaka w „Gazecie Wyborczej”, który stawia się tam w roli cenzora. Osądza, którzy dziennikarze są źli, którzy lepsi.

Mówi pan, że w normalnym kraju nie byłoby miejsca dla ludzi odpowiedzialnych za katastrofę smoleńską. Czy celem PiS jest zdobycie władzy czy zakończenie kariery tych ludzi, o których pan mówił? Jest zdobycie władzy, co oczywiście będzie oznaczało zakończenie tych karier.

W jaki sposób? Choćby przez odpowiednie działania w sferze prawnej. Wystarczy osiem lat rządów w Polsce, gdy będzie egzekwowane prawo na zasadzie, że wszyscy są równi, będą działały prawa wolnego rynku i będzie działała, jeśli wolno tak powiedzieć, egzekwowana prawda, i nie będzie tego establishmentu i tych panów. To nie jest cel przeciw komuś. To cel dla Polski, bo tylko taka Polska może się rozwijać. Teraz jesteśmy krajem, który zaczyna się zwijać – ludnościowo, a tempo wzrostu jest dalece zbyt niskie. Popatrzmy na tempo takich krajów, jak Chiny, Turcja, Brazylia czy nawet Rosja. Niektóre z tych krajów już mają wskaźniki na głowę bliskie Polski.

Gdy pan mówi o egzekwowaniu prawa, chodzi o to, że chce pan sądzić Donalda Tuska, Bronisława Komorowskiego czy Grzegorza Schetynę? Sądzenie jest kwestią wymiaru sprawiedliwości. Nie wydaję sądów co do śledztw i kwestii podlegających wymiarowi sprawiedliwości, mówię o odpowiedzialności moralnej. Są dwie polityki tego rządu, których nikt, kto nie chce łgać, nie może zakwestionować. Polityka wojny z prezydentem i polityka taniego populizmu, która doprowadziła do tego, że nie kupiono lub nie leasingowano nowych samolotów, zbiegły się w katastrofę. Niewątpliwie miało to wielki wpływ na zwiększenie jej prawdopodobieństwa. O ile nie była to bezpośrednia przyczyna. Za to się odpowiada. Twierdzi się, że Sławomir Nowak był niewinny w aferze hazardowej. A przecież został odwołany? To dlaczego Tusk, który prowadził wojnę z prezydentem, nie kupował samolotów, ma być zwolniony z tej zasady? Dlaczego Komorowski, który po incydencie w Gruzji drwił, bił w respekt wobec prezydenta i zachęcał do dalszych działań, ma nie odpowiadać?

Będzie pan utrzymywał kontakty z prezydentem Komorowskim? Żadnych. Po sprawie krzyża, po tym, że ten człowiek nie reagował na to, co tam się działo, wobec krzyża, wobec kobiet – nie. To człowiek ze sfery, z którą nie utrzymuję żadnych stosunków.

Jak powinny być upamiętnione ofiary katastrofy smoleńskiej? Pomnik w miejscu krzyża? Nie. W miejscu krzyża nie, bo stoi pomnik księcia Poniatowskiego. Wprawdzie przed wojną stał gdzie indziej, to jednak w tym miejscu jest od ponad 40 lat. Doskonale pamiętam okoliczności jego przenoszenia na to miejsce. Powtarzam – dwa pomniki w linii prostej stać nie mogą. W tym miejscu powinna być tablica upamiętniająca krzyż, dobrze, gdyby była lekko uniesiona. To nie zakłóciłoby perspektywy pomnika Poniatowskiego. Natomiast grupa architektów i urbanistów zaproponowała pomnik niedaleko przed kościołem karmelickim. Tam powinien stanąć okazały pomnik ofiar katastrofy.

A co z krzyżem? Skoro Kościół widzi dla niego miejsce w św. Annie, to ja nie będę oponował. To biskup decyduje.

Dlaczego zarzucił pan redaktorowi naczelnemu „Rzeczpospolitej” koniunkturalizm? Zarzuciłem całkowicie słusznie. Wpisujecie się w wojnę przeciwko jedynej partii, która efektywnie broni określonych wartości w życiu społecznym.

W jaki sposób wpisujemy się? Co napisał Paweł Lisicki? Że nasze działania, które skądinąd nie miały miejsca – co warto było sprawdzić, zapytać mnie czy kogoś z kierownictwa PiS – że nasze oświadczenie, w którym grzecznie zwróciliśmy się do prezydenta, było przyczyną tego, co później wydarzyło się przed Pałacem Prezydenckim. Otóż nie była to przyczyna, a my mamy prawo do poglądu, że krzyż był upamiętnieniem ofiar katastrofy. Cała sprawa zaś zaczęła się od skrajnie szkodliwej i chyba przemyślanej decyzji Komorowskiego. Jeżeli za jakiś czas będziemy mieć w Polsce sytuację, że te setki tysięcy krzyży będą kwestionowane, to sygnał do tego dał prezydent. I to on też dał sygnał całemu temu towarzystwu atakującemu krzyż.

Ale co to ma wspólnego z oskarżeniem o koniunkturalizm? W ostatniej „Gazecie Polskiej” ukazał się artykuł, na który – nie ukrywam – długo czekałem. Autorstwa Elżbiety Królikowskiej-Avis. Zaatakowała ona konserwatywnych dziennikarzy za to, że gdy tylko zaczyna się jakaś akcja przeciwko mnie, to oni się dołączają. Na ogół nie mając zielonego pojęcia o tym, co wydarzyło się w partii, nie pytając mnie o to, a atakują, włączają się w nagonkę. Nie jestem pochyłą wierzbą i nie mam zamiaru nią być.

Ale nadużyciem było twierdzenie w wywiadzie dla strony pis.org.pl, że naczelny „Rz” oskarża pana o wprowadzanie w Polsce zapateryzmu. On natomiast sugerował tylko, że podgrzewanie sporu o krzyż otwiera nowy front wojny światopoglądowej. My niczego nie podgrzewaliśmy. W oświadczeniu stwierdziliśmy, że krzyż może być zabrany z pielgrzymką do Częstochowy, tylko że powinien wrócić w to miejsce. Na pewno nie jest to zachęcanie do bicia się o krzyż. A rzeczywiście uważamy, że krzyż powinien tam stać, aż do wmontowania tablicy i decyzji o budowie pomnika przed kościołem karmelickim. Nikt by na tym nie stracił, chyba że ktoś ma swoje cele polityczne. Wasz szef nie zarzucał mi zapateryzmu, ale że wytwarzam mechanizm, który może do tego prowadzić. Jedynym adresatem tego zarzutu jest Komorowski. On rzeczywiście wytworzył ten mechanizm. I trzeba mieć odwagę publicznie go zapytać, dlaczego to robi, skoro deklaruje się jako katolik, także pytać o inne sprawy, np. związki z WSI. To jest obowiązkiem dziennikarza.

Tusk ostatnio powiedział, że teraz będzie ostatnia jego kadencja jako szefa PO. Pan nie planuje tego samego? - Tusk jest ostatnim człowiekiem, na którym chciałbym się wzorować. Nie wiem, co będzie za cztery lata. Nikt z nas nie wie. Miałem bardzo wiele planów z bratem na dalsze życie. Ale mój brat nagle odszedł, więc nie ma sensu tego rodzaju planowanie. Z góry niczego nie zakładam. Skądinąd uważam, że stanowisko Tuska może być teraz autentyczne, a za kilka lat może się zmienić. Ale może być i tak, że Tusk należy do tego typu polityków, jak np. Aznar, który osiem lat był premierem, a później uznał, że czas na inne życie.

Jakie szanse ma Tusk, aby być premierem przez osiem lat? To pytanie, które trzeba postawić mojej partii jako całości. Jeżeli partia się spisze, to on nie ma żadnych szans. A jeśli się nie spisze – nie będzie tyle spotkań, ile trzeba, gdy posłowie i aktywiści nie dotrą do każdej gminy, nawet parafii – to będzie miał szansę. Nie dotrzemy do ludzi przez media, możemy tylko metodą bezpośrednią. To wymaga wysiłku. Piotr Gociek , Piotr Gursztyn

DEZINTEGRATORZY W KOTLE Mazowiecki, Tusk, Komorowski i cała masa służących im propagandystów prowadzą w III RP zorganizowane, masowe działania dezintegracyjne. Tak jak komuniści, którzy dezintegrowali, dezintegrowali, aż doczekali się „Solidarności”.W czasach komunistycznych popularny był dowcip o „polskim piekle”, który wskazywał na obłędną zawiść jako rzekomo narodową wadę Polaków. Według tego dowcipu, Polaków – w odróżnieniu od innych, bardziej solidarnych nacji – diabły nie musiały pilnować, bo gdy tylko któryś z nich próbuje z kotła wyskoczyć, to rodacy mu na to nie pozwolą. Osobiście z takim zjawiskiem społecznym się nie spotkałem, ale biorąc dowcip za tzw. mądrość ludową, przypuszczałem, że może jest w tym dowcipie tzw. ziarno prawdy. Drugą połowę grudnia 1981 r. spędzałem w szesnastoosobowej celi, a jednym z „osadzonych” był Tadeusz Mazowiecki. Większość współwięźniów odmawiała oglądania „Dziennika Telewizyjnego”, który był straszną propagandą (młodsi czytelnicy mogą sobie wyobrazić, co wygadywała taka ówczesna gwiazda mediów, jak np. Unterman, włączając sobie TVN z Miecugowem, Kolendą czy Durczokiem), ale ja z Mazowieckim chodziliśmy odbywać tę okropną karę. Któregoś dnia jakiś zaproszony do studia działacz zaczął tłumaczyć, że wprowadzenie stanu wojennego było koniecznością, ponieważ trzeba było przerwać „polskie, potępieńcze swary” i zakończyć „polskie piekło”. Powiedziałem Mazowieckiemu, że obawiam się, iż takie argumenty mogą znajdować zrozumienie u ludzi zmęczonych nastrojami wiecznej rywalizacji i wrogości w niekończących się kolejkach po jakikolwiek towar. Pamiętam powagę, z jaką Mazowiecki powiedział mi, że to nieprawda, iż Polacy na epitet „polskie piekło” nie zasługują, tak jak nie są winni stereotypowi polnische wirtschaft. Bardzo mu byłem za to objaśnienie wdzięczny. Później spotykałem się z twierdzeniem, że autorem określenia jest Gałczyński, ale jest to opinia błędna, jako że tytuł z „Cyrulika Warszawskiego” brzmiał Piekło polskie, co było aluzją do Dantego. Krążyła też wieść, jakoby wśród Żydów w czasach Zagłady miało krążyć samooskarżenie o „żydowskim piekle”. Jednak już zawsze pamiętałem wskazanie redaktora naczelnego „Więzi”, że pojęcie ma pochodzenie stalinowskie i że oskarżanie Polaków o brak solidarności i wzajemnej życzliwości ma źródło w działaniach dezintegracyjnych ze strony władz PRL. Aż tu nagle, gdy Mazowiecki, już jako premier, poczuł się zagrożony zgłoszeniem przez Wałęsę woli usunięcia Jaruzelskiego z urzędu prezydenta, on sam na posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego 31 marca 1990 r. wystąpił z oskarżeniem wobec Polaków mówiąc: „Abyśmy tej zaczynającej się polskiej demokracji nie zamienili w polskie piekło (...) swarów, podgryzań i walk”. Wydarzenie miało znaczenie tak wielkie, że Władysław Kopaliński, najwybitniejszy znawca pojęć w polszczyźnie, uznał w swym Słowniku wydarzeń, pojęć i legend XX wieku, że wyrażenie „polskie piekło” spopularyzowane zostało właśnie przez Mazowieckiego. Od tego ciężkiego oskarżenia Mazowiecki się już nie uwolni i przejdzie do historii, jako oszczerca własnego narodu. A trzymać go będą w kotle jego uczniowie. Tacy jak Donald Tusk, który wobec katastrofy, za którą ponosi współodpowiedzialność, cynicznie powtarza słowa swego mistrza: „Czasami, aż mi się przykro robi, kiedy słyszę ludzi, którzy z różnych powodów tworzą polityczne insynuacje wokół zdarzenia, gdzie powinniśmy sobie wszyscy maksymalnie pomóc, a nie robić typowe polskie piekło. Wydawało się przez kilkanaście dni, że wreszcie unikniemy typowego, polskiego piekła”. Będzie go trzymał inny pilny uczeń w „mazowieckiej” szkole zakłamania – Bronisław Komorowski, który tak groził tym, którzy nie zgadzali się z zamieceniem pod dywan afery hazardowej: „To mechanizm polskiego piekła, wszyscy na tym stracą”. Mazowiecki, Tusk, Komorowski i cała masa służących im propagandystów (Aleksander Małachowski: „jest druga straszna data – to jest dzień odzyskania niepodległości, bo wtedy zacznie się polskie piekło! (…) polskie piekło zmarnuje wysiłek ostatnich pokoleń”, Daniel Passent: „Polskie piekło – Borusewicz powiedział wczoraj w »Kropce nad i« coś, co budzi uznanie: określił artykuł Macieja Rybińskiego w »Dzienniku« /»Koniec Polski Kiszczaka i Michnika«/ jako »skandaliczny« i oburzający. (…) Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy polskiemu piekłu potrafią powiedzieć: Nie”, Teresa Bogucka: „Polski wzór i polskie piekło – Polacy potrafią być wielcy, ale też mogą w sobie uruchamiać destrukcyjną małość. I niszczyć to, czego dokonali, w potępieńczych swarach”) prowadzą w III RP zorganizowane, masowe działania dezintegracyjne. Komuniści dezintegrowali, dezintegrowali, aż doczekali się „Solidarności”. Ludzie postkomunicznej III RP dezintegrują, dezintegrują i też się doczekają… Krzysztof Wyszkowski

