605

Józef Piłsudski Za każdym wielkim człowiekiem wlecze się cień legendy. Nie jest to zależne od tego czy on sam o to dba, czy nie. Każdy jego czyn, każde wypowiedziane zdanie są zaopatrzone w komentarz, przeniesione z ust do ust przekręcone lub niedopowiedziane. W zależności od tego, kto podchwycił temat powstaje czarna lub złota legenda. Złotą legendę Marszałka Piłsudskiego można zawrzeć w zasadzie w jednym zdaniu: Wszystko zawdzięczamy Marszałkowi Piłsudskiemu. Gdyby nie on - nie byłoby Polski. Z czarną legendą jest już gorzej. Jest ona wielowątkowa, jej elementy są często wzajemnie sprzeczne. Zaczyna się ona od szkalowania rodziców. Ojciec był nienormalny - bowiem wziął sobie kulawą za żonę, a jaki normalny człowiek żeni się z kulawą. Sam Józef Piłsudski miał być szpiegiem austriackim, japońskim, a w czasie wojny 1920 roku na dodatek sowieckim. O zachodnie dzielnice Polski w ogóle nie dbał, natomiast nienawiść do wszystkiego, co rosyjskie kierowała jego działania jedynie w tamtą stronę. Jako dyletant w sprawach wojskowych nie mógł wygrać bitwy warszawskiej i z całą pewnością zrobił to za niego ktoś inny. Potem nie wiedzieć czemu zrzekł się wszelkich funkcji publicznych i wycofał się do Sulejówka ale ciągle żądny władzy czyhał tylko na moment, w którym powróci i zostanie dyktatorem. Koniunktura gospodarcza po 1926 nie miała żadnego związku z jego powrotem do kierownictwa państwowego, za to w pełni to on odpowiada za kryzys, jaki nastąpił po 1929 roku. O unowocześnienie armii nie dbał, bowiem nie rozumiał takiej konieczności i dopiero po jego śmierci udało się coś niecoś zdziałać. Chyba dosyć pomyj jak na głowę jednego człowieka. Warto chyba zwrócić uwagę, że poza narodową demokracją i komunistami w okresie międzywojennym na dzisiejszy stan czarnej legendy mieli wpływ powojenni komunistyczni historycy z Andrzejem Garlickim i Tomaszem Nałęczem na czele. Ich na pozór obiektywne książki powstały w chwili, kiedy kierownictwo partyjne PZPR zorientowało się, że polityka zacierania faktu istnienia takiej postaci jak Piłsudski nie zdaje egzaminu i że należy zmienić taktykę. Po prostu należy ją przypomnieć i zohydzić lub ośmieszyć. Prace wyżej wymienionych autorów pisane są misternie. Nie zioną wprost niechęcią do Marszałka, ale pan Garlicki na przykład pozwala sobie na chwyty dla historyka niedozwolone, pisząc, co Piłsudski myślał, a czego nie myślał. Powtarza też kilkakrotnie opinię o niechęci Marszałka do podejmowania decyzji, tak jakby opisywane przez samego Piłsudskiego wahania i szamotanie były podstawą do takiej konkluzji. Człowiek, którego najważniejsze życiowe decyzje to - co zjeść dziś na obiad i jaką ocenę postawić studentowi nie powinien się wypowiadać o trudnościach w podejmowaniu decyzji, od których zależą losy państwa.. Pan Nałęcz natomiast twierdzi, że Marszałek sam dbał w najwyższym stopniu o swoją złotą legendę. Z tą tezą chciałbym podyskutować w pierwszym rzędzie, bowiem jak wskazują fakty Piłsudski raczej z nią walczył i to dość konsekwentnie. Jedyne dwa elementy, które można uznać za legendotwórcze, a które sam konsekwentnie kultywował to: mundur i kasztanka. Oczywiście przywiązanie do konia, szarej kurtki i maciejówki mogło wynikać również z pewnego konserwatyzmu, ale ponieważ ja nie wiem, co Marszałek myślał, a te elementy były na pewno związane z legendą, więc nie sposób ich nie wymienić.

„Jedzie, jedzie na kasztance, siwy strzelca strój" Otóż „siwy strzelca strój" nie był nigdy mundurem wojska polskiego. Przesadziłem. – Był przez dwa tygodnie na początku sierpnia 1914 roku. Ci, którzy znają dobrze ten okres historyczny – rozumieją o co mi chodzi, pozostałym wytłumaczę później. W niepodległej Polsce był to osobisty mundur Marszałka Piłsudskiego, bowiem nie wprowadzono go nawet regulaminowo, jako munduru Marszałka Polski. I tak wisi dziś w Muzeum Wojska Polskiego kurtka mundurowa z buławami na pagonach - tyle, że w kilku miejscach pocerowana - jak sądzę - ręką małżonki "dyktatora". Drugi element – kasztanka. Była to w 1914 roku czteroletnia urodziwa kobyłka, która zupełnie nie nadawała się na konia dla żołnierza. Bała się strzelaniny, bała się kałuż. Potem już w niepodległej Polsce nie nadawała się zupełnie na konia do odbierania defilad. Wściekle rzucała łbem i nie umiała stać posągowo spokojnie – zwłaszcza podczas salw honorowych. W armii polskiej znalazłoby się na pewno mnóstwo koni - nawet tej samej maści i płci, które nie powodowałyby wrażenia miotania naczelnym wodzem w najmniej odpowiednich momentach, niemniej Piłsudski nigdy nie zmienił konia. Kasztanka zakończyła żywot po obchodach 11 listopada 1927 roku, i koniem marszałka została jej córka Mera, ale chyba już Marszałek na konia nie wsiadał. W każdym razie - jak wynika z fotografii i filmów gdzie nożna zobaczyć Piłsudskiego na, albo przy koniu jest to ciągle to samo dosyć narowiste zwierzę – koń należący do legendy. Zajmijmy się teraz tymi elementami legendy, które powstawały już po śmierci Komendanta, a więc takimi, na które on sam już żadnego wpływu mieć nie mógł. Uroczystościom pogrzebowym Marszałka Piłsudskiego towarzyszyła gwałtowna burza i naoczni świadkowie twierdzą, że było w tym coś tak złowieszczego, iż w sercach Polaków zagnieździł się lęk o dalsze losy Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Dziś wiemy na ile ten lęk był uzasadniony. Pójdźmy jeszcze kawałek dalej – do lat okupacji. Imieniny marszałka w dn. 19 marca obchodziło się w jakiś sposób co roku. Opowiem tylko o dwóch takich uroczystościach z roku 1940, które zorganizowali ludzie znajdujący się u progu fizycznej zagłady. Pierwszą z nich urządzili więźniowie Kozielska - oficerowie zawodowi i intelektualiści, którzy włożyli mundury, aby spełnić swoją powinność wobec ojczyzny, a w tym momencie znajdowali się na samym dnie niedoli. Drugą major Hubal-Dobrzański władca ostatniego skrawka niepodległej ojczyzny. Pierwszą tak oto opisuje profesor Świaniewicz - jeden z nielicznych uratowanych z kaźni Katyńskiej:

„Dziennik mówiony – pisze profesor – stał się niemal instytucją obozową. Był odczytywany donośnym głosem z jakiś zakamarków ogromnych chórów cerkiewnych, tak, że policja obozowa nie miała łatwego zadania, gdy chodziło o uchwycenie redaktorów. Głównymi redaktorami dziennika byli: por. Leonard Korowajczyk oraz por. Janusz Libicki docent ekonomii na Uniwersytecie Poznańskim. W dniu 19 marca 1940 roku dziennik przeistoczył się w obchód poświęcony pamięci Marszałka Piłsudskiego. Była to jedna z najbardziej wzruszających uroczystości, w których w życiu brałem udział." W tym czasie oddział majora Hubala był już po częściowej demobilizacji dokonanej w dn. 13 marca przez płk Okulickiego, a z nastaniem wiosny można się było w każdej chwili spodziewać obławy niemieckiej. W dzienniku rozkazów oddziału adiutant majora – Ossowski zapisał pod datą 18 marca rozkaz dzienny:

"W dn. 19 marca (tu słowo nieczytelne) Wielkiego Wodza Marszałka Piłsudskiego. Zarządzam uroczyste nabożeństwo o godz. 9.oo. Zbiórka wszystkich wolnych od służby o godz. 8.55 w Hucisku. Dzień jutrzejszy wolny od zajęć. Przy okazji przeżywania wspólnie jako ostatni oddział wojskowy Rzeczpospolitej Polskiej tej uroczystości składam życzenia mojej drogiej garstce by duch tego Wielkiego Polaka był zawsze z nami i w każdej okazji i opresji przypominał nam, Ze jeszcze Polska nie zginęła puki my żyjemy" (pisownia zgodna z oryginałem AW) To było w dniu imienin Marszałka. W piątą rocznicę śmierci ludzie ci nie mogli już zorganizować żadnej uroczystości. Oficerowie z Kozielska leżeli w katyńskim lesie zabici kulami w tył głowy. Major Hubal zaś w nieznanej do dziś mogile zabity strzałami w piersi. Kim był człowiek, o którym pamiętano w obliczu takich zagrożeń? Wsłuchajmy się dobrze w dwa teksty Brunona Szulca pisane w 1935 i 36 roku, a więc po śmierci Marszałka i w rocznicę. A oto pierwszy:

„Piłsudski wyszedł z podziemi historii, z grobów z przeszłości. Był ciężki marzeniami wieszczów, mglisty rojeniami poetów. Ciągnął za sobą przeszłość jak płaszcz ogromny na całą Polskę... Umierając, odchodząc w wieczność marzy ta twarz wspomnieniami, wędruje przez szereg twarzy coraz bledsza, przestronniejsza i promienniejsza, aż w końcu z nawarstwień tych twarzy układa się i zastyga w maskę ostateczną - oblicze Polski - już na zawsze." W rok później genialny pisarz odzywa się znowu. W innym czasopiśmie. Nie wygląda na to, aby tekst był na zamówienie. Zresztą takich tekstów nie pisze się na zamówienie. „Czyn nie był ostateczną rzeczą. Z niechęcią ciężką i nieskorą ręką wypuszczał je spod płaszcza, gdy już inaczej nie można było: czyny egzemplaryczne. Siła moralna, która trwała za czynem była dlań ważniejsza. Ciułał ją w narodzie. Gruntował kapitał żelaznej mocy. Naprzód w sobie. Od tego rósł w oczach wszystkich, brał w siebie wielkość. Lokował ją w sobie, jako najważniejszym miejscu. Budował posąg. W końcu, gdy dopełnił swej wielkości odszedł pewnego dnia niepostrzeżenie, bez słowa, jakby to nie było ważne, zostawiając ją zamiast siebie: wielkość noszącą na zawsze jego rysy." W zasadzie teksty te należałoby przeczytać kilka razy, bo po pierwszej lekturze pozostają jedynie ciarki chodzące po grzbiecie. Tu każde słowo jest ważne, ale podkreślić należy to zdanie o ciułaniu w narodzie siły moralnej, o gruntowaniu kapitału żelaznej mocy. Tak, Piłsudski, kiedy tylko mógł rozdmuchiwał w narodzie jego podmiotowość, jak żar spod popiołu. Czyniąc to grał często przeciwko sobie, samemu tworząc elementy czarnej legendy. Wygląda, jakby robił wszystko, aby utrudnić życie swoim apologetom. A oto wymowny przykład. W latach pięćdziesiątych zelektryzowała historyków rewelacja opublikowana w Stanach Zjednoczonych w czasopiśmie Nowyj Żurnał przez rosyjskiego emigranta Wiktora Czernowa. Napisał on mianowicie, że na odczycie Piłsudskiego, który odbył się w Paryżu w lutym 1914 roku usłyszał z ust prelegenta, że będzie wojna i że zwycięstwo pójdzie ze wschodu na zachód: tzn., że najpierw państwa centralne pobiją Rosję, a potem same zostaną pobite przez państwa Zachodnie. Tak wiec w zależności od sytuacji wojennej należy zmieniać i sojusze Polaków. Już peerelowscy historycy zasiedli zgodnie, aby jakoś podważyć ten dokument dający świadectwo politycznego wizjonerstwa Piłsudskiego i włożyli w tę pracę zaiste wiele wysiłku, kiedy okazało się to zupełnie zbędne. Wystarczyło sięgnąć do pism zebranych J. Piłsudskiego. W wywiadzie udzielonym ppłk Laudańskiemu w 1924 roku Marszałek stwierdza: „powtarzałem nieraz, lecz jako dowcip, że Rosja najpierw zostanie pobita przez państwa centralne, następnie zaś one same zostaną zwyciężone przez „Ententę". Bagatela, ładny dowcip - kiedy właśnie tak się stało i jak łatwo zauważyć cała polityka komendanta I Brygady szła tym tropem jak po sznurku. Na szczęście Marszałek nie miał pamięci absolutnej. Po wojnie zapomniał mianowicie, że ten scenariusz przedstawił swojemu bliskiemu współpracownikowi Ignacemu Boernerowi w połowie maja 1915 roku, a ten to wszystko pilnie zapisał w swoim pamiętniku. A oto prognoza zapisana przez Bernera: „Rosja będzie pobita, ale i państwa centralne będą pobite. W Rosji prędzej czy później wybuchnie rewolucja, następna rewolucja we Włoszech, potem Austria, wreszcie Niemcy. Z chwilą gdy ziemie polskie zostaną wyzwolone spod jarzma rosyjskiego – rola:

Legionów jest skończona. Dalsza walka z Rosją nie przedstawia dla nas żadnego interesu. Magazynować siły do drugiego okresu historii Legionów, gdy przyjdzie rozprawa z Austrią i z Niemcami.” Idźmy dalej. Bardzo ważnym nośnikiem informacji jest analiza kolejności, – kto komu i kiedy wypowiadał wojnę. Co różni autorzy wyprawiają z sekwencją tych zdarzeń to się w głowie nie mieści. A była ona następująca: Jak pamiętamy z historii – zapłonem I Wojny było zabójstwo austriackiego arcyksięcia w Sarajewie. Miało ono miejsce w dn. 28 czerwca 1914 roku. Mija miesiąc – i nic. Dopiero 28 lipca Austria wypowiada wojnę Serbii. Już następnego dnia Rosja ogłasza mobilizację. Na tę mobilizację odpowiadają Niemcy – nie Austria. Już 1 sierpnia wypowiadają Rosji wojnę. 3 sierpnia Niemcy wypowiadają wojnę również Francji i natychmiast wkraczają do neutralnej Belgii. Nie zaniedbują również frontu wschodniego. 3 sierpnia rozpoczyna się dwutygodniowa pacyfikacja Kalisza – miasta leżącego zaraz za granicą zaboru rosyjskiego, – mimo że nie ma tam już Rosjan. Austria wypowiedziała Rosji wojnę dopiero 5 sierpnia, ale chyba dopiero „po fajrancie”, bo w odróżnieniu od Niemiec nie podjęła żadnych kroków ofensywnych. „Pierwszą siłą zbrojną”, która przekroczyła granicę zaboru austriackiego i rosyjskiego była 1 Kompania Kadrowa Piłsudskiego. Z tej analizy sekwencji czasów wynika jednoznacznie, że tylko Niemcom się spieszyło do bitki. Austriacy świadomi swojej słabości raczej żadnego konfliktu zbrojnego sobie nie życzyli. Nie tylko z kronikarskiej skrupulatności zajmę się mobilizacją oddziałów strzeleckich w Oleandrach w Krakowie. Przypomnę, że u progu I Wojny działała Komisja Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych(KSSN), a przede wszystkim cztery (główne) polskie paramilitarne organizacje. Strzelec – stale pod dowództwem Piłsudskiego, Polskie Drużyny Strzeleckie – w 1914 roku pod dowództwem Januszajtisa, (w sumie te dwie organizacje ok. 15 – 19.000 członków) PTG Sokół (ok. 30.000) i Drużyny Bartoszowe ok. 7.000 członków. Januszajtis w dn 31 lipca zgodnie z uchwałą KSSN podporządkowuje PDSy Piłsudskiemu, ale nie znalazłem żadnych śladów, żeby sam się pojawił w Oleandrach. Drużyniaków do Krakowa przyprowadził Burchardt-Bukacki. O Sokole i Drużynach Bartoszowych na zarządzonej przez Piłsudskiego w Krakowie mobilizacji nie wspominają żadne dostępne mi źródła. W każdym razie materiał mobilizacyjny – to było ok. 10.000 strzelców i drużyniaków, bo drugi punkt mobilizacyjny był we Lwowie. Wynikiem mobilizacji w zamyśle Piłsudskiego miało być – jak wynika z przemówienia Komendanta – niepodległe Wojsko Polskie zależne jedynie od mitycznego Rządu Narodowego w Warszawie, który wymyślił Piłsudski w dn 3 sierpnia, a które miało jak najszybciej wejść do królestwa i tam połączyć się z powstaniem, które jeszcze wcześniej wymyślili Śliwiński i Downarowicz wysłani przez KSSN do Wiednia w dn. 28.lipca na rozmowy z kołami rządowymi i wojskowymi Austrii. Tego dnia Austria wypowiedziała wojnę Serbii. Owocem zakrojonej na dużą skalę mobilizacji była jedna kompania! Najoptymistyczniej licząc 168 ludzi wyruszyło za kordon w dniu 6 sierpnia. Gdzie te tysiące żadnych walki za ojczyznę młodych Polaków? Ludzie to byli – może nie tylu ilu spodziewał się Piłsudski, – ale byli. Już trzeciego sierpnia w Zakopanem tłumy żegnają pociąg, który do Oleandrów wiezie dobrze zorganizowaną kompanię zakopiańską prowadzoną przez jej komendanta – sierżanta Mariusza Zaruskiego. Poza miejscowymi ochotnikami jadą tym pociągiem wszyscy czołowi taternicy tamtych czasów, którym udało się uniknąć powołania do wojska austriackiego.

W sumie podobno w Oleandrach zebrało się około 4.000 ochotników. Poza problemem ludzkim jest jeszcze problem materialny. Brak broni, brak mundurów. Nowoczesnych karabinów manlichera wystarczyło zaledwie dla kadrówki. Następne grupy dążące w stronę Kielc są po drodze uzbrajane w jednostrzałowe werndle, do których dodatkowo brak pasów i bagnetów. Wybuchają bunty. Wszystko udaje się jakoś uspokoić. 12 sierpnia już na czele oddziału liczącego powyżej 400 strzelców Piłsudski wkracza do Kielc. Trudno o gorszy moment. Od kilku dni płonie ustawicznie podpalany przez wojsko niemieckie Kalisz. Informacja o tym musiała wyprzedzić strzelców. Przypuszczalnie brzmiała ona tak: „Germańcy palą miasta i zabijają kobiety i dzieci”. Mimo to atmosfera w Kielcach się trochę ociepla. Napływają pierwsi ochotnicy. Trwa to krótko. Rosjanie się zaktywizowali i Kielce przechodzą z rąk do rąk. Niemniej na terenach zajętych przez oddziały strzelców powstają zręby administracji polskiej zakładanej przez ludzi Piłsudskiego w imieniu nieistniejącego Rządu Narodowego Przypuszczam, że to przede wszystkim te administracyjne działania rozjuszyły Austriaków.

Względna niezależność oddziałów Piłsudskiego nie trwa długo. W dn. 16 sierpnia odbywa się w Krakowie wielka narada polskiego koła poselskiego z udziałem delegatów KSSN, na którym uchwalono powstanie Naczelnego Komitetu Narodowego NKN i Legionów, które złożą przysięgę na wierność Austrii. Następnego dnia KSSN dokonuje samorozwiązania. Te kilkanaście dni, które upłynęły od rozpoczęcia mobilizacji do powstania NKN jawią się w literaturze i wspomnieniach uczestników, jako zupełnie inna jakość niż późniejsze Legiony. Przytoczę dwa dziwne świadectwa.

Pierwsze to słowa piosenki o pierwszej Kadrowej, której autorami są jej żołnierze:

T. Ostrowski (Oster) i K. Łęcki (Graba) „A gdy się szczęśliwie zakończy powstanie To Pierwsza Kadrowa gwardyją zostanie” W 1960 roku w Londynie w podobnym duchu odzywa się przedwojenny aktor, pisarz i publicysta Zygmunt Nowakowski również uczestnik tamtych zdarzeń. Pisze on „Powstanie sierpniowe 1914 roku…” Nie odtworzę w tym szkicu historii legionów. Chcę tu jedynie wykazać jak konsekwentnie postępował Piłsudski trzymając się przemyślanego przez siebie scenariusza przebiegu wojny. Składa wraz ze swoimi strzelcami akces do Legionów, mimo, że to go w pewnym sensie degraduje. Z naczelnego wodza, który obsadza stanowiska nie tylko dowódcze, ale i administracyjne zostaje jedynie dowódcą pułku strzelców. Nie może mu to wystarczyć. Już wczesną jesienią 1914 roku zakłada na terenie zaboru rosyjskiego tajną organizację wojskową POW, która organizacyjnie nie ma nic wspólnego z Legionami i słucha wyłącznie rozkazów Komendanta. Na czele I Brygady Legionów Piłsudski staje dopiero 14 grudnia 1914 roku.

W sierpniu 1915 roku po zajęciu przez Niemców Warszawy stara się ograniczyć napływ królewiaków do legionów, twierdząc, ze polityczna rola tej formacji została już spełniona. Czyni tak, mimo, że entuzjazm młodzieży (zwłaszcza peowiaków) do służby w Legionach jest w Królestwie nieporównywalnie większy niż przed rokiem w Krakowie.

Może lepiej zrozumiemy problem po przeczytaniu następującej informacji. W listopadzie 1915 roku szef sztabu austriackiej IV armii postanawia odznaczyć Piłsudskiego orderem Leopolda. Zwraca się w tej spawie do austriackiego komendanta Legionów – gen. Trzaska-Durskiego i otrzymuje następującą rekomendację:

„Oficer legionowy VI rangi, Brygadier Piłsudski posiada wprawdzie wojskowe zalety i zasługi, które przemawiałyby za udzieleniem mu najwyższego odznaczenia, muszę jednak w obecnym momencie wypowiedzieć się przeciwko wnioskowi na jego odznaczenie. Piłsudski dowodzi I Brygadą Legionów stworzonych przez niego, która różni się zupełnie od stworzonej przez c. i k. Komendę Legionów II i III bryg. pod względem ducha i nastroju.

Przedstawia on ze swą brygadą ten element, który dążąc do zupełnie wolnej i niezależnej Polski uznaje austrofilski kierunek tylko jako środek do celu, gotów każdej chwili podjąć orientację inną, jemu odpowiadającą, lub za taką uchodzącą. Od wybuchu wojny postawił on sobie za cel objąć z biegiem czasu komendę całego Legionu Polskiego w nadziei, że w danym momencie, wsparty na nim będzie mógł stawiać żądania nacjonalistyczne z korzyścią dla jego dążeń. W zrozumieniu faktu, że fantastyczne idee Piłsudskiego są pozbawione wszelkiej realnej podstawy, a nawet sprzeciwiają się austriackiej racji państwowej, komenda Legionów od początku wojny dążyła do tego, żeby wpływ Piłsudskiego wedle możności stłumić.” Poza tym pismo podawało, że Piłsudski tworzy jakieś – bliżej nie sprecyzowane magazyny broni, założył szkołę oficerską i podoficerską i że zależy go „pod względem politycznym i wojskowym usunąć poza nawias.” We wrześniu 1916 roku po zatrzymaniu się trwającej od czerwca ofensywy gen. Brusiłowa Piłsudski dochodzi do wniosku, że Rosja nie będzie miała w tej wojnie już żadnych sukcesów. I rzeczywiście ofensywa ta odciążyła w walce Francję i Anglię, ale pogrążyła Rosję. Piłsudski składa dymisję i odchodzi z Legionów, a Pierwszą Brygadę obejmuje po im Marian Januszajtis. W tym czasie zarówno Austria jak i Niemcy zaczynają odczuwać palący deficyt świeżego rekruta. To skłania ich do poważnych ustępstw wobec Polaków. 20 września 1916 roku Legiony zostają przekształcone w Polski Korpus Posiłkowy, który ma mieć już polskie mundury i sztandary i siłę dwóch dywizji, ale to już bez Piłsudskiego. Sprawa się przewleka, ale otwiera worek z obietnicami. 5 listopada 1916 roku cesarze Austrii o Niemiec wydają akt powołania polskiego państwa, a 9 grudnia Niemcy tworzą tymczasową radę stanu, do której w styczniu 1917 roku zapraszają Piłsudskiego jako jednego z 25 polskich polityków. W czasie jego działalności w Radzie następują na świecie zdarzenia, które przesądzają dalsze decyzje byłego komendanta I Brygady.

– 22 stycznia 1917 roku właśnie wybrany na II kadencję prezydent Stanów Zjednoczonych – Wilson wygłasza przemówienie, w którym opowiada się za wskrzeszeniem Polski.

– 13 marca w Rosji wybucha rewolucja, która doprowadza do abdykacji cara

– 3 kwietnia Ameryka wypowiada wojnę Niemcom.

– 4 czerwca powstaje Armia Polska we Francji.

– Czerwiec. Zaczynają się tworzyć Polskie Korpusy w Rosji.

– Austriacy przekazują Legiony Polskie (PKP) Niemcom.

Niemcy żądają od legionistów złożenia przysięgi. Tu wkracza Piłsudski. Nie zgadza się na rotę przysięgi, odchodzi z Tymczasowej Rady i wywołuje kryzys przysięgowy w I i III brygadzie. W efekcie żołnierze i oficerowie, którzy odmówili przysięgi zostają internowani w Beniaminowie i Szczypiornie, a Piłsudski aresztowany i osadzony w Magdeburgu. Twierdzę, że w dążeniu do upodmiotowienia narodu, do tego - jak pisze Bruno Szulc: "ciułania w nim siły moralnej" Piłsudski w wielu przypadkach ukrył całkowicie nie tylko swoje zasługi, ale również zasługi bliskich mu ludzi.

