"Borusewicz jak Chruszczow" - wywiad z ks. Wiśniewskim - Piękne klimaty o jakich wspomniał Marszałek Borusewicz mogą wzruszać gdy się ma możliwość je wybierać i zmieniać kiedy się zechce, ale tym ludziom nie dano szansy na repatriacje ani w latach 20., kiedy wielu Polaków opuściło Rosję ani w latach 50. Jak żyli w nędzy tak żyją nadal - powiedział ks. Jarosław Wiśniewski z Taszkientu, misjonarz, wyrzucony z putinowskiej Rosji w 2002 r.
Co Ksiądz myśli o słowach Marszałka Borusewicza do Polaków w Wierszynie na Syberii? Marszałek powiedział: "Drodzy rodacy, gdzie wasi przodkowie zajechali, prawie na koniec świata (...) ale faktycznie wybrali piękne miejsce, urodziwe, takie gdzie chce się mieszkać i przyjeżdżać." Znam tę wypowiedź. Słowa marszałka Borusewicza od razu przypomniały mi sytuację związaną ze zdarzeniem jakie przytrafiło się na Sachalinie Sekretarzowi Komunistycznej Partii ZSRR Nikicie Chruszczowowi. Mieszkańcy Sachalinu żeby się czymś pochwalić i zachwycić “Genseka” (Sekretarza Generalnego) przynieśli mu na stół wyhodowane w daleko-wschodnim klimacie karłowate arbuzy. Pan Nikita, który pochodził z Ukrainy, wiedział, że arbuzy rosną w gorącym klimacie. Miedzy innymi hoduje się je na Krymie. Wiedział też, że wszyscy mieszkańcy Syberii mają podwójne zapłaty za “szkodliwość mroźnego klimatu” w jakim żyją. Gdy zobaczył, że na Sachalinie rośnie roślina typowa dla ciepłych kurortów wydał zarządzenie, by zniesiono życzliwym mieszkańcom Sachalinu wszystkie “syberyjskie dodatki” do płacy i zadowolony wyjechał. Czy marszałkowi Borusewiczowi wypowiedzią o pięknie Syberii chodziło o to by “umyć ręce” od odpowiedzialności i zaniechać troskę o Polonię? Nie wiem, ale jego zachowanie przypomina mi zachowanie Nikity Chruszczowa i niech się marszałek nie gniewa, że w moich oczach do takiego właśnie typka nagle się upodobnił. Osoby publiczne powinny dobierać słowa w sposób bardziej wyważony, by nie ranić pokrzywdzonych losem ludzi.
W swojej pracy misyjnej dotarł ksiądz do syberyjskiej Wierszyny? Ludzi z Wierszyny poznałem 12 lat temu. Odwiedzałem parafię razem z dziekanem ks. Ignacym Pawlusiem. Naszym kierowcą był młody człowiek z neokatechumenatu o imieniu Igor. Jechaliśmy starym zielonym samochodzikiem z łysymi oponami, Zaporożcem lub “Ładą kopiejką”. Imponował mi entuzjazm i troska o kościół młodego Sybiraka, który przyszedł do kościoła od zera po śladach małżonki, która miała polskie pochodzenie. Nie raz się przekonałem, że ci neofici którzy trafili do kościoła z powodu zmieszanych małżeństw czują się w nim nie gorzej niż autentyczni Polacy. Ktoś spyta dlaczego? Polacy poza obecnością księży rodaków w odradzanych parafiach nie korzystają z żadnych szczególnych przywilejów. Jeśli do parafii przychodzi osoba innej niż polska narodowości jest traktowana podobnie, bo w podobnym stopniu wszystkie sowieckie ludy były zrusyfikowane. Od lat 30-tych na terenie ZSRR nie funkcjonowały żadne polskie szkoły. Wyjątkiem było Wilno i Lwów, ale na pewno nie Wierszyna. Czego można się spodziewać po ludziach, których za wpis do paszportu “Polak” traktowano gorzej, nie przyjmowano na studia, posyłano na gorsze roboty, zsyłano czy zabijano jak to się działo w 1937 r. Z Wierszyny zapamiętałem ze sto domów, wszystkie podobne do siebie. Odległość od Irkucka ponad 100 km. Droga zasypana śniegiem więc nie wiem czy to asfalt czy raczej trakt polny, ruch minimalny. Ta wioska leżała na terenie Buriackiego Rejonu Autonomicznego i co chwila spotykaliśmy obwieszane szamańskimi kolorowymi wstążkami "święte drzewa". Dreszcz po plecach biegał, bo to robiło wrażenie jak sceny z indiańskich filmów. Choć Buriaci są buddystami to akurat w tej okolicy raczej nie. Czysty szamanizm. Kościółek przetrwał od czasów rewolucji, bo pełnił role klubu a kluby obecnie w Rosji plajtują i ze zwrotem kościoła w tym wyjątkowym wypadku chyba nie było kłopotu.
Marszałek Borusewicz zrobił z Polaków na Syberii w Wierszynie niemal turystów, którzy udali się tam podziwiać piękne krajobrazy... Wyjątkowość Wierszyny polega na tym, że jej mieszkańcy nie są zesłańcami. Są to ofiary parszywej agitacji władz imperialnej Rosji, która biednym chłopom z Kongresówki obiecała przywileje i wielkie działki ziemi. Częściowo obietnica została spełniona, ale naiwność chłopów z Kieleckiego polegała na tym, ze nie odczuli oni prawidłowo kaprysów rosyjskiej władzy, która z każdym zakrętem historii zmienia to co naobiecywali poprzednicy. Komuniści uczynili ich na nowo niewolnikami i jak łatwo się przekonać odwiedzając Wierszynę tam na końcu świata nikt z nich kariery nie zrobił. Piękne klimaty o jakich wspomniał Marszałek Borusewicz mogą wzruszać gdy się ma możliwość je wybierać i zmieniać kiedy się zechce, ale tym ludziom nie dano szansy na repatriacje ani w latach 20., kiedy wielu Polaków opuściło Rosję ani w latach 50. Jak żyli w nędzy tak żyją nadal. Wierszyna dla Kościoła katolickiego na Syberii i dla Polskości to wyjątkowe miejsce i trzeba o tym pamiętać. Ale nie tylko Wierszyna. Nawet Irkuck nie odgrywa takiej roli w polskiej pamięci jak należy. Tam wystarczy rzucić kamieniem by trafić w Polaka. Ustalenie trasy turystycznej czy nawet pielgrzymkowej nie byłoby trudne. Panowie senatorowie czy posłowie mogliby wziąć przykład z kardynała Glempa, który jeszcze na początku lat 90. odwiedził wszystko co się da w Kazachstanie, Rosji i na Białorusi. Są takie miasteczka jak Usole Syberyjskie, Aleksandrowsk Sachalinski czy Bolszereck na Kamczatce, które Polacy po prostu powinni odwiedzać, bo odwiedzali je z rożnych powodów św. Rafał Kalinowski, obaj bracia Piłsudscy, czy pan Beniowski znany w Rosji jako August Polak uciekinier z Kamczatki i wicekról Madagaskaru. Podobne miejsca czekają na popularyzacje w Kazachstanie. Choćby szlakiem Sługi Bożego Władysława Bukowińskiego (Astana, Oziornoje, Karaganda). Czekają na swych apologetów cmentarze Andersa rozsiane po stepach Uzbekistanu i Kirgizji. Wierszyna jest również wyjątkowa poprzez to, że mieszkał w niej w 1992 r. pewien wędrujący z krzyżem diakon z USA. Doniósł go przez Alaskę aż do Jerozolimy wędrując po Syberii. W czasach gdy krzyż jest opluwany w Warszawie to może by jakiś diakon zaniósł go właśnie do Wierszyny lub do Taszkientu. Tam pośród szamanów czy muzułmanów by się krzyżowi nic nie stało. Ponadto w Wierszynie razem ze wspomnianym diakonem proboszczował znany proboszcz z Bielan ksiądz Wojtek Drozdowicz i w Wierszynie właśnie zrodził się pomysł katolickiej telewizji na Syberii, która razem z ks. Wojtkiem przewędrowała w roku następnym do Krasnojarska a od 1994 rezyduje w Nowosybirsku i ma się świetnie. To ewenement jakiś, bo w Polsce katolickie studia TV maja się dużo gorzej niż na Syberii.
Marszałek Borusewicz zapewniał, że polska pamięta o swoich rodakach na wschodzie. Stowarzyszenie "Wspólnota Polska" przekazuje środki dla Polaków w Wierszynie. Ksiądz od lat pracuje z Polakami na terenach Rosji, a obecnie Uzbekistanu. Czy rząd faktycznie o nich pamięta? O tym że rząd pamięta o rodakach na wschodzie pisałem w dzień śmierci pary prezydenckiej. Był taki jeden rząd, który o Polonii pamiętał i był to rząd Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli mam mówić o sobie to właśnie w trakcie pobytu na Ukrainie w latach 2003-2008 otrzymałem jedyne realne wsparcie na remont "polskiej klasy" na terenie plebanii na wniosek miejscowej Polonii Donbasu. Owszem “Wspólnota Polska” robi wiele dla Polonusów, ale zawsze było tak, że wniosek musiał iść od organizacji polonijnych. Kiedy o coś prosił kapłan to było wielce prawdopodobne, że nic nie dostanie. Jakiś czas działał tzw. CODN, który wysyłał na krańce świata polskich nauczycieli, ale ostatnio słyszałem, że tę instytucję zlikwidowano. Pewien polonus opowiadał mi jak wypiwszy kilka głębszych z panem Cimoszewiczem został poinstruowany jak ma działać by otrzymać finansowanie: "Trzymaj się z dala od księży i będziesz miał kasę". Choć to wypowiedź z dawnych czasów i to z kuluarów to domyślam się, że jest prawdziwa i aktualna do dzisiaj.
Czy polskość przetrwa na wschodzie? Polskość na wschodzie ma małe szanse na przetrwanie w formie jaka nam się marzy. Starsze i średnie pokolenie nie jest w stanie nauczyć się języka ze względów oczywistych. Troska o rzeczy przyziemne i słabsza pamięć zniechęca wielu do nauki. Perspektywa odwiedzenia ojczyzny jest dla większości poza horyzontem marzeń. Fundusze w wielu wypadkach rozdzielane są w wąskim kręgu a władze polskich organizacji to ludzie nie zawsze pewni w sensie czystości intencji. Zdarzają się koniunkturalne persony, które traktują Polskość jak biznes. Owszem, dużym bodźcem jest “Karta Polaka”, ale w wielu wypadkach otrzymanie Karty może właśnie stać się bodźcem do wyjazdu na stałe i tym bardziej diaspora się zmniejszy. Nie, nie krytykuje inicjatywy, każdy ma prawo na powrót, ale może warto promować też tych biznesmenów, którzy dla Polonii mają jakąś ofertę pracy na wschodzie bez “wędrówki ludów”. Państwo niemieckie wiele zrobiło w tym kierunku. Pod Odessą na przykład powstały wielkie osiedla zbudowane dla ludzi z niemieckim pochodzeniem z wszelkimi wygodami. Niewielu skorzystało, ale idea szlachetna. Wielokroć nasi Polonusi zadawali mi pytania czemu Polska o nas zapomniała podczas gdy Niemcy o swoich się tak bardzo troszczą. Troszczą się Żydzi o swoich, pamiętają Koreańczycy,. Rumuni dają ukraińskim i mołdawskim rodakom paszporty etc., Istnieje sporo przykładów jak to robią inni i jak my na tym tle robimy mało.
Co mówią o sytuacji w kraju nasi rodacy, których dramatyczne koleje losu rzuciły na wschód, tysiące kilometrów od ojczyzny? Często jest tak, że rodacy na wschodzie ze względu na to, ze są mocno zasymilowani i zrusyfikowani nie wygłaszają żadnych patriotycznych myśli. Większość napotkanych polonusów powtarza dyrdymały zasłyszane w moskiewskiej telewizji i bardzo wielu nie wierzy np. w to, że w Katyniu było jakieś przestępstwo. Mówię to ze smutkiem. Polonusi na Donbasie zwykle popierali ideologicznie obcego polskości i katolicyzmowi Janukowycza (ogłosił się publicznie “prawosławnym prezydentem”). Podobnie zresztą prorosyjska była latami Polonia na Litwie.
W Rosji Putin ogłosił księdza personą non grata. Nie ma tam dla księdza miejsca. A jak czuł się ksiądz w Polsce, którą ostatnio ksiądz miał okazję odwiedzić? Odpowiem słowami wyrzuconego podobnie jak ja księdza Biskupa Mazura, który przez 4 lata opiekował się największa diecezją świata na terenie której znajduje się Wierszyna. Został nie wpuszczony do Irkucka 18 kwietnia 2002 r. Cały rok czekał na zmianę decyzji władz rosyjskich i nigdy nie pozwolił sobie na ostre słowa ani pod adresem Rosji ani swej ojczyzny, która mogłaby lepiej zadbać o jego status pośród Polonii na Zabajkalu. Prywatnie rzekł do mnie, w listopadzie 2002 r. gdyśmy się spotkali w domu zakonnym Werbistów w pod białostockim Kleosinie, że czuje się upokorzony. Upokorzony obojętnością środowisk, do których się zwracał o wstawiennictwo. Chodziło zarówno o świat polityki jak i kręgi kościelne. Wiele osób wolało przyjąć pozycje Moskwy głoszącej, że jesteśmy jacyś nienormalni. Żeśmy się nazbyt pchali do polityki, biznesu i innych amoralnych sytuacji nie licujących ze statusem kapłana. Prości ludzie nie potrzebowali z naszej strony żadnych wyjaśnień, ale wielcy tego świata zadowolili się tym co im powiedziano. Rosja do dziś obraża Polaków w biały dzień i nie ma mocnych w polskim rządzie ani w hierarchii kościelnej, którzy by wyrzekli ostre słowa, bo tylko takie są w Kremlu słyszane. Grzeczność i poprawność polityczna jest tam (w Moskwie) traktowana jako wyraz słabości. To stara szkoła “realnej polityki”, która swe tradycje czerpie z czasów imperialnej Rosji a w czasach sowieckich traktowanie spraw polskich się nie zmieniło. Ponadto w Polsce księża ze wschodu czują się z jednej strony jak bohaterzy aż do przesady a z drugiej jak pariasi. Jest grupa osób patriotycznie nastawionych, którzy nas gloryfikują i istnieje ogromna rzesza obojętnych, których długo trzeba przekonywać o tym, że my nie jesteśmy wielbłądami. Każdy z nas na czole ma napisane podobnie jak i polonusi "daj" i za każdym razem muszę się tłumaczyć z tego, że ja też mam coś do dania. Staram się dużo pisać by o tym przekonać i wielokroć moje odwiedziny w parafiach i szkołach polegają na tym, ze ja "namawiam ludzi" by te broszurki misyjne wzięli i jak już wezmą za "co łaska", żeby przynajmniej czytali. Nasi księża też kiedyś jeździli do Niemiec, Włoch i USA prosić o wsparcie na budowę kościołów, seminariów. Nie jest to lekki chleb i wielu już się wycofało z misji tylko dlatego, że nie mieli już dokąd jeździć “na żebry”. Brak zrozumienia dla sprawy misyjnej wyczuwa się też w kręgu rodzinnym. Często słyszę od życzliwych ludzi: “Wracaj, w Polsce ci będzie lepiej”. Pytam czy na pewno lepiej i czy o to chodziło, by kapłan szukał gdzie mu lepiej? Może jednak jak mówi Pismo, szukajmy zagubionej owcy wspólnie. Staram się w swoich kazaniach prosić o co innego, żeby Polacy prócz wypadów na Wyspy Kanaryjskie czy do Egiptu nie wstydzili się odwiedzać Syberię, zwłaszcza Irkuck i Kamczatkę. Przyjeżdżajcie również do Astany i Taszkientu. Są już przetarte szlaki katyńskie. Ma swe polonijne szlaki Litwa, Białoruś i Ukraina. Warto by odważni turyści ruszyli na podbój Katorżniczej Syberii. To dużo taniej i dużo piękniej. Apeluje też, by w umysłach zagościła myśl, zwłaszcza w tych głowach, które jakiś czas mogły posłużyć dla misji intelektem z braku finansów. A czemu to cały czas na misje jeżdżą tylko kapłani i zakonnice? Czemu nie ma na misjach dziennikarzy, kierowców, kucharek, katechetów i organistów? Mamy tak wielu bezrobotnych teologów. Owszem jest jakaś liczba nauczycieli polskiego i chwała im za to, ale polskość o czym zapominamy zwłaszcza na wschodzie to również Kościół katolicki. Nie przypadkiem w całej Rosji a nawet w Dalekim Taszkiencie nawet Uzbecy na naszą świątynię mówią "polska cerkiew". Dziękuję za rozmowę, a właściwie: Bóg zapłać! Rozmawiał Robert Wit Wyrostkiewicz
Szaleństwo cen podręczników, polska drożyzna Tylko same podręczniki do pierwszej klasy gimnazjum i drugiej klasy szkoły podstawowej kosztują w tym roku odpowiednio ponad 400 zł i ponad 200 zł. Stare nie wchodzą w grę, ponieważ muszą być zgodne z nowym programem nauczania. Wybierając się do księgarni, trzeba dokładnie sprawdzać nie tylko autora i rok wydania, ale i symbol dopuszczenia do nauki każdego podręcznika, który bierzemy do ręki, ponieważ możemy kupić podręcznik z inną numeracją stron i dziecko będzie miało w szkole kłopot. Bywa tak, że podręczniki pochodzące z tego samego wydawnictwa, o tej samej treści – jeden wydany w ubiegłym roku, drugi w tym, różnią się czcionką albo jakimiś obrazkami, co powoduje zmianę numeracji stron i utrudni uczniowi pracę na lekcjach. Co na to minister edukacji Katarzyna Hall? Ano nic. Policzono, że na wyprawkę szkolną, co trzeci rodzic wyda 800–1000 zł, jakbyśmy byli milionerami! Drogie są tornistry, piórniki, zeszyty w twardych okładkach z odpowiednimi napisami i rysunkami, na dodatek dzieciaki chcą, żeby im kupować „to, co modne”, a co „modne” to droższe. Jeszcze trzeba kupić szkolne ubrania, dresy i strój sportowy na lekcje wychowania fizycznego, obuwie. Drożeje nawet uczniowskie drugie śniadanie, ponieważ ceny pieczywa idą w górę, z tego powodu – tłumaczą w resorcie rolnictwa, ponieważ na całym świecie drożeje zboże i nie wiadomo, na jakim poziomie ta zbożowa drożyzna się zatrzyma. Przy okazji: na utrzymanie mieszkania przeciętna rodzina w Polsce musi dzisiaj wydać 15,8 proc. domowego budżetu, taniej jest m.in. w Finlandii, Hiszpanii czy na Cyprze (drożej na Słowacji). Ogrzewanie i energia pochłaniają 9 proc. domowych budżetów, w relacji do wysokości polskich dochodów, czterokrotnie mniej za prąd i ciepło płacą nie tylko Włosi, Hiszpanie czy Grecy, ale także Anglicy i Finowie. Relatywnie w Unii to w Polsce płacimy najdrożej za wodę i wywóz śmieci.
Bruksela przypomina: koniec ulg na VAT i akcyzę Od 1 stycznia 2011 r. stawka VAT na książki wzrośnie ze stawki zerowej do 5 proc., gdyż wygasła zgoda Brukseli na stosowanie ulgi – poinformowało Ministerstwo Finansów. Rzeczniczka prasowa resortu – Magdalena Kobos przypomniała to, o czym wcześniej przypomniała resortowi Bruksela, że od przyszłego roku kończą się też inne tzw. derogacje (zobowiązania w kontekście prawa wspólnotowego) na stosowanie niższych podatków pośrednich. Zerowy VAT powinien przestać obowiązywać na książki i czasopisma specjalistyczne już w 2007 r., ale jakoś udało się wyprosić ulgę jeszcze na trzy lata. Przedłużenie nie wchodzi w grę. Według Kobos, obniżona stawka VAT wynosząca teraz 7 proc., a od początku 2010 r. – 8 proc. może być utrzymana zgodnie z unijnymi przepisami w stosunku do społecznego budownictwa mieszkaniowego, tj. mieszkań o powierzchni nie przekraczającej 150 m kw. i domów do 300 m kw., natomiast każdy metr wybudowany ponad podane limity obciążony będzie stawką 23 proc. VAT-u. VAT na takie usługi, jak naprawa rowerów czy butów w wysokości 7 proc., wzrośnie (to nie unijny wymóg, ale zgodnie z zapowiedziami premiera Tuska o podwyżce VATu od przyszłego roku) do 8 proc. Korzystamy z unijnego zezwolenia na 7 proc. VAT na usługi budowlane, remontowe, przy przebudowach domów i podatek nie powinien zostać zmieniony za cztery miesiące, ponieważ wymienione usługi będą mogły być traktowane jako pracochłonne, wykonywane lokalnie, a więc ich świadczenie nie zakłóci konkurencji na wspólnym, unijnym rynku, (bo o to chodzi). Polska korzysta także z kilku derogacji dotyczących podatku akcyzowego, które nie kończą się 31 grudnia 2010 r. – dotyczą przepisów przejściowych opodatkowania paliw i papierosów. W przypadku oleju napędowego, węgla i koksu derogacja ustępuje 1 stycznia 2012 r., gazu ziemnego na cele opałowe – 31 października 2013 r., papierosów – 31 grudnia 2017 r. Unijne opodatkowanie papierosów akcyzą od tego czasu wynosić będzie co najmniej 60 proc. średniej ceny detalicznej ceny. Wiesława Mazur
Kłuszyńska potrzeba Można na Kłuszyn spojrzeć wąsko, jako na wynik awantury politycznej mającej miejsce w państwie moskiewskim na przełomie XVI i XVII wieku, a dotyczącej głównie obsady tronu carskiego, po zamordowaniu na rozkaz Borysa Godunowa, jednego z synów Iwana Groźnego carewicza Dymitra. Niedługo po jego śmierci pojawiać się zaczęli samozwańcy, którzy znaleźli poparcie u niektórych magnatów polskich i litewskich, chociaż ci doskonale wiedzieli, że są to zwykli szalbierze. Z czasem w tę awanturę wciągnięty został sam król Zygmunt III Waza, a poniekąd cała Rzeczpospolita. My natomiast w tej audycji umieścimy Kłuszyn w obszernej niszy historycznej spiętej dziejową klamrą dwustuletniego szeroko pojętego oddziaływania kultury polskiej w Europie środkowo-wschodniej; mianowicie od pokonania Krzyżaków pod Grunwaldem w 1410 roku aż do wiktorii nad Moskalami właśnie pod Kłuszynem w 1610 roku. Dlaczego w takim duchu chcemy poprowadzić tę audycję? Dlatego, że dzisiaj, gdy usiłuje się ze wszystkich sił pomniejszyć naszą kulturę, wyśmiać ją, wyrzec się jej, by w końcu o niej zapomnieć, to my, jako świadomi jej spadkobiercy wiemy, że mogą burzyciele świata zagubiać narody, zabierać i niszczyć księgi, w których zapisane są szczęścia i klęski ludzkości, ale nie zdołają oni stłumić w ustach naszych słów tej prawdy historycznej, którą przypominamy pokoleniom obecnym i następnym, że mieliśmy Ojczyznę wielką, podług Bożych przeznaczeń. Chcemy pokazać, że polska kultura jest naprawdę antemurale christianitatis wobec każdej cywilizacji nie uznającej prymatu człowieka. Oczywiście ze względu na czas ograniczymy się tylko do jej fundamentu, jakim jest właśnie prymat człowieka. Tak Bóg umiłował świat ześrodkowany w człowieku, którego stworzył na swój obraz i podobieństwo, że Syna swego dał, aby człowiek stał się wolnym dzieckiem Bożym i jak mówi Norwid, na ziemi, sąsiadem Boga, który go wzywa do uczestnictwa w swym boskim życiu w niebie. Tak pojęty Człowiek stoi w centrum kultury polskiej. Ona wyrasta z tej bosko-ludzkiej prawdy jak z ewangelicznego ziarna, skupia się cała na nim i tym samym naznaczona jest zasadniczym rysem człowieczeństwa – wolnością. Człowiek jeśli chce być sobą w pełni winien ten rys decydujący o jego godności wolnego dziecka Bożego zachować w sobie wszędzie, w każdym systemie ekonomiczno-politycznym, społecznym, bo dzięki tej godności staje się Osobą-Drogą, którą winien kroczyć Kościół, naród, państwo. Tak samo jest z kulturą, jeśli chce ona być autentycznie w pełni ludzka, winna być na miarę godności człowieka, powtarzam po raz kolejny, wolnego dziecka Bożego! I oto po raz kolejny w naszej audycji musimy przywołać postać św. Stanisława, który u zarania podstaw naszej kultury okazuje się być współtwórcą i zarazem obrońcą ładu moralnego wyrosłego z prawa do życia jako wolne dziecko Boże. Raz jeszcze winny zabrzmieć słowa, które telewidzowie i radiosłuchacze winni zapamiętać, bo są kluczem do zrozumienia naszej polskiej kultury, tak diametralnie różnej od bizantyjsko-stepowej (moskiewskiej), o której powiemy za chwilę: “W osobie św. Stanisława rozegrał się ów konieczny dramat dziejowy, mający ścisły związek z ofiarą Krzyża, decydujący na wieki o wewnętrznych prawidłach rozwoju ojczyzny. Chodziło o rząd dusz: czy ma pójść drogą samowoli władzy nie liczącej się z poszanowaniem godności osoby ludzkiej, czy też drogą wolności, której gwarantem jest Chrystus z Krzyża“.
Ileż z tych snów wysnuć możemy wniosków o fundamentalnym znaczeniu dla tożsamości narodu:
1. Wniesiona została w życie publiczne rodaków praworządność, czyli ochrona praw i wolności człowieka,
2. Kolejne pokolenia będą ciągle wzywane do kształtowania swego serca, umysłu i charakteru podług tej najwyższej sztuki jaką jest bycie człowiekiem, w czym mistrzem okazał się św. Stanisław i to do tego stopnia, że na nim widzimy spełnienie się słów proroka Jeremiasza: “”…dam wam pasterzy według serca mego, co paść będą was mądrze i roztropnie…“(Jr. 3, 15) aż po dzisiejsze czasy.
3. Z idei uświęcenia człowieka – jako korzenia naszej kultury- wynikało wszystko to, co tworzyło polskość, która żyjąc przez wieki stanowi zobrazowane oblicze Europy.Tymi wnioskami, będącymi w zawiązku zaczęła rosnąć Polska i Polacy. Przypatrzmy się teraz, jak wprowadzaliśmy te wnioski w życie publiczne. Gdzieś od chwili kanonizacji św. Stanisława w połowie XIII wieku, to co do tej pory było w zawiązku zaczęło rozwijać się w dojrzały owoc. Siłą swego ducha wykształciliśmy umiejętność współżycia, poddania się kierownictwu władzy, wyrabiania wspólnych dążności, dostosowywania charakterów ludzkich do życia w państwie i społeczeństwie. Na trwałe w naszej państwowości zadomowiło się pojęcie obywatelstwa, będące wytworem polskiego ducha i głoszące zasadę, że nie społeczeństwo ma służyć panującemu, lecz odwrotnie i to do tego stopnia, że już król Bolesław Śmiały, nie przestrzegający tej zasady musiał opuścić kraj. Rys ten stał w zupełnym przeciwieństwie do zachodniego absolutyzmu i wschodniego satrapizmu, gdzie człowieka traktowało się jako czyjąś własność, rzecz, a nie osobę. Nic dziwnego, że wszelką władzę absolutną ocenialiśmy jako patologię ówczesnego życia społeczno – politycznego. W przeciwieństwie do tego, wytwarzamy typ wolnego obywatela, który stosunek swój do państwa określał dumną zasadą: nic o nas bez nas( nil de nobis sine nobis). Naród swobody obywatelskie i polityczne rozwijał drogą ewolucji; począwszy od Statutów wiślickich z XIV wieku stopniowo zyskiwała szlachta prawa: do nietykalności mienia, nietykalności osobistej wyrażonej w wiekopomnej ustawie poręczającej, iż szlachcic nie będzie uwięziony inaczej, jak na podstawie prawomocnego wyroku sądowego (“Neminem captivabimus nisi iure victum“), zyskiwała prawo wolnego tworzenia związków, swobodę wyrażania przekonań słowem i pismem i to także o sprawach publicznych, (proszę to porównać z dzisiejszą poprawnością polityczną) zyskiwała prawo nietykalności ogniska domowego, wreszcie zyskiwała swobody ściśle polityczne, których kamieniem węgielnym stanie się zasada, że wszystko co ma obowiązywać ogół, musi podlegać jego uprzedniemu zezwoleniu. (Ta ostatnia zasada został zgwałcona podczas zatwierdzenia traktatu Unii europejskiej przez nasz parlament bez zapytania o zgodę narodu) Z tak ukształtowanych swobód obywatelskich zrodził się polski system parlamentarny. Wyrażał on przekonanie, że w powszechnym zgromadzeniu obywateli tkwi jakaś siła Boża, słuszność, jakiś rodzaj nieledwie nieomylności, pod warunkiem, że obywatele nie działają pod przymusem. Wyraża się to jasno słowami poezji: “Ten ci był głos Neronów i inszych tyranów, Którzy głośno łamali wolność wszystkich stanów(…) Tu żaden szlachcicowi król nie łamie prawa, Jedno co uchwalona wynosi ustawa. Każdy ma swój grunt wolny, tak wielki, jak mały, Wolny każdemu statut i skutek praw cały…“ Podsumowując ów wywód możemy powiedzieć, że najpierw z dynastią Piastów zaczęliśmy tworzyć organizację państwową, przy czym nie obeszło się tu bez walki społeczeństwa z jej przedstawicielami o wpływ na państwo, aż doszliśmy wraz z Jagiellonami do państwa opartego na świadomym swej podmiotowości społeczeństwie. Jakże odmiennie przedstawiała się sytuacja we wschodniej Słowiańszczyźnie. Osiedleni tu w IX wieku Waregowie ze Skandynawii, z plemienia Rus, państwa nie tworzyli, bo im szło o życie i o bogacenie się cudzym kosztem. Nic więc dziwnego, że w dalszej konsekwencji odsłoni się rozbieżność panujących i poddanych. W tak kształtującym się żywiole społecznym na Rusi, gdzieś od XII wieku zaczną dawać znać o sobie wyraźne pierwiastki jakiejś kultury mongolsko-słowiańskiej: kult siły fizycznej, wyrodzony w brutalność, i zamiłowanie do niszczenia, jako dowodu przewagi czysto fizycznej. W czasie, gdy książę Konrad Mazowiecki osadzał Krzyżaków w Polsce, zjawiła się we wschodniej Słowiańszczyźnie nawała Tatarów, od których dziczała Ruś dobrowolnie zacieśniając więzy swej niewoli. Władcy z dynastii Rurykowiczów nie mający wystarczającego poczucia odpowiedzialności za swój kraj zabiegali tylko o to, by mieć jak najbardziej przodujące stanowisko na dworze chana, dostarczając mu jak najwięcej dochodów płynących z łupienia własnego kraju. Nic więc dziwnego, że państwowość na Rusi utrzymywała się pod zwierzchnictwem tatarskim, która stanie się dla niej przekleństwem dziejowym. Widać to doskonale w czasie najazdu tatarskiego na Polskę w 1241 roku. Jak tylko Mongołowie ruszyli na Polskę pokazał się ich zwierzchni stosunek na Rusi. Wszędzie kniaziowie, uprzednio już do wspólnej wyprawy zawezwani, wychodzą co prędzej z hołdem naprzeciw zbliżającej się Ordzie i służą jej za przewodników. Tak opowiada o tym kronika ruska: “I przyszedł Telebuga nad rzekę Horyń i spotkał go tam Mścisław z żywnością i darami: a gdy minął Krzemieniec spotkał go kniaź Włodzimierz z żywnością i darami nad Lipą, a potem dognał go kniaź Lew z żywnością i darami“. I tu do głosu dochodzi wolność i duma narodowa nie pozwalająca naszym przodkom wyrzec się ich, by uniknąć grasowania plagi mongolskiej. A można było to uczynić. Wystarczyło tylko, by jak książęta pobliskiego Halicza i Przemyśla udać się z czołobitnością do namiotu wielkiego chana, napić się mleka kobylego, pokłonić się bożyszczom pogańskim i zamiast osłaniać Europę od hord tatarskich, wypadało jak ruscy kniazie plądrować z nimi ziemie zachodu i niszczyć swoją własną kulturę. W przeciwieństwie do władcy ruskiego Daniela, który jedynie myślał o sobie, gdy za pośrednictwem papieża chciał mieć pomoc od Zachodu, nasi władcy tak głęboko byli już zbratani z Europą, że kosztem własnego pokoju nieśli pomoc i obronę cywilizacji zachodniej, czyniąc kraj nasz przedmurzem chrześcijaństwa. Przy okazji daje znać o sobie wyższość umysłu i humanitaryzmu Polski wyrosłej z kultury prymatu człowieka, co poświadcza sama kronika ruska, która wzmiankując o wspólnym z Tatarami mordowaniu przez kniaziów ruskich ludności wroga, oddaje wyższość Polakom mówiąc: “Był zaś u Lachów zakon taki: nie zajmować ludu w niewolę, ani zabijać, tylko łup zbierać“. Z tak zniewolonej Rusi kijowskiej punkt ciężkości znaczenia we wschodnim żywiole słowiańskim powoli zaczął przesuwać się ku Księstwu moskiewskiemu. Nie będę omawiał tego kilkuwiekowego procesu, bo ramy audycji na to nie pozwalają, chcę tylko powiedzieć, że w raz ze wzrostem swego znaczenia, Moskwa stawała się główną ostoją mongolskiego sposobu pojmowania państwa i władzy. Podczas gdy u nas w Polsce na początku XVI wieku rozwijać się poczyna w pełni, wyrosłe ze słusznej dumy z posiadanej wolności, poczucie obywatelstwa w państwie i skłonność do dzielenia się swoim ius civitatis – jak niegdyś obywatele rzymscy, z każdym równym, który zapragnie być poddanym polskiego króla, o tyle w Moskwie zaczyna się okres carskiego terroru. Car może sobie pozwolić na wszystko, bo religia państwowa uświęca wszystko cokolwiek on zechce. Władca Wasyl Iwanowicz (1505-1533) ścina głowy bojarom, traktuje ich jak niewolników, czyli zaczyna się orientalna despocja, naśladowanie tatarskiego “carstwa”, gdzie terror rozstrzygał o wszystkim, a granica państwowa stanowiła o kulturze. Do tego dochodzi bizantynizm, którego kanon ruski układał mnich z Tweru, niejaki Filoteusz, uchodzący za twórcę państwowości i kultury moskiewskiej. Kanon ten głosił, że prawdziwa wiara obecna w Bizancjum, po jego upadku została przeniesiona do Moskwy jako do trzeciego Rzymu, a czwartego nie będzie. I na tej podstawie ukuto przekonanie o wyższości kultury moskiewskiej nad całą resztą świata. Głową tego trzeciego Rzymu jest car, którego osoba jest święta. W imię Bożego ładu na ziemi należy samemu uznać się niewolnikiem cara. Przy czym ta niewola nie tylko nie poniża, ale uszlachetnia, bo jest obwarowana sankcją religijną. Ludziom nic do tego, czy władca jest dobry, czy zły, to już jest sprawa między nim a Bogiem. Nic więc dziwnego, że nie tylko wyrosłe z osoby św. Stanisława polskie pojęcie o władcy, jako pierwszym obywatelu państwa, który ma służyć narodowi, było w Moskwie obrazą Boga, ale nawet łacińskie pojęcie obywatelstwa niosące ze sobą obok obowiązków również prawa jednostki stanowiące o jego godności osobistej, nie mieściło się w kanonie kultury moskiewskiej. Żywym tego ucieleśnieniem było panowanie cara Iwana Groźnego. W pewnym okresie chcąc tym pewniej dzierżyć władzę posuwał się do konfiskaty majątków karania śmiercią bez sądu swoich poddanych i aby tym skuteczniej wprowadzać to w życie utworzył oddziały tzw. opriczników, którzy zobowiązywali się przysięgą, że dla cara gotowi są zamordować własnych rodziców. Ci ludzie barbarzyńskim terrorem, nie do wyobrażenia, siali taki przestrach wśród ludności, że gdy metropolita Filip który ośmielił się zwrócić uwagę carowi na rozbestwienie jego barbarzyńskiej gwardii przybocznej, która tysiącami mordowała ludzi, a car go zamordował, to nie wywołało to najmniejszego sprzeciwu ze strony ludności. Rzecz nie do pomyślenia w kulturze polskiej. Przypomnijmy sobie upomnienie króla Bolesława Śmiałego przez św. Stanisława i co spotkało władcę ze strony obywateli za mord na biskupie krakowskim: pozbawienie tronu i wygnanie z kraju. A w kulturze moskiewskiej dotknięty obłędem religijnym, tronowym, z manią prześladowczą i sadyzmem zwyrodnialec był wybrańcem Bożym sprawującym w imieniu Boga władzę. Zaiste sprawdza się prawda słów poety, który mówi: “Straszna to władza, gdy sumieniem włada, I choć nie niszczy człowieczego ducha, Takim go ślepym postrachem obsiada, Że na jej rozkaz wzdryga się – a słucha” (K. Ujejski, Ustęp z powieści sybirskiej). Jest to jakaś ponura tajemnica wschodniej duszy, która mając do wyboru wolność lub zniewolenie satrapiej władzy, tak zauroczona jest jej siłą, że wybiera właśnie ją. Dlaczego? Bo nie umie żyć w wolności. Posłużmy się tu przykładem. Przy zdobywaniu Połocka przez Stefana Batorego, król Polski ofiarował mieszkańcom miasta wolność. Natomiast car Iwan z nich uczynił żywy most powiązany sznurami, po których przeszła cała armia moskiewska, tocząc po żywych ludziach armaty. I oto, gdy obywatele miasta mają do wyboru: przyjęcie życia w wolności, bądź powrót do degradacji człowieczeństwa, wybierają to ostatnie. Zaiste ponury flirt z mrocznością władzy tak umiejącą zniewolić człowieka, że zaprzecza on jednemu z filarów swego człowieczeństwa. Ta pogarda człowieka odnosi się również do jego wytworów materialnych, a szczególnie do sztuki. “Moskiewskie widzenie rzeczy pod tym względem objawiło się w przewożeniu książek z biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego do Petersburga w 1795 roku: tomy wielkie, jeżeli w paki się nie mieściły, przepiłowywano na połowę. Przed nami jest kapłańska stuła z wizerunkami Orła i Pogoni. Ich wzór zaczerpnięty został z arrasów wawelskich, świadczących z dumą o wielkości Rzeczypospolitej Obydwu Narodów. Zagrabione przez zaborcę służyły za obicie fotela u jakiegoś wschodniego barbarzyńcy, który chciał w ten sposób poszargać wielkość Polski i Litwy. Dlatego w duchu ekspiacji za to barbarzyństwo umieszczone zostały na kapłańskiej stule, by przypominały, że wyrosły z kultury, która za korzeń ma Chrystusowe umiłowanie człowieka uobecniane nieustannie podczas bezkrwawej Jego Ofiary na ołtarzach całego świata. Ten długi wywód chyba wystarczająco jasno wykazuje różnicę między kulturą uznającą prymat człowieka i kulturą mającą człowieka w pogardzie. Dlatego o duchu rosyjskim śmiało możemy powiedzieć, że: “Choć krwią mi blizki, nie mój Tyś jest duchem Bo świętą wolę pętasz złym łańcuchem“. (Wincenty Pol, Hetmańskie pacholę). Drogą specyficznie polską, nie mającą nigdzie wzorca w tej postaci, czyli drogą unijności, rozpoczęliśmy promieniowanie “swoich wolności” na sąsiadów, zapewniając pokój na przestrzeni równej niemal całej zachodniej Europie. Mamy tu jedno z najbardziej zastanawiających zjawisk dziejowych. Dumając nad nim, arcybiskup ormiański Józef Teodorowicz, w katedrze wileńskiej w 1919 roku tak rzecz ujął: “…Boś nie ujarzmiała o Polsko przemocą narodów, boś ich podstępnie nie przywabiała do siebie. Tyś je miłością i sercem zwyciężała …” Przykładem jest zmaganie się o Inflanty, gdzie ich mieszkańcy ciążyli zdecydowanie ku Polsce, bo liczyli na zachowanie i rozszerzenie swobód, samorządu i zapewnienia tolerancji religijnej a z czasem kryła się za tym ciążeniem ku Polsce nadzieja ochrony przed moskiewskim podbojem. Szczodrobliwa dłoń Rzeczypospolitej wypieściła te prawa dla ludów zamieszkujących Europę środkowo-wschodnią i dawała je z hojnością matczyną nie mającą porównania w rodzinie narodów chrześcijańskich. Słusznie o tym mówi Zygmunt Krasiński: “Ze wszystkich tych wymagalności, którym ten naród dziejami swemi zadość uczynić powinien, łatwo się domyśleć treści jego usposobień i zdolności wewnętrznych. Jeśli ma być oświecicielem i wtajemniczycielem podrzędnych ludów, musi do najwyższego stopnia posiadać wykształconą i tkliwą władzę odbierania wrażeń i odebranych przerabiania i udzielania innym. Lecz wyższe wpływy tylko tak łacno doń przenikać będą, nigdy zaś niższe, barbarzyńskie, bo wtedy zamiast podwyższania niższych, sam-by się poniżył, ulegając ich działaniu. Nic zatem w jego charakterze wyłącznego nazbyt, z resztą świata chrześcijańskiego na zabój sprzecznego nic dzikiego być nie może – on żadnymi przesądy, jakby murem chińskim, się nie oddzieli od Europy – żadne wysokie i trudne góry, żadne morza go od cywilizowanej części świata odgraniczać powinny. Ziemia jego sama w kształtach swoich musi wyrażać na wszystkich swoich granicach nie przedział i odstrychnięcie się, ale zbliżenie się i zlew. Na takiej ziemi równej zamieszkując, wspaniałością, uprzejmością, gościnnością, wyobraźnią nader żywą i obrazową, sercem szczerem, otwartem, gorącem, z resztą Europy obcować będzie“. (Z. Krasiński, O stanowisku Polski, s. 95) Od unii lubelskiej z 1569 roku zaczyna się na dobre także nasze kulturowe sąsiedztwo z Moskwą i to według ducha ewangelicznego, mianowicie Polacy obmyślają, jakby położyć kres wojnom i ułożyć przyjazne stosunki z państwem moskiewskim. Myślano, że jeśli przeprowadzono unię z Litwą, z którą przed ślubem św. Jadwigi z Władysławem Jagiełłą też bywały wojny i to nieraz zaciekłe, to może należy dążyć do tego samego z Moskwą. Tymczasem w Wielkim Księstwie Moskiewskim nastał czas gdy: “Car moskiewski ufając chciał światu wszystkiemu Groźnym być, wszystki lekce króle krześcijańskie Uważając przy sobie” (…) Wtedy Bóg władca dziejów: “podał nam króla z Węgier, dzielnego Stefana: Patrzajże, jako wielka w krótki czas odmiana! Moskiewski, komu grożąc, sam się teraz boi” (…) Już, bo z Łuków nie strzela, sajdak mu i strzały Ogniem króla polskiego wszystkie wygorzały. Z Wieliża i z Uświata, z Newla wyrzucony, Jezierzyszczu, Zawłociu nie mógł dać obrony“. I w kampanii wojennej, w której raz po raz dawały znać o sobie przewagi Polski i Litwy nad Moskwą, stanął Batory u wrót Pskowa: (slajd Batory pod Pskowem) “Już się był król ku Pskowu ruszył z ludźmi swemi, A po nieprzyjacielskie strach się szerzył ziemi“. Zaczęły się chwalebne dzieje oręża polsko-litewskiego: “Widzę orła białego, konia tejże sierści, Ten mieczem, ów piorunem groźny, prędkich śmierci Oba hojni szafarze“. Przed takimi przewagami Orła i Pogoni car miał prawo zadrżeć, bo Psków to była brama do zawojowania nawet całego jego władztwa. Tak o tym strachu Iwana mówi wiersz: Teraz się o Psków bojał: Psków mu w głowie cwałał, Widząc, że wszystko stracił, gdyby Pskowa stradał“. Minęło ponad ćwierć wieku od omówionych wydarzeń. Zaznacza się ten okres z polskiej strony propozycjami ścisłego związku prawno-państwowego dla przygotowania gruntu pod ewentualną unię z Moskwą opartej na wolności. Natomiast Księstwo Moskiewskie nie jest w stanie odpowiedzieć dojrzale na owe propozycje bo do głosu dochodzi okres tzw. wielkiej smuty, jako owocu despotycznej władzy cara opartej na pogardzie człowieka. I oto pod Kłuszynem dochodzi do starcia się tych dwóch tak różnych koncepcji ustrojowych państwa. A teraz opiszmy barwnym językiem poezji przeplatanej słowami głównego bohatera naszej dzisiejszej audycji Stanisława Żółkiewskiego bitwę, jaka rozegrała się 4 lipca 1610 roku pod Kłuszynem. Naprzeciwko siebie stanęli dwaj wodzowie o jak różnie ukształtowanych charakterach: moskiewski – Dymitr Szujski, który był jednym z głównych aktorów ponurego spektaklu znieprawionych elit sprawujących władzę w państwie, gdzie każdy był zbrukany. Dobrze oddaje to poeta, gdy pisze: “Ach! Lecz cóż może i zacność sumienia, I myśl rozumna, i siłą ramienia, Gdy w całym państwie gorączkowe dreszcze, A zło ze zła się lęgnie, gorsze jeszcze? Kto na kraj spojrzy stąd, z wysoka, z góry, Mógłby pomyśleć, że to sen ponury, Gdzie szkaradzieństwem rządzi się szkarada, Gdzie błąd na błędzie i na zdradzie zdrada, I gdzie bezprawie prawomocnie włada“. (Goethe). I naprzeciw tego kniazia moskiewskiego, staje człowiek wyrosły na starożytnych wzorcach mężów szlachetnych, miłujących ojczyznę i krzątających się zbrojnie około pomnożenia jej wielkości: “Panie w niebie! Tęm zbroję nosił, chodząc w Twoim znoju, A kiedym widział łaskę Twojej rosy, Unię narodów, to wołam w niebiosy: “Odpuszczaj sługę Twojego w pokoju“
Znając pobożność hetmana polskiego nie mamy wątpliwości, że modlitwą poprzedził zbrojny czyn. A o co Boga prosił ten żywy bastion idei przedmurza chrześcijaństwa (antemurale christianitatis) wyrosły na etosie rycerza średniowiecznego, niech podpowiedzą nam te słowa: “O co to rycerz Pana Boga prosił, Gdy Zbawiciela łzami grób urosił? “Przez Twoje Panie! Tylko walczyć pragnę: I wszystek żywot pod Twój zakon nagnę, Ale co w służbie Twojej niech nie śliźnie, I daj przezemnie zwycięstwo ojczyźnie” (s. 165) Podobnie jak pod Grunwaldem Krzyżaków, tak pod Kłuszynem posiłkowali Moskali ochotnicy z niemal połowy liczących się wówczas krajów Europy. W sumie było ich 50000 tysięcy. Oddajmy głos głównemu bohaterowi bitwy pod Kłuszynem: “Zaczym kniaź Dymitr Szujski, zabrawszy się z wojskiem tak swym jako i cudzoziemskim (…) ruszył (…) pełen nadzieje, że wielkości i potędze jego wojska, której bardzo dufał, nasze, o którego małości wiedział, wytrzymać nie mogło”. Tymczasem hetman Żółkiewski istotnie na czele tylko 5000-tysięcznej armii tuż przed zapadnięciem zmroku ruszył pod Kłuszyn. Pisze o tym tak: “Szliśmy na całą noc o cztery one mile lasem, (…) gdy przyszliśmy nad wojsko nieprzyjacielskie, jeszcze nie poczynało świtać. Nieprzyjaciel z małości wojska naszego lekce nas ważył i nic mniej się nie spodziewał jako tego, iżbyśmy tyle mieli śmiałości o tak wielką potęgę się kusić, i owszem byli pełni nadziei, żeśmy mieli uciekać“. Natomiast hetman uszykował swoje nieliczne hufce do bitwy i wzorem starożytnych wodzów miał przemowę do swego wojska, by w ten sposób dodać mu odwagi do walki. Sam o tym pisze tak: “Gdy już tak wojsko stanęło w sprawie, objeżdżając pan hetman od hufu do hufu, animował (zagrzewał) swoich, ukazując, jako necessitas in loco, spes in virtute, salus in victoria (konieczność walki nakazaną przez położenie, nadzieja w męstwie, ratunek w zwycięstwie), i kazał uderzyć w bębny, w trąby do spotkania“. My treść tej przemowy hetmańskiej objaśnijmy szerzej wierszem włożonym w usta samego Żółkiewskiego. Zawarta jest w nim ufność pokładana w Bogu, gdyż to On rozstrzyga o losach bitwy: “Za murem ci Moskwicin jakokolwiek mężny, Ale kiedy przyjdzie wręcz, już tam niedołężny. (…) Z tymi się potkać macie albo nie z temi, Bo ci mieczem pobici dawno leżą w ziemi. (…) Z dobrą tedy otuchą puśćcie koniom wodze; Zwycięstwo w ręku waszych, mam nadzieję W Bodze“ A potem wzorem starożytnego dziejopisa Tytusa Liwiusza każmy hetmanowi zwrócić się do żołnierzy, by wspomnieli, że są wolnymi obywatelami i nie lękali się wielkiej armii wroga, bo ona złożona jest z niewolników ducha: “Wy się trwożycie tą liczbą ogromną? I tą przemocą, co się zda niezłomną? Cóż jednak znaczy taka ćma motłochu, Wylęgła z prochu, czołgająca w prochu, Którą do boju popędzają biczem, Aby nie pierzchła przed wolnych obliczem? I przypomina o co w istocie idzie walka, o zwycięstwo kultury ludzi wolnych, którzy nie mogą dopuścić, by nad nią zapanowała antykultura gardząca człowiekiem: Jakąż nad nami może mieć przewagę Zgięty niewolnik, którego odwagę Nikt nie ocenia, co bez łez umiera, A gdy zwycięży, całą sławę zbiera Żelazna ręka, co go w bój wypycha, A którą prawo nie włada, lecz pycha“.