Bicie piany o krzyż a sfera publiczna Dyskusja na temat roli krzyża i Kościoła w życiu publicznym powinna tak naprawdę przerodzić się w dyskusję na temat tego, czy powinno w ogóle istnieć coś takiego, jak sfera publiczna. Wyobraźmy sobie sytuację, w której ktoś wchodzi na cudzy teren, wyrywa z płotu dwie sztachety, robi z nich krzyż, a później domaga się od wszystkich ludzi w kraju, aby zbudowano w tym miejscu pomnik. W takim przypadku zdecydowana większość ludzi powiedziałaby, że o tym, co ma się dziać na danej działce powinien zadecydować jej właściciel. Ale w przypadku krzyża na Krakowskim Przedmieściu (vel: Krzyża Pamięci, Krzyża Smoleńskiego, czy jakkolwiek ostatnio próbuje się go nazywać) w jakiś tajemniczy sposób sprawa ma się zupełnie inaczej. Od wielu tygodni politycy, dziennikarze oraz zwykli ludzie absurdalnie biją pianę dyskusji o sferze publicznej. W sprawie tego, czy przed siedzibą prezydenta świeckiego państwa powinien stać tak wyrazisty symbol religijny włączyły się już niemal wszystkie gwiazdeczki rodzimej inteligencji. Każda ze stron konfliktu doszukuje się u drugiej ukrytych motywów działania oraz przypisuje jej prowadzenie laicyzującej/integrystycznej ofensywy. Do głosu nie dopuszczani są jedynie ci, którzy uważają, że problemem nie jest sam krzyż i protestujący, ale stan własnościowy chodnika na Krakowskim Przedmieściu i Pałacu Prezydenckiego. Rozpaleni do czerwoności sporem o krzyż czytelnicy „Wyborczej” i „Gazety Polskiej” są przecież, koniec końców, współwłaścicielami chodnika będącego przedmiotem sporu. Nieustanne podsycanie sporu i omawianie go we wszystkich możliwych aspektach należy więc jednoznacznie rozumieć jako próbę rozepchnięcia się każdej ze stron w spółce akcyjnej noszącej nazwę państwo. Problem nie kończy się jednak na krzyżu upamiętniającym ofiary katastrofy. Jest ich także wiele w państwowych szkołach, urzędach, szpitalach itd. Wykorzystujący do swych celów religię politycy i dziennikarze mówią więc katolikom: dziś usuwają krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego, jutro zakażą go wszędzie; nie pozwólmy na to. Jednakże nie powoduje nimi żadna autentyczna obawa o losy religii, lecz jedynie chęć zapanowania nad jak największą częścią państwowego dobytku. Religia narzucana siłą to sprzeczność sama w sobie; nie rozumieją tego zwolennicy państwa ochrzczonego krzyżem w urzędach. Batalia o krzyż to jedynie eskalacja większego problemu istnienia państwa i kontrolowanej przez niego własności. Państwowe ulice, chodniki, urzędy, zakłady pracy, lasy, osiedla, i inne miejsca stanowią nieustanne zarzewie większych lub mniejszych „batalii o krzyż”, którymi żyje na co dzień nasze społeczeństwo. Czy zezwolić na homoparadę? Czy kupić gaz od Rosjan czy Norwegów? Czy podnieść/obniżyć wiek emerytalny? Czy kupić F16 czy nie? Każda z tych kwestii ma swoich własnych fanatycznych staruszków, szyderczych młodzieńców oraz zwalczające się w telewizji i w prasie dwie główne grupy sporu, które redukują rzeczywistość do swej kłótni. Stałym punktem programu powszechnego bicia piany jest oczywiście całkowite lekceważenie tych, którzy mówią, że to właściciel ulicy powinien decydować o zezwoleniu na manifestację, że to prywatni przedsiębiorcy powinni wybrać sobie źródło dostaw, że o wieku przejścia na emeryturę powinien decydować każdy z nas oraz że usługi ochronne powinny podlegać konkurencji. Osobom znużonym kolejnym tygodniem batalii o miejsce dla krzyża chciałbym zwrócić uwagę, że walka ta nie jest niczym nowym. Pustosłowie oraz emocjonalna retoryka pozbawiona odniesienia do rzeczywistości nie są czymś typowym jedynie dla ostatnich dni, lecz tak naprawdę związane są z ogółem dyskusji, z jakimi mamy do czynienia w sytuacji istnienia państwa. Jego hegemonia we wszystkich dziedzinach życia wymusza na wszystkich toczenie bezsensownych sporów, w których zasadą numer jeden jest nie podważanie istnienia Lewiatana. Akceptacja „wspólności chodnika” to warunek wstępny dyskusji – później można nawet mówić nawet mające najmniej związku z rzeczywistością bzdury. Gdyby Krakowskie Przedmieście należało do konkretnego właściciela, spór byłby w zasadzie nieobecny. Gdyby Lewiatan nie trzymał nas w swym żelaznym uścisku, nie byłoby żadnego prezydenta, który musiałby latać gdziekolwiek w naszym imieniu. Wypadek lotniczy, z którym mieliśmy do czynienia w Smoleńsku, zakończyłby się pogrzebem ofiar oraz ich pochówkiem na jednym z cmentarzy. Gdyby nie Lewiatan, nie musielibyśmy być świadkami nieustannego i bezsensownego bicia piany, która przesłania nie tylko jedną podwyżkę VAT-u, ale nieustanną grabież i destrukcję społeczeństwa. Tak naprawdę żyjemy w świecie tematów zastępczych, które stanowią zaakceptowany przez państwo hyde park, w którym mogą się wyszumieć różni ludzie. O kwestiach zasadniczych, czyli monopolu pieniądza, monopolu usług policyjnych, sądowniczych, edukacyjnych i o setkach innych patologii stworzonych przez państwo zwyczajnie się nie rozmawia. Intelektualistą na lewicy i tzw. „prawicy” jest ten, kto tych tematów nie porusza. Jakub Woziński

Prof. Wolniewicz o Polsce w rękach PO Tomasz Sommer: Prezydent Bronisław Komorowski przyznaje się do wartości konserwatywnych, choć dość specyficznie je pojmuje? Może nie będzie z nim aż tak źle jak się wydaje? Prof. Wolniewicz: O jakich „wartościach konserwatywnych” Pan mówi? Nie ma wartości, które byłyby jakoś specjalnie „konserwatywne”, więc nie wiem, do jakich miałby się tu Komorowski „przyznawać”. Kim zaś jest, to pokazał, podpisując 18 czerwca 2010 roku tę lewacką ustawę „przeciwko przemocy w rodzinie”. Rodzina stanowi fundament wszelkiego człowieczeństwa, a ta ustawa prosto w nią godzi. Tego podpisu nie zapomnimy Komorowskiemu do śmierci. Do naszego nowego prezydenta nie mam za grosz zaufania ani jako do funkcjonariusza państwowego, ani jako do człowieka. Nie będzie on realizował żadnej „swojej” polityki, tylko tę Tuska i S-ki. Ta zaś polega na całkowitej uległości wobec władz Unii Europejskiej i panującego tam libertyńskiego lewactwa. Polacy sami takie kierownictwo państwowe wybrali: jak sobie posłali, tak się wyśpią. Mój fryzjer mawia: „Chcą być w Europie za parobków i służące, to będą”. Na to się im zdadzą te ich „studia” i doktoraty wszelkich nauk.

Czy gdyby jednak te wybory wygrał Jarosław Kaczyński to różnica byłaby rzeczywiście taka duża? Myślę, że różnica byłaby nie tylko duża, lecz i zasadnicza. Do Jarosława Kaczyńskiego nie mam żadnego nabożeństwa i nieraz to publicznie wyrażałem; co miano mi za złe. Trzeba jednak docenić jego zasługę dla kraju. W całym powojennym 65-leciu mieliśmy w Polsce tylko trzy rządy, które stały na własnych polskich nogach, nie były z obcego nadania: rząd Władysława Gomułki, rząd Jana Olszewskiego i rząd Jarosława Kaczyńskiego. Cokolwiek by o tym ostatnim powiedzieć krytycznie, podjął on trzy olbrzymie sprawy. Wstrzymał tzw. „prywatyzację” przedsiębiorstw państwowych, czyli – w praktyce – chaotycznie rabunkową wyprzedaż majątku narodowego obcokrajowcom, przekształcającą Polskę w nowy rodzaj kolonii, a jej mieszkańców w białych Murzynów. Podjął też na serio walkę z korupcją, z tym rakiem, który toczy i rozkłada cały nasz aparat państwowy. Próbował wreszcie – pierwszy od czterdziestu lat! – przywrócić w szkole autorytet nauczyciela i dyscyplinę ucznia. Głównym zadaniem Tuska i S-ki było czym prędzej wszystko to rozwalić; co uczynili. Rząd Jarosława Kaczyńskiego był rządem polskim, rząd Donalda Tuska jest rządem unijnym, ekspozyturą Unii. Ta zasadnicza różnica dotyczy również stanowiska prezydenta: Kaczyński byłby polskim prezydentem, Komorowski będzie namiestnikiem Unii.

Wielu komentatorów wskazuje jednak także na pozytywy wynikłe z nowej sytuacji – premier Donald Tusk nie będzie miał teraz związanych rąk przez prezydenta i będzie mógł reformować kraj. Gdzie Pan widzi w tej nowej sytuacji jakieś „pozytywy”? To, że prezydent niczego teraz premierowi nie zatrzyma – chyba że na pokaz, ku uciesze gawiedzi – to znaczy jedynie, że unijne machinacje Tuska i S-ki pójdą już na całego. Minister Grad nie będzie miał trudności z wyprzedaniem nas do reszty. (Słyszę, że sprzedał właśnie Chińczykom hutę Stalowa Wola.) Minister Katarzyna Hall – z lewacką dezorganizacją szkoły; minister Kudrycka – z demontażem uniwersyteckiej autonomii; a cały rząd – z przerabianiem nas na modłę hiszpańską, pod „europejski” gust.

Wracając jeszcze do wyboru Komorowskiego: nie rozumiem, jak można było wybrać na prezydenta kogoś, kto poparł działania niszczące infrastrukturę moralną narodu. Pod pozorem „troski o dobro dziecka” nowa ustawa rodzinna w dobro to uderza, ograniczając władzę rodzicielską na rzecz urzędniczej. Aparat państwowy może bowiem zrobić coś dla dziecka tylko wraz z rodziną i poprzez nią; nigdy poza nią, ani tym bardziej przeciw niej. Komorowski tę złowrogą ustawę podpisał, zamiast ją zawetować. Czemu to zrobił? Albo sam jest lewak, na co wskazywałyby jego stare związki z Unią Wolności, albo chciał się jakimś lewakom przypodobać, krajowym lub zagranicznym. Jedno i drugie dyskwalifikowało go jako kandydata na prezydenta.

Szefowa sztabu Jarosława Kaczyńskiego, Joanna Kluzik-Rostkowska, głosowała za tą ustawą, więc postawy Kaczyńskiego wcale nie byłbym taki pewien. Wiedziałem, że ta Kluzik-Rostkowska jest lewoskrętna. Nie wiedziałem natomiast – i nigdy bym nie przypuszczał – że jako posłanka PiS mogła głosować za ową antynarodową ustawą. Gdybym był wiedział, nie głosowałbym na Kaczyńskiego: wrzuciłbym do urny pustą kartkę. Mniejsza zresztą o Kaczyńskiego i PiS: dziś są, jutro ich nie będzie, podobnie jak Tuska i S-ki. Bardziej niepokojący jest fakt, że wobec ustawy, która tak zasadniczo zmienia na gorsze sytuację prawną polskiej rodziny, nie zdobyli się na stanowczy sprzeciw biskupi. Czy Episkopat jako ciało zbiorowe sam jest już lewoskrętny, czy tylko przez rozpasane lewactwo tak onieśmielony? Skoro zaś w sprawie tak dla Kościoła i narodu doniosłej biskupi nic praktycznie nie zrobili, to może nie trzeba się dziwić, że nie zrobił tego za nich naród, od lat systematycznie tumaniony przez lewoskrętne media i ich usłużnych najmitów. Czego zaś można się teraz spodziewać po rządzie Tuska, to już pokazał: na zewnątrz usilnego zabiegania o poparcie ze strony europejskiego lewactwa, a na wewnątrz osłaniania skorumpowanego aparatu państwowego. Niedawno za zgodą władz odbył się w Warszawie zlot zboczeńców i zboczenic z całej Europy zwany „europaradą”. Sam w sobie byłby tylko niesmacznym idiotyzmem, gdyby nie zła wola, która spoza niego wyzierała. Pokazywało ją prowokacyjne hasło, pod jakim tę „paradę” zwołano: „Nie lękajcie się!”. Sprofanowano w ten sposób słowa dla wielu z nas podwójnie czcigodne: w czasach komuny wypowiedział je Jan Paweł II do nas Polaków, powtarzając nimi to samo, co dwa tysiące lat wcześniej powiedział Jezus do swoich apostołów. Czemu się na tak grubą prowokację zgodzono? A co do korupcji, to wszystko pokazało nam potraktowanie przez Tuska tzw. „afery hazardowej”, która obnażyła przerażającą korupcję w najwyższych kołach państwowych. Tusk podjął działania – ale nie przeciwko sprzedajnym dygnitarzom, tylko przeciwko temu, kto ich sprzedajność wykrył: Mariuszowi Kamińskiemu, szefowi Centralnego Biura Antykorupcyjnego: najpierw zwalniając go ze stanowiska, a zaraz potem wytaczając przeciw niemu jakieś sfabrykowane ad hoc postępowanie karne. Nie, po rządach Tuska i S-ki nie spodziewam się dla Polski niczego dobrego.

Może jednak, jeśli chodzi o paradę homoseksualistów, to Donald Tusk znalazł się w takiej sytuacji, że wobec obowiązującego u nas unijnego prawa nie posiada władztwa by takiej parady zabronić. Jest prawo do zgromadzeń, wolność manifestowania i Tusk musi to zaakceptować czy chce czy nie. A nieprawda. Gdyby chodziło o jakąś „paradę” prowokacyjnie antyislamską czy antyżydowską, to by jej zabroniono natychmiast, na żadne „prawo unijne” się nie oglądając. Tylko chrześcijaństwo jest w Unii wolną zwierzyną, na która poluje kto chce i jak chce. Biskupi zaś i tutaj milczą.

Zajmijmy się teraz przez chwilę tragedią smoleńską. Jak Pan sądzi, to był po prostu wypadek, czy jednak, jak sądzą niektórzy, mamy do czynienia z zamachem? Katastrofą pod Smoleńskiem nie ma się co zajmować, bo to efekt polskiego bałaganu plus próby zwalania winy na innych, w tym wypadku na Rosjan lub pilota.

Czyli tu się Pan wyjątkowo zgadza z Włodzimierzem Bukowskim, który także wątpi w zamach. Twierdzi, że ten wypadek do efekt bałaganu, tyle, że rosyjskiego? Bukowski to dla mnie niejasna figura. Na czyją korzyść pracuje, tego nie wiem, ale na pewno na korzyść kogoś, komu zależy, by stosunki między Polską a Rosją się nie poprawiły. Stale próbuje nas przeciwko Rosjanom podszczuwać, mnie na to nie nabierze. Przyczyną katastrofy była moim zdaniem jakaś presja na pilota, by mimo mgły jednak lądować.