Spróbujmy udowodnić to twierdzenie. W książce o POW Tomasz Nałęcz pisze na stronie 234, że "POW po 1918 roku z organizacją założoną w roku 1914 łączyła jedynie nazwa" i że "poza strukturami dywersyjno-wywiadowczo-wojskowymi, które funkcjonowały na Ukrainie, Białorusi, Wileńszczyźnie, w Rosji Radzieckiej i Galicji Wschodniej - uwaga ta dotyczy też organizacji powstańczych tworzonych na Górnym Śląsku, Litwie Kowieńskiej i w Wielkopolsce."

Takie zdanie było konieczne, jeśli - zgodnie z prawdą historyczną na str. 338 pisze się, że: "W POW uznawano jedynie zwierzchnictwo Piłsudskiego. Innych rozkazodawców nie akceptowano". a jednocześnie nie chce się napisać o roli Komendanta w ruchach niepodległościowych głównie na Wileńszczyźnie, Górnym Śląsku i Wielkopolsce. W takiej sytuacji najlepiej książkę o POW zakończyć na listopadzie 1918 roku. Jeśli od tej strony popatrzymy na legendę, którą tworzył Marszałek, będzie to legenda tworzona narodowi. Działał on tak, aby każdy poczuł w dziele wskrzeszenia ojczyzny swój udział. Wszystkie zrywy niepodległościowe w różnych miejscach Polski jawią nam się dzisiaj, jako spontaniczne wybuchy społeczeństwa zamieszkującego te strony. I one takie były. Rzecz w tym, że zawsze ktoś musi zacząć. Jak w każdej reakcji chemicznej, – aby ona miała oczekiwany przebieg – należy dołożyć energię aktywacji. Zacznijmy chronologicznie od powstania Wielkopolskiego. Do dziś historycy zastanawiają się, kto wywołał ten zryw. Organizacji jest kilka: Straż Ludowa, Harcerze, Sokół no i POW. Na pewno wiadomo, kto hamował. - Naczelna Rada Ludowa z Korfantym, Seydą i księdzem Adamskim. Organ ten czekał po prostu na werdykt państw zachodnich, w głębokim przekonaniu, że w ten sposób uda się bezkrwawo odzyskać niepodległość. Tymczasem Piłsudski, głośno mówiąc - że zachodnie granice Polski to problem negocjacji w Wersalu - słał jednocześnie do Poznania swoich peowiackich emisariuszy. W aktach adiutantury znajdujących się w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku znalazłem 12 (a było ich - sądząc po numeracji znacznie więcej) meldunków składanych Piłsudskiemu z Wielkopolski przez rozmaite osoby:

działaczy miejscowych, oficerów WP i członków POW wysyłanych od listopada 1918 r. do stycznia 1920. Powtarzają się w nich nazwiska braci Hulewiczów, Matuszewskiego, Taczaka, Łapińskiego, Palucha... Wszyscy oni działali tam - jak wynika z meldunków - z rozkazu Naczelnika Państwa. Gotowość do powstania określali na dzień 15 stycznia. Powstanie wybuchło wcześniej. Iskrą był przyjazd Paderewskiego, ale przygotowania były w pełnym toku. Znamiennym jest, że tymi dokumentami historycy zajmują się dopiero dzisiaj. Przed wojną sprawa przygotowań nigdy nie była eksponowana, a Marszałek podczas swoich pobytów w Poznaniu i związanych z nimi przemówień ani razu nie wspomniał o swoim bezsprzecznym udziale w przygotowaniach do powstania. Tak dalece neguje się w Poznaniu rolę Piłsudskiego w inkorporacji Wielkopolski do Państwa Polskiego, że od jednego z pisarzy poznańskich usłyszałem wręcz, że takich dokumentów nie ma. Bardzo podobnie rzecz się miała z powstaniem Samoobrony wileńskiej w noc sylwestrową 1918/19. Tu znowu odnalezione w tymże miejscu dokumenty bezspornie wskazują na inspiracje wprost od Naczelnika. I znowu kompletna cisza w przemówieniach i w publikacjach - a przede wszystkim w pismach zbiorowych Piłsudskiego. Jeszcze drastyczniej wygląda to w przypadku powstań Śląskich. W odczuciu społecznym bohaterem tych powstań jest Wojciech Korfanty. W świetle tego, co napisał dr n.h. gen. Zygmunt Walter Janke (podczas IIWŚ – komendant okręgu AK - Śląsk) sprawa miała się odwrotnie. Powstania zostały wywołane przez POW, a rola Korfantego nie była jednoznaczna. Warto prześledzić, jak Piłsudski rozdaje przepustki do legendy innym ludziom, w tym swoim zdecydowanym wrogom. Gen Dowbór-Muśnicki, przeciwnik Naczelnika Państwa zostaje przez niego mianowany dowódcą powstania Wielkopolskiego. Było to ewidentnym ratowaniem już nie legendy, ale reputacji generała, który dwa lata wcześniej poddał swój korpus wschodni - dobrze zasiedziały w Bobrujsku - Niemcom. Gen Józef Haller - niechętny Piłsudskiemu - na początku 1920 roku dostaje zadanie zajęcia Pomorza, co kończy się legendotwórczym aktem zaślubin z morzem. Gen. Sikorski, z którym Komendant ma na pieńku od czasów legionowych, w 1920 roku zostaje dowódcą grupy poleskiej, która cofa się ze wschodu bez specjalnego nacisku ze strony nieprzyjaciela. W końcu opiera się o twierdzę brzeską, na którą Naczelny Wódz bardzo liczy, pragnąc właśnie na linii Bugu rozpocząć swój zwrot zaczepny z południa na północ. Sikorski obiecuje utrzymać twierdzę przez 10 dni - oddaje ją po jednym dniu - z niewyjaśnionych przyczyn. Sikorskiego nie czeka sąd wojenny - czeka go dowództwo V armii. W końcu Korfanty - który chyba nie lubił Piłsudskiego już w r. 1918 jeszcze go nawet nie zobaczywszy na oczy - zostaje bohaterem powstań Śląskich.

Wróćmy do listopada 1918 roku. Po powrocie Piłsudskiego z Magdeburga TRS mianuje go Tymczasowym Naczelnikiem Państwa. Tymczasem we Francji działa KNP (Komitet Narodowy Polski) i i istnieje Armia Polska licząca ok. 70.000 żołnierzy. W Warszawie istnieje TRS jakaś namiastka rządu. Większość ościennych krajów budowanych na gruzach Rosji, i Austrii proklamowały swoją niepodległość kilka miesięcy wcześniej.

1. Ukraina 25 stycznia 1918 roku

2. Litwa – 16 lutego 1918 roku,

3. Estonia – 24 lutego 1918 roku.

4. Polska – 7 października 1918 roku

5. Czechosłowacja 18 października 1918

Węgry – w tym samym dniu

Tylko Łotwa zrobiła to w listopadzie.

I zaiste nie mam rozsądnej odpowiedzi na pytanie, – na co czekali Polacy? Tak naprawdę sklejanie się państwowości zaczęło się od powrotu Piłsudskiego, ale przecież jeszcze kilka dni wcześniej nikt nie mógł wiedzieć, że on w ogóle wróci z więzienia. Ale wrócił i rzucono mu się do gardła. Rząd Moraczewskiego nie podobał się prawicy, której główni działacze siedzieli jednak w Paryżu z wyjątkiem Grabskiego. Ten przyjechał do kraju, objeżdżał ważniejsze miasta, kontaktował się nawet z Czechami i zapewniał wszędzie, że nie należy brać serio tego, co się dzieje w Warszawie, bo to się lada chwila zmieni. W końcu wieczorem 4 stycznia doszło w Warszawie do zamachu stanu znanego, jako zamach Januszajtisa. Spiskowcy aresztowali premiera i ministra spraw zagranicznych na ulicy, a potem poszli do Belwederu, żeby aresztować Piłsudskiego, ale sami zostali rozbrojeni i aresztowani przez żołnierzy plutonu wartowniczego 7 p.uł. Rano Naczelnik zebrał spiskowców w komendzie miasta i ich obsobaczył. Na tym pucz się zakończył. Wkrótce później zresztą Januszajtis był już generałem. Nie wiem, kto tak naprawdę był spiritus movens puczu, ale jak widać sami wykonawcy serca do tej roboty nie mieli. Teraz wydaje się nam tylko groteską, ale trzeba sobie zadać pytanie o przebieg wypadków, gdyby on się udał. Na szczęście – jak niedwuznacznie wynika z dokumentów znajdujących się Instytucie Piłsudskiego w NY Paderewski nie był w to zamieszany, 16 stycznia przyjął propozycję Naczelnika i zostaje premierem nowego rządu. Tytułowany jest prezydentem rady ministrów. Piłsudski bardzo wysoko go cenił, jako polityka. Kiedy w grudniu Paderewski miał już dość ataków tak z prawa jak i z lewa Naczelnik tak mu tłumaczył sytuację: „Tak jak przedtem atakowano mnie szczędząc pana, tak teraz idzie atak na pana z oszczędzaniem mojej osoby. Wywrócenie obu wydaje się widocznie tym panom zbyt trudnym zadaniem…” Tymczasem sytuacja jest taka: W Wielkopolsce od 27 grudnia 1918 roku trwa powstanie, w które Niemcy angażują potężne siły. Front wielkopolski zostaje ostatecznie zlikwidowany dopiero w marcu 1920 roku, kiedy od dawna trwa już wojna polsko-bolszewicka W 1919 roku atakują nas Czesi i zajmują Śląsk Cieszyński. W tym całym chaosie Piłsudski i endecja próbują realizować dwie różne wizje państwa. Piłsudski chce zbudować wokół polski szereg tzw. państw kordonowych, które bardzo luźno sfederowane z Polską stanowiłyby jednak jakieś zabezpieczenie na kierunku rosyjskim. Naczelnik uważał, że odradzająca się Polska będzie zbyt słaba, żeby bez sojuszników w regionie dać sobie radę w niedalekiej przyszłości z zakusami Niemiec i Rosji. Narodowcy mają koncepcję inkorporacyjną – jak najwięcej ziem przedrozbiorowych należy przyłączyć do Polski, a etniczne mniejszości kiedyś się spolszczą. Federacyjną koncepcję pogrzebał ostatecznie traktat w Rydze kończący wojnę polsko-sowiecką. Przypuszczam zresztą, że była ona nierealna w tamtych okolicznościach, ale, że należało próbować. I nadal trzeba próbować. Następny problem, który chciałem poruszyć to autorstwo planu bitwy warszawskiej. Zadziwiające jest, że wszyscy, którzy namiętnie szukają autora planu operacyjnego bitwy – twierdząc, że Piłsudski, jako dyletant w sprawach wojskowych nie mógł go opracować, nie odmawiają mu głównej roli w planach odbicia Wilna w 1919 roku na wiosnę, co było wręcz majstersztykiem operacyjnym, biorąc pod uwagę sytuację w kraju; godzą się na to, że był on autorem planu wyprawy kijowskiej, choć tu akurat można by się spierać, i w końcu już bezsprzecznie opracował plan bitwy niemeńskiej, która dopiero we wrześniu 1920 r naprawdę rozbiła siły sowieckie ciągle zagrażające suwerenności Polski. Do dziś słyszy się zdanie: "dzięki wybitnemu strategowi Tadeuszowi Rozwadowskiemu RP obroniła swą niepodległość". Inni mają innych bohaterów. Niektórzy wysuwają na pierwszy plan gen. Weyganda, inni Hallera i Sikorskiego. Do tych należy Edward Ligocki, który w swojej książce "Nowa Legenda" wydanej w 1921 r. umieszcza następującą scenę z dn. 25 sierpnia 1920:

„Naprzeciw Jen. Józefa Hallera zasiadł dowódca V-ej Armii jen. Władysław Sikorski. Patrzyli sobie w oczy dwaj wodzowie, dwaj żołnierze, którzy trud przeogromny nie wahali się podjąć w chwili groźnej i ciężkiej, gdy już zda się wszystko przepadło i gdy dotychczasowe kierownictwo wojskowe nie zdawało się zapowiadać zwycięstwa. Był z nimi ten trzeci pracownik niestrudzony, którego imię nieraz jaśniało już na chlubnych kartach dziejów wojskowości, płk Włodzimierz Zagórski, Szef Sztabu Frontu Północnego. Kto obronił Warszawę? - Jen. Józef Haller, mówi Jen. Sikorski. Kto obronił Warszawę? - jen. Władysław Sikorski, mówi jen. Haller. Kto trzymał nici w ręku, kto kierował ofensywą? - Szef sztabu.” Scena ta traci blask w konfrontacji z archiwaliami. Z trzech dokumentów, które powstały w dn. 15 sierpnia 1920 roku przytoczę we fragmentach tylko jeden. A powstały następujące pisma: Rozkaz Naczelnego Wodza opracowany w MP nad Wieprzem dotyczący działań wszystkich wojsk; list Piłsudskiego do Rozwadowskiego i odpowiedź generała. List ostatni znajdujący się w archiwum Instytutu Piłsudskiego w N.Y. odnaleziony został przez wrocławskiego historyka Włodzimierza Suleję w grudniu 1989 r. Tak się składa, że byłem wówczas w Instytucie i znalazca ze mną pierwszym podzielił się tą wiadomością. Wszystkie wymienione dokumenty zostały opublikowane w książce "Sąsiedzi wobec wojny 1920 roku", opracowanej przez Janusza Ciska. A oto fragmenty listu:

"Warszawa 15/8 1920 5-ta pop.

Panie Komendancie! Zamawiałem właśnie oficera z automobilem dla przesłania wiadomości ostatnich, gdy mi list Pana Komendanta z dnia dzisiejszego doręczono. Mam wrażenie ogólne, że cała akcja rozwija się bardzo korzystnie, i że właśnie, co do czasu mamy korzystne warunki tak, jak je p. Komendant przewidział. Dotychczas obawiałem się, że nas bolszewicy nie zaatakują dość serio, aby móc liczyć na wydatne uderzenie z flanki. Tymczasem wypadki pod Radzyminem widocznie ich zachęciły, a umyślne ociąganie się Sikorskiego również ich ośmieliło. /-/

Uderzenie głównej siły Pana Komendanta trafi, więc doskonale, a lepiej, że jutro rano atak wyruszy, byle był party silnie naprzód wypoczętymi siłami. Chcąc co-rychlej i 2-gą armię wyzyskać, przygotowałem ją już dziś wieczorem. /-/ Więc i tutaj zupełnie w myśl rozkazu p. Komendanta wykonanie jest w toku. /-/

Uzgodnienie akcji 4-tej armii doskonale p. Komendant przygotował i proszę liczyć na to, że pozostając w ścisłym kontakcie wszystko przyśpieszę tak, abyśmy od 17-tego rano byli gotowi do współdziałania...” Po długim opisie, co dzieje się na licznych odcinkach frontu gen. Rozwadowski pisze:

„1-szą armię wzmocniłaby 4-ta dyw., którą jako ostateczną rezerwę gen. Latinikowi podporządkować zamierzam w myśl wskazówek p. Komendanta”. I na zakończenie: „...proszę p. Komendanta chcieć przyjąć wyrazy głębokiej czci i prawdziwego przywiązania, od oddanego najposłuszniej Generała Rozwadowskiego”. W liście tym pisanym bądź, co bądź w pośpiechu - wszak oficer z automobilem już czekał - gen. Rozwadowski nie zastanawiał się, co o tym dokumencie pomyślą historycy. W każdym razie tym się różnił w tym momencie od św. Piotra, że Piotr trzykrotnie się zaparł Chrystusa, a generał czterokrotnie przyznaje Piłsudskiemu autorstwo planu bitwy, którym jest wręcz zafascynowany, mimo, że dn. 15 sierpnia plan jeszcze nie wypalił. Rola odegrana przez Marszałka w Bitwie Warszawskiej jest to chyba jedyna rzecz, o którą on sam się upomina. Zwróćmy wszelako uwagę, że robi to w sposób bardzo emocjonalny dopiero w 1925 roku, podczas gdy odbierano mu ją jeszcze w czasie działań wojennych. Żeby zrozumieć niezwykle agresywny styl Piłsudskiego w jego polemicznych artykułach "Nieco o Biurze historycznym" trzeba zapewne przeczytać wszystkie publikacje, w których podważano, bądź wręcz przemilczano jego rolę w wojnie bolszewickiej. Przypuszczalnie dokumentów, o których wspomniałem wyżej, przygotowując się do pisania swojej pracy "Rok 1920" w ogóle nie znalazł, (Bo i Suleja znalazł je nie w tym miejscu, w którym powinny się znajdować) i to m. in. było przyczyną poważnych zarzutów pod adresem archiwistów. W każdym razie pod datą 15 sierpnia 1920 w książce Piłsudskiego znajdują się jedynie słowa, że "wiadomości z Warszawy brzmiały nieco bardziej uspokajająco." O wydanym rozkazie, ani o wymianie korespondencji z Rozwadowskim nie ma mowy. W wydanych przed wojną dziełach zbiorowych Marszałka w ogóle jest straszna posucha dotycząca przełomowego okresu: 6.8.1920 - 20.8.1920. Nie ma tam ani listu wręczonego w dn. 12 sierpnia Witosowi zawierającego zrzeczenie się wszystkich funkcji państwowych, z którym to listem premier Witos miał prawo zrobić co chciał, ale Witos go po prostu schował. Nie ma tam także wspomnianego wyżej listu do Rozwadowskiego z dn. 15 sierpnia pisanego w Puławach. Te braki, które wynikały bądź z braku dostępu do dokumentów przez opracowujących, bądź z chęci ukrycia rzeczywistych działań ukochanego Marszałka przyczyniły się do ogromnego wzrostu czarnej legendy, której echa słychać do dziś. W 1987 roku, p. J. Engelgard stawia tezę, że Piłsudski panicznie bojąc się, aby nie wyszedł na jaw fakt, że przed Bitwą Warszawską przestał dowodzić - po dojściu do władzy w skutek zamachu majowego w 1926 r. internuje gen. Rozwadowskiego i najprawdopodobniej każe go otruć. Rzekomo, bowiem jedynie Rozwadowski znał "całą prawdę" o Bitwie Warszawskiej. Czy Piłsudski się załamał? ("Załamania" Marszałka to ukochana teza A. Garlickiego) Zapewne dobrego humoru podczas przygotowań do bitwy nie miał, ale koronnym argumentem załamania jest dla "czarnych legendzistów" list do Witosa, w którym zrzeka się funkcji państwowych. (Przypomnijmy, że był to okres, w którym na gwałt szukano porozumienia z bolszewikami, nie wierząc, że da się ich pobić.) A w liście Piłsudskiego czytamy m. in. "Byłem i jestem stronnikiem wojny z bolszewikami a outrance (do ostatka p.m.), dlatego, że nie widzę najzupełniej żadnej gwarancji, aby te czy inne umowy czy traktaty były przez nich dotrzymywane." To nie brzmi jakoś źle. Tak nie pisze człowiek "kompletnie załamany". To jest deklaracja człowieka, który ma inną wizję działań niż rząd, który pragnie pertraktować. Witos to zrozumiał i list schował nie robiąc zeń użytku. Niektórzy oczerniacze jeszcze dodają do tego wszystkiego twierdzenie, że po załamaniu, Piłsudski uciekł pod Kraków do kochanki. Nie jest tajemnicą, że Piłsudski wziął ślub z Aleksandrą Szczerbińską w dn. 25 października 1921 r. Nie jest również tajemnicą, choć w okresie międzywojennym nie było to specjalnie eksponowane, że udając się do Puław, do wojsk koncentrujących się nad Wieprzem nadłożył dobre 150 km aby zobaczyć się z panią Aleksandrą, która wówczas przebywała pod Krakowem. Trzeba mieć zaiste nerwy jak postronki, aby podjąć takie przedsięwzięcie, biorąc pod uwagę ówczesny stan dróg, możliwości techniczne automobili, oraz niebezpieczeństwo ewentualnych grup dywersyjnych. Fakty jednak niedwuznacznie wskazują, że jeszcze 12 sierpnia był w Warszawie, a 13 sierpnia dotarł do Puław i rozpoczął objazd oddziałów. Wielu ludzi formułuje tezę, że "kontruderzenie przeprowadzone przez Piłsudskiego znad Wieprza nie miało dla przebiegu bitwy większego znaczenia, a decydującą zasługę należy przypisać 5 armii gen. Sikorskiego." Powołamy w tej sprawie dwóch świadków: M. Tuchaczewskiego i W. Sikorskiego. Aby zrozumieć opis Tuchaczewskiego należy zorientować się, w jakich pasach nacierały wielkie jednostki sowieckie. Na południu, ocierając się lewym skrzydłem o Wieprz szła Grupa Mozyrska, następnie XVI armia wprost na Warszawę, dalej na północ III Armia na Modlin, potem XV na Nowe Miasto - Płońsk. Wreszcie na samej północy Armia IV. Ta miała największe sukcesy terytorialne. Dotarła do Płocka i Włocławka. Nasza V Armia gen. Sikorskiego działała na północ od Modlina. Tuchaczewski pisze o niej, że: "Polakom nie tylko (udało się) zatrzymać ofensywę armii III i XV, ale jeszcze krok za krokiem wypierać ich oddziały w kierunku wschodnim." Gorzej ocenia sytuację gen. Sikorski. Pisze on pod datą 16 sierpnia - czyli w dniu, w którym wyszła, rzekomo już zbyteczna, ofensywa znad Wieprza - "5 armii pozbawionej po wyczerpaniu wszystkich odwodów świeżych sił, ugrupowanej w tym momencie z konieczności w głąb, zabrakło tchu. Dowódca frontu nie mógł również poprzeć swoich trafnych dyrektyw żadnym argumentem siły." (W. Sikorski - Nad Wisłą i Wkrą; str.: 156). O uderzeniu znad Wieprza prowadzonym osobiście przez Piłsudskiego Tuchaczewski pisze:

"Oddziały Grupy Mozyrskiej zostały łatwo rozbite, rozprószone i rozpoczęły bezładny odwrót. Armia XVI zaczęła odczuwać uderzenia flankowe. Przeciwnik, który od nas się nauczył śmiałości nacierał tu ze wściekłą szybkością, (która) z góry skazywała IV armię prawie na pewną zgubę. Jedyna nadzieja mogła być jeszcze w tym, że przeciwnik dla organizacji tyłów zatrzyma się choć na jakiś czas, lub zwolni tempo swojej ofensywy. Ale tego przeciwnik nie zrobił... odrzucając oddziały armii XVI w nieładzie i bijąc po kolei we flankę armii III i XV. 22 sierpnia przeciwnik dochodzi na linię Ostrołęka, Łomża, Białystok. Oddziały armii XV i III wytężają wszystkie siły, aby zatrzymać natarcie przeciwnika i pozwolić armii IV przejść wąskim korytarzem między Narwią, a granicą wschodnio-pruską, ale to zadanie okazuje się być niewykonalnym." To świadectwo dowódcy pokonanej armii jest chyba przekonywające. W końcu chyba zauważył nie tylko to, że go biją, ale i to skąd wyruszyły wojska, które go pobiły i jaki manewr zadał mu klęskę. Chyba rozstrzygającym jest kierunek ucieczki. Otóż cała fala pierzchających spod Warszawy bolszewików włącznie z Grupą Mozyrską przemieszczała się w kierunku na Białystok i Sejny czyli na północny wschód. Znaczy to, że uciekali spod Warszawy przed kimś, kto był na południe od stolicy czyli w okolicy Puław. Warto jeszcze chyba podyskutować czy Bitwa Warszawska rzeczywiście zniosła zupełnie zagrożenie ze strony sowieckiej. Jeśli wierzyć Tuchaczewskiemu - to nie. Jego wojska po panicznym odwrocie zatrzymały się na linii Niemna i jak pisze ich dowódca "praca zawrzała na nowo. Uzupełnienia zostały wlane do istniejących nadal kadr i po mniej więcej 2-3 tygodniach siły frontu były przywrócone... Nastrój w wojsku był dobry. Przegrana operacja wywoływała w nim pragnienia nowej ofensywy. Mieliśmy wszystkie warunki, żeby znowu zwrócić szczęście na naszą stronę... Polacy przeszli pierwsi do ofensywy i odwrót nasz stał się nieunikniony." Zanim jednak nastąpił ten "nieunikniony odwrót" została stoczona w dniach od 20 do 28 września tzw. Bitwa Niemeńska, która dopiero odebrała bolszewikom ochotę do nowego uderzenia i doprowadziła do rezygnacji z dalszych działań zbrojnych i do podpisania zawieszenia broni, a następnie traktatu pokojowego. Walki wrześniowe na wszystkich frontach są jeszcze zacięte. Dość powiedzieć, że straty bezpowrotne w wojsku polskim (polegli) stanowią aż 65% strat sierpniowych i stoją na drugim miejscu w całej, toczącej się przez półtora roku wojnie. (A. Ostoja-Owsiany - rok 1920; str. 68.) Warto podać kilka nazwisk dowódców w tej bitwie. Całością dowodził Piłsudski. Miał pod sobą dwie armie: 2 – Śmigłego Rydza i 4 – Leonarda Skierskiego. W skład tych armii wchodziły m.in. 3 dywizja górska gen. Andrzeja Galicy, Dywizja Ochotnicza płk Adama Koca, dywizja litewsko-białoruska gen Żeligowskiego i inne jednostki. (do znalezienia w Internecie) Znaczy to, że Piłsudski dysponował w tym czasie tak liczną kadrą dowódczą, że wymienił – w stosunku do bitwy warszawskiej niemal cały skład (z wyjątkiem Śmigłego) – i też mu chłopcy bitwę wygrali – decydującą zresztą. W okresie od 11 listopada 1918, a zapewne i wcześniej każdemu krokowi Piłsudskiego towarzyszyła plotka i oszczerstwo. Kiedy w 1919 r. odbierał bolszewikom Wilno najpierw sejm starał mu się w tym przeszkodzić, a endecja groziła rewolucją, gdyby zrealizował swoje plany, po zwycięstwie natomiast i odezwie "do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego" zaczęto pisać, że jest zdrajcą sprawy narodowej i że szykuje tron wielkoksiążęcy dla swojej "żydóweczki". Kiedy bolszewicy podchodzili pod Warszawę w Poznaniu rozgłaszano plotki, że uciekł z miliardami, danymi mu przez bolszewików. Podczas wyborów do sejmu Litwy Środkowej, kiedy Piłsudski - ze względów politycznych zarządził rozszerzenie terytorium wyborczego na część ziem wschodnich już inkorporowanych do Polski rzucano mu w twarz słowa: sprzedawczyk, targowiczanin, a prasa endecka pisała "precz z Belwederem, precz ze sprzedawczykami." Prasa nawet podawała, że ukradł komuś żółte buty. Wolność prasy była w owym czasie niezmierna i bodaj tylko raz w czerwcu 1922 r. został skonfiskowany numer "Rzeczypospolitej" za artykuł St. Strońskiego, w którym autor napisał, że mentalność Piłsudskiego jest "niezmiernie daleka od poziomu i właściwego nastroju tego wysokiego urzędu, który mu powierzono." Wreszcie przyszedł czas wyborów prezydenckich i Piłsudski mimo poparcia, które dawało mu niemal pewność wyboru w dn. 4 grudnia 1922 odmawia kandydowania. Ma dosyć.