(Kornel Ujejski, Maraton) Słowo hetmana padało na podatny grunt. Nie zapominajmy, że żołnierze jego ukształtowani byli na kulturze, która głosiła wolność, a z niej wyrastały już dalej: godność, honor, szczerość, fantazja, dobre imię, gościnność, rycerskość i miłość Ojczyzny. O każdym z nich moglibyśmy więc zaśpiewać arię Miecznika z Moniuszkowskiego “Strasznego dworu“: “… Piękną duszę i postawę niechaj wszyscy dojrzą w nim, śmiałe oko, serce prawe musi (…) splatać w jeden rym. Musi cnót posiadać wiele Kochać Boga (…) bratni lud Tęgo krzesać w karabelę Grzmieć z gwintówki niby z nut! Mieć w miłości kraj ojczysty Być odważnym jako lew,Dla swej ziemi macierzystej Na skinienie oddać krew“. W tej przemowie wodza do żołnierza, możemy dopatrzeć się także i dialogu hetmana z narodem, gdzie zdajemy się słyszeć niejako wezwanie skierowane do nas, którzy mamy być prawymi następcami Żółkiewskiego, byśmy w każdym czasie walczyli po stronie kultury polskiej, ojczystej, miłującej człowieka: “Mnie jakkolwiek widzisz w tym szedziwym lecie Przedsię dokąd mię będzie chował Bóg na świecie, Ojczyźnie swej chcę służyć, a ty więc w me sprawy Masz nastąpić na potym, jako dziedzic prawy“. Po co taki dialog wysnuty z pamiętnika Żółkiewskiego przytaczamy? Odpowiem też wierszem: Narodzie: “Abyś więc tak nie tylko w bogactwiech, we złocie Albo w szerokich włościach, ale też i w cnocie, I w sprawach sławnych swoich przodków też dziedziczył“ Przedstawmy teraz sam opis starcia pod Kłuszynem: Wbrew nadziejom Moskali zaczęła się bitwa. Ruszyła niezwyciężona jazda polska, której nikt w boju ręcznym nie mógł wówczas sprostać. Niech teraz w ślad za nią podąży, jak lekka chorągiew poezja: “Patrzaj, gdzie się obróci, a broń swoją skłoni, Jako na obie strony Moskwa leci z koni” (…) I już było moskiewskie wojsko rozgromione, I pola pobitymi trupy napełnione,(…) A teraz prozą starajmy się dotrzymać kroku biegowi wydarzeń. Czytamy u Żółkiewskiego tak: “Trwała długo bitwa, bo i nasi i oni, zwłaszcza cudzoziemcy, poprawowali. Naszym, którzy na moskiewskie hufy przyszli, łacniejsza była sprawa, bo Moskwa nie strzymała razu, jęli uciekać, nasi gonić. (…) Niemcy, widząc, że (nasi) ochotnie do nich idą jęli od płotu uciekać do lasu, który tam był niedaleko. Francuzowie i Anglikowi jezdni przecie z naszemi rotami w polu, co raz jedni drugich posiłając, czynili. Aż kiedy już nie stało onych Niemców pieszych (…) skupiwszy się kilka rot naszych, uderzyli w onę jazdę cudzoziemską kopijmi, kto jeszcze miał, pałaszami, koncerzami. Oni też (…) nie mogli się oprzeć, jęli w swój obóz uciekać. Ale i tam nasi na nich wjechali, bijąc, siekąc, pędzili ich przez obóz własny. W wtenczas Pontus i Horn (Szwedzi) pouciekali“. I struna poezji niech ostatnim swym chwalebnym akordem dopowie, co stało się dalej: “Więc przed hetmański namiot więźnie przywodzono I korzyść z nieprzyjaciół pobitych kładziono“. Nie należy się dziwić, że takie starcie z polskimi wojskami oddziaływało na ochotników z Zachodu Europy, którzy w kontraktach zaciężnych zawarowywali sobie, że nie będą musieli walczyć przeciw jeździe polskiej, a jeśli już do tego dojdzie, to żołd ma być o wiele większy niż normalny. Tak nasi ojcowie uczyli respektu cudzoziemców wobec siebie: przed Polakami z rewerencją mocium Panie! A co się stało z wodzem Moskali? Posłuchajmy relacji hetmana:
“Kniaź Dymitr, choć niewiele ich za nim goniło, uciekał potężnie. Na błocie konia, na którym siedział, i obuwia zbył. Boso ma lichej chłopskiej szkapinie pod Możajsk do monasteru przyjechał. Tamże konia i obuwia dostawszy (…) do Moskwy jechał“. Tu go czekała niespodzianka, bo hetman, który ruszył w ślad za nim, pomny na rycerskie zasady, którym hołdował ani myślał o zajęciu miasta jako zwycięski najeźdźca. Aż prosi się, by przytoczyć kolejny fragment wiersza pokazujący wielkoduszność Żółkiewskiego: “Pokaż mi dziś człowieka, coby w imię Boga Miecz zatrzymał nad głową, gdy ma w ręku wroga!” (W. Pol, Pamiętniki B. Winnickiego). Natomiast wezwał hetman do pokojowych układów wybitnych jego przedstawicieli, a ci w zetknięciu po raz pierwszy w życiu z takim traktowaniem po kilku tygodniach obrad sami przyprowadzili Żółkiewskiemu naczelnego wodza wojsk moskiewskich spod Kłuszyna, a ponadto cara Wasyla Szujskiego. Co więcej zapraszali do objęcia tronu królewicza litewskiego i polskiego Władysława. Dopiero teraz, ku radości bojarów przychylnych Polsce, wkroczył Żółkiewski do Moskwy, jako reprezentant nowego cara i zaprzyjaźnionego państwa. Zajął ją i stanął na zamku carów, na Kremlu. Ludzkość hetmana i jego hojność zdobywała mu coraz więcej zwolenników do tego stopnia, iż hetman musiał nieraz prostować historie opowiadane o jego wielkoduszności. Nie bez znaczenia było i to, że mieszkańcy państwa moskiewskiego znali tylko władców traktujących swoich poddanych podług reguł wspomnianej przez nas cywilizacji pustynnostepowej, gdzie wszystko było i jest oparte na zniewoleniu. Dla Europejczyka, jakim był Żółkiewski, wolność, która głęboko zakorzeniona była w polskim ustroju, oznaczała swobodę do rozwoju dodatnich cech indywidualnych każdego człowieka, przy czym ta swoboda hamowana ma być przez wewnętrzne nakazy sumienia i etyki. Natomiast dla Azjaty – nawet jeśli słyszał on o wolności, to było to tylko słowo bez wewnętrznej treści, W koncepcji ustrojowej była ona tylko mechanizmem pozwalającym na wyładowanie, bez jakiegokolwiek hamulca, wrodzonej człowiekowi brutalności i egoizmu. Nic więc dziwnego, że w spotkaniu z przedstawicielem innej kultury, gdzie humanitas, nawet wobec wroga, była czymś oczywistym, niejeden z bojarów poczuł prawdę, że w osobie Żółkiewskiego wszedł w znajomość z nią jak bydlę, a wyszedł jak człowiek. Lecz wróćmy do głównego wątku wydarzeń. Mentalność wschodnia wszystko chce zrobić gwałtem, a więc jakiekolwiek zmiany ustrojowe mają się dokonywać na zasadzie samodzierżawia, natomiast polska myśl ustrojowa działać każe z umiarem, w pełnym poszanowaniu praw ludzkich. Dał temu wyraz hetman Żółkiewski w liście do Lwa Sapiehy, w którym zachęca, by w sprawie ewentualnej unii z Rosją działać nie gwałtem, lecz łagodnie i stopniowo. I jako przykład podaje unię Polski z Litwą. Pisze tak: ”Z Waszmościami, bracią naszą, narodem Wielkiego Księstwa Litewskiego wyszło lat sto sześćdziesiąt, nim do skutecznego zjednoczenia przyszło, a z tak wielkiem, szerokiem carstwem moskiewskiem za niedziel kilkanaście chcą, żeby wszystko sprawić jako potrzeba“. Wydawało się, że myśl utworzenia wielkiej potęgi złożonej z Polski, Litwy i Moskwy na zasadzie unijnej dojdzie do skutku i że spełni się marzenie króla Batorego, by tak połączone państwa stanęły przeciw Turkom i ich obecności w Europie. Ale od czego zła polityka, która potrafi zmarnować największe nawet zwycięstwa? Król Zygmunt III Waza sam chciał zasiąść na carskim tronie, a hetmanowi kazał opuścić Moskwę zostawiając małą załogę polską na Kremlu. Zmarnowano trzy lata, Moskale zostali bez cara, czyli bez władzy co w przypadku kultury polskiej było możliwym, ale nie dla azjatyckich pojęć o władzy państwowej. Toteż nic dziwnego, że prosty lud na którego czele stanął książę Pożarski zmusił do kapitulacji nieliczną załogę polską na Kremlu i wybrano na cara Michała Romanowa. I tak zaczęła się w Moskwie nowa dynastia, która panowała w Rosji aż do 1917 roku. Skończyła się możliwość unii z Rosją, bo była nie do zrealizowania przy zupełnie innych koncepcjach kultury i podejściu do człowieka, ale wpływ kultury polskiej na Moskwę nie ustał. Nieocenioną rolę w tym względzie miał Uniwersytet Wileński. Wileńskie Studium humanistyczne, w którym tak pielęgnowano polski język sięgało swym wpływem daleko poza granice Korony i Litwy na Wschód i na Zachód. Poprzez Symeona Połockiego studiującego w wileńskiej Akademii, który ułożył projekt wyższej uczelni w Moskwie, polski język, miał się stać drugim, którego uczyły się dzieci carów (Fiodor, syn Aleksego), bo niósł on ze sobą wolność, z której wyrósł. A co z głównym bohaterem potrzeby kłuszyńskiej Stanisławem Żółkiewskim? Ten człowiek polski, żywa synteza antycznych, średniowiecznych i rodzimych, polskich najszlachetniejszych wzorców, jak wiemy z historii oddał życie w obronie Rzeczypospolitej Obojga Narodów, jej wielkiej kultury i jej chrześcijańskiego charakteru: “Pewno nie byłaby dziś Litwa naszą, Gdybyś jej nie był twych puklerzem bronił, A i Ruś pewno nie byłaby laszą, Gdybyś Tatary nie był co rok gonił.” “Toć wielką duszę przejmuje otucha, Bo przejdzie ziemię to, co wyszło z ducha: Dziejów dziedzice, to ziemi dziedzicy, Na chwałę krzyża i Boga rodzicy“ I chociaż Stanisław Żółkiewski nie jest przez Kościół ogłoszony wyznawcą wiary chrześcijańskiej, ginącego śmiercią za nią, to jako Polak mam prawo z dumą powiedzieć: “I wierzę w sercu mocno do ostatka, Że Polska nasza Świętych Pańskich Matka!“ Pokazaliśmy w tej audycji dwie kultury polską i moskiewską. Pierwsza zdaje się mówić do nas słowami Jej realizatora w świecie Jana Pawła II: “Wyrosłam z Chrystusa i dlatego każdy kto ze mnie wyrasta winien wiedzieć, że “Otrzymując w mocy Ducha Świętego godność synów Bożych, w mocy tegoż Ducha przez wieki mówimy do Boga: “Ojcze”. Jako synowie Boga nie możemy być niewolnikami. Nasze synostwo Boże niesie w sobie dziedzictwo wolności“. Moskiewska kultura jest tego wszystkiego zaprzeczeniem. Pozostawmy telewidzów i radiosłuchaczy z pytaniem: czy chcą jako Polacy żyć podług wolności czy podług rabstwa i jak długo pozwolą by to ostatnie zatruwało ich życie w wolności dzieci Bożych. Do tej wolności przyczyniła się również potrzeba kłuszyńska, której 400 setną rocznicę przypomnieliśmy miłym telewidzom i radiosłuchaczom. Przyczyniła się do tego również potrzeba kłuszyńska, której 400 setną rocznicę przypomnieliśmy miłym telewidzom i radiosłuchaczom. Ks. dr hab. Stanisław Koczwara
Cerkiew prawosławna wyciąga dłoń do Kościoła katolickiego W wywiadzie dla religijnego dodatku „Niezawisimoj Gaziety” (15.09.2010), metropolita wołokołamski Hilarion, odpowiadający w Patriarchacie Moskiewskim za sprawy zagraniczne – stwierdził, że w walce z sekularyzmem i liberalizmem jednym poważnym sojusznikiem prawosławia pozostał katolicyzm. Hilarion powiedział, że po upadku systemu komunistycznego wszystkie państwa Europy znalazły się w jednej kulturowej przestrzeni zdominowanej przez siły dążące do stworzenia „nowego masowego człowieka odciętego od korzeni, w szczególności kultury religijnej”. „Wszyscy znaleźliśmy się w jednej łodzi” – stwierdził Hilarion. Wspólny front prawosławia i katolicyzmu przeciwko sekularyzacji i ateizmowi jest możliwy, mimo różnic je dzielących. Hilarion podkreślił, że w czasach minionych często dochodziło do takiego współdziałania. W wiekach XVII i XVIII prawosławni studiowali w katolickich uczelniach i nikomu to nie przeszkadzało. Przypomniał także wspólne działania obu odłamów chrześcijaństwa przeciwko zagrożeniu ze strony islamu w obronie Bizancjum. Na pytanie o dotychczas preferowany przez prawosławie dialog z protestantami, Hilarion jednoznacznie stwierdził, że w chwili obecnej nie jest on możliwy. Liberalne tendencje przez ostatnie 30 lat dokonały ogromnego spustoszenia w Kościołach protestanckich w Europie i Ameryce Północnej. Dotyczy to fundamentalnych kwestii, takich jak wizja człowieka, antropologia i stosunek do seksualności. Także dopuszczenie do praktyk kapłańskich kobiet jest dla prawosławnych nie do przyjęcia. „To wszystko bardzo utrudnia dialog z protestantami, dlatego nasza Cerkiew była zmuszona w ostatnich latach zaprzestać kontaktów z szeregiem Kościołów w Europie i Ameryce” – powiedział Hilarion. Dodał, że w tej chwili możliwa jest współpraca tylko z tymi protestantami, którzy tak jak katolicy i prawosławni są wierni nauce chrześcijańskiej.
Na pytanie o ostatnie kontakty Cerkwi prawosławnej z Kościołem katolickim w Polsce – Hilarion podkreślił, że za dramatyczne karty w historii najnowszej między naszymi narodami odpowiedzialność ponosi „komunistyczna ideologia”. To ona była motorem agresji na Polskę w 1920 roku. I sam zadaje sobie pytanie: „Na jakim fundamencie możemy się pojednać? Co jest dla nas wspólne? Odpowiedź jest jasna – tradycja chrześcijańska, która przez wieki wywarła decydujący wpływ na ukształtowanie charakteru obu narodów”.
Hilarion wyraził też przekonanie, że uda się przekonać przeciwników takiej linii postępowania po stronie prawosławnej, upatrującej w katolicyzmie i Rzymie głównego wroga. Energię tych przeciwników należało by skierować na walkę z wrogiem prawdziwym, czyli z siłami, które naprawdę zagrażają stabilności z zdrowiu społeczeństwa i chrześcijaństwu – zakończył.
Na podst. „Niezawisimaja Gazieta” (dodatek religijny”, 15.09.2010)
Zwycięstwo prowokacji? Ulica nie jest miejscem do modlitwy, jak stwierdził w jakimś zapewne wielkim natchnieniu, kanclerz kurii warszawskiej, ks. G. Kalwarczyk, dlatego też corocznie na ulicach polskich miast odbywają się modlitewne procesje na Boże Ciało. Oczywiście poza Krzyżem, który upamiętniał smoleńską ofiarę życia blisko stu osób i wokół którego zbierały się tysiące Polaków, do usunięcia z polskich ulic jest jeszcze wiele innych – nie wiem tylko, czy dzielnych borowców, którzy taką wielką dzielnością wykazali się, by zabezpieczyć życie Prezydenta Kaczyńskiego, wystarczy, by te krzyże powydzierać. Ale może esbecy pomogą wprawieni w walce z duchowieństwem? Może bojówki czerwonych? A może i co gorliwsi w schlebianiu się ciemniackiej władzy księża? Dożyliśmy osobliwych czasów, w których, tak jak za czasów „rządów” band komunistycznych z sowieckiego nadania, bezkompromisowo i bezwzględnie walczy się z religijnością Polaków. Novum jednak stanowi w obecnej sytuacji to, że do tejże walki włączają się sami księża, nawet niektórzy księża biskupi, co w rezultacie prowadzi do niezwykle egzotycznego sojuszu tychże księży nie tylko z piekielnymi tchórzami stojącymi na czele polskiego państwa (ludźmi wyjątkowej podłości, co pokazały ostatnie miesiące), ale i... z komunistami, którzy już zwietrzyli okazję do nowej, ostrej walki z Kościołem i kują żelazo (pisząc „Kościół” mam na myśli osoby wierzące w Chrystusa i wierne Chrystusowi). Ruch księży patriotów w nowoczesnej odsłonie – no kto by pomyślał jeszcze jakiś czas temu. Jakież gigantyczne musi być tchórzostwo i jakaż niewyobrażalna głupota tych, którzy podstępem wyrywają Krzyż z miejsca, w którym gromadziło się tylu ludzi dobrej woli, by zwyczajnie modlić się za poległych. Ci tchórze i głupcy bardziej boją się tego, co ten Krzyż ze sobą przyniósł, czyli duchowego jednoczenia się wielu Polaków, aniżeli tego, jak wielką kompromitację tego typu podstępne działania na tychże tchórzy i głupców sprowadzają. Normalni politycy w normalnym kraju – bez względu na „opcję polityczną” – gdyby doszło do takiej tragedii i gdyby taka była reakcja tysięcy obywateli, jak ta, której świadkami była nie tylko Polska, ale i cały świat – pielęgnowaliby tego ducha wspólnoty i na tymże zjednoczeniu, na takiej odnowionej solidarności budowaliby nowy ład. W kraju rządzonym przez tchórzy i głupców jednak tego typu wartości są największym zagrożeniem. Tchórz boi się ludzi odważnych, a głupiec ludzi mądrzejszych od siebie. Tchórzostwo i głupota, idąc zwykle w parze, prowadzą jednak najczęściej do bardzo opłakanych skutków. Tchórz i głupiec czyniąc coś podstępem i dopinając swego, sądzą, że w ten sposób sprawa została zamknięta. Dla tchórza i głupca – może. Dla ludzi odważnych i mądrych – na pewno nie. Wprost przeciwnie – ludzie odważni i mądrzy mają namacalny dowód, z jakimi to „władzami Polski” mają do czynienia. Ten finał zresztą był do przewidzenia – Krzyż tak mocno kłuł w oczy ciemniaków, iż nie byli w stanie tego wytrzymać – rwali włosy z głowy, tupali, zapluwali się, byleby nareszcie wyrwać Krzyż, byleby zniknął. Czyż ci ludzie w swej skrajnej, uderzającej tępocie sądzą, że Polacy w ten sposób zapomną o zbrodni smoleńskiej i że przestaną oddawać cześć zabitym 10 kwietnia? I już wiedzą – owi odważni i mądrzy Polacy, którzy mężnie świadczyli o swojej miłości do Ojczyzny i o swym oddaniu Krzyżowi – że te władze trzeba jak najszybciej postawić przed Trybunałem Stanu. Jako władze działające wbrew polskim obywatelom. Ludzi odpowiedzialnych za dzisiejszą akcję i jej „dzielnych” wykonawców powinna natomiast spotkać kara zakazu jakiejkolwiek służby publicznej. FYM
Staniszkis Ukraina uważa Gruzję za pomnik Kaczyńskiego W rozmowie z Rymanowskim i Nałęczem dotyczącym sprawy usunięcia Krzyża Smoleńskiego Staniszkis nawiązała do swojej wizyty sprzed paru dni na Ukrainie i w kontekście walki Komorowskiego z wizja pomnika Lecha Kaczyńskiego. Powiedziała, że na Ukrainie uważają, że to właśnie Gruzja jest pomnikiem Lecha Kaczyńskiego. Dodała, że Białoruś teraz przez Gruzje szuka zbliżenia z Unią. Dodała, że na Ukrainie uważają rządy obecnej ekipy za cofnięcie się do tyłu i zarzuceni linii Giedroycia w której to Polska ma pełnić rolę pomostu. Czujny ideologicznie Rymanowski w chwili gdy Staniszkis zaczęła przedstawia Lech Kaczyńskiego jako wielkiego męża stanu natychmiast zareagował ucinając ten temat . Staniszkis przestrzegła Komorowskiego , aby w czasie najbliższej wizyty nie spotkał się z Janukowyczem w Charkowie, bo byłby to policzek dla tego ostatniego i całej Ukrainy, dl aktórj Charków to symbol okupacji rosyjskiej i sowieckiej. Lech Kaczyński, mąż stanu, szanowany, ba uważany w Gruzji za bohatera narodowego z jednej strony i serwilista szarpiący się ze staruszkami o Krzyż Smoleński, Wesoły Bronek, który zafundował całej Polsce wielotygodniowy spektakl inauguracyjny swojej prezydentury. Jeśli ktoś miał nadzieje, że Komorowski dorośnie do „ukradzionej„ dzięki mediom prezydentury to już teraz srodze musiał się rozczarować. Serwilizm, termin, pojecie, które jednoznacznie kojarzy się z Tuskiem , Komorowskim, Sikorskim ,.Platformą. Czy ktokolwiek zarzucił Lechowi Kaczyńskiemu , ba skojarzył z nim ten termin. Ani on, ani Jarosław Kaczyński nie muszą przejmować się istnieniem tego słowa. Tusk, Sikorski, Komorowski. Serwilizm, kondominium, wasal, polityka na klęczkach. Rymanowski wczoraj dodał oprócz rozkładu pastwa również zjawisko lekceważenia Tuska przez Rosjan. Marek Mojsiewicz
Linki do wypowiedzi Jana Rokity dotyczące Tuska, Kaczyńskiego , Unii, islamu Sikorskiego jednomandatowych okręgów wyborczych, modernizacji , systemie prezydenckim, manipulacjach niemieckich przy Traktacie Lizbońskim tutaj
„Doktryna Mojsiewicza” to doktryna opierająca się na trzech strategicznych kierunkach które powinny wyznaczać politykę Polski Odbudowa I Rzeczpospolitej w ramach Unii Europejskiej , budowę sojuszu ,którego celem byłoby okrążenie i osłabienie Rosji oraz budowę Zjednoczonego , Federalnego Państwa Europejskiego
Doktryna Mojsiewicza synteza polityki jagiellońskiej i polityki piastowskiej czytaj tutaj
Linki do wypowiedzi Michalkiewicza, Juszczenko, Tuska ,Sikorskiego ,Putina , Rokity, Brzezińskiego, Krasnodębskiego, Dudka, Staniszkis, Kaczyńskiego „ Stronnictwo Pruskie i Jagiellońskie cz 2 „
Krzyż złożony w kaplicy....kiedy pogrzeb? Przyjdzie kolej na następne krzyże. Antykrucjata nie może zatrzymać się na jednym zwycięstwie
1. Usunięty krzyż jest teraz w kaplicy. Został tam złożony jak nieboszczyk, którego trzeba jeszcze tylko zanieść na cmentarz i pochować. Dyskretnie, bez niepotrzebnego szumu i rozgłosu. Najlepiej w nocy albo wczesnym rankiem...
2. Ostatnim księdzem, który modlił się pod smoleńskim krzyżem, był ksiądz Małkowski. Kuria udzieliła mu za to reprymendy i przypomniała, że ma zakaz odprawiania publicznych mszy, nałożony jeszcze w stanie wojennym i dotychczas nie odwołany.
Słusznie kuria warszawska troszczy się o księdza Małkowskiego. Grzegorz Piotrowski i pozostali oprawcy księdza Popiełuszki są przecież już od dawna na wolności. Pamiętam, jak na procesie toruńskim Piotrowski zeznawał, że się zastanawiali, kogo porwać – Popiełuszkę czy Małkowskiego. Wybór padł na Popiełuszkę...
3. Krzyż smoleński już nie razi wrażliwych oczu i czułych serc, swoją bezczelną obecnością w przestrzeni publicznej. Przestrzeń publiczna – to pojęcie zrobiło w ostatnich tygodniach wielką karierę. Krzyż nie może stać w przestrzeni publicznej, tylko w kościelnej, uważanej za prywatną. Czy przyjdzie kolej na następne krzyże? Czy przyjdzie kolej na zakaz procesji Bożego Ciała, które też odbywają się w przestrzeni publicznej? Sądzę, że nie trzeba będzie długo czekać, aż i takie żądanie zostanie postawione. Antykrucjata nie może się zatrzymać po jednym zwycięstwie.
4. Na transparentach antykrzyżowców widziałem hasło – chcemy koła zamiast krzyża! Oryginalne i dowcipne to zawołanie nie jest jednak całkiem nowe – wszak już byli tacy, którzy zamiast krzyża chcieli czerwonej gwiazdy czy sierpa i młota.
5. Przeciwnicy krzyża – wygraliście, choć nie do końca. Usunęliście krzyż, ale nie usunęliście ludzi, którzy nadal chcą się modlić. Kiedy ich przeniesiecie do kaplicy? Janusz Wojciechowski
Zerwali flagę, wyrzekli się tradycji Skandal na meczu piłkarskim w Łodzi jest tylko przedsmakiem tego, co może się dziać w czasie Euro 2012. wcześniej czy później z tym problemem będą musieli się zmierzyć Michel Platini i Grzegorz Lato. 4 września br. na stadionie Widzewa rozegrany został mecz towarzyski Polska-Ukraina, zakończony remisem. Spotkanie piłkarskie przebiegało w dobrej atmosferze, bez awantur, a kibice obu drużyn narodowych siedzieli spokojnie między sobą. Na trybunach pojawili się m.in. Lech Wałęsa, Grzegorz Lato i minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski. Na mecz przyjechali także kibice Unii Tarnów. Zabrali oni ze sobą 13-metrową flagę, którą powiesili w centralnym miejscu płotu okalającego boisko. Na fladze widniały biało-czerwone barwy i godło państwowe z orłem w koronie, a także herby trzech najstarszych polskich klubów piłkarskich Lechii Lwów, Czarnych Lwów i Pogoni Lwów, pięciokrotnego mistrza kraju. Na fladze dodatkowo umieszczony został napis “Lwów kolebką polskiego piłkarstwa”. Flaga ta wisiała spokojnie przez dwie i pół godziny. Jednak na pięć minut przed rozpoczęciem meczu ochroniarze zerwali flagę, rzucili na ziemię i zabrali mimo protestów ze strony kibiców z Tarnowa. Ci ostatni tak to relacjonują: “Ta bezczelna kradzież połączona z profanacją barw narodowych na oczach tysięcy ludzi i obiektywów telewizyjnych kamer przeszła praktycznie bez echa. Zszokowani rozmawialiśmy z kibicami Widzewa, którzy zobowiązali się odzyskać flagę. Okazało się, że możliwe to będzie dopiero po meczu, a zerwanie flagi odbyło się na żądanie PZPN-u, gdyż cytuję: “Ukraińcy zagrozili, że nie wyjdą na boisko”(!). Chcemy podkreślić, że flaga powstała, żeby upamiętnić kluby, które dały początek polskiej piłce nożnej, a więc także PZPN-owi oraz reprezentacji, na której mecz przyjechaliśmy. Flaga nikogo nie obraża i nie zawiera żadnych treści czy znaków, które mogłyby stać się pretekstem do waśni, nienawiści czy innych negatywnych emocji. Czy to samo można powiedzieć o akcji ochrony na polecenie PZPN-u? Czy polski związek może współuczestniczyć w profanacji barw narodowych Polski w imię podlizywania się sąsiadowi?(…) Czy po to człowiek wydał 70 zł na bilet i jechał cały dzień przez pół Polski, żeby zostać bezczelnie okradzionym ze swojej własności i godności?”.