Jednak z zapisów czarnych skrzynek nic takiego nie wynika. A czy te czarne skrzynki dają pełny obraz sytuacji? Lotnisko informuje pilota, że widoczność jest zła, i predłagajet lądować w Mińsku lub Witebsku, ewentualnie w Moskwie. (Czasownik predłagajet znaczy tutaj „zaleca”, a nie jak błędnie u nas tłumaczono „proponuje”.) Czemu więc pilot nie stosuje się do tego rozsądnego zalecenia? Bo w jego kabinie siedzi mu na karku dowódca lotnictwa, który nie wiadomo czego tam w tym momencie szuka. Sama jego obecność, choćby nawet bezsłowna, jest już potężną presją na pilota – i go rozprasza w chwili, która wymaga od niego maksimum koncentracji. Błędem pilota było jedynie, że nie zdobył się na to, by temu dowódcy i wszystkim, co za nim stali, powiedzieć w tym momencie: „Odwalcie się; póki jesteśmy w powietrzu, tylko ja tutaj dowodzę!”. Przypłacił to życiem, ale to nie powód, by cudze winy zwalać teraz na niego.

A co Pan sądzi o tej teorii, że przyczyną katastrofy było przepadnięcie samolotu wynikłe z nieprawidłowej komendy systemu TAWS? W żadne techniczne szczegóły katastrofy wchodzić nie będę, bo ani się na nich nie znam, ani nie mają tu wiele do rzeczy. Służą jedynie mąceniu w głowach, i to od miesięcy. Przyczyna katastrofy była nie techniczna, lecz moralna: była nią decyzja, by wbrew zaleceniu z lotniska w Smoleńsku podjąć ryzykowną próbę lądowania przy niedostatecznej widoczności. Jestem absolutnie przekonany, że pilot nie podejmował tej decyzji na własną rękę. Reszta niech będzie milczeniem.

Podsumowując: wszelkie formy wyjaśnień „spiskowych” odrzuca Pan zdecydowanie. Gadaninę o „zamachu” i „poległych” odrzucam jako niedorzeczną, nie mówiąc o świętokradczym „Katyniu 2010”. Sprawę od początku sztucznie mącono i rozdmuchiwano, nie jest mi tylko jasne po co.

Wokół prezydenta Komorowskiego pojawiło się połączenie byłej Unii Wolności i Lecha Wałęsy. Na wieczorze wyborczym Tadeusz Mazowiecki pokazał palcami znak „V”. Czy nie sądzi Pan, że to jest symboliczny sojusz najgorszych sił II RP? Ten znak „V” pokazywany przy byle okazji to też profanacja i przejaw ogólnej deprecjacji wszelkich symboli – wbrew Drugiemu Przykazaniu. Pierwszy raz pokazał ten znak Churchill w 1940 roku po upadku Francji, gdy Wielka Brytania stanęła samotnie do walki z potęgą III Rzeszy. Wtedy była w nim wielkość Anglii i niezłomna odwaga. Pokazywanie go dziś jest już tylko komedianctwem. A co sądzę o Tusku jako premierze i Komorowskim jako prezydencie, już powiedziałem.

Jak Pan sądzi Bronisław Komorowski będzie prezydentem przez 5 czy przez 10 lat? Rozróżniam dwie kategorie polityków: mężów stanu i politycznych kombinatorów. Nad przyszłością pierwszych warto się zastanawiać, nad drugich moim zdaniem nie. Spłyną jak pomyje. Sommer

Szpiegowskie lato. Przegląd afer Dopiero teraz zaczynam przekopywać się przez materiały, które nagromadziły się podczas mojej letniej nieobecności. Wśród nich, naturalnie, sprawy szpiegowskie, a ściślej: sprawy służb specjalnych, których nie chciałbym przegapić. Najpierw historia, a potem rzeczy bieżące. Wyszła na wierzch afera szpiegowska z Norwegii z II wojny światowej (Duncan Gardham, „Ballet dancing Agent leaked battle plans to Nazis”, The Daily Telegraph, 25 sierpnia 2010). I wygląda to na przykład sowiecko-niemieckiej kolaboracji. Wiosną 1940 r. agentka pozująca jako „siostra Ebba” ze szwedzkiego Czerwonego Krzyża zinfiltrowała sztab alianckich sił inwazyjnych w Narwiku i wykradła brytyjsko-francusko-polski ordre de batallie, a następnie przekazała go Niemcom. W rezultacie Wehrmacht porzucił zamiar ewakuacji Norwegii i przegrupował się do dalszej walki, co przyśpieszyło ewakuacje sił inwazyjnych. Marina Li (albo Lie bądź Lee) vel siostra Ebba vel Luise Lohmann vel Marina Goubonina vel Marie Alexevna vel Marina Noreg była sowiecką baleriną, bliska wyżyn władzy, a w tym Stalina. W połowie lat trzydziestych w Moskwie wyszła za mąż za norweskiego komunistę i wyjechała z nim na propagandowe turnee kulturowe po Europie. Męża porzuciła dla Hiszpana, a potem zjawiła się w Norwegii, gdzie podjęła współpracę z Abwehrą. Następnie przerzucono ją do Hiszpanii, gdzie prowadziła szkołę tańca i gdzie zmarła w 1976 r. Zapewne była podwójnym agentem. Wspomagała Hitlera, gdy pasowało to Stalinowi. A potem najpewniej działała przeciw III Rzeszy, chociaż alianci uważali ją za niemieckiego szpiega. Brytyjskie National Archives właśnie odtajniły tę sprawę. Tymczasem w USA odnaleziono dokumenty autonomicznej organizacji szpiegowskiej pod kryptonimem „The Pond” (Staw) (Mark Stout, „The Pond: Running Agents for the State, War, and the CIA: The Hazards of Private Spy Operations,” CIA, Studies in Intelligence, nr. 3, vol. 48, http://bit.ly/cx5VIX; Randy Herschaft i Cristian Salazar, „Before the CIA, there was the Pond,” Associated Press, 29 lipca 2010). Działała ona w latach 1942-1955. Staw funkcjonował jako konkurencja wobec Office of Strategic Services i – następnie – Central Intelligence Agency. A powstał bowiem amerykańscy decydenci wiedzieli, że OSS jest zinfiltrowany przez komunistów, oraz że zbyt bliska współpraca z Anglikami i innymi aliantami naraża amerykańskich agentów na dekonspirację bądź rekrutację. Właściwe nazwy „Stawu” to, kolejno: the Special Service Branch (Odgałęzienie Służby Specjalnej), the Special Service Section (Sekcja Służby Specjalnej), oraz the Coverage and Indoctrination Branch (Odgałęzienie do spraw Opisywania i Indoktrynacji). „Staw” zorganizowano na bazie wywiadu wojskowego. Następnie organizacja ta działała ona w ramach Departamentu Stanu, a potem współpracowała z FBI na zasadzie kontraktorskiej, czyli prywatnego przedsiębiorstwa. Zajmowała się akcjami tajnymi (covert actions), kryptografią, oraz szpiegostwem polityczym. Jej szefem był płk. John V. Grombach, postać malownicza, przedsiębiorca i bokser olimpijski (http://bit.ly/cOnWW5). Jego organizacja była wyjątkowo antysocjalistyczna, kilkudziesięciu oficerów i kilkuset agentów działało po obu stronach Atlantyku w 32 krajach najpierw przeciw narodowym socjalistom z III Rzeszy, a potem przeciw komunistom ze Związku Sowieckiego. Agenci operowali pod pokrywką szacownych firm jak Phillips czy American Express. Z zasady niektóre osoby bezpośrednio związane ze „Stawem” nie brały wynagrodzenia za swoją działalność. Wprost przeciwnie, zdobywając informacje pokrywały wiele kosztów z własnej kieszeni. Na niższych szczeblach zarekrutowanej agentury naturalnie obowiązywały inne zasady. Nota bene, wśród agentury znaleźli się tacy jak gangster „Lucky” Luciano, który planował zabić Mussoliniego, czy dr. Marcel Petiot, który rutynowo mordował bogatych paryskich Żydów (26 udowodnionych ofiar!) ale miał dobre kontakty w Gestapo, albo dziennikarka Ruth Fischer, która była przedwojenną przywódczynią komunistyczną w Niemczech i po wojnie wyciągała cenne informacje od lewaków dla amerykańskiego wywiadu. Do głównych osiągnięć „Stawu” należało bezsprzecznie odkrycie fabryki „ciężkiej wody” w Norwegii; dotarcie do Hermanna Goeringa w celu wynegocjowania kapitulacji III Rzeszy w grudniu 1944 r.; rozszyfrowanie sowieckiego programu nuklearnego; oraz szmuglowanie prominentnych przeciwników komunizmu zza Żelaznej Kurtyny. W końcu władze amerykańskie rozwiązały The Pond z powodu jednoznacznego wsparcia jaka organizacja ta udzieliła radykalnym antykomunistom, a w tym senatorowi Josephowi McCarthyemu. Inna ciekawostka to potwierdzenie że Szymon Wiesenthal był płatnym agentem Mossadu (Tom Segev, Simon Wiesenthal: The Life and Legends (New York: Doubleday, 2010); Ethan Bronner, „Wiesenthal Worked for Israeli Spy Agency, Book Alleges,” The New York Times, 2 września 2010). Działał pod pseudonimem “Teokrata.” Słynny łowca zbrodniarzy niemieckich był najpierw zatrudniony przez wydział polityczny izraelskiego MSZu, który zajmował się szpiegostwem, a potem bezpośrednio przez izraelski wywiad. Dostawał pensję, oraz fundusze na biuro w Wiedniu. Miał w zanadrzu paszport izraelski. Jego głównym zadaniem było ścigać zbrodniarzy wojennych III Rzeszy. To Wiesenthal namierzył jeszcze w 1953 r. w Argentynie SS-mana Adolfa Eichmanna. Kilka lat potem nazistę porwano i po głośnym publicznym procesie powieszono w Izraelu. Mimo swoich mossadowskich konekcji Wiesenthal stale bronił genseka ONZ i prezydenta Austrii Kurta Waldheima. Bruce, profesor historii z University of Waterloo (Ontario, Canada) opublikował właśnie książkę The Firm: The Inside Story of the Stasi [Firma: Stasi od wewnątrz] (Oxford University Press). Ale co nie mniej ważne, skrytykował również ostro film „Das Leben der Anderen” o rzekomo szlachetnym oficerze Stasi, który rezygnuje z operacji dezintegracyjnej wymierzonej przeciwko opozycyjnemu NRDowskiemu dramaturgowi i ochrania go („The Firm: A word from Gary Bruce,” 29 lipca 2010). Poróżniłem się o ten obraz z amerykańskim znajomym ze służb specjalnych. Według niego twórcy filmu wiernie oddali rzeczywistość pod komunizmem. A śp. Bill Buckley wręcz twierdził, że to było „odkupienie” w sensie religinym. Ja argumentowałem, że obraz był generalnie apologią tajnej policji komunistycznej, a szczególnie przedstawiał fałszywie dynamikę operacji Stasi bowiem reżyser zupełnie prawie nie wziął pod uwagę zabezpieczeń kontrwywiadowczych, które spowodowałyby napewno szybką wpadkę rzekomo szlachtnego enerdowskiego Ubeka. Teraz kanadyjski badacz Stasi potwierdza te fakty i podkreśla na dodatek moralną miałkość rzekomo szlachetnego czekisty. Bruce dodaje: „dobro i zło było nie do oddzielenia w Niemczech Wschodnich.” A w PRL? Tutaj mamy historię odkupienia złoczyńcy, przynajmniej według jego własnej wersji (P.J. Wilcox, „The Red Mole: Former Russian Double Agent/CIA Operative Reveals All in a World Exclusive,” 24 sierpnia). David Mariusz Dastych opowiada rozmaitości o sobie. Kanadyjski dziennikarz określa go jako: „rosyjski szpieg podczas zimnej wojny” (a Russian spy during the Cold War). Wygląda na to, że Dastych został zarekrutowany przez SB na studiach i pozwolono mu wyjechać do rodziny do USA. Potem służył w PRLowskim wywiadzie pod pokrywką dziennikarską. Po jakimś czasie przeszedł na służbę CIA, ale w PRL aresztowano go i skazano za szpiegostwo na rzecz Japonii. Przynajmniej tyle o sobie opowiada. Ciekawe. Tym bardziej, że wiele o czekistach można teraz zweryfikować w archiwach IPN. Mówiąc o czekistach dziś, rząd Federacji Rosyjskiej w ramach zwalczania korupcji i poparcia dla przejrzystości w państwie podał wysokość pensji szczebla kierowniczego Federalnej Służby Bezpieczeństwa (Amie Ferris-Rotman, „Russia reveals how much it pays its spies,” Reuters, 31 sierpnia). Otóż w 2009 r. szef tej instytucji Aleksander Bortnikov zarobił 4.7 miliona rubli – około $152,000. Dla porównania zarobki Prezydenta Dymitra Medvedeva wyniosły 3.4 miliona rubli (ok. $108,000.00), a premiera Vladimira Putina – 3.89 miliona rubli (ok. $126,000.00). Czekiści górą. Również w parlamencie. Duma bowiem uchwaliła nowe prawo poszerzające zakres kompetencji FSB i innych służb (John William Naris, „Russian Security Agnecy Gets Broad Pre-emptive Powers,” AOL News, 29 lipca; „Russian spy service gets KGB-style powers,” United Press International, 20 lipca). Wystarczy samo podejrzenie aby czekiści mogli wydać ostrzeżenie osobom bądź organizacjom działającym w Rosji. Nie trzeba żadnych dowodów. Czekiści twierdzą, że chodzi o operacje prewencyjne. Naturalnie wprowadzono to pod pokrywką walki z „islamskim ekstremizmem.” A będzie dotyczyć wszystkim podpadającym. Nawet potencjalnie. W Rosji dba się również o personel służb. Sam Putin spotkał się z agentami wymienionymi w lipcu z Amerykanami na zachodnich szpiegów i śpiewał z nimi patriotyczne piosenki. Gawędził. Nie wiadomo czy dołączył do nich dwunasty wydalony, 23-letni Aleksej Karetnikov, który nie był częścią właściwej siatki, a który w październiku wjechał do USA na prawdziwej wizie i pracował dla Microsoft (Evan Pérez, „U.S. Detains 12th Person in Russian Spy Probe,” The Wall Street Journal, 13 lipca; Pete Yost i Tom Hays, „12th person detained in Russian spy case deported,” AP, 13 lipca; „Russia’s Putin sings with expelled agents,” AP, 25 lipca). Okazuje się jednak, że nie wszyscy czekiści są w Rosji szczęśliwi. Jeden z ujętych w USA agentów FSB Michaił Vasenkov vel Juan Lazaro łzawo wspomina swoje podziemne życie i chce wracać z żoną do jej rodzinnego Peru. „Lazaro” twierdzi, że nie zna rosyjskiego i uważa się za Latynosa. Rzeczywiście od marca 1976 r. do lipca 2010 podszywał się pod trzylatka, który naprawdę zmarł w Urugwaju w 1943 r. Najśmieśniejsze, że Vasenkov mówi po hiszpańsku i po angielsku z rosyjskim akcentem. Nikomu to nie przeszkadzało. Dostał peruwiańskie obywatelstwo, a potem pobyt stały w USA – jako Latynos (Richard Boudreaux, „Busted Russian Spy Wants Old Life Back,” The Wall Street Journal, 7 sierpnia).