Prezydentem zostaje Gabriel Narutowicz, który 16 grudnia 22 roku kilka dni po wyborze ginie w zamachu z ręki Eligiusza Niewiadomskiego. W pół roku później Marszałek odchodzi również z wojska. Odchodząc stwierdza, że nie potrafiłby bronić ludzi moralnie odpowiedzialnych za śmierć Narutowicza. Tymczasem nad Polską zbierają się groźne chmury.

Zaczęło się zresztą już znacznie wcześniej.

Pominę preliminaria traktatu Wersalskiego Ale już w 1922 roku Niemcy zawierają z Rosją traktat w Rapallo, którym bolszewicy udostępniają im swoje lotniska i poligony pozwalające na badania i rozwój lotnictwa i broni pancernej trzy lata wcześniej zakazane w traktacie wersalskim Wprawdzie na wiosnę 1923 roku Rada Ambasadorów (ciało wyłonione przez traktat wersalski) akceptuje nasze granice wschodnie, ale już jesienią 1925 roku Niemcy dogadują się z państwami zachodnimi Anglią, Francją, Włochami i wzajemnie gwarantują sobie granice, pomijając kompletnie problem granic wschodnich Niemiec. Polacy i Czesi są obecni, ale nie są dopuszczeni do stołu obrad. Może nie od rzeczy będzie przypomnieć, że na XIV (jesień 1925) zjeździe KPZR Związek Sowiecki wziął ostry kurs na industrializację ze specjalnym uwzględnieniem przemysłu zbrojeniowego. W niecałe pół roku później 25 kwietnia 1926 roku Niemcy i ZSRR zawarły układ w Berlinie. Trudno dziś powiedzieć, czego dotyczył ten układ, bowiem historycy o nim mało piszą, zwłaszcza, że były tam tajne klauzule, ale Piłsudski musiał chyba brać go pod uwagę i pewnie wiedzieć, co w nim jest i uznać sytuację za bardzo ciężką. Bardzo trudno znaleźć publikację, w której wiąże się przewrót majowy z międzynarodową sytuacją. Ale proszę porównać daty! W świetle opisanego powyżej ciągu zdarzeń takie związki aż się proszą, zwłaszcza, że kryzys gabinetowy w Warszawie trwał bardzo długo.Od 21 kwietnia. Przypomnę jeszcze, że armia polska w okresie sulejówkowskim Piłsudskiego była w bardzo marnej kondycji. (pisałem o tym i mówiłem w eseju: Józef Piłsudski a unowocześnienie armii). Takich faktów zaiste pomijać nie wolno nie tylko przy tworzeniu komuś czarnej legendy, ale i przy rzetelnym opisie okoliczności majowych wypadków. Piłsudski nigdy sam nie zabrał głosu, aby szeroko wyjaśnić swoje motywacje. Zresztą o takich motywach w tym czasie nikt rozsądny nie mówił. Nigdy nikt od niego nie usłyszał, że za przelaną w Warszawie krew, co najmniej współodpowiedzialność ponosi prezydent Wojciechowski, któremu podległe oddziały pierwsze otworzyły ogień. Nigdy też nie próbował się oczyścić z zarzutu, że grał rolę w wypadkach, które doprowadziły do zaginięcia gen. Zagórskiego. Fakt ten od początku przypisuje się, jeśli nie samemu Piłsudskiemu to piłsudczykom. Zniknięcie generała było bardzo nie na rękę Piłsudskiemu. Materiały zebrane w książce "Z dziejów Polskich Skrzydeł" Subotnika raczej wskazują, że Piłsudski wolałby, aby Zagórski żył i zeznawał, bowiem to on był odpowiedzialny za zaniedbania w lotnictwie, którego był szefem i za aferę finansową Frankopolu - instytucji wręcz aferalnej ciągnącej krociowe zyski z naszego lotnictwa - której był wiceprezesem. Wobec oskarżeń również o otrucie gen. Rozwadowskiego warto może przytoczyć tu życiorys tego generała. Urodzony w 1966 roku, oficer zawodowy austriacki. W 1916 r. po ukończeniu 50 lat przeniesiony w stan spoczynku - w połowie wojny! W dzienniku Jana Dąbrowskiego (członka NKN) na str. 133, pod datą 20 sierpnia 1918 r. znajdujemy notatkę: "Był u nas gen. Rozwadowski, kontent, bo dostał Marię-Teresę i liczy, że Karol Stefan przyjdzie w Polsce do kierownictwa. Nie cierpi Austriaków, bo go wygryźli i stąd jest germanofilem... Karola Stefana uważa za pewnego... Karol Stefan zaś potrafi wszystko. Usunie okupantów, uzyska kresy i wymusi Galicję. Co do tej powtarza Rozwadowski frazes, że spadnie jak dojrzały owoc. Nie mogę zrozumieć jak w głowie dobrego pono żołnierza mogą się takie romanse polityczne pomieścić. Opowiadał jeszcze, że Polska pod Karolem Stefanem może wstąpić do austriackiego Bundesstaatu pod zwierzchnictwem cesarza Karola, który wtedy odda Galicję. Rozsądnych głów mało w Polsce." Od siebie dodam, że order Marii Teresy nosił Rozwadowski na mundurze polskiego generała, (co widać na portretowych zdjęciach), mimo, iż noszenie odznaczeń państw zaborczych nie było dozwolone. W październiku 1918 r. Rozwadowski zgłasza się do dyspozycji Rady Regencyjnej i z jej ramienia w dn. 23.10.18 zostaje szefem Sztabu Generalnego. Już w dn. 15.11. Piłsudski mianuje go dowódcą Armii Wschód, a od marca 1919 szefem misji wojskowej na konferencję pokojową w Paryżu. Zweryfikowany w dn. 1.6.1919 r. jako generał dywizji. (Była to jedyna weryfikacja stopni generalskich uzyskanych w armiach zaborczych i legionach. Według moich obliczeń zweryfikowano wówczas 6 generałów broni, 49 generałów dywizji i 177 generałów brygady.) . Od 22 lipca 1920 do 2 kwietnia 1921 r. Szef Sztabu Generalnego i członek Rady Obrony Państwa. 1921-22. inspektor Armii i członek Ścisłej Rady Wojennej. Uzyskuje stopień Generała Broni w dn. 1.4.21. jako jedyny generał dywizji awansowany do tego stopnia za rządów Piłsudskiego w wojsku. Odznaczony Virtuti Militari II kl. w pierwszej grupie odznaczonych, wcześniej niż tacy generałowie jak Żeligowski, Sosnkowski, Sikorski i Skierski. Od r. 1922 do maja 1926 Generalny Inspektor Kawalerii, a podczas zamachu majowego - dowódca wojsk rządowych i wojskowy gubernator Warszawy. Po zamachu internowany. W 1927 r. zwolniony i przeniesiony w stan spoczynku. Umiera w r. 1928. Kiedy Piłsudski w roku 1922 po zabójstwie prezydenta Narutowicza wystawiał tajne opinie o generałach, rozważając ich kwalifikacje na stanowisko naczelnego wodza, o Rozwadowskim napisał opinię we fragmentach wręcz panegiryczną, we fragmentach druzgoczącą. W efekcie nie zakwalifikował go na stanowisko NW. W każdym razie była to opinia znacznie lepsza niż opublikowana w dwa lata później w książce "Rok 1920". Skąd wzięła się wręcz żywiołowa nienawiść Rozwadowskiego do Marszałka, mimo, że go można było uznać za człowieka wręcz hołubionego - trudno dociec. Że takim uczuciem w sześć lat po bitwie warszawskiej Rozwadowski obdarzał Piłsudskiego należy uznać za pewnik wobec dokumentów. Po pierwsze zachował się rozkaz podpisany przez Rozwadowskiego wysłany do płka. Modelskiego w dn. 13 maja 1926 r. o godz. 3.10, (podczas walk na ulicach Warszawy) aby: "dostać w swe ręce przywódców ruchu nieoszczędzając ich życia." Jak wiadomo głównym przywódcą był Piłsudski, a więc był to wyrok przede wszystkim na niego. Rozwadowski – Dowódca wojsk rządowych nie zastanawiał się widocznie - co by się stało w Polsce, gdyby zabito Marszałka. (Rozkaz ten nie dotarł do adresata tj – do Modelskiego, a oryginał znajduje się w Instytucie Piłsudskiego w N.Y). To również Rozwadowski chce jeszcze prowadzić działania zbrojne, mimo rezygnacji rządu i oddaniu władzy w ręce marszałka sejmu Rataja. Gdzie się podział ten "pełen czci i prawdziwego przywiązania gen. Rozwadowski" z listu z 15 8 20 roku? Natomiast trudno uznać za prawdziwe – plotki, że z rozkazu Piłsudskiego dosypywano generałowi w więzieniu do pożywienia "tłuczone szkło i drobno posiekany włosień" i w ten sposób doprowadzono go w rok po uwolnieniu do zejścia śmiertelnego. Po pierwsze Piłsudski ludzi dybiących na jego życie traktował raczej łaskawie. Przypomnijmy, że Ukrainiec, który w 1922r. strzelał do niego we Lwowie i postrzelił wojewodę, dostał za zamach na głowę państwa sześć lat więzienia. Po drugie, znani mi lekarze - zarówno interniści jak i chirurdzy nie potwierdzają, aby takie mikstury mogły wywołać skutek, jaki im plotka przypisuje. Zdaję sobie sprawę, że źle czynię nie omawiając sprawy procesu brzeskiego, ale zbyt mało czytałem na temat centrolewu i jego rzeczywistych celach, żeby wyrobić sobie zdanie na ten temat. Mogę tylko powiedzieć to co znalazłem w Internecie. Po aresztowaniu 11 polityków, z których większość stanowiła grono przywódcze Centrolewu zarządzono wybory w których wzięło udział 75% uprawnionych. Niemal 56% z nich głosowało za istniejącym układem rządzącym. Co do Berezy Kartuskiej – powstała ona w 1934 roku po serii zamachów dokonanych przez bojowników ukraińskich głównie na wysokich rangą urzędników państwowych w większości przypadków zwolenników proukraińskiej orientacji. Zginęło w tym obozie 13 osób. Obóz przetrwał do 39 roku. Zatrzymam się jeszcze nad problemem wojny prewencyjnej przeciw Hitlerowi. Znowu przeciwnicy nie mogą się zgodzić na to, aby przypisać Marszałkowi taką dalekowzroczność. Sprawa w okresie międzywojennym musiała być z oczywistych względów trzymana w najgłębszej tajemnicy, a Piłsudski nigdy nie pofatygował się, aby zostawić po sobie jakieś notatki "do opublikowania za 50 lat", w których wyjaśniałby którekolwiek ze swoich rozlicznych czynów, a do tajnych poruczeń używał ludzi, którzy potrafili milczeć. Faktu istnienia koncepcji najsilniej broni Wacław Jędrzejewicz, który ocierał się osobiście o te sprawy i Olgierd Terlecki w książce "Szkice i Polemiki", w której zebrał zaiste imponujący materiał, do którego odsyłam zainteresowanych. Warto tu jednak wspomnieć, że dn. 18 kwietnia 1933 roku (niecałe 3 miesiące po dojściu Hitlera do władzy) Piłsudski dał swemu adiutantowi Lepeckiemu do przepisania, kontrasygnowane przez prezydenta pismo pisane własnoręcznie przez Marszałka, a zatytułowane "Na wypadek wojny z Niemcami". Zawierało ono projekt dekretu odnośnie rządu obrony i jedności narodowej. Na pytanie Lepeckiego - To Hitler chce na nas napaść? - Piłsudski odpowiedział - nawet gdybyśmy my na niego napadli, to też byłaby to obrona. Minęło już wiele lat od czasu kiedy zajmowałem się tym problemem. W 2007 roku wyszła książka Janusza Ciska p.t. Piłsudski. Na str. Od 225 do 229 czytelnik znajdzie chyba najświeższe wyniki badań na ten temat. Mimo, że pewne sprawy po latach się wyjaśniają to i tak ciągle toniemy w domysłach.. Nie znamy roli Marszałka w utworzeniu w 1929 roku Biura Szyfrów, które już w 1932 r. złamało szyfr enigmy, (możemy się tylko domyślać, bowiem nabór matematyków rozpoczął prof. Krygowski na podstawie pisma Sztabu Głównego w styczniu 1929 r.). Nawet takiej przesłanki nie mamy w sprawie na ile przyczynił Piłsudski się w 1933 r. do powstania Tymczasowego Komitetu Doradczo-Naukowego, który zajmował się sprawami naukowymi na potrzeby obrony kraju. Traktując bardzo nonszalancko spuściznę po sobie Piłsudski dał pełne pole do działania pilnym paszkwilantom, a utrudnił pracę historykom. Dwukrotnie próbował Piłsudski pokazać publicznie swoją prawdziwą postać, proponując napisanie biografii Michałowi Sokolnickiemu i Arturowi Śliwińskiemu i dwukrotnie pomysł zarzucił. Pisane na Maderze "poprawki historyczne" polemizują z pamiętnikami Daszyńskiego i Bilińskiego i mają jedynie wartość przyczynkarską. Do słów Bilińskiego: "Cześć moja przemieniła się w podziw, gdy na konferencjach ministrów słyszałem niejednokrotnie ze strony Naczelnika Państwa słowa pełne zarówno dziwnie wzniosłej i oryginalnej wymowy jak i głębokiej mądrości wytrawnego męża stanu." Otóż do tego akapitu Piłsudski robi uwagę: "Nigdy nie byłem na żadnej konferencji ministrów jako Naczelnik Państwa, w której brał udział p. Biliński jako minister finansów."

I jak tu tworzyć takiemu człowiekowi złotą legendę. W mowie pogrzebowej prezydent Mościcki powiedział:

„czynami swymi budził u wszystkich – po wszystkie krańce Polski – iskry Tęsknot do wielkości.” I dodam od siebie – aż do pokolenia żołnierzy wyklętych. Andrzej Wilczkowski

KE pozwała Polskę do ETS za „kierownicę po prawej stronie”. Czy ktoś nie upadł czasem na głowę? Otóż nie upadł. Towarzysze z Komisji Europejskiej pozwali Polskę do Europejskiego Trybunału sprawiedliwości (ETS), za to, że odmawia rejestracji aut z kierownicą po prawej stronie (tzw. auta „angielskie”) - LINK. Jak powszechnie wiadomo w „JUKeju” i ościennych wyspach kierownicę mają po prawej stronie, bo tak im jakoś było wygodniej w świetle obowiązujących tam przepisów o ruchu lewostronnym (podobnie jest i w Japonii, Hong-Kongu (ach znowu ten Hong-Kong posła Gadzinowskiego) czy Indio-Pako-Bangladeszu (czy „Bangla” desz?) o Australii i Oceanii nie zapominając). Nie wiedzieć, czemu polscy urzędnicy od dawna odmawiają zgody na rejestracje w Polsce aut „prawostronnych” i to mimo upomnień ze strony towarzyszy z KE. Ponieważ upomnienia nic nie pomogły sprawę rozsądzi ETS i w przypadku stanięcia po stronie KE przysolą nam karę, na którą zrzucą się wszyscy polscy podatnicy zmotoryzowani i piesi a nawet raczkujący. Pisze, że nie bardzo wiadomo, czemu urzędnicy nie chcą się zgodzić na rejestracje aut „prawych”. Najpewniej wiadomo, o co chodzi a chodzi o kasę, jaką trzeba zapłacić za tzw. „przekładkę”, gdy ktoś uprze się i sprowadzi sobie do Polski auto z obszaru ruchu „lewostronnego”. W wersji oficjalnej chodzi oczywiście o bezpieczeństwo „uczestników ruchu drogowego”, bo kierowcy z kierownicą z prawej strony mają nieco utrudniony ogląd sytuacji, co dzieje się po stronie lewej podczas manewru wyprzedzania. Co prawda logika podpowiada, że każdy kierowca (mający zdrowo pod sufitem) jeżdżący po polskich drogach „anglikiem” powinien zachować nadzwyczajną ostrożność w porównaniu z „normalnym kierowcą” wyprzedzając cokolwiek na swej drodze i w tym celu nie należy bynajmniej zabraniać mu siedzieć na prawym fotelu. Trzeba pamiętać, że to on to auto kupił, sprowadził do Polski i jak chce mieć większy kłopot je tu użytkując (mniejszy komfort wyprzedzania) to jego wola. Trwanie przy tym absurdalnym przepisie jest absolutnie bezzasadne. Pozostaje tylko otwarte pytanie:, dlaczego by zmienić ten przepis w Polsce w sprawę musi włączyć się Komisja Europejska i dlaczego musimy z naszych podatków płacić kary za głupotę i upór urzędników? Gdyby tak tę karę zapłacili osobiście ci urzędnicy z Ministerstwa Infrastruktury („Czarek gdzie jesteś?„ - w sejmie!) Odpowiedzialni za te regulacje, można by nawet kibicować wesołkom w perukach z ETS. Inna rzecz, że wspomniany tu drobiazg, jakim jest dopuszczenie na polskich drogach „anglików” świadczy o tym, że Polska nie jest już absolutnie władna do stanowienia prawa na swoim wydawałoby się nadal autonomicznym terytorium. Może, co najwyżej akceptować prawa „wspólnotowe” obowiązujące na terenie UE (w tym i w „polskim landzie”). Już i tak całą legislacja sejmowa jest warta funta kłaków, bo w zdecydowanej większości sprowadza się do uchwalania przepisów (w rzeczywistości tłumaczenia przepisów unijnych) a żaden nowy przepis nawet najrozsądniejszy i najbardziej potrzebny (takie z reguły nie są w ogóle uchwalane) nie może zostać przegłosowany, jeśli stwierdziłoby się, że jest on sprzeczny z „prawem wspólnotowym”. Co nie zmienia faktu, że od kilku lat sejm stale cierpi na „legislacyjną sraczkę?.

Warto tutaj przypomnieć słowa „czy jeszcze polskiej?” Sędziny Małgorzaty Jungnikiel, która oświadczyła swego czasu, że sądy w Polsce będą stosowały prawo unijne nawet w przypadku jego sprzeczności z polską konstytucją. Cóż dopiero można powiedzieć w przypadku sądu „nie polskiego” jakim jest ETS .. 2-AM – blog

MEDIA ALBO ŚMIERĆ Niezależnie od skutków fatalnej decyzji o wykluczeniu z PiS-u trzech europosłów, nietrudno dostrzec, że w tle tej sprawy ujawniły się potężne mechanizmy, wobec których środowisko opozycji jest dziś całkowicie bezradne. Przyszłość PiS-u i rokowania wyborcze prawicy będą zależały od dostrzeżenia, a następnie pokonania tych ograniczeń. Nawet powierzchowna analiza zdarzeń prowadzących do usunięcia tzw. ziobrystów, musi skłaniać do wniosku, że mieliśmy do czynienia z wyreżyserowanym spektaklem, w którym rolę aktorów odegrali politycy, a misję suflera powierzono publicystom i rządowym ośrodkom propagandy. Najbliższe miesiące przyniosą zapewne odpowiedź na pytanie: kto wystąpił w roli przygodnego statysty, kto zaś prowadził grę według ustalonego scenariusza?