Na znieważenie barw narodowych i godła państwowego nikt z oficjalnych gości nie zareagował, choć wszyscy cały incydent widzieli doskonale. Po Lechu Wałęsie i Grzegorzu Lacie (b. senatorze SLD) trudno jest się spodziewać, by stanęli w obronie flagi, zwłaszcza że o historii Lwowa wiedzą zapewne niewiele. Jednak minister Kwiatkowski (b. sekretarz premiera Jerzego Buzka, skądinąd znany mi osobiście ze szlachetnej pracy społecznej na rzecz osób niepełnosprawnych) z racji sprawowanej funkcji nie może nie reagować. Jego milczenie jest bowiem zarówno akceptacją zniewagi, jak i zielonym światłem dla podobnych tego typu wydarzeń, które za dwa lata mogą dziać się na stadionach. Na ten skandal zareagowali jedynie kibice odrodzonej w zeszłym roku Pogoni Lwów. W swoim oświadczeniu napisali “W przypadku niemożności wykrycia winnych przez władze PZPN zastrzegamy sobie prawo do wystąpienia do prokuratury o wszczęcie postępowania wyjaśniającego możliwość popełnienia przestępstwa przez firmę zabezpieczającą obiekt. Odpowiedzialność karna za naruszenie zasady poszanowania państwowych symboli wynika z kodeksu karnego. Za publiczne znieważenie, zniszczenie, uszkodzenie lub usunięcie godła, sztandaru, chorągwi, bandery, flagi lub innego znaku państwowego grozi grzywna, kara ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku. W związku z tym prosimy wszystkie osoby posiadające jakiekolwiek materiały, które mogą pomóc w wykryciu sprawców przestępstwa o kontakt: administrator@pogonlwow.pl. Wszelkie materiały i informacje będą nam bardzo pomocne”. Kibice ze Lwowa dodają także, że zaledwie kilka tygodni temu ukraińska drużyna Karpaty Lwów, występująca w lidze ukraińskiej, przyjęła jako wyjazdowe barwy – uwaga! – czerwono-czarne koszulki na cześć Stefana Bandery i jego zbrodniczej organizacji UPA. Do tej pory nie zareagowały na to ani władze PZPN, ani polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych.
W tym miejscu trzeba podkreślić, że sytuacja na Ukrainie jest naprawdę zła, i to nie tylko od strony gospodarczej. Gwałtowny rozwój nacjonalizmu przygotowaniom do Euro 2012 raczej nie pomaga. Według danych Ukraińskiego Centrum Badań Społecznych “Socioinform”, w wyborach samorządowych, które mają odbyć się na Ukrainie już 31 października br., zwycięstwo w skali krajowej, zwłaszcza we wschodnich i południowych obwodach, przypadnie Partii Regionów prezydenta Wiktora Janukowycza. Natomiast w zachodnich – antypolskiej i antysemickiej partii Swoboda. Według tych danych partia ta zyska we Lwowie 25 proc. głosów, a w Tarnopolu aż 33 proc., co jest zapowiedzią kolejnych konfliktów na tle narodowościowym. Co gorsza, Swobodę poparł także patriarcha Filaret z Kijowa, zwalczany przez inne odłamy Cerkwi prawosławnej, co tylko doleje oliwy do ognia w sporach wyznaniowych, które społeczeństwem ukraińskim targają od wielu lat. Na dodatek konflikt o wprowadzenie do urzędów języka rosyjskiego, którym posługuje się jako językiem ojczystym ponad jedna trzecia obywateli, jeszcze bardziej rozsadzi Ukrainą od wewnątrz. I jak w takiej atmosferze mają odbywać się międzynarodowe mecze piłkarskie? Jest to pytanie, na które ani Michel Platini, ani Grzegorz Lato wciąż odpowiedzieć nie chcą. Jednak wcześniej czy później z tym problemem będą musieli się zmierzyć. Oby nie było tylko za późno.
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Krzyż Pański z p. Zakajewem Dziś dwa aktualia - i moje stanowisko: 1) Nie ma ŻADNEJ formalnej różnicy między Ludźmi z Krzyżem – a człowiekiem, który stałby sobie pod Pałacem Namiestnikowskim z opartym o ziemię parasolem. Postaliby sobie jeszcze parę miesięcy, w styczniu-lutym by się im znudziło – i Krzyż powędrowałby w cieplejsze miejsce. Nie należało więc robić NIC. Ale jeśli Władza powiedziała, że trzeba Krzyż usunąć – to trzeba go było usunąć. Nawet gdyby trzeba było strzelać. Nie ma nic gorszego niż Bezsilna Władza. A w ogóle to Krzyż należało poskubać na drzazgi, sprzedać jako 300.000 relikwii po 20 zł – i byłoby jak raz na pomnik... 2) Jestem zdecydowanym przeciwnikiem „Republiki Iczkerii”, muzułmańskich terrorystów i w ogóle „prawa narodów do samostanowienia”. Moje sympatie są po stronie p. Ramzana Kadyrowa, który znakomicie rządzi Czeczenią. Jednak nie widzę dostatecznych powodów, by wydawać p. Ahmeda Zakajewa Rosjanom: żadnego przestępstwa w Polsce nie popełnił, a Rosjanie są znani z tego, że rzekome przewiny potrafią wyolbrzymiać. Więc: NIE!
Nie płacić bezrobotnym! Jak Państwo wiecie, od lat uczciwie głoszę tezę, że jeśli mamy w skarbie jakieś pieniądze, to lepiej je zamrozić, spalić, wydać na potańcówki, na wojnę lub wyprawę na Marsa – niż dać choćby złotówkę bezrobotnemu. Lepiej pieniądze zmarnować, niż dać je komuś za darmo. Dawanie za darmo oznacza bowiem demoralizację ludności. To zaś ma tragiczne skutki długofalowe – a nawet sporo krótkofalowych: otrzymujący zasiłek nie ma co robić – i albo się wykoleja, albo z nudów wstępuje do antypaństwowych organizacji… na które często jeszcze otrzymuje dotacje! Ale chodzi nie tylko o aspekt moralny – ale o wprost gospodarczy! Wyobraźmy sobie, że mamy 10 robotników zarabiających po 3000 zł. Każdemu z nich zabiera się z zarobków w formie podatku 80 zł – i z tego funduje się bezrobotnemu (zakładamy, że bezrobocie wynosi 10%) te 900 zł zasiłku (to nie tylko gotówka – tam mieści się opłacenie ubezpieczenia chorobowego, emerytalnego i inne, drobniejsze świadczenia). Oznacza to, że zamiast płacić robotnikowi 2910 zł, płacę te 3000. Jeśli warsztat produkuje pralkę za 1000 zł, a koszty robocizny to 1/3 kosztów produkcji, to wynika z tego, że mógłby produkować te pralkę za 970 zł. Niby niewiele – ale zawsze różnica jest… Powiedzmy jednak, że likwidujemy zasiłki dla bezrobotnych. Bezrobotni zaczynają chodzić od drzwi jednej fabryki do drzwi drugiej, mówiąc: „Ja mogę zamiast za 3000 pracować za 2500…”! W rzeczywistości punktem równowagi będzie chyba pensja ok. 2700 – do tego poziomu spadną, w wyniku nacisku podaży wolnej siły roboczej, zarobki robotników (niech ekonometrzy mnie poprawią, jeśli mylę się o jakieś 50 zł, bo to na zasadzie reguły kciuka). Tym samym pracodawcy będą mogli za tę sama sumę zatrudnić nie dziesięciu, a jedenastu robotników. Uwaga: cena pralki spadnie już poważniej – do 900 złotych… A w rzeczywistości jeszcze bardziej! A to dlatego, że część pracodawców uruchomi dzięki tym pracownikom drugą zmianę – i koszt znów spadnie, bo maszyny będą się znacznie szybciej amortyzować (teraz przez 2/3 doby stoją bezczynnie). Cena pralki spadnie do 850 zł. Tu Czerwoni będą wrzeszczeć standardowo: „Dlaczego klasa robotnicza ma wziąć na swoje barki ciężar wychodzenia z kryzysu?!?” Jest to oczywista bzdura. Zauważmy przede wszystkim, że wprawdzie 10 robotników zarabia po 210 zł mniej (już nie płacą tych 90 zł na zasiłek) jednak jedenasty zarabia zamiast 400 zł w gotówce – 2700. Oczywiście on mógłby woleć dostawać te 400 + drugie 400 w rozmaitych perkach i nie robić nic – ale właśnie tego chcemy uniknąć. Ludzie, zdaje się, domagają się pracy? No więc…? Ale przecież ten robotnik czasem chce kupić pralkę (czy cokolwiek) i pralkę tę kupi o 150 zł taniej. Oczywiście ten z fabryki pralek kupuje lodówkę, a ten z fabryki lodówek pralkę – ale przecież to zjawisko zachodzi w prawie każdej branży. W rzeczywistości przeciętny robotnik straci więc tylko 60 złotych! Jednak przy niższej cenie znacznie wzrośnie eksport polskich pralek. Wzrosną zyski przedsiębiorców, którzy będą teraz chcieli uruchomić już nie drugą, a trzecią zmianę. W wyniku tego cena siły roboczej pójdzie nieco w górę – i okaże się, że robotnik nie tylko nie stracił, ale nawet nieco zarobił. Przedsiębiorca na pralce też nie zarobi więcej – ale przecież więcej ich sprzeda, więc przy tej samej marży zysku będzie miał większe dochody i być może zainwestuje je w drugą linię produkcyjną pralek. Z braku siły roboczej zatrudni przyjeżdżających zza granic Białorusinów, Niemców, Słowaków, Ukraińców. Ci z kolei będą musieli tu jeść, dzięki czemu zarobi rolnik, hodowca, młynarz, masarz, piekarz, rzeźnik – itp., itd. Dobrobyt zacznie się (pomalutku, acz nieco szybciej niż w nie posiadających infrastruktury Chinach) rozszerzać na cały kraj. Pod warunkiem, że podburzających robotników agitatorów socjalistycznych (z przywódcami socjalistycznych i „chrześcijańsko-d***kratycznych” partyj europejskich na czele) szybko i sprawnie poślemy do obozów reedukacyjnych.
Jest to krok zapewne drastyczny, ale sytuacja dojrzała do drastycznych rozwiązań. Bo w tej chwili po prostu toniemy. Doszło do tego, że Europejski Bank Centralny nielegalnie (jest to sprzeczne z traktatem z Maastricht) dodrukowuje €uro – i wykupuje za to greckie, portugalskie i hiszpańskie obligacje. P. dr Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP, odbył niedawno chat na forum „Pulsu Biznesu”, a z pierwszym pytaniem wparował Czytelnik o pseudonimie {~JKM}(nie ja, gdyby ktoś pytał…). Pytanie brzmiało: „Jakie byłyby skutki ekonomiczne i społeczne, gdyby zrealizować postulaty Janusza Korwin-Mikkego?”. P. Rybiński spokojnie odparł: „Żeby je zrealizować, Polska musiałaby wystąpić z Unii Europejskiej. Postulaty JKM to kwintesencja kapitalizmu, jeszcze nikt nie wymyślił lepszego systemu gospodarczego. Bez szans do przeprowadzenia w socjalnej Europie. Jak już opadłby kurz po szoku, to Polska rozwijałaby się w tempie 10% rocznie”. Na swoim blogu skomentowałem to następująco: „Ocenę uważam za pesymistyczną, liczyłbym raczej na powyżej 12% – ale opinia p. Doktora jest trzeźwa”. Chyba kurzu byłoby więcej niż szoku. Z uwagi na spadek cen większość ludzi odczułaby to pozytywnie. Kurz powstałby stąd, że pobankrutowałaby, a raczej zamknęła działalność, część firm będących pasożytami – i przerzuciłaby się na konkretna pracę. A pracownicy musieliby się przenosić. Na pewno straciłyby zajęcie np. firmy leasingowe – bo cały ten leasing ma sens tylko dlatego, że mamy absurdalny system podatkowy. Nie tylko podatkowy – i nie tylko w Polsce i w Europie.
Właśnie znajomy mi doniósł, że w Kalifornii aresztowano człowieka, który chciał kupić Porsche za 150 tys. $, płacąc gotówką! Powód? Podejrzenie o pranie brudnych pieniędzy! Faszyzm czyni naprawdę szybkie postępy!
Izolacja od nieludzkiego świata Panna Natascha Kampuschówna w wieku dziesięciu lat została porwana przez 44-letniego Wolfganga Prikropila – i przez osiem lat więziona w pomieszczeniu 3×4 pod podłogą, mając do dyspozycji tylko radio. Była bita, wykorzystywana płciowo, wiązana... Horror! Motłoch interesują „te sprawy”. Ludzi rozsądnych – co innego. Zgodnie z teorią powinna wyglądać jak zaszczute zwierzątko, być na poziomie umysłowym 13-latki. Tymczasem panna Kampuschówna jest znacznie inteligentniejsza od rówieśniczek, a nawet dysponuje na ogół większą od nich wiedzą! Psychologów to zdumiewa. Tymczasem przyczyny są dwie. Obie oczywiste. P. Kampuschówna NIE chodziła do szkoły – przy czym nie tyle chodzi o program szkolny, który jest dziś ogłupiający, lecz o to, że w szkole przebywa się ze stadem Bandarlożek i Bandarlogów, które paple bez sensu i prześciga się w robieniu wygłupów – a Ona przebywała wprawdzie z paranoikiem, ale człowiekiem dojrzałym – a w radio słyszała na ogół ludzi dojrzałych. „Z kim przestajesz – takim się stajesz” - dzieci wychowywane razem z innymi dziećmi utrzymują poziom zdziecinnienia o wiele dłużej. Dziecko wychowywane w rodzinie stara się naśladować rodziców, starsze rodzeństwo – a nie rówieśników!!! W szkole równa do klasy. Drugim, jeszcze chyba poważniejszym powodem, dla którego intelekt p. Kampuschówny jest na względnie wysokim poziomie, jest to, że NIE oglądała przez te osiem lat telewizji, Kto pozwala dzieciom oglądać telewizję – ten nieuchronnie powoduje, że dziecko 18-letnie jest umysłowo na poziomie 15-latka - a nawet znacznie gorzej. Dziś do szkoły pod przymusem chodzą wszystkie dzieci – i praktycznie wszystkie oglądają też telewizję. Rządzącym socjalistom (wszystko jedno: tym „czerwonym” jak i „czarnym”, czyli ChaDekom) zależy bowiem na tym, by ludzie byli jak najgłupsi. W tym celu opłata za oglądanie telewizji jest ściągana w postaci obowiązkowego abonamentu – a samo oglądanie jest bezpłatne. I to wciąga. Gdyby przy wejściu do kina obowiązkowo zdzierano opłatę za frytki, i każdemu widzowi wydawano frytki w dowolnej ilości, to ludzie staliby się dwa razy grubsi – nieprawdaż? Więc dzięki abonamentowi telewizyjnemu stają się dwa razy głupsi! I o to IM chodzi. Nie ma żadnej technicznej przeszkody, by wprowadzić telewizję płatną. By obejrzeć konkretny program każdy musiałby wrzucić konkretny pieniążek. Jak za jazdę taksówką. Wtedy ludzie oglądaliby tylko to, co chcą – a nie sieczkę jak leci. Ale IM właśnie bardzo zależy na tym, by ludzie nieustannie mieli mózg macerowany głupotami serwowanymi przez wysoko opłacanych pachołków reżymu zwanych „prezenterami”, „redaktorami” itp. Więc, można powiedzieć, p. Kampuschówna przeżyła osiem ciężkich lat – ale uniknęła najgorszego: niszczenia mózgu w dzisiejszym nieludzkim świecie.
Teraz chcą Ją przywrócić do „normalności”. JKM
Dwie komisje. Pojednanie na rosyjskich warunkach 25 maja odbyło się w naszym Sejmie wspólne posiedzenie komisji spraw zagranicznych polskiego Sejmu oraz delegacji komitetu do spraw międzynarodowych rosyjskiej Dumy Państwowej. Posiedzeniu przewodniczyli obydwaj szefowie komisji Andrzej Halicki z PO oraz komitetu Konstantin Kosaciow z rządzącej w Rosji partii "Jedinaja Rossija". Był to widomy znak wyraźnej poprawy stosunków pomiędzy Rosją a Polską, a raczej pomiędzy Platformą Obywatelską a tzw. jedinorosami. Punktem przełomu stała się - jak wskazywali deputowani rosyjscy - katastrofa smoleńska 10 kwietnia. Posiedzenie trwało cały dzień i podzielone zostało na pięć sesji tematycznych, obejmujące przeróżne kwestie, m.in. problemy gospodarcze, umacnianie bezpieczeństwa w Europie, zwalczanie piractwa i terroryzmu morskiego, handlu ludźmi oraz narkotykami.
Konstantin Kosaciow koryguje historię Polski Na początku omawiano sporne problemy historyczne wpływające na pogorszenie dobrosąsiedzkich relacji naszych krajów. W ramach tej dyskusji głos zabrał prof. Adam Daniel Rotfeld - polski współprzewodniczący grupy do spraw trudnych oraz dr Andrzej K. Kunert - nowy sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa (zastępujący tragicznie zmarłego w Smoleńsku Andrzeja Przewoźnika). Ich trud nie na wiele się zdał, gdyż rosyjski współprzewodniczący obrad Konstantin Kosaciow w swym podsumowaniu dyskusji wypowiedział kilka bulwersujących dla Polaków tez. Zarzucił on Polakom, że koncentrują się na polskich krzywdach, jakie nasz kraj zaznał z ręki Rosjan, natomiast zapominają o rosyjskich krzywdach z rąk Polaków. Wszak było tak, że gdy Polska była silniejsza od Rosji, to Polacy krzywdzili Rosjan, a gdy układ sił w ostatnich stuleciach się zmienił na korzyść Rosji, to konsekwencje tego ponosili Polacy. Wynikałoby z tego, że bilans krzywd jest wyrównany i nie ma o co toczyć spory. Pan Konstantin Kosaciow zapewne słuchał swoich rosyjskich ekspertów historycznych i nie słyszał z ich ust o takich rosyjskich ekscesach, jak rzeź Pragi przez rosyjskiego bohatera narodowego Aleksandra Suworowa - przedstawianego w Rosji jako wzór cnót (w Rosji są wciąż szkoły kadetów noszące nazwę suworowskich), nagminne mordowanie rannych powstańców podczas tłumienia Powstania Styczniowego 1863 roku, przymusowa rusyfikacja szkolnictwa i kultury w Priwislińskim Kraju itp. O znajomości historii najnowszej przez pana K. Kosaciowa świadczy fakt, że dla zrównoważenia polskich oskarżeń o haniebny pakt Stalina z Hitlerem w sierpniu 1939 roku zarzuca on Polsce udział w równie haniebnym pakcie monachijskim w 1938 roku. Co więcej, Polska wykorzystała - jego zdaniem - słabość Rosji bolszewickiej, by podczas konferencji pokojowej w Brześciu wymusić ustępstwa korzystne dla siebie. Pan Kosaciow zapomniał, że Polska była wtedy okupowana przez państwa centralne i Rosja bolszewicka jedynie zrezygnowała na ich rzecz ze swych praw do dawnego zaboru rosyjskiego. Wszak Polska stała się podmiotem prawa międzynarodowego, odzyskując niepodległość 11 listopada 1918 roku, zaś pokój brzeski zawarto w marcu 1918 roku. Co się tyczy konferencji monachijskiej, to jak powszechnie wiadomo - Polska nie była jej uczestnikiem i za jej wyniki nie ponosi odpowiedzialności. Nikt z obecnych na posiedzeniu historyków polskich, ani z lepiej w polskiej historii wyedukowanych posłów nie zabrał głosu, by skorygować wypowiedź rosyjskiego polityka.
Marszałek S. Niesiołowski chyli czoła przed demokracja rosyjską Dla równowagi zaznaczę równie kompromitującą wpadkę wicemarszałka Sejmu prof. Stefana Niesiołowskiego z PO. W swym przemówieniu podkreślił on, że jest niezmiernie szczęśliwy, mogąc powitać w Warszawie przedstawicieli demokratycznie wybranej Dumy Państwowej. By popisać się swoją znajomością najnowszej historii Rosji, wicemarszałek powiedział, że dotychczas Duma kojarzyła mu się z postacią marynarza Żelezniakowa, który na polecenie bolszewików ową Dumę rozpędził. Pan wicemarszałek jest profesorem biologii i zna się znakomicie na insektach, natomiast ze znajomością historii Rosji jest już gorzej. Duma carska, wybierana w wyniku zdobyczy rewolucji demokratycznej 1905 roku, nie była nigdy pełnoprawnym parlamentem i minister carski zabierając w niej głos, tak się zgodnie z prawdą wyraził: "U nas w Rosji, chwała Bogu, nie ma parlamentu". Epizod wspomniany przez pana wicemarszałka dotyczył Konstytuanty (po rosyjsku Ućrieditielnoje Sobranije) wybranej w głosowaniu demokratycznym już po zdobyciu władzy przez bolszewików w końcu 1917 roku. Ponieważ wybory wygrały wrogie wobec bolszewików demokratyczne stronnictwa socjalistyczne, Lenin i Trocki postanowili Konstytuantę rozpędzić. Zadanie to wykonał dowódca straży Pałacu Taurydzkiego, w którym odbywało się pierwsze i jedyne posiedzenie Konstytuanty, marynarz Anatolij Żelezniakow - zwolennik ruchu anarchistów. Porównywanie dzisiejszej rosyjskiej Dumy Państwowej do demokratycznie wybranej Konstytuanty jest jawnym nadużyciem, gdyż w putinowskiej Rosji nie ma wolnych i nieskrępowanych wyborów do parlamentu. Stwierdził to zresztą nasz kolega Michał Orzechowski na konferencji prasowej Kosaciowa i Halickiego, porównując deputowanych Dumy do odgórnych mianowańców oraz rady bojarskiej przy carze. Zapytał on przy sposobności posła A. Halickiego, dlaczego Rosja nie wpuszcza do siebie obserwatorów z OBWE dla obserwowania uczciwości wyborów? Widocznie ma coś do ukrycia w tej materii.
K. Kosaciow, zapytany na tej konferencji prasowej przez polskich dziennikarzy o list 5 Rosjan do polskich gazet, odparł, iż nie mają oni kompetencji do zabierania głosu, gdyż nie znają wyników śledztwa w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Tymczasem sygnatariusze listu protestowali przeciwko przemilczaniu w rosyjskich mediach treści orędzia Jarosława Kaczyńskiego do Rosjan i uprzedzali Polaków, że interesy władz rosyjskich oraz narodów sąsiadujących z Rosją nie są zbieżne. Na inne pytania K. Kosaciow odpowiadał z podobną precyzją.
W Polsce panuje bezbrzeżna rusofobia Na zakończenie konferencji prasowej wystąpił rosyjski dziennikarz, który po rosyjsku zarzucił polskim dziennikarzom rusofobię, zaś dla zilustrowania dramatycznych skutków antyrosyjskiej kampanii w polskich mediach już po polsku opowiedział historię, jak Rosjance mieszkającej w Polsce jej dzieci powiedziały: "Mamo, wracaj do Moskwy, bo Rosjanie zabili nam naszego prezydenta". Chciałem zapytać go o więcej szczegółów tej historii, jak również o proponowane przez niego środki zaradcze, ale on po zakończeniu konferencji prasowej wybiegł gdzieś w ślad za wychodzącym K. Kosaciowem i ulotnił się. W odróżnieniu od polskich posłów, którzy w swych wypowiedziach demonstrowali panujący w polskim Sejmie pluralizm, polemizując niejednokrotnie ze sobą, rosyjscy deputowani wobec Polaków demonstrowali jednolitą postawę. Z ich wypowiedzi nie sposób było wywnioskować, czy do Polski wysłano delegację złożoną z przedstawicieli jednej frakcji parlamentarnej - "jedinorosów", czy też również z innych. Biuro prasowe Sejmu niestety nie podało składu partyjnego delegacji Dumy. Dopiero z internetu dowiedziałem się, że pierwszy wiceprzewodniczący komitetu Leonid Kałasznikow jest członkiem KPRF, czyli komunistą. Na charakter wypowiedzi nie miało to wpływu. Wszyscy deputowani zajmowali wobec Polaków jedno, z góry uzgodnione stanowisko (takie przynajmniej odniosłem wrażenie, słuchając ich wypowiedzi). Stanowisko Rosji w każdym punkcie jest ich zdaniem słuszne. Polscy partnerzy jeśli polemizowali z nimi, to bardzo łagodnie, aby nie urazić drażliwych gości. Mówiąc o ostatnim konflikcie rosyjsko-gruzińskim o Południową Osetię, prof. Adam D. Rotfeld przekonywał Rosjan, że gdyby Gruzja była (wbrew opozycji Rosji) członkiem NATO, prezydent Micheil Saakaszwili nie mógłby podejmować swych decyzji o zastosowaniu sił zbrojnych samodzielnie, gdyż musiałby je skonsultować z innymi krajami NATO. Wyobrażam, co by się stało, gdyby ktoś powiedział Rosjanom, że zachowanie Gruzji broniącej przemocą integralności swego terytorium z punktu widzenia międzynarodowego prawa niczym się nie różniło od stanowiska Rosji siłą łamiącej prawo Czeczenii do niepodległości. Taka wypowiedź byłaby - ich zdaniem - skrajnym przypadkiem rusofobii. Antoni Zambrowski
17 września 2010 Zanim wyłączą nam prąd.. Także w sensie dosłownym. Bo ostatnio- jako przedstawiciel handlowy- bywam a w różnych miejscach i co jakiś czas nie ma w nich prądu. Dwudziesty pierwszy stopień zasilania obowiązuje- czyli tradycyjna świeczka. Bo komuna trwa w najlepsze, tak jak rządy tajnych służb. Chociaż komuna będzie jeszcze większa, jak panu premierowi Donaldowi Tuskowi uda się wprowadzić w życie gigantyczny- już prawie monopolistyczny- pomysł zasilania z jednej elektrowni całej Polski. Będzie tak jak w Ludowej Republice Kalifornii jakiś czas temu: jak nawali jakiś element w monopolistycznym systemie, szlag trafi światło wszędzie. Dopóki oczywiście nie naprawią. W całej Kalifornii nie było światła tak jak go nie będzie w całej zmonopolizowanej energetycznie Polsce, jak pan Donald „liberalny „ Tusk zrealizuje pomysły Unii Europejskiej, bo teraz jej częścią jesteśmy od 1 grudnia 2009 roku- żeby prowadzić wspólną politykę energetyczną A jak w całej Unii uda się zrealizować socjalistom liberalnym pomysł zmonopolizowania energetyki. to będzie to samo co w Ludowej Republice Kalifornii. Walnie jeden bezpiecznik i w całej socjalistycznej Unii zrobi się ciemno, jak w przysłowiowej d….e Murzyna, pardon- Afro-Europejczyka. Bo są już Afro-Polacy. Przynajmniej jeden o którym mówiło ostatnio Ministerstwo Prawdy, czyli telewizja państwowa.. Chociaż w tym przypadku wracamy do tradycji świecowej. Zarobią tymczasem producenci świec, no nie ci sami, którzy za czasów Fryderyka Bastiata domagali się zasłonięcia Słońca- bo przeszkadza im ono w sprzedaży świec. Współcześni producenci świec zarobią też. Ale zarobią producenci energii w systemie zmonopolizowanej energetyki. Bo każdy monopol winduje ceny, bo nie ma konkurencji.. Chociaż w tym przypadku sprzeciwia się Urząd Regulacji Energetyki, który na co dzień zajmuje się „ liberalnie”, akceptowaniem cen ustalanych na energię, jak to na wolnym rynku regulowanym się dzieje w ‘nowej Polsce” po roku 1989 .. Nie dość, że jest to Polska nowa, to będzie jeszcze „ nowoczesna”. Tak przynajmniej twierdzi pan poseł Janusz Palikot z Platformy Obywatelskiej, który forsuje nowoczesność w polu i zagrodzie, która to nowoczesność polega między innymi na wprowadzeniu w Polsce euthanazji, większej ilości aborcji, parytetów i innych pomysłów lewaków europejskich z kręgu- między innymi- Bilderberg Grup. Pan premier zapowiedział, że jak pani prezes od Urzędu Regulacji Energetyki będzie się sprzeciwiała to ją zdymisjonuje i cześć! No pewnie- w końcu jest to urząd państwowy, a wszystko co państwowe podlega premierowi. Nawet prywatne drogi upaństwowione ostatnio przez rządzących Polską ekipę socjalistyczną. Teraz prywatne są publiczne! Zupełnie jak szalety.. „Nowoczesna Polska”- to nowe zawołanie pana posła Janusza Palikota, filozofa z Biłgoraja, przyjaciela pana Andrzeja Olechowskiego, agenta wywiadu gospodarczego, do czego się przyznał, a czego być może żałuje, a który zakładał Platformę Obywatelską, jako jeden z tenorów, przy pomocy pana Gromosława Czempińskiego- też agenta. Nawet szefa Urzędu Ochrony Państwa kiedyś.. Panowie Olechowski i Czempiński znają się jeszcze ze starych czasów. Pan Czempiński był oficerem prowadzącym pana Olechowskiego.. To właśnie jemu jakiś Turek-- jak twierdził pan Peter Vogel vel Filipczyński, ten sam którego ułaskawił swojego czasu pan Aleksandr Kwaśniewski będąc prezydentem, gdy ten przesiadywał w mamrze po zamordowaniu staruszki w celach rabunkowych..- ukradł pieniądze. Ten Turek zwędził panu Gromosławowi Czempińskiemu 2 miliony dolarów z konta w Szwajcarii(???) Zasadnym jest pytanie skąd pan Gromosław Czempiński miął takie pieniądze i na jakiej zasadzie dostęp do nich miał jakiś Turek?? Była zbrodnia- powinna być i kara. Ale kary nie ma i nie będzie. Mimo, że żyjemy w demokratycznym państwie prawnym. Prokuratura niezależna nie prowadzi w tej sprawie żadnego dochodzenia.. A szkoda. Zawalona jest innymi sprawami, których ilość narasta w sposób lawinowy, jak to w demokratycznym państwie prawa, gdzie wszyscy są skłóceni ze wszystkimi o byle co.. Bo chodzi o to, żeby permanentny harmider panował w państwie. Wtedy można spokojnie sobie porządzić.. Jak już będziemy mieli monopol energetyczny w ramach wspólnego monopolu europejskiego i ceny zostaną podniesione i słusznie- należy pomyśleć o wspólnej i europejskiej polityce chlebowej.. Powinna być jedna Piekarnia Europejska, obejmująca swym zasięgiem całą Europę, w przeszłości aż po Ural i Turcję i żeby dla wszystkich mieszkańców scentralizowanej Europy nie zabrakło chleba! Bo czego jak czego ale chleba nie może Europejczykom brakować.. Nie mogą przecież głodni korzystać z dobrodziejstw monopolu energetycznego.. Socjaliści mają wprawę w centralizowaniu wszystkiego co mają pod ręką więc z tym sobie poradzą, tak jak poradzili sobie z rolnictwem scentralizowanym i dotowanym w całej Unii. Przeznaczają na jego dofinansowywanie ponad połowę pieniędzy ściągniętych z Europejczyków i rozdzielają według rozdzielnika centralnego.. Oczywiście rozdziela biurokracja- bo tylko ona czerpie z tego centralnego nonsensu pożytki, wprowadzając do rolnictwa olbrzymie marnotrawstwo, ustalając co, gdzie i kto ma sadzić i hodować i regulując szczegółowo i biurokratycznie całość tej dziedziny życia. Skoro ten model organizacji rolnictwa jest dobry i się sprawdził, to należy zbudować podobne modele w innych gałęziach przemysłu. To samo zrobić ze słodyczami, butami, wodą kolońską, skarpetkami, kalesonami - koniecznie ze świadectwami energetycznymi, alkoholem, papierosami, rowerami, nartami- i jak mówiło Radio Tirana „i innymi przedmiotami”. Na razie zrobią to z prądem, zanim go wyłączą na dobre.. I zanim cała ta socjalistyczno- biurokratyczna Unia zbankrutuje, Tak jak zbankrutowała Polska Rzeczpospolita Ludowa wraz ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich.. Kolej na Związek Socjalistycznych Republik Europejskich.. Tym bardziej, że jesteśmy na dobrej drodze do bankructwa. Taki dług Francji przyrastał o 2000 euro na sekundę, teraz przyrasta w tempie większym, a Polski - wg ostatnich obliczeń - przyrasta o 3000 złotych na sekundę czyli około 300 milionów złotych miesięcznie(???). Czy długo to jeszcze potrwa? To budowanie demokratycznego społeczeństwa obywatelskiego urzeczywistniającego zasady europejskiej sprawiedliwości? Tego nie wiem, ale wygląda na to, że koniec się zbliża.. Tak jak kurz nie rzuca się aż tak bardzo w oczy, jeśli jest wszędzie.. Tak jak długi - gdy są wszędzie. Też się nie rzucają w oczy.. Dzisiaj wyłączają prąd, bo nawalają łącza, palą się transformatory, są przeciążenia.. Cały ten system bankrutuje wyeksploatowany i zdekapitalizowany.. Mówi się o 90 miliardach złotych potrzebnych do zbudowania nowego systemu energetycznego. Mają być też elektrownie atomowe.... Wszystko ma być państwowe i monopolistyczne.. Nic dobrego to dla nas nie wróży. Tym bardziej, że skądś muszą pochodzić pieniądze na odbudowę monopolu energetycznego? Znowu socjaliści sięgną do naszych kieszeni.. To wszystko zanim wyłączą nam prąd.. Bo o budowie wolnego rynku energetyki- nie ma nawet słowa.. Będzie komunizm energetyczny.. Zarządzany przez biurokrację energetyczną. WJR
Nie wszystko na sprzedaż Nie udało mi się jeszcze dopaść w sieci filmu "Tajne specjalnego znaczenia" (ale też żaden ze mnie wizzard), który od paru dni pojawia się tu i tam, i szybko znika, pozostawiając po sobie różne cenzorskie inskrypcje. Nie spodziewam się zresztą, by było w nim cokolwiek, czego by każdy, kto nie bronił się kurczowo przed przyjęciem do wiadomości prawdy, nie wiedział już od dawna. To, że dostępne wówczas oryginały akt TW Bolka kazał sobie przynieść prezydent Wałęsa i nigdy ich nie oddał, ani że za jego prezydentury smutni panowie polowali na wszelkie związane z nim archiwalia, niszcząc bezprawnie m.in. akta pracownicze stoczni, wiadomo od dawna (i samo w sobie stanowi to wystarczający dowód, bo po cóż by miał Wałęsa niszczyć dokumenty "Bolka", gdyby tym "Bolkiem" był zupełnie kto inny). Tego, że jego byli koledzy ze stoczni jednoznacznie identyfikują Wałęsę jako autora zachowanych donosów "Bolka", twierdząc, że tylko on mógł o tych konkretnych sprawach i rozmowach donosić, bo tylko on je znał, dowiodły już "Plusy dodatnie, plusy ujemne" Brauna. Nowością są wywiady z esbekami, ale czy wiele one wnoszą? Podobno rzucają jakieś światło na ewentualność "podawania" sobie młodego Wałęsy przez ubecję wojskową i cywilną. Ale przecież nie to jest istotą sprawy. Istotą sprawy jest, że "taki" film zrobił TVN - i że zrobił go po to, żeby go wcale nie pokazywać. Kiedy poprzednio TVN wyemitował "Trzech kumpli", to najbardziej dotąd krzykliwe antylustracyjne kanalie poczuły się w obowiązku zmienić front i zachwalać późniejszą oszołomkę Stankiewicz, a Giewu zostało zmuszone wylać po latach Maleszkę. Można się więc domyślić, że gdyby TVN teraz pokazał film jednoznacznie negliżujący "kłamstwo bolkowe", kłamstwo, w które Wałęsa uplątał całą naszą zakichaną elitę, czy raczej ona sama się w nie ochoczo wplątała - to uplątane towarzystwo, z panem premierem na czele, nie mogłoby zareagować tak samo jak na identyczne oskarżenia rzucane przez historyków, polityków opozycji czy telewizję "Trwam". Cytat: „Można się więc domyślić, że gdyby TVN teraz pokazał film jednoznacznie negliżujący "kłamstwo bolkowe", kłamstwo, w które Wałęsa uplątał całą naszą zakichaną elitę, czy raczej ona sama się w nie ochoczo wplątała - to uplątane towarzystwo, z panem premierem na czele, nie mogłoby zareagować tak samo jak na identyczne oskarżenia rzucane przez historyków, polityków opozycji czy telewizję "Trwam". Ale TVN filmu nie pokazała. "Trwające półtora roku prace montażowe zakończyły się w marcu"... Ile czasu montuje się pełnometrażowy film kinowy? Nie mam wiele doświadczenia, ale wiem, że montaż jedynego, jak na razie, w jakim występowałem, zajął wraz z udźwiękowieniem nieco ponad pół roku. Godzinny dokument montować można miesiąc, no, niech będzie dwa. Ale półtora roku?! Przez tyle czasu można by cały film skleić ręcznie z pojedynczych klatek. A tak czy owak, od marca minęło już kolejne pół roku, a film nadal leżał w najgłębszych piwnicach Tusk Vision Network i pewnie poleżałby tak jeszcze długo, długo, gdyby nie anonimowi sprawcy wycieku. Jakoś nie wierzę w wyjaśnienia, że te pół roku było niezbędne dla uzyskania opinii prawników, ani że czekano na nagranie komentarza Wałęsy, który w tej sprawie zdążył wypowiedzieć się już wielokrotnie, za każdym razem zresztą podając wersję zasadniczo sprzeczną z poprzednimi. Powiedziałbym raczej, że mając taką bombę przeciętny biznesmen nie odpalałby jej od razu, tylko próbowałby wytargować coś za jej unieszkodliwienie. Może jakieś targi były? Może coś dały? Ale czego nie wiemy, tego nie wiemy. Cytat: „...wbrew stereotypowi, "komercyjna" telewizja wcale nie kieruje się "pogonią za oglądalnością". Bynajmniej. Gdyby szło o oglądalność, to by przecież puściła ten film już dawno, i to z odpowiednią kampania reklamową. Na pewno przyciągnąłby przed ekrany parę milionów. A tymczasem TVN "przemontowywało" murowany hit w nieskończoność... „. Wiemy jedno. Że, wbrew stereotypowi, "komercyjna" telewizja wcale nie kieruje się "pogonią za oglądalnością". Bynajmniej. Gdyby szło o oglądalność, to by przecież puściła ten film już dawno, i to z odpowiednią kampanią reklamową. Na pewno przyciągnąłby przed ekrany parę milionów. A tymczasem TVN "przemontowywało" murowany hit w nieskończoność... Jeśli ktoś wierzy w wyjaśnienia rzecznika stacji, pana Smoląga (które skądinąd są ciekawe, bo sugerują, że niedokończony montaż nadaje ujawnionemu filmowi niewłaściwą wymowę; musi tam być rzeczywiście niezły dynamit, jeśli przez półtora roku montowania nie dało się mu nadać "właściwej" wymowy) to inny przykład. Kilka dni temu w TVN-owskim programie "Superwizjer" pokazano eksperyment wykonany na Kijowskim Uniwersytecie Lotniczym, przez tamtejszych specjalistów, którzy Tupolewa 154-M znają dobrze i mają jego symulator. Na tym symulatorze ustawiono warunki identyczne, jakie panowały wedle raportów 10 kwietnia na smoleńskim lotnisku, i w każdej próbie piloci "siadali" bez problemu, nawet przy założeniu widoczności zero. Cytat: „Wydawałoby się oczywiste, że mając taki materiał, każda stacja, a już TVN w szczególności, zrobi z niego news dnia. Przecież wszystko, co się wiąże ze smoleńskim śledztwem, budzi ogromne emocje, a emocje to właśnie to, co niesie media elektroniczne”. TVN znany jest ze skupienia na autopromocji, z bezustannego przeplatania programów - dziennikarze informacyjni występują w serialach, bohaterowie seriali chodzą do talk-show i tańczą razem z pogodynkami, z kolei wyniki wczorajszych tańców wchodzą jako istotny temat do serwisów informacyjnych, i tak w kółko. Wydawałoby się oczywiste, że mając taki materiał, każda stacja, a już TVN w szczególności, zrobi z niego news dnia. Przecież wszystko, co się wiąże ze smoleńskim śledztwem, budzi ogromne emocje, a emocje to właśnie to, co niesie media elektroniczne. Tymczasem informacji o eksperymencie na symulatorze próżno szukać nawet na stronach stacji. Program poszedł raz, około północy, bez żadnej reklamy i bez żadnego follow-upu. Kamień w wodę. Ciekawe? Nie tylko TVN potrafi tak wielkodusznie rezygnować z pewnego komercyjnego sukcesu. Podczas niesławnej manifestacji pod krzyżem pani Anna Mucha zapozowała do fotografii w objęciach niekoronowanego króla warszawskich alfonsów, znanego jako "Niemiec" - jednej z ważniejszych postaci stołecznego półświatka, recydywisty i organizatora szantażu senatora Piesiewicza. W sprawie tego szantażu ma on zresztą stanąć przed sądem, i czegoś nie może, bo proces już dwa razy miał się zacząć, ale się z jakich przyczyn nie zaczął. Ciekawe jest, że "Niemiec" nie był tam sam. Przeciwnie, dziennikarze zajmujący się tematyką przestępczości rozpoznają na zdjęciach z tejże manifestacji wielu znanych warszawskich alfonsów, i to wyraźnie wśród prowodyrów, epatujących najchętniej pokazywanymi w przebitkach i "najmocniejszymi" gadżetami oraz transparentami. Nie trzeba od razu iść tropem spiskowym i przypominać, że wspomniany senator Piesiewicz twierdził, iż ma dowody powiązań "Niemca" ze służbami specjalnymi, bo w końcu senator nie jest w tej sprawie osobą bezstronną; można uznać, że sama specyfika procederu uprawianego przez podopiecznych "Niemca" czyni z nich antyklerykalnych aktywistów. Cytat: „...nie jest wcale tak, jak nam się mówi, że komercyjne media nie widzą niczego ważniejszego, niż oglądalność, niż nakłady, niż liczba wejść na stronę. Jest coś, co okazuje się dla nich znacznie ważniejsze. Ale zauważmy tylko jedno - żaden z plotkarskich portali, żadne z kolorowych pisemek, które uchodzą za tak bezwzględne w zdobywaniu newsów, jakoś owej fotki Muchy z "Gazety Polskiej" nie przedrukował. Wmawia nam się, że to hieny, które nie liczą się z niczym, że ukradkiem i przypadkiem fotografują, jak artystka łyśnie gdzieś majtkami, artystka potem się oburza, poważne media dyskutują o bezwzględnej pogoni za skandalem - a tu proszę, skandal jak złoto, sam się pcha, i to od razu z gotowym follow-upem, i z tak pokupnym burdelowym backgroundem! I nic. Więc nie jest wcale tak, jak nam się mówi, że komercyjne media nie widzą niczego ważniejszego niż oglądalność, niż nakłady, niż liczba wejść na stronę. Jest coś, co okazuje się dla nich znacznie ważniejsze. A co to takiego? Jak mawiał Kisel: a zgadnij, koteczku! Rafał Ziemkiewicz
Czeczeński test „Polska ma problem: czy wydać Zakajewa?” – to tytuł z dzisiejszego „Faktu”. Dziennik „Polska the Times” jest z kolei pewna, że nasz rząd „nie wyda Rosji Zakajewa”. Ta pewność to chyba całkiem świeże wrażenie. Wcześniej, w bardzo odmiennym tonie wypowiadali się w ostatnich dniach z jednej strony szef MSZ Radosław Sikorski – sygnalizujący zrozumienie dla Zakajewa – i rzecznik prokuratury generalnej Mateusz Martyniuk, który tłumaczył dla odmiany, że policja ma obowiązek zatrzymać osobę ściganą międzynarodowym listem gończym. Sprawę – zdaniem „Polski” – rozstrzygnął jednak premier Donald Tusk deklarując, że „strona rosyjska nie może spodziewać się satysfakcjonującego dla siebie rozwiązania”. Wszystko pięknie, ale wrażenie braku jednoznacznej decyzji w sprawie Zakajewa i sprzeczne deklaracje różnych instytucji państwowych dominowało jeszcze przedwczoraj. Pisze o tym „Gazeta Wyborcza” w komentarzu Tomasza Bieleckiego. „Pytanie, co zrobić z Ahemedem Zakajewem ma charakter głównie polityczny, nie prawny. Dlatego, skoro sprawa nabrała aż takiego rozgłosu, rząd powinien podjąć decyzję polityczną, a nie posyłać na front medialny rzeczników policji czy prokuratury. Wystarczyłoby oświadczenie MSZ. Po pierwsze, Polska szanuje integralność terytorialną Rosji. Po drugie jednoznacznie potępia terroryzm, także czeczeński. Po trzecie, Polska nie podziela przekonania, że Zakajewa należy uważać za terrorystę. Można przywołać status uchodźcy przyznamy mu przez naszego partnera w Unii – Wielką Brytanię – i szybkie zwolnienie go po zatrzymaniu w Danii. Nie wyważamy żadnych drzwi. Zakajew podróżuje np. do Strasburga, by spotykać się z członkami Rady Europy. Francuskiej prokuraturze nie przychodzi do głowy, aby go aresztować”. Francuskiej prokuraturze nie, ale już polskiej policji – a i owszem. Gdy piszę te słowa w piątek rano, media informują, że właśnie nasza policja zatrzymała Ahmeda Zakajewa i został on doprowadzony do Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Czeczeński polityk zadeklarował wcześniej, że sam, dobrowolnie odwiedzi dziś rano prokuraturę, ale funkcjonariusze zatrzymali go, kiedy tylko opuścił dom, w którym nocował. – Policjanci mają obowiązek zatrzymać osobę poszukiwaną listem gończym – stwierdził z kolei rzecznik KGP Mariusz Sokołowski. O godz. 13 mają być znane decyzje ws. czeczeńskiego lidera. O tym, czy stać nas na prowadzenie wobec Zakajewa takiej samej polityki jak Francja, Dania i Wielka Brytania – przekonasz się, drogi czytelniku, już po godzinie 13. Semka
Ukraińcy oklaskują Kunerta Ewa Siemaszko: Żadne ukraińskie upamiętnienie nie powinno zaistnieć dopóty, dopóki IPN Rzeszów nie sprawdzi tego, co Związek Ukraińców w Polsce podsuwa Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa W najnowszym numerze “Naszego Słowa” dotowanego przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, pisma mniejszości ukraińskiej w Polsce, szargana jest pamięć poległego w katastrofie pod Smoleńskiem Andrzeja Przewoźnika, sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Ministrowi czyni się zarzut z tego, jakoby “nie uważał za stosowne rozwiązać problemu pamięci i formy dialogu z polskimi obywatelami ukraińskiej narodowości – z powodu, że są Ukraińcami”. Za to nowy sekretarz Rady obsypywany jest pochwałami za “obywatelską postawę”. Powód? Andrzej Kunert – jak przedstawia to ten sam periodyk – “pokazał etatowym pracownikom rzeszowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, jak trzeba ustosunkować się do pamięci Ukraińców – obywateli Polski”. Pracownicy IPN alarmują, że wbrew dotychczasowej praktyce szef ROPWiM nie zasięgnął opinii Instytutu w sprawie ukraińskiego pomnika, na którym widnieją nazwiska upowców. Po tragicznej śmierci ministra Andrzeja Przewoźnika w katastrofie rządowego samolotu Związek Ukraińców w Polsce zaczyna coraz głośniej domagać się upamiętnienia bojowników UPA, którzy brali udział w mordowaniu Polaków. Według ekspertów, Ukraińcy chcą sobie podporządkować ministra Andrzeja Kunerta, nowego szefa ROPWiM. Tymczasem jego decyzje budzą coraz większe kontrowersje wśród historyków, w tym pracowników Instytutu Pamięci Narodowej. Związek Ukraińców liczy na zmianę stosunku Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, która do tej pory traktowała ich postulaty ze zrozumiałą rezerwą. Właśnie ukazał się najnowszy numer ukraińskiego “Naszego Słowa”, w którym zarzuca się ministrowi Przewoźnikowi, którego również za życia brutalnie atakowano, że “nie uważał za stosowne rozwiązać problemu pamięci i formy dialogu z polskimi obywatelami ukraińskiej narodowości – z powodu, że są Ukraińcami”. Ukraińcy wiele sobie obiecują po nowym sekretarzu Rady Andrzeju Kunercie. Jasno wykładają mu swoje żądania. Świadczą o tym słowa Marii Tućki, przewodniczącej zarządu przemyskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce, która relacjonując spotkanie z ministrem Kunertem w Rzeszowie, na łamach tej gazety wyraża nadzieję, że będzie ono zapowiadać “odpowiednie uszanowanie (…) żołnierzy UPA” przez urząd pod jego kierownictwem. To samo ma dotyczyć “10 tysięcy ofiar, głównie cywilnych”, które według Tućki zginęły “w rezultacie antyukraińskich operacji i masowych zabójstw na tzw. Zakerzonii w latach 1943-1947″.