Współtowarzyszka „Lazaro” z jaczejki, seksowna FSBistka „Anna Chapmann” tymczasem dała się sfotografować w prowokacyjnych pozach na tle Kremla. Chociaż nie może wracać do USA, dostała nagrodę pocieszenia w kategorii pop-kultury. Firma Herobuilders.com wyprodukowała lalkę na jej podobiznę. Można nabyć post-sowiecką Mata Hari za jedyne $29.95 (Coulter King, „Anna Chapman Action Figures For Sale: Russian Spy turned Into Sexy Plastic Dolls By U.S. Firm,” ABC News, 23 lipca). Takie dobre PR i pobłażliwe traktowanie szpiegów post-sowieckich jest chyba największym sukcesem FSB w tej całej awanturze. Ale na poziomie pozapopkulturowym wychodzą powoli kolejne porażki jaczejki. Na przykład, była nieudana próba infiltracji prywatnej firmy STRATFOR (Strategic Forcasting) przez jednego ze szpiegów, „Dona Heathfielda”, który proponował sprzedarz i instalowanie specjalnego oprogramowania. Firma, która zatrudnia również emerytowanych oficerów służb amerykańskich, zawiadomiła FBI (George Friedman, „Russian Spies and Strategic Intelligence,” Stratfor.com, 13 lipca). Nastąpiła też rosyjska wpadka w ramach bieżących operacji na polu szpiegostwa technologicznego. 15 lipca FBI aresztowało 24-letnią Annę Fermanovą („Russian Beauty Arrested for Allegedly Smuggling Illegal ‘Munitions’,” NYPost.com, 27 lipca). Oskarża się ją o próbę wyszmuglowania z USA trzech noktowizorów za $15,000.00. Fermanova twierdzi, że kupiła je dla rosyjskich myśliwych. Po prostu chciała sobie dorobić wolnorynkowo. Ślicznotka wracała właśnie do Rosji, gdzie ponoć uczy języka angielskiego. Jest wykształcenia kosmetyczką, a do USA wyemigrowała z Łotwy jako dziecko. Jednocześnie FBI odkryło, że podobny proceder uprawiała 44-letnia Amerykanka z Ripon w stanie Wisconsin (Russell Goldman, „Wisconsin Woman Unwittingly Ships Military Hardware to Russia: Cops: Duped by Work-At-Home Scheme, She Mailed $15k Worth of Gear Overseas,” ABC News, 8 sierpnia). Wysyłała ona do post-Sowiecji lunetki snajperskie, noktowizory, przyrządy namiarowe GPS i umundurowanie kamuflażowe. Różnica była taka, że kobieta ta została przyjęta do pracy via email przez rzekomą firmę „Switzerland Watches” a jej zadaniem było przeadresowywać paczki i wysyłać do „sierocińców w Rosji”, w tym do Noworosyjska. Początkowo polecono jej otwierać i przepakowywać paczki, które zawierały rozmaite dziecięce artykuły jak pieluchy i ubranka. Następnie poinstruowaną ją aby nowych paczek nie otwierała. Po prostu przekładała je w większe pudełko i naklejała nowy adres. Za pomocą internetowej firmy usługowej PayPal płacono jej 30 dolarów za wysyłkę plus koszta. Towar kupowano na kradzione karty kredytowe, co spowodowało wpadkę. Wygląda na to, że kobietę zatrudniono jako nieświadomą niczego mulicę (mule). Co do Fermanovej, podobny scenariusz jest możliwy, choć nie można wykluczyć też, że działała świadomie jako agent FSB, albo rzeczywiście na własny rachunek uskuteczniając handel prywatny. Niemcy też nakryli rosyjskiego agenta – Austryjaka („Germany charges Austrian with spying for Russia,” AP, 1 września). Ściślej – postawiono mu zarzuty. Harald Alois S. ma 54 lata i między 1997 a 2000 r. kolaborował ze Służbą Wywiadu Zagranicznego (SVR) Federacji Rosyjskiej. Jego zadaniem było zdobywanie materiałów dotyczących nowych technologii w przemyśle lotniczym. Szczególnie interesowały go helikoptery dla użytku cywilnego i wojskowego. Jego mocodawcy mieli mu zapłacić ponad $10,000.00. Agent rekrutował również niemieckich inżynierów do współpracy z post-Sowietami. Ale Haralda Aloisa S. nie aresztowano. Nie wiadomo czy oznacza to, że zniknął, czy też, że władze berlińskie nie traktują tej sprawy poważnie. Powyższe wpadki to małe piwo przy tajemniczej śmierci wice-szefa GRU generała Juria Ivanova (Luke Harding, „Mystery over Russian general found dead on Turkish beach: Russian media question official version of death of Yuri Ivanov, that he died going for a swim,” The Guardian, 1 września). Ivanov miał utonąć, jego ciało morze wyrzuciło na plażę w Turcji 16 sierpnia. Ostatnio widziano go w Syrii, gdzie był w służbowej delegacji. Jego gospodarze twierdzą, że zaginął. Gdzie byli jego ochroniarze? Czy maczali w tym palce Czeczeńcy, których generał zatwardziale ścigał, a wręcz odpowiedzialny był za serię zamachów na czeczeńskich islamistów i nacjonalistów? A może to wewnętrzne porachunki czekistów? Same pytania, ale też i kolejna kompromitacja rosyjskich służb. Z jednej strony nie upilnowali szefa, a z drugiej – jeśli sami czekiści byli za śmierć odpowiedzialni – to nikt nie powinien znaleść ciała.

Żeby nie było tak monotonicznie czarno dla Rosji odnotujmy dwa sukcesy służb Kremla. Prokuratura Osetii Północnej oskarżyła szefa bezpieczeństwa Ministerstwa Obrony Południowej Osetii Eduarda Gobzova o szpiegostwo na rzecz Gruzji. Dostarczył Gruzinom plany rozlokowania oddziałów Armii Czerwonej oraz pograniczników z FSB. Gobzov miał pobierać wynagrodzenie za przekazywane materiały od 2004 do 2009 r. („South Ossetia military official put on trial as spy for Georgia,” Itar-Tass, 27 lipca). Niedługo potem FSB przyłapała na gorącym uczynku dyplomatę rumuńskiego, który usiłował „uzyskać tajne informacje wojskowe od obywatela rosyjskiego.” Gabriel Grecu został wydalony z Federacji Rosyjskiej (AP, 16 sierpnia). Marek Jan Chodakiewicz

Tajemnicze oświadczenie Będąc w Warszawie otrzymałem taka oto ulotkę która dotyczy rzekomego oświadczenia Lecha Wałęsy z dnia 10 kwietnia które zostało w ostatniej chwili wstrzymane przed nadaniem w środkach masowego przekazu. Wiemy że Lech Wałęsa też pisał oświadczenie tuż przed nocna zmianą które też zostało w ostatniej chwili wstrzymane. Nie wiem czy ulotka oddaje prawdę . Myslę natomiast że gdyby takie oświadczenie było wtedy opublikowane i ogłoszone  , dzisiaj bylibyśmy jako Polska w innym miejscu. Być może to  co się działo przez około 3 dni w mediach TVN i Polsat gdzie można powiedzieć że przyznano że oczerniano pokazywano w najgorszym świetle Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, poszło by w kierunku przeproszenia za kłamstwa zniewagi. Sprawy w Polsce być może poszły by w kierunku pojednania i naprawienia krzywd. Tak się jednak nie stało. Oświadczenie wycofano a media natychmiast zrobiły z powrotem zwrot o 180 stopni i przystąpiły do szkalowania wyśmiewania itp.

Treść Oświadczenia. Lech Wałęsa Gdańsk 10.04.2010 NSZZ „Solidarność” Prezydent RP Oświadczenie

Ja Lech Wałęsa oświadczam i dziękuję śp. Panu Prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu za trwanie przy prawdzie.

Tak bylem konfidentem o pseudonimie ‘ BOLEK” . Tak współpracowałem ze Służbą Bezpieczeństwa. Wstydziłem się i wstydzę tej niechlubnej przeszłości. Dziś wiem, że nie powinienem iść w zaparte. Ale zostałem do tego zobowiązany. Przysięgam jednak, że ile mogłem uratować to uratowałem. Dziś w tak tragicznym dniu dla Polski dla Narodu gdybym mógł to cofnąłbym czas. Serce moje płacze, ale faktem jest też, że gdybym nie kłamał i uzyskał względy Polaków i Prezydenta tak tragicznie nas opuszczającego w 70-tą rocznicę ludobójstwa Sowietów na Polakach też bym już nie żył. Byłbym w tym samym samolocie. Ta niewyobrażalna, nieogarnięta tragedia wzywa mnie do tego aby PRZEBACZYĆ I PROSIĆ O PRZEBACZENIE.

Izrael sprzedaje Rosji technologię latających robotów Miesiąc temu Rosja dostarczyła paliwa nuklearnego do elektrowni w Buszehr w Iranie Mimo tego według doniesień prasowych z 11go września 2010, Izrael sprzedaje Rosji technologię latających robotów w chwili, kiedy zwłoki utopionego generała majora Juriego Iawnowa zostały, w połowie sierpnia br, wyrzucone przez fale morskie na wschodni brzeg Turcji. General Iwanow był zastępcą dowódcy rosyjskiego wywiadu wojskowego na wizycie w Syrii, gdzie miał nadzór nad rosyjską bazą w syryjskim porcie Tartus. W chwili śmierci był on w drodze żeby spotkać się z przedstawicielami wywiadu Syrii – państwa sprzymierzonego z Iranem, który z kolei również jest w konflikcie z Izraelem w sprawie Wzgórz Golan etc.

Mossad jest podejrzany o zabójstwo Iwanowa, ale mimo tego sprzedaż Rosji amerykańskiej technologii latających robotów, nazywanych w USA „Drones” czyli „Trutnie,” została załatwiona przez Izrael. Warto zauważyć że jednocześnie Rosja sprzedaje Syrii ponad-dźwiękowe rakiety „wędrowne” o zasięgu 300 km. i głowicy 200 kg., które to rakiety są bardzo groźne dla floty Izraela. Naturalnie premier Netanyahu prosi premiera Putina, żeby wstrzymał sprzedaż Syrii tych rakiet typu P-800, na co w odpowiedzi wydano komunikat w Moskwie, że „Rosja honoruje swoje umowy z Syrią.” Jednocześnie stwierdzono, że radykalny terroryzm islamski zagraża Rosji w regionie Północnego Kaukazu i Rosja spodziewa się, że Izraela nie odnowi wysyłek broni do Gruzji i nie będzie nadal szkolił żołnierzy gruzińskich. Jest oczywiste, że Rosjanie będą stosować latające roboty do celów wywiadu, zwłaszcza nad Gruzją, jak też w celach bombardowania tak, jak to czynią obecnie Amerykanie w Pakistanie. Latające roboty Rosja kupuje od Izraela za cenę stu milionów dolarów. Dotychczasowe rosyjskie starania żeby produkować latające roboty kosztowały Rosjan ponad 170 milionów dolarów i spełzły na niczym. Umowa Rosji z Izraelem dotyczy wspólnej z Izraelem budowy w Rosji ośrodka konstrukcji latających robotów kosztem 300 milionów dolarów. Obecnie w Izraelu pięćdziesięciu Rosjan zapoznaje się z amerykańską technologią używania latających robotów. W ciągu najbliższych pięciu lat Moskwa wyda około dziesięciu miliardów euro na dostawy broni z Europy i z Izraela według M.K. Bhadrakumar’a, byłego dyplomaty hinduskiego, autora artykułu w Asia Times hinduskiego jedenastego września, 2010 pod tytułem „Izrael zapisuje się do rosyjskiej szkoły baletu,” („Izrael joins Russian balet school”). Być może Waszyngton zgodzi się na przekaz Rosji amerykańskiej technologii latających w ramach ostatnich prób poprawy stosunków z Moskwą, która pragnie dostępu do elektronicznej technologii „Silicon Valley” w Kalifornii, która to technologia miałaby kluczowe znaczenie w modernizacji Rosji. Komentatorzy chińscy uważają, że Iran jest przeszkodą ekspansji wpływów USA na Bliskim Wschodzie, gdzie Izrael pełni funkcję prowokatora kryzysów dla stałego powiększania zysków amerykańskiego przemysłu wojennego. Według obserwatorów w Chinach Rosja używa sprawy Iranu w celu przetargów z USA w ważnych sprawach międzynarodowych. Rosja jasno stawia sprawę ze znaczenia Iranu dla niej i jej interesów. Tak, więc Moskwa stara się o dobre stosunki z Iranem i korzysta z kontrowersji związanych z programem nuklearnym Iranu i dlatego działa na korzyść Iranu raczej niż żeby pozostawić Iran na pastwę interesów Syjonistów i Waszyngtonu. Rosja skutecznie stara się pozyskać „serca i umysły” Irańczyków i w ten sposób wzmacnia swoje wpływy w Iranie, zwłaszcza w sprawach związanych z irańskim programem nuklearnym. Rosja ma przewagę nad USA w kontrowersjach związanych z ustępstwami w sprawach irańskiego programu nuklearnego i dzięki temu zdobywa ustępstwa od USA w innych kluczowych sprawach międzynarodowych.