Rozbijanie formacji opozycyjnej jest, bowiem stałym elementem gier powyborczych od 2007 roku, a rozpoczęty wówczas festiwal uśmiercania PiS-u nabiera rozpędu po każdych, przegranych wyborach. Z doświadczeń poprzednich kampanii wynika, że najlepsze efekty osiągano inspirując działania politycznych renegatów i zdesperowanych nieudaczników, biegających po mediach z nadzieją na swoje pięć minut. Występ takiego osobnika stanowił nieocenione źródło pogłosek i spekulacji, dając materiał do produkcji kolejnych wątków służących destrukcji. Ten scenariusz z powodzeniem stosowano w roku 2007 i 2010, wykorzystując do woli próżność kilku błaznów. Już wówczas ujawniła się niepokojąca słabość partii opozycyjnej, która nie potrafiła znaleźć sposobu na zablokowanie medialnych rozgrywek. Niemal każda wizyta przedstawiciela PiS-u w mediach lub wypowiedź na temat sytuacji wewnętrznej w partii była użyta do eskalacji konfliktu i napędzała kolejną machinę dezinformacji. Stosowano tu znaną w działaniach dezinformacyjnych zasadę posłużenia się przeciwnikiem dla wymuszenia takich zachowań i wypowiedzi, które miały budować fałszywą narrację. Doskonałą ilustracją tej metody może być wywiad Zbigniewa Ziobry dla "Uważam Rze", w którym prowadzący tak formułowali pytania, by skłonić rozmówcę do wyjawienia rzekomych pretensji i zmusić go do krytyki prezesa PiS-u. O ile podstawowa dezinformacja sprowadza się do przedstawienia kłamstwa, jako prawdy, o tyle ta metoda prowadzi do zmuszenia przeciwnika, by to on sam stworzył fałszywy obraz i wprowadził w błąd odbiorcę. Jej dewizą nie jest sugestia „kłamcie, kłamcie, zawsze coś z tego zostanie”, lecz: „perorujcie, perorujcie, w końcu odpowiednio do tego postąpicie". By tak się stało, muszą zostać spełnione dwa warunki: trzeba doskonale znać przeciwnika i mieć pewność, że cechuje go naturalna skłonność do wyrażania myśli sprzyjających realizacji zamierzonego celu. Przystępując do gry musiano, zatem wiedzieć o wewnętrznych konfliktach w PiS-ie i trafnie oceniano predyspozycje poszczególnych posłów. Obecne działania tym różnią się od wcześniejszych kombinacji, że perfekcyjnie rozegrano ambicje jednej grupy, konfrontując je z obawami drugiej. Do powszechnych należą sytuacje, w których politycy PiS-u podejmują wyłącznie tematy narzucone przez ośrodki propagandy, reagują polemicznie na rozliczne „wrzutki” i działają w rytm podanej narracji. Dla wielu z nich pokusa zaistnienia w okienku telewizyjnym lub spotkania z dziennikarską „gwiazdką” jest na tyle silna, że prowadzi do wyłączenia mechanizmów samokontroli. Biegając do rządowych mediów nie potrafią uniknąć reakcji schizofrenicznych, żaląc się później, że ich wypowiedzi zostały wypaczone, a intencje poddane manipulacji. Ten żenujący spektakl mogliśmy oglądać również po październikowych wyborach. W tej sytuacji, od kierownictwa partii opozycyjnej należało oczekiwać wydania bezwzględnego zakazu występów medialnych. Po doświadczeniach kolejnych rozgrywek powyborczych, taki zakaz byłby najmądrzejszą odpowiedzią na zakusy małych demiurgów, próbujących kreować nieistniejącą rzeczywistość. Złamanie zakazu stanowiłoby dostateczną przesłankę, by pożegnać nazbyt elokwentnego posła. Ta prosta reguła chroniłaby nie tylko przed eskalacją rzekomych sporów i nakręcaniem psychozy rozłamu, ale pozwalała uzyskać czas na wygaszenie emocji i poskromienie ambicji niektórych polityków. Ponieważ wśród mediów głównego nurtu nie ma dziś żadnego, które można uznać za przychylne opozycji – taka decyzja byłaby w pełni racjonalna i korzystna dla interesów PiS-u. Skoro nie sięgnięto po dogodny środek – nie może dziwić, że wykluczenie Zbigniewa Ziobry i jego kolegów poprzedziła wręcz klasyczna operacja medialna przeprowadzona według reguł dezinformacji. Zaprzęgnięto w nią wszystkie rządowe przekaźniki, włączono podatne na manipulację środowiska blogerskie, wykorzystano wypowiedzi polityków PiS - nadając im wymiar daleki od intencji rozmówców. Media zaroiły się od cytatów „anonimowych informatorów”, a tytuły publikacji umiejętnie podsycały atmosferę, epatując odbiorców przekazem o „ziobrystach” – rozłamowcach, planujących tworzenie drugiej partii opozycyjnej. Zadanie okazało się tym łatwiejsze, że opisana wyżej metoda jest szczególnie skuteczna wśród społeczeństw uzależnionych od przekazu medialnego, przyjmujących bezkrytycznie każdą dziennikarską brednię. To, zatem, czego ośrodki propagandy nie mogły oznajmić wprost, zostało dopowiedziane w setkach publikacji internetowych lub w dywagacjach partyjnych kolegów rzekomych secesjonistów. Zasługę w tym procederze miało kilku prominentnych posłów PiS, uczestniczących ochoczo w nakręcaniu destrukcyjnej koniunktury i podejmujących każdy, najbardziej absurdalny wątek o intencjach „ziobrystów”. Dopiero to zachowanie ujawniło rzeczywisty obszar konfliktu i wskazało krąg osób zainteresowanych pozbyciem się partyjnej konkurencji. Nietrudno zauważyć, że wśród ludzi, którzy z trafnej uwagi o przegranych wyborach uczynili koronny zarzut w stosunku do własnych kolegów, znajdowali się główni sprawcy wyborczej porażki PiS-u. Dla nich medialna operacja stanowiła rodzaj kurtyny, za którą można ukryć własną nieudolność i zatuszować popełnione błędy. Tłumaczy to gorliwość, z jaką ludzie ci współuczestniczyli w dziele demontażu macierzystej partii. Umiejętne wykorzystanie tej relacji zdecydowało o powodzeniu całej kombinacji, zaś wykrycie domniemanej frakcji „ziobrystów” służyło spreparowaniu politycznego alibi. Nie można natomiast znaleźć usprawiedliwienia dla późniejszych zachowań samego Zbigniewa Ziobry, który widząc, w jakim kierunku zmierza kombinacja, nie pohamował medialnej aktywności i nadal dostarczał przeciwnikom użytecznych argumentów. Jeśli nawet plan podziału PiS-u powstał przed wyborami, a intencje Ziobry zostały weń wplecione i zmanipulowane – doświadczonemu politykowi nie wolno było popełniać tak kompromitujących błędów. Nie ma wątpliwości, że gra na rozbicie opozycji nie zostanie zakończona na obecnym etapie. Trzech wykluczonych to za mało, by zdezintegrować i zachwiać partią Jarosława Kaczyńskiego. Kolejna faza operacji będzie zmierzała do wykreowania „nowej prawicy” i sfinalizowania pisowskiej frondy, jako koncesjonowanej opozycji, np. w formie partii republikańskiej. Trudno przypuszczać, by kierownictwo PiS - u wyciągnęło wnioski z dotychczasowych porażek. Świadczą o tym wypowiedzi niektórych polityków wyrażających zadowolenie z usunięcia rzekomych rozłamowców i traktujących tę decyzję, jako ostrzeżenie dla pozostałych „ziobrystów”. Sztandarowym argumentem przeciwko nim jest zarzut prowadzenia „rozmowy przez media”. Szef Komitetu Wykonawczego PiS Joachim Brudziński oznajmił, że dyskusja o przyszłości partii będzie możliwa, „pod jednym wszakże warunkiem, że będzie to dyskusja wewnątrz partii, a nie na zewnątrz”, zaś rzecznik partii Adam Hofman uznał za konieczne „zaprzestanie festiwalu medialnego”. Wypada żałować, że tak trafna konkluzja nie prowadzi do równie słusznych działań. Argument wysuwany wobec „rozłamowców” jest o tyle fałszywy, że formułują go ludzie uznający rządowe ośrodki propagandy za stosowne miejsce do komunikowania się z wyborcami i prowadzenia w nich rozmów o przyszłości Polski. Nie wiadomo, zatem, dlaczego to samo miejsce miałoby okazać się niewłaściwe dla dyskusji o przyszłości partii opozycyjnej? Tak Joachim Brudziński, jak panowie Czarnecki czy Hofman nie mają najmniejszych oporów przed występami w rządowych przekaźnikach, wierząc najwyraźniej, że w ten sposób ich głos trafia do prawicowego elektoratu. Jeśli dopuszczają „rozmowę przez media” z milionami wyborców PiS-u, czemu odrzucają scenariusz podobnej rozmowy o przyszłości własnej partii? Czy widząc prawdziwe oblicze tych mediów, chcą chronić przekaz przed zafałszowaniem tylko wówczas, gdy dotyczy to spraw wewnątrzpartyjnych? A jeśli tak, to czy jest on więcej wart od poważnej rozmowy o przyszłości Polaków? Trzeba stawiać tak sarkastyczne pytania, by uprzytomnić sobie, jak wielka jest skala schizofrenicznych zachowań, w których praktyka działania nie dorównuje werbalnym deklaracjom. Słuszna skądinąd uwaga o potrzebie toczenia dyskusji w życzliwych środowiskach nie prowadzi, bowiem do żadnej, sensownej pointy. Politycy PiS-u nadal traktują media III RP, jako jedyne źródło komunikowania z wyborcami i nawet świadomość fałszowania przekazu nie jest w stanie odwieść ich od uczestnictwa w propagandowych spektaklach. Co odróżnia taką postawę od praktyk przedstawicieli grupy rządzącej, którzy z medialnych inscenizacji i handlu kłamstwem uczynili fundament swojej władzy? Kłamstwo zaś sprzedaje się tym, którymi się gardzi. Czy zatem opozycja musi być skazana na korzystanie z narzędzi oszustów? Kolejne przegrane wybory i skutecznie rozegrana „kombinacja rozłamowa” powinny prowadzić do wniosku, że podstawą zbudowania silnej opozycji muszą być niezależne media i własny, oparty na prawdzie język komunikacji. Bez tych atrybutów partia opozycyjna nie ma prawa oczekiwać zwycięstwa. Juliusz Mieroszewski, na którego słowa "by polityka była skuteczna musi być najpierw moralnie słuszna" powoływał się Jarosław Kaczyński, napisał kiedyś w emigracyjnej „Kulturze”: „Polscy politycy nie doceniają słowa, jako instrumentu oddziaływania politycznego. Domorośli "realiści" pouczają nas ustawicznie, że w polityce liczą się tylko fakty. Zapominają natomiast, że w polityce początkiem, z którego kiełkuje i wyrasta fakt, jest zawsze słowo. ” Polityka moralnie słuszna może być oparta tylko na słowie nieskażonym manipulacją i złą intencją. Podobnie jak odbudowa autentycznej wspólnoty wymaga odtworzenia elementarnych reguł semantycznych, tak kreowanie wolnego słowa winno stać się priorytetem partii Jarosława Kaczyńskiego. Po doświadczeniach ostatnich lat widać, że media III RP stanowią dla polityków opozycji śmiertelną pułapkę, a każda próba konfrontacji kończy się bolesną porażką. Blokada informacyjna i skrzywiony, zafałszowany obraz polskiej rzeczywistości jest zasadniczą przyczyną wyborczych klęsk opozycji. „Kombinacja rozłamowa” nie byłaby możliwa, gdyby PiS dysponował własnymi środkami przekazu i potrafił komunikować się poza nurtem rządowych mediów. Czas również zdobyć się na refleksję i uznać, że politycy tej partii są całkowicie bezsilni wobec metod propagandystów i nie potrafią przeciwstawić się narzuconej narracji. Nie ma dziś żadnej pewności, że PiS przeżyje następną konfrontację z aparatem dezinformacji. Joachim Brudziński i Adam Hofman mają rację, gdy żądają zaprzestania festiwalu medialnego i nie chcą prowadzenia „rozmowy poprzez media”. Trzeba jednak ten postulat rozciągnąć na cały obszar komunikacji i nie ograniczać do wewnętrznych spraw partii. Nie da się prowadzić dialogu z Polakami korzystając z ośrodków wrogiej, nienawistnej propagandy. Taka rozmowa musi zakończyć się fałszywą konkluzją i uwłacza wyborcom PiS-u. Nie da się również pokazać prawdy o stanie państwa używając narzędzi, którymi posługują się oszuści. Za postulatem posłów PiS musi, zatem pójść projekt tworzenia własnych, niezależnych od dyktatury mainstreamu mediów i plan przełamania monopolu informacyjnego. To dziś najważniejsze wyzwanie dla opozycji. Aleksander Ścios

PZPN rezygnuje z polskiego godła Kolejna kompromitacja Polskiego Związku Piłki Nożnej. Podczas dzisiejszej konferencji, zaprezentowano nowe koszulki, w których będą występować piłkarze reprezentacji. Nie znajdzie się na nich godło naszego kraju.Wszyscy zdążyli się przyzwyczaić, do nadawania polskiego obywatelstwa, sezonowym piłkarzom w rodzaju Olisadebe, Rogera, Obraniaka czy Perquisa. Po przyjęciu do kadry zawodników, niemających z Polską zbyt wielkich związków, nie licząc tego, że byli za słabi na inne reprezentacje, związek piłkarski postanowił znowu udowodnić, iż o „kadrze narodowej” możemy już tylko pomarzyć. Tym razem z koszulek reprezentacji, które dostarczy firma Nike, zniknie godło naszego kraju. Białego Orła zastąpi mało wyszukany znaczek, będący logo PZPN, a prezentujący piłkę z głową orła. Związkowi działacze zapowiedzieli, że piłkarze reprezentacji, wystąpią w nowych strojach już w dwóch najbliższych meczach, a więc w piątek z Włochami, zaś w przyszły wtorek z Węgrami. Jeśli PZPN nie zmieni swojego stanowiska, przyszłoroczne Euro będzie pierwszą wielką imprezą, na której piłkarze wystąpią bez godła naszego kraju. Komentarz jest chyba zbędny… MM

Aktorki Epidemia „oburzenia” ogarnia świat aktorski, i to szczególnie w jego personelu damskim. Jedna oburzona niesłychanym „męczeństwem” ks. Bonieckiego – p. Krystyna Janda – wykazała się przy tym dużą dozą roztargnienia, zapominając, że jej deklaracja o wystąpieniu z Kościoła katolickiego o tyle jest niewykonalna, iż aby skądkolwiek wystąpić, należałoby tam uprzednio wstąpić, a p. Janda jest akurat luteranką, więc znajduje się poza Kościołem. Oburzona jest również aktorka jeszcze sławniejsza, a mianowicie Juliette Binoche. Została ona właśnie współautorką i sygnatariuszką apelu, w którym proklamuje walkę przeciwko „faszyzmowi” i „nowemu fanatyzmowi” (zob. Manif de chrétiens intégristes dans notre théâtre: luttons contre ce fascisme!). „Faszystami” i „fanatykami”, którzy tak oburzyli Mme Binoche (i inne mniej lub bardziej sławne persony ze świata artystycznego, jak Patrice Chéreau, Michel Piccoli czy Claus Peymann) są „chrześcijańscy integryści”, czyli młodzi katolicy i rojaliści z Renouveau Français, którzy od 20 października demonstrują w paryskim Théâtre de la Ville przeciwko bluźnierczemu i koprofagicznemu spektaklowi Romea Castellucci Sur le concept du visage du fils de Dieu, traktowani zresztą z niesłychaną brutalnością przez policję. Zostali oni zresztą już oskarżeni formalnie o „zamach na wolność sztuki”. Pani Binoche i jej kolegom ta brutalność w niczym nie przeszkadza: przeciwnie – wyraźnie ją pochwalają. Hipokryzja niesłychana, bo przecież dobrze wiadomo, że lewica zawsze zachwycała się i zachwyca wszystkimi, najbardziej burzliwymi manifestacjami w teatrach i innych miejscach publicznych, ilekroć są one skierowane przeciwko czemukolwiek „reakcyjnemu”. Gdy jest inaczej, to uderza w tony oburzonych profanacją „świątyni sztuki”. Zdaniem Mme Binoche et cons. nie ma żadnej chrystianofobii; to rzekomo tylko wymysł „ruchów religijnych i politycznych”, będących wrogami Oświecenia i wolności, z którymi – uwaga! – Francja w epoce swojej chwały walczyła. Sygnatariusze apelu są więc otwarcie spadkobiercami „chwalebnej” Rewolucji (anty)Francuskiej, która, jak się możemy domyślać, też wcale nie była chrystianofobiczna: nawet wówczas kiedy na przykład aranżowała „małżeństwa republikańskie” księży i zakonnic wiązanych ze sobą i spławianych do rzek z dziurawych łodzi. Wiele lat temu, w epoce angielskiego Teatru Restauracji (1660-1685), żyła inna sławna aktorka – Nell Gwyn. Nell była piękna jak anioł, ale nie była aniołem, choć przyznać trzeba, że jej życie nie było usłane różami – przynajmniej do pewnego czasu. Pochodziła z nizin i urodziła się nawet w domu publicznym, co określiło jej dalszą drogę życiową. Mając kilkanaście lat „awansowała”, zostając roznosicielką pomarańczy w teatrze. Tam dostrzegł ją aktor Charles Hart i Nell została jego kochanką. Hart odkrył też jednak jej niezwykły talent aktorski – komediowy (w Teatrze Restauracji obowiązywało bardzo ścisłe emploi). Mimo iż Nell była analfabetką, nie przeszkodziło jej to w graniu, gdyż miała fenomenalną pamięć: wystarczyło, że ktoś raz przeczytał jej tekst roli i natychmiast ją zapamiętywała. Równolegle do rozwoju kariery aktorskiej, Nell Gwyn przechodziła z rąk do rąk coraz wyżej postawionych kochanków, aż wreszcie została metresą „Wesołego Monarchy” Karola II i urodziła mu nawet dwóch synów, z których starszy został 1. księciem St Albans. Jak bardzo król był do niej przywiązany, świadczy fakt, że na łożu śmierci prosił brata – późniejszego Jakuba II, aby nie pozwolił „biednej Nell” umrzeć z głodu. Jakub II słowa dotrzymał, niemniej Nell i tak wkrótce zmarła, chociaż nie z głodu, tylko na syfilis. Jakiś czas wcześniej zdarzył się następujący incydent. W Londynie wybuchły kolejne „antypapistowskie” zamieszki, wzniecane przez purytańskich kaznodziejów. Podjudzany przez nich motłoch zwracał się przeciwko wszystkiemu, co podejrzewał o związki z dworem, wiedząc, że Karol II sprzyja katolicyzmowi (na łożu śmierci zresztą konwertował) a książę Yorku (Jakub II) jest katolikiem otwarcie. Podczas owych zamieszek Nell Gwyn akurat jechała karetą ze znakami królewskimi. Gdy motłoch zaczął trząść karetą i sytuacja stała się naprawdę groźna, Nell wychyliła się i zawołała: Ludzie dajcie spokój, przecież ja jestem porządna protestancka kurwa! Gdy porównuję te postaci i epizody, to muszę przyznać, że mniejszy dystans odczuwam do Nell Gwyn, aniżeli do dzisiejszych oburzonych pań aktorek, z których żadna nie trudniła się przecież prostytucją. „Biedna Nell” była oczywiście jawnogrzesznicą, choć piękną jawnogrzesznicą, (co, nie ukrywam, jest dla mnie okolicznością łagodzącą) i dającą ludziom wiele radości dzięki swojemu talentowi. Przede wszystkim jednak Nell była świadoma swojej moralnej nędzy i bezpretensjonalnie oraz realistycznie oceniała swoją duchową kondycję, czego przykładem jest także przytoczony wyżej cytat. Wiadomo zresztą, że im bliżej była śmierci, tym bardziej skłaniała się ku skrusze. Powiem więcej: w Nell Gwyn jestem w stanie dostrzec duchową siostrę, która zdaje mi się kimś w rodzaju celnika z przypowieści o modlitwie faryzeusza i celnika u św. Mateusza. Gdy natomiast słucham i czytam pretensjonalne oświadczenia i apele Pań Artystek, którym niejako „z urzędu” należy się w ich mniemaniu miejsce pośród „elity moralno-intelektualnej”, gdzie ze swoich świeckich kazalnic pouczają, co jest dobre, a co złe, co jest „prawdziwą religijnością” a co „fanatyzmem” i „faszyzmem”, to nie potrafię odczuwać niczego innego jak obrzydzenie. Nie tylko bijącym w oczy faryzeizmem i głupotą, ale przede wszystkim tą naprawdę diaboliczną perwersją, która ideologię – oświecenia i fałszywie, perwersyjnie pojmowanej wolności wypowiedzi czy sztuki – wynosi na piedestał moralności i moralnego kryterium dobra i zła, z których to „wyżyn” następnie pozwala sobie rozstrzygać na przykład, co jest, a co nie jest blasfemią, oraz osądzać tych, którzy trzymają się kryteriów prawdziwościowych realnie. Tak, Nell Gwyn sprzedawała swoje ciało. Lecz czymże jest prostytuowanie ciała, zwłaszcza, jeśli niezagłuszone sumienie zachowuje zdrową samoocenę, wobec pełnego „moralizatorskiej” pychy prostytuowania swojego umysłu? Swojej duszy? Jacek Bartyzel

„Zielona Wyspa” jest obok nas - są nią „Klausowe” Czechy. Oto okazało się, że mityczna „Zielona Wyspa”, o której tyle opowiadał nam nasz kaszubski „premier” do spółki z „prawie najlepszym ministrem finansów Unii Europejskiej” Janem (vel Jackiem) Antonem Vincentem Rostowskim (herbu no-PESEL) jednak istnieje. W wyniku problemów obu panów z nauką zwaną szerszej opinii publicznej, jako geografia umieścili ją na obszarze Polski zamiast we właściwym miejscu. Okazuje się, że tym właściwym miejscem są sąsiadujące z nami Czechy Vaclava Klausa. By zostać prawdziwą „Zieloną Wyspą” wcale nie trzeba mieć wysokiego wzrostu gospodarczego PKB (jak to niby oficjalnie ma Polska). Wzrost może być bardzo umiarkowany byle powyżej unijnego zera. Bardziej istotny jest poziom bezrobocia, poziom PKB per capita, (czyli na głowę mieszkańca – w Czechach jest 2 razy wyższy niż w Polsce) oraz stan finansów publicznych, czyli poziom zadłużenia, który w Czechach wynosi zaledwie ok. 38% PKB (Polska na krótko (przy kursie > 4,5 zł za euro) przekroczyła już tzw. próg ostrożnościowy wynoszący 55% PKB - LINK). To w efekcie skutkuje oprocentowaniem, jakie Czesi płacą od swoich obligacji i które wynosi zaledwie, 3% czyli o 1% więcej niż sami Niemcy. Nasz Jan–Jacek-Anton-Vincent no-PESEL Rostowski, jako lider „Zielonej Wyspy” pożycza pieniądze z oprocentowaniem w skali roku wynoszącym, 6% czyli 2 razy wyższym niż Czesi. Co ciekawe podstawowe stopy procentowe ustalane przez tamtejszy bank centralny wynoszą zaledwie 0,75% (w Polsce są 6 razy większe) i nie zachęcają zbytnio do deponowania swoich oszczędności na procent. Mimo to w efekcie takiego postrzegania Czech przez inwestorów i finansowych spekulantów napływa do tego kraju dużo kapitału w wyniku, czego obserwowane jest sukcesywne umocnienie czeskiej korony. Kto pamięta jak za 1 koronę czeska jeszcze kilka lat temu płaciliśmy 12gr? Dzisiaj jest to już 18gr. Czeska korona zaczyna nabierać coraz więcej cech, jakie do tej pory miały nieliczne waluty (np. frank szwajcarski). W efekcie tego umocnienia waluty rośnie siła nabywcza czeskich gospodarstw, które mogą dodatkowo obniżyć swoje koszta kupując tańsze towary w sąsiednich krajach (to akurat szkodzi gospodarce ich własnego kraju, bo spada pożądana konsumpcja napędzająca rozwój gospodarki w sektorze produkcji). Oczywiście szybkie umacnianie rodzimej waluty może doprowadzić do ograniczenia konsumpcji na rynku wewnętrznym i jego podkopania, co obserwowaliśmy na przykładzie Szwajcarii, która postanowiła w efekcie niejako „przystąpić do bankrutującej strefy euro” usztywniając swój kurs waluty do poziomu 1,2CHF=1EUR. Bardzo dobre opracowanie „wątku czeskiego” zostało zamieszczone przez pana Krzystofa Kolanego na portalu bankier.pl (LINK). Nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić do przeczytania szczegółowo tej analizy.

P.S. Jak tak dalej pójdzie to czeskie piwo będzie synonimem luksusu i bogactwa, na które nie będzie mógł sobie pozwolić przeciętny Polak. Z drugiej strony Czesi są sobie sami winni prowadząc zbyt odpowiedzialną i trzeźwą politykę gospodarczą na tle otaczających ich wariatów (LINK). Nasi rodzimi „wariaci” zaproponowali właśnie nie mniej i nie więcej jak 3 wersje budżetu na rok 2012 (LINK). Może lepiej w ogóle nie konstruować rocznego budżetu tylko działać w oparciu, o co miesięczne prowizorium budżetowe? 2-AM – blog

A jednak będzie tsunami Europejskie rządy mogą stanąć przed dylematem, czy wypłacać na czas i w całości pensje i emerytury, czy realizować gwarancje depozytów i wypłacać środki deponentom w upadających bankach do wysokości 100 tys. euro Trudno o większy bałagan niż obecna polityka antykryzysowa strefy euro. Po blisko czterech miesiącach od uchwalenia (kolejnego) planu ratowania Grecji, plan nie został ratyfikowany, a próbując go ratować, upadł nawet rząd Słowacji. A przecież Grecja to nie jest nawet wczorajszy problem, tylko przedwczorajszy. Wczorajszy problem to możliwe straty banków po urealnieniu wartości obligacji rządów krajów PIIGS, które te banki mają w portfelach, dzisiejszy problem to zarażenie Włoch grecką grypą. Niestety, liderzy Unii funkcjonują w coraz większych oparach absurdu. Rok temu twierdzili, że Grecja na pewno nie zbankrutuje, choć było wiadomo, iż tak się stanie. W czerwcu tego roku mówili, że na skutek decyzji podjętych na szczycie strefy euro kryzys został zażegnany, podczas gdy miesiąc później nastąpiła masakra na rynkach akcji. W czerwcu ogłoszono redukcję długu Grecji wobec banków o 21 proc., ale do tej pory nie podpisano żadnych umów, a poza tym rynki były przekonane, że minimalna redukcja długu, która ma sens, to 50–75 procent. W lipcu przeprowadzono stres-testy, które pokazały, że unijne banki, w tym Dexia, są bezpieczne, a już dwa miesiące później doszło do podziału i nacjonalizacji Dexii w celu powstrzymania bankructwa tego banku. Fikcja i bezmyślność na przemian.

Które banki nie mogą upaść? A co mamy obecnie? Zapowiedź ogłoszenia planu dokapitalizowania banków unijnych kwotą 275 mld euro, co powinno zapobiec efektowi domina, gdy Grecja zbankrutuje. Ale czy to pomoże, jeśli chwilę po upadku Grecji rozpocznie się silny wzrost rentowności obligacji włoskich? To scenariusz bardzo prawdopodobny, ponieważ wskaźniki koniunktury zapowiadają silne spowolnienie 1-procentowego dziś wzrostu we Włoszech, z dużym prawdopodobieństwem recesji w przyszłym roku. Jestem ciekaw, co pokazałyby stres-testy zakładające 75-proc. redukcję długu Grecji i 50-proc. redukcję długu Włoch, bo taka redukcja jest potrzebna, żeby w mało konkurencyjnych krajach obniżyć poziom długu w relacji do PKB do około 60 procent. Dopiero taki poziom można uznać za stabilny w długim okresie. Otóż takie stres-testy pokazałyby, że skala problemu przerasta możliwości finansowe strefy euro, a systemowo ważne banki w Europie Zachodniej padają jeden za drugim jak kostki domina. Zaraz, ktoś powie, jak banki mogą padać, skoro otrzymają pomoc rządową? Przypomnijmy, że w 2010 r. zysk brutto 90 największych banków UE wyniósł około 250 mld euro, a miały one kapitały rzędu 1 bln euro. Gdyby założyć powyższy scenariusz, odpisy z tytułu strat na obligacjach prawdopodobnie przekroczyłyby 1 bln euro, kapitały 90 największych banków spadłyby do zera i rządy musiałyby znaleźć kwotę ponad 1 bln euro na ich dokapitalizowanie. Nie trzeba przypominać, że w tym scenariuszu Europa znajdzie się w głębokiej recesji, spadną wpływy podatkowe, wzrosną wydatki budżetowe i dług publiczny w już potężnie zadłużonych krajach. A wiele państw ma problemy z pożyczaniem środków na finansowanie deficytu budżetowego. Przed jakimi dylematami staną wówczas rządy? Na przykład czy wypłacać na czas i w całości pensje i emerytury, czy realizować gwarancje depozytów i wypłacać środki deponentom w upadających bankach do wysokości 100 tysięcy euro lub podnosić kapitały banków. Nietrudno zgadnąć, że w takim scenariuszu rządowe gwarancje depozytów bankowych staną się obietnicami bez pokrycia. Jeżeli liderzy strefy euro będą nadal zachowywać się jak dzieci w piaskownicy, a nie jak mężowie stanu, to przez Unię Europejską w nieodległej perspektywie przetoczy się finansowe tsunami, które poprzewraca banki i pozbawi oszczędności miliony ludzi. Krzysztof Rybiński

11 listopada - prosty wybór Od wczesnych godzin rannych 11 listopada 1918 roku rozpoczęła się w Warszawie akcja przejmowania z rąk niemieckich obiektów wojskowych i cywilnych. Wydany rankiem przez Polską Organizację Wojskową rozkaz zarządzał mobilizację i koncentrację członków POW, byłych legionistów, dowborczyków i skautów. Zgodnie z nim legioniści mieli obsadzić m.in. Belweder, koszary kawalerii na Czerniakowskiej, Dyrekcję Kolei, park automobilowy na Smolnej; dowborczycy - koszary mokotowskie i lotnicze, koszary na Koszykowej, centralę telefoniczną na Zielnej; POW i skauci – gmach gubernatorski na placu Saskim, Zamek, most Kierbedzia, magazyny broni na Senatorskiej, bank na Bielańskiej, koszary na Długiej; żołnierze Polskiej Siły Zbrojnej – koszary na Ciepłej, Cytadelę, składy mundurowe na Stawkach, Dworzec Kowalski, warsztaty karabinów maszynowych na Woli, Dworzec Wiedeński. W tym samym czasie członkowie Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, wedle wspomnień Zygmunta Okręta - „W nocy na 11 listopada odbyła się (…), międzydzielnicowa konferencja partyjna warszawskiej organizacji SDKPiL. Byłem obecny na niej, jako delegat i przysłuchiwałem się uważnie przemówieniom kierowników konferencji o tym, że Armia Czerwona zwyciężyła niemieckich interwentów na Litwie, Białorusi i Ukrainie; że rozpadały się wielonarodowe Austro-Węgry i że buntowali się marynarze w Kilonii i Bremie. Kierownicy konferencji oczekiwali natychmiastowego wybuchu rewolucji proletariackiej w Niemczech, Francji i Anglii; myśleli, że powódź rewolucji światowej uniesie ze sobą również polską klasę robotniczą łatwo i bez wysiłku”. Na warszawskich ulicach pojawiają się komunistyczne pochody pod czerwonymi sztandarami. Manifestanci śpiewają rewolucyjne pieśni i skandują hasła w rodzaju: "Chcemy republiki rad!", "Precz z polskim wojskiem!". Wedle opinii komunistów – „W kraju wspomagana przez PPS burżuazja szykowała się do uchwycenia władzy, mobilizując białogwardzistów, „dowborczyków” i POW i obiecując swoje usługi imperialistom angielskim i francuskim. (….) przybyły z Magdeburga Józef Piłsudski bez większego oporu usadowił się w Belwederze i przy pomocy PPS zaczął budować Polskę burżuazyjną.” Ten sam Okręt ( po 1945 roku wysoki funkcjonariusz zbrodniczej Informacji Wojskowej oraz MBP) fałszywie oskarżał, iż „11 listopada 1918 roku, uzbrojone bojówki POW-iackie napadły na redakcję „Naszej Trybuny” (czasopisma SDKPiL), rozbiły lokal, zmasakrowały pracowników redakcji, niektórych zaś zawlekły do ekspozytury żandarmerii, gdzie ich w straszliwy sposób torturowano.” W grudniu 1918 roku działacze SDKPiL oraz PPS-Lewicy powołali Komunistyczną Partię Robotniczą Polski, która w opublikowanym manifeście wezwała robotników do wyboru:

Jeżeli po stronie imperjalizmu, wywołującego wojnę o zyski i grabieże kapitalistów, szerzącego nędzę i bezrobocie, śmierć i zniszczenie, to stawajcie pod sztandarem partji burżuazyjnych, pod endeckim sztandarem nienawiści i szczucia narodowego, nienasyconej zaborczości kapitalistycznej, stawajcie pod sztandarem P.P.S. Frakcji, która wczoraj pchała Was do wojny pod znakami Hindenburga, a dziś buduje armję pod wodzą carskich i austrjackich jenerałów, narzędzie zaborów i rzezi. Jeżeli chcecie, robotnicy ugody z burżuazją i tajnych konszachtów z partją kapitalistów, jeżeli chcecie przyjaźni i sojuszu z imperjalistycznymi bandytami Koalicji a wojny z robotniczą Rosją i rewolucyjnym,i Niemcami — to stawajcie pod sztandarem fraków i ich rządu udającego rząd robotników i włościan. Natomiast, jeśli „macie już dość wyzysku, nędzy i poniewierki, jeżeli nie chcecie wojny z braćmi Waszymi, z bohaterskimi robotnikami Rosji, którzy w najstraszliwszych warunkach, wśród głodu i chłodu, trwają w walce o swoje i nasze wyzwolenie z jarzma kapitału, jeżeli nie chcecie wojny, która Polskę, i tak już spustoszoną i deptaną, jeszcze bardziej pustoszy i hańbi, jeżeli chcecie położyć kres zbrodniom kapitału — to stańcie pod sztandarem KOMUNISTYCZNEJ PARTJI ROBOTNICZEJ POLSKI.” Po upływie ponad 70 lat antypolskie środowiska ponownie chcą wywołać konflikt w Polsce. 20 października 2011 roku Seweryn Blumsztajn inicjator zeszłorocznych burd lewackiej „młodzieży”, na łamach Gazety Wyborczej insynuował, iż „Oczywiście ci, którzy zbezcześcili pomnik w Jedwabnem, podpalali mieszkania muzułmanów w Białymstoku, zamalowywali dwujęzyczne nazwy ulic w okolicach Sejn czy w Opolskiem, nic z tym nie mają wspólnego. 11 Listopada, w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, zobaczymy w Warszawie godną, prawdziwie patriotyczną manifestację. No i dobrze, niech maszerują. Może uświadomią ludziom, jak są silni, liczni i groźni. Polski patriotyzm miał zawsze i taką twarz.” A następnie zaprosił:

„na spotkanie z moją kolorową Niepodległą. Będzie pewnie więcej różnokolorowych sztandarów, a ci, którzy przyjdą, też będą kolorowi – różnych ras, religii i przekonań. Zapraszam wszystkich, którzy o takiej Polsce marzą: tych z manif i z marszów tolerancji, Oburzonych i entuzjastów wolnego rynku i takich, którym po prostu zwarte szyki marszowe źle się kojarzą”. „Kolorową Niepodległą” organizuje tzw. Porozumienie 11 listopada – sojusz lewackich organizacji wspierany przez niemieckich „antyfaszystów”. „Kolorowa” ma na celu na blokadę Marszu Niepodległości. Nie bez przyczyny impreza propagowana przez Blumsztajna ma rozpocząć się o g. 12.00, czyli trzy godziny przed Marszem Niepodległości. Jest to zwykła prowokacja, której celem jest sprowokowanie starć z uczestnikami Marszu Niepodległości, tak, aby można było potem pokazać w mediach krwawe obrazki i „prawdziwą” twarz polskiej prawicy. Przed Polakami stoi prosty wybór. Jeśli więc chcesz Polski rządzonej przez potomków Socjaldemokratycznej Partii Królestwa Polskiego i Litwy, Komunistycznej Partii Polski, Polskiej Partii Robotniczej, Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej - lewacką hołotę, wspieraną przez Gazetę Wyborczą, Krytykę Polityczną oraz niemieckich „antyfaszystów” weź udział w „Kolorowej Niepodległej”. Gdy jednak bliska Ci jest niepodległościowa tradycja utożsamiana przez twórców II RP – Józefa Piłsudskiego, Romana Dmowskiego, Ignacego Paderewskiego, Wincentego Witosa, Ignacego Daszyńskiego, Wojciecha Korfantego, Kazimierza Sosnkowskiego, Tadeusza Rozwadowskiego stań pod biało-czerwonym sztandarem.

http://wyborcza.pl/1,75968,10516812,Nasza_kolorowa_Niepodlegla.html http://kompol.org/historia/KPRP.html

Godziemba's blog

Czy 900 polskich górnikow będzie pracować w Australii? Nawet 900 polskich górników może wkrótce znaleźć pracę w australijskich kopalniach węgla. Firma Randstad, która rozpoczyna rekrutację, kusi atrakcyjnymi zarobkami, obiecuje pokrycie połowy kosztów nauki języka angielskiego i pomoc przy przeprowadzce. "Nie jesteśmy skoncentrowani tylko na osobach, które obecnie są aktywne zawodowo. Poszukujemy również ludzi, którzy wcześniej pracowali w górnictwie i obecnie mają przerwę, lub tych, którzy zakończyli przygodę z górnictwem w Polsce, a byliby zainteresowani kontraktem w Australii" - powiedział Krzysztof Adamus z firmy Randstad. Australia jest czwartym na świecie producentem węgla kamiennego. Ze względu na brak pracowników, tamtejsze kopalnie muszą szukać ich poza granicami kraju. Randstad rekrutuje pracowników dla firmy Mastermyne. Górnicy z Polski mogą znaleźć pracę w kopalniach w dwóch stanach - Queensland i Nowej Południowej Walii. Randstad poszukuje pracowników na dwa stanowiska: wykwalifikowany górnik i sztygar-brygadzista, czyli osoby o średnich i wysokich kwalifikacjach zawodowych - takich właśnie brakuje w australijskich kopalniach. Kandydaci muszą udokumentować, co najmniej 2,5-letnie doświadczenie pracy pod ziemią, potwierdzić, że mają stosowne uprawnienia i w stopniu komunikatywnym znać język angielski. Znajomość angielskiego nie jest koniecznym warunkiem, by ubiegać się o pracę. Jeżeli ktoś ma duże doświadczenie w górnictwie, może się zgłosić, mimo że nie zna języka. Zostanie wysłany na kurs. Rekrutacja rozpoczęła się w październiku. Dotychczas zgłosiło się ok. 250 osób. Docelowo proces potrwa dwa-trzy lata. Osoby, które zakwalifikują się do pracy, mogą liczyć na zarobki od 110 do 140 tys. dolarów australijskich brutto rocznie, czyli 350-450 tys. zł. Podpiszą dwuletni kontrakt z opcją przedłużenia umowy na dwa kolejne lata. Mogą też liczyć na wsparcie w załatwianiu formalności wizowych i przeprowadzce do Australii, a jeszcze przed wyjazdem - na pokrycie połowy kosztów nauki języka angielskiego. W opinii prezesa Regionalnej Izby Gospodarczej w Katowicach Tadeusza Donocika, wyjazd do Australii może być alternatywą i szansą dla części polskich górników. Przekonywał, że wyjazd do Australii dzięki 10-krotnie wyższym zarobkom pozwala zgromadzić pieniądze na życie w Polsce. "Można zaoszczędzić 300-500 tys. zł, wrócić do kraju i mieć pieniądze na założenie małej firmy. Tutaj otrzymuje się na to 40 tys. zł. Taki górnik nauczy się języka. Jego dzieci wrócą tutaj z zupełnie innym typem kwalifikacji" - podkreślił Donocik. Rekrutujący zaznaczają, że wyjazd do Australii to nie to samo, co praca w Irlandii i Anglii. "Pracownik musi zdawać sobie sprawę, że wyjeżdża do całkowicie innego kraju, który jest bardzo daleko, nie jest w stanie łatwo z niego wrócić na święta, a co najważniejsze - od kandydatów wymagana jest elastyczność - muszą zdawać sobie sprawę, że tam wszystko będzie inne i pytanie, czy będą potrafili to zaakceptować" - powiedział Adamus. Randstad Sp. z o.o. (część holenderskiego Randstad Holding nv.) jest agencją doradztwa personalnego i pracy tymczasowej. Randstad działa poprzez sieć 57 biur regionalnych, zlokalizowanych w głównych miastach Polski. (PAP)

Co to jest faszyzm? Felieton George'a Orwell'a z cyklu "As I please". Tribune, 24.03.1944 r. Na podstawie książki "I ślepy by dostrzegł". Ostatnio miałem okazję przeczytać zbiór felietonów George'a Orwell'a pod tytułem " I ślepy by dostrzegł. Tomik ten można określić mianem swoistego blogu. Zamieszczony poniżej tekst to jeden z felietonów z tej książki.

Co to jest faszyzm? Spośród wszystkich pytań, które w dzisiejszych czasach pozostają bez odpowiedzi, być może najważniejsze brzmi tak: "Co to jest faszyzm?" Jedna z amerykańskich instytucji zajmujących się badaniami opinii społecznej zadała to pytanie 100 osobom i uzyskała odpowiedzi, poczynając od:

"Jest to czysta demokracja", aż do:

"Jest to czysty diabolizm."

Gdyby w naszym kraju poprosić przeciętnego, rozsądnego obywatela, by zdefiniował faszyzm, zwykle wskaże na reżim w Niemczech i we Włoszech. Daleko to jednak odbiega od prawdy, ponieważ nawet główne państwa faszystowskie znacznie różnią się od siebie pod względem struktury i ideologii.Trudno na przykład umieścić Niemcy i Japonię w tej samej kategorii ustrojowej, a jeszcze gorzej poszło by z grupą niewielkich państw, które można określić jako faszystowskie. Zwykle przyjmuje się na przykład, iż faszyzm jest z natury nieodłączny od wojny, iż rozkwita w atmosferze histerii wojennej, oraz iż swoje problemy ekonomiczne może rozwiązywać wyłącznie poprzez zbrojenia, bądź podbijanie obcych terytoriów. Jasne jest jednak, iż wszystko to nieprawda w odniesieniu do, powiedzmy, Portugalii, czy też rozmaitych dyktatur południowoamerykańskich. Albo znów: choć sądzi się, że jedną charakterystycznych cech faszyzmu jest antysemityzm, to jednak niektóre ruchy faszystowskie nie są antysemickie. W uczonych sporach toczących się całe lata na łamach amerykańskich czasopism nie zdołano nawet zdecydować ostatecznie, czy faszyzm jest jakąś formą kapitalizmu, czy też nią nie jest. Z drugiej jednak strony, jeśli zastosujemy termin "faszyzm" do Niemiec, Japonii lub Włoch Mussoliniego, wiemy mniej więcej, o co chodzi. To w polityce wewnętrznej słowo "faszyzm" utraciło resztki swojego właściwego znaczenia. Jeśli bowiem przegląda się prasę, można łatwo się przekonać, iż nie ma takiej grupy ludzi - na pewno też żadnej partii politycznej, czy organizacji - której w ciągu ostatnich 10 lat nie oskarżono by o faszyzm. Nie chodzi mi tu o używanie tego terminu w mowie, tylko o to, co widziałem w druku. Czytałem, więc słowa: "faszystowscy w sympatiach" bądź: "o tendencji faszystowskiej", albo po prostu i zwyczajnie: "faszyści", stosowane z całą powaga pod adresem następujących zorganizowanych grup:

Konserwatyści. O wszystkich konserwatystach, bez względu na to, czy prowadzili wobec Niemiec politykę jednostronnych ustępstw, czy też nie, utarło się mówić, iż są profaszystowscy. Zdaniem niektórych, brytyjskich rządów w Indiach i w koloniach zamorskich niesposób nie nazwać faszystowskimi. Organizacji, którą można nazwać patriotyczną, bądź tradycyjnego typu, przypina się łatkę kryptofaszyzmu, bądź "faszystowskiego sposobu myślenia. Przykłady to: skauci, policja miejska, MI5, Legion Brytyjski. Zasadniczy dygmat brzmi tu następująco: "public schools" są wylęgarniami faszyzmu.

Socjaliści. Obrońcy kapitalizmu w starym stylu (na przykład Sir Ernest Benn) utrzymują, iż socjalizm i faszyzm są tożsame. Niektórzy dziennikarzy katoliccy twierdzą, iż w krajach okupowanych przez hitlerowców głównymi kolaborantami stali się socjaliści. To samo oskarżenie, tyle, że z innych pozycji, wysuwa brytyjska partia komunistyczna w swoich okresach ultralewicowych. W latach 1930-1935 dziennik "Daily Worker" określał zwykle Partię Pracy epitetem: "Labourzystowscy faszyści". Wtórują temu inni lewicowi ekstremiści, na przykład anarchiści. Niektórzy nacjonaliści indyjscy uważają brytyjskie związki zawodowe za organizacje faszystowskie.

Komuniści. Istnieje liczna szkoła ideologiczna (przykłady: Rauschning, Peter Drucker, James Burham, F. A. Voigt), które nie chcą przyznać, iż reżim nazistowski i sowiecki różnią się od siebie; jej przedstawiciele utrzymują, iż wszyscy faszyści i komuniści dążą, z grubsza biorąc, do tego samego, oraz, iż w pewnej mierze są to nawet ci sami ludzie. W artykułach występujących w Timesie (pisanych przed wojną) ZSRR był "krajem faszystowskim". To wszystko powtarzają ze swoich pozycji anarchiści i trockiści.

Trockiści. Komuniści obciążają trockistów właściwych, czyli organizację założoną przez samego Trockiego, o to, iż tworzą oni kryptofaszystowski związek będący na żołdzie nazistów. Wierzyli w to powszechnie lewicowcy za czasów Frontu Ludowego. W swoim okresie ultralewicowym komuniści wysuwają zwykle to samo oskarżenie pod adresem wszystkich grup stojących na lewo od nich samych, na przykład partii Commonwealth czy też Independent Labour Party.

Katolicy. Poza własnymi szeregami Kościół katolicki jest prawie powszechnie uważany za profaszystowski, zarówno przez jego wrogów, jak i przez osoby nastawione doń obojętnie.

Sprzeciwiający się wojnie. Pacyfiści, oraz inni, którzy występują przeciw wojnie oskarżeni bywają często nie tylko o to, iż ułatwiają działanie państwom Osi, ale także o to, iż z lekka faszyzują.

Popierający wojnę. Przeciwnicy wojny opierają zwykle swoje racje na przekonaniu, iż brytyjski imperializm jest czymś gorszym od nazizmu i skłonni są stosować termin "faszysta" do każdego, kto pragnie zwycięstwa militarnego nad Niemcami. Popierający People's Convention zbliżył się ku przekonaniu, iż przeciwstawienie się agresji nazistowskiej jest oznaką sympatii faszystowskich. Home Guard, zaraz po jej sformowaniu, otwarcie oskarżono o to, iż zmieniła się w organizację faszystowską. Na dobitkę, cała lewica zdaje się stawiać znak równości między militaryzmem a faszyzmem. Uświadomieni politycznie szeregowcy zawsze nazywają swoich oficerów "ludźmi o umysłowości faszystowskiej" bądź "urodzonymi faszystami". Ćwiczenia polowe, czyszczenie wszystkiego do połysku (jak to w wojsku), salutowanie oficerom - wszystko to uważane jest za prowadzące ku faszyzmowi. Przed wojną patrzono na zaciągnięcie się do Territorials jak na przejaw tendencji faszystowskich.

Nacjonaliści. Nacjonalizm uważany jest powszechnie za nieodłączny od faszyzmu, lecz sąd ów odnosi się za każdym razem tylko do takich ruchów narodowych, których nie aprobuje ten, kto go wygłasza. Nacjonalizm arabski, nacjonalizm polski, nacjonalizm fiński, indyjska Partia Kongresowa, Liga Muzułmańska, Syjonizm oraz IRA - wszystko to uważane jest za "faszystowskie", a jednak nie przez te same osoby. Jak z tego wynika, słowo "faszyzm" - będące w powszechnym użytku - pozbawione jest niemal zupełnie znaczenia. Oczywiście w rozmowach szafuje się tym słowem o wiele częście niż w druku. Słyszałem, jak "faszyzmem" nazywano: rolników, sklepikarzy, Kredyt Społeczny, kary cielesne w szkołach, polowanie na lisa, walki byków, Komitet 1922, Komitet 1941, Kiplinga, Gandhiego, Czang-Kai-Szeka, homoseksualizm, audycje radiowe Priestleya, schroniska młodzieżowe, astrologię, kobiety, psy - i nie pamiętam, co jeszcze. W tym całym rozgardiaszu można jednak z pewnością znaleźć jakiś ukryty sens. Zacznijmy od tego, iż wiadomo, że istnieją bardzo wielkie różnice - na niektóre z nich można łatwo wskazać, ale trudno byłoby je wyjaśnić - między reżimami, które nazywane są faszystowskimi, a tymi, które uchodzą za demokratyczne. Po wtóre: jeśli "faszystowski" oznacza "sympatyzujący z Hitlerem", niektóre z oskarżeń zebranych przeze mnie powyżej są z pewnością o wiele bardziej uzasadnione niż inne. Po trzecie: nawet ci, którzy bezmyślnie rzucają na wszystkie strony słowem "faszyzm", w każdym razie przywiązują doń jakieś emocjonalne znaczenie. Z grubsza biorąc, pod pojęciem "faszyzm" rozumieją oni coś okrutnego, pozbawionego skrupułów, prostackiego, obskuranckiego, antyliberalnego i antyrobotniczego. Wyjąwszy niewielką grupę sympatyków faszyzmu, każdy Anglik uznałby "fizyczne znęcanie się" za jego synonim. Akurat w tym wypadku to nadużywane słowo najbardziej zbliżyło się do swojego właściwego znaczenia. Faszyzm jest jednak również pewnym systemem politycznym i gospodarczym. Czemu więc nie mamy jego jasnej i powszechnie uznanej definicji? Niestety, takiej definicji nie będzie, przynajmniej jeszcze nie teraz. Wyjaśnienie, dlaczego, zabrałoby zbyt wiele czasu, ale przyczyna jest przede wszystkim taka oto: nie sposób zdefiniować prawidłowo faszyzmu bez powiedzenia głośno o sprawach, o których ani faszyści, ani konserwatyści, ani też socjaliści jakiegokolwiek odcienia, nie chcieliby wspominać. Wszystko, co można w tej chwili uczynić, to używać słowa "faszyzm" nieco bardziej oględnie, nie zaś - jak to się zwykle praktykuje - degradować je do rangi wyzwiska.

z cyklu "As I please". Tribune, 24.03.1944 r.

"I ślepy by dostrzegł - wybór esejów i felietonów" - Krajowa Agencja Wydawnicza Kraków, 1990, w tłumaczeniu Bartłomieja Zborskiego. Jak widać wyraźnie w kwestii oskarżeń o "faszyzm" przez blisko 70 lat nic się nie zmieniło. Andarian

Apel do sąsiadów odwiertów gazu łupkowegoJeżeli w Twojej okolicy odbywają się wiercenia metodą szczelinowania hydraulicznego w celu poszukiwania lub wydobycia gazu łupkowego – miej się na baczności. Postaraj się uzyskać odpowiedzi na następujące pytania:

Gdzie dokładnie odbywają się wiercenia?

Czy w pobliżu znajdują się wody podziemne, cieki, zbiorniki, warstwy wodonośne? Czy ktoś to w ogóle sprawdzał?

Jakie wody powierzchniowe znajdują się na tym terenie, strumienie, rzeki, jeziora, stawy?

Czy znane są ich połączenia z wodami podziemnymi?

Czy w okolicy są umiejscowione ujęcia wody pitnej dla ludzi, zwierząt hodowlanych lub wodopoje zwierząt dzikich, w tym gatunkówch chronionych?

Czy odpowiednie służby monitorują użycie chemikaliów w odwiertach?

Czy sprawdzają stan okolicznych wód, gleb i powietrza?

Jakich chemikaliów używa się w odwiertach?

W jakich ilościach?

Ile wypompowuje się ich z powrotem po zakończeniu szczelinowania?

Co dzieje się z nimi potem?

Czy odpowiednie służby sprawdzają zagrożenie niekontrolowanym ulatnianiem się gazu przez szczeliny i wody podziemne?

Czy władze lokalne informowały mieszkańców o odwiertach i związanych z nimi zagrożeniach?

Żądaj od władz szczegółowych odpowiedzi na piśmie. Będą one ważnym dokumentem przy dochodzeniu sprawiedliwości, jeśli dojdzie do rozprzestrzeniania się chemikaliów lub gazu poza odwiert, do skażenia wody, gleby, powietrza, roślin, zwierząt, ludzi. Wymaganie od władz informacji pomoże uświadomić przynajmniej niektórym rządzącym powagę sprawy i ciążącą na nich odpowiedzialność w razie niedopatrzenia obowiazków.

Jak długo jeszcze będziesz mógł z niej czerpać wodę? Uwaga! Jeśli mieszkasz na obszarze wierceń i zaobserwujesz zmieniony kolor, zapach, smak wody w Twoim kranie, studni, w okolicznych wodach – prawdopodobnie doszło do skażenia wód chemikaliami używanymi przy wierceniu.Pobierz próbki wody do szczelnych naczyń, przynajmniej po dwie. Po jednej przekaż jak najszybciej służbom publicznym odpowiedzialnym za stan wody i zwalczanie skażeń. Pozostałe zostaw do analiz niezależnych wykonanych prywatnie lub przez organizacje społeczne zajmujące się ochroną przyrody. Powiadom sąsiadów i zajmuj się sprawą razem z nimi. Jeśli skażenie jest dowiedzione, zainteresuj media lokalne i krajowe. Szukaj wsparcia u organizacji ekologicznych. Domagaj się od polityków odpowiedniej reakcji, czyń to na piśmie, kulturalnie i stanowczo.