Zrównał UPA z AK Oburzenia wypowiedzią nie kryje Ewa Siemaszko, badacz zbrodni nacjonalistów ukraińskich na Kresach II Rzeczypospolitej. – Jestem zdumiona liczbą 10 tys. domniemanych ofiar ukraińskich. Nie wiem, skąd ona się wzięła. Jeśli chodzi o sposób dokumentowania tych ofiar przez tutejszych dokumentalistów ukraińskich, to budzi on wiele wątpliwości. Przykładem niech będą ofiary w Piskorowicach. Na liście ofiar, jak udało się ustalić oddziałowi IPN w Rzeszowie, znalazły się osoby zmarłe z zupełnie innych powodów, aniżeli twierdził Związek Ukraińców w Polsce – ujawnia Ewa Siemaszko. Jak zaznacza, wszystkie upamiętnienia ukraińskie powinny zostać poddane wnikliwej procedurze weryfikacyjnej, co zresztą oddział IPN w Rzeszowie konsekwentnie czyni. – Żadne upamiętnienie nie powinno zaistnieć dopóty, dopóki IPN Rzeszów nie sprawdzi tego, co Związek Ukraińców w Polsce podsuwa Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – dodaje współautorka monumentalnej pracy “Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945″. Wspomniane spotkanie przedstawicieli przemyskiego i sanockiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce z dr. Andrzejem Kunertem w Rzeszowie dało im podstawę do wysuwania roszczeń w sprawie upamiętnień Ukraińców poległych na terenie naszego kraju. – Zmroziło mnie to, co minister Kunert powiedział w Rzeszowie podczas spotkania z przedstawicielami Związku Ukraińców w Polsce. Stawiał jakby na jednej płaszczyźnie stan prawny UPA i Armii Krajowej, twierdząc, że Armia Krajowa była też “nielegalna” – relacjonuje zszokowany taką postawą dr Krzysztof Kaczmarski, naczelnik Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowego w Rzeszowie.
Pomnik z nazwiskami ubowców Jako przykład polityki ministra Kunerta naczelnik z IPN podaje fakt odsłonięcia pomnika w Gorajcu w powiecie lubaczowskim. Obok nazwisk cywilów rozstrzelanych 6 kwietnia 1945 r. przez batalion operacyjny Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego znalazło się na nim kilka nazwisk działaczy banderowskich, którzy pacyfikowali okoliczne wsie. – W lutym tego roku minister Przewoźnik wysłał do nas pismo w sprawie tego ukraińskiego upamiętnienia w Gorajcu. Taka jest procedura prawna, że w momencie gdy Ukraińcy wypiszą sobie litanię nazwisk osób, które chcą upamiętnić, IPN musi zweryfikować, czy faktycznie te osoby, które miały rzekomo zginąć z rąk polskich, zostały zabite i czy nie ma wśród nich bandytów z UPA czy z SS Galizien – tłumaczy dr Kaczmarski. I tym razem, na prośbę ministra Przewoźnika, taka procedura została wszczęta. Jednak Andrzej Kunert jako nowy sekretarz generalny ROPWiM nie zwrócił się już w tej sprawie do przedstawicieli IPN w Rzeszowie, a pomnik, na którym wśród innych nazwisk Ukraińców widnieją nazwiska upowców, został z pompą odsłonięty 21 sierpnia. – Nie skończyliśmy kwerendy w tej sprawie. Opinia IPN nie została wzięta pod uwagę. Odpowiedzialność więc za to upamiętnienie Ukraińców w Gorajcu biorą na siebie tylko i wyłącznie ROPWiM i pan Kunert – podkreśla Krzysztof Kaczmarski. Ukraińskie “Nasze Słowo” Kunerta za to chwali. Bo “(…) pokazał etatowym pracownikom rzeszowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, jak trzeba ustosunkować się do pamięci Ukraińców – obywateli Polski, być może dlatego, że ci pracownicy kierują się politycznymi i nacjonalistycznymi zasadami, którym daleko do obywatelskiej postawy Kunerta”. Minister Kunert zapytany przez “Nasz Dziennik” przyznaje, że w trakcie prac nad upamiętnieniem tego miejsca cztery nazwiska wzbudziły zastrzeżenia Rady i zwróciła się ona o ich wykasowanie. Jednak ma wątpliwości, czy w taki sam sposób trzeba postąpić z kolejnymi czterema, co do których już po odsłonięciu pomnika również pojawiły się poważne zastrzeżenia. – Na pomniku w Gorajcu jest w sumie dwieście nazwisk. Uczciwie i lojalnie mówię, że otrzymaliśmy w tej chwili protest dotyczący czterech osób, czterech nazwisk. Jeżeli będę miał stuprocentową pewność, że zastrzeżenia są słuszne, to wtedy będziemy się nad wykasowaniem tych nazwisk głęboko zastanawiali. Jak na razie są rozbieżne zdania w tej sprawie – kwituje minister. Ewa Siemaszko nie ma wątpliwości, że ROPWiM nie może poddawać się naciskom nacjonalistów ukraińskich. – Polityka ministra Kunerta jest wysoce niepokojąca, bo wskazuje na jakiś szczególny szacunek dla katów, przewyższający szacunek dla ofiar, z czym trudno się pogodzić i to zaakceptować – mówi. – Minister Przewoźnik nie dopuszczał do tzw. chwały OUN-UPA na inskrypcjach ukraińskich w Polsce, bo ci Ukraińcy występowali przeciwko ludności polskiej i państwu polskiemu. Obawiam się, że ta praktyka zostanie zaniechana – dodaje Siemaszko.
Rozmowy o UPA Minister Kunert tłumaczy się, że w trakcie spotkania z Ukraińcami w Rzeszowie obecni byli również przedstawiciele innych narodowości, więc adresował swoje słowa do wszystkich, nie tylko do Ukraińców. – Mówiłem o naszym stosunku do mniejszości w kontekście upamiętnień. Zgodnie z obowiązującym porządkiem prawnym w Rzeczypospolitej i zgodnie z przepisami, które nas obowiązują, jestem zdania, że każdej ofierze cywilnej i żołnierzom armii regularnych różnych narodowości należy się miejsce pochówku – podkreśla. I zapowiada, że chociaż podczas spotkania w Rzeszowie nie został poruszony temat upamiętnień bojowników UPA, dyskusje na ten temat będą. - Rozmów na temat ewentualnych upamiętnień żołnierzy UPA jeszcze nie było, jest to ogromny problem, który będzie bardzo trudny do rozstrzygnięcia. Ale ani ja, ani nikt inny w imieniu ROPWiM nie podjął w tej sprawie jakichś daleko idących decyzji czy zobowiązań. Temat jest do dyskusji. Rozmowy z całą pewnością będą trudne – podkreśla Kunert. Minister deklaruje, że zawsze stara się mówić w sposób odpowiedzialny i w ten sposób rozmawia z Ukraińcami, jak również z przedstawicielami innych mniejszości narodowych w Polsce, np. Ormianami, Tatarami czy Romami. A gdzie polskie upamiętnienia? Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie zaapelowało do premiera Donalda Tuska o dymisję Andrzeja Kunerta po tym, jak w Ossowie stanął za jego przyzwoleniem pomnik czerwonoarmistów, który – gdyby nie protesty w tej sprawie – zostałby odsłonięty w rocznicę Cudu nad Wisłą. POKiN zwraca też uwagę na fakt, że Rosjanie i Ukraińcy nie dbają o polskie groby na swoim terenie, tak jak my dbamy o mogiły ich żołnierzy. Podkreśla, że nasze cmentarze są budowane i remontowane wyłącznie za polskie pieniądze, a gdy ich nie ma, popadają w ruinę. Na brak równowagi pomiędzy upamiętnieniami polskimi na Ukrainie a upamiętnieniami ukraińskimi w Polsce zwraca uwagę również Ewa Siemaszko. - Na terenach Kresów Wschodnich, jak podkreślał wielokrotnie śp. minister Przewoźnik, jest co najmniej około tysiąca miejsc do upamiętnienia, gdzie znajdują się szczątki ofiar, które poniosły śmierć z rąk nacjonalistów ukraińskich. Strona polska, niestety, nie umie wyegzekwować należnych nam upamiętnień. Mało tego – nawet to, co chcemy zrobić własnymi rękami i za własne pieniądze państwa polskiego, też jest tam hamowane – zauważa Siemaszko. Na Ukrainie jest szereg zbiorowych mogił, które powinny być odkryte, a szczątki ofiar powinny znaleźć się na cmentarzu odpowiednio oznakowanym przynajmniej tablicami pamięci. Od wielu lat nie ma jednak zgody na ekshumacje. Jak zatem rozumieć politykę ministra Kunerta, który mówi o “stawaniu na głowie, żeby zrozumieć argumenty ukraińskiej mniejszości w Polsce”, “minimalizowaniu pola konfliktów”, “zmianie kierunku myślenia i działalności” czy “pamiętaniu o wszystkich obywatelach państwa, w tej liczbie o bojownikach”. Ostatnie sformułowanie szefa ROPWiM Stepan Bodnar, członek zarządu przemyskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce, rozumie jednoznacznie. W “Naszym Słowie” oświadcza, że jest dla niego oczywiste, że chodzi tu “o wojaków UPA”. Do kwestii zaognienia nastrojów i presji ze strony Ukraińców nie chciała się odnieść Małgorzata Woźniak, rzecznik MSWiA, które dotuje tygodnik mniejszości ukraińskiej “Nasze Słowo”. – Nie udzielam żadnej informacji – kwituje. Piotr Czartoryski-Sziler
W bantustanach świata Ach, co za ulga! W chwili, gdy zasiadam do pisania tego felietonu świat właśnie odetchnął z ulga, niczym po rozładowaniu kryzysu karaibskiego w roku 1962, kiedy to z powodu rozmieszczenia przez Chruszczowa sowieckich rakiet atomowych na Kubie, świat znalazł się na krawędzi wojny nuklearnej. Nawiasem mówiąc, „starzec przestary okrutnej sprośności, o duszy występków pożądającej”, czyli kubański Umiłowany Przywódca Fidel Castro, inaczej Fiedia zauważył ostatnio, że komunizm jest do chrzanu. Lepiej późno, niż wcale, ale czyżby Fiedia rzeczywiście był tak mało spostrzegawczy, czy też może jakiś „Kitajec, straszny Pa Fa Wag” wyłożył mu zalety chińskiej drogi do socjalizmu? Chińska droga, jak wiadomo, polega na tym, by do socjalizmu dochodzić jednak przez kapitalizm. Niech kot będzie sobie biały, albo czarny, byle tylko łapał myszy – zauważył w swoim czasie chiński cesarz Deng Siao Ping, to znaczy – byle rządziła partia. Skoro zatem partia może rządzić i przy kapitalizmie, to co to komu szkodzi, zwłaszcza, że przy kapitalizmie partyjni mogą jednak lepiej wypić i smaczniej zakąsić? Prawdopodobnie ta okoliczność wpłynęła na iluminację i nawrócenie kubańskiego Umiłowanego Przywódcy, bo wprawdzie „socialismo o muerte!”, jakże by inaczej – ale tak naprawdę to przecież kubańcy partyjniacy i razwiedczykowie też chcieliby umoczyć sobie pyski w melasie, podobnie jak ich sowieccy, czy polscy amigos. Nawet Nowa Lewica od pana Słaswomira Sierakowskiego lubi sobie wypić, zwłaszcza na rachunek Rzeczypospolitej, a cóż dopiero stara? Ale do diabła z nimi, bo tu chodzi o świat, który właśnie odetchnął z ulgą z powody odstąpienia pewnego pastora z Florydy od zamiaru spalenia Koranu 11 września, w rocznicę słynnego ataku na Amerykę. Oto do czego doprowadza przesada w zwalczaniu palenia tytoniu; gdyby ludzie mogli bez przeszkód palić sobie papierosy, a zwłaszcza cygara, to nikomu nie przyszedłby do głowy pomysł palenia Koranu, czy, dajmy na to – Talmudu. Skoro jednak nie mogą, a palić przecież coś trzeba, to wreszcie musiało dojść i do Koranu. Rozwścieczony świat muzułmański zapowiedział w związku z tym rozpoczęcie operacji pokojowej, co tak przeraziło eunuchów, że ze strachu omal nie wpełzli do własnych tyłków. Ale jak partia mówi, że spali - to mówi, więc i pastor z Florydy, kiedy tylko zrobił sobie darmową reklamę w skali światowej, ogłosił odstąpienie od swego zamiaru, ku uldze całego świata, który jeszcze jednej operacji pokojowej mógłby przecież nie udźwignąć. Skoro tedy świat ocalał, możemy powrócić a nos moutons, czyli – jak mówią wymowni Francuzi – do naszych baranów. Odchodzi tu wielka polityka, od której – jak zauważyła już dawno sawantka i literatka Anna Bojarska – „uciec niepodobna”. Nie mówię o rozpaczliwych próbach poszukiwania sławnego „punktu G”, z których zasłynęła pani Joanna Senyszyn, dla swego charakterystycznego głosu obdarzona ksywą „Ropucha”, tylko oczywiście o krzyżu z Krakowskiego Przedmieścia. Ponieważ biskupi poszli po rozum do głowy i naprawili błąd JE abpa Nycza, który dał się sprowokować przydzielonemu prezydentu Komorowskiemu panu Jackowi Michałowskiemu do przeniesienia krzyża w „godne miejsce”, razwiedka wpadła na pomysł, by 10 października urządzić wycieczkę rodzin ofiar do Smoleńska, dokąd zabraliby również krzyż sprzed Pałacu Namiestnikowskiego. Najwyraźniej liczy na to, że rodzinom nie ośmieli się sprzeciwić nawet Jarosław Kaczyński, na którym konfidenci w mediach nie pozostawiliby wtedy suchej nitki. Nie ma jednak pewności, czy taki pomysł wszystkim rodzinom się spodoba, bo niektóre stoją jednak na nieubłaganym gruncie doktryny „krzyż za pomnik”, więc nie jest wykluczone, że próba usunięcia krzyża doprowadziłaby do siłowej konfrontacji między rodzinami ofiar smoleńskiej katastrofy. Okazuje się, że z Jarosławem Kaczyńskim nie jest tak łatwo; wprawdzie pomnika jeszcze nie ma, ale udało się doprowadzić do tego, że siedziba tubylczego prezydenta przypomina gmach Gestapo przy warszawskiej Alei Szucha w okresie okupacji – oczywiście pod względem ilości zapór i wachmanów. „Nieszczęśliwy kraj” – jak zwykł wzdychać Książę w „Lalce” Bolesława Prusa. Zanim jednak padnie salwa, humory naszym dygnitarzom dopisują. Oto pan Marek Belka obecnie prezes Narodowego Banku Polskiego, a w swoim czasie premier najdziwniejszego rządu, do którego nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne, a który mimo to rządził sobie jak gdyby nigdy nic, aż do końca kadencji Sejmu – co nawiasem mówiąc, stanowi jeszcze jedną poszlakę, iż prawdziwym ośrodkiem władzy w tubylczym, niemiecko-rosyjskim kondominium, nie są żadne konstytucyjne organy, tylko razwiedka (Marek Belka był zarejestrowany jako KO „Belch”) - wyraził zadowolenie ze stanu tubylczych finansów publicznych. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Skoro tak, to warto przyjrzeć się bliżej, jak jest dobrze, żebyśmy i my też się trochę tym wszystkim nacieszyli. „Bo nie jest światło, by pod korcem stało” - przestrzega Norwid – i słuszna jego racja! Warto tedy zauważyć, że w okresie ostatnich 20 lat dług publiczny Polski powiększył się o 1341 procent – z 53,17 mld złotych w roku 1990 (w przeliczeniu na PLN) do 713 397 400 000 złotych w dniu 9 września o godzinie 22.27. Ta dokładność jest niezbędna w sytuacji, gdy polski dług publiczny powiększa się z szybkością 3000 zł na sekundę, czyli 10 800 000 zł na godzinę, co daje prawie 260 mln zł na dobę, a więc miliard złotych długu przyrasta w niecałe cztery doby. Piszę ten felieton 10 września, kiedy do końca roku pozostało 112 dni. Skoro każdego dnia przybywa 260 mln zł długu, to do końca roku powinno uzbierać się co najmniej 29 120 000 000 zł, czyli w sumie (10 września o godzinie 13.08 dług publiczny wynosił już 713 509 620 400 zł) 742 miliardy z groszami. Co z tego wynika dla każdego z nas? Ano to, że koszty obsługi tego długu wynoszą obecnie już 34 mld zł rocznie, co oznacza, że na każdego mieszkańca Polski przypada do zapłacenia tylko z tytułu odsetek prawie 900 złotych. Zatem statystyczna pięcioosobowa rodzina tylko z tego tytułu musi oddać lichwiarskiej międzynarodówce 4500 złotych rocznie – a przecież nie jest to jedyny składnik haraczu, ściąganego z niej przez Naszych Umiłowanych Przywódców. Na przykład w moim przypadku jest to prawie połowa podatku od dochodów osobistych, a przecież to jest zaledwie jeden podatków, jakimi każdy z nas jest obciążony. Nawiasem mówiąc, ta okoliczność tłumaczy przyczyny, dla których poprzebierani za dziennikarzy konfidenci razwiedki w głównych telewizjach, te rozmaite „Stokrotki” i inne „kwiaty zła”, próbują skupiać naszą uwagę a to na dintojrze w PiS-ie, a to na przekomarzaniach, jakie prowadzą między sobą „legendy” Solidarności – bo przecież o sznurze w domu wisielca nie trzeba głośno mówić. Najlepiej wcale – chyba, że tak, jak pan prof. Belka – że jest gites tenteges. Więc nic dziwnego, że świat odetchnął z ulgą na wieść, że Koran jednak nie będzie palony. I tak wystarczająco męczy się i bez tego. SM
Wojna wkracza w nowy etap „A obraz cudowny co wzburzyć miał lud plandeką przykryję i skończy się cud” – śpiewał „Gnom”, czyli Władysław Gomułka w słynnej operze Janusza Szpotańskiego. Jak pamiętamy, eskalując w połowie lat 60-tych swoją wojnę z Kościołem, Gomułka kazał aresztować obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Wtedy prymas Wyszyński nakazał, by pielgrzymkę po Polsce kontynuowały puste ramy. Na ich powitanie wychodziły tłumy, a milicja i SB, ku uciesze całego świata, uganiały się po drogach za pustymi ramami. Jak ta historia się powtarza! Przydzielony prezydentu Komorowskiemu pan minister Jacek Michałowski poczuł się „osamotniony”, co można tłumaczyć, że zrozumiał, iż dotychczasowe prowokacje spaliły na panewce, więc w towarzystwie czterech BOR-owców aresztował krzyż sprzed Pałacu Namiestnikowskiego i zamknął w tamtejszej kaplicy. Na konferencji prasowej poinformował, że prezydent Komorowski został „powiadomiony” o tej decyzji. To znaczy, że w tej sprawie prezydent, od którego deklaracji cała wojna przecież się rozpoczęła, najwyraźniej został postawiony przed faktem dokonanym. Potwierdza to podejrzenia, że prezydent Komorowski jest tylko marionetką w rękach tajnych służb, których szef, pan generał Marek Dukaczewski, nawet nie ukrywał, jak wiele sobie po tej prezydenturze obiecuje. Czy aresztowanie krzyża kończy toczącą się w Polsce wojnę na symbole, czy też tylko wprowadzą ją w nowy etap? O tym się wkrótce przekonamy, ponieważ ta wojna leży w interesie obydwu zantagonizowanych partii, pozwalając im unikać debaty o istotnych sprawach państwa, wobec których najwyraźniej są bezradne. Leży również w interesie rządzących Polską w imieniu strategicznych partnerów tajnych służb, które najwyraźniej dążą do sprowokowania konfliktu, by mieć pretekst do spacyfikowania społeczeństwa w momencie gwałtownego zaostrzenia kryzysu gospodarczego i politycznego. Ilustracją stopniowego obezwładniania naszego kraju jest testowanie Polski przez Rosję w związku z przyjazdem do naszego kraju szefa czeczeńskiego rządu na uchodźctwie Ahmeda Zakajewa. Rosja sprawdza, czy Polska jest już gotowa zostać „bliską zagranicą”. Test najwyraźniej wypadł pomyślnie, bo prokuratura oświadczyła, że Zakajew zostanie zatrzymany, a groteskowy właściciel „strefy zdekomunizowanej” w Chobielinie, czyli markujący szefowanie naszej, pożal się Boże, dyplomacji, chowa się za „niezależną prokuraturą”. Jak mu każą, to może nawet posłusznie wyda Ahmeda Zakajewa NKWD? SM
Kręte ścieżki ku nowoczesności "Póki gonił zające, póki kaczki znosił, Kasztan co chciał, u pana swojego wyprosił" - pisał przed laty w bajce "Stary pies i stary sługa" pozbawiony złudzeń biskup Ignacy Krasicki. Sic transit gloria mundi, co się wykłada, że tak przemija sława świata. Doświadczył tego w bardzo przykry sposób przewielebny ojciec Maciej Zięba, którego "Gazeta Wyborcza" skazała - jak sam się wyraził - "na śmierć cywilną z zimną krwią". Ta sama "Gazeta Wyborcza", która jeszcze niedawno nie mogła się przewielebnego ojca Zięby nachwalić. Kto jednak wierzy w takie komplementy, sam sobie szkodzi, bo - jak pisał tenże biskup Ignacy Krasicki - "wszystko to odmienne; łaska pańska, gust kobiet, pogody jesienne". W "Gazecie Wyborczej" obowiązuje mądrość etapu i kiedy jakiś etap dobiegnie końca, to z każdego, kto na poprzednim był nadmuchany, funkcjonariusze gwałtownie spuszczają powietrze. A właśnie wszystko wskazuje na zmianę etapu, polegającą na ostrym kursie na "nowoczesność". Wprawdzie nikt nie precyzuje dokładnie, na czym owa "nowoczesność" ma polegać, ale po tylu doświadczeniach i bez konsultacji z filozofami wiemy, że jak zwykle - na walce jasnogrodu z ciemnogrodem, przy czym pierwszy po staremu reprezentują "młodzi, wykształceni, z wielkich miast", podczas gdy najtwardszym jądrem hamującego pęd ku nowoczesności ciemnogrodu pozostaje Kościół katolicki. W tej sytuacji przewielebny ojciec Zięba, wprawdzie postępowy, ale jednak zakonnik, na stanowisku dyrektora Europejskiego Centrum Solidarności, utworzonego w celu nadymania różnych legendarnych postaci, jest potrzebny jak psu piąta noga. Oto bowiem zwiastunem nowoczesności, której "młodzi, wykształceni, z wielkich miast" nie mogą się już doczekać, jest "związek małżeński", zawarty przed urzędnikiem stanu cywilnego w Żelazowej Woli między dwiema damami. Oczywiście z tzw. ostrożności procesowej jedna z pobierających się dam prawnie jest mężczyzną, więc formalnie wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale siły postępu nie ukrywają, że to dopiero początek długiego marszu ku nowoczesności. Nietrudno się zatem domyślić, że po ostatecznym zwycięstwie jasnogrodu wszyscy będą kochać się ze wszystkimi, i to niekoniecznie w ciemnej kanciapie - jak to się podobno odbywa w klubach dla sodomitów i gomorytek - tylko w biały dzień na każdym trawniku wielkiego miasta. Warto przypomnieć, że ta wizja nowoczesności została nakreślona jeszcze w XIX wieku przez spółkę autorską Marks & Engels w "Manifeście komunistycznym". Ekscytowała ona wyposzczone postępactwo perspektywą wspólnych żon. Oczywiście na tamtym etapie postęp nie był jeszcze tak wyzwolony jak dzisiaj, kiedy anachroniczne stało się samo pojęcie "żony". Toteż zastąpiono je bardziej pojemnym terminem "istota czująca", obejmującym, jak wiadomo, również kozy. Tedy tylko patrzeć, jak pryncypia nowoczesności, zapisane w "Karcie Praw Podstawowych" - tym "Manifeście komunistycznym" Unii Europejskiej - zostaną recypowane również do systemu prawnego naszego bantustanu za pośrednictwem orzeczeń niezawisłych sądów. Takie perspektywy świetlanej przyszłości muszą szalenie ekscytować postępactwo i pewnie na fali tego entuzjazmu poseł Janusz Palikot zapowiedział na 2 października br. kongres Ruchu swego Poparcia "Nowoczesna Polska". Najwyraźniej musiał zapomnieć, że tego rodzaju polityczne inicjatywy powinny być najpierw zatwierdzone przez starszych i mądrzejszych. Toteż ku swemu niemiłemu zaskoczeniu dowiedział się w lubelskim oddziale CBA, że Biuro zamierza przystąpić do sprawdzania jego oświadczeń majątkowych z kilku ostatnich lat i że kontrola ta może przeciągnąć się nawet do kilku miesięcy. Kilka miesięcy - w sytuacji, gdy Kongres tuż--tuż! A przecież to nie musi być jedyny kłopot, bo co będzie, jeśli organy ścigania dostaną rozkaz, by na nowo podjąć przerwane postępowanie w sprawie finansowania kampanii wyborczej posła Palikota przez studentów, emerytów, a nawet - jak powiadają - nieboszczyków? Cuius est condere, eius est tolere, co się wykłada: kto ustanowił, ten może znieść. Ta łacińska sentencja z całą pewnością znana jest również lubelskim prawnikom, więc jeśli od przełożonych dostaną taki rozkaz, to pęd ku nowoczesności może zostać gwałtownie zahamowany, przynajmniej na tym odcinku. Bo wprawdzie razwiedka jako taka stoi nieugięcie na nieubłaganym gruncie nowoczesności, ale przecież nie jest jej wszystko jedno, kto, a zwłaszcza przeciwko komu się unowocześnia. Jedni wolą modernizować się pod egidą PO z Donaldem Tuskiem na czele, inni znowu chcieliby widzieć w awangardzie marszu ku nowoczesności Sojusz Lewicy Demokratycznej - no a przecież i strategiczni partnerzy też mają w tej sprawie coś do powiedzenia. Zwłaszcza w sytuacji, gdy po deklaracji prezydenta Obamy z 17 września ubiegłego roku przez oskarżenia o tajne więzienia i tortury ktoś demontuje w Polsce agenturę amerykańską i kiedy okazuje się, że Aleksandra Kwaśniewskiego od zarzutu popełnienia zbrodni wojennej póki co uchronił poczciwy prezydent Lech Kaczyński. SM
JEST WNIOSEK O ARESZTOWANIE ZAKAJEWA Do prokuratury wpłynął wniosek rosyjskich organów ścigania o tymczasowe aresztowanie Ahmeda Zakajewa. Jak poinformowała rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie Monika Lewandowska, na razie nie zaczęło się przesłuchanie, bo prokuratorzy muszą zapoznać się z tymi dokumentami. Adwokat Zakajewa poinformował, że do prokuratury dotarł tłumacz i przesłuchanie będzie się mogło wkrótce zacząć. Dodał, że spodziewa się wniosku polskiej prokuratury do Sądu Okręgowego w Warszawie o wydanie Zakajewa Rosji, ale zarazem nie sądzi, by ta prokuratura wystąpiła jednocześnie o areszt na czas tej procedury. Ahmed Zakajew jest ścigany przez Rosję międzynarodowym listem gończym w związku z zarzutami o terroryzm. Tego stanowiska nie podzielają m.in. kraje, w których przywódca czeczeński był wcześniej zatrzymywany - Dania i Wielka Brytania. Choć kraje te wykonały postanowienia listu gończego i zatrzymały Zakajewa, odmówiły wydania go Rosji. W Anglii Ahmed Zakajew otrzymał dodatkowo status uchodźcy politycznego.(ks/TVN24, TVP Info)
UMOWA GAZOWA – SYMBOLIKA WASALI. Mimo dość powszechnej świadomości, że ostatnie decyzje grupy rządzącej (zagarnięcie krzyża, zatrzymanie Zakajewa) służą przykryciu spraw istotnych, niewiele osób ma odwagę uwolnić się od przekazu narzuconego przez funkcyjne media. Dotyczy to nie tylko publicystów czy blogerów, ale przede wszystkim polityków opozycji, zwykle ślepo podążających za „piarowskimi” kombinacjami. Być może, dzieje się tak dlatego, że w obu tych ( i wielu innych z tego czasu) decyzjach zawarta jest sugestywna symbolika, pozwalająca dostrzec, że grupa rządząca III RP odrzuciła podmiotowość polityki państwa i wprowadza Polskę na najwyższy – wasalny stopień relacji z putinowską Rosją. Podobnie jak matactwa wokół śledztwa dotyczącego tragedii smoleńskiej, czy niszczenie pamięci o Prezydencie Kaczyńskim, tak rezygnacja z napiętnowania zbrodni ludobójstwa i haniebna relatywizacja okupacji rosyjskiej w Czeczenii są faktycznie działaniem na rzecz interesów Rosji i nie znajdują żadnego usprawiedliwienia w polityce suwerennego państwa, jakim mieni się III RP. Szantaż stosowany przez Rosjan w sprawie organizacji Światowego Kongresu Narodu Czeczeńskiego, zawarty w oficjalnej tezie, iż zdarzenie to „zahamuje resetowanie, które zarysowało się w ostatnim czasie w stosunkach rosyjsko-polskich” pozwala dostrzec pozycję wyznaczoną Polsce przez kremlowskich „siłowników”.