Traktat Rosji z USA o obustronnym zmniejszaniu strategicznych broni (START) jest kluczowy dla utrzymania „równowagi terroru nuklearnego” między Rosją i USA. Traktat ten ma być niedługo dyskutowany w kongresie w Waszyngtonie, gdzie opozycja republikańska przygotowała siedemset „pytań” dotyczących START’u. Trzeba pamiętać, że lobby Izraela może wiele zrobić w Waszyngtonie i pomagać Rosji w zamian za rozmaite ustępstwa dla Syjonistów. Na razie Izrael sprzedaje Rosji bardzo strategicznie ważną amerykańską technologię latających robotów Iwo Cyprian Pogonowski

Mantyczenie weredyka Wczoraj pisałem o tym, że WCzc.Mariusz Błaszczak (PiS, podwarszawskie), chce ograniczyć wolność wyboru nazywając to „d***kratyzacją”. Nie jestem przekonany, czy te pomysły są słuszne – ale powiedzmy, że uznałbym je za słuszne – i wygłosił w Sejmie przemówienie popierające taką reformę. Brzmiałoby ono tak: Panie Marszałku! Wysoka Izbo!

Z całą mocą popieram ten projekt. Ta ustawa nakłada wędzidło na Wolę L**u – a więc z natury musi być dobra, bo przecież d***kracja jest złem. (oklaski) Przejdźmy do konkretów. Ograniczenie sprawowania funkcji do dwóch kadencji jest słuszne – ja nawet zastanawiałbym się, czy nie skrócić tego do jednej kadencji. Dlaczego jeden człowiek ma mieć przez tyle czasu dostęp do koryta? Przecież każdy chce się nakraść! A jeśli nie nakraść – to przynajmniej pensją burmistrza, często większą od pensji Prezydenta Rzeczypospolitej, podreperować swój budżet! Partie muszą nagradzać swoich ludzi lukratywnymi posadami – i nie może być tak, by monopolizowała to jedna osoba. (Frenetyczne oklaski) Co więcej: taki burmistrz, jak przesiedzi się dwie kadencje, to wszystko ma w małym palcu – i może sobie nawet bimbać na partię, która go wysunęła. W efekcie stanowiska prezydentów, burmistrzów i wójtów stają się coraz bardziej niezależne od nas. Do tego my, Posłowie reprezentujący wszystkie partie, nie możemy przecież dopuścić! (oklaski, owacja) Jest też niedopuszczalne, by urząd sprawowała osoba, na której ciążą zarzuty prokuratorskie. Obecny stan powoduje, że rządząca koalicja wysuwa pod adresem takiego burmistrza zarzuty – cóż, że nieuzasadnione: w końcu prokuratura jest w naszych rękach i jakoś to uzasadni – a on sobie nadal urzęduje, jakby nigdy nic! Tylko dlatego, że zapożyczył miasto – i wybudował na rynku piękną fontannę, która się ludziom podoba. Nie może być tak, by o obsadzie fotela burmistrza decydowali wyborcy. O tym musimy decydować MY – światli przedstawiciele Narodu! (burzliwe oklaski, owacja na stojąco) Dziękuję za uwagę. Ciekawe, czy po takim przemówieniu projekt by przeszedł?

Ile tych postulatów? Pan Bóg wręczył był Mojżeszowi na dwóch kamiennych tablicach 10 Przykazań (plus masę szczegółowych wskazówek - np.: jak skonstruować Arkę Przymierza?). ŚP.Marcin Luther przybił na drzwiach kościoła w Wittenberdze 95 tez...

Ja w dzieciństwie miałem sentyment do gry w oczko, przeto z reguły formułuje 21 Postulatów. To samo uczyniłem dwa tygodnie temu, zgłaszając kandydaturę na urząd prezydenta m.st.Warszawy. Oto one - w postaci opublikowanej w tygodniku "Najwyższy CZAS!": Prezydentura Warszawy, czyli 21 postulatów JKM Po raz drugi startuję w wyborach na prezydenta m.st. Warszawy. Tym razem liczę na znacznie lepszy wynik - chcę otrzymać głosy byłych wyborców PO rozczarowanych brakiem jakiejkolwiek liberalizacji, głosy wyborców PiS, którzy nie przewidzieli, że partia ta pogrąży się w odmętach szaleństwa, ale przede wszystkim głosy warszawiaków mających dość tego, co się wyrabia w stolicy. Moim point de resistance jest komunikacja miejska. Kolejne władze Warszawy upierają się przy forsowaniu komunikacji komunalnej i demonstrują wręcz nienawiść do kierowców. Zapomniały tylko, że dziś już większość mieszkańców posiada samochody - a kupiła je po to, by nimi jeździć.

1) Oczywiście miasto nie jest z gumy. Ten problem mają jednak rozwiązywać elastyczne opłaty za parkingi - zależne od godziny i miejsca parkowania. Natomiast ludzie jeżdżący samochodami powinni być traktowani jak pełnoprawni obywatele stolicy - a nie jak wrogowie publiczni.

2) Jest rzeczą oczywistą, że tam, gdzie tory tramwajowe są już położone i nie przeszkadzają w ruchu ulicznym, powinny zostać utrzymane, a ich wykorzystanie - zintensyfikowane. Należy natomiast zlikwidować tramwaje (zastępując je autobusami) tam, gdzie ich torowiska zawadzają (np. koło "Norblina").

Pieniądze przeznaczone na budowę nowych torów tramwajowych skieruję na budowę metra.

3) Zlikwiduję bus-pasy. Ludzie ciężko pracujący tłoczą się na zwężonych jezdniach - natomiast po bus-pasach mkną urzędnicy lub bezrobotni (mający jeszcze fundowane bilety na przejazd). Rzut oka z góry na bus-pas pokazuje, że marnuje się w ten sposób spora część jezdni.

4) Przywrócę "zielona strzałkę" i zlikwiduję niektóre absurdalne ograniczenia (zakaz skręcania na rondzie w lewo czy ograniczenia prędkości na jezdniach wydzielonych przestrzegane może przez 2% kierowców)

5) Wszelkie roboty drogowe będą prowadzone sprawnie, odcinkami, głównie w nocy. Jeśli obecne firmy tego nie potrafią zatrudnię Chińczyków, Wietnamczyków czy Amerykanów!

6) Firmy prowadzące jakiejkolwiek prace będą musiały płacić dzienną stawkę za wynajęcie chodnika lub jezdni.

7) Takie same stawki będą musieli płacić organizatorzy manifestacji chcących chodzić po jezdni i tamować ruch. Miasto nie może być paraliżowane przez demonstrantów chcących sobie paradować akurat po centralnych ulicach stolicy.

8) Nie dopuszczę też do manifestacji naruszających obyczajowość publiczną. Miejsce nagusów jest na plażach dla nudystów!

9) Wystąpię do sądu z roszczeniami do PKP, które nie przestrzegają warunków, na jakich Cesarz pozwolił kolejom wybudować tory przez Warszawę - i pozamykały przejazdy; warszawiacy ponoszą wskutek tego straty liczone w milionach dziennie.

10) Cofnę niewiarygodnie wielką podwyżkę opłat za użytkowanie wieczyste - poprzez ponowną, realną wycenę gruntów. Prócz tego będę dążył do umożliwienia użytkownikom wieczystym sprawnego i szybkiego przemianowania ich "prawa do użytkowania" na normalną własność przy zastosowaniu maksymalnych bonifikat od wartości gruntu.

11) Będę oddawał właścicielom obrabowanym przez "dekret Bieruta" ich nieruchomości - a także sprzedawał (z licytacji) nieruchomości miejskie. Dzięki czemu pozbędę się urzędników administrujących miejska własnością i wzbogacę budżet stolicy o podatki od zwróconych względnie sprzedanych nieruchomości (do których obecnie zazwyczaj się dopłaca!).

12) Sprywatyzuję wszelkie firmy miejskie (od Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego zaczynając). Sprzedam (z licytacji) wszelkie udziały miasta w firmach prowadzących działalność gospodarczą.

13) Wystąpię o odszkodowanie za straty poniesione przez Warszawę - nie wskutek działań wojennych, lecz wskutek rozkazu Reichskanclerza Adolfa Hitlera, który nakazał zrównanie stolicy z ziemią. Straty wojenne to inna sprawa - ale ogrom zniszczeń powstał nie wskutek działań wojennych. Będę dochodził odszkodowań za te straty - i będę pomagał właścicielom zniszczonych wskutek tego rozkazu budynków w dochodzeniu swoich roszczeń. 14) Skieruje Straż Miejską do pomocy w tępieniu drobnych i uciążliwych wykroczeń. Wydzielę dla grafficiarzy mury będące w takim stanie, że namalowanie na nich graffiti nic im nie zaszkodzi - natomiast tępić będę bohomazy na starannie utrzymanych obiektach.

15) Wielką uwagę poświęcę zwalczaniu przestępczości. Zorganizuję Straż Obywatelską, która będzie patrolowała ochotniczo ulice i podwórza. W tej prawie postaram się skłonić do ścisłej współpracy warszawską Komendę Policji

16) Dołożę wszelkich starań, by miasto zmniejszyło do ustawowego minimum "pomoc socjalną", czyli haracz wypłacany rozmaitym nierobom i wydrwigroszom.

17) Zlikwiduję tyle etatów urzędniczych, ile się da. Przepisy zapewne nie pozwolą na uzyskanie takich efektów jak w Maywood (Kalifornia), gdzie zwolniono z pracy wszystkich urzędników, zastępując ich firmami prywatnymi (co pozwoliło obniżyć koszty funkcjonowania urzędu o połowę...) - ale zrobię, co będę mógł. Za pieniądze marnowane na pensje urzędnicze można by rocznie budować jeden most!!

18) Doprowadzę w ciągu roku do stworzenia jednolitego Planu Zagospodarowania Przestrzennego. Budowle wznoszone zgodnie z tym Planem nie będą musiały starać się o dodatkowe pozwolenia.

19) Stworzę jednolity plan Warszawy tak, by każdy mógł, najechawszy myszką na plan, stwierdzić: jak wygląda działka, do kogo należy, kiedy ją nabyto, za ile, jakie jest jej przeznaczenie. To jest już łatwe.

20) Wszelkie operacje finansowe miasta prowadzone będą na zasadzie licytacji.

21) Postaram się doprowadzić do postawienia przed sądem urzędników - w tym obecnie urzędującej p.Hanny Gronkiewicz- Waltzowej - za skandaliczne marnotrawstwo grosza publicznego w minionych kadencjach.

Zupełnie przy tym zapomniałem, że cztery lata temu, z tej samej okazji, opublikowałem tez 21 Postulatów. Jak mi przypomniano, są one w znakomitej większości nadal aktualne Podaje je za stroną:

http://jkm.zolnierze-hardkoru.pl/2010/09/wciaz-aktualne-21-postulatow-dla-warszawy/

Wciąż aktualne 21 postulatów dla Warszawy

W roku 2006 JKM zdecydował się kandydować na urząd prezydenta Warszawy i na tę okazję ogłosił 21 postulatów. Większość z nich można spokojnie wyeksponować również dzisiaj. Po 4 latach rządów Hanny Gronkiewicz-Waltzowej są one – wciąż niestety – aktualne.

A) ORGANIZACJA

1. Radykalna likwidacja miejskiej biurokracji; zastępowanie decyzji urzędowych automatycznymi. Np. wymagane przez prawo koncesje będą otrzymywali wszyscy – w razie konieczności limitowania: na podstawie licytacji.

2. Przyjęcie zasady, że nieotrzymanie przez obywatela w ciągu dwóch tygodni konkretnej odpowiedzi na podanie oznacza pozytywne rozpatrzenie tego podania.

3. Wszyscy urzędnicy otrzymają wypowiedzenie z pracy. Przed ponownym przyjęciem do pracy urzędnicy będą musieli podpisać oświadczenie, że w przypadku niezgodnej z prawem decyzji, która wywoła szkodliwe skutki gospodarcze, pokryją 30% strat z własnej kieszeni.

4. Zaprzestanie wydawania jakichkolwiek pieniędzy na „promocję miasta” – co z reguły jest pretekstem do brania łapówek i prowizji. Zgłoszenie do prokuratury (jako podejrzanych o niegospodarność) podobnych działań podejmowanych w przeszłości przez urzędników miejskich.

5. Wydanie polecenia urzędnikom, by przy użyciu wszelkich możliwych kruczków prawnych wstrzymywali wypłaty zasiłków dla bezrobotnych. Uruchomienie programu zachęty do pracy – nie ma żadnego powodu by bezrobotni nie robili np. wykopów, w których prowadzone mają być autostrady. (vide p. 13)

6. Ani ja, ani podlegli mi urzędnicy nie będziemy za pieniądze podatników wyjeżdżać na krajoznawcze wycieczki pod pozorem „wymiany doświadczeń” – ani przyjmować na koszt podatnika podobnych rewizyt, wręczać prezentów itp. Informację o tym, jak co działa gdzie indziej, można czerpać przez internet.

7. Pełna i radykalna informatyzacja biurokracji miejskiej. Stworzenie w internecie pełnego planu miasta, na którym widniałaby każda parcela z opisem; nazwiskiem właściciela, charakteru nieruchomości, jej powierzchni, płaconego podatku itd. Pomoc organizacyjna i finansowa dla systemu ksiąg wieczystych – by wyciągi mogły być wydawane w 15 (piętnaście) minut po złożeniu zamówienia. Wprowadzenie kart przy liczeniu głosów na posiedzeniach Rady Warszawy.

8. Walka z korupcją: WSZYSTKIE decyzje gospodarcze podejmowane będą w drodze licytacji.

9. Pełne wsparcie dla działań Policji i Straży Miejskiej w walce z przestępczością: ZERO TOLERANCJI. Jednocześnie wycofanie tych służb z bezsensownych, a czasem bezprawnych działań, jak np. zakładanie samochodom blokad na koła. Policja drogowa ma pomagać rozładowywać korki na skrzyżowaniach – a nie o 3.ciej nad ranem polować na przekraczających prędkość!

B) KOMUNIKACJA

10. System TDU – „Tysiąca Drobnych Ulepszeń”: honorowanie obywateli, którzy doniosą o możliwym drobnym usprawnieniu komunikacji. Premia dla inżynierów ruchu, jeśli zdołają je wdrożyć na drugi dzień. Umieszczanie tabliczek upamiętniających nazwisko pomysłodawcy. Ja osobiście zaproponuję przerobienie węzła tunelu „Przekręt” – by co najmniej można było z Mostu Świętokrzyskiego pojechać na Gdańsk, a z Tamki na Wilanów – oraz wjechać z Gdańska do Śródmieścia! Ponadto: jeszcze tej zimy, gdy spadnie śnieg, zostaną sfotografowane trawniki – i chodniki będą kładzione tam, gdzie najgęściej chodzą ludzie.