http://defensorvitae.wordpress.com

Kosowo: narasta fala antyserbskiej przemocy W ciągu ostatnich trzech miesięcy na terytorium samozwańczego państewka Kosowa można zaobserwować drastyczny wzrost przemocy. Temat ten poruszył w swoim raporcie dla Rady Bezpieczeństwa ONZ generalny sekretarz ONZ – Ban Ki-Moon. Niemal 3/4 wszystkich zanotowanych przypadków przemocy ma miejsce na północy Kosowa, przy „granicy z Serbią”. Według sekretarza generalnego bezpośrednim źródłem fali przemocy wobec Serbów i innych niealbańskich mieszkańców Kosowa było fiasko akcji służb specjalnych „ROSA”, mającej na celu zajęcie newralgicznych przejść w Brnjaku i Jarinju, a co za tym idzie, frustracja Albańczyków związana z tym niepowodzeniem. Akcja „ROSY” odbyła się 25 lipca br. bez koordynacji z organizacjami międzynarodowymi. Z zaskakującą dla dygnitarza organizacji międzynarodowej szczerością Ban Ki-Moon podkreślił, że większość aktów przemocy na północy Kosowa jest wymierzona w Serbów: z 151 zanotowanych incydentów 13 było związanych z dewastacjami prawosławnych cmentarzy, 13 to ataki na serbskie pojazdy, a w 63 przypadkach zanotowano atak na serbskie domostwa. Nieudana akcja „ROSY” na północnej „granicy Kosowa” skończyła się wymianą ognia i śmiercią albańskiego oficera policji, a także powstaniem serbskich barykad w Brnjaku i Jarinju. Zanotowano również liczne przypadki otwarcia przez międzynarodowe siły KFOR ognia do nieuzbrojonych serbskich obywateli protestujących na barykadach. Na szczęście nie zanotowano ofiar śmiertelnych. W chwili obecnej ataki na Serbów trwają również w innych rejonach Kosowa i Metochii. Wiadomo o przynajmniej dwóch ofiarach albańskiej, antyserbskiej przemocy, a także o licznych ranieniach Serbów z broni palnej. Kończąc swój raport Ban Ki-Moon wyraził nadzieję, iż uda się zakończyć falę przemocy na Kosowie, jednak prawdopodobnie nie należy oczekiwać żadnych konkretnych posunięć ze strony organizacji międzynarodowych. Nagłe opowiedzenie się chociażby ONZ po stronie ofiar albańskiej i KFORowskiej przemocy byłoby zaskakującym obrotem o 180 stopni, który jednak nie ma racji bytu, ze względu na naturę interesów sił międzynarodowych w tym rejonie – im słabsze wpływy serbskie, tym silniejsza pozycja światowych żandarmów na Bałkanach. Na podstawie: pravoslavie.ru

http://autonom.pl

O konserwatyzmie, republikanizmie i innych idiotyzmach Chodzi o ukrycie się za bezpiecznym szyldem, który pozwoli – o jakże głupia to nadzieja – przetrwać przy jakimś budżecie do następnych wyborów. Ponieważ najważniejszy i podstawowy dla polskiej prawicy obszar znaczeń został zawłaszczony i na naszych oczach jest poddawany całkowitej destrukcji, ta właśnie prawica, lub ludzie którzy występują w jej imieniu, poszukują pojęć i nazw, którymi mogliby scharakteryzować siebie i swoją misję. W istocie jednak chodzi o coś innego. Chodzi o ukrycie się za bezpiecznym szyldem, który pozwoli – o jakże głupia to nadzieja – przetrwać przy jakimś budżecie do następnych wyborów. Cykl ten możemy obserwować właściwie od początku, od tak zwanej transformacji. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby – przy zamiłowaniu do szyldów – politycy prawicowi potrafili jeszcze dotrzeć do ludzi, którzy siedzą przed telewizorami i gapią się na taniec z gwoździami. Tego jednak prawica nie umie przeprowadzić, a szczególny dowód tej nieudolności dali politycy PiS w czasie ostatnich wyborów parlamentarnych, a wcześniej prezydenckich. Nie będę już się czepiał Smoleńska, obiecuję. Wezmę się za coś innego. Oto mieliśmy przed oczami cały czas cykl prób samookreślenia się PiS wobec innych partii. Obserwowaliśmy to uważnie, ale po wyborach, przegranych wyborach usłyszeliśmy, że PiS zmieni wizerunek z radykalnego na konserwatywny. Proszę Państwa, radykał to jest ktoś, kto dokonuje radykalnych czynów, kto się w tych czynach wyżywa i są one treścią jego życia. Nie jest radykałem ktoś, kto opowiada ile to spraw załatwi i jakimi metodami jak tylko mu się zachce. PiS nie może zmienić wizerunku z radykalnego na konserwatywny, bo partia nie jest w posiadaniu żadnej z tych narracji. PiS jest dziś partią obłych facetów w krawatach. To ją charakteryzuje najpełniej i najbardziej precyzyjnie. PiS została w radykalną poetykę wepchnięta i jak najgłupiej w świecie przyjęła ją za swoją. Nie wiem, kto jest za to odpowiedzialny, ale ktoś być musi. To jest podstawowy błąd partii – każda próba wciągnięcia jej na bagnisty teren u narzucenia narracji, która jest pułapką, kończy się sukcesem. Dlaczego PiS nie jest partią radykalną? Bo nie ma odpowiednich kadr. Ma do dyspozycji grupkę gadatliwych panów bez chęci do działania. Dlaczego PiS nie jest partią konserwatywną. Ponieważ w Polsce nie ma zdefiniowanej tradycji, tradycja została przerwana w 1945 roku, ta zaś, która istnieje to tradycja czerwonych pająków trzymających się władzy. Pis nie może być partią konserwatywną, bo nie jest partią ludzi bogatych. Jest partią biedaków niezadowolonych z systemu fiskalnego, oszukiwanych i okradanych przez państwo. Konserwatystą w Polsce jest dziś Kulczyk. PiS jest także partią ludzi przywiązanych do symboli narodowych i umarłej już polskiej tradycji. To trzeba wyartykułować wyraźnie. Jeśli nie określimy się w ten sposób, w praktyce PiS będzie partią konstruowanych na chybcika budżetów, do których pieniądze płynąć będą nie wiadomo, z jakich źródeł. PiS by zwyciężyć musi być partią masową, partią o nastawieniu rewolucyjnym, partią gotową do przeprowadzenia dużych zmian od razu. To jest właściwa droga. Nie da się tego zrobić szermując hasłami, którymi rządzi się dziś Unia, ani słowami kluczami takimi jak republikanizm, bo to nic nie znaczy. PiS musi być partią narodową, ale do tego potrzebne jest nowe zinterpretowanie polskiej tradycji. Włos mi się jeży na głowie, kiedy czytam Jarosława Kaczyńskiego wychwalającego prozę i ideę Żeromskiego. To jest zła i powierzchowna droga. I nie mówcie mi, że poruszam teraz tematy nie istotne. Nie ma budżetu, nie ma chęci do działania, musi być, więc przynajmniej prawdziwa idea. Tym bardziej musi być, że Kościół do sprawy narodowej ma dziś stosunek mocno obojętny. Przestańcie myśleć o dwudziestoleciu, jako o raju na ziemi, przestańcie myśleć o nim w ogóle, bo był to czas oszukany. Tak samo, jako hochsztaplerką jest proza Żeromskiego. To są plewy, nic się z nich nie da zrobić. Musimy odwoływać się do symboli głębokich, dawnych, do wielkiej własności i wielkich decyzji. Do odwagi i siły. My zaś grzebiemy się w koncepcjach i koncepcyjkach, politycy łaszą się do mediów i czekają, kiedy jeden czy drugi baran z telewizora pochwali ich za trafną diagnozę polityczną na najbliższe dni. To jest groza. Trzeba wszystko opowiedzieć jeszcze raz od początku. Całą historię. I nie po łepkach, ale z najdrobniejszymi szczegółami. Teresa Bochwic napisała wczoraj komentarz pod moim tekstem na www.niezalezna.pl , wyraziła żal, że nie referuję tu swoich pomysłów na komunikację pomiędzy PiS a narodem. No, dobrze spróbuję coś na ten temat powiedzieć. PiS nie może komunikować się z ludźmi za pomocą facebooka i twittera. To jest kolejna pułapka. Jeśli już, to powinien mieć własne narzędzie internetowe, własny portal społecznościowy. Że co? Że nie ma budżetu? Jaka szkoda. Bez budżetu niestety nie da się nic zrobić. Partia, zdefiniowana tak jak to zrobiłem wyżej, partia rewolucyjna i odwołująca się do siły narodu, czyli siły mas nie może korzystać z takich rzeczy jak twitter. To są historie dobre dla Mistewicza. Jeśli ktoś nie rozumie, o co mi chodzi niech przeczyta znakomite opowiadanie Babla pod tytułem „Linia i kolor”, wtedy może coś do niego dotrze. Narzędzia komunikacji są tak samo ważne jak sam komunikat i jego konstrukcja. Ludziom, którzy startowali do wyborów z listy PiS wydawało się zaś, że wystarczy coś poopowiadać o babci lepiącej pierogi w domu na święta i to będzie wyraz konserwatywnych poglądów. Niestety był to jedynie wyraz ograniczenia kandydatów na posłów, ich chciejstwa i prostej pogardy na ludzi. Dlaczego osoba o takim potencjale medialnym i narracyjnym jak Marta Kaczyńska posługuje się facebookiem? Dlaczego udziela tak słabych wywiadów i dlaczego w komunikacji korzysta z pośrednictwa dziennikarzy, którzy jej wydają się „swoi”, a których nikt z nas nie traktuje już od dawna serio? Nikt jej nie powiedział jak sprawy wyglądają? Dlaczego Marta wraz z tymi ładnymi buziami, co to je pokazywano przed wyborami nie rozpocznie dziś jakiejś akcji promocyjnej? Bo to trzeba robić już dziś. Dlaczego przez pół roku przed wyborami, albo nawet rok pani Marta nie jeździła po szkołach jak to czynią celebryci i nie opowiadała tam o sobie, swoim domu i swoich rodzicach? Było to dla niej za trudne? A występowanie w filmach było łatwe? To są Pani Tereso błędy, które się będą mściły jeszcze długo. Jeśli ktoś chce mieć sukces komunikacyjny, medialny, reklamowy, promocyjny, powinien się dobrze zastanowić nad wyborem pośrednika, a jeśli jest w takiej sytuacji jak PiS, powinien z tego pośrednika zrezygnować w ogóle lub mieć własnego, całkowicie oddanego. Inaczej się nie da. Coryllus

Wojna nuklearna ante portas?

Celente: “When the money stops flowing down to the man in the street, the blood starts flowing in the streets.”

Pogłębiający się kryzys gospodarczy UE i USA zmusza do zadania pytania o następstwa, jakie on przyniesie światu i Polsce. Problemy gospodarcze nie są jedyną plagą dnia dzisiejszego. Agresywne wojny i militarne okupacje wielu krajów przez Stany Zjednoczone i ich sojuszników z NATO muszą budzić rosnący niepokój. Parę miesięcy temu pisałem o niedawnym wystąpieniu na forum Institute for National Security Studies w Tel Awiwie, generała Eyala Eisenberga, któryprognozował „szeroką regionalną wojnę wielu przeciwników z użyciem broni masowego rażenia”. Jego wystąpienie zostało uprzednio zaakceptowane przez cenzurę wojskową, ale poddano je krytyce jako „mogące wzmóc regionalne napięcia”. Dziś ukazał się nowy raport Międzynarodowej Agencji Atomistyki (IAEA) na temat irańskiego programu nuklearnego. Według autorów tego raportu dowodem na potajemnie realizowany przez to państwo militarny program nuklearny jest komputerowe opracowywanie modelu matematycznego mogącego służyć jedynie konstrukcji broni atomowej. Pomimo że przyzwyczailiśmy się do coraz bardziej groteskowych powodów, dla których rozpętywane są kolejne konflikty zbrojne, powyższa konkluzja zaskakuje swą absurdalnością. Jeżeli dalej posuwać się będziemy w tym kierunku, to następna awantura może zostać wywołana faktem zabawy w wojenne gry komputerowe żołnierzy jakiegoś państwa. W końcu mogą one symulować agresję tegoż na Stany Zjednoczone lub ich sojusznika. O tym, że w tym samym momencie Izrael posiada ogromny nielegalny arsenał nuklearny nie warto już nawet wspominać. W tym kontekście, USA i Wielka Brytania po raz kolejny zaczynają przebąkiwać o konieczności „prewencyjnego uderzenia” na Iran. Zarówno takowemu, jak i proponowanemu wprowadzeniu nowych sankcji wymierzonych w ten kraj sprzeciwiają się natomiast Chiny i Rosja. Nie jest jednak wykluczone, że NATO zignoruje te obiekcje i dokona aktu agresji. Konsekwencje takiego kroku byłyby niezwykle groźne i w najgorszej sytuacji spowodowałyby rozpętanie kolejnej wojny światowej, która w przypadku użycia broni jądrowej mogłaby zakończyć istnienie rodzaju ludzkiego. Wszystko to dzieje się w momencie, w którym postępująca destabilizacja gospodarcza, społeczna i polityczna UE, USA, bliskiego wschodu i wielu innych państw świata staje się coraz bardziej widoczna. Tylko szaleniec może decydować się w tak zaognionej sytuacji na przysłowiowe dolewanie oliwy do ognia. Czyżby, więc przywódcy zachodu byli obłąkani? Obłąkani nie, ale opętani tak-sugeruje coraz większa liczba niezależnych obserwatorów amerykańskich. Dotychczas używanie patetycznych epitetów, w stosunku do Stanów i zachodu ograniczone było do retoryki świata islamu. Tylko „przesiąknięci religijną ideologią” przywódcy tych krajów określali USA mianem „wielkiego szatana”. Obecnie zwyczaj ten przeniósł się na ziemię amerykańską. Prominentny murzyński kaznodzieja Louis Farrakhan pozwolił sobie w niedawnym kazaniu na nazwanie prezydenta Obamy i jego kliki mianem „szatana”. Obejrzenie fragmentu tego wystąpienia możliwe jest pod następującym linkiem:

http://www.youtube.com/watch?v=xEFa3yndLj0&feature=youtu.be.

No cóż w tym dziwnego, powie ktoś- w końcu jest on amerykańskim przywódcom radykalnych czarnych muzułmanów. Tendencja ta nie ogranicza się jednak tylko do radykalnych sfer religijnych tego kraju. Niezwykle popularny ekonomista i futurysta, wydawca znanego magazynu The Trends Journal Gerald Celente gości na swej stronie internetowej całą plejadę niezależnych amerykańskich analityków, którzy oceniają sytuację USA, UE i reszty świata z całkowicie świeckich pozycji. Pomimo to wielu nie waha się używać przymiotnika „diaboliczny” do określenia charakteru obecnej amerykańskiej „władzy”. Lawinowo rosnąca liczba obywateli państw zachodnich nie ma już cienia wątpliwości, że funkcjonujący w ich krajach „system demokratyczny”, nie służy ich interesom, ale oligarchii finansowej. Elokwentni „politycy” wszelkich opcji siedzą w jej kieszeniach i będąc u władzy zawsze i tylko realizują bezwzględnie jej interesy. Takie właśnie przekonanie stało się katalizatorem rozprzestrzeniających się szybko ruchów społecznego oporu. Dla nikogo nie ulega już wątpliwości, że struktury władzy są gwarantem dominacji oligarchów nad resztą ludności. Powyższa konkluzja jest oczywista i łatwa do zrozumienia. Jakiemu celowi mają natomiast służyć coraz surowsze „pakiety oszczędnościowe” wdrażane w kolejnych państwach? Niewątpliwie ułatwiają one oligarchom przejmowanie za bezcen dóbr materialnych będących w posiadaniu państw zagrożonych bankructwem. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że „finansiści” egzekwują obecnie pełną kontrolę emisji walut poszczególnych krajów zachodu, a na dodatek waluty te posiadają jedynie „wirtualną” wartość niezwiązaną z żadnym realnym bogactwem, takim jak np. złoto i oprócz tego mogą być (są) generowane elektronicznie w nieograniczonych ilościach, należy sobie zadać pytanie, czemu nie wykupują oni za nie tego wszystkiego, na co mają ochotę? Przecież w takich warunkach cena nie gra roli. Wdrażanie „pakietów oszczędnościowych”, jako metody „wewnętrznej dewaluacji” prowadzi do niszczenia realnej gospodarki w stopniu nie mniejszym niż bombardowania w czasie wojny. Zaciskanie pasa przez rządy poszczególnych państw prowadzi, bowiem do spadku koniunktury, a co za tym idzie kurczenia się realnej gospodarki powodujące likwidację wielu firm i przedsiębiorstw. Przykładem takiej totalnej wewnętrznej dewaluacji były słynne „reformy” Balcerowicza, rezultatem, których było zniszczenie polskiej realnej gospodarki i gigantyczne bezrobocie, a w efekcie końcowym „miękkie ludobójstwo” dokonane (i nadal dokonywane) na Polskim Narodzie. Większość wspomnianych przeze mnie analityków uważa, że wszystkie te działania są wyrazem świadomego dążenia zachodnich „elit” do zniszczenia świata poprzez „twarde”(militarne) i „miękkie” ludobójstwo oraz „twardą” (militarną) i „miękką” dewastację realnej gospodarki, na której opiera się biologiczna egzystencja rodzaju ludzkiego. A więc tak...., nie bójmy się tego określenia-światem rządzi szatan poprzez swych wysoko umocowanych sługusów, których udało mu się całkowicie opętać. Taka teza daje również odpowiedź na pytanie, czemu na najwyższych szczeblach zachodniego systemu władzy znajdują się ograniczone umysłowo i nieudolne psychopatyczne jednostki, wyróżniające się jedynie wielkim ego. Na szczeble te docierają, bowiem tylko najbardziej zdeterminowane osoby, które dla kariery zdolne są do popełnienia każdego łotrostwa-taka swoista „negatywna selekcja naturalna”. Analitycy ci są również zdania, że tempo rozszerzania się i skala społecznego oporu w krajach zachodu zaskoczyła „elity”. Moment wymykania się im z rąk możliwości manipulacji masami zmusza ich do przyspieszenia realizacji wytkniętego celu. Stąd też nagłe skupienie uwagi na „irańskim problemie”. Każda władza pozbawiona możliwości manipulacyjnych skazana jest na rychły upadek, ponieważ nawet najbrutalniejsza fizyczna przemoc nie zagwarantuje jej trwałej dominacji. W tym kontekście analitycy zwracają się z apelem do społeczeństw o nieustępliwe przeciwstawianie się istniejącemu systemowi-walkę dobra ze złem a nie jednej opcji politycznej z drugą. Tak pryncypialne podejście pragmatycznych Amerykanów do problemu musi zaskakiwać. W momencie, kiedy świat zachodni mobilizuje się do walki ze złem, w III RP święci ono kolejne triumfy. Państwo tonie w szatańskim łajnie. W ławach parlamentarnych obok kanalii zasiadają teraz degeneraci wszelkiej proweniencji. Przyszłość każdego społeczeństwa, jaką jest młodzież składa się w przygniatającej mierze z osobników o mentalności drobnych cwaniaczków i prostytutek, wypranych z inteligencji i jakichkolwiek ludzkich zasad. No, ale poczekajmy, być może to właśnie zachód zrechrystianizuje nasze społeczeństwo; jeśli nie autentycznie, to przynajmniej z powodu umiłowania Polaków do bezmyślnego przyjmowania wszelkich wzorców zachodnich. Taką woltę można by uznać za zabawną gdyby nie była ona tak żałosna Ignacy

PEŁNA RADOCHA Powiedziałem sobie zaraz po wyborach, że pisać o nich póki, co nie będę i nieco odczekam. Okazuje się, że rację miałem, bo dopiero teraz jest ciekawie. PiS się podzieliło, ale nie rozstało, Platforma umocniła na stanowisku swojego szefa, a właściwie to on sam się umocnił i teraz już mamy wszystko poukładane z wyjątkiem może pana Schetyny, który nie wie jeszcze, na którym ułożyć się boku. Nareszcie pisać możemy wszystko, co nam serce i rozum dyktuje, bowiem właśnie z serca owego niejednemu spadł kamień, a mnie to chyba skała jakaś się osunęła. Żyjemy, bowiem w kraju, w którym przegrać wybory jest nie sposób, partie wszelakie odtrąbiły swój sukces w niedzielny wieczór i tak zadowolone są do teraz. PO – partia dotychczas rządząca cieszy się bardzo, że rządzić będzie dalej, bowiem naród zaakceptował jej dotychczasowy sposób, styl i skład. Partia pokoju PiS (z angielskiego peace) też bardzo się cieszy, bo rządzić nie będzie - czasy idą kiepskie i naród poznawszy się niedługo na rządach platformianych uzna, że zaradzić nieszczęściu może tylko partia pana Kaczyńskiego, która tylko czeka, kiedy to Warszawa zmieni się w Budapeszt i dlatego jej prezes dalej pozostanie prezesem pozbywszy się ew. konkurentów, mimo iż w 2007 obiecywał, że jak przegra kolejne wybory, to się poda. Jeśli o mnie chodzi, to wolę, żeby mnie na Węgry nie flancować, wielokrotnie byłem u Madziarów i wolę Lengyerorszag. Cieszy mnie jednak fakt, że główna partia opozycyjna z wyniku wyborów jest zadowolona. O Ruchu Palikota pisać sensu nie ma, bo wiadomo, iż członkowie zadowoleni są i basta. Jeszcze rok temu, co najmniej trzydziestu paru działaczy tej partii, którzy znaleźli się teraz w Sejmie, nie miało świadomości, że działaczami są i że niedługo będą brali kasę z Wiejskiej, a pani red. Nowickiej nawet się nie śniło pewnie, że będą ją przezywali „marszałek”. Jestem pełen podziwu dla Palikota, jak on w kilka miesięcy znalazł tylu kandydatów na posłów. Musiał brać z łapanki. Mnie cieszy jednak fakt, że ktoś w kraju naszym jest bardzo zadowolony. Partia PSL z ponad stuletnią tradycją powinna mieć jakieś kompleksy widząc ową zbieraninę spod znaku „Sztukmistrza z Lublina”, która ją na łopatki rzuciła, ale pawlakowcy wcale się faktem owym nie przejęli, też bardzo są szczęśliwi, bo jak powiedział sam pan Pawlak: „koalicjant wygrał”, czyli niemal tak jak by wiktorię odnieśli ludowcy. Skoro oni wygrali, to już ci nie musieli i dalej będzie tak jak było. Pomyślałby, kto, że przynajmniej partia SLD jest zmartwiona, a tu nic takiego się nie widzi, z wyjątkiem może samego przewodniczącego, którego reszta – okazuje się- od dwna chciała pogonić i nareszcie będzie można zrobić kolejny zjazd, na którym wybierze się nowego przewodniczącego. Przyznać trzeba, że partia SLD i wszystkie jej poprzedniczki zjazdy organizować potrafiły i potrafią przepysznie, a nowy przewodniczący klubu ma największe doświadczenie z wszystkich szefów. Nie ma, zatem przegranych, wszyscy zadowoleni. Myślę, że szczęśliwi są też ci, którzy do wyborów nie poszli i obejrzeli sobie w telewizji jak Agnieszka Radwańska zwycięża Niemkę o serbskim nazwisku. Małym zgrzytem było ogłoszenie, że za zwycięstwo Agnieszka skasowała 775 tys. dolarów, co razem z wygranym turniejem w Tokio dało jej grubo ponad milion w 10 dni, ale pies drapał pieniądze, nasza przywaliła Niemce i o to się rozchodzi. Ludziom normalna polityka już się znudziła i w czasie ciszy wyborczej zaczęli bawić się z władzą w ciuciubakę. W internecie jęły się pojawiać wiadomości typu: „POmidory będą w niedzielę po 39,50 – PiSklęta spadły na 28,30. Jak podasz PeSeL, to dostaniesz zniżkę 9%. Mój kot pali już ponad 10”. Nie zauważyłem zakodowanego skrótu SLD – stąd może słabszy wynik. Swoją drogą owa cisza wyborcza to anachronizm, w USA czegoś takiego nie ma i wolno promować kandydata aż do chwili wrzucenia głosu do urny. Gdyby u nas to było legalne, to frekwencja byłaby o niebo wyższa. Wszyscy chętnie by szli do lokali wyborczych, bo tam dopiero odbywałyby się igrzyska. Tu jakieś mordobicie, tam strip teasy, gdzie indziej występy artystyczne – jaja nie do wytrzymania. A dzisiaj nuda – najpierw kościół, a potem wybory. Następne wybory dopiero za trzy lata, ale już za kilka miesięcy Euro 2012 – i znowu jaja, bo nawet jak przegramy, to i tak wygramy. Drozda

Świadek koronny proponuje łapówkę? Nie widać końca sprawy byłego policjanta Sławomira O., pierwowzoru głównego bohatera filmu „Pitbull”. Wiele wskazuje na to, że aresztowanie popularnego gliny może być tylko pretekstem. Portal Fronda.pl uzyskał informacje, które ukazują smutną prawdę o funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości – pisze Aleksander Majewski.

Za kratkami Sytuacja bohatera mojego artykułu „Osaczony. Nowe fakty ws. aresztowanego policjanta” nie zmieniła się. Sławek dalej siedzi za kratkami. Zawsze powtarzał, że gdy „pies” trafia do więzienia, panuje „wolna amerykanka”, a takiemu nieszczęśnikowi życzy „dużo zdrówka”. Tym razem padło na niego. Znów potwierdza się hasło „Los potrafi pisać niesamowite scenariusze”. Prawdziwy pies walczy jednak do końca, nawet, gdy utracił policyjną odznakę, a świat ogląda będąc „po drugiej stronie”. Nie załamuje się, jest zdecydowany i twardy. - Nie przyznał sie prokuratorowi, nie udało sie go złamać, więc teraz mamy karę.... Myślę, że gdyby się przyznał i tym samym potwierdził zeznania „Kapusty” vel „Brody”, a właśnie o to toczy sie rozgrywka, wyszedłby następnego dnia, może nawet z zawiasami – mówi adwokat Opali, Maciej Morawiec. Byłego glinę wzmocniła psychicznie rozprawa dotycząca zabójstwa Marka Papały. Była to jedyna okazja do konfrontacji z „Brodą”/"Kapustą”, którego Opala określił mianem "mistrza pisania scenariuszy". W sprawie zeznawał Albert Ostrach, który za kratkami bez prawomocnego wyroku żyje już 7 lat. Ostrach był kolegą „Brody”. Opis jego znajomości z Piotrem K. wzbudził na sali rozpraw wesołość. Sąd musiał słuchać opowieści, jak to „Kapusta” w 2000 roku kupił od Ostracha buty i chciał rozprowadzać je na Stadionie, a później „bardziej sie rozkręcił”. "Wysoki sądzie, jaka mafia? Jaki bandzior? Kapusta jeździł polonezem całym w naklejkach. (…) Znał rzeczywiście Ruskich, ale dwóch narkomanów ze Śródmieścia i to byli Ormianie, a nie Ruscy. (…) Kapusta to nawet nie wiedział, kto to jest generał Papała, ani co to za stopień generał!. (…) Już jak siedział, to nie miał na papierosy, wyciągał tylko informacje od współoskarżonych, czytał akta, aby później zostać koronnym.” – mówił - według jednej z relacji - przed sądem Ostrach. Był to jedyna okazja, aby otwarcie podważyć wiarygodność „Brody”, również dla Opali pojawiło się światełko w tunelu…

Kto utrudnia pracę obrońcy? Jego wieloletni przyjaciel mówi, że nic złego się nie dzieje. Opala wygrywa walkę z samym sobą. Gorzej jest na zewnątrz… Prokurator zlecił zbadanie broni Sławka. Po 5 (słownie: pięciu) miesiącach przetrzymywania pistoletu, postawił biegłemu pytanie czy z amunicji zabezpieczonej w pistolecie Opali (CZ-ki) można oddać strzał z Glocka. Amunicja ma 9 mm, więc może sie zmieścić w obydwu pistoletach i z każdego można oddać strzał. - Prawdopodobnie te "kluczowe dla sprawy" badania będą podstawą wniosku o przedłużenie aresztu i pewnie, dlatego składany jest taki wniosek dowodowy. Zwlekanie z badaniem broni 5 miesięcy zakrawa o kpinę – powiedział mi wówczas adwokat byłego gliny. Stoi przed nim trudne zadanie. Nadal nie ma dostępu do akt sprawy (sic!), a jedyne, na czym bazuje to uzasadnienie postanowienia o tymczasowym aresztowaniu i wniosek o przedłużenie tymczasowego aresztowania. Interweniował ws. swojego klienta w biurze RPO, ale nie otrzymał jeszcze żadnej odpowiedzi. - Teraz dopiero widać jak bardzo brak takich ludzi jak prof. Kochanowski. Szczerze powiedziawszy, liczyłem na jakąkolwiek informację, choćby, że zajęli sie sprawą czy sprawdzają… - mówi Morawiec. 7 listopada br., na wniosek prokuratora, przedłużono areszt tymczasowy na kolejne 2 miesiące. Adwokat nie zamierza już składać nowych wniosków dowodowych.