Przekazy prasy rosyjskiej, jak i liczne wypowiedzi moskiewskich polityków nie pozostawiają wątpliwości, że rząd Donalda Tuska i inne organy państwa polskiego traktowane są jako adresaci żądań i wykonawcy poleceń. Na tak uwłaczającą relację pozwolono Rosjanom już we wrześniu 2009 roku, przyjmując jako podstawę przyszłego kontraktu gazowego dyrektywy płk Władimira Putina. Zaakceptowano ją ponownie, w okresie przygotowań do uroczystości katyńskich, pozwalając rosyjskim decydentom na wypowiedzi dyskredytujące Prezydenta Kaczyńskiego, rozgrywanie konfliktu na linii prezydent – premier, a w efekcie na narzucenie scenariusza zdarzeń prowadzącego do pułapki smoleńskiej. Wszystkie późniejsze decyzje grupy rządzącej są logiczną konsekwencją wcześniejszych zaniechań, a nazwanie tego procesu „pojednaniem” stało się możliwe z chwilą śmierci ostatnich przedstawicieli polskiej elity i przypieczętowało ustalone już relacje. Gdy z tej perspektywy spróbujemy oceniać zdarzenia ostatniego roku, nie sposób nie zauważyć, że ich główną osią jest sprawa wieloletniej umowy gazowej, prowadzącej do energetycznego uzależnienia Polski i uczynienia z naszego kraju rzecznika ekonomicznych interesów Rosji. Ta podstawowa, (a w dzisiejszym świecie równie ważna jak polityczna) zależność została już obnażona w związku z wezwaniem Komisji Europejskiej i zarzutami stawianymi przez unijnych urzędników. Ujawniła ją reakcja grupy rządzącej i wypowiedzi jej lidera Donalda Tuska, który stwierdził, że „Warszawa nie pozwoli, by nasze umowy gazowe były poddawane większym restrykcjom niż umowy innych krajów z tymi samymi eksporterami surowca” i zastrzegł, iż „umowa gazowa z Rosją zabezpiecza interes Polski i interesy polskich obywateli”.Dotąd służalczy wobec unijnych urzędników szef rządu okazał się nagle „politycznym tygrysem”, gotowym za wszelką cenę bronić „interesów Polski i polskich obywateli”.
Jaki „interes Polski” chce bronić Donald Tusk dowodzą twarde fakty:
- za gaz dostarczany z Rosji zapłacimy znacznie więcej, niż inni odbiorcy (330 USD 1000m/3) ze świadomością, że cena ta będzie wzrastać,
- stawki za tranzyt gazu, jakie Gazprom ma płacić Polsce są niższe nawet od stawek, jakie Rosjanie płacą Białorusi. Od marca br. za tranzyt 1 tys. m sześc. gazu na odległość 100 km Gazprom płaci Polsce równowartość 1,74 dol.(Białorusi – 1,88, Ukrainie – 2,74)
- zrezygnowaliśmy z roli decydenta i wpływów w zarządzie i radzie nadzorczej spółki tranzytowej EuRoPol Gaz poprzez niekorzystne zapisy w jej statucie, wykluczenie spółki Gas Trading i zaniżenie dochodów spółki z tranzytu i rocznego zysku do 21 mln zł rocznie,
- zrezygnowaliśmy z zasądzonych (przez rosyjski sąd) 25 mln dolarów od Gazpromu za tranzyt w 2006 roku oraz należności za kolejne trzy lata w wysokości ok. 180 mln dolarów,
- zobowiązaliśmy się do odbioru 10,25 mld m sześć. gazu w 2011r., co stanowi blisko 2,8 mld m3 więcej niż odbieramy teraz w ramach kontraktu jamalskiego i 11 mld m sześc. w latach 2012-2037,
- za nadwyżki gazu zapłacimy, niezależnie od tego czy zostaną wykorzystane,
- nadzór nad polskim odcinkiem gazociągu jamalskiego powierzyliśmy firmie zależnej od Gazpromu, (to zagrożenie było jednym z powodów reakcji KE)
- przyznaliśmy Gazpromowi monopol na tranzyt gazu przez leżący na terenie Polski rurociąg do roku 2045,
- godząc się na utrzymanie indeksacji ceny gazu do cen ropy do 2037 r. skazaliśmy się na wysokie ceny tego paliwa przez cały okres umowy,
- podpisując kontrakt na 27 lat godzimy się na dyktat cenowy Gazpromu i przyznajemy Rosji monopol na dostawy gazu,
- rezygnujemy z poszukiwań i eksploatacji własnych źródeł energii (gaz łupkowy) oraz z polityki dywersyfikacji dostaw.
Ta ostatnia kapitulacja staje się oczywista w kontekście już podjętych, (a przemilczanych przez media) decyzji. W marcu 2008 roku doszło w Ministerstwie Gospodarki do samo rozwiązania Departamentu Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii, a zarządzeniem nr.39 z dn.14 czerwca 2010 roku Donald Tusk. dokonał likwidacji Zespołu do spraw Polityki Bezpieczeństwa Energetycznego, który zajmował się dotąd opracowaniem polityki bezpieczeństwa energetycznego państwa i przedstawiał propozycje inicjatyw dotyczących polityki energetycznej na forum międzynarodowym. Uczynił to, mając zapewne świadomość zbyteczność tych organów, bowiem od dnia podpisania kontraktu z Rosją polityka energetyczna III RP zostanie podporządkowana interesom kremlowskich decydentów. Pod wielkim znakiem zapytania stawia to również inwestycję gazoportu w Świnoujściu. Biorąc pod uwagę, że umowa gazowa zawiera liczne, szczegółowe załączniki, a grupa rządząca nie informuje Polaków o uzgodnieniach z Gazpromem, wolno się spodziewać, że mieści ona szereg innych, równie niekorzystnych dla Polaków rozwiązań jak wyżej wymienione, a cały proces jej negocjacji był pasmem klęsk i ustępstw strony polskiej. Na jakiej podstawie zatem Donald Tusk twierdzi, że zabezpiecza interesy Polaków? Warto zwrócić uwagę na jeden argument, bo jest on w istocie esencją wasalnych relacji, łączących tę grupę z płk Putinem. Otóż w dzisiejszym wywiadzie dla „Sygnałów dnia” w I PR Tusk wyznał, że podstawowa korzyść z umowy ma polegać na „zabezpieczeniu Polski na długie, długie lata w gaz, a przede wszystkim zabezpieczenie Gazociągu Jamalskiego to był priorytet nie tylko mojego rządu, tylko że mojemu rządowi udało się to wreszcie uzyskać”. Usłyszeliśmy też, że „najważniejszym zadaniem dla polskiego rządu jest nie ideologiczne wojny z jakimś państwem, tylko zabezpieczenie polskich domów w trwałe dostawy gazu, na długie lata. I za cenę, która jest ceną porównywalną z innymi takimi kontraktami. I to uzyskaliśmy”. Na jakich warunkach zawarto kontrakt – wskazałem powyżej. Tylko indolencji (a zapewne i tchórzostwie) dziennikarza zawdzięczamy, że nie zadano Tuskowi kilku, konkretnych pytań o „porównywalność” z innymi kontraktami by obnażyć hipokryzję tej wypowiedzi. Istotne jednak jest to, że premier Polski za niebywały sukces uznaje „zabezpieczenie Polski na długie, długie lata w gaz”, insynuując jakoby okres 27 lat ( na jaki zawarto umowę) dawał Polakom szczególną gwarancję nienaruszalności i bezpieczeństwa energetycznego. Trudno o bardziej fałszywy argument i wie to każdy, kto śledził losy umów z Rosją na przestrzeni ostatnich lat. Szantaż gazowy, tzw. „przykręcenie kurka” stanowił popularną i często wykorzystywaną broń w kontaktach z tymi państwami, które miały nieszczęście podpisania długoletnich kontraktów z Gazpromem lub uzależniły się od jego rurociągów. Przykłady Ukrainy, Białorusi czy Turkmenistanu, (by wymienić tylko ostatnie przypadki) świadczą nadto wymownie do czego prowadzi wiązanie się „na długie lata” z Moskwą. Trzeba też przypomnieć, że nadal obowiązuje umowa gazowa z Rosją z roku 1993 (podpisana wówczas przez W.Pawlaka) zawarta do roku 2022 i to Gazprom w roku 2009 wymusił na Tusku renegocjację tej umowy na szczeblu rządowym, stosując szantaż po zerwaniu dostaw gazu przez spółkę RosUkrEnergo. Nikt nie zagwarantuje, że sytuacja nie powtórzy się w przyszłości, tym bardziej gdy w spółce –operatorze rurociągu Rosjanie będą mieli głos decydujący. Ogłaszanie przez prasę rosyjską kolejnych „kryzysów gazowych” w Polsce lub wieszczenie przyszłych „zapaści energetycznych” stało się od dawna skuteczną metodą dyscyplinowania rządu III RP, ale też mocnym i chętnie stosowanym straszakiem wobec polskiego społeczeństwa. Jest zatem oczywiste, że „długie, długie lata” kontraktu z Gazpromem, na jakie skazuje nas grupa rządząca nie stanowią żadnej gwarancji bezpieczeństwa dostaw gazu, uzależniają nas natomiast od politycznych „kaprysów” Rosji.
Nie jest też prawdą, jakoby Polska musiała podpisać kontrakt z Gazpromem nie mając innych, alternatywnych rozwiązań. Takiej tezie zaprzeczyło samo PGNiG, potwierdzając, iż ma zawarty także kontrakt z niemiecką spółką E.ON AG. Spółka ta była w stanie dostarczyć nam gaz pod warunkiem, że będzie zgoda polityczna na przesył tego surowca np. z kierunku ukraińskiego. Nie jest również tajemnicą, że Rosja traktuje eksport swoich zasobów energetycznych jako narzędzie ekspansji gospodarczej i politycznej, służące wzmocnieniu jej pozycji strategicznej. Z tego powodu długoletnia umowa międzypaństwowa odgrywa w rosyjskiej polityce tę samą rolę, jaką w czasach Związku Sowieckiego odgrywała ideologia komunistyczna lub czołgi i rakiety Czerwonej Armii, strzegące nienaruszalności interesów Imperium Sowieckiego. Czy taką strategię nazwiemy ideologią podboju czy określimy mianem gry politycznej, nie ma większego znaczenia wobec faktu, że rosyjski gaz to podstawowy instrument władzy kremlowskich decydentów. Kto tego nie chce dostrzec, nie powinien w ogóle zajmować się polityką. Zatem premier rządu, który twierdzi, iż „zadaniem dla polskiego rządu nie są ideologiczne wojny z jakimś państwem”, sugerując, że w sprawie umowy chodzi wyłącznie o kwestie ekonomiczne jest albo kompletnym ignorantem, nie nadającym się na żadne stanowisko państwowe albo politycznym sabotażystą, przedkładającym obcy interes nad interesy własnych obywateli. To jedno zdanie Donalda Tuska doskonale obrazuje nie tylko hipokryzję grupy rządzącej, odżegnującej się od „kwestii ideologicznych” w imię iluzorycznych, nieokreślonych korzyści ekonomicznych, ale przede wszystkim porażającą słabość i zależność wobec dyktatu Rosji. Jeśli bowiem wierzyć Tuskowi - dla którego podstawowa wartość kontraktu gazowego z Rosją polega na długotrwałości – pozostaje przyjąć za pewnik, że w całej sprawie chodzi o jak najdłuższe i najściślejsze związanie polskiej gospodarki z interesami Rosji. Bez względu na straty i zagrożenia własne. Czy nie jest to w istocie „ideologia” wasalna, w której wartością nadrzędną pozostaje interes hegemona, przykryty kilkoma propagandowymi hasłami? Czy fakt, że Rosja zażyczyła sobie negocjowania i podpisania umowy na szczebli rządowym – choć tego rodzaju kontrakty w Europie zawierają między sobą spółki handlowe – nie świadczy, że obecna grupa rządząca ma formalnie stać się zakładnikiem tej umowy i zawrzeć personalny „pakt” z płk Putinem? Mając na uwadze, że w umowie brakuje wyrazistych, ekonomicznych pożytków, jej podstawowym celem będzie długoletnie i wyniszczające związanie naszej gospodarki potrzebami rosyjskich eksporterów źródeł energii i uczynienie z Polski organizmu uzależnionego od paliwowego „krwioobiegu” Federacji Rosyjskiej. W powiązaniu z rolą „konia trojańskiego” wspomagającego Rosję w europejskiej ekspansji politycznej i militarnej, taka koncepcja wydaje się logiczna i korzystna w długofalowej strategii podboju Europy. Wydaje się zatem, że właśnie umowa gazowa jest tym najważniejszym kluczem do zrozumienia scenariusza zdarzeń z ostatniego roku i stanowi punkt centralny wokół którego rozgrywają się inne, mniej lub bardziej symboliczne dramaty. Wszystkie one będą jedynie odbiciem koncepcji, która leży u podstaw traktatu gazowego. Ścios
Marek Król "Węzeł Krzyżowy"Jaka jest różnica między Aleksandrem Wielkim a szefem kancelarii prezydenta? Otóż w czwartek o ósmej rano różnica ta zniknęła, jak krzyż smoleński przed Pałacem Prezydenckim. W starożytnych czasach różni kombinowali jak rozwiązać węzeł gordyjski w świątyni Zeusa. Wyrocznia orzekła, że kto rozwiąże ten węzeł zdobędzie władzę nad Azją. Dowiedziawszy się o tym Aleksander Macedoński przybył do świątyni. Zamiast dłubać przy węźle rozwiązał go za pomocą miecza. Wkrótce po tym, niestety tylko na dziesięć lat, zdobył Azję. Nasz Aleksander Wielki, minister Michałowski, w podobny sposób rozwiązał polski węzeł gordyjski, czyli problem krzyża smoleńskiego. Dzielny szef kancelarii prezydenta bez użycia miecza przeniósł węzeł gordyjski do kaplicy. Następnie na konferencji prasowej ujawnił podekscytowanym dziennikarzom przebieg zdarzeń .Podszedłem do krzyża a następnie czterej panowie przesunęli go i głównym wejściem wnieśli do pałacu. Krzyż przeniesiono tak niespodziewanie, ze TVN nie zdołał rozrysować tej drogi krzyżowej w trzech rzutach. Błękitny zsiniał i nawet nie poderwał się do lotu. Podobno, jako pierwszy zadzwonił do Bronisława Komorowskiego Nicholas Sarkozy. Nie był to jednak bezinteresowny gest. Prezydent Francji chciał wynająć Michałowskiego i jego czterech chłopaków by równie szybko usunęli mu Romów z kraju. Nowy , prezydencki oddział szybkiego reagowania może zrobić światową karierę i usunąć w cień przereklamowany Grom. Po co czwarty miesiąc prosić naszych rosyjskich przyjaciół by zabezpieczyli szczątki Tupolewa? Wystarczy, ze prezydent Komorowski załatwi brezent i wyśle oddział Michałowskiego na smoleńskie lotnisko. Ciągle jest jeszcze szansa przykrycia brezentem szczątków prezydenckiego Tupolewa, zanim resztki foteli i kół samolotu znajdą się na działkach przyzagrodowych naszych rosyjskich przyjaciół. Chciałoby się rzec, jacy politycy, taki węzeł gordyjski. A można było tego wszystkiego uniknąć w prosty sposób. Wystarczyłoby, gdyby nowy prezydent podziękował Polakom, którzy w dniach żałoby oddali hołd tragicznie zmarłemu Lechowi Kaczyńskiemu. Komorowski zyskałby sympatię i uznanie także swoich przeciwników, gdyby otoczył troskliwą opieką tych, którzy dzień i noc trwali przy smoleńskim krzyżu. Pamięć o Lechu Kaczyńskim nie zagraża prezydenturze Komorowskiego. Mit wielkiego polskiego patrioty, jakim był tragicznie zmarły prezydent, umacnia państwo i jego pierwszego obywatela. Silne państwo powinno mieć słabość do tych, którzy to państwo kochają po swojemu a nie tylko po naszemu. Irena Szafrańska
Bolszewika goń, goń, goń..... Mija 71 rocznica radzieckiej agresji na Polskę w czasie II wojny światowej. Dnia 17 września 1939 r. Armia Czerwona wkroczyła na wschodnie tereny Rzeczpospolitej, łamiąc obowiązujący od 1932 r. polsko-sowiecki pakt o nieagresji. Oficjalna nazwa napaści na Polskę brzmiała: "Kampania wyzwoleńcza Armii Czerwonej". I tak nas bolszewicy wyzwalali, że byliśmy pod ich buciorem prawie 50 lat. W żadnej telewizji ani słowem o tak ważnej dla Polaków rocznicy. Smutne to, tym bardziej iż w tym dniu polska Policja zatrzymała "niebezpiecznego bandytę - terrorystę Ahmeda Zakajewa, szefa emigracyjnego rządu Czeczenii, którego od lat ściga dobry wujaszek Władimir, który Czeczeńcom nieba by uchylił ale oni nie chcą. Z rąk dzielnych chłopaków z Policji rzezimieszka Zakajewa przejęła polska "niezależna / od kogo? / prokuratura i wzięła go w obroty na kilka godzin. Przesłuchanie Zakajewa trwało ponad 3 godziny. Zakajew przedstawił swoją działalność polityczną i publiczną od 1994 r. do dziś, przyczyny i powody, dla których Rosja występuje z wnioskiem o jego ściganie, a także okoliczności w jakich sądy w Kopenhadze i Londynie odmówiły Rosji jego wydania. Teraz przywódca czeczeński i jego obrońca czekają na decyzję prokuratury czy wystąpi ona do sądu o jego tymczasowe aresztowanie. Czy Tusk to faktycznie sługus Putina a IIIRP pod jego "rządami" to państwo wasali wobec niedemokratycznej Rosji, która dopuszcza się nieludzkich mordów na Czeczeńcach? - „Wiosną tego roku nad rzeką Assa w Inguszetii siedziała przy ognisku grupka dzieci. Przeleciały nad nią dwa rosyjskie śmigłowce wojskowe, zawróciły, spuściły bombę. Ognisko się dopalało, oświetlając trzy trupy i kilkoro ciężko rannych. Niedługo potem patrzyłam w oczy matki jednego z zabitych chłopców. Patrzyłam też w oczy matki, która pochowała trzech synów, kilkunastolatków - przy tym dwóch porwanych przez żołnierzy, a potem porzuconych gdzieś przy drodze, z wypatroszonymi wnętrznościami. Widziałam dzieci bez oczu i bez dłoni, okaleczone przez zabawki zrzucane na Czeczenię z rosyjskich śmigłowców. Widziałam dziewczynkę z dziurą w czaszce, pod którą pulsuje przykryty przezroczystą błoną mózg. Widziałam inną, zupełnie sparaliżowaną przez odłamek bomby, który utkwił w okolicy kręgosłupa. Rozmawiałam z piętnastoletnim świadkiem rozpruwania brzuchów dwóm żywym chłopcom czeczeńskim, których wnętrzności pijani żołnierze rzucali psom...”
Krystyna Kurczab-Redlich dla Rzeczpospolitej http://bezdekretu.blogspot.com/ W pierwszych godzinach wydarzeń sprzed 71 lat opór armii radzieckiej stawiły strażnice graniczne i żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza. Na mocy paktu Ribbentrop–Mołotow dokonał się akt agresji ZSRR nazywany przez wielu IV rozbiorem Polski. Wojska radzieckie przekroczyły wschodnie granice Polski przyspieszając klęskę kampanii wrześniowej i przypieczętowując losy naszego kraju na początku II wojny światowej. Skutki agresji sowieckiej były tragiczne – na terenach okupowanych przez ZSRR komuniści dopuścili się licznych zbrodni wojennych. Setki tysięcy Polaków oraz obywateli polskich innych narodowości zostało poddanych terrorowi. Na zajmowane obszary razem z sowieckim wojskiem wkraczały oddziały NKWD, które dokonywały aresztowań i wywózek do obozów jenieckich w Związku Radzieckim. W momencie sowieckiej agresji ponad połowa terytorium Polski była jeszcze wolna, rząd był w kraju, trwała bitwa nad Bzurą, broniły się także Warszawa i Modlin, Gdynia i Hel. Toczyły się walki na Podlasiu i Lubelszczyźnie. Rząd Rzeczpospolitej przekroczył granicę rumuńską dopiero po radzieckiej agresji. Siły sowieckie w pierwszym rzucie liczyły około 600 tysięcy żołnierzy, 4,7 tys. czołgów i 3,3 tys. samolotów. Jednostki te posiadały zatem m.in. prawie dwa razy więcej czołgów niż Wehrmacht w dniu 1 września 1939 i dwa razy tyle samolotów bojowych co Luftwaffe na froncie polskim. Liczba radzieckich czerwonoarmistów z każdym dniem wzrastała, dochodząc pod koniec września do około półtora miliona. W szeregach Wojska Polskiego znajdowało się jeszcze około 600 tys. żołnierzy, z czego związanych walką z Niemcami było około 250 tys. Na wschodnich obszarach Polski w różnego rodzaju jednostkach było ponad 200 tys. żołnierzy. Granica wschodnia dozorowana była przez niespełna 20 tys. żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza. Wojsko Polskie nie było w stanie skutecznie przeciwstawić się nowemu agresorowi, zwłaszcza, że ataku z tej strony nie przewidywano. Jednakże pomimo całkowitego zaskoczenia i przewagi wschodniego agresora wiele jednostek KOP-u stawiło opór. Długo utrzymywały swoje pozycje pułki KOP-u „Wilejka”, „Podole” i „Sarny”. Granicy Broniły bataliony: „Ludwikowo”, „Sienkiewicze”, „Dawidgródek”. Do historii przeszły obrona Wilna oraz walki polskiej kawalerii pod Skidlem i Kodziowcami. Bohaterski opór stawiła grupa KOP-u gen. Wilhelma Orlik-Rückemana, która pod Szackiem i Wytycznem zadała najeźdźcy ciężkie straty. Szczególnie zacięty charakter miała dwudniowa obrona Grodna. W oporze stawianym do końca września Armii Czerwonej uczestniczyło w zwartych jednostkach co najmniej kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy polskich. Największą zwartą jednostką była Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie”, licząca ponad 20 tys. żołnierzy broniła się najpierw przed Armią Czerwoną, a następnie walczyła z Niemcami.
ZSRR zajął część terytorium państwa polskiego o powierzchni ponad 200 tysięcy kilometrów kwadratowych, zamieszkałą przez 13 milionów ludności. Umacnianiu władzy radzieckiej towarzyszyła propaganda, podsycająca konflikty narodowościowe. Dekret Rady Najwyższej ZSRR z 29 listopada 1939 roku nakazywał traktować mieszkańców zagarniętych terytoriów, jako obywateli radzieckich. Smutny ten dzień dzisiejszy. Tym bardziej przykry, że Polska tak okrutnie doświadczona przez kilkadziesiąt lat zniewolenia przez sowietów dzisiaj wypełnia żądania Rosji i zatrzymuje człowieka walczącego w wolność i niepodległość Czeczeni. Z ostatniej chwili - Jest wniosek o areszt Ahmeda Zakajewa. Jest wniosek o areszt Zakajewa - podał jego adwokat. Obecnie w prokuraturze trwa narada w całej sprawie - informuje jej rzeczniczka. Po wyjściu z prokuratury Baszuk wyraził nadzieję, że sąd wniosku nie uwzględni. Nie wiadomo jeszcze, kiedy Sąd Okręgowy w Warszawie będzie mógł się zająć wnioskiem. Baszuk ma nadzieję, że może to nastąpić jeszcze w piątek. http://wiadomosci.onet.pl/raporty/zatrzymanie-zakajewa/jest-wniosek-o-ar...
Cóż tu mówić. KOMPROMITACJA! Kompromitacja Polski.
Rząd ośmiesza Polskę robiąc z nas przed światem rosyjskich poddanych.
http://www.podlasie24.pl//wiadomosci/z-regionu/rocznica-napasci-zsrr-na-...
http://pl.wikipedia.org/wiki/Agresja_ZSRR_na_Polskę_1939
http://pl.wikinews.org/wiki/70._rocznica_napaści_ZSRR_na_Polskę kryska's blog
Tak to już koniec! Żyjemy w Polszy! I skandal w Wiadomościach? Kiedyś pisząc post: Polska - niepodległa Ojczyzna czy Polsza - Priwislanskij Kraj! zastanawiałem się czy jesteśmy pod rządami D. Tuska i B. (k...) jeszcze Polską czy już częścią Putinowa.
Obejrzawszy dzisiaj Wiadomości w TVP1 przestałem już mieć jakiekolwiek wątpliwości. Nie mamy już co się łudzić: ŻYJEMY już w POLSZY. I to w jeszcze gorszym wydaniu niż za czasów PRL (z pominięciem okresu stalinizmu i wolskizmu). Nie wiem co dzisiaj działo się w redakcji Wiadomości tuż przed ich emisją. Znając trochę dziennikarstwo (w tym telewizyjne) od kuchni sądzę, że było "bardzo gorąco". Już tłumaczę. Każdy kto trzyma w ręku jakąkolwiek gazetę nawet podświadomie wie, że najważniejsza jest jej okładka, strona tytułowa. To ona przyciąga do zakupu, ale też jest stroną informacyjną pokazującą zawartość całego numeru czasopisma. Oczywiście najważniejszy jest tytuł największy lub też w inny sposób przyciągający jako pierwszy uwagę (może to być sama treść tytułu, ale też jego: umiejscowienie, kolor, wydźwięk tytułu sąsiadującego, skojarzenia graficzno-tekstowo-zdjęciowe, itd). Podobnie jest z programami informacyjnymi. Najważniejsza jest tzw. "jedynka" czyli pierwsza informacja jaką przekazuje dany program informacyjny. Później tak naprawdę kolejność nie jest ważna bowiem człowiek koduje w pamięci z reguły pierwszą (ew. drugą) informację. Resztę uznając za mniej istotne danego dnia (innym newralgicznym punktem są dwie lub jedna z ostatnich wiadomości, które z zasady mają "podziękować" widzowi za oglądalność, wprawić go w stan wesołości lub zaskoczenia, pozostawić widza w pozytywnym nastawieniu do programu... tak, aby chętnie zasiadł do jego oglądania kolejnego dnia... tak pokrótce). Niezbędnym elementem każdego programu jest nazwijmy ją "zajawka", czyli tematyczne przedstawienie najważniejszych informacji, które znajdą się w programie. Żelazną zasadą jest (z pewnymi wyjątkami), że kolejność informacji podawanych w "zajawce" jest następnie tożsama z kolejnością, wedle której tematy te są rozwijane w głównej części danego programu informacyjnego. Najważniejszą w Polsce dzisiaj informacją dnia jest (powinna być) oczywiście rocznica zbrodniczej i ostatecznie niszczącej II RP napaści na Polskę sowieckich i rozwścieczonych hord w 1939 roku. Było to pogwałcenie ze strony rozwydrzonej hołoty sowieckiej umów o nieagresji zawartych przed wojną z Polską, które dla niej zakończyło się ostatecznie klęską wrześniową, zbrodnią katyńską, stalinizmem i wszystkim, co najgorszego może zdarzyć się jakiemukolwiek narodowi i państwu. Cóż więc ja dzisiaj zobaczyłem w Wiadomościach? Zgodnie z oczekiwaniem w "zajawce" jako pierwszą informację podano właśnie fakt rocznicy napaści Sowietów na Polskę. Później podano wiele innych tematów, które będą kolejno omawiane podczas trwania Wiadomości... I nagle, tuż po zajawce zamiast o napaści Sowietów, jako pierwszą podaje się informację o aresztowaniu w Polsce Ahmeda Zakajewa! Fakt. Jest to istotna informacja, ale nie dla Polski (nie ujmując nic narodowi czeczeńskiemu ani jemu przywódcy), ale przecież dla.... Rosji, gdzie Zakajew jest dla nich jak u nas L. Kaczyński dla B. (k...). Jest to po prostu SKANDAL! Tym bardziej, że po podaniu tej informacji jako pierwszej prowadząca program oznajmiła iż: "do tematu Zakajewa" jeszcze powrócimy. Zauważmy! Jest to kolejne kardynalne złamanie zasady integralności programu informacyjnego, wedle której informację już raz podaną przedstawia się w sposób całościowy i juz do niej nigdy nie wraca w tym samym programie (jedyny przypadek, to taki, gdzie coś w określonym obszarze zdarza się w czasie emisji i jest na tyle istotne i pilne, że wskazanym jest jego natychmiastowe upublicznienie... teraz tak nie było). Treść i kolejność więc dzisiejszych Wiadomości została zmieniona w ostatniej chwili, w taki sposób żeby najważniejszą dla Rosji informację podano jako pierwszą a na dalszy plan spychając najważniejszą dziś dla Polaków informację o napaści Sowietów! I to spychając w najmniej istotną część każdego programu informacyjnego, a więc jako ostatnią informację przed tematami żegnającymi widzów. KTO PODJĄŁ TAKĄ DECYZJĘ TEN JEST PROMOSKIEWSKIM PACHOŁKIEM I POTENCJALNYM ZDRAJCĄ NARODU POLSKIEGO I PAŃSTWA POLSKIEGO! Zespół Wiadomości zapewne w ostatniej chwili jeszcze podjął próbę przeproszenia widzów i wskazania dlaczego zaistniała taka sytuacja. Zdążono jeszcze wmontować materiał pokazujący, że właśnie temat Zakajewa jest najważniejszą (pierwszą) informacją we wszystkich rosyjskich dziennikach. Ukłony choć za to. Chyba nawet za Komuny tak nie było, aby nasz polski Dziennik Telewizyjny był redagowany w Moskwie lub też przez jakąś hienę antypolską działającą na rzecz ZSRR! Na tym zakończę, bo cisną mi się na usta zbyt ostre sformułowania! ...tym razem bez pozdrowień, ale ze smutkiem... P.S. (z ostatniej chwili) Po emisji Wiadomości polski sąd podjął błyskawiczną decyzję o uwolnieniu Zakajewa. No to teraz już wszystko jasne. Nie udało się sprowokować Polaków wczoraj usuwając krzyż a tym samym dziś wywołując burdy, które byłyby na czołówkach wszystkich dzienników, w tym Wiadomości... To trzeba było dzisiaj jakiś temat sztucznie wywołać... tak, żeby o zbrodniczej napaści Sowietów na Polskę nie mówiono jako o najważniejszej informacji w kraju! NIE ŻYJEMY więc już w Polszy? Zauważcie... o Zakajewie mówiono w całej Rosji... więc wygląda na to i być może tak jest, że KGB, GRU, FSB i całe polskie WSIowe SOWOWO działa w Polsce już na skalę masową. I to ponosząc niesamowicie wprost wysokie nakłady sił, finansów i wszelkich środków! Polski już nie ma a zapewne, być może nawet wirtualnie albo w myślach Dukaczewski z B. (k...) popijają szampana w towarzystwie Palikota polując na głuszce... tym razem już w Polszy (po co jeździć gdzieś w dalekie rejony tego samego przecież kraju?... być może sobie myślą, co wcale nie jest powiedziane że w ogóle i akurat o tym). (poniższe dzięki uprzejmości natenczasa) Cała prawda,i tylko prawda...правда ? krzysztofjaw's blog
Plusy i minusy tygodnia (12-19 września 2010) Czy istotnie było dla wszystkich jasne, że prędzej czy później krzyż będzie musiał zniknąć? Nie uważam, by można było łatwo rozstrzygać takie sprawy. Gdy wybucha fala emocji, krzyż jest ważny – tu i teraz – jako świadek zbiorowych uczuć tu i teraz. Gdy później dochodzimy do wniosku, że to, w czym uczestniczyliśmy, było wyjątkowe, mamy pokusę, aby tym samym krzyżem to wydarzenie uczcić. W 1979 r. SB i milicja zadbały, by już nazajutrz po wizycie Jana Pawła II na pl. Zwycięstwa nie było po niej ani śladu. Gdyby nie to, miejsce, na którym stał krzyż papieski, byłoby zapewne od razu czczone świeczkami i kwiatami. Bo ludzie już w czasie mszy czuli, że dzieje się coś wyjątkowego. Parę lat później, w 1982 r., właśnie w tym miejscu zaczęto układać krzyż z kwiatów. Symbolizm pewnych miejsc rodzi się sam. Nie wiadomo, czy upór i determinacja obrońców krzyża, którzy chcą układać kwiaty i zapalać świeczki na Krakowskim Przedmieściu, przetrwa próbę czasu. Było w tym konflikcie, owszem, sporo polityki, ale wiele zrobiono, by powstało wrażenie, że oprócz polityki niczego innego w nim nie było. Kiedyś gazety z braku świeżych pomysłów pisały o potworze z Loch Ness. W polskiej polityce, gdy Platforma nie ma pomysłu, co robić, wyciąga starą płytę o okrojeniu obu izb parlamentu. I znów słyszymy, że posłów ma być tylko 300, a senatorów 50. Powracają nadęte dyskusje z posłem Adamem Szejnfeldem i riposty Ryszarda Kalisza. I znów nic z tego nie będzie, ale oszczędnościowe zamiary dobrze brzmią. Litości, który to już raz? Polityczny sfinks Donald Tusk dopiero w środę ogłosił, że włóczonego po prokuraturach Jacka Karnowskiego z Sopotu popierać nie wolno. W chytrą pułapkę premiera wpadł Grzegorz Schetyna, który pozytywnie ocenił deklaracje poparcia pomorskiej PO dla niekoronowanego króla Sopotu. Inny sojusznik Karnowskiego – Rafał Grupiński – zadał nawet pytanie, czy aby sopocki prezydent nie stał się ofiarą prowokacji. Ciekawa teoria, ale nie do końca przemyślana. Kiedyś komuniści w PRL głosili, że plaga stonki to skutek rozsiewania wstrętnego żuka nad polskimi polami przez amerykańskie samoloty. Teza efektowna, ale miała jedną wadę. Skłaniała do niewygodnych pytań: a dlaczego to nasze lotnictwo pozwala amerykańskim samolotom latać swobodnie nad polskimi polami? To samo dotyczy sensacji Grupińskiego. Skoro Karnowski pada ofiarą prowokacji, to co robi premier – nadzorca tajnych służb? Dlaczego pozwala bezkarnie hulać prowokatorom? I co robi Tusk, aby tych prowokatorów powstrzymać? Ledwo Elżbieta Jakubiak załagodziła konflikt z Jarosławem Kaczyńskim, a już okazuje się, że mimo wszystko uwielbia ciągnąć pisowskiego tygrysa za wąsy. Oto w „Fakcie” opowiada, jak jej córeczka przeraziła się, że mama wypadła z łask prezesa PiS. „Bardzo to przeżywali. I mąż, i moje dzieci – Tomek i Zuzia – bardzo lubią Jarosława Kaczyńskiego. Szef był przecież w tym roku na komunii Zuzi. Córka była taka dumna, że pan Jarek – taka ważna osoba – był u niej gościem na przyjęciu, że mają wspólne zdjęcia. Dlatego trudno mi było jej to wszystko wyjaśnić. W końcu córka zapytała mnie: »Mamo, co się stało? Pan Jarek już cię lubi? Dlaczego cię nie lubi?«. Tłumaczyłam, że to nieporozumienie, że to nie jest prawda, że będzie dobrze”. No, teraz już Jarosław Kaczyński nie będzie mógł zaprzeczyć, ze można nim straszyć dzieci. Wyzionęła ducha z braku finansów produkcja dreszczowca „Tajemnice Westerplatte”. Jak zapowiadał scenariusz, żołnierze mieli kraść żywność z magazynów, „obleśnie lizać pornograficzne karty”, siusiać na portret Rydza-Śmigłego, szaleć i wreszcie buntować się ze strachu. Bogusław Linda oburzony na zwłokę w wypłacaniu honorariów chce ponoć o filmie zapomnieć. Choć raz materializm poszedł na odsiecz idealizmowi. Semka
Ścigać Zakajewa w tempie smoleńskim
1. Z gliniarzami tak już jest - jak potrzebni, to ich nie ma, a jak niepotrzebni, to wyrośli jak spod ziemi i zatrzymali Zakajewa.
2. Nie mieli co robić? Nie mogli się pilnie zająć poszukiwaniem zabójców Papały albo chociażby zatrzymywaniem przestępców przechodzących przez ulicę nie po pasach - nie czekać z tym do końca miesiąca, kiedy statystykę trzeba poprawiać. Ki diabeł im kazał tak błyskawicznie odnaleźć i zatrzymać tego Zakajewa? Można było nie zauważyć, że przyjechał, przeoczyć, spóźnić się na jego aresztowanie. Tysięcy ludzi ścigają bezskutecznie, a tu akurat musieli postarać sie sukces?
3. Po co było zatrzymywać, skoro Zakajew sam chciał przyjść na przesłuchanie (też gorliwy się znalazł). Niechby i przyszedł, ale prokurator nie miałby czasu, byłby akurat zajęty włamaniem do kurnika, Zakajew by poczekał, wyszedł, potem nie wiadomo już byłoby gdzie jest.
4. Rosja owszem, na razie nas chwali za to zatrzymanie, widzi w tym znak poprawy stosunków. Chryja i to wielka zacznie się wtedy, gdy go wypuścimy. A przecież wypuścić musimy. Wypuścili go Anglicy, wypuścili Duńczycy i Polska też musi. Wydać go przecież niepodobna, bo cały świat wie, że w Rosji nie będzie miał rzetelnego procesu. Cała rzetelność rosyjskich śledczych skupia się teraz na śledztwie smoleńskim...
5. Zakajew jest ścigany przez Interpol....tak, wiem. Zatrzymania Zakajewa wymagało prawo... - też wiem. Prawa trzeba przestrzegać, porozumień międzynarodowych też - absolutnie! Dlatego Polska powinna ścigać Zakajewa. Ale powinna go ścigać solidnie. Trzeba było zwrócić się do Rosjan o nadesłanie kilkudziesięciu tomów akt, zażyczyć sobie kserokopii rozmaitych dokumentów. Mamy przecież wprawę w proszeniu Rosjan o dokumenty, mamy też wytrenowaną cierpliwość w oczekiwaniu na ich przysłanie. Krótko mówiąc - Trzeba było ścigać Zakajewa z gorliwością adekwatną do tej, z jaką Rosja prowadzi śledztwo smoleńskie. że już nie wspomnę o katyńskim.