11. Radykalne podniesienie dopuszczalnej prędkości na drogach szybkiego ruchu. Jest skandalem, że po drogach, budowanych ogromnym nakładem tak, by bezpieczne były wielkie prędkości, nie można było jechać nawet 100 km/h! Jest szerzeniem demoralizacji nakładanie ograniczeń, których nie przestrzega 98% kierowców – a Policja nie może ingerować, bo ich przestrzeganie doprowadziłoby do zapchania całej Warszawy.

12. Usprawnienie poruszania się pieszych, autobusów, samochodów, rowerów, motocykli, skuterów – poprzez likwidację w centrum tramwajów-zawalidróg. Miejsce tramwajów jest tam, gdzie nie będzie sięgać rozbudowywana zgodnie z planem sieć metro. Przewaga autobusu leży w tym, że może w każdej chwili zmienić trasę, objechać korki – ale przede wszystkim w tym, że po przejeździe tramwaju torowisko jest przez kilka minut niewykorzystane. A po przejeździe autobusu po tym pasie mogą jeździć samochody. Miasto musi być nowoczesne. Po San Francisco jeździ tramwaj – ale jako zabytek i atrakcja turystyczna.

13. Puszczanie przez tereny zwartej zabudowy autostrad wyłącznie w wykopie; zwiększony koszt będzie pokryty przez sprzedaż w ręce prywatne miejsca na przykryciu wykopu – z licytacji.

14. Wytoczenie PKP procesu o odszkodowanie za straty wynikłe z nieprzestrzegania zasad zawartych w przywilejach przyznanych przy budowie linii kolejowych (przepusty przez tory!). Miasto ponosi miliardowe straty z powodu pozamykanych, nieczynnych bądź w ogóle niewybudowanych przejazdów kolejowych. Proszę spróbować przejechać np. z Elsnerowa na Grochów omijając – zapchaną z tego powodu – Targową!

15. Kolej nie ma pieniędzy, ale sumy te odbierzemy w terenach, które kolej posiada w mieście. Tereny kolejowe to rozsadnik zarazy: pordzewiałe tory, rozpadające się budynki, rachityczne budki kontrolowane przez drobnych przestępców. . Miasto musi je odzyskać. Miasto na tym oczywiście zarobi, bo teren taki niemal z dnia na dzień zyskuje 3 – 10 razy na wartości. To atrakcyjne tereny pod mieszkalnictwo lub inwestycje – również: radykalne polepszenie komunikacji.

16. Natychmiastowa sprzedaż MPT i wszystkich zbędnych miejskich przedsiębiorstw w ręce prywatne. Jest skandalem, że miasto dopłaca do czegoś, na czym prywatne firmy potrafią nieźle zarobić.

C) ZABUDOWA I MIESZKALNICTWO

17. Skupienie się nie na centrum, które jest dla turystów, lecz na dzielnicach zewnętrznych i peryferyjnych. Będę prezydentem Warszawy – a nie turystów. Proszę porównać zadbany Józefów – z sąsiednią Falenicą, wyraźnie zapuszczoną. Dlaczego? Bo podatki z Falenicy idą na dopłacanie do Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina i obiektów centralnych. Pieniądze z podatków powinny w większej części trafiać do dzielnic i osiedli.

18. Zwrot właścicielom nieruchomości zagrabionych dekretem „bierutowskim”. W przypadku innej prywatnej własności na tym terenie wywłaszczony otrzyma nieruchomość zamienną – z tym, że odbędzie się licytacja: który właściciel zadowoli się mniejszym odszkodowaniem. W przypadku, gdy ktoś ten teren użytkuje, użytkownik będzie po prostu płacił czynsz nowemu właścicielowi. Przez sześć lat wysokość czynszu będzie zamrożona. Samodzielne wystąpienie o odszkodowanie i zdecydowanie poparcie roszczeń ok. 8000 właścicieli budynków zniszczonych rozkazem Reichskanclerza Adolfa Hitlera po kapitulacji Powstania (co nie jest objęte rezygnacją z roszczeń o odszkodowania za straty wojenne, zadeklarowaną przez PRL, gdyż to nie były działania wojenne!!)

19. Zabudowa niewykorzystanych terenów. Nie ma żadnego powodu, by likwidować „Jarmark EUROPA”, który przecież w ogóle nie wchodzi na płytę ani na widownię Stadionu Dziesięciolecia. Jestem za stworzeniem Stadionu Narodowego – ale jeśli ma on być „Narodowy”, a nie „miejski”, to niech dopłaca państwo. Jeśli na tym stadionie dwa razy do roku będzie odbywać się impreza – to nie ma powodu by przez pozostałe 363 dni naokoło stadionu nie handlować! Nie ma też powodu, by nie wynajmować go np. Legii czy Polonii na mecze w godzinach popołudniowych. W Paryżu takie bazary nie kolidują z wykorzystaniem tych terenów poza godzinami handlu.

20. Popieranie prywatnego handlu i usług. Utrzymanie i rozbudowa dzielnicowych targowisk. W szczególności rozbudowa wzwyż Bazaru Różyckiego – przy czym wszyscy posiadacze straganów mieliby zagwarantowane w tej samej cenie wynajmu i o tej samej powierzchni lokale na parterze nowego Bazaru. Sprzedaż pomieszczeń na wyższych kondygnacjach pokryje to z dużym zyskiem. Zdecydowane popieranie szkół dys-edukacyjnych – by zapobiegać takim wydarzeniom, jak w Gdańsku.

21. Utworzenie (poza centrum Warszawy) „Hyde-Parku”: terenu, gdzie mogłyby odbywać się wszystkie demonstracje, pochody, manifestacje i wiece. Nie wydawałbym zezwoleń na zajmowanie przez demonstrantów jezdni w Warszawie. Kierowcy płacą podatek drogowy – oni: nie! JKM

Korwin Mikke: Mój program dla Warszawy Po raz drugi startuję w wyborach na prezydenta m.st. Warszawy. Tym razem liczę na znacznie lepszy wynik – chcę otrzymać głosy byłych wyborców PO rozczarowanych brakiem jakiejkolwiek liberalizacji, głosy wyborców PiS, którzy nie przewidzieli, że partia ta pogrąży się w odmętach szaleństwa, ale przede wszystkim głosy warszawiaków  mających dość tego, co się wyrabia w stolicy. Moim point de résistance jest komunikacja miejska. Kolejne władze Warszawy upierają się przy forsowaniu komunikacji komunalnej i demonstrują wręcz nienawiść do kierowców. Zapomniały tylko, że dziś już większość mieszkańców posiada samochody – a kupiła je po to, by nimi jeździć.

1) Oczywiście miasto nie jest z gumy. Ten problem mają jednak rozwiązywać elastyczne opłaty za parkingi – zależne od godziny i miejsca parkowania. Natomiast ludzie jeżdżący samochodami powinni być traktowani jak pełnoprawni obywatele stolicy – a nie jak wrogowie publiczni.

2) Jest rzeczą oczywistą, że tam, gdzie tory tramwajowe są już położone i nie przeszkadzają w ruchu ulicznym, powinny zostać utrzymane, a ich wykorzystanie – zintensyfikowane. Należy natomiast zlikwidować tramwaje (zastępując je autobusami) tam, gdzie ich torowiska zawadzają (np. koło „Norblina”). Pieniądze przeznaczone na budowę nowych torów tramwajowych skieruję na budowę metra.

3) Zlikwiduję bus-pasy. Ludzie ciężko pracujący tłoczą się na zwężonych jezdniach – natomiast po bus-pasach mkną urzędnicy lub bezrobotni (mający jeszcze fundowane bilety na przejazd). Rzut oka z góry na bus-pas pokazuje, że marnuje się w ten sposób spora część jezdni.

4) Przywrócę „zielona strzałkę” i zlikwiduję niektóre absurdalne ograniczenia (zakaz skręcania na rondzie w lewo czy ograniczenia prędkości na jezdniach wydzielonych, przestrzegane może przez 2% kierowców)

5) Wszelkie roboty drogowe będą prowadzone sprawnie, odcinkami, głównie w nocy. Jeśli obecne fi rmy tego nie potrafią, zatrudnię Chińczyków, Wietnamczyków czy Amerykanów!

6) Firmy prowadzące jakiekolwiek prace będą musiały płacić dzienną stawkę za wynajęcie chodnika lub jezdni.

7) Takie same stawki będą musieli płacić organizatorzy manifestacji chcących chodzić po jezdni i tamować ruch. Miasto nie może być paraliżowane przez demonstrantów chcących sobie paradować akurat po centralnych ulicach stolicy.

8) Nie dopuszczę też do manifestacji naruszających obyczajowość publiczną. Miejsce nagusów jest na plażach dla nudystów!

9) Wystąpię do sądu z roszczeniami do PKP, które nie przestrzegają warunków, na jakich Cesarz pozwolił kolejom wybudować tory przez Warszawę – i pozamykały przejazdy; warszawiacy ponoszą wskutek tego straty liczone w milionach dziennie.

10) Cofnę niewiarygodnie wielką podwyżkę opłat za użytkowanie wieczyste – poprzez ponowną, realną wycenę gruntów. Prócz tego będę dążył do umożliwienia użytkownikom wieczystym sprawnego i szybkiego przemianowania ich „prawa do użytkowania” na normalną własność przy zastosowaniu maksymalnych bonifikat od wartości gruntu.

11) Będę oddawał właścicielom obrabowanym przez „dekret Bieruta” ich nieruchomości – a także sprzedawał (z licytacji) nieruchomości miejskie. Dzięki czemu pozbędę się urzędników administrujących miejska własnością i wzbogacę budżet stolicy o podatki od zwróconych względnie sprzedanych nieruchomości (do których obecnie zazwyczaj się dopłaca!).

12) Sprywatyzuję wszelkie firmy miejskie (od Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego zaczynając). Sprzedam (z licytacji) wszelkie udziały miasta w firmach prowadzących działalność gospodarczą.

13) Wystąpię o odszkodowanie za straty poniesione przez Warszawę – nie wskutek działań wojennych, lecz wskutek rozkazu Reichskanclerza Adolfa Hitlera, który nakazał zrównanie stolicy z ziemią. Straty wojenne to inna sprawa – ale ogrom zniszczeń powstał nie wskutek działań wojennych. Będę dochodził odszkodowań za te straty – i będę pomagał właścicielom zniszczonych wskutek tego rozkazu budynków w dochodzeniu swoich roszczeń.

14) Skieruje Straż Miejską do pomocy w tępieniu drobnych i uciążliwych wykroczeń. Wydzielę dla grafficiarzy mury będące w takim stanie, że namalowanie na nich graffiti nic im nie zaszkodzi – natomiast tępić będę bohomazy na starannie utrzymanych obiektach.

15) Wielką uwagę poświęcę zwalczaniu przestępczości. Zorganizuję Straż Obywatelską, która będzie patrolowała ochotniczo ulice i podwórza.

16) Dołożę wszelkich starań, by miasto zmniejszyło do ustawowego minimum „pomoc socjalną”, czyli haracz wypłacany rozmaitym nierobom i wydrwigroszom.

17) Zlikwiduję tyle etatów urzędniczych, ile się da. Przepisy zapewne nie pozwolą na uzyskanie takich efektów jak w Maywood (Kalifornia), gdzie zwolniono z pracy wszystkich urzędników, zastępując ich firmami prywatnymi (co pozwoliło obniżyć koszty funkcjonowania urzędu o połowę…) – ale zrobię, co będę mógł. Za pieniądze marnowane na pensje urzędnicze można by rocznie budować jeden most! (więcej na ten temat tutaj)

18) Doprowadzę w ciągu roku do stworzenia jednolitego Planu Zagospodarowania Przestrzennego. Budowle wznoszone zgodnie z tym Planem nie będą musiały starać się o dodatkowe pozwolenia.

19) Stworzę jednolity plan Warszawy – tak, by każdy mógł, najechawszy myszką na plan, stwierdzić: jak wygląda działka, do kogo należy, kiedy ją nabyto, za ile, jakie jest jej przeznaczenie. To jest już łatwe.

20) Wszelkie operacje finansowe miasta prowadzone będą na zasadzie licytacji.

21) Postaram się doprowadzić do postawienia przed sądem urzędników – w tym obecnie urzędującej p.Hanny Gronkiewicz-Waltzowej – za skandaliczne marnotrawstwo grosza publicznego w minionych kadencjach.

JKM

100 MLD ZŁ DEFICYTU SEKTORA FINANSÓW PUBLICZNYCH W 2010 Najlepszy Minister Finansów w Europie przyznał, że deficyt sektora finansów publicznych w 2010 roku przekroczy pewnie 100 mld. zł. Winny nie jest oczywiście rząd, tylko... samorząd. Bo się nadmiernie zadłuża. Jak się rząd zadłuża to jest dobrze, a jak się samorząd zadłuża to jest niedobrze. Ja się nie znam na polityce, ale mam wrażenie, że w samorządach to też PO rządzi, albo współrządzi. Na przykład w Warszawie, zadłużonej „po uszy”, samorząd współfinansował budowę stadionu piłkarskiego. Pewnie była to inwestycja „prorozwojowa”. Jak się Legii świetnie gra na nowym stadionie widać po wynikach rozpoczętego sezonu. Oczywiście, z definicji, „samorząd” ma się rządzić „sam”. I rząd nie może ingerować. Ale skoro Pan Premier może zdecydować, kto może kandydować z ramienia PO w wyborach samorządowych, na przykład w takim Sopocie, a kto nie, to dlaczego nie może zdecydować, żeby Ci, których namaści nie robili deficytu? Ciekawe, że dopiero pod koniec września Pan Minister obwieścił jaki będzie deficyt. Czyżby wcześniej nie wiedział??? Pan Minister użył stwierdził w radio TOK FM, że „wszyscy wiedzą”! Jak tak, to pewnie i on też wiedział. Dlaczego zatem nie powiedział?  Bo „nie chciał martwić” rodaków”!!!