Świadek koronny oferuje łapówkę? Niedawno obrońca Opali otrzymał zaskakujący telefon. Anonimowy rozmówca zaproponował mu pieniądze. Za co? Morawiec sam chciałby znać odpowiedź. Gdy adwokat odmówił, mężczyzna zaoferował, że wpłaci coś Sławkowi. Tajemniczy „ofiarodawca” zapytał Morawca o sprawę zatrzymanego, dopytując się, jak ją ocenia. - Później rozmowa przybrała bardziej stanowczy charakter, wręcz agresywny. Wreszcie powiedział: "nazywam się Piotr K. i prosiłbym, aby pan nie przekręcał mojego nazwiska na FB i do zobaczenia wkrótce" – mówi portalowi Fronda.pl adwokat. Po rozmowie, zdecydował się złożyć zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez „Kapustę”. Pozostaje pytanie, jak to możliwe, że świadek koronny dzwonił do obrońcy osoby, którą obciążają jego zeznania, i proponował pieniądze? – Nie wiem, czy miałem to traktować, jako propozycję darowizny czy łapówki. „Kapusta” niczego ode mnie nie żądał, ale zawiadomiłem prokuraturę o tym, co robi ich podopieczny. To niezwykle dziwna i żenująca sytuacja. Tym bardziej, że „Broda” powiedział coś w stylu „Niebawem się zobaczymy”. Nie mam ochoty, żeby odwiedzał mnie czy wydzwaniał do mnie ten człowiek – opowiada adwokat. – Jego słowa zalatują pogróżkami… - wtrącam. – Tak, można w ten sposób potraktować jego wypowiedź. Gdybym był bardziej wyczulony mógłbym powiedzieć, że zacząłem oglądać się za siebie na ulicach. Jednak uważam tę sytuację za komiczną. Nie mogę tego zrozumieć. Jakiś kompletny bezsens! Mam nadzieję, że prokurator to sprawdzi. Świadek koronny jest przecież jego podopiecznym, a pozwala sobie na dekonspirację i składa mi jakieś dziwne oferty. – Czy „Kapusta” zadzwonił z numeru zastrzeżonego? – dociekam. – Nie. Numer normalnie się wyświetlił. Oczywiście wspomniałem o tym w zawiadomieniu – odpowiada adwokat.

Co łączy żonę „Mira” z „Kapustą”? "Dziki kraj”…, Co do kultowych słów, warto przypomnieć, że niedawno w procesie ws. zabójstwa gen. Marka Papały zeznawała żona b. ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Potwierdziła, że znała "Brodę". Poznała go w 1998 r., wówczas – według relacji Drzewieckiej - podawał się za oficera Urzędu Ochrony Państwa, pracującego "pod przykryciem". Miał jej pokazywać legitymację i zwierzać się ze służbowych zadań. Podobno mówił, że "mafia wydała na niego wyrok". Żona b. ministra zeznała również, że spotykała go także później, ale "nie łączyły jej z nim żadne bliższe stosunki". W jej restauracji często gościli przedstawiciele grup przestępczych. Według relacji Drzewieckiej z powodu ich obecności i "charakterystycznych zachowań", które odstraszały gości, musiała w końcu zamknąć swój lokal. Jak wynika z relacji portalu Policyjni.gazeta.pl, Drzewiecka zapewniła, że Piotr K. nie bywał u niej w domu i nie poznał jej męża. Co do tej drugiej kwestii, niektóre osoby z otoczenia Sławka Opali mają poważne zastrzeżenia. Zdaniem mojego informatora, Drzewiecka zachowuje się dziwnie, nie stawiała sie na kolejne terminy i „ewidentnie kręci”... - Być może nie zdaje sobie sprawy z wagi zeznań albo zgodnie z tym,co słyszy od mężusia, "Polska to dziki kraj", więc i sądy można mieć gdzieś... Szkoda bo ten sąd akurat bardzo rzeczowo podchodzi do sprawy – twierdzi mój rozmówca. - Kapusta znał „Mira”, jego żonę i to nieźle… Szkoda, że sprawa Sławka została tym samym "podczepiona" pod ten temat. Dlatego muszę kibicować "Mirowi", a gdyby tonął, to bez specjalnych oporów czekałbym aż utonie – tłumaczy. Wspomniane słowa korespondują z tym, co kilka miesięcy temu powiedział portalowi Fronda.pl Dariusz Loranty, wieloletni pracownik operacyjny policji: „Proszę zwrócić uwagę, że sprawą Sławka często się posługuje, by osłabić całość zeznań tego konkretnego świadka. Bo jego zeznania mogą dotknąć kogoś ważnego. Rządzący przegłosują, że nie ma ustawy, to i instytucji świadka nie będzie” (TUTAJ). Nie mam więcej pytań.

Aleksander Majewski

10 listopada 2011 "Nie będziecie maszerować w ten sposób po naszej stolicy”- powiedział w niedzielnym programie „Młodzież kontra”, pan Artur Dębski, sekretarz Ruchu Janusza Palikota. Zobaczcie Państwo.. Lewica uzurpuje sobie prawo ustawiania Prawicy jak ma maszerować i w jaki sposób.. Po ich stolicy(????) Nerwy już im puszczają, przywłaszczając sobie nawet stolicę.. To najlepiej nam zakazać maszerowania, a pozwolić maszerować jedynie różnym faszystom ekologicznym, faszystom społecznym faszystom homoseksualnym i heteronienawistnym.. Lewactwo wywracające Europę do góry nogami- tak, a ludzie normalni do katakumb.. To jest” logika” tych wszystkich rewolucjonistów- wywrotowców.. Wywrócić wszystko do góry nogami i nich się dzieje, co chce.. I nawet nie można sobie pomaszerować.. I myślą, że zachowamy się jak czołgający się z pragnienia wielbłąd na bezwodnej pustyni… Albo jak wystraszony Janosik, powieszony za Ziobro na haku.. A do Marszu Niepodległości zgłosiło swój akces wielu znanych ludzi, którzy utożsamiają się w Polsce z prawicą.. Choć nie do końca prawicą są.. Ale na bezrybiu- i rak ryba. Tak jak w Unii Europejskiej ślimak jest rybą, dwóch facetów – małżeństwem, a atmosfera kołchozowa tam panująca- wolnym rynkiem.. Wszystko na odwrót.. Właśnie lewactwo antycywilizacyjne, pod wodzą pana Seweryna Blumsztajna z Gazety Wyborczej, ściąga do Warszawy chuliganów- zadymiarzy z Berlina i Wiednia.. Zakwateruje ich w pięciogwiazdkowych hotelach.. Co? Nie mają swoich.. A poseł Robert Biedroń z Krosna, który w ubiegłym roku pobił policjanta? Teraz ma immunitet- może policjanta bić, on jego- nie.. Policjant zostałby oskarżony, jako homofobista.. Jak pobił homoseksualistę? - Jak najbardziej. Tak jak propaganda po wojnie żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych nazywała nie dość, że „faszystami” to również antysemitami.. Dlaczego? Bo zabijali członków nowej władzy sowieckiej nasyłanych do Polski..Różnych sekretarzy i sowieciarzy.. Prosowieckich patriotów- jak śpiewa pan Andrzej Rosiewicz. A, że tak się składało, że byli Żydami.. A co to kogo obchodzi. Liczy się wydźwięk.. Żeby był negatywny.. Jak najbardziej negatywny?. Dlatego w obiegu jest słowo” faszysta”. ”Skrajna prawica” – za trudne do wymówienia...’Faszysta” do wymówienia jest łatwiejsze.. I jakie nośne.. według recepty Lenina… Przykleić łatkę przeciwnikowi politycznemu.. Przychodzi mi na myśl tekst przysięgi składanej przez członków tzw,. Gwardii Ludowej:” Ja , syn ludu polskiego, ANTYFASZYSTA , przysięgam, że mężnie i do ostatnich sił będę walczyć o niepodległość ojczyzny i wolność ludu(…) Bezlitośnie demaskować będę i ścigać tych, którzy dopuścili się zdrady”(???) Prawda, że niezła? A jaka obłudna! Ale to była przysięga, na co by ona nie była- a nie ślubowanie.. I bronił ojczyzny- jeden z drugim- oddając ją Sowietom, tak jak dzisiaj „Europejczycy” oddali Polskę- Unii Europejskiej.. Ale ślubowali, a nie przysięgali, że będą „wykonywać obowiązki wobec Narodu i strzec suwerenności i interesów Państwa”. Ci z gwardii Ludowej przysięgali, że będą ścigać tych, co dopuścili się zdrady, a sami się zdrady dopuścili.. A ponieważ historia lubi się powtarzać, to dzisiaj ci, którzy Polskę zdradzili, będą ścigać tych, którzy Polskę mają w sercu i wiedzą, że mamy ją jedną i innej nie mamy i mieć nie będziemy.. W niej będą żyły nasze dzieci i wnuki.. Jak nie zostaną wypędzeni za granicę w poszukiwaniu chleba.. W filmie pana Jerzego Hoffmana, „Rok 1929. Bitwa Warszawska”- jest scena, w której pan Adam Ferency, grający rolę bolszewika – czelisty

(bardzo dobra rola!), zebrał tamtejszych Żydów w celu wyboru władz do Rady Rewolucyjnej.. Na filmie scence – fiction, bo takim jest w tej materii film- Żydzi nie garną się do władzy.(????). Czelista musiał ich wybrać – wskazać – sam! Czekam na film , pana Jerzego Hoffmana ,a dotyczący wkroczenia Armii Czerwonej w 1939 roku na tereny II Rzeczpospolitej. i jej rządów przez dwa lata.. Jak według scenarzysty Hoffmana - wyglądały tamte czasy? Czy Żydzi garnęli się do władzy czy też nie..? I jak się zachowywali wobec Polaków? W Marszu Niepodległości weźmie udział wielu ludzi, ze środowisk prawicowych, którzy są w Komitecie poparcia Marszu - jest ich wielu.. Biskup Antoni Dydycz, Janusz Korwin-Mikke, Stanisław Michalkiewicz, generał Sławomir Petelicki, Paweł Kukiz, dr Wojciech Muszyński red. naczelny pisma Glaukopis), prof. Jacek Bartyzel, prof. Ryszard Bender) do chrztu podawał go Roman Dmowski), Janusz Dobrosz, prof. Maciej Giertych, Sylwester Chluszcz, dr Artur Górski, (jeden z założycieli Klubu Zachowawczo- Monarchistycznego), prof. Jerzy Robert Nowak, Stanisław Pięta (poseł na Sejm), Wojciech Podjacki (przewodniczący Ligi Obrony Suwerenności), Jan Pospieszalski, prof. Anna Raźny (Uniwerstytet Jagielloński), Artur Zawisza, prezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, prof. Jan Żaryn, prof. Adam Wielomski, Norbert Tomczyk (Szef wydawnictwa NORTOM), dr Halina Szewczyk, dr Romuald Szeremietiew, pan Andrzej Ślęzak (prezydent Stalowej Woli), prof.Henryk Stroński (Uniwersytet Warmińsko-Mazurski), dr Bogdan Szucki - żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych, prof. Zdzisław Winnicki- dyrektor Instytutu Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim, Rafał Ziemkiewicz, Karol ”Pjus” Nowakowski - muzyk, prof. Bogdan Paź-Instytut Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego, prof. Tomasz Panfil - historyk z KUL-u, Daniel Pawłowiec - były poseł V Kadencji, Adam „PIH” Piechocki - muzyk, pani Magdalena Pietrzak-Merta - wdowa po panu Tomaszu Mercie, wiceprzewodnicząca Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010,, Marek Probosz - aktor, dr Dariusz Grabowski, (były poseł LPR), prof. Bogumił Grott - Uniwersytet Jagielloński, Marek Kolocher - Wisła Kraków, Dr Marek Kawa - poseł V Kadencji Sejmu, dr Krzysztof Kawęcki, (wiceprezes Prawicy Rzeczpospolitej), Jacek Korzystek - Inicjatywa Wydawnicza Ad Astra, dr Andrzej Kołakowski, bard, poeta, pedagog, Tomasz Kostyła - muzyk, publicysta, Robert Kuraszkiewicz, (członek zarządu krajowego PJN,) dr Rafał Łętocha (Uniwersytet Jagielloński), prof. Marian Malikowski (Uniwersytet Rzeszowski), prof. Tadeusz Marczak (Uniwersytet Wrocławski), dr Marcin Masny, Arkadiusz Meller (publicysta prawicowy), Mirosław Błach - publicysta, Grzegorz Braun - reżyser, Mariusz Ciesliński - zawodowy mistrz świata w boksie tajskim, Tomasz Greniuch - autor „Króla Podbeskidzia”, Ziemnowit Gawski - przewodniczący Katolickiego Stowarzyszenia Civitas Chrystiana, Konrad Bonisławski - redaktor naczelny ”Polityki Narodowej”, pan Adrian Nikiel - prezes Organizacji Monarchistów Polskich i wszyscy pozostali, których nie wymieniłem, a których przepraszam. W składzie obejmującym honorowy patronat znajduje się - między innymi - pan major Marian ”Morwa” Pawelczak żołnierz „Zapory” i „Uskoka”.. Oraz porucznik Jan ”Jacek” Podsiadły - żołnierz Narodowch Sił Zbrojnych z oddziału „Żbika”.. „Nie będziecie maszerować w ten sposób po naszej stolicy”(????). A w jaki sposób mamy maszerować po nie naszej stolicy? Może powinniśmy się czołgać przed wami? Jak wielbłąd z pragnienia na bezwodnej pustyni.. Niedoczekanie! WJR

Scenariusz rozbiorowy - czy Stanisław Michalkiewicz ma rację? Dzisiaj zostanie uruchomiony Gazociąg Północny, znany również, jako "Nord Stream". Dla Stanisława Michalkiewicza kontrowersyjna inwestycja energetyczna jest jednym z dowodów realizowania scenariusza rozbiorowego Polski. Polska może być tylko silna, kiedy Niemcy są skłócone z Rosją; gdy ich cele są zbieżne nasza suwerenność jest zagrożona, a kiedy prowadzą wspólną politykę kwestią czasu jest, kiedy Polska utraci niepodległość- pisał Stanisław Mackiewicz jeden z idoli konserwatywnych publicystów.Nic dziwnego, że Michalkiewicz jest często porównywany do Mackiewicza, skoro przypomina te solenne prawdy.

Właśnie ukończono pracę nad "Nord streamem" i wbrew protestom Polski gazociąg zostanie uruchomiony. Kiedy jeszcze Radosław Sikorski nie należał do PO, mówił o nim, jako nowym pakcie "Ribbentrop-Mołotow". Zresztą do końca zdania nie zmienił, kiedy jest pewien, że jego szef go nie słyszy mówi, co tak naprawdę myśli: "Niemcy to koń trojański Rosji". W przeciwieństwie do ministra Sikorskiego, Michalkiewicz uważa, że to Niemcy w tym duecie są stroną dominującą tym, albo, co najmniej równe. W gruncie rzeczy, jest to szczegół bez większego znaczenia, najważniejsze jest to, że mamy powtórkę z rozrywki i znowu w sprawie Europy mówią silnym głosem strategiczni partnerzy- Rosja i Niemcy. To by tłumaczyło, dlaczego Lech Kaczyński był tak wściekle atakowany; w takiej Europie prowadzanie polityki Jagiellońskiej było w gruncie rzeczy próbą obalenia nowego-starego porządku europejskiego. Dlatego największe korzyści z Katastrofy Smoleńskiej odniosły: Niemcy i Rosja; z polityki międzynarodowej zniknął jeden z ostatnich przeciwników politycznych. Oczywiście, jako siłę polityczną rozumiem tu nie tylko samego prezydenta, ale całą formację polityczną łącznie z prezesem IPN Kurtyką oraz szefem NBP Skrzypkiem. Rozmiar tej tragedii jest jednak, większy i nie sprowadza się wyłącznie do dramatu środowiska politycznego, ale całego państwa. Stanisław Michalkiewicz w programie poświęconym Smoleńskowi powiedział, że to jest "dekapitacja państwa". Łącznie w katastrofie CASY oraz pod Smoleńskiem zginęło więcej dowódców, niż w trakcie II wojny światowej. Dla polskiego mainstreamu powyższe zagrożenia są tylko kolejną teorią spiskową, a Polska sytuacja międzynarodowa jest najlepsza od 300 lat. Jako pełnoprawny członek Unii Europejskiej jesteśmy sojusznikiem Niemiec, a nie ich wrogiem? Inne zdanie w tej kwestii miała Margaret Thatcher, postać szanowana nie tylko przez konserwatystów, która powiedziała:, „że UE jest tylko narzędziem do niemieckiej hegemonii w Europie". Zdaniem Michalkiewicza Niemcy prowadzą tą samą politykę od czasów Bismarcka to znaczy próbują podporządkować inne państwa europejskie, w taki sposób, aby ich gospodarki nie były konkurencyjne, wobec niemieckiej. Jeżeli spojrzymy na obecny dzisiejszy układ sił w Europie oraz coraz widoczniejsze tendencje do podporządkowywania bankrutujących państw dostrzeżemy prawdziwość tez Michalkiewicza; dzisiaj, żadne średnie europejskie państwo nie przetrwa bez wsparcia Niemiec. Zaczynają to dostrzegać inni konserwatywni publicyści, którzy wcześniej rzadko o tym wspominali np. Rafał Ziemkiewicz napisał ostatnio o pogłębiającej się dominacji Niemiec. Michalkiewicz mówił, już o tym dawno, zaś sam Traktat Lizboński uznał za dokument, który powołał do życia nowe "Cesarstwo Niemieckie". I tutaj dochodzimy to najbardziej, niejasnej i słabej argumentacji Michalkiewicza. Przypomnijmy Janusz Korwin-Mikke powiedział o Lechu Kaczyńskim: „że, jest zdrajcą, ponieważ podpisał Traktat Lizboński". Michalkiewicz nie idzie tak daleko, ale podtrzymuje linię Korwina - Traktat Lizboński jest dla niego papierkiem lakmusowym polskiego patriotyzmu. Z tego punktu widzenia Lech Kaczyński, który podpisał Traktat Lizboński i jednocześnie prezentował się, jako płomienny obrońca interesu narodowego jest według Michalkiewicza delikatnie niewiarygodny.Tak, więc prezydent Kaczyński sprzyjał Niemcom, dlaczego, więc "strategiczni partnerzy" mieli by go zabić? Tego nie da się obronić! Projekt Nord Stream nie jest jedynym projektem Rosji i Niemiec godzącym w Polskę. Niemcy finansowo również wspierają rosyjską inicjatywę przekształcenia okręgu Kaliningradzkiego w euroregion. Nieżyjący już prof. Paweł Wieczorkiewicz określił tą inicjatywę "nowymi Prusami Wschodnimi". Pomimo tego dla większości polskiej elity, UE jest największym gwarantem naszego bezpieczeństwa. Wygląda to tak jakbyśmy się znaleźli w "politycznym raju", w którym odwieczne prawa polityki oraz historii przestały istnieć. Skoro kiedyś Niemcy wspierali bolszewików, ponieważ osłabiał Rosję, dlaczego Niemcy teraz nie mieliby teraz robić tego samego w Polsce?Tym bardziej, że mają do tego warunki. Według Michalkiewicza cała polska elita jest zalana różnymi agenciakami. I Rzeczywiście może uznałbym tą teorię za przesadzoną, gdyby nie kilka faktów. Warto sobie przypomnieć, jak Jarosław Kaczyński nazwał RAŚ, ukrytą opcją niemiecką(nie Śląsk, jak media nam próbują wmówić).Swoją drogą pojawiły się teraz nowe Ruchy Autonomiczne: Warmii i Mazur, Podlasia i w perspektywie kilku lat Polska może być zdecentralizowana, zregionalizowana i rozbita.Wówczas posłowie PO, SLD oraz PSL zorganizowali konferencję, na której potępiali działania polskiego polityka broniąc świadomie lub nieświadomie dobrego imienia Niemiec. Identyczna sytuacja miała miejsce w ostatniej kampanii wyborczej, kiedy prezes PiS, poświęcił kilka zdań kanclerz Angeli Merkel. Rozpętała, niewspółmierna to wydarzenia. Cała masa spanikowanych dziennikarzy, chyba zbulwersowana tym, że polski polityk może nieprzyjaźnie się wypowiadać o szefie największego państwa w Europie, uczyniła z tego najważniejszy temat kampanii. Nie wiem, czy można polski establishment posądzać o agenturalność na rzecz strategicznych partnerów. Na pewno można zarzucać elitom III RP hamujący nasz rozwój postkolonializm: bywa ,że opinia silniejszych od nas państw jest ważniejsza od naszych interesów narodowych. Został nam jeszcze jeden sztandarowy punkt mający potwierdzać diagnozę Michalkiewicza- to jest szerzący się w Polsce antypolonizm. Zdaniem publicysty Naszego Dziennika działalność Kuby Wojewódzkiego, Tomasza Grossa czy profesor Środy ma na celu zdejmowanie odpowiedzialności Niemiec za II wojnę światową. Trzeba przyznać, że bohater Wyborczej, Tomasz Gross, manipulując oraz przedstawiając niewiarygodne dowody robi wszystko, aby potwierdzić tą teorię. Skoro, więc Polska to w dalszym ciągu naród średniowieczny pełen antysemitów, rasistów i homofobów, jasnym jest, że trzeba go pilnować, aby nie narobił nieszczęść w Europie. Przypomina się Józef Piłsudski, linia Curzona i narzucone status quo po I Wojnie Światowej. Co było potem to wiadomo. Warto pamiętać słowa Putina wypowiedziane w rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej, iż Traktat Wersalski był przyczyną II wojny światowej. Konsekwencjami traktatu było powstanie nowych państw w tym min. Polski. Co chciał przez to powiedzieć premier Rosji, sami już państwo oceńcie. Radzio

O to walczyliśmy z komuną Z dr. Tomaszem Wójcikiem, posłem Akcji Wyborczej Solidarność, który powiesił krzyż w Sejmie, rozmawia Marek Zygmunt

To Pan 19 października 1997 r. razem z Piotrem Krutulem z Białegostoku zawiesił krzyż w sali sejmowej. - Piotr Krutul był z nas najwyższy, stąd mógł dosięgnąć framugi drzwi za prezydium sejmowym, gdzie postanowiliśmy zawiesić krzyż. Ten fakt spowodował, że to właśnie jemu przypadła ta zaszczytna rola. Wcześniej grupa nowo wybranych posłów stwierdziła, że mimo ośmiu lat funkcjonowania niepodległej Polski w Sejmie nie ma najważniejszego symbolu naszej rzeczywistości, czyli krzyża. Należy podkreślić, że w izbie Senatu krzyż wisi od początku funkcjonowania izby wyższej parlamentu i nikomu jakoś nie przeszkadza. Zaledwie, zatem uzupełniliśmy zaniedbanie naszych poprzedników.

Była to inicjatywa oddolna… - A kogo mieliśmy pytać o zgodę? Czy zawieszając krzyż w domu czy w miejscu pracy, musimy pytać kogokolwiek o zgodę? Jest to podstawowe prawo każdego człowieka, by tak prywatnie, jak i w przestrzeni publicznej mógł swobodnie wyrażać swoje przekonania religijne. Przecież o to walczyliśmy z komuną. Nie działaliśmy w tajemnicy, ponieważ nie uważaliśmy, że czynimy coś niewłaściwego, ale wręcz przeciwnie, że jest to nasz oczywisty obowiązek. Zawiesiliśmy krzyż wieczorem, gdyż następnego dnia rano rozpoczynała się kolejna sesja Sejmu. Pamiętam, że w momencie zawieszania krzyża doszło do zabawnego incydentu. Otóż Piotr Krutul, stojąc na fotelu marszałkowskim, przytrzymał się framugi drzwi, która jak się później okazało, była tylko jej atrapą. Kolega spadł z fotela, ale na szczęście bez żadnych przykrych konsekwencji. Jakiś dziennikarz z ukrycia sfotografował to zdarzenie. Przez wiele lat próbowano robić z tego sensację. Gdyby dziennikarze zgłosili się do nas w normalny, cywilizowany sposób, to jeszcze byśmy do zdjęć pozowali. Dzisiaj widać wyraźnie, że najgłośniejsi obrońcy „tolerancji” również najhałaśliwiej występują przeciwko krzyżowi. Nie pamiętam, co czułem w momencie zawieszania krzyża, jednak było dla mnie oczywiste, że tak właśnie należy postąpić. Raczej dziwiło mnie, że nasi poprzednicy w Sejmie tego nie zrobili.

Spodziewał się Pan protestów? - Jeśli czytamy Pismo Święte, to znajdziemy tam słowa o sprzeciwie wobec krzyża. Również historia ostatnich dwóch tysięcy lat pokazuje, jak wiele razy ludzie występowali przeciw krzyżowi. Wielokrotnie próbowano usunąć krzyż z przestrzeni publicznej. Zawsze okazywało się to na dłuższą metę nieskuteczne i przynosiło tragiczne skutki. Mogę to porównać do próby usunięcia z naszej rzeczywistości tlenu. Można to zrobić, ale skutki będą oczywiste. Owszem, byli tacy, którym wydawało się, że trwale usunęli krzyż i Boga z tego świata. Jak skończyli, co po nich zostało? Niesławna pamięć, miliony zabitych, zgliszcza. Nie dam sobie zamknąć ust żądaniem fałszywie rozumianej „neutralności państwa”, które ma decydować, gdzie i jak mam wyznawać Boga, oraz „tolerancji”, która toleruje zło, dewiacje, ale nie toleruje mojej wiary i mojego prawa do jej publicznego wyznawania. Trzeba zauważyć, że obecnie protesty pochodzą od tych, którzy mają pełne usta tolerancji, ale w tym właśnie proteście są skrajnie nietolerancyjni.