O mały włos Tusk nie "załatwił" Zakajewa
1. O mały włos Tusk nie załatwił Zakajewa, o mały włos! Jeszcze wczoraj zapewniał dziarsko wszem i wobec. że w sprawie Zakajewa Rosja nie może liczyć na satysfakcjonujące ją rozwiązanie. Jeszcze wczoraj polski premier pośrednio gwarantował bezpieczeństwo Zakajewa. A dziś rano policję na niego nasłał!
2. Że co, przepraszam - że to nie Tusk? Chcecie mi państwo wmówić, że po człowieka, ściganego przez Rosjan po całym świecie, polska policja ot tak sobie poszła, bez wiedzy premiera? No to jeszcze gorzej, to by znaczyło, że premier nie kontroluje spraw kluczowych z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa i obywateli!
3. Pewny swego Zakajew liczył, że w gościnnej Polsce włos mu z brody nie spadnie. I o mało się nie przeliczył. Ni stąd ni zowąd policja - cap! - i do radiowozu! A prokuratura - trach! - i wysmażyła wniosek o tymczasowe aresztowanie! Gdyby nie rozwaga sądu (są jeszcze sędziowie w Warszawie!) - Zakajew nocowałby dziś na Rakowieckiej. A premier Tusk rozkładałby ręce - no trudno, sądy mamy wszak niezawisłe.... Tak to jest opierać się na obietnicach Tuska. PS. Do moich komentatorów w nawiązaniu do poprzedniego wpisu: Po pierwsze nie nazywajcie Zakajewa terrorystą, bo na to dowodów nie ma. Te które były, zostały ponoć wymuszone torturami, tak w każdym razie uznali Anglicy. Po drugie - nasi partyzanci i powstańcy też byli kiedyś terrorystami i bandytami. Niemcy stawiali pod lasami tabliczki - Achtung banditen! A i Piłsudski napadał na rosyjskie pociągi w 1905 roku. A granaty, rzucane na spokojnych Niemców, pijących kawę w Cafe Club - co to było, jak nie wedle dzisiejszych miar - terroryzm? Po trzecie - przyjmijcie do wiadomości, że obrona Zakajewa to nie jest żadna antyrosyjska fobia PiS-u. Przypomnę, że o braku satysfakcji dla Rosji w sprawie Zakajewa nie Kaczyński mówił, tylko Tusk, zresztą słusznie. Nie narzucajcie zasady, że ten, kogo broni lub popiera PiS, ten automatycznie jest zły. To uproszczona i - nie obraźcie się - dość prymitywna wizja świata. Godna może Strzykawki, Joszy czy rolnika w dolinie, ale inni powinni umieć wznieść się ponad to uproszczenie. Janusz Wojciechowski
Zakajew 17 września Na początek zastrzeżenie: zawsze byłem i pozostaję dość sceptyczny wobec polskiej fascynacji Czeczenią i jej bojownikami. Związki części z nich z radykalnym islamem są niewątpliwe i groźne. Uważam, że w polskiej fascynacji walką Czeczeńców jest zbyt wiele emocji, a zbyt mało trzeźwego oglądu spraw. Z drugiej strony jest faktem, że to, co wyprawia prorosyjski, marionetkowy rząd czeczeński, stosujący metody wprost bandyckie, sytuuje go gdzieś w okolicach Birmy, a nawet niżej. Tyle że wspieranie birmańskich demokratów i Aung San Suu Kyi jest modne i cool, a wspieranie Czeczeńców przeciwko Rosji już nie tak bardzo. Podstawowa zasada polityki zagranicznej brzmi, że nigdy nie można popadać w dogmatyzm. W obecnej sytuacji moje zastrzeżenia stają się mało ważne, ponieważ idzie o coś całkiem innego. Oto Moskwa poddaje rząd Platformy kolejnej próbie, a sam Zakajew jest tu tylko instrumentem. Rosjanie doskonale wiedzą, jaki jest stosunek Polaków do walczącej z nimi części Czeczeńców. Zdają sobie świetnie sprawę, w jak kłopotliwym położeniu postawili rząd Tuska, a nie zrobili tego przecież przypadkiem. Tę sytuację można rozumieć albo jako kolejny test tego, jak daleko można się posunąć w stosunkach z obecnym rządem – a wcześniejsze działania pokazały, że bardzo daleko – albo jako wypróbowanie, co sugerują niektórzy, jakiegoś przełożenia na polskiego premiera, które Rosjanie mogą mieć w ręku w związku ze smoleńskim śledztwem. Dodatkowa korzyścią jest popsucie czeczeńskiego spotkania. W jego toku z całą pewnością wiele będzie się mówiło o naruszenia praw człowieka w Czeczenii, ale polskie media będą się zajmować wyłącznie losem zatrzymanego Zakajewa. Przemysł przykrywkowy pracuje pełną parą. Legaliści stwierdzą oczywiście, że skoro jest międzynarodowy list gończy, to delikwenta trzeba zatrzymać. Jednak – po pierwsze – można to uczynić w innym momencie, jak w Danii, gdzie nastąpiło to już po kongresie (Zakajew nie miał zresztą jeszcze wówczas statusu uchodźcy politycznego). Dokonanie zatrzymania akurat 17 września, w rocznicę napaści Związku Sowieckiego na Polskę, jest albo wyjątkową bezmyślnością, albo – to gorszy wariant – działaniem intencjonalnym. Po drugie – sprawa wcale nie jest oczywista, a słowa prokuratora Seremeta, iż „działamy pod wpływem prawa, nie polityki”, można włożyć pomiędzy bajki. Pojawia się bowiem kilka dość oczywistych (nie wiem, czy jakiś dziennikarz już je zadał) pytań.
Po pierwsze: jakie właściwie są podstawy prawne dla ścigania Zakajewa i jak się to ma do jego statusu uchodźcy, posługującego się na jego potwierdzenie, jak rozumiem, odpowiednimi dokumentami? Polskie media informują, że Zakajew jest ścigany międzynarodowym listem gończym. Dokładnie – wedle mojej wiedzy – chodzi o tzw. czerwoną notę, wystawianą przez Interpol. Czy Polska nie weryfikuje w żaden sposób tego, kto i z jakich powodów zgłasza Interpolowi takie wnioski? Jak na ich obowiązywanie wpływa status uchodźcy, przyznany z przyczyn politycznych (czyli z powodu uzasadnionej obawy, iż dana osoba będzie w swoim kraju prześladowana)? Czy gdyby np. Iran zgłosił osobę, której jedyną faktyczną winą jest przeciwstawianie się reżimowi Ahmadineżada, zatrzymalibyśmy ją z równą gorliwością? Karol Karski podał przykład jeszcze drastyczniejszy, ale też trafny: czy na żądanie Chin zatrzymalibyśmy dalajlamę?
Po drugie: jak to możliwe, że od czasu, gdy Zakajew został objęty czerwoną notą, był w Polsce kilkakrotnie i w żadnym przypadku nie był niepokojony? Z jakich powodów zatrzymany został akurat teraz, jeśli faktycznie nie ma żadnych politycznych motywów działania władz?
Po trzecie: dlaczego jeszcze wczoraj różne urzędy nie były w stanie uzgodnić ze sobą, jaki los może spotkać Zakajewa, skoro podobno liczą się tylko procedury? Nie mogą one przecież być niejasne. Po czwarte: czy urzędnicy, którzy decydowali o wydaniu Zakajewowi wizy, mieli świadomość, że jest on objęty czerwoną notą? Jeśli nie mieli, to dlaczego? Jeśli mieli, to dlaczego dostał wizę? Prosiliśmy się o kłopoty, współpracowaliśmy z Rosjanami czy wykazaliśmy zwykłą bezmyślność?
Po piąte: kto i dlaczego zdecydował o takim, a nie innym przebiegu zdarzeń – zatrzymanie na początku kongresu, akcja policji, choć Zakajew zmierzał do prokuratury, skandalicznie długie oczekiwanie w prokuraturze, wreszcie wniosek o areszt. Abstrahując od zaklęć prokuratora Seremeta, sytuację trudno rozpatrywać w oderwaniu od obowiązkowej polsko-rosyjskiej przyjaźni, nawiązanej na polu pod Smoleńskiem. Nie ma też jednak wątpliwości, że Tusk ma z tą sprawą autentyczny problem w jedynej interesującej go sferze, czyli sferze wizerunku. Działania Polski wkroczyły bowiem w dziedzinę, na którą jednak wiele osób jest mocno uczulonych, także w elektoracie Platformy, czyli w sferę praw człowieka. Mój do nich stosunek jest w polityce międzynarodowej instrumentalny – uważam je za narzędzie, którym warto się posługiwać w celu realizacji własnego interesu. W tym akurat wypadku jest to narzędzie, którego moglibyśmy łatwo i wygodnie użyć przeciwko rosyjskim naciskom. Pytanie brzmi, dlaczego tego nie zrobiliśmy. Zatrzymanie, a być może aresztowanie Zakajewa, stanowi dla Tuska autentyczny problem wizerunkowy w skali międzynarodowej. Wnioskuję, że w grę musi wchodzić coś więcej niż tylko chęć wykonania kolejnego gratisowego gestu uległości wobec Rosji, bo tym razem to gest, za który rząd może w kategoriach wizerunkowych zapłacić drogo. Wszak nawet „Gazeta Wyborcza” kładła zawsze na prawa człowieka tak wielki nacisk, że odwrócenie kota ogonem może być trudne. (Choć, znając wiernych czytelników „GW”, są w stanie przełknąć wszystko.) O co zatem chodzi? O umowę gazową? O śledztwo smoleńskie? Można się tylko domyślać. Czy Zakajewa trzeba było zatrzymywać? Możliwe są dwie odpowiedzi. Pierwsza, w ramach tzw. rżnięcia głupa, brzmi: oczywiście, bo tego wymaga prawo. Druga, realistyczna i na serio, brzmi: oczywiście nie. W tego typu sprawach prawo zawsze służy wypełnianiu politycznych celów, czy nam się to podoba czy nie. Bywa zasłoną dymną albo o jego istnieniu się zapomina. Podsumowując: daleki jestem od sformułowań typu „hańba”, „zdrada”. Widzę tę sprawę w kategoriach polskiego interesu i stosunków z potężnym sąsiadem, który zawsze stosował metodę nacisków i łamania tam, gdzie nie mógł zadziałać wprost, jak w Gruzji. Z tego punktu widzenia zatrzymanie Zakajewa jest po prostu realizacją interesu rosyjskiego, nie polskiego. I – powtarzam – w grę musi wchodzić jakaś ukryta dźwignia nacisku, ponieważ sprawa Zakajewa była dla Tuska znakomitą okazją, aby pokazać, że nie we wszystkim musi słuchać Moskwy. Tę okazję Tusk stracił, a jego pijarowcy musieli ją przecież dostrzegać. Jaki będzie finał też żałosnej historii? Zakajewa oczywiście Rosji nie wydamy – tego Rosjanie na pewno na serio nie oczekują, bo nie chcieliby przecież ostatecznie pogrążać tak im przychylnego rządu. Ale skutki będą wymierne. Po pierwsze – rozwalenie kongresu czeczeńskiego. Po drugie – złamanie kolejnej linii oporu w stosunkach polsko-rosyjskich. Po trzecie – ugruntowanie obrazu Polski (tego prawdziwego, a nie z przekazów prasowych czy telewizyjnych) jako kraju de facto powracającego do rosyjskiej strefy wpływów. Warzecha
Żenujące podrygi rusofobów Właśnie jesteśmy świadkami cyrku wokół „premiera” niby-rządu Czeczenii, niejakiego Ahmeda Zakajewa. Na początku należy stwierdzić rzecz najzupełniej oczywistą – w najmniejszym nawet stopniu nie chodzi tu o naród czeczeński, o jego dole, czy niedole. Jest jeden cel tzw. Światowego Kongresu Narodu Czeczeńskiego i całej szopki związanej z Zakajewem. Celem tym jest podtrzymanie antyrosyjskiego obłędu wśród części społeczeństwa polskiego, obliczone na – i to jest cel maxi – wywołanie jakichś irracjonalnych zachowań ze strony owej części społeczeństwa, bądź – i to jest cel mini – po prostu utrzymanie stanu wrzenia gorących głów tych, którzy minęli się z rozumem. Nie ma żadnego przypadku w tym, że właśnie teraz odbywa się ów Kongres. Idealnie wpisuje się w trwający głęboko rusofobiczny obłęd związany z tzw. obroną (!!!) krzyża. Podsumujmy fakty:
1) gusła odprawione przez PiS i jego wierny tłum po przeniesieniu krzyża do pałacu prezydenckiego miały na celu:
- po pierwsze, „uświęcenie” tzw. sprawy krzyża jako symbolu nienawiści do Rosji i Rosjan (Katyń 1940 – Smoleńsk 2010),
- po drugie, utrwalenie procesu budowy kultu osoby zmarłego Lecha Kaczyńskiego,
- po trzecie, swoiste „ukoronowanie” bałwochwalstwa, jakim jest coraz bardziej widoczny kult osoby żyjącej – Jarosława Kaczyńskiego – pasowanego na ojca i zbawiciela narodu.
2) Kongres Czeczenów organizowany jest – zupełnie „przypadkowo” – w dzień 17 września, kiedy polskie gorące głowy szczególnie mocno odczuwają nienawiść do Rosji, a jeden z szefów organizacji czeczeńskiej, niejaki Teps, również zupełnie przypadkowo mówi podczas wystąpienia na kongresie o… Katyniu – „NKWD zlikwidowało kwiat polskiego narodu. Fakt ten został uznany przez stronę rosyjską pod ciężarem istniejących dowodów. Niestety za to przestępstwo nikt z NKWD czy FSB nie zostanie osądzony”. No, proszę, jaki zatroskany! Szkoda, że nie pochylił się nad ofiarami banderowskich zbrodniarzy, no, ale ci to, z duża dożą prawdopodobieństwa, jego kumple w walce z Rosją.
3) zatrzymanie Zakajewa jest jak najbardziej zwyczajnym działaniem w myśl prawa międzynarodowego. Widać więc jak na dłoni, o co tutaj naprawdę chodzi. Kto za tym stoi, bo przecież nikt poważny nie uwierzy w nagły przypływ troski jakichś Tepsów, czy Zakajewów? Sprawa jest jasna – wystarczy prześledzić ostatnie wystąpienia osób z zewnątrz mające podtrzymać nastroje antyrosyjskie w Polsce oraz powiązania owych Czeczeńców. Kto myśli i czyta ze zrozumieniem, ten zauważył nadaktywność pewnych środowisk amerykańskich skierowaną właśnie na utwierdzanie Polaków w przekonaniu o rosyjskim zagrożeniu. Ich nazwiska, to, tytułem przykładu, Cohen, Horowitz, Pipes [Sami "z korzeniami" - admin]. Ostrzegają na łamach tak odmiennych mediów jak Gazeta Wyborcza i Nasz Dziennik! Ich niezwykła troska o Polskę i o podtrzymywanie stanu wojny w kontaktach polski z Rosją nie jest niczym nowym. Znamy ich i ich troskę co najmniej od czasów sprzed powstania styczniowego, kiedy nawet potrafili kroczyć, z – nomen omen – krzyżem na czele tzw. patriotycznych manifestacji. Dzisiaj reprezentują oni wywiady anglosaskie oraz frakcję neokonserwatywną w USA. Organizacja czeczeńska Zakajewa i spółki ma powiązania z Borysem Bierezowskim i spółką. Zakajew był „znajomym” Litwinienki, agenta, który przeszedł na stronę Anglików i natychmiast stał się również bohaterem polskich rusofobów, którzy najwyraźniej lojalności nie cenią, a raczej rozumieją ją na sposób Kalego. Jest doprawdy czymś głęboko przygnębiającym i zawstydzającym, że tłumy Polaków bez przysłowiowego mydła nabierają się po raz n-ty na tak prostacką propagandę. Jest to niestety dowodem na naszą daleko idącą niedojrzałość, nie tylko polityczną, ale i jako narodu w ogóle. Miał rację Bolesław Prus nazywając antenatów współczesnych rusofobów dziećmi. Skrajnie emocjonalne reakcje tłumu to jedno, jednak patetyczne rozdzieranie szat przez niby-partię PiS, to już zupełna katastrofa. Już odezwali się Girzyński, Kluzik-Rostkowska, Szydło, Romaszewski i inni. Wiadomo, co mówią – antyrosyjski bełkot i żal, bo, gdyby Lech Kaczyński żył… Dowodzi to po raz kolejny ich głębokiego kompleksu rosyjskiego, a jednocześnie sztubackich marzeń o walce z Rosją, jak to za czasów Organizacji Bojowej PPS bywało (w istocie był to terroryzm uprawiany w imię korzyści dla jednej partyjnej frakcji i bardzo często ze szkodą dla konkretnych polaków i sytuacji Kongresówki jako takiej). Zaiste, życie tych ludzi straciłoby sens, gdyby Rosja nagle przestała istnieć… Ciekawe, że gwałtownie przeciw ewentualnej ekstradycji Zakajewa wypowiedział się homosiolubny poseł SLD Ryszard Kalisz. Cóż, ośrodki decyzyjne polskiej niby-lewicy zmieniły, hmm, orientację… geograficzną. Nierozsądnie zachowują się także niektórzy przedstawiciele PO i rządu. Sam premier wypowiedział się dość nieostrożnie, z góry sugerując, że Zakajew nie zostanie wydany, zaś Jacek Rostowski Jacek Saryusz-Wolski jawnie zakwestionowali zatrzymanie i ewentualne wydanie Zakajewa. Zachowanie tych dwóch panów, zwłaszcza zaś ministra finansów, jest niedopuszczalne – w istocie również dyktowane uczuciem i niedojrzałe. Mówienie w tej sytuacji o suwerennej i niezawisłej decyzji sądu zakrawa na kpinę. Osobiście uważam, że sprawa zakończy się zapewne rozwiązaniem salomonowym, czyli odesłaniem Zakajewa do Wielkiej Brytanii, jednak rusofobia w Polsce pozostanie. Zastanówmy się, czy to już ostatnie podrygi rusofobii, czy też przeciwnie, czeka nas eskalacja opętańczych zachowań? Są tacy, którzy widzą w tym, co obserwujemy nadchodzący koniec niby-romantycznego uprawiania polityki. Chciałbym, żeby tak było, ale jestem ostrożniejszy i obawiam się, że czeka nas ze strony tych nieszczęśliwych w istocie ludzi, jeszcze wiele złego. Czeka nas i, przede wszystkim, czeka Polskę. Fakty na to wskazują. Naród polski jest beznadziejnie słaby, jego tożsamość kształtuje kilka żenujących mitów, bez głębszej refleksji, bez krzty poważnego myślenia o polityce, o państwie, o przyszłości. Realistów, z braku ludzi właściwych, grają, raz lepiej, raz gorzej, osoby wychowane na tych samych mitach, co pseudoromantycy, stąd ich często (jak we wskazanych wyżej przypadkach) zachowanie nieracjonalne. Często źle się z tą swoją nową rolą czują i to widać. Jak długo wystarczy im konsekwencji, aby w miarę dobra politykę międzynarodową prowadzić? Tak, czy inaczej, nas, niestety już tylko pogrobowców Ruchu Narodowego czeka ogrom pracy. Na zakończenie przytoczę, z myślą o naszych twardych prawicowcach, którzy na co dzień tak mocno akcentują kwestie zagrożenia islamskiego, co nie przeszkadza im wspierać Czeczenów (rusofobia czerwoną mgłą zasnuwa oczy…), tekst, który znajduje się na polskiej stronie tzw. Emiratu Kaukaskiego. Oto on: „Drodzy bracia i siostry, moi rodacy! Zapewniam Was, że dysponujemy wystarczającymi siłami i wolą, aby kontynuować działania zbrojne do czasu, dopóki Rosja nie oczyści naszej ziemi z obecności swoich zbrodniczych wojsk. Jakby Rosja nie nazywała naszych bojowników, oni stanowią honor i dumę naszego narodu. W mojej wojennej i politycznej działalności inspirowali mnie i inspirują do tej pory tysiące młodych Czeczenów wstępujących w szeregi Ruchu Oporu. Walczymy o słuszną sprawę i bez względu na wszelkie trudności, straty i ofiary, zwycięstwo, inszaAllah, będzie nasze! Allahu Akbar! Amir Doku Umarow” Adam Śmiech
Zapomniany Priklopil Pannę Nataschę Kampuschównę porwał był 13 lat temu niejaki Wolfgang Priklopil (jak ktoś ma niemieckie imię, czeskie nazwisko i jeszcze więzi dzieci pod podłogą - to musi być Austriakiem). Trzy lata temu uciekła - i teraz "List Verlag" chciało zrobić kasę na opisie Jej przeżyć. A tu - klapa: ludzie nie kupują! Wydawnictwo zrobiło bowiem zasadniczy błąd: powinno było wydać książkę z punktu widzenia Priklopila. Ze zdjęciem nieboszczyka na okładce. Od czasów śp. Teodora Dostojewskiego wiemy, że czytelnicy o wiele chętniej utożsamiają się z katem, niż z ofiarą. Rodion Raskolnikow to człowiek interesujący - a co interesującego jest w dziewczynie, która dała się złapać i trzymać 3096 dni pod podłogą? Ludzie rozsądni nie kupią - miłośnicy sensacyj też nie. W czasach Dostojewskiego wystarczyło zarąbanie lichwiarki i jej siostry. Dziś nawet to nie gwarantuje sukcesu. Gdyby Priklopil zarżnął i pokroił w plasterki choć z dziesięć osób - niechby i pięć... Ech... PS. Piszę "Natascha" bo jest to Austriaczka; gdyby była Rosjanką, pisałbym: „Natalia” lub "Natasza". Ogólnie: w myśl reguł naszej cywilizacji (przypominam: to, w czym obecnie żyjemy, to ICH cywilizacja - czyli anty-cywilizacja!) imiona się przekłada. To właśnie wyraz naszej, wywodzącej się z Biblii, cywilizacji. Mówiąc: "Hans" mam przed oczyma jakiegoś tłustego żołdaka, mówiąc "Iwan" - głupawego chłopka; "Juan" - uwodziciela. Natomiast "Jan" jest neutralne - i wskazuje na jakiś związek z którymś ze świętych Janów. I to właśnie świadczyło o jedności naszej cywilizacji, którą ONI chcą rozbić. Natomiast jeśli Hiszpan nazywa swoje dziecko "Ivan" to zależy mu na podkreśleniu rosyjskości tego imienia; należy to więc uszanować. PS II: Kilka dłuższych uwag o p. Kampuschównie już jest na moim blogu na portalu http://korwin-mikke.pl Po północy będzie tam kilka uwag o Czeczenii – bo zauważyłem komentarze zwolenników Iczkeriotów
P. Ramzan Kadyrow i mordercy w Czeczenii Na swoim blogu na ONET.pl napisałem wczoraj: "Jestem zdecydowanym przeciwnikiem „Republiki Iczkerii”, muzułmańskich terrorystów i w ogóle „prawa narodów do samostanowienia”. Moje sympatie są po stronie p. Ramzana Kadyrowa, który znakomicie rządzi Czeczenią. Jednak nie widzę dostatecznych powodów, by wydawać p. Ahmeda Zakajewa Rosjanom: żadnego przestępstwa w Polsce nie popełnił, a Rosjanie są znani z tego, że rzekome przewiny potrafią wyolbrzymiać. Więc: NIE!" Co obruszyło na mnie (niewielką) lawinę uwag miłośników terrorystów spod znaku „Republiki Iczkerii”, którzy jako argumentu użyli m.in. serii zdjęć z jakiejś wystawy o mordach w Czeczenii: http://wystawa.czeczenia.com.pl/
Otóż przede wszystkim: kategorycznie odradzam wyrabianie sobie o czymś zdania na podstawie filmu czy serii zdjęć. Nie o to chodzi, że one są fałszowane: te zapewne nie są. Tyle, że Rosjanie przedstawiają z kolei takie same serie zdjęć trupów rosyjskich, ofiar Iczkeriotów.. I teraz co: rację ma ten, co przedstawi 5700 zdjęć, podczas gdy strona przeciwna tylko 4632? Zdjęcie nie jest argumentem. Warto natomiast podkreślić zasadniczy fałsz użycia tych zdjęć. Pochodzą one z roku 2002 – ostatnie z 2005. P. Kadyrow został v-premierem rządu Czeczenii w 2004, a obowiązki prezydenta pełni od 2007 roku – więc jaki to argument? A raczej – tak: to jest pokazanie, w jak trudnej sytuacji p. Ramzan Kadyrow objął rządy. Zrujnowany kraj, podzielony na klany rodowe, terroryzm rosyjski (uprawiany sporadycznie do dziś) terroryzm iczkeriocki (p. Ramzan doszedł do władzy, bo zamordowano w zamachu Jego Ojca...), powszechna nieufność. P. Kadyrow jr. wprowadził zdrowe zasady gospodarcze, wyciągnął od Rosjan spore pieniądze tytułem odszkodowań i pomocy – w zamian za gwarancję spokoju – i dzisiejsze zdjęcia z Czeczenii wyglądają zupełnie, ale to zupełnie inaczej. P. Ramzan Kadyrow naprawdę doskonale rządzi Czeczenia. Co w warunkach kaukaskich oznacza: „Morduj innych, zanim ciebie zamordują”. Jednak przyciąga b. Iczkeriotów (cała Jego gwardia przyboczna to byli mudżahedini!) - i ma już zdecydowane poparcie ludności, która ma dość kolejnych „wojen o niepodległość”. P. Kadyrow bardzo chętnie – czemu dziwić się nie należy – skraca swoich wrogów o głowę – i z chęcią dostałby w swoje ręce p. Ahmeda Zakajewa, szefa „Iczkeriotów”. Powiedział: „Nie rozumiem, dlaczego się ochrania tych, którzy zabijali cywilów. Prosimy wszystkich tych, którzy chronią u siebie bandytów i terrorystów, żeby ich aresztowali i oddali nam. Ukarzemy ich zgodnie z prawem”. I jest to święta prawda. P. Zakajew jest odpowiedzialny za śmierć wielu cywilów. Jednak również bardzo wielu Rosjan jest odpowiedzialnych za śmierć jeszcze większej liczby cywilów – i jakoś p. Kadyrow nie domaga się, by Mu ich wydać, by ukarał ich zgodnie z prawem!? Jasne: zwycięzców się nie sądzi”. To zwycięzcy sądzą zgodnie ze swoim prawem. Jednak my w Polsce nie musimy wtrącać się w spory kaukaskie ani stawać po czyjejkolwiek stronie. Jak p. Kadyrow złapie p. Zakajewa – albo p. Zakajew złapie p. Kadyrowa – to niech sobie postępują zgodnie ze swoimi prawami. Jak sąd w Nigerii chce ukamienować, zgodnie ze swoimi prawami, kobietę za cudzołóstwo – to jest to jego sprawa. Ale gdyby ta kobieta uciekła do Polski – to przecież byśmy jej nie wydali? No, więc nie powinniśmy wydawać p. Zakajewa. I jestem bardzo zaniepokojony tym, że został On aresztowany – w dodatku: podobno w drodze do prokuratury. Ale swoją drogą: podobno prokuratura uprzedziła p. Zakajewa, że jeśli przyjedzie do Polski, to Go – na podstawie Międzynarodowego Listu Gończego – zatrzyma? Więc nie powinien się dziwić ani skarżyć: „Chcącemu nie dzieje się krzywda!”... JKM
18 września 2010 "Zachłanność państwa głównym znamieniem totalizmu".. twierdził Aleksander Trzaska-Chrząszczewski.
I jako konserwatysta wileński oczywiście miał rację. Bo zachłanność państwa zagraża wolności człowieka, a im mniej wolności państwo pozostawia człowiekowi, tym większy totalitaryzm państwowy. Współczesne państwo jest wielkim zagrożeniem dla człowieka. Bo totalitaryzm mierzy się miarą wolności.. Tym bardziej, że współczesne państwa prawne zbudowane są na fundamentach demokracji, która zakłada ustalanie prawdy w drodze głosowania. I przegłosowuje ile wolności człowiekowi można jeszcze pozostawić, a ile zabrać.. Bo demokracja nie szanuje naturalnego prawa do wolności człowieka. Demokracja wie lepiej, co człowiekowi potrzebne jest do życia, ma oczywiście swoje przypływy i odpływy.. Ale zawsze jest totalitarna, bo na wszystkich nakłada spożywanie zatrutych owoców swojego istnienia. Na przykład demokratyczna Polska, będąca częścią Unii Europejskiej zarządzanej przez Komisję Europejską czerwonych komisarzy weźmie udział w unijnym programie relokacji imigrantów, który polegał będzie na przesiedlaniu uciekinierów z Afryki, którzy głównie lądują na południu Europy i obciążają budżety takich państw jak Malta, Włochy czy Hiszpania. Mówiąc wprost biedni Polacy wezmą na utrzymanie swoje, oprócz swoich dzieci jeszcze imigrantów z Afryki, zupełnie jak w PRL-u, gdzie każda rodzina oprócz swoich dzieci miała na utrzymaniu jednego Wietnamczyka, jednego Kubańczyka, jednego Etiopczyka. Żyło się wspólnie raźniej i weselej.. Podobnie będzie dzisiaj, bo żyjemy w wyśnionej przez wszystkich sprawujących władzę- demokracji, tak jakby w PRL-u demokracji nie było.. Lud chodził do wyborów i głosował na listę Frontu Jedności Narodu, a dzisiaj chodzi- chociaż mniej, bo i buty drogie i czasu jakby mniej- a część już się zorientowała, że to mistyfikacja- i wybiera sobie jedną z czterech takich samych programowo partii.. Z niewielkimi różnicami: jedni chcą obsadzać stanowiska pionowo- a innym wystarczy poziomo.. Sprawy- niezależnie od aktualnych rządów - idą horyzontalnie w kierunku wzrostu podatków, rozbudowy pasożytującej biurokracji i płodzenia demokratycznie niezliczonej ilości przepisów demokratycznego prawa.. Burdel jest z tego niemiłosierny i na pewno nasze dzieci a jeszcze pewniej nasze wnuki nie wygrzebią się spod stery śmieci demokratycznych ustaw sprzecznych jedna z drugą, te poprzednie z tymi wcześniejszymi ,a te ostatnie będą sprzeczne z tymi, których jeszcze nie ma. Wszystko to razem jest sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, ale kto w demokracji przejmowałby się zdrowym rozsądkiem? Liczy się większość parlamentarna! I jak największy burdel i serdel.. Na razie przyleci do nas w gości sześciu imigrantów z Afryki Wschodniej i zanim zostaną Afro-Polakami zostaną sprawdzeni, czy są uchodźcami politycznymi, czy też nie. Jeśli są- wtedy mają największe szanse na osiedlenie się w Polsce i prawo do pomocy publicznej, czyli prawo do życia na nasz koszt.. Dlaczego nie na swój???? Nie miałbym nic przeciw temu, żeby przylecieli do pracy- ludzi w Polsce do prac najprostszych brakuje. Polacy nie chcą pracować, wolą zasiłki. Niechby oni robili coś pożytecznego.. Wiem- inne demokratyczne kraje europejskie- mają już na utrzymaniu setki tysięcy przybyszów z Afryki , Turcji, Pakistanu.. I chcą nam podrzucić trochę, bo solidarność europejska, bo wspólnota, bo prawa człowieka.. Do cholery z takimi prawami człowieka, jak jeden człowiek bezprawnie i demokratycznie musi pracować na innego człowieka pod przymusem.. Pod demokratycznym przymusem, bo uchwalonym demokratycznie w demokratycznym Sejmie. Nie daj Boże jak przyleci do nas sześciu Simonów Molów chorych na AIDS i każdy z nich przystąpi do realizacji swojej koncepcji pozbywania się swojej dolegliwości. W towarzystwie białych kobiet... W końcu białych kobiet jest u nas w bród, no i naiwnych do granic głupoty totalnej.. Oczywiście każdej z nich Pan Bóg dał rozum i wolną wolę.. Niech robią co uważają.. Polska się od tego nie zawali. Będzie więcej tłumaczenia na Sądzie Ostatecznym..
Nie wiem, czy w gronie szczęściu gości będzie ktoś z Kamerunu.. Chociaż nie- Kamerun leży w Zachodnie Afryce..Simon Mol został „Antyfaszystą Roku”, nie pamiętam którego- tak jak Jurek Owsiak.. On też został „Antyfaszystą Roku” I też nie pamiętam którego. Proszę sobie poszukać w Internecie. „Antyfaszysta Roku” to takie wyróżnienie dla osób szczególnie walczących z faszyzmem, czyli ludźmi prawicy wolnościowej, a faszyzm, czyli rózgowanie - jak sama nazwa wskazuje , łączy się z państwem opresyjnym i antywalonościowym, właśnie takim jakie budują wszystkie ekipy socjalistyczne od dwudziestu lat. w Polsce. Wielkiej materii pomieszanie celowe, żeby odwrócić uwagę od tego co się samemu robi..Okrągłostołowe ekipy budują w Polsce ustrój faszystowski, jeszcze nie wodzowski jedno partyjnie, ale pozostałe elementy państwa faszystowskiego w postaci narzucanej jednej ideologii, omnipotencji państwa, ingerencji w życie prywatne pozostają i są rozbudowywane.. Państwo już prawie zajmuje się wszystkim.. I będzie zajmować się jeszcze bardziej wszystkim, bo taka jest socjalistyczna Europa do której wepchnęli nas zwolennicy państwa socjalistycznego..
Adolfa Hitlera nazywają’ prawicą”, choć był on całe dorosłe życie narodowym socjalistą, a jego partia skupiająca komunistów i socjalistów nazywała się Narodowo- Socjalistyczna Partia Robotnicza Niemiec… Nawet elementarna znajomość faktów i ideologii tej partii przekonuje czytelnika, że z prawicą nie miał ten tyran i zbrodniarz- nic wspólnego.. Ale żeby odwrócić uwagę od swojej rodziny ideologicznej podrzuca się Adolfa prawicy wolnościowej.. Wszelki socjalizm jest zaprzeczeniem wolności człowieka. Prawdziwy prawicowiec nie może być socjalistą- oprócz rzecz jasna socjalistów pobożnych, którzy uważają się za prawicę.. W każdym razie zacznie się od sześciu imigrantów, a potem- w miarę rozwoju socjalizmu- przybędzie ich więcej na nasze utrzymanie Gdyby się tak stało, że demokracja na przykład w Afganistanie przegra, będziemy mieli na utrzymaniu kolejnych imigrantów Afgańskich.. Na razie odbywają się tam wybory parlamentarne, bo cóż po demokracji, jak nie ma parlamentu – serca demokracji.? Już Talibowie zabili czterech kandydatów demokratycznych pchających się do demokratycznego koryta.. Być może zabiją więcej.. W każdym razie budowie demokracji w Afganistanie towarzyszy wojsko USA i armii zaprzyjaźnionych w liczbie- uwaga!- 280 000(!!!!). Tak wygląda święto zmilitaryzowanej demokracji. I wszyscy uzbrojeni po zęby.. muszą być! Bo przed demokracją trzeba się strzec.. A że przed nią nie ma gdzie zwiać - to inna rzecz.. To tyle wojska trzeba zgromadzić, żeby wybudować demokrację? I nasze wojsko też tam jest.. W roli okupanta! Jakby nie dość u nas było bałaganu, korupcji i nonsensu demokratycznego.. Przykładamy rękę, żeby w Afganistanie też tak było.. U nas w latach budowy dekoracji ludowej, pardon demokracji ludowej - życie straciło ponad 100 000 ludzi, bo demokracja jest ponad człowiekiem i nie służy jemu- tylko jest przeciw niemu.. Demokracja nie ma nic wspólnego z państwem prawa.. Jest bezprawiem! Pozostaje alternatywa: albo demokracja- albo państwo prawa.. Ja wolałbym państwo prawa.. Na razie mamy demokrację i jeszcze innym tak źle życzymy, jak mamy my.. Na przykład Afgańczykom! I przymuszamy ich do tego fatalnego ustroju, jeśli oczywiście iluzje i towarzyszącą jej propagandę- nazwiemy ustrojem.. Zagubią się w tym przegłosowywaniu.. Ale to później.. Na razie nasi żołnierze szukaj ą chwały przy budowie demokracji w Afganistanie. Bagnetami można oczywiści władzę zdobyć, ale wysiedzieć na nich – trudno..- Słyszałem, że pan bardzo lubi dobrą muzykę? - Tak jest, ale to nie szkodzi! Niech pan gra dalej! WJR
Sąd uwolnił Zakajewa Ahmed Zakajew, szef emigracyjnego rządu czeczeńskiego, poszukiwany międzynarodowym listem gończym przez Rosję, został wczoraj zatrzymany przez policję. Stało się to rano w drodze do prokuratury, gdzie Zakajew sam chciał się zgłosić. Warszawski sąd okręgowy oddalił wniosek prokuratury, która wystąpiła o 40 dni aresztu dla czeczeńskiego przywódcy. Fakt, że polska policja zatrzymała go właśnie teraz, mimo że wcześniej niejednokrotnie przyjeżdżał do naszego kraju, jest – w opinii Adama Borowskiego, konsula honorowego Czeczenii – dowodem na zmianę sytuacji politycznej w Polsce. Borowski przypomniał wczoraj, że 9 września Zakajew uzyskał polską wizę w konsulacie w Londynie. – W tym czasie nie był poszukiwany, mimo że w Interpolu wisiał międzynarodowy list gończy, panu Ahmedowi Zakajewowi udzielono wizy, gwarantując jednocześnie bezpieczeństwo – powiedział dziennikarzom. Podkreślił, że od tego czasu nic się nie zmieniło. – Zakajew nie popełnił żadnego przestępstwa. Zmieniła się tylko sytuacja polityczna – oznajmił Borowski, dodając, że ma na myśli obecny czas „wielkiej przyjaźni polsko-rosyjskiej”. Na polityczne tło zatrzymania przywódcy nieuznawanego na świecie państwa czeczeńskiego wskazuje europoseł Paweł Kowal, wiceminister spraw zagranicznych w rządzie PiS. – Zastanawia mnie, dlaczego polski wymiar sprawiedliwości powtarza błędy, które kiedyś popełniły Dania i Wielka Brytania. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że to decyzja motywowana politycznymi względami polsko-rosyjskiego pojednania – mówił wczoraj Kowal. Ostrzegł, że Zakajewowi grożą w Rosji „poważne represje, a nawet śmierć”, tymczasem zgodnie z polską Konstytucją niemożliwa jest ekstradycja osoby, jeśli będzie ona naruszała prawa człowieka i obywatela.