Ale skoro „wszyscy wiedzieli” to bardziej ich martwiło, że Najlepszy Minister Finansów w Europie tego nie wie, albo że wie, ale ich oszukuje. Ciekawe dlaczego? Czyżby z powodu wyborów?  Bo jak się popytałem taksówkarzy to oni jednak nie wiedzieli. To jak to jest, że wszyscy niby wiedzą, a taksówkarze nie wiedzą? Może ci którzy wiedzieli nie jeżdżą taksówkami, tylko samochodzikami służbowymi i dlatego wieść się nie rozniosła. Ale trudno wówczas mówić, że „wszyscy wiedzieli”. W każdym razie Najlepszy Minister Finansów w Europie ma Plan. Plan konsolidacji finansów publicznych. Plan wygląda wspaniale. W 2011 „planowany (podkreślenie moje) jest wzrost tempa wzrostu PKB do 3,5% w skali roku” oraz wzrost spożycia prywatnego z 1,8% w 2010 do 3,1% w 2011 i ponad 4% w latach kolejnych. Natomiast przewiduje się (podkreślenie moje) wzrost inflacji mierzony wskaźnikiem CPI z 2,3% w 2011 do 2,5% w latach 2012-2013. W związku z tymi planami i przewidywaniami spadnie w Planie przyjmuje się, że bezrobocie będzie spadać z 12,3% na koniec 2010 do 7,3% na koniec 2013. Jak będzie następował spadek bezrobocia (w związku z „zaplanowanym” wzrostem PKB) a PKB będzie rosło powyżej tempa inflacji no to oczywistą jest oczywistością, że deficyt budżetowy będzie do 2013 malał. Ale nawet jeśli te przewidywania się spełnią a plany zostaną zrealizowane, to deficyt będzie malał w stosunku do rekordu z 2010, bo i tak w 2013 będzie większy niż w 2008 i 2009. Problem tylko w tym, że tempa wzrostu PKB nie da się „zaplanować”. Można je jedynie przewidywać. A jak się w Excelu w rubryce „tempo wzrostu PKB” wpisze 3,5, to Excel sam „poprawi” wyniki w pozostałych polach.  

Co ciekawe, wzrost  wskaźnika CPI się „przewiduje”, choć w tym wypadku, odwrotnie niż przy PKB, można byłoby go „zaplanować”, bo na inflację państwo ma akurat wpływ gdyż jest wyłącznym emitentem „legalnych środków płatniczych”  z portretami różnych królów.  „Wszyscy o tym wiedzą”. Czyżby Najlepszy Minister Finansów w Europie nie wiedział? Gwiazdowski

TVN O "BOLKU". Życie pełne jest niespodzianek, ale filmu o domniemanej współpracy Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa realizowanego przez stację TVN chyba nikt się nie spodziewał. Być może doczekalibyśmy się kolejnego „półkownika”, gdyby nie wyciek części dokumentu do Internetu O współpracy Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa pisano książki, realizowano telewizyjne dokumenty, publikowano dziesiątki, a może nawet setki publikacji prasowych. Pomimo to co chwila pojawiają się nowe materiały. Niektóre bardzo długo skrzętnie skrywane. Jak choćby realizowany od wielu miesięcy film dla TVN-u, o którym Polacy dowiedzieli się dopiero, gdy jego fragmenty trafiły do sieci. Sensacyjna informacja wybuchła na początku ubiegłego tygodnia. W internecie pojawił się film o agencie PRL-owskich służb specjalnych o pseudonimie „Bolek”, utożsamianym przez autorów tego filmu z Lechem Wałęsą. Dokładnie to jego części, które ktoś wykradł z krakowskiej siedziby TVN. Materiał przygotowywany przez trójkę tamtejszych dziennikarzy zamieszczono na YouTube, który natychmiast ściągnęły rozmaite serwisy i portale. Polskie i zagraniczne. Cieszyły się ogromnym zainteresowaniem, ale TVN zareagował błyskawicznie. Jeszcze tego samego dnia film został zablokowany „na mocy praw autorskich”. – Bo był to materiał skradziony – tłumaczy „Gazecie Polskiej” Karol Smoląg, rzecznik prasowy TVN SA. Pomimo to tysiące Polaków zdążyło obejrzeć materiał. Usłyszeli m.in. relację Janusza Stachowiaka, byłego funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa. Tego samego, który prowadził teczkę personalną Lecha Wałęsy. I tego samego, co zeznawał w procesie Lecha Wałęsy przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu, który nazwał go „Bolkiem”. Wyszkowski proces wygrał. W materiale TVN też nie pozostawia wątpliwości, że „Bolek” i Wałęsa to ta sama osoba. Oprócz esbeka w dokumencie wypowiadają się politycy, historycy, a także byli stoczniowcy. Niektórzy z dawnych kolegów Lecha Wałęsy nie mają wątpliwości, że przywódca „Solidarności” był agentem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Bolek”. Po zapoznaniu się z donosami agenta esbecji są pewni, że podawał on fakty, które znał jedynie Lech Wałęsa. Po raz kolejny pojawiły się także informacje o skaperowaniu Wałęsy przez Wojskowe Służby Wewnętrzne, gdy ten odbywał zasadniczą służbę wojskową. To także ujawnił Janusz Stachowiak. Krakowscy dziennikarze współpracujący z TVN rozmawiali również z Edwardem Graczykiem, byłym funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, który miał osobiście w 1970 r. zwerbować Wałęsę do współpracy z SB. Do publikacji nieznanych materiałów zdobytych przez TVN odniosły się niemal wszystkie media w Polsce. „Rzeczpospolita” stwierdziła, że „dziennikarze podczas pracy nad nim doszli do podobnych ustaleń, co wcześniej autorzy głośnej książki „SB a Lech Wałęsa”, historycy Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk – Nie można wygłaszać takich tez, bo film nie został dokończony – mówi Smoląg. Warto przypomnieć, że publikacja Cenckiewicza i Gontarczyka była wielokrotnie krytykowana na antenie TVN. Pomimo bogatej dokumentacji „autorytety” zapraszane do studia stacji należącej do ITI podważały jej wartość. Tym razem jej dziennikarze przygotowali film, w którym ją uwiarygodnił. Co ciekawe, według „Rzeczpospolitej” materiały, jakie wyciekły do Internetu, były gotowe już w marcu. Od tamtej pory leżały na półce. Dlaczego? Przedstawiciele TVN cały czas powtarzają, że film nie był gotowy. Nie było m.in. komentarza Lecha Wałęsy. Nie brakuje jednak sceptyków, którzy uważają, że przyczynami przedłużającej się realizacji dokumentu była niewygodna prawda o Lechu Wałęsie. Tym bardziej przed sierpniowymi obchodami 30. rocznicy „Solidarności” trudno sobie wyobrazić emisję takiego filmu na antenie TVN. Krakowscy dziennikarze, którzy przygotowywali film o „Bolku”, zajęli się również wątkiem nie do końca wyjaśnionym od niemal dwudziestu lat, czyli zagarnięciu przez Lecha Wałęsę, gdy był prezydentem, dokumentów dotyczących jego współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Rzecznik prasowy TVN nie chce rozmawiać o okolicznościach kradzieży filmowego materiału ani ujawnić, czy wiadomo już, kto wyniósł go z siedziby stacji. – O popełnionym przestępstwie powiadomiliśmy policję i prokuraturę. Jakiekolwiek spekulacje na ten temat mogłyby utrudnić prowadzone śledztwo – tłumaczy Karol Smoląg. Z kolei Monika Góralewska, która – wraz z dwójką kolegów – zbierała materiały do filmu, w wypowiedzi dla „Rzeczpospolitej” nie potrafiła powiedzieć, kiedy dokument będzie gotowy. Nie chciała również komentować, dlaczego montaż trwał tak długo. „Gazeta Polska” próbowała porozmawiać z Ewą Stankiewicz, współautorką głośnego dokumentu „Trzech kumpli”, w którym także ujawniono wiele sensacyjnych informacji. Dopytywaliśmy o sposób przechowywania materiałów przez TVN podczas przygotowywania filmu.Niestety, i ona odmówiła rozmowy . Grzegorz Broński

Wybory za cztery miliardy Koszt niewprowadzenia koniecznych oszczędności z powodu zbliżających się wyborów wyniesie ok. 4 miliardów złotych. Kwotę tę należy doliczyć do oficjalnego budżetu wyborczego Platformy Obywatelskiej W 2007 roku Platforma wygrała wybory nie tylko ze względu na poparcie korporacji medialnych, lecz także dlatego, że rozbudziła nadzieje na stworzenie sprawnego, kompetentnego rządu. Podczas kampanii nie mówiła o ściganiu przestępców, ale o budowie autostrad. Dynamiczny premier miał zmieniać Polskę na lepsze. Ostatnie wypowiedzi szefa Platformy Donalda Tuska, wcześniej ministra Michała Boniego, a niedawno ministra finansów Jacka Rostowskiego rozwiały ostatnie złudzenia. Rząd nie będzie podejmował reform, które groziłyby spadkiem popularności. Podstawowym celem jest wygranie wyborów parlamentarnych za rok, nawet kosztem poświęcenia finansów kraju. Jeszcze rok temu przedstawiciele Platformy tłumaczyli, że jej rozsądne reformy są blokowane przez prezydenta. Argumentacja ta, choć fałszywa - bo śp. Lech Kaczyński zablokował jedynie kilka najbardziej szkodliwych ustaw - znajdowała słuchaczy. Obecnie minister Rostowski twierdzi, że za aktualną sytuację odpowiada poprzedni parlament, który na wiosek rządu Prawa i Sprawiedliwości obniżył podatki, co spowodowało ubytek w dochodach. Przyjrzyjmy się tym tezom. W latach 2006-2007 wprowadzono ulgę prorodzinną w wysokości 1 tys. zł na dziecko, obniżono składkę rentową i stawki podatku dochodowego. Ulga prorodzinna to początek wspierania rodziny. To także dzięki niej przez ostatnie trzy lata osiągnęliśmy minimalny przyrost urodzeń. W Polsce od wprowadzenia podatku dochodowego w 1992 r. nie istniały żadne mechanizmy obniżenia podatków dla rodzin podejmujących zadanie wychowania dzieci. Niższa składka rentowa przyczynia się do względnie nie najgorszej sytuacji na rynku pracy. W latach 2007-2008 bezrobocie mocno spadło, ostatnio wzrosło, ale nadal jest niższe od tego, które PiS zastało jesienią 2005 roku. Ale co najważniejsze, obniżeniu danin towarzyszyły dwie reformy, które przynoszą wpływy do budżetu i poprawiają jakość rządzenia: pierwsza to informatyzacja aparatu skarbowego, a druga to budżet zadaniowy. PiS dawało jasny sygnał: obniżamy podatki, ale trzeba je płacić, dlatego zwiększamy ich ściągalność przez ograniczenie szarej strefy.
Komputery nie szukają pieniędzy Kilkaset istniejących w Polsce urzędów skarbowych działa w oparciu o systemy informatyczne francuskiej firmy Bull z początku lat 90. XX wieku. Co więcej, każda z tych placówek jest "samotną wyspą", nie istnieje połączenie z centralnym ośrodkiem, który konsoliduje i zlicza wszystkie wpływy podatkowe. Administracja skarbowa w krajach OECD standardowo jest wyposażona w oprogramowanie pozwalające na wychwytywanie podatników zalegających z podatkami. Działa ono "ślepo", tzn. system informatyczny zbiera informacje z deklaracji, porównuje je i na podstawie matematycznych kryteriów wskazuje możliwe ukrywanie dochodów, zaniżanie obrotu itd. W Polsce takie rozwiązanie od lat nie zostało wdrożone, czyli kontrola danego podatnika następuje nie na skutek działania obiektywnego systemu, ale na podstawie indywidualnej decyzji. Tak jak w czasach, gdy krakowska skarbówka ścigała Romana Kluskę, biorąc na cel tego konkretnie przedsiębiorcę. Jeszcze w 2007 r. rząd premiera Kaczyńskiego przyjął plan informatyzacji państwa zawierający konkretne projekty informatyczne: e-Deklaracje, System Zarządzania Budżetem Zadaniowym, Konsolidacja Systemów Celnych i Podatkowych. Projekt ma formalną rangę rozporządzenia Rady Ministrów, ale co z tego, skoro obecna ekipa go nie zrealizowała. Tymczasem doświadczenie innych krajów OECD pokazuje, że sensowna informatyzacja skarbówki przynosi zwiększenie dochodów budżetu do 5 procent. Po prostu zatykane są wszystkie dziury, przez które wyciekają pieniądze. W naszych warunkach oznaczałoby to 12 mld zł rocznie.

Kpiny zamiast budżetu zadaniowego Budżet zadaniowy to kolejna reforma, która nie została dokończona. Jej wprowadzenie przygotowała w 2007 r. minister Teresa Lubińska. Realizacja jej projektu została w praktyce zatrzymana, gdyż jest to reforma trudna do wprowadzenia, wymaga bowiem mądrości i determinacji rządu. Polega na tym, że tradycyjny układ budżetu zastępuje się przez konkretne zadania i mierniki wykonania tych zadań, które trzeba co roku doprecyzowywać. Centrum rządu powinno wymuszać na nieruchawej administracji stałe doskonalenie. Po kilku latach można ocenić, które działania są nieefektywne i muszą być zlikwidowane. A jakie mierniki skuteczności przedstawia rząd w wieloletnim planie finansowym? W przypadku Ministerstwa Spraw Zagranicznych jest to np. zwiększenie poziomu zadowolenia obywateli ze służby dyplomatycznej. Przecież to kpina. W ten sposób nie uzyskamy poprawy rządzenia ani możliwych oszczędności. Wystarczyło kontynuować działania rozpoczęte przez poprzedników. Zamiast tego premier Tusk skutecznie zniechęcał obywateli do płacenia podatków. Nikt nie lubi ich uiszczać, ale są konieczne do utrzymania wspólnego państwa. Premier dwa lata temu wzywał do niepłacenia abonamentu telewizyjnego, nazywając go haraczem. Kilka tygodni temu sprzeciwił się podatkowi od banków, stwierdzając, że nie będzie ich "łupił". Szef rządu wzmacnia tym samym antypaństwowe postawy, daje sygnał, że nie wypada terminowo płacić danin. "Haracz", "łupienie" - takie słowa zapadają w świadomość obywateli. Wynika to chyba z uproszczonej doktryny liberalnej, widzącej w państwie, które powinno być wspólnym dobrem, jedynie złe strony. Są tego rezultaty - wzrastające zaległości podatkowe. Na koniec 2009 r. kwota niezapłaconych podatków to 21 mld zł, w tym 10 mld stanowią zaległości w podatku VAT, czyli dwa razy tyle niż ma przynieść planowana podwyżka tego podatku. W zamian rząd proponuje "regułę wydatkową", która ma ograniczyć wzrost wydatków elastycznych do jednego procenta powyżej inflacji. Projekt reguły miał być złożony w Sejmie do połowy roku, ale do dziś tak się nie stało. Rząd przedstawia natomiast oszczędności, które ma przynieść stosowanie tej reguły. Dziwne to oszczędności, ponieważ przypominają następujące myślenie: Zarabiam 2 tys., chciałbym wydawać 2,5 tys., ale wydam tylko 2,1 tys., bo brakujące 100 pożyczę... Oszczędzam zatem 400!