Chciał jechać na kongres Szefa rządu czeczeńskiego, który przyjechał do Polski na odbywający się w Pułtusku Światowy Kongres Narodu Czeczeńskiego, policja zatrzymała około godz. 8.00 w Warszawie. Zrobiono tak, mimo że wcześniej, jak poinformował media Borowski, ustalono z polskimi władzami, że przywódca czeczeński dobrowolnie stawi się o tej godzinie na przesłuchanie w prokuraturze. Rosja oczekuje od Polski ekstradycji czeczeńskiego przywódcy. Szef MSZ Rosji Siergiej Ławrow oświadczył, że Moskwa wychodzi z założenia, iż Warszawa poważnie potraktowała jej apel w sprawie Zakajewa. – Zwróciliśmy uwagę polskim kolegom na nasze zaniepokojenie [z powodu kongresu - przyp. red.] – powiedział Ławrow. Tymczasem posłowie opozycji wezwali wczoraj do uwolnienia premiera emigracyjnego rządu Czeczenii Ahmeda Zakajewa. Parlamentarzyści PiS – Zbigniew Romaszewski, Joanna KluzikRostkowska i Adam Lipiński – wybierają się do Pułtuska, by wziąć udział w Światowym Kongresie Narodu Czeczeńskiego. Monika Lewandowska z Prokuratury Okręgowej w Warszawie zaznacza, że zatrzymania dokonała policja, ponieważ prokurator nie musi wnioskować o zatrzymanie osoby ściganej międzynarodowym listem gończym. – Następnie osoba taka jest doprowadzana do prokuratury właściwej według miejsca zatrzymania. Pan Zakajew próbował przyjechać do prokuratury dobrowolnie i w drodze do prokuratury został zatrzymany. Teraz wykonywane są z jego udziałem czynności – informuje „Nasz Dziennik” prokurator Lewandowska. Z kolei Mariusz Sokołowski, rzecznik komendanta głównego policji, na nasze pytanie, dlaczego podczas wcześniejszych pobytów w naszym kraju – na przykład w 2007 r. – nie zatrzymano Zakajewa, odpowiada, że „policja nie ma informacji na temat wszystkich osób przebywających na terenie naszego państwa”. – Nie jesteśmy państwem policyjnym, walczyliśmy o to przecież przez tyle lat. Nie ma kontroli na granicach wewnętrznych Unii Europejskiej i gdy mamy wiedzę na temat osoby ściganej międzynarodowym listem gończym, wtedy ją zatrzymujemy – twierdzi Sokołowski. [Ha ha ha! Policja nie ma informacji... Gdyby chodziło o znanego antysemitę, to informacje by się od razu znalazły - admin] Prokuratura kilka godzin przesłuchiwała Zakajewa i wystąpiła do sądu z wnioskiem o 40-dniowy areszt dla Czeczeńca. Wieczorem warszawski sąd okręgowy oddalił wniosek. Uzasadniając decyzję, sąd uznał, że Zakajew powinien pozostać na wolności, ponieważ ma status uchodźcy. - Wierzyłem, że Polska nigdy nie odejdzie od zasad demokracji, a Rosja będzie działała tak samo jak zwykle – powiedział Ahmed Zakajew po wyjściu z sądu. – Polska to mój ukochany kraj – dodał i zapowiedział, że nadal zamierza do nas przyjeżdżać. [Może przy okazji nam opowie, skąd zdobywać ciężką forsę na broń dla bojowników? - admin]
Szef emigracyjnego rządu Czeczenii dziś weźmie udział w Światowym Kongresie Narodu Czeczeńskiego w Pułtusku. Polska była od wielu lat azylem dla prześladowanych Czeczeńców. Na przykład w 2008 roku udzieliła ochrony azylowej w sumie 2,8 tys. osób na prawie 4,5 tys. złożonych wniosków, co stanowi najwyższy w UE odsetek pozytywnych odpowiedzi – 65 procent.
Jacek Dytkowski
Gdyby tak Unia Europejska nagle nakazała Polsce aresztować Zakajewa, zobaczylibyście Państwo, jak szybko nasze niezależne sądy zmieniły by zdanie i wyparły się – niby żaba błota – dziś, tego co powiedziały wczoraj. Jak szybko odeszły by od „zasad demokracji”, tak wychwalanych przez „premiera Czeczenii”. – admin
Łukaszenka zawstydza Tuska Są różne sposoby na wyniesienie śledztwa smoleńskiego na możliwie jak najwyższy poziom, na jego tzw. umiędzynarodowienie. Tymczasem toczy się ono w dalszym ciągu tak, jakby chodziło o włamanie do garażu. Określenie "białoruskie standardy" w odniesieniu do wymiaru sprawiedliwości stanowi synonim mataczenia, tuszowania, zacierania śladów, nierzetelności, ukrywania dowodów, opieszałości i niejawności. A jednak Białoruś było stać na to, że na forum Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie wnioskowała o włączenie zagranicznych ekspertów do śledztwa w sprawie tajemniczej śmierci opozycyjnego dziennikarza Aleha Biabenina. Ta inicjatywa, pokazująca konkretną ścieżkę prawną, mogłaby być przykładem dla polskich i rosyjskich władz w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem. Zwłaszcza że z każdym dniem pojawiają się coraz większe wątpliwości opinii międzynarodowej co do kontrowersyjnie prowadzonego postępowania. Mimo istnienia konkretnych ścieżek prawnych ani władze Polski, ani Federacji Rosyjskiej nie podjęły żadnych kroków, by umiędzynarodowić dochodzenie w sprawie katastrofy samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem, w której zginęła polska delegacja podróżująca z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Już same pytania o dopuszczenie do śledztwa smoleńskiego zagranicznych ekspertów budzą popłoch w instytucjach, którym od pięciu miesięcy stawiają je dziennikarze. Czy na obecnym etapie możliwe jest zaproszenie w tej sprawie do Polski obserwatorów delegowanych przez Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie? - To oczywiście możliwe - powiedziała "Naszemu Dziennikowi" Virginie Coulloudon z biura OBWE w Wiedniu. Wystarczy oświadczenie złożone przez ambasadora podczas któregoś z czwartkowych spotkań Rady Stałej OBWE, które odbywają się w Wiedniu. Taką opcję wybrała Białoruś. Odpowiadając na zarzuty o nierzetelność prowadzenia postępowania w sprawie zabójstwa opozycyjnego dziennikarza, dyplomaci zwrócili się na posiedzeniu Rady Stałej OBWE z wnioskiem o przydzielenie biegłych sądowych, by ci włączyli się do śledztwa w sprawie tragicznej śmierci Aleha Biabenina. Władze tego państwa chcą w ten sposób przekonać, że wbrew pojawiającym się w mediach i na forum międzynarodowym opiniom postępowanie w tej sprawie prowadzone jest zgodnie z prawem i obowiązującymi normami międzynarodowymi. W tym samym czasie strona polska nie podjęła żadnych działań, by śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej nabrało międzynarodowego kształtu. Tymczasem takie możliwości wciąż istnieją i należy z nich skorzystać. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Karol Karski, poseł PiS, członek sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, zauważa, że wprawdzie kontekst sprawy śmierci białoruskiego dziennikarza ma inny charakter, to jednak o wiele bardziej wątpliwe wydawało się wystąpienie władz Białorusi do OBWE, co szybko nastąpiło, niż działania strony polskiej na rzecz umiędzynarodowienia sprawy smoleńskiej, co wydawało się oczywiste. - Oddano wszystkie instrumenty dochodzeniowe stronie rosyjskiej i nawet nie oczekujemy powołania jakiegoś ciała międzynarodowego, które zajmowałoby się wyjaśnieniem przyczyn tej katastrofy. Okazuje się, że Białorusini nie wahali się, by umiędzynarodowić tę sprawę, a przypomnijmy, że pojawia się w niej kontekst rosyjski. Władze białoruskie sugerowały, że ta zbrodnia może mieć związek z działaniem osób czy instytucji z Rosji - dodaje Karski. I wskazuje, że w kontekście relacji z Rosją można uznać, iż to Alaksandr Łukaszenka okazał się bardziej samodzielny od Donalda Tuska. Doktor Ireneusz Kamiński z Instytutu Nauk Prawnych PAN wskazuje, że wystąpienie Białorusi do OBWE, która jest organizacją polityczną o szczególnych kompetencjach z zakresu ochrony praw człowieka, miało swe uzasadnienie. W przypadku takiej sprawy, jak katastrofa smoleńska należałoby - co zaproponował po pięciu miesiącach śledztwa prokurator generalny Andrzej Seremet - przeredagować konwencję chicagowską w taki sposób, by wskazać gremium międzynarodowe, które byłoby uprawnione - w przypadku katastrof lotniczych - do wkroczenia i zastąpienia organów krajowych. To jednak dopiero pewna propozycja, wymagająca akceptacji wszystkich sygnatariuszy konwencji. Obecnie w samo śledztwo żadna instytucja międzynarodowa ingerować wprost nie może. Istnieje za to możliwość zwrócenia się do wyspecjalizowanych w problematyce badania katastrof lotniczych instytucji, np. amerykańskich. Jednak nie będzie to ciało, które mogłoby zastąpić w działaniach instytucję powołaną konwencją chicagowską do wyjaśniania przyczyn katastrofy. Działania takiej komisji mogłyby toczyć się niejako równolegle. Strona polska mogłaby prosić o pomoc ekspercką w oparciu o dokumentację, którą mamy w posiadaniu. - Tego rodzaju gremium nie byłoby uprawnione do tego, by zwrócić się o dostęp do informacji posiadanych przez stronę rosyjską. Moglibyśmy zatem przekazać takiej komisji materiały, którymi my dysponujemy - tłumaczy dr Kamiński. Jak dodaje, jest to rozwiązanie dodatkowe, niemające bezpośredniego związku z regułami prawa międzynarodowego. Jest jeszcze jedna droga - polityczna. Jak zaznaczył dr Kamiński, w sytuacji wystąpienia poważnych zastrzeżeń co do sposobu prowadzenia śledztwa czy postępowania wyjaśniającego przez uprawnioną stronę, można zwrócić się do międzynarodowych instytucji politycznych, by podjęły rezolucję, zwróciły uwagę na zaniedbania, zaniechania czy nieprawidłowości. Wówczas jednak należałoby dysponować mocną dokumentacją, że do takich zaniedbań doszło i że miały one poważny charakter. Tego typu działania mogłaby podjąć np. Rada Europy czy Parlament Europejski, ale miałyby one wyłącznie polityczny charakter.
Rząd nie wykorzystuje mechanizmów Poseł Karol Karski jest zdania, że najbardziej fachową organizacją do zajęcia się wyjaśnieniem okoliczności przyczyn wypadku Tu-154M jest Międzynarodowa Organizacja Lotnictwa Cywilnego (ICAO), działająca w ramach Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jak zauważa, z wnioskami o pomoc należałoby się też zwrócić do państw sojuszniczych, które mogłyby utworzyć specjalną komisję. - W skład takiej komisji mogliby wejść przedstawiciele poszczególnych państw, eksperci, także związani z ICAO i innymi organizacjami międzynarodowymi - tłumaczy poseł. Zaznacza przy tym, że ruch w tej sprawie należy teraz do rządu oraz prezydenta RP, który jest przedstawicielem państwa w stosunkach zewnętrznych. Karski przypomina, iż Klub Parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości wielokrotnie podnosił tę kwestię, ale posłowie występują jedynie na forum krajowym. - To nie my kształtujemy stosunki prawne państwa polskiego na zewnątrz. Możemy zwracać się do rządu, apelować do pana prezydenta Komorowskiego, jednak to do nich należy ruch. Przypomnę też, że to premier Donald Tusk i wówczas p.o. prezydent RP Bronisław Komorowski dokonali aktu abdykacji na rzecz prowadzenia postępowania przez stronę rosyjską - podkreśla. OBWE ma wprawdzie mechanizm kontroli przestrzegania praw człowieka, nie dysponuje jednak instrumentami do badania katastrof lotniczych, a szczególnie katastrofy rzutującej na bezpieczeństwo państwa - uważa z kolei Witold Waszczykowski, były wiceszef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. - Powinniśmy przede wszystkim szukać pomocy w takich instytucjach jak NATO, u sojuszników, którzy dysponują dużymi siłami powietrznymi i mają doświadczenie w rozpoznawaniu takich wypadków, jak np. Amerykanie - stwierdza. Problem polega jednak na tym, że rząd polski ponad wszystko dba o układne relacje z Rosją, kosztem wyjaśnienia przyczyn katastrofy. - Mamy ten problem, że tragedia miała miejsce w Rosji, z którą ten rząd prowadzi jakąś grę idącą w kierunku polepszenia stosunków. Rządowi bardziej zależy na utrzymaniu dobrych relacji niż na wyjaśnieniu przyczyn katastrofy - ocenia Waszczykowski.
Ścieżka amerykańska Wielu komentatorów jest zdania, że Polska - tym razem wzorem Białorusi - koniecznie powinna nadać śledztwu w sprawie katastrofy Tu-154M wymiar międzynarodowy. Wskazują przy tym, że z OBWE należy być o tyle ostrożnym, iż organizacja ta znajduje się obecnie pod silnym wpływem dyplomacji rosyjskiej. - Białoruś zwróciła się do OBWE, bo jest jej członkiem, a nie należy do NATO. Jednak ta sprawa pokazuje nam, że po katastrofie smoleńskiej pierwszym obowiązkiem premiera Donalda Tuska i wówczas p.o. prezydenta RP Bronisława Komorowskiego było zwrócenie się w tej sprawie do NATO - akcentuje poseł Antoni Macierewicz (PiS), szef Zespołu Parlamentarnego ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej. Strona polska do tej pory nie uczyniła jednak nic, by śledztwo nabrało wymiaru międzynarodowego. Z tego powodu zespół rozważa takie wystąpienie do społeczności międzynarodowej. - Nie chcę przesądzać, ale na skutek systematycznego odrzucania przez premiera Tuska i jego rząd poważnego zajęcia się tą sprawą, na skutek zachowania, które rodzi coraz więcej podejrzeń co do intencji i rzeczywistego stanowiska rządu, musimy rozważyć podjęcie tego tematu na forum międzynarodowym - mówi Macierewicz. Sprawa sposobu prowadzenia śledztwa ma być lobbowana m.in. w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Pomóc ma Harvey Kushner, amerykański ekspert ds. terroryzmu, który w tym tygodniu odbył pierwsze spotkanie z członkami zespołu parlamentarnego. Kushner to współpracownik kongresmana Petera Kinga, który w czerwcu br. zgłosił projekt rezolucji wzywającej do ustanowienia międzynarodowej niezależnej komisji w celu zbadania przyczyn katastrofy samolotu Tu-154M. Jak zaznaczono, powstanie takiej komisji - w świetle dotychczasowych wydarzeń - jest konieczne.
Ścieżka unijna Według naszych rozmówców, dla jasności postępowania w sprawie katastrofy smoleńskiej najlepiej by było, gdyby polski udział w tym śledztwie został zwiększony. O to jednak trzeba było zadbać jeszcze w kwietniu. Dziś skutków błędów, które popełniono na samym początku, zapewne nie da się już naprawić i będą one coraz bardziej odczuwalne. Można jednak jeszcze zabiegać o kontrolę śledztwa, np. poprzez włączenie do niego międzynarodowych obserwatorów, którzy dokonaliby analizy tego, co Rosjanie zdołali wypracować po 10 kwietnia. W przekonaniu Ryszarda Czarneckiego, posła do Parlamentu Europejskiego z grupy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, do śledztwa smoleńskiego swoich obserwatorów mogłyby oddelegować Komisja Europejska lub Rada Europy.- Rosji zależy na relacjach ekonomicznych i politycznych z Unią Europejską dużo bardziej niż z samą Polską. W związku z tym Rosjanie zapewne zgodziliby się na udział osób z Komisji Europejskiej w postępowaniu - uważa Czarnecki. Można o to zabiegać, zwłaszcza że z uzyskanego przez niego stanowiska Komisji w sprawie katastrofy smoleńskiej wynika, iż jest ona otwarta na tego typu zgłoszenie ze strony Polski. Z wnioskiem do KE może zwrócić się polski rząd lub - poprzez Parlament Europejski - deputowani. - Z całą pewnością jednak wystąpienie rządu miałoby większy "ciężar gatunkowy". Komisja musiałaby być w tym przypadku bardzo otwarta - zwraca uwagę Czarnecki. Także w ocenie Pawła Kowala, europosła z grupy EKiR, umiędzynarodowienie śledztwa smoleńskiego ma sens. - Najlepszym adresatem byłyby tu europejskie instytucje zajmujące się bezpieczeństwem, a także instytucje zajmujące się tym problemem w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii - podkreśla. O kwestię umiędzynarodowienia sprawy smoleńskiej oraz ocenę wpływu obecności międzynarodowych ekspertów na dochodzenie "Nasz Dziennik" w poniedziałek zapytał Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Jednak do tej pory nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Mimo licznych możliwości tzw. umiędzynarodowienia dochodzenia w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem trudno oprzeć się wrażeniu, że - jak mówił w kwietniu senator Włodzimierz Cimoszewicz - prokuratura nadal zachowuje się tak, jakby chodziło o włamanie do garażu. Marcin Austyn
Polityka nie uznaje tolerancji Pokorne znoszenie inności politycznej konkurencji jest możliwe tylko wtedy, gdy realna polityka wykracza poza strefę nagiej walki o władzę – pisze były polityk. Ani polityka nie jest tolerancyjna, ani tolerancja nie jest w istocie cnotą polityczną. W dziedzinie polityki tolerancja adaptuje się z trudem i tylko pod pewnymi warunkami, bo też polityka nie jest jej ojczyzną.
Prawo do życia w błędzie Miejscem, w którym tolerancja się narodziła jest – jak wiadomo – religia, a umysłowy grunt dla tych narodzin stworzyło wyłożone przez Tomasza z Akwinu prawo człowieka do życia w błędzie. Późniejsi oświeceniowi teoretycy tolerancji z Johnem Lockiem na czele ograniczali wyraźnie domenę owej cnoty do życia religijnego. Zapewne pod wpływem europejskich doświadczeń wieku XVII uznawali bowiem, że to religia jest pierwszym źródłem owej okropnej namiętności, odpowiedzialnej – by zacytować profesora Legutkę – „za polityczne rozłamy, bunty, destrukcję porządku publicznego, destabilizację, wojny domowe, anarchię i brutalizację stosunków politycznych”. To Locke dał dobre argumenty, aby wiarę i kult religijny oddzielić od polityki i tym samym otworzyć pole dla wolności religijnej i wzajemnej tolerancji wyznań. Kiedy mniej więcej od XIX wieku – głównie za sprawą liberalnej argumentacji Johna Milla – istotnie rozszerzyliśmy domenę cnoty tolerancji, polityka nadal znalazła się poza nią. Więcej, najistotniejszą racją, dla której liberałowie wymagali postaw tolerancyjnych – także w dziedzinie różnorakich obyczajów, tradycji, a w końcu nawet opinii i poglądów – stało się przekonanie o możliwości depolityzacji tych rozległych sfer ludzkiego życia. Rozmaitych „ekscentryków” – jak pisał Mill – można bowiem tolerować, ale tylko dlatego, że są rzeczy bezwzględnie wspólne, wspólnotowo narzucone i wykluczające tolerancję dla wszelkiego „ekscentryzmu”. I one właśnie są polityczne: choćby obrona ojczyzny, dotrzymywanie umów czy niestosowanie przemocy w stosunkach prywatnych.
Pokorny szacunek Nikt roztropny nie postulował tedy dziwoląga, jakim musiałaby być idea tolerancji politycznej. Wspólnota polityczna bez zasadniczej nietolerancji, a nawet państwowej represji wobec odmowy lojalności względem zasad i reguł, które ją konstytuują, musiałaby się oczywiście rozsypać. Dlatego na przykład polska konstytucja nietolerancyjnie zakazuje prowadzenia agitacji faszystowskiej bądź komunistycznej, a kodeks karny dopuszcza karę dożywocia za szpiegostwo. Ale – co równie ważne – najbardziej fundamentalny spór w polityce nie dotyczy kwestii prawdy ani dobra, ale władzy. A ten rodzaj sporu niemal z istoty wyklucza tolerancję. Tolerancja to bowiem pewien rodzaj postawy – albo mówiąc językiem bardziej klasycznym – cnoty, która może charakteryzować poszczególnych ludzi oraz zbiorowości. Jej sensem zaś jest trwała zdolność do pokornego znoszenia rzeczy wzbudzających niechęć albo niezgodę, na dodatek przy zachowaniu przynajmniej form zewnętrznego szacunku dla tych, którzy owe – wzbudzające niechęć albo niezgodę – rzeczy głoszą bądź czynią. Wbrew twierdzeniom licznych współczesnych filozofów polityki i ideologów tolerancja nie może być zasadą ustrojów państw, albowiem – podobnie jak cnotom męstwa albo umiarkowania – nie można jej nijak nadać żadnego konstytucyjnego kształtu. Na pierwszy rzut oka widać, że najłatwiej ów pokorny szacunek dla odmienności innych ludzi wzbudzić w sobie wtedy, gdy spór idzie o to, jak jest – czyli o prawdę; tym bardziej że w kręgu cywilizacji Zachodu roztropnie nauczono nas, iż metoda wątpienia i krytycyzmu jest najlepszą drogą zbliżania się do prawdy.
Marzenie władcy Ani zdrowy na umyśle człowiek, ani nieowładnięte jakąś szaleńczą pasją społeczeństwo nie odczuwa potrzeby narzucenia swoich opinii całemu światu. Sprawa jest dużo trudniejsza, jeśli spór dotyczy tego, jak ma być – czyli dobra. Albowiem nasze wartości – zwłaszcza w dziedzinie moralnej – mają to do siebie, że zmuszają nas do dawania im czynnego świadectwa, toteż zazwyczaj trudno o tolerancyjną pokorę i szacunek dla tych, którzy rzucając tym wartościom wyzwanie, postępują w naszym mniemaniu niegodziwie. A już całkiem niewyobrażalne jest pokorne znoszenie, i to jeszcze z szacunkiem, prowadzonej przez konkurencję kampanii politycznej, w sytuacji konfliktu o to, kto ma rządzić, a kto słuchać – czyli w sytuacji konfliktu o władzę. Zdrowy rozsądek podpowiada tutaj coś bardzo nietolerancyjnego: należy zrobić jak najwięcej, aby zmusić świat, żeby uwierzył w złe intencje i mroczne plany naszych przeciwników. Współczesne kampanie wyborcze – co najmniej od czasu słynnej, budzącej grozę watahy wilków w kampanii Busha – dostarczają aż nadto licznych dowodów efektywności takiego postępowania. Dawni liberałowie nie mieli bowiem racji. To nie spór religijny, ale konflikt o władzę najsilniej porusza ową destrukcyjną namiętność, która niesie ze sobą brutalność, rozłam i wojnę. „Religious zeal”, z którym 200 lat temu walczył Mill, jest bowiem niczym w porównaniu z „political zeal”. W niedawnej sejmowej inwokacji zaadresowanej do opozycji polski premier powiedział: „Albo będziecie mnie słuchać, albo wyginiecie jak dinozaury”. Marzeniem każdego władcy jest posłuszeństwo albo polityczna śmierć przeciwników. Jeśli w tej inwokacji było jednak coś niezwykłego, to raczej tylko jej szczerość, mimo wszystko trudna do wyobrażenia w ustach przywódcy któregoś z państw większości współczesnych zachodnich demokracji.
Reguły sztuki państwowej Jednak taki nieco „schmittiański” opis realnej polityki jest oczywiście co nieco jednostronny. Domena polityczna nie jest bowiem homogeniczna, a jej naturą jest dwoistość i wewnętrzne napięcie. Owszem, sednem polityki jest sztuka zdobywania i utrzymywania władzy oraz pozbywania się wszelkich do niej konkurentów. Ale polityczną par excellence jest również sztuka dobrego rządzenia, można by powiedzieć – „sztuka państwowa”. Wewnętrznym paradoksem polityki jest to, że reguły każdej z owych sztuk są nie tylko różne, ale wzajemnie sprzeczne. Tak czy owak – władzę zdobywa się w wyniku wojny, a jej rozległość jest zazwyczaj wprost proporcjonalna do liczby pokonanych, prawdziwych i urojonych, wrogów. Nie jest to – jakby się mogło wydawać – jedynie wiedza i doświadczenie tyranów, reguła ta bowiem obowiązuje także w ramach stosunków demokratycznych. Do zdobycia i zachowania władzy potrzebne są posłuszne zastępy dworzan i żołnierzy, a podstęp i spryt są cenione tu znacznie bardziej niźli wiedza albo honor. „Albo będziecie mnie słuchać, albo wyginiecie jak dinozaury” – mówił polski premier do opozycji. Niezwykła była szczerość tej inwokacji, trudna do wyobrażenia w ustach przywódcy któregoś z państw zachodnich. Reguły sztuki państwowej są niemal dokładnie odwrotne: zwłaszcza wielkie reformy państwowe wymagają konsekwentnej wielkoduszności i długotrwałej perswazji wobec przeciwników, kryterium zaś doboru ekipy niezbędnej dla dobrego rządzenia musi być wizjonerstwo i kompetencja intelektualna. O ile bowiem naturalnym środowiskiem dla walki o władzę jest namiętność i postępująca za nią nieuchronnie insynuacja, o tyle dopiero myśl, umiejętność i debata tworzą środowisko przyjazne dobremu rządzeniu. Kłopot i dość powszechny zamęt myślowy panujący w tej materii bierze się stąd, że oba te, jak widać, sprzeczne porządki nasz język nie bez przyczyny określa mianem polityki. Jeśli jednak uczyni się owo rozróżnienie, łatwo wtedy zauważyć, w jakim obszarze polityki cnota tolerancji – choć z pewnym trudem – może się jednak adaptować.
Kooperacja niepotrzebna Pokorne znoszenie – i to na dodatek z szacunkiem – inności politycznej konkurencji jest możliwe tylko wtedy, gdy realna polityka wykracza poza strefę nagiej walki o władzę i zostaje owładnięta ambicją budowania państwa. To zresztą najzupełniej logiczne: pytanie o to „kto kogo?” zostaje wtedy choćby po części uzupełnione pytaniami: „jak jest?” i przede wszystkim: „jak dalej ma być?”. Taka diagnoza odsłania pierwszy istotny powód, dla którego dzisiejsza realna polityka polska wyklucza zapotrzebowanie na cnotę tolerancji. Będzie truizmem przypomnieć, że jesienią 2005 roku w Polsce upadł projekt ambitnej polityki państwowej, a scenę publiczną wypełnił nagi i mocno spersonalizowany spór o panowanie pomiędzy dwójką protagonistów: Donaldem Tuskiem i Jarosławem Kaczyńskim. Uczestnictwo innych postaci w życiu politycznym odbywa się najczęściej wedle jednego z dwóch schematów: są potencjalni diadochowie (np. Schetyna czy Ziobro), z którymi protagoniści się raz liczą, a raz próbują ich wykończyć jako hipotetycznych rywali, i są rzeczywiści harcownicy (np. Palikot czy Migalski), dysponujący możliwą do wycofania w każdej chwili koncesją na „ekscentryzm”. Nie ma zapotrzebowania nawet na udawany szacunek dla przeciwnika (tolerancja nie wymaga zresztą aż tego, aby to był szacunek szczery), albowiem wobec braku istotnych projektów państwowych żadna forma kooperacji proponowana przez przeciwnika – ani nawet politycznego przyzwolenia – nie jest oczekiwana. Przeciwnie, strategiczni doradcy głowią się nad tym, jak umiejętnie uniemożliwić gesty szacunku bądź – to już byłaby prawdziwa zgroza – oferty współpracy ze strony konkurencji w obawie, że taki stan mógłby ożywić ryzykowne zapotrzebowanie na lepszą jakość rządzenia.
Zeloci w kostiumach Polityczny spryt sięgnął tak daleko, że używana publicznie retoryka pochwały dla tolerancji formułowana jest tak, aby przeciwnikowi przypisać nieprzezwyciężalne namiętności szału, wściekłości i gniewu. Pośród niezliczonych świadectw takiego używania retoryki tolerancji, a nawet przyjaźni ostatnim była mowa premiera podczas rocznicowego zjazdu „Solidarności”. Jej centralną tezą było napiętnowanie nienawiści – nieobecnej ponoć w trakcie Wielkiego Sierpnia – jawnie przypisywanej teraz opozycyjnemu w przewadze audytorium. Z perspektywy racjonalnej technologii władzy użyto tutaj techniki pobudzania wrogich namiętności audytorium względem mówcy i jego politycznego obozu tak, aby rocznicowo odświętny uśmiech sali został zasłonięty grymasem jej narastającej złości, a teza postawiona przez mówcę znalazła natychmiastowe potwierdzenie. Można powiedzieć, że o ile polityczny zelotyzm obozu Jarosława Kaczyńskiego jest łatwy do pobudzenia i reaktywny, o tyle w obozie Donalda Tuska jest on aktywistyczny, czynny i bardziej wyrafinowany. Zwłaszcza dlatego, że potrafi także przywdziewać kostium tolerancji. Jeśli nawet nie sposób uznać tolerancji za cnotę specyficzną dla stosunków politycznych, to przecież w różnych krajach demokratycznych z różnym nasileniem działają dodatkowe czynniki, wpływające na łagodzenie namiętności charakterystycznych dla rywalizacji o władzę. Trzy spośród nich skłonny byłbym uznać za zasadnicze: społeczny instynkt państwowy, mocną demokrację wewnątrzpartyjną oraz poważne niepartyjne media.
Polskie kokosze wojny Kultura instynktu państwowego sprzężonego z autorytetem instytucji państwowych – budzących często strach – jest charakterystyczna na przykład dla demokracji niemieckiej. W Polsce często przywoływane jest trafne spostrzeżenie o nudzie niemieckiego życia politycznego, której uosobieniem jest bezbarwna w całej swej wybitności postać kanclerz Merkel. Właściwe Niemcom poczucie ciężaru i powagi całej sfery publicznej praktycznie eliminuje z niej nie tylko oryginalność, ale także przejawy brutalności, cynizmu czy politycznej namiętności. Pod tym względem dziedzictwo polskie jest radykalnie odmienne. Sarmacja, romantyzm, insurekcje, a w końcu „Solidarność” – dominanty także dzisiejszej formy polskiego życia politycznego – nie tylko dopuszczają, ale lubują się w spersonalizowanej waśni politycznej. Może dlatego tak łatwo było zaprząc emocje milionów ludzi wszystkich pokoleń (co ciekawe, z młodym pokoleniem na czele!) w iście kokoszą wojnę o to, czy to Tusk zaparł się już polskości, czy to raczej Kaczyński stanowi największą kompromitację dla każdego Polaka. Łatwo zauważyć, że w tak zdefiniowanym zasadniczym sporze o Polskę, trudno oczekiwać nawet namiastek pokory i szacunku, właściwych cnocie tolerancji. Logicznie można się tu raczej spodziewać lubieżnego rechotu i zbiorowej inwencji w konstruowaniu wulgarnych obelg, co właśnie od pewnego czasu stało się głównym wyznacznikiem wolności na polskich forach internetowych.
Partyjne plemiona Powstałe u progu XXI wieku dwie wielkie polskie partie przekształciły się w atawistyczne plemiona, które pod rozkazami obowiązkowo miłowanych komendantów (bo przecież nie przewodniczących) mają co dzień ruszać do boju w tej kokoszej wojnie. Jest niewątpliwym dowcipem historii, że w 2010 roku postkomunistyczny SLD jawi się jako względnie najbardziej demokratyczna struktura partyjna, choć po prawdzie także i jej szef nie kryje się z pragnieniem naśladownictwa sprawdzonego w praktyce modelu. Taki stan rzeczy wywiera przemożny wpływ na obyczaje polityczne. Przykład pierwszy z brzegu i spektakularny. Tylko ten model partyjności umożliwił upowszechnienie kultury bezwzględnej werbalnej nietolerancji dla przeciwnika – jako taktycznego warunku sine qua non do zdobycia i utrzymania władzy. W ten sposób życie polityczne wyzwoliło pozaracjonalne, masowe zapotrzebowanie na codzienne pojawianie się nowej insynuacji mocniejszej i bardziej wyrafinowanej niż ta wczorajsza, a zatem zdolnej do jej przebicia. Stało się to bowiem praktycznie jedynym sposobem na publiczną manifestację „bycia po stronie”, czyli de facto – poczucia quasi-plemiennej, pozaracjonalnej więzi. Zjawisko to dotyczy dziś nie tylko uwiarygodniających się w ten sposób aktywistów politycznych, ale także ludzi spoza polityki, okazjonalnie dopuszczonych do publicznego zabrania głosu. Ten właśnie mechanizm skłonił na przykład artystów zaproszonych na wiec przez kandydata prezydenckiego, do wykorzystania tej chwili dla wykrzyczenia obelżywych limeryków bądź bon motów, a wybitnego reżysera – do ogłoszenia stanu wojny domowej. W takiej wojnie wspaniałomyślność wobec wroga byłaby tchórzostwem, a tolerancja – zaparciem się tożsamości. Ów polityczny zelotyzm jest rzecz jasna możliwy tylko w warunkach zaniku demokratycznej kultury organizacyjnej partii, czyli podmiotów życia politycznego. Wystarczy popatrzeć znów na niemieckie albo brytyjskie partie, aby utwierdzić się w takiej konstatacji. Ten rodzaj egzaltowanej wrogości politycznej wzbudziłby tak w tamtejszych partiach, jak i w opinii publicznej zaledwie jakiś rodzaj ironicznego zdziwienia.
Medialne podbijanie bębenka Najtrudniej chyba objaśnić rachityczność oporu wobec wrogości politycznej ze strony zorganizowanej opinii publicznej, czyli mediów. Można by bowiem przypuścić, że przeciwstawianie się licznym symptomom partyjnego zelotyzmu jest dzisiaj dla nich nie tylko swego rodzaju powołaniem, ale wręcz okazją do wyróżnienia się oraz zyskania niepartyjnej podmiotowości i zawodowego autorytetu. Oczywiście dałoby się przedstawić listę publicystów tak właśnie rozumiejących misję komentowania polityki. Ale jest to dzisiaj margines wpływu na opinię publiczną. Dominujący nurt dziennikarstwa – zwłaszcza telewizyjnego – jest istotnym współuczestnikiem podsycania zbiorowej namiętności. Czasem aż przykro patrzeć, jak wybitny skądinąd dziennikarz widocznie ukierunkowuje swoich politycznych rozmówców na to, aby wreszcie wyrzucili z siebie kolejne namiętne i w istocie zupełnie pozapolityczne insynuacje i oddycha z ulgą, kiedy tak się stanie, w przekonaniu, że udało mu się wybić na oglądalność. Jeśli bowiem namiętności są powszechne, to codzienne podbijanie bębenka staje się wysiłkiem także biznesowo racjonalnym. Mamy tu więc do czynienia ze zjawiskiem błędnego koła: skoro życie polityczne stworzyło zapotrzebowanie na zelotyzm, to jego dziennikarska obsługa jest wyborem biznesowo najbardziej opłacalnym. Ale mam poczucie, że nawet taka racjonalizacja obserwowanego zjawiska nie odpowiada dostatecznie na pytanie, dlaczego w tym niekonformistycznym przecież z definicji zawodzie – jakim jest dziennikarstwo – tak wątła jest myśl o ustawieniu się na kontrze do obowiązujących trendów. Najprawdopodobniej przemieszanie racjonalności biznesowej idzie tutaj w parze ze zrozumiałą w jakiejś mierze uległością dysponentów mediów i samych dziennikarzy wobec panoszącego się nastroju. Tyle że w rezultacie wszystkie trzy główne czynniki hamujące „political zeal” i otwierające choćby wąską ścieżkę dla tolerancji w konflikcie o władzę – w dzisiejszych polskich warunkach pozostają dysfunkcjonalne. Jan Maria Rokita
Rokita o prowokacji Tuska na Zjeździe Solidarności Jan Rokita w tekście pod tytule „ Polityka ni uznaje tolerancji „ „Polityczny spryt sięgnął tak daleko, że używana publicznie retoryka pochwały dla tolerancji formułowana jest tak, aby przeciwnikowi przypisać nieprzezwyciężalne namiętności szału, wściekłości i gniewu. Pośród niezliczonych świadectw takiego używania retoryki tolerancji, a nawet przyjaźni ostatnim była mowa premiera podczas rocznicowego zjazdu „Solidarności”. Jej centralną tezą było napiętnowanie nienawiści – nieobecnej ponoć w trakcie Wielkiego Sierpnia – jawnie przypisywanej teraz opozycyjnemu w przewadze audytorium.