Cena władzy dla samej władzy Wartość pieniądza w czasie to podstawowa kategoria finansów. Zastosujmy ją, aby odpowiedzieć na pytanie, jaka jest cena czasu kupowanego przez rząd, czyli zaniechanych reform? Obecna wysokość długu publicznego to 740 mld zł, a jeszcze trzy miesiące temu wynosił on 705 mld złotych. Według rządowej strategii zarządzania długiem do końca 2011 r. wartość zadłużenia wzrośnie do ok. 770 mld złotych. Bardziej prawdopodobna jest jednak kwota rzędu 800-820 mld zł, gdyż każdego dnia dług zwiększa się od 250 do 300 mln złotych. Dokumentom rządowym trudno ufać, gdyż ostatnio minister Rostowski stwierdził (choć poprzednio milczał na ten temat), że deficyt sektora publicznego w tym roku może być wyższy niż 100 mld złotych. Jesienią 2011 odbędą się wybory, a potem być może rozpocznie się naprawa finansów kraju. Załóżmy, że reformatorsko nastawiony rząd zatrzymałby wysokość długu na poziomie 700 mld złotych. Wobec tego koszt rządów obecnego gabinetu odpowiada odsetkom, które należy zapłacić od kwoty 65-70 mld zł za okres od początku lipca 2010 - kiedy Platforma objęła pełnię władzy - do końca 2011 roku. Oprocentowanie polskich obligacji skarbowych stanowi obecnie 4-4,5 procent. Jakby nie liczyć, odsetki od 65 mld wynoszą za ten okres około 4 mld złotych. Te cztery miliardy trzeba doliczyć do oficjalnego budżetu wyborczego partii rządzącej, gdyż tyle kosztuje utrzymanie przez nią poparcia. Paweł Szałamacha

WALKA BULDOGÓW POD DYWANEM Wprawdzie w mediach królują informacje dotyczące tego, co dzieje się w największej partii opozycyjnej, a głównie odbywa się wiwisekcja każdej wypowiedzi prezesa Jarosława Kaczyńskiego, ale w partii rządzącej w najlepsze trwają walki buldogów pod dywanem. Najpierw były to starcia przewodniczącego Klubu PO Grzegorza Schetyny z premierem Tuskiem, szczególnie po usunięciu go z rządu, teraz są to boje Marszałka Schetyny z premierem. Niespodziewanie Schetynę w tym boju wsparł przewodniczący PO na Mazowszu Andrzej Halicki. Halicki, szef Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych i rzecznik klubu PO, do tej pory wypowiadający się o problemach Platformy raczej dyplomatycznie, niespodziewanie przed dzisiejszą II częścią Krajowej Konwencji Platformy zaatakował Donalda Tuska w niewybrednych słowach. Na Konwencji tej mają się odbyć wybory Komitetu Krajowego, który z kolei wybierze w najbliższym czasie 25-osobowy Zarząd, a ten będzie rządził Platformą przez najbliższe 4 lata. Halicki wytknął Tuskowi, że lubi lizusów, gromadzi wokół siebie złych ludzi i coraz bardziej podoba mu się „polityczny salon”, a nie kierowanie partią. Wspomina także o kulisach odejścia wicepremiera Schetyny z rządu,  stwierdzając, że Schetyna „miał prawo poczuć zdradzony”, bo decyzja w jego sprawie była „po prostu zakomunikowana”. „Nie powinno się upokarzać ludzi" - podsumował. Nie sądzę, żeby była to samotna szarża Halickiego. Na pewno do tego ataku został wystawiony, bo na Konwencji, jak już wspominałem, dojdzie do wyboru Komitetu Krajowego, a ten wybierze 8 członków zarządu partii, którzy oprócz 16 szefów regionów i szefa Platformy mają tworzyć 25-osobowy zarząd. Walka idzie o to, kto w tym zarządzie będzie miał większość. Regionami Tusk i Schetyna podzielili się mniej więcej po równo; jak się ułożą proporcje pośród 8 osób, takie wpływy będą mieli ci dwaj politycy w zarządzie. A zarząd będzie decydował o kolejności na listach wyborczych w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych, a to z kolei będzie decydowało o tym, kto będzie miał przewagę w przyszłym klubie sejmowym Platformy. Choć to zapewne tylko jeden z powodów tej bezpardonowej wojny. Być może atak na Tuska został przypuszczony także dlatego, żeby obudzić go ze swoistego błogostanu, w którym od jakiegoś czasu tkwi, mimo że sprawy w kraju idą wyraźnie w złą stronę. Kiedy Tusk komunikował bowiem o konieczności podniesienia podatków w następnym roku, Schetyna mówił, „że to wyrywanie serca liberalnej Platformy”, więc być może Schetyna daje sygnały ,że premier nie daje sobie rady z rządzeniem. Co więcej, jego ostatnie stwierdzenia w wywiadzie dla „Wprost”, „że Platforma nie ma nawet z kim przegrać”, mogą świadczyć o tym, że kompletnie oderwał się on od rzeczywistości i Schetyna to dostrzega. Zwłaszcza, że „guru” premiera od finansów minister Jacek Rostowski z rozbrajającą szczerością oświadczył ostatnio, że deficyt finansów publicznych w tym roku przekroczy 100 mld zł i że było o tym wiadomo od początku roku. Wygląda na to, że Rostowski utracił kontrolę nad finansami publicznymi i zaczyna zjadać własny ogon, bo do tej pory niezmiennie twierdził, iż trzyma finanse twardą ręką. Niedawno wysyłał przecież do Komisji Europejskiej Program Konwergencji, w którym zapewniał, ze ten deficyt wyniesie 6,5 proc. PKB, a teraz na kwartał przed końcem roku twierdzi już, że wyniesie on 7,5 proc. PKB, a więc o 14 mld zł więcej. Tylko czekać, jak zareagują na te informacje rynki finansowe, żądając wyższego oprocentowania za nasze obligacje. Jaka będzie reakcja Tuska na te ataki, nie wiadomo. Dopiero wczoraj wieczorem wrócił z greckiego urlopu i musi na powrót zebrać siły, żeby się zmierzyć ze Schetyną. Dzisiejsza Konwencja może być interesująca, bo może przesądzić, kto tak naprawdę będzie miał władzę w Platformie: premier Tusk czy marszałek Schetyna. Ciekawe tylko, czy media pokażą tę walkę o władzę, czy dalej będziemy się musieli domyślać, kto z kim w Platformie walczy jak przysłowiowe buldogi pod dywanem. Wczoraj po wypowiedzi Halickiego w mediach przeważały opinie wygłaszane przez całkiem poważnych polityków i dziennikarzy, że ten polityk miał słaby dzień albo że udzielił takiego ostrego wywiadu, bo od dwóch dni nie jadł obiadu, a - wiadomo - jak Polak głodny to zły. Gdyby coś takiego stało w PiS, jazda w mediach trwała by tydzień.

Zbigniew Kuźmiuk

Platforma nie chce przesłuchać Krauzego Przed sejmową komisją śledczą szukającą nacisków na służby przez członków poprzedniego rządu ponownie stawił się Zbigniew Ziobro. Były minister sprawiedliwości pytany był m.in. o rozmowy z byłym prezesem PZU Jaromirem Netzlem. Robert Węgrzyn (PO) złożył wniosek o konfrontację Ziobry z Netzlem. Zbigniew Ziobro zeznał między innymi, że w lipcu 2007 r. zadzwonił do ówczesnego prezesa PZU Jaromira Netzla, by ten jak najszybciej zjawił się w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym w Gdańsku i złożył zeznania. Były minister sprawiedliwości wyjaśniał, iż czasami, kiedy uznawał to za właściwe, dzwonił do świadków, a w tym przypadku - jak stwierdził - czuł się odpowiedzialny za bieg śledztwa w sprawie przecieku w aferze gruntowej w ministerstwie rolnictwa. - Wykonałem ważny telefon i zrobiłem dobrą robotę - stwierdził. Ziobro zeznał, że dzwoniąc do Netzla, nie wiedział, iż prezes PZU będzie podejrzanym w sprawie. Netzel, który po telefonie ministra sprawiedliwości pojawił się w CBA, mówił wcześniej przed komisją śledczą, że został objęty śledztwem w sprawie przecieku w aferze gruntowej, gdyż wszedł w posiadanie wiedzy niekorzystnej dla Ziobry. Robert Węgrzyn (PO) złożył wniosek o przeprowadzenie konfrontacji Ziobry z Netzlem. Wniosek ma być głosowany na kolejnym posiedzeniu komisji śledczej. Przewodniczący komisji Andrzej Czuma (PO) zasygnalizował jednak, iż sam nie patrzy przychylnie na wnioski o jakąkolwiek konfrontację. Ziobro zeznał również, że zgodę na akcję CBA w sprawie afery gruntowej wydał jeden z jego zastępców. Stwierdził, iż sam był przekonany o zasadności przeprowadzenia akcji. Wyjaśniał, że w momencie, gdy zapadała decyzja w tej sprawie, nie przypuszczał, iż będzie ona miała tak dalekosiężne skutki dla całego państwa. Komisja śledcza wykreśliła wczoraj z listy świadków, głosami posłów Platformy i Lewicy, biznesmena Ryszarda Krauzego. - Nie może być ważny raport czy przesłuchanie, jeśli nie są słuchani kluczowi świadkowie, którzy występują w aktach sprawy - uważa Arkadiusz Mularczyk (PiS). Posłowie Prawa i Sprawiedliwości zapowiedzieli, że ponownie postawią wniosek o przesłuchanie Krauzego. Uzasadniając wniosek o nieprzesłuchiwanie biznesmena, przewodniczący Czuma zasłaniał się wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego. Zdaniem przewodniczącego komisji, Krauze nie może stawić się przed komisją, gdyż Trybunał stwierdził, że komisja śledcza nie może badać mechanizmu przecieku z akcji Centralnego Biura Antykorupcyjnego w ministerstwie rolnictwa, lecz co najwyżej ewentualne nieprawidłowości i nielegalne naciski w sprawie afery gruntowej. Artur Kowalski

Nieoczekiwany zwrot akcji Trzeba czasami porzucić pesymistyczny ton i zacząć zauważać pozytywy oraz zjawiska optymistyczne w otaczającym nas świecie. Po niemal pół roku od katastrofy smoleńskiej, akcja mataczenia, dezinformowania, bagatelizowania, spychania na boczny tor i trywializowania katastrofy smoleńskiej spaliła na panewce. Dziś wiadomo już na sto procent, że nawet najbardziej tępe lemingi nie zechcą łyknąć scenariuszy suflowanych przez Kreml i niesionych posłusznie przez rodzime media i tak zwanych dyżurnych ekspertów. Tak jak 10 kwietnia rządowy samolot uzyskał nagle rangę prezydenckiego, tak dziś lotnisko w Smoleńsku, feralny lot i zastosowane procedury, również określane są ponad wszelką wątpliwość, jako wojskowe. Nie będę tu znęcał się nad salonowymi ekspertami, którzy przekonywali za medialną propagandą, że lot był cywilny, a cała wyprawa do Katynia prywatna. Skąd tak nieoczekiwany zwrot akcji? Pętla zdaje się zaciskać nad rosyjskimi kontrolerami, a całe to dezinformacyjne czary-mary wygląda na bałaganiarstwo i nerwowy brak koordynacji. Co prawda KRRiT pod wodzą Jana Dworaka wzięła się z marszu za Radio Maryja, ale kto wie czy pod społecznym naporem nie będzie musiała się zająć wraz z Radą Etyki Mediów skandalem, do jakiego doszło w wiodących mediach komercyjnych. Otóż niemal jednocześnie wystąpiło w owych mediach dwóch różnych z wyglądu, imienia i nazwiska świadków, którzy przedstawieni zostali, jako autorzy słynnego i tajemniczego filmu z miejsca katastrofy. Oczywiście obaj zaprzeczali jakoby padały jakiekolwiek strzały i działo się tam coś dziwnego, niepokojącego czy nawet strasznego. Dziś już wiemy, że analiza głosu obu panów świadczy o tym, że nie są owymi „filmowcami-amatorami”, a najnormalniej w świcie podstawionymi figurantami. I tu już nie trzeba teorii spiskowych, a zwykła logika i zdrowy rozum by zadać oczywiste pytanie. Dlaczego owy kłopotliwy filmowy granat jest rozbrajany przez podstawione osoby, a nie przez prawdziwego autora? Czy po to, aby gawiedzi ukazać „ najprawdziwszą prawdę” trzeba angażować na szybko kłamców? Cała ta medialna kompromitacja nasuwać musi coraz czarniejsze myśli i nie dziwi dziś fakt, że nagle nastąpił „bohaterski atak” z nad Wisły na MAK i rosyjskich kontrolerów. Warto tu przypomnieć, że jeszcze nie tak dawno w mediach i na s24 mnożyły się, jako najprawdopodobniejsze wersje przyczyn katastrofy, takie, które najlepiej streszcza wypowiedź Waldemara Kuczyńskiego w programie Tomasza Lisa „Załamał się formalny system dowodzenia statkiem powietrznym. Dowódcą statku został prezydent Lech Kaczyński, a dowódcą operacyjnym gen. Błasik” Dziś wiadomo już, że te słowa przejdą do historii, jako symbol  wyjątkowej nikczemności, kłamstwa, nienawiści, podłości i zaprzaństwa. Nie sądzę, że Waldemar Kuczyńskie chciał w ten sposób przejść do historii, ale to już, jak to się mówi, jego broszka. Jak dalej rozwinie się sytuacja? Co się stanie, jeśli sprawy pójdą niebezpiecznie dalej i nie wystarczy obarczyć winą kontrolerów i procedury? Kto następny zostanie wyrzucony z ratunkowej tratwy w paszczę goniącego ją krokodyla? kokos26


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
261
Ustawa o gospodarce nieruchomościami z dnia! sierpnia97 r Dz U 2004 261 2603
261 753108 rekawicznik
MPLP 261 01.09.2009, lp
Wyk 322 ad 6, kontrola w zarz 261 dzaniu
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2003 t9 n1 2 s253 261
Laboratorium 7 z TM spr2 id 261 Nieznany
04 261 2603
261 271
261
261
SKRYPT 2003 ALKOHOLIZM 261, Psychologia, psychiatria
261., PIEKLO ISTNIEJE NIE IDZ TAM PO SMIERCI
261
dz u 04 261 2603 jedn
04 261 2603
1 (261)
U1 str 261, ściągi

więcej podobnych podstron