Z perspektywy racjonalnej technologii władzy użyto tutaj techniki pobudzania wrogich namiętności audytorium względem mówcy i jego politycznego obozu tak, aby rocznicowo odświętny uśmiech sali został zasłonięty grymasem jej narastającej złości, a teza postawiona przez mówcę znalazła natychmiastowe potwierdzenie. Można powiedzieć, że o ile polityczny zelotyzm obozu Jarosława Kaczyńskiego jest łatwy do pobudzenia i reaktywny, o tyle w obozie Donalda Tuska jest on aktywistyczny, czynny i bardziej wyrafinowany. Zwłaszcza dlatego, że potrafi także przywdziewać kostium tolerancji. „…”Do zdobycia i zachowania władzy potrzebne są posłuszne zastępy dworzan i żołnierzy, a podstęp i spryt są cenione tu znacznie bardziej niźli wiedza albo honor. „… (źródło )
Mój komentarz Rokita oskarża Tuska o celowe sprowokowanie związkowców . Tusk prowokator , do tego wykorzystujący obecnego przy nim prezydenta Polski Komorowskiego .To że Tusk celowo sprowokował obecnych na Zjeździe jest sprawą oczywista dla każdego kto słuchał jego podłego przemówienia. Niegodnego , bo wygłoszonego tylko i wyłącznie po to aby poniżyć polskich robotników , pokazującego bezwzględność i małostkowość polityczną Tuska . Tusk i technika władzy Manipulowanie informacją. Budowanie teatru agresji medialnej. Widowiska konfliktu i pogardy. Tusk jako symbol cynizmu politycznego, fanatyzmu władzy , obłąkanej nietolerancji. Technologia władzy. Zarówno komunizm jak na nazizm wypracował technikę poniżania, łamania moralnego społeczeństwa poprzez publiczne zmuszanie do gloryfikowania kreatur jako swego rodzaju obiektów kultu. Aprobaty, najlepiej entuzjastycznej , lub upodlającego milczenia . Stalin , Lenin , Hitler. Tuskizm , czy platformizm zastosował ta sama metodę , znalazł podobny obiekt . Wałęsa. To dlatego ta mroczna , groteskowa , pełna pychy postać stała się przedmiotem pokracznego kultu . Metoda taka sama jak w totalitaryzmach . Ukorz się przed naszym ohydnym „bożkiem „ Wałęsą , który jest „złotym cielcem” Tuska, Platformy, albo zamilcz, spuść głowę ze strachu. I w jednym i drugim przypadku efektem jest łamanie kręgosłupa. Lenin, Stalin, Wałęsa na metalowym znaczku w klapie .Tusk wybrał Wałęsę . Metody szerzenia kultu są takie same. Nie ważne. Rosja sowiecka, Niemcy hitlerowskie , czy Polska Tuska. Przemoc państwa. Sądy, wyroki, kary. Inne czasy. Represje bardziej wysublimowane ,nie ma łagrów , długoletnich więzień. To co opisuje Rokita, technologię władzy Tuska, powinno niepokoić, powinno być bardzo poważnym ostrzeżeniem. Oligarchia polityczna Platformy z Tuskiem na czele i kultem Wałęsy jako ideologicznym jej symbolem zaczyna być zagrożeniem dla polskiego społeczeństwa , zaczyna podmywać liche i tak fundamenty demokracji . Technologia władzy Tuska wyrywa jak chwasty z przestrzeni publicznej wolność słowa , wolność opinii , dąży do monopolu medialnego , monopolu na informacje i jej interpretację. Chciałbym poruszyć jeszcze jedną z technik technologii władzy. Technika kłamstwa, oszustwa i wyłudzenia wyborczego. Tusk jest klasycznym przykładem politycznego oszusta wyborczego. Aby zdobyć władze , wyłudził od wyborców poparcie swojej osoby obiecując rzeczy których w ogóle nie chciał realizować . Być może doszedł po dopchaniu się do koryta władzy do wniosku , że lepiej oszukać ludzi , niż realizować swoje obietnice . Obiecywał instytucje prawyborów w Platformie, okręgi jednomandatowe, niskie podatki , słynne 3 razy 15. Tusk jest człowiekiem pozbawionym politycznego honoru . Źle się stało że Jarosław Kaczyński przegrał wybory. Funkcja prezydenta pełni również rolę rzymskiego trybuna ludowego , chroniącego lud przed chciwością władzy rządzących . Wesoły Bronek już pokazał swoim chocholim tańcem wokół krzyża ,że żadnym Trybunem Ludowym chroniącym polskie społeczeństwo przed nadużyciami , opresjami, również podatkowymi władzy nie będzie. Marek Mojsiewicz
Kto kłamie: BOR czy prokuratura? Na podstawie dotychczasowej lektury akt śmiem twierdzić, że większość z nich jest bezwartościowa i może jedynie utrudniać odszukanie tego, co jest dla nas naprawdę ważne. Z mec. Zbigniewem Cichoniem, senatorem PiS, reprezentującym żonę tragicznie zmarłego senatora Stanisława Zająca, rozmawia Marcin Austyn Funkcjonariusze BOR mieli zeznać w prokuraturze, że 10 kwietnia nie czekali na lotnisku w Smoleńsku na przylot rządowego samolotu z prezydentem na pokładzie. Inaczej twierdził wcześniej szef BOR gen. Marian Janicki... - Gdyby te informacje się potwierdziły, mielibyśmy skandal, bo ktoś musiałby mówić nieprawdę. Niestety, nie dysponuję dokładnymi informacjami w tym zakresie. Cały czas oczekuję na przekazanie w formie elektronicznej zebranych materiałów dowodowych.
Dostęp do elektronicznej wersji akt przyspieszy Państwa pracę? - Przypominam, że są to już 54 tomy i nie sposób się z tym materiałem zapoznawać tam, na miejscu, w prokuraturze. Jako pełnomocnicy obraliśmy taką metodę i chcemy w ten sposób mieć dostęp do wszystkich materiałów. Oczywiście sama lektura tych materiałów wymaga czasu i musi trochę potrwać. Jednak najbardziej niebezpieczne w tym wszystkim jest to, że przy tak ogromnej ilości, mówiąc kolokwialnie - papieru, przebrnięcie przez ten materiał i znalezienie w nim kwestii istotnych dla sprawy jest bardzo trudne. Nie mogę też powiedzieć, że cieszy mnie, że zebrana jest tak duża ilość materiału dowodowego, bo na podstawie dotychczasowej lektury akt śmiem twierdzić, że w większości jest to materiał bezwartościowy, który może jedynie utrudniać odszukanie tego, co jest dla nas naprawdę ważne.
Działania polskiego rządu w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem przyczyniają się do szybkiego wyjaśnienia przyczyn tej tragedii? - Niestety, nie mam takich odczuć. Do tej pory - jako pełnomocnicy - nie otrzymaliśmy podstawowych rzeczy, o które się zwracaliśmy - mam tu na myśli kserokopie zebranych dotąd materiałów dowodowych. Właściwie główne wiadomości dotyczące tego, co zechciała przekazać nam strona rosyjska, czerpiemy z mediów. Brakuje też bezpośredniego dostępu do akt sprawy, bieżącej informacji o postępach w śledztwie, o zebranych dowodach, słowem o wszystkich niezbędnych elementach oceny stopnia zawansowania postępowania. Byłoby także wskazane, aby sprawa katastrofy była rozpatrywana na otwartym forum międzynarodowym, przy uczestnictwie międzynarodowych ekspertów, nie tylko przez samą Rosję. Dziękuję za rozmowę.
KONDOMINIUM W PRAKTYCE Zależność Polski od Rosji widać coraz wyraźniej, a Polska traci w oczach świata i Europy status kraju, który ostatecznie wyrwał się spod dominacji Rosji. Przykre to: wystarczyło tylko trzy lata rządów Donalda Tuska. Niewiele ponad tydzień temu Jarosław Kaczyński powiedział w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”, że śp. Lech Kaczyński nie mógłby być patronem kondominium rosyjsko-niemieckiego w Polsce. Przedstawiciele trzech partii zasiadających w Sejmie - PO, PSL i SLD - a także większość mediów, uznali je za nieodpowiedzialne, choć prezes PiS w tych słowach tylko przestrzegał przed tym, aby w wyniku prowadzonej przez rząd Donalda Tuska polityki zagranicznej wobec dwóch naszych wielkich sąsiadów Polska nie stała się takim kondominium. Upłynęło kilka dni i wczoraj, w dniu 71. rocznicy napaści sowieckiej Rosji na Polskę, Rosja otrzymała od rządu Tuska kolejny prezent. Policja zatrzymała udającego się na Światowy Kongres Narodu Czeczeńskiego Ahmeda Zakajewa, premiera emigracyjnego rządu Czeczenii. Zakajew ma status uchodźcy przyznany mu z przyczyn politycznych przez Wielką Brytanię, co oznacza, że Brytyjczycy uznali, że istnieją uzasadnione obawy, iż może on w swoim kraju być prześladowany. Oznacza to ni mniej, ni więcej tyle, że status ten powinien być respektowany we wszystkich 26 pozostałych krajach członkowskich UE. Poza tym Zakajew był w tym roku w Polsce co najmniej trzy razy i podczas żadnej wizyty nie był przez polskie służby niepokojony. Co się więc takiego stało, że teraz policja go zatrzymała, a prokuratura wnioskowała o bezwzględny areszt na 40 dni? Na szczęście Sąd Okręgowy w Warszawie zdecydował, że nie będzie on aresztowany, a wniosek ekstradycyjny Rosji będzie rozpatrywany z udziałem Zakajewa biorącego udział w rozprawie z wolnej stopy. Rząd Tuska i osobiście sam premier, wchodząc w nieformalne układy z premierem Putinem podczas obchodów 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej stał się zakładnikiem Rosji. Żądanie Rosji, aby aresztować Zakajewa i wydać go temu krajowi, jest kolejnym testem wobec Tuska, jak daleko można się posunąć w relacjach z jego rządem. I z tego, co się stało w Polsce wczoraj, wiadomo, że daleko. Czy minister spraw wewnętrznych nadzorujący policję nie wiedział, że zatrzymanie Czeczena, który ma status uchodźcy w innym kraju unijnym, narazi nas w krajach wolnego świata na opinię wyraźnej zależności od Moskwy? Czy prokuratorzy z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, żądając 40 dni bezwzględnego aresztu dla Zakajewa, najcięższego środka zapobiegawczego w odniesieniu do człowieka mającego status uchodźcy politycznego, nie wiedzą, że się po prostu ośmieszają? Zwolennicy tego rządu zapewne powiedzą,że nic się nie stało. Sąd nie zgodził się na aresztowanie, Zakajew będzie oczekiwał w Polsce na rozprawę ekstradycyjną i uczestniczył w niej z wolnej stopy. Pokazaliśmy, że jesteśmy odporni na naciski. Ale Rosjanie wcale nie oczekiwali, że wydamy im Zakajewa; wiedzą, że jesteśmy członkiem UE i nie będziemy łamać wewnątrzunijnych uzgodnień. Przetestowali tylko, do jakiej granicy Polska posunie się w realizacji ich oczekiwań i żądań - i zobaczyli, ze mogą dużo. Wolny świat natomiast dostrzegł, że dobrowolnie jesteśmy znowu w strefie wpływów Rosji. Czy po tym, co się stało w sprawie Zakajewa, można przypuszczać, ze polski rząd będzie czegokolwiek żądał od Rosjan w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej albo że w sprawie kontraktu gazowego przestaniemy być petentem Rosji? Czy jesteśmy w stanie realizować unijny program Partnerstwo Wschodnie, którym tak bardzo się chwaliliśmy jako wielkim osiągnięciem? Czy jakikolwiek kraj powstały po rozpadzie Związku Radzieckiego może liczyć na wsparcie Polski w sytuacji jakiegoś sporu ze swoim wielkim sąsiadem: Rosją? To wszystko już pytania retoryczne. Zależność Polski od Rosji widać coraz wyraźniej, a Polska traci w oczach świata i Europy status kraju, który ostatecznie wyrwał się spod dominacji Rosji. Przykre to: wystarczyło tylko trzy lata rządów Donalda Tuska. Zbigniew Kuźmiuk
Wojna i testy No i stało się. W czwartkowy poranek, koło godziny 8, szef Kancelarii Prezydenta Jacek Michałowski w towarzystwie czterech mężczyzn, prawdopodobnie funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu, aresztował krzyż stojący od kwietnia przed Pałacem Namiestnikowskim przy Krakowskim Przedmieściu i przez nikogo nie niepokojony, zamknął go w istniejącej w Pałacu Namiestnikowskim kaplicy. Przypomina to nieco postępek Władysława Gomułki, który w połowie lat 60., rozpętując walkę z Kościołem na tle uroczystości milenijnych i słynnego listu biskupów, kazał aresztować pielgrzymującą akurat po Polsce kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. W odpowiedzi prymas Wyszyński nakazał, by pielgrzymkę po kraju kontynuowały puste ramy. Te ramy robiły jeszcze większe wrażenie i na ich spotkanie wychodziły wszędzie tłumy ludzi, doskonale zdających sobie sprawę również z politycznych podtekstów sytuacji. Gomułka, który na taki rozwój wypadków przygotowany nie był, pienił się z wściekłości i w rezultacie milicja uganiała się za ramami po całej Polsce, ku powszechnej radości. Wydaje się, że i tym razem postępek ministra Michałowskiego nie zakończy wojny rozpoczętej deklaracją prezydenta Komorowskiego w "Gazecie Wyborczej", że krzyż zostanie przeniesiony. Wojna ta wkracza w zupełnie nowy etap, którego zwiastunem jest rosnąca z godziny na godzinę rzesza protestujących, którzy zamierzają przynieść i ustawić tam (?) 96 krzyży w miejsce tego jednego. Minister Michałowski wystąpił godzinę później na konferencji prasowej, podczas której wyznał, że decyzję o aresztowaniu krzyża podjął między innymi na skutek poczucia osamotnienia. Tłumaczę sobie te słowa utratą nadziei, iż przygotowana przezeń prowokacja, w postaci groteskowego "porozumienia", zmierzającego wprost do wciągnięcia Kościoła w charakterze strony politycznej wojny między Platformą Obywatelską a PiS-em, została udaremniona po oświadczeniu Episkopatu, uchylającym się od zobowiązań lekkomyślnie zaciągniętych przez JE abpa Kazimierza Nycza. Mizernie zapowiadały się też perspektywy wyekspediowania krzyża do Smoleńska przy okazji planowanej na 10 października wyprawy rodzin ofiar na miejsce katastrofy. Ponieważ zaledwie 28 rodzin, a i te nie bez oporów, wyraziło zainteresowanie taką misją, natomiast na życzliwość pozostałych raczej liczyć nie było można, toteż nie pozostawało nic innego, jak działanie sposobem "na rympał". Tedy minister Michałowski już po swojemu zaimprowizował liturgię aresztowania krzyża, czym oczywiście rozjuszył nie tylko stosunkowo nieliczną grupę jego wytrwałych obrońców, ale i tych, którzy dotąd specjalnie się w tę obronę nie angażowali. Nie jest wykluczone, że takie było jego zadanie, ale o tym za chwilę, bo ciekawa była również jego odpowiedź na pytanie, kto właściwie podjął decyzję o aresztowaniu krzyża - czy prezydent Komorowski, czy on sam. Min. Michałowski odpowiedział, że prezydent został o tym powiadomiony, co logicznie biorąc oznacza, że decyzja ta została mu tylko zakomunikowana. Wprawdzie kilka godzin później prezydent Komorowski przypisał autorstwo tej decyzji sobie, ale fakt, że uczynił to dopiero po tym, jak rzecznik archidiecezji warszawskiej uznał aresztowanie krzyża za "wykonanie porozumienia", zaś JE biskup Tadeusz Pieronek entuzjastycznie tę decyzję pochwalił, pokazuje, że chyba jednak zdecydowano za niego - a to potwierdza podejrzenia, iż prezydent Komorowski może być uzależniony od wojskowej razwiedki jeszcze bardziej, niż narkoman od swoich prochów. To byłaby ważna informacja nie tylko o postępach, jakie tajniacy poczynili w okupacji kraju, ale również - o perspektywach dalszego rozwoju toczącej się wojny na symbole, która chyba się nie kończy, tylko wkracza w nowy etap. Nawiasem mówiąc, przywiązanie ścisłego kierownictwa Archidiecezji warszawskiej do owego nieszczęsnego "porozumienia" pokazuje, że przynajmniej tu i ówdzie możemy mieć do czynienia nie tylko z sojuszem ołtarza z tronem, ale kto wie, czy - oczywiście bez swojej wiedzy i zgody - nawet nie z razwiedką, co w historii Kościoła byłoby jednak zjawiskiem nowym. Zwiastunem nadchodzącego czasu może być upomnienie ks. Stanisława Małkowskiego za samowolne modlitwy na Krakowskim Przedmieściu. Z tego punktu widzenia niepodobna nie zauważyć, że może to dobrze, iż w gronie żyjących nie ma już księdza Jerzego Popiełuszki, który, jak pamiętamy, też przysparzał swoim przełożonym podobnych zgryzot. Warto bowiem podkreślić, że wbrew oficjalnym deklaracjom, wszystkie strony wojujące są w kontynuowaniu tej wojny żywotnie zainteresowane. Pewnie się powtarzam, ale ponieważ sytuacja się powtarza, to i ja nic na to poradzić nie mogę, a ponadto podkreślenie pewnych aspektów wydarzeń pozwala łatwiej zrozumieć ich prawdziwą naturę i przewidzieć prawdopodobny przebieg. Na zainteresowanie PiS kontynuowaniem tej wojny wskazuje również obecność na wieczornej demonstracji Jarosława Kaczyńskiego, który zapewne nie był przeciwny deklaracjom protestujących, że nie odejdą stąd, dopóki nie stanie tu pomnik ku czci ofiar katastrofy, to znaczy - przede wszystkim prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jak już wspominałem, forsowanie kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, oprócz motywacji psychologicznej, ma również swoje konsekwencje polityczne. Po pierwsze, wzbudzając w części opinii publicznej żywy rezonans, mobilizuje ją po stronie PiS, co przynosi tej partii polityczne korzyści, pozwalając zarazem - po drugie - unikać ujawniania jej zamiarów programowych i niebezpiecznych, merytorycznych polemik z PO. Na przykład krytykowanie zadłużania państwa przez PO, chociaż słuszne, byłoby obosieczne, bo przecież rządy PiS również państwo zadłużały. Z tych samych powodów wojna ta jest korzystna dla Platformy Obywatelskiej, która przez ostatnie 3 lata udowodniła swoją bezradność wobec rzeczywistych problemów państwa. Przyczyną tej bezradności jest oczywiste uzależnienie PO od bezpieki, która żadnymi istotnymi reformami nie jest zainteresowana, bo obecny model pozwala jej kontrolować kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym na czele i ciągnąć z tego grubą rentę. Przyczyną drugą jest zgoda PO na to uzależnienie, bo symbioza z razwiedką przynosi wymierne korzyści również tamtejszym mężykom stanu. Przyczyną trzecią jest bezradność czysto intelektualna, bo PO, stając się partią władzy, przyciągnęła do siebie rzesze bezmyślnych karierowiczów, którym kierownictwo musi też się podlizywać. Im jednak mniej się o tym mówi, tym lepiej, bo znaczna część opinii publicznej w Polsce uważa za ważne i w ogóle - za istniejące tylko to, o czym mówią w telewizji, więc jeśli w telewizji mówią o zawieszeniu przez prezesa Kaczyńskiego pani posłanki Elżbiety Jakubiak, no to czegóż chcieć więcej? Więcej bezpieczeństwa może z tego punktu widzenia przynieść tylko nieustająca wojna na symbole i dlatego zapewne minister Michałowski - bo i on wydaje się "człowiekiem pod władzą postawionym" - aresztowaniem krzyża tęgo dorzucił pod kocioł. No i wreszcie - tajniacy, dla których jest to znakomita okazja do manipulacji, rozbudowy i treningu agentury, no a poza tym - sprzyja mnożeniu pretekstów do stopniowego ograniczania praw obywatelskich i dezintegrowania społeczeństwa zgodnie z oczekiwaniami strategicznych partnerów. A właśnie przy okazji Kongresu Narodu Czeczeńskiego, jaki akurat rozpoczął się na terenie Polski w Pułtusku, Rosjanie przystąpili do testowania Polski, czy jest już gotowa na przyjęcie statusu "bliskiej zagranicy", czy też razwiedka będzie musiała jeszcze nad tubylczymi mężykami stanu trochę popracować operacyjnie. Chodzi o żądanie zatrzymania i wydania Rosji szefa czeczeńskiego rządu emigracyjnego Ahmeda Zakajewa, za którym Rosja wystawiła międzynarodowy list gończy pod zarzutem - jakżeby inaczej? - "terroryzmu". Dotychczasowe zabiegi przyniosły rezultaty, bo nawet właściciel "strefy zdekomunizowanej" w Chobielinie, czyli minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, zapytany o to, czy Zakajew zostanie w Polsce aresztowany, schował się za "niezależną prokuraturę", a w perspektywie - również za "niezawisłe sądy". Taka to ci u nas panuje praworządność! Stanisław Lem twierdził, że nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle tylko postępować cierpliwie i metodycznie, a przecież ani minister Sikorski, po traumatycznych przeżyciach związanych ze zmianą "watahy", ani premier Tusk, nie mają nawet części odporności uczestników konklawe. Zakajew już podobno do Polski przybył, więc prawdopodobnie zostaną poruszone Siły Wyższe, a zwłaszcza Moce, w szczególności - te piekielne. Testowanie trwa. SM
Śledztwo smoleńskie nie toczy się. Ono sie wlecze Władza zapewnia nas w oczy Że śledztwo smoleńskie się toczy A ja stanowczo zaprzeczę Nie toczy się śledztwo lecz wlecze
1. Polecam państwu artykuł Michała Majewskiego i Pawła Reszki pt. "Smoleńsk - śledztwo nieco skandaliczne". Polscy prokuratorzy najpierw dwa miesiące czekali na papiery z Rosji, potem trzy miesiące je tłumaczyli. Rosyjscy prokuratorzy z kolei wystąpili do polskich śledczych o jakieś proste czynności, między innymi doręczenie rodzinom ofiar postanowień o przedłużeniu śledztwa i wykonania tych czynności nie doczekali się do dziś. Jedni śledzą, drudzy śledzą, pół roku wkrótce minie, nie wyśledzone zostało nic.
2. Władza zapewnia, że śledztwo smoleńskie się toczy, ale publikacja Majewskiego i Reszki nie pozostawia wątpliwości - to śledztwo się nie toczy. Potoczyło się trochę, ale podskoczyło na wybojach, straciło równowagę, trochę się jeszcze z rozpędu poturlało, a potem się wywaliło i leży. Co najwyżej resztkami sił jeszcze się wlecze.
3. Prędzej odrośnie spalony katastrofą smoleński las, nim poznamy prawdą, dlaczego się spalił.
Blumsztajn reaktywacja, czyli B = P Właściwie nie należałoby się zajmować redaktorem Blumsztajnem z "Gazety Wyborczej", podobnie jak nie należy zajmować się posłem P. Poseł P., skazany na medialną banicję, obumarłby medialną śmiercią naturalną, gdyż jak rosnąca na moim parapecie rukola czy rzodkiewka potrzebuje wody, tak poseł P. potrzebuje zainteresowania. Z redaktorem B. jest inaczej. Redaktor B. jest zapraszany do studiów telewizyjnych, wygłasza mądre tyrady, gromi nieodpowiedzialnych, co bronią krzyża albo domagają się wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, a przede wszystkim ma stałą możliwość pisania mądrych artykułów do największej gazety w kraju, którą wszyscy cytują. Dopóki więc wszyscy cytują, to niestety trzeba zajmować się redaktorem B. Redaktor B. wygłosił na łamach GW wykład o tym, dlaczego koniecznie trzeba podnieść wiek emerytalny. Otóż jego zdaniem to jedyna metoda, by uchronić się przed upamiętniaczami. Pisze redaktor B.: Upamiętnia cze rządzą miastami. Stolicą - powstańcy warszawscy, Krakowem - harcmistrz Jerzy Bukowski, 60-latek, który zjednoczył tam wszystkich kombatantów. I pewnie każde miasto kogoś takiego ma. No dobrze, ale powstańcy mają już pod osiemdziesiątkę, Bukowski, choć pewnie lubi chodzić w krótkich spodniach, od urodzenia był jeszcze starszy, a tu nadchodzi nowe, groźniejsze pokolenie. Rozglądam się wokół siebie. Coraz więcej moich przyjaciół z Marca '68, towarzyszy z KOR-u i działaczy "Solidarności" przechodzi na emeryturę. Piszą wspomnienia, nekrologi przyjaciół, występują w telewizji przy wszystkich możliwych rocznicach, organizują historyczne konferencje. Są groźniejsi niż starsze pokolenie i "obrońcy" krzyża: wykształceni, ustosunkowani, pożyją jeszcze długo. Odnoszę wrażenie, ze redaktor B. w życiu nie widział na oczy żadnego Powstańca, ale mniejsza o to. Nie od dziś jego koledzy z redakcji piszą o rzeczach, o których nie mają pojęcia. Redaktor B. bardzo by chciał, żeby Powstańców Warszawskich kostucha zabrała, bo on juz nie może patrzeć na kolejne skwerki imienia AK. Najwyraźniej w ogóle zdaniem redaktora B. to skandal, że było jakieś Powstanie. No, po prostu potworność. Zwłaszcza, ze w innym swoim tekście redaktor B. oburzał się na rekonstruktorów - jakim prawem przebierają się za esesmanów i straszą dzieci? Bo, oczywiście, redaktor B. popiera upamiętnianie tylko wtedy, gdy jest to pompatyczne (proszę mi wybaczyć, nie mogę znaleźć lepszego określenia) uczczenie ofiar gett i obozów koncentracyjnych (pod warunkiem, że ofiary były pochodzenia żydowskiego - o Cyganach, na przykład, redaktor B. nie wspomina). Ale nie daj Boże, żeby czcić kogoś innego. Jak wiadomo, ofiarami wojny byli wyłącznie Żydzi. I właśnie dlatego Polacy to naród nieucywilizowany, nieodpowiedzialny, i, o zgrozo, ciemny, bo się modli i czci nie tych, co trzeba. Jak długo redaktor B. będzie tokował w mediach, tak długo będzie sączył mi w ucho, że ze mnie jest niecywilizowany orangutan z głębokiej puszczy, a nie Cygan, Żyd i Polak w dodatku. Bo posła P. można na banicję skazać, ale redaktora B. się nie da. tatarstan1's blog
Do: Kongres USA USA Szanowni Państwo, 10 kwietnia 2010 w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiej zginął prezydent Polski, jego małżonka i dziewięćdziesięciu czterech przedstawicieli państwa polskiego. Wśród nich byli szef Banku Centralnego, szef Instytutu Pamięci Narodowej, Rzecznik Praw Obywatelskich, dowódcy wszystkich rodzajów wojsk, członkowie parlamentu, rządu i duchowieństwo. Śmierć elity politycznej państwa wstrząsnęła milionami osób w Polsce, ale także opinią publiczną na całym świecie. W efekcie katastrofy nastąpiły zmiany polityczne mające również konsekwencje dla polityki zagranicznej w Europie Środkowej. Od pierwszych minut po katastrofie inicjatywę w śledztwie trzymało państwo rosyjskie rządzone autorytarnie przez premiera Władymira Putina. Urzędnicy Putina przejęli kluczowe dowody, w tym czarne skrzynki. Strona polska otrzymała jedynie kopie niektórych dowodów. Kopie te, jak w przypadku czarnych skrzynek, nie odzwierciedlały całości oryginałów. Strona rosyjska zawsze odrzucała możliwości badania wersji jakiejkolwiek winy Rosjan, sugerując odpowiedzialność pilotów, a nawet samego prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Opinią publiczną wstrząsa widok niezabezpieczonych szczątków samolotu; niektóre z ważnych części tej maszyny zostały przewiezione przez dziennikarzy do Polski. Inne stały się przedmiotem handlu miejscowej ludności. Władze, przy pomocy życzliwych im mediów, próbują zagłuszyć wszelkie dociekania mogące wyjaśnić ewentualność poważnych błędów lub celowych działań osób odpowiedzialnych za organizację i zabezpieczenie lotu. Coraz gorzej prowadzone śledztwo w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem jest poważnym zagrożeniem dla porządku prawnego w Polsce i wiarygodności przemian demokratycznych. Narasta w opinii publicznej przekonanie, że nie da się dojść prawdy. Zwracamy się do Kongresu USA o pomoc w kilku istotnych kwestiach dotyczącej narodowej tragedii. Prosimy o współudział w powołaniu międzynarodowej komisji, która wyjaśni przyczyny katastrofy. Zwracamy się o pomoc w uzyskaniu przez polską prokuraturę i pełnomocników rodzin ofiar map satelitarnych Smoleńska i wszelkich innych danych, które mogą być cenne w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy. Zwracamy się o stały monitoring wszelkich działań dotyczących wyjaśniania całej katastrofy podjęty wobec władz polskich i rosyjskich. Sprawa mordu 20 tys. oficerów polskich w Katyniu, których chcieli uczcić lecący do Smoleńska, czekała siedemdziesiąt lat na wyjaśnienie i położyła się cieniem na całym demokratycznym świecie. Nie pozwólmy, by nowa tragedia nieopodal Katynia, rozmyła się i zanikła w pamięci narodów, które odzyskały wolność i możliwość przeprowadzenia pokojowych, demokratycznych przemian oraz prawo do samostanowienia. Ryszard Kapuściński
LIST DO ARCYBISKUPA STOLICY Da Bóg, że doczekam chwili, kiedy arcybiskup Warszawy znów publicznie padnie na kolana i będzie przepraszał za brak charakteru w obronie wiary, wiernych i Krzyża. Żadne słowa nie naprawią jednak krzywdy, jaką wyrządzono wiernym diecezji warszawskiej i pozycji arcybiskupa stolicy Anno Domini 2010. W czasach PRL, kiedy zbliżało się tysiąclecie Chrztu Polski, kardynał Stefan Wyszyński z myślą o umocnieniu wiary zorganizował peregrynacje kopii obrazu Matki Boskiej po Polsce. Komuniści byli oburzeni, jakim prawem wierni uczestniczą w modlitwach na ulicach, skoro władza nie dała na to zgody. Po jakimś czasie, jak pisała ze zdumieniem prasa zachodnia, komuniści zdenerwowani uroczystościami religijnymi wokół obrazu przy pomocy SB aresztowali obraz Matki Boskiej. Chcieli w ten sposób przerwać modlitwy zaplanowane na kilka lat. Miały one bowiem według nich powodować zgorszenie i chaos. Przez blisko dwa lata, dzień i noc, SB pilnowała obrazu, by nikt go nie zabrał w podróż po kraju. Są zdjęcia, na których widać, jak agenci rewidują auto kardynała Wyszyńskiego, sprawdzając, czy nie zabiera obrazu ze sobą.
Aresztowanie obrazu Matki Bożej nie dało wiele. Kardynał Stefan Wyszyński nie przestraszył się gróźb władzy, nie negocjował z nią kompromisu, odrzucił wszelkie proponowane przez reżim korzyści i ze spokojem przyjął szykany. Pamiętam, bo sam obserwowałem sytuacje, gdy SB w 1966 r. rozpędzała uroczystości religijne związane z rocznicą Chrztu Polski. SB przerwała modlitwę, rozganiała wiernych po Krakowskim Przedmieściu, biskupi, by uniknąć pobicia, rozpierzchli się, kilku pobiegło w kierunku ul. Długiej, inni skryli się w najbliższych kościołach. Kardynał Wyszyński postępował, jak gdyby się nic nie stało. Modlitwy trwały nadal, przez Polskę podróżowały puste ramy po aresztowanym wizerunku Matki Bożej. Wiernych w kraju było nie mniej, lecz więcej. Minął jakiś czas, nadeszły inne lata. Nie było z nami kardynała Wyszyńskiego. Jego pogrzeb był wielką uroczystością religijną i narodową. Wierni, którzy za PRL nie mogli mówić tego, co myślą, wiedzieli, że ten biskup myślał tak jak oni, w ważnych sprawach mówił za miliony Polaków pozbawionych możliwości wypowiadania się. Nastał stan wojenny. Wielu księży pomagało materialnie i duchowo represjonowanym. Komuniści starali się ograniczyć życzliwość księży wobec Solidarności. Pewnych kapłanów Służba Bezpieczeństwa próbowała indywidualnie zastraszyć groźbami, szykanami czy atakami fizycznymi. Kiedy to nie dawało rezultatu, SB udawała się do kurii, tłumacząc, że ci księża dzielą Polaków i przeszkadzają w porozumieniu narodowym. Tak było np. w Warszawie. SB uczyniła z Kurii tej archidiecezji narzędzie do zastraszania kapłanów odważnych, nieulegających bezpiece. Niestety, urzędnicy tej Kurii zamiast bronić kapłanów wykonywali polecenia SB: wykorzystywali środki dyscypliny kościelnej, by tych kapłanów, którzy pomagają prześladowanym, zastraszać przenosinami, karami kościelnymi, zakazem głoszenia kazań czy odprawiania mszy świętej. SB szybko zorientowała się, że hierarchia kościelna w niektórych diecezjach nie broni księży odważnych, spełniających posługę duszpasterską z charakterem. Kiedy okazało się, że Kościół nie jest już monolitem jak za kardynała Wyszyńskiego, SB wiedziała, że może uderzyć i zastraszyć wszystkich księży oraz wiernych. Doszło do zabójstwa księdza Jerzego, a potem do morderstw kilku innych księży. To miało być ostrzeżenie, by Kościół nie mieszał się do polityki, by ograniczył swą działalność do świątyń, że biskupi mogą być aktywni publicznie tylko wtedy, kiedy popierają władze. Bardzo wielu wiernych nie mogło się pogodzić z tak oportunistycznym postępowaniem kurialistów. Wielu wiernych w Warszawie czuło wtedy potrzebę, by poprzez publiczną modlitwę dać wyraz troski o stan ojczyzny. W różnych miejscach, np. przy Krakowskim Przedmieściu, układali krzyże z kwiatów. Pamiętam, jak auta SB podjeżdżały pod dom akademicki zwany dziekanką i zostawiały agentów, którzy potem, udając tłum, obrażali wiernych lub bezcześcili krzyż z kwiatów. Po paru latach, w pewien ciepły dzień warszawianie zobaczyli i usłyszeli, jak arcybiskup Warszawy na kolanach prosi Boga o wybaczenia za to, że nie zrobił wszystkiego, by ocalić życie Księdza Jerzego. Niestety, nie usłyszeliśmy wtedy przeprosin za wiele innych niegodziwości, jakich urzędnicy Kurii dopuszczali się wobec księży i wielu wiernych, kolaborując ze Służbą Bezpieczeństwa. A nie ma co do tego wątpliwości: każdy, kto działa na szkodę Kościoła, zasługuje na potępienie. Niewątpliwie pomoc okazywana prześladowcom Kościoła, szykanowanie księży, lekceważenie osób wierzących są działaniem na szkodę Kościoła. W roku 2010 ksiądz Jerzy został beatyfikowany, a wokół tych, co wspierali jego prześladowców, zapanowało dziwne milczenie. Minęło wiele lat, świat chyba się zmienił. Kilka miesięcy po tragicznej śmierci Prezydenta RP i innych ofiar katastrofy smoleńskiej arcybiskup Warszawy ogłosił, że trzeba oddzielić kwestie Krzyża od kwestii upamiętnienia ofiar. Zajął tym samym stanowisko zupełnie inne niż biskupi polscy parę dni wcześniej. Episkopat uznał bowiem jednomyślnie, iż ludzie zbierają się wokół Krzyża na ulicach Warszawy, czekając na godne upamiętnienie ofiar katastrofy. Był to apel Episkopatu do władz, by rozwiązała problem pamięci o ofiarach katastrofy w sposób zgodny z oczekiwaniami obywateli, a wtedy problem Krzyża zostanie rozwiązany. Po wypowiedzi arcybiskupa Warszawy zrozumiałem, że zaczyna się coś złego, że nastąpiło publiczne zdezawuowanie stanowiska biskupów diecezjalnych przyjętego w Częstochowie, a przedstawionego publicznie przez srcybiskupa Leszka Sławoja Głódzia. Usłyszeliśmy opinie stołecznego konserwatora, według której na liczącym parę kilometrów Krakowskim Przedmieściu nie ma i nigdy nie będzie miejsca na upamiętnienie ofiar katastrofy. Różne osoby należące do władz państwowych kilkukrotnie powtarzały, że prezydent Lech Kaczyński może być upamiętniony, ale nie w mieście, lecz na warszawskim cmentarzu, że nigdy nie pozwolą na monument ofiar katastrofy w stolicy. Teraz okazało się, że te kategoryczne sądy znalazły wsparcie arcybiskupa stolicy. Nadszedł 15 września 2010 r. Kuria warszawska wezwała ks. Stanisława Małkowskiego, by przypomnieć mu, że zakazy wydane w stanie wojennym na polecenie Służby Bezpieczeństwa nadal są aktualne, że może modlić się i odprawiać mszę świętą tylko na cmentarzu. W szczególności nie może modlić się na ul. Krakowskie Przedmieście w Warszawie, a za taką modlitwę zostanie pozbawiony w ogóle prawa do sprawowania mszy świętej. To postępowanie Kurii wobec ks. Stanisława Małkowskiego było wyraźnym sygnałem dla władzy, że z Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu i wiernymi może robić, co chce. Kurialiści nie potrafili uzasadnić pisemnie swego stanowiska ani pod względem prawa kanonicznego, ani z punktu widzenia teologii. Dzień później urzędnicy państwowi w asyście agentów i policji zabrali Krzyż ustawiony przed Pałacem Prezydenckim, ustawiony dla uczczenia ofiar katastrofy smoleńskiej. Uznali, że Krzyż w tym miejscu jest postawiony bez ich zgody, stanowi zatem wyraz bezprawia, samowoli, oni zaś mają mandat do zaprowadzania porządku, wprowadzenia spokoju, w miejsce podziałów, jakie obecność Krzyża wywołuje. Krzyż aresztowano, przenosząc go do strzeżonej przez policję pałacowej kaplicy. Na taką troskę o Krzyż nie zdobył się nawet mieszkaniec tego pałacu w czasach, gdy nazywano go Namiestnikowskim. Urzędnicy ogłosili, że oni tylko zabierają Krzyż, a właściwie to dwa kawałki drewna przenoszą z ulicy w godne miejsce. To dziwne, że żaden z nich nie zdaje sobie sprawy, że dla katolików Krzyż to znak męki Syna Bożego, że modlitwy są nie do Krzyża, lecz do Jezusa, który na Krzyżu zginął. Tak naprawdę zatem urzędnicy państwowi aresztowali Jezusa Chrystusa. Kilku biskupów, znanych ze swej miękkiej postawy w stanie wojennym, natychmiast wyraziło publicznie radość z tego, co się stało. Przedstawicielka władzy samorządowej w stolicy pośpieszyła z oświadczeniem, że ten Krzyż nie był symbolem religijnym. Jak widać, dla samorządu Warszawy religijne jest tylko to co podoba się władzy; kiedy ludzie modlą się w nieakceptowanej przez władze intencji, np. za śp Lecha Kaczyńskiego, Krzyż nie jest już znakiem wiary. Przedstawiciele Kurii Warszawskiej wreszcie są zadowoleni, w stolicy znów zapanował porządek, nikt nie modli się na ulicy, poza godzinami i miejscami wyznaczonymi wspólnie z władzą, która wkrótce przekaże kurialistom obiecane korzyści. Wierni, którzy modlili się pod Krzyżem, przez kilka miesięcy byli narażeni na agresje wynajętych osobników. Teraz zostali potraktowani przez urzędników Kurii jak ci, co przeszkadzają w dobrych stosunkach z władzą, z kim się nie rozmawia, kogo się ignoruje, jako coś, a nie jak wiernych. Minął jakiś czas od upadku komunizmu, a tu znów Krakowskie Przedmieście, obrażanie i przeganianie wiernych, zastraszanie kapłanów przez Kurię Warszawską, aresztowanie Krzyża przez urzędników państwowych, zapowiedziano nawet mandaty i areszt dla osób zbierających się na Krakowskim Przedmieściu w nie właściwej intencji. Myślałem, że te czasy minęły, że nie wrócą, myliłem się. Jeszcze nie jestem stary, da Bóg, że doczekam chwili, kiedy arcybiskup Warszawy znów publicznie padnie na kolana i będzie przepraszał za brak charakteru w obronie wiary, wiernych i Krzyża. Żadne słowa nie naprawią jednak krzywdy, jaką wyrządzono wiernym diecezji warszawskiej i pozycji arcybiskupa stolicy Anno Domini 2010. Teraz nawet kapelusz kardynalski nie pomoże. Na autorytet i szacunek trzeba zapracować, nie współpracując z władzą, lecz z ludźmi. Nie zajmuję się działalnością polityczną, próbuję tylko patrzeć na swoje miasto jak człowiek wierzący. Nie ma potrzeby ukrywać, jestem bardzo rozczarowany postawą arcybiskupa Warszawy, myślimy o wielu sprawach zupełnie inaczej.
Parafianin diecezji warszawskiej