Grupa akolitów Janusza Palikota żąda usunięcia krzyża, tak z Sejmu, jak i ze szpitali. To powrót do sporu o neutralność światopoglądową państwa, podobnego do tego z 1997 roku? - Nie ma żadnego sporu o świeckość państwa. Jest oczywiste, że państwo nie ma prawa ingerować w przekonania religijne obywateli. To nie jest domena państwa. Nie spotkałem się po 1989 r. ani razu z sytuacją, by kapłani czy biskupi byli uczestnikami struktur władzy państwowej i podejmowali decyzje należące do kompetencji państwa. Natomiast nie wyobrażam sobie, że wrócimy do systemu, w którym działanie wszystkich szczebli władzy państwowej nie będzie poddawane osądowi obywateli, niezależnie od tego, jaką pełnią funkcję czy rolę. Jedni specjalizują się w ocenie politycznej, inni w ekonomicznej, a kapłani są m.in. po to, by dokonywali oceny moralnej. Osobiście chcę wiedzieć, jak od strony moralnej są oceniane pociągnięcia premiera, prezydenta, Sejmu czy też poszczególnych polityków. Jeśli państwo zacznie regulować, gdzie może wisieć krzyż, a gdzie nie, to będzie właśnie naruszenie neutralności państwa. Staje się ono państwem ideologicznym. Myślę, że cała ta akcja to w dużej mierze przejaw totalnej impotencji politycznej, braku koncepcji działania państwa w sferze ekonomicznej, edukacyjnej, opieki zdrowotnej czy zabezpieczenia społecznego. Atak na wartości ma pobudzić emocje obywateli i odwrócić uwagę od wspomnianych spraw.

Posłowie Palikota twierdzą, że w Sejmie jest kaplica. Po co jeszcze krzyż? – pytają. - Kaplica w Sejmie jest po to, by umożliwić praktyki religijne wierzącym, bez zmuszania niewierzących do uczestniczenia w nich. Natomiast krzyż w sali Sejmu jest prawem wierzących posłów, by w miejscu ich pracy był główny symbol ich wiary. Tak długo, jak choćby jeden poseł miał potrzebę zawieszenia krzyża, ma do tego prawo i pozostałym nic do tego. Dziękuję za rozmowę. Marek Zygmunt

MSWiA zamówiło narzędzia do „złamania” Tora i podsłuchiwania internautów. Czy złamało przy tym prawo? Narodowe Centrum Badań i Rozwoju na zlecenie MSWIA finansuje prace nad narzędziem do cenzurowania Internetu, ujawniania tożsamości ukrywających się w Sieci internautów oraz włamywania się do komputerów, przeglądania ich dysków i podsłuchiwania komunikacji. Jeśli wydawało się Wam, że władze po kilku próbach wprowadzenia cenzury Internetu zrezygnowały ze swojego planu z powodu oporu internautów i obrońców praw człowieka, to się poważnie mylicie. Wciśnięcie cenzury, przy okazji wprowadzenia jakiejś innej ustawy, np. hazardowej, nie udało się. Teraz, więc liberalny rząd premiera Donalda Tuska postawił na metodę faktów dokonanych.W ramach projektu zamówionego przez MSWiA, Narodowe Centrum Badań i Rozwoju finansuje prace nad systemem, który pozwolić ma na totalną inwigilację internautów. Cele szczegółowe projektu to:

opracowanie narzędzi do identyfikacji tożsamości osób popełniających przestępstwa w Sieci, kamuflujących swoją tożsamość przy użyciu serwerów proxy i sieci Tor,

opracowanie narzędzi umożliwiających niejawne i zdalne uzyskiwanie dostępu do zapisu na informatycznym nośniku danych, treści przekazów nadawanych i odbieranych oraz ich utrwalanie,

opracowanie narzędzi dynamicznego blokowania treści niezgodnych z obowiązującym prawem, publikowanych w sieciach teleinformatycznych.

MSWIA nie przeszkadza w pracach to, że prawo obecnie nie zezwala na stosowanie takich metod. Art. 267 par. 3 k.k. mówi, bowiem, że przestępstwo popełnia ten, kto „w celu uzyskania informacji, do której nie jest uprawniony zakłada lub posługuje się (…) urządzeniem lub oprogramowaniem”.

Art. 269 k.k. z kolei zabrania wytwarzania, pozyskiwania, zbywania i udostępniania programów komputerowych przystosowanych do popełniania przestępstwa, zaś art. 269a mówi, że przestępstwo popełnia ten, „kto nie będąc do tego uprawnionym (…) przez utrudnienie dostępu w istotnym stopniu zakłóca pracę systemu komputerowego lub sieci teleinformatycznej”.

Innymi słowy, jeśli prawo obecnie nie zezwala na korzystanie z jakiejś funkcji opisanej przez projekt badawczy, a odpowiednie instytucje nie mają jeszcze uprawnień do korzystania z tych metod, to mamy do czynienia z łamaniem prawa. Tak sądzi przynajmniej stowarzyszenie Blogmedia24, które skierowało do prokuratury doniesienie o popełnieniu przestępstwa przez MSWiA wraz z ABW, polegającego na zleceniu zbudowania narzędzi hakerskich. Co na to urzędnicy? Sebastian Serwiak, dyrektor departamentu bezpieczeństwa publicznego w MSWiA nie widzi problemu. „Najpierw powstał samochód, potem stworzono przepisy ruchu drogowego” – zauważa, zapewne przekonany, że po opracowaniu narzędzi do inwigilacji, pojawią się legalizujące je przepisy. Jeśli pociągniemy jednak dalej tę analogię, trafimy na sprzeczność. Już dziś, bowiem istnieją przepisy „ruchu drogowego”, co więcej, prawo zakazuje włamywać się do czyjegoś „samochodu”, czy „blokować” ruch na drodze – bez uzyskania zgody na to odpowiednich instytucji. Nie ma jednak wątpliwości, że po wydaniu 170 milionów złotych na projekty z kategorii „bezpieczeństwo i obronność”, wśród których jest i ten projekt, znajdzie się garść polityków chętnych do dopisania kilku nowych linijek przepisów tu i ówdzie. Skoro, bowiem już powstaną takie narzędzia, za takie pieniądze, to byłoby marnotrawstwem, gdyby służby nie mogły z nich korzystać. Co ciekawe, podobne wydarzenia miały miejsce u naszych zachodnich sąsiadów. Już w 2008 roku niemieckie służby zasygnalizowały, że chciałyby mieć swojego trojana. W październiku wybuchł tam skandal, ponieważ okazało się, że mimo niekorzystnego wyroku niemieckiego trybunału konstytucyjnego, trojan ten był używany, np. do podglądania kogoś przez kamerkę internetową. Tymczasem MSWiA już przygotowało nowelizację ustawy o policji, która da władzy odpowiednie uprawnienia do inwigilowania i blokowania bez uzyskania sądowego nakazu. Ciekawi jesteśmy jednak, czy moc intelektualna, jaką za 170 mln złotych jest w stanie nabyć Ministerstwo, pozwoli na pokonanie mocy intelektualnej twórców Tora i innych narzędzi, zapewniających bezpieczeństwo i anonimowość w Sieci. Spróbujemy uzyskać w tej sprawie już niebawem komentarz od Jacoba Appelbauma, jednego z twórców Tora.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/

„Front Wyzwolenia Libii” ogłosił początek „sezonu likwidacji” liderów Tymczasowej Rady Narodowej

Źródło: www.3rm.info/17318-front-osvobozhdeniya-livii-obyavil-o-nachale.html

Data publikacji: 9.11.2011 godz.2:38 czasu moskiewskiego

Tłum. RX

Lojaliści Pułkownika Muammara Kaddafiego, którzy zjednoczyli się pod chorągwią Frontu Wyzwolenia Libii, ogłosili początek „sezonu likwidacji zdrajców”. Jak donosi MIGnews w oświadczeniu Frontu Wyzwolenia Libii mówi się, że jego przedstawiciele gotowi są do rozpoczęcia kampanii likwidacji wszystkich przywódców Tymczasowej Rady Narodowej.

„Zabijemy ich wszystkich, jednego po drugim. Mamy na naszej liście 500 nazwisk.”- mówi się w oświadczeniu. Dodajmy, że bojownicy FWL przyjęli odpowiedzialność za zabicie el-Amina el-Manfura el-Manfa. Wiadomo, że wcześniej był on najbliższym współpracownikiem syna Kaddafiego, Seifa al-Islama. Jednakże po upływie pewnego czasu przeszedł on na stronę buntowników i zaczął pracować dla TRN. Przedstawiciele FWL podkreślili, że mają zamiar stale rozszerzać „czarną listę”. „Wszyscy zdrajcy będą zabijani” – obiecali lojaliści. Wcześniej panarabska agencja Asharq Al-Awsat donosiła, że jeszcze pół roku wcześniej w rezydencji Muammara Kaddafiego w Trypolisie odbyło się spotkanie międzynarodowych terrorystów w czasie, którego były libijski przywódca przedłożył plan pod kryptonimem „zemsta po upadku rządu”. Na urzeczywistnienie tego planu, który zakłada przeprowadzenie zamachów w Libii a także w krajach europejskich i arabskich, które popierały przewrót w Libii, Kaddafi przeznaczył 28 milionów dolarów. Jak powiedział były sekretarz generalny Arabskiej Organizacji Pracy, Ibrahim Kuwejdir, strach przed zwolennikami Kaddafiego utrzymuje się do tej pory. Według Kuwejdira w danej chwili około 148 byłych wysoko postawionych urzędników Kaddafiego mieszka w Egipcie, dokąd zbiegli po tym jak zrozumieli, że upadek rządów Pułkownika jest nieunikniony. Bogactwa, którymi oni dysponują ocenia się na 10 miliardów dolarów. Właśnie ci ludzie, przekonany jest Kuwejdir, „mogą wywoływać zamieszki w Libii” biorąc pod uwagę bliskość obu krajów. Dodajmy, że wcześniej jak donosiły arabskie media, syn zabitego przywódcy Dżamahiriji, Seif al-Islam Kaddafi w swoim liście wezwał swoich zwolenników do zemsty „Wzywam ich nie po to, żeby odzyskać utraconą władzę, ale po to żeby odzyskać utraconą Libię, żeby odzyskać utracony honor… Nie wybaczymy im nigdy, nawet jeśli NATO nie wycofa się z Libii to nie zdoła obronić ich w ich domach, ich samochodach, w pracy i podczas wypoczynku.”-pisał on w swoim liście.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Chwała polskich orląt większa niż Himalaje Stary samolot transportowy o ciężkawej sylwetce czeka na pasażerów na lotnisku w Islamabadzie. Pakistańczycy ztechnicznej obsługi mówią mi, że polecę słynną Dakotą DC-3, najpopularniejszym samolotem transportowym na świecie. Oprócz mnie są sami mężczyźni, w szarawarach i grubych, zostrej wełny „kurtach”. Wszyscy też jakby w klubowych czapkach, ztakiej samej grubej, wełnianej tkaniny, trochę jak w berecikach, wywiniętych naokoło głowy w gruby wałek. Wielu ztych dostojnych panów, brodatych, o ostrych góralskich rysach, ozdobiło sobie te bereciki, wpinając kwiatki nad uchem – pomarańczowe aksamitki… Będziemy lecieć w Hindukusz, do małej miejscowości Chitral, wysoko w górach, u stóp najwyższego szczytu tego pasma, Tiricz Miru (7706 m n.p.m.). W pogotowiu czekają już moje aparaty fotograficzne i kamera.

Gen. Władysław Józef Marian Turowicz, wizerunek z pomnika w Karachi Trasa lotu, wytyczona dokładnie nad ponad 400-kilometrową doliną górską, owiana jest czarną legendą. U jej zwieńczenia czeka zapora, przełęcz Lowari – wysoka na 3200 m n.p.m. i wąska – samolot musi nad nią przelecieć, by ominąć strome góry i urwiska. Jeśli nad przełęczą zawiśnie mgła, przesmyk zamienia się w pułapkę… Bywało, że piloci „nie trafiali” w przełęcz i wtedy…, ale to na pewno nam się nie przytrafi, pocieszałam się. Nagle zzamyślenia wyrywa mnie steward, zdecydowanie podaje mi ramię, mówiąc: „Lady pozwoli, kapitan prosi do kabiny, natychmiast!” – zabrzmiało groźnie. Nie miałam szans na jakikolwiek opór, zdążyłam jedynie zabrać aparaty. Ledwie zamknęły się za mną drzwi kabiny, kolejna niespodzianka. Drugi pilot wstaje, salutuje i zwraca się do mnie ze słowami: „Lady pozwoli, pani podobno z Polski, dlatego mamy zaszczyt prosić, by tutaj, w kabinie, była pani świadkiem, jak latają pakistańscy piloci, uczniowie generała Turowicza! On jest naszym bohaterem. Gdyby nie on, nie umielibyśmy pilnować granic naszej ojczyzny. I teraz mamy okazję, by się mu odwdzięczyć, by mogła pani zobaczyć, jak my wspaniale latamy. Zrobimy specjalny nalot na tę Lowari Pass, obejrzy pani całą jej wyniosłość i podstępność”. Poczułam wielką dumę ztego, że jestem Polką, uczucie zakazane w czasach PRL, ale kto to jest lub może był gen. Turowicz, nie miałam pojęcia.

W PRL skazany na niebyt Gdy po miesiącu wróciłam z gór do Islamabadu, w swojej młodzieńczej naiwności pobiegłam do Ambasady PRL, by spytać ambasadora o gen. Turowicza. Myślałam, że może dadzą mi jakiś adres, że opowie mi swoją historię, zrobię zdjęcia i powstanie piękny reportaż, który przywiozę ze sobą do kraju. Po zadaniu przeze mnie pytania ambasador pobladł i sztywno odpowiedział, że nigdy o takiej osobie nie słyszał, nikt taki nie mieszkał nigdy w Pakistanie, a piloci na pewno coś zmyślili… W Polsce też nikt niczego o generale nie wiedział… Szukałam… i dopiero w 2004 roku, gdy byłam w Karaczi, zostałam zawieziona na grób generała – katolicki, zkrzyżem, zporuszającym napisem nagrobnym… Gdy pierwszy raz usłyszałam o gen. Władysławie Turowiczu, on jeszcze żył! Zmarł 8 stycznia 1980 roku. Och, gdyby tylko podano mi wcześniej jego adres, gdyby nie okłamano mnie w ambasadzie, w polskiej ambasadzie… gdyby. Od czasu lotu nad Lowari Pass generał żył jeszcze 5 lat, trzymał się świetnie. Choć na emeryturze, wciąż pozostawał przyjacielem dowództwa sił powietrznych Pakistanu – PAF (Pakistan Air Force), był jedynym tej rangi wojskowym obcego pochodzenia, w dodatku katolikiem, w dziejach tego państwa. Cieszył się sławą i szacunkiem nie tylko wśród pilotów, ale w całym Pakistanie. W 2004 roku spotkałam jego żonę, Zofię Turowicz – pilotkę, instruktorkę szybownictwa, kobietę niezwykłej dzielności. Wówczas nie posiadałam stosownego sprzętu, by nakręcić o niej film, nagrałam więc jedynie króciutki wywiad. Dzięki staraniom śp. prof. Janusza Kurtyki, prezesa IPN, i dzięki wsparciu szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego ministra Władysława Stasiaka wróciłam tam ponownie w 2008 roku. Film zamówiła ówczesna szefowa TV Polonia Agnieszka Romaszewska-Guzy, ale dysponowała bardzo skromnym budżetem. Inne redakcje takiego filmu po prostu nie chciały. Bez pomocy prof. Kurtyki i ministra Stasiaka nie pokonałabym barier finansowych, film nigdy by nie powstał. Polska telewizja nie znajdowała uzasadnienia dla realizacji projektu o polskim bohaterze!

Przygotowania trwały rok… W Islamabadzie pomagał nam ambasador RP dr Krzysztof Dębnicki i… cały Sztab Generalny Pakistańskiej Armii, dowództwo PAF i wszelkie specjalne służby. Kraj udręczony terroryzmem był niebezpieczny dla zagranicznych dziennikarzy, często zdarzały się porwania dla okupu. Marzyłam o zdjęciach lotniczych. Są niewyobrażalnie kosztowne – godzina lotu śmigłowcem to minimum 30 tys. dolarów. Dostałam taki lot „w prezencie” od pilotów PAF, otrzymałam wszystko, czego pragnęła dusza filmowca: lot nad Himalajami, lot nad Hindukuszem. Bo to było przecież dla ich narodowego bohatera, dla gen. Turowicza, dla Polaka. - Miałam 19 albo 20 lat, gdy zaczęłam latać na Olimpii, w Inowrocławiu. To był szybowiec. Moja miłość, pasja! – ożywia się podczas nagrania pani Zofia Turowiczowa, zdomu Szczecińska, pilot Aeroklubu Warszawskiego, przyjęta w poczet szybowników, gdy miała zaledwie 21 lat. Urodzona 15 maja 1916 r. w Warszawie, była absolwentką Politechniki Warszawskiej z 1939 roku. Jej narzeczony, Władysław Turowicz, także warszawiak i absolwent tej samej uczelni, ze względu na słaby wzrok nie mógł zostać pilotem, został więc oficerem technicznym. Urodził się na Syberii w Zudyrze 23 kwietnia 1908 roku z rodziców zesłańców. Wojna rozdzieliła narzeczonych. On, oficer, przedostał się do Rumunii. Ona odprowadzała samoloty z Okęcia, by nie wpadły w niemieckie ręce. Ostatnim z nich sama odleciała do Rumunii i tam się odnaleźli. Wzięli ślub na uchodźstwie, pracowali w Anglii dla RAF – sił lotniczych Wielkiej Brytanii, tam urodziły się ich dwie córki. Jak wszyscy Polacy, piloci także, walczyli w alianckich armiach, ale znadzieją, że walczą o wolność Europy i Polski. Po zakończeniu wojny nie mieli dokąd wrócić. Szybko dotarły wiadomości o represjach wobec tych, którzy zdecydowali się na powrót do Polski Ludowej… tylko niektórzy piloci mogli znaleźć pracę w zawodzie, najczęściej w transporcie towarowym albo w logistyce naziemnej, i to na najgorszych warunkach. Tam, w Anglii, też nikt już Polaków nie potrzebował. Rozjeżdżali się, więc po świecie: do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Indii, Afryki…

Historyczna misja w Pakistanie W 1947 roku powstaje Pakistan w wyniku oddzielenia się od Indii. Ten ogromny kraj, o powierzchni 800 tys. km kw i granicach długości 7 tys. km, nie miał armii, lotnictwa, policji, wszystko trzeba było tworzyć od zera. Najpilniejszą potrzebą było strzeżenie granic, zwłaszcza tych ciągnących się przez wysokogórskie łańcuchy 7-8-tysięczników, na pograniczu zIndiami, w spornym Kaszmirze albo na granicy z Chinami, krajem o potężnej armii. Natychmiast po uzyskaniu niepodległości zapewnienie bezpieczeństwa terytorium stało się najważniejsze. Quaid-e-Azam, przywódca Pakistańczyków i nowego islamskiego kraju, przywiózł w tym celu pilotów brytyjskich zRAF… To właśnie wraz znimi przyleciał kpt. Władysław Turowicz z dobraną przez siebie ekipą 30 polskich pilotów. Lecieli zAnglii właśnie Dakotą DC-3, wylądowali w Karaczi. Był rok 1949, kpt. Turowicz rozpoczął realizację pierwszego projektu. W Risalpurze pod Peszawarem powstała pierwsza szkoła lotnictwa na rzecz nowo powstałych Sił Powietrznych Pakistanu. Szkołę od podstaw tworzyli Polacy, począwszy od budowy pawilonów mieszkalnych dla kadry zrodzinami, przez sale wykładowe, po miejsca treningu technicznego… Kadeci mieszkali w miasteczku namiotowym. Uczyli się latania, najpierw na szybowcach. W szkole były dwie instruktorki kobiety – śliczne, dystyngowane – pani Maria Mikulska i pani Turowiczowa – ewenement w kraju muzułmańskim, obie pilotki, instruktorki, biegłe w szkoleniu bardziej niż ich mężowie, pilot i oficer techniczny! To było nie do uwierzenia dla muzułmańskich chłopców.

Wspominam go jak ojca Quaid-e-Azam był niezwykle wnikliwym człowiekiem. Podobno wystarczało mu przez minutę popatrzeć w oczy drugiej osoby, by wiedzieć, kim ona jest. Gdy spotkał Turowicza, spojrzał mu w oczy i już wiedział, że to cenny człowiek dla Pakistanu! – Quaid-e-Azam dokonał trafnego wyboru. Turowicz żył dla Pakistanu, tam mieszkał, pracował i tam umarł. Oni obaj byli wielkimi ludźmi! – wspomina płk PAF S. Ahtesham A. Naqui, były kadet, uczeń kpt. Wacława Banacha i kpt. Władysława Turowicza. - Dla nas, kadetów, polscy oficerowie byli nie tylko nauczycielami, instruktorami, ale byli dla nas jak bracia. Po wojnie zostałem sam, miałem 19 lat, nie miałem nic. Turowicza pamiętam do dziś, jakby był moim drugim ojcem. Polacy byli zupełnie inni niż Anglicy. Serdeczni, troszczyli się o nas, chłopców, po wojnie na ogół wychudzonych i niedożywionych. Najbardziej nas budowało to, że choć mogli jeść posiłki w swoich kwaterach, to woleli być znami, szczególnie gen. Turowicz wszystkie posiłki jadł z kadetami. Jak w jednej rodzinie – wspomina dziś płk Naqui. - Kossakowski, Hedinger, Kaczmarek, Wolański, Banach… jest tu cała ich lista w książce, którą przygotowuję do druku. Banach to mój pierwszy instruktor – wspomina M. Akhtar, marszałek PAF. – Latałem na Tiger Moth, od niego rozpoczęła się moja kariera pilota, w 1950 roku wykonałem swój pierwszy lot solo. Kapitan Banach wyszkolił mnie i nauczył odwagi, szybkości decyzji. Nie używał zbędnych słów, był precyzyjny, był pasjonatem latania. Przy nim latanie również dla mnie stało się nie tylko zawodem, ale do dziś jest moją miłością i wielką pasją. Asghar Khan, marszałek PAF, wybitny polityk pakistański, pierwszy szef Sztabu Generalnego PAF, tak mówi o swoich przyjaciołach, pilotach polskich: – Wielu znich służyło w Królewskich Siłach Powietrznych Wielkiej Brytanii, dziwne, że po wojnie już ich tam nie chciano… A byli wspaniałymi ludźmi, o wysokiej kulturze, byli wybitnymi pilotami! Pomogli Pakistanowi zapanować nad bezpieczeństwem granic, a nasze lotnictwo wojskowe tworzyli od podstaw. Z wojskowego lotnictwa wywodzili się też pierwsi piloci pakistańskich linii pasażerskich. Szkoda, że i tu u nas już niewielu o tym pamięta. Na polecenie Quaid-e-Azama utworzono zręby akademii lotniczej. Nosi nazwę Szkoła Sokołów. Jej symbolem jest złoty sokół, ptak znajwyższych gór, znany z wielkiej wytrzymałości i odwagi. Jak blisko kojarzy się ta nazwa ze Szkołą Orląt w Dęblinie! To nie przypadek. Dziś Szkoła Sokołów kształci kilkuset pilotów, techników, mechaników, nawigatorów i innych specjalistów. Są tam również kobiety, i nikt się już temu nie dziwi. Uchodzą za wyjątkowo odważne, zdeterminowane w osiąganiu celów bojowych, oddane interesom ojczyzny. Latają m.in. na F-17…

Specjalista wysokiej klasy Turowicz był inżynierem mechanikiem, imponował wielu specjalistom znajomością budowy konstrukcji lotniczych. Remontował stare samoloty. Słynny był wyremontowany przez niego Fox Moth, który własnoręcznie pokrył płótnem. W Risalpurze czekano, czy Turowicz sam odważy się na tej maszynie polecieć… Poleciał, latał wiele godzin, choć nikt inny nie ośmielił się zaryzykować. Sława i prestiż zawodowy Turowicza wzrastał. Jako szef obsługi technicznej PAF ponosił w stu procentach odpowiedzialność za stan techniczny i w 97 procentach za niezawodność samolotów. Te 97 procent zwyczajowo przyjmuje się, biorąc pod uwagę ryzyko zawodności techniki…, bo oczywiście nie człowieka tej klasy, co Turowicz. Rodzina Turowiczów zamieszkała na stałe w Karaczi. On sam – w szkole w Risalpurze, tu szkolił i rozwijał akademię. – Choć Polacy i my, Pakistańczycy, należymy do odmiennych kultur, mamy wiele wspólnych cech, wspólnych wschodniemu rodzajowi ludzi – mówi Ahmad Rafi, dowódca skrzydła PAF. – Polacy byli uprzejmi, delikatni, uważni, serdeczni, mieli poczucie humoru. Nie byli dla nas obcokrajowcami – dodaje Kamal Ahmad, gen. brygady PAF. – Mieli takie same prawa, takie same przywileje jak Pakistańczycy, bez wyjątków. Niestety, z ubolewaniem muszę wyznać, że Polacy pracujący na tych samych stanowiskach, co Brytyjczycy dostawali o połowę niższą zapłatę, za tę samą pracę, w tej samej randze… Mieliśmy wyjątkową okazję, by uczyć się od tak doborowych profesjonalistów. Oto na naszych oczach 30 polskich oficerów zostało dowódcami dywizjonów transportowych, dywizjonów myśliwskich. Szkolili nawigatorów, łącznościowców, byli instruktorami i wychowawcami następnych roczników, najbardziej bojowych pilotów w Azji! – taką opinię przechowuje w sercu M. Akhtar. - Nasz kraj był wtedy całkiem nowym, dopiero organizującym się krajem – mówi marszałek Asghar Khan. – Bez pomocy zzewnątrz nic nie udałoby się zbudować. Polacy oddawali nam wszystkie swoje umiejętności, wiedzę, doświadczenie. Wtedy nasz kraj nie podlegał manipulacjom politycznym, budowaliśmy go, by był mocny i bezpieczny. Dziś tak wielu polityków wykorzystuje religię do własnych, nieuczciwych celów i tu leży przyczyna naszych obecnych dramatów… My, muzułmanie, i wy, chrześcijanie, powinniśmy żyć w wielkiej przyjaźni, łączy nas wiara w Boga.

W Polsce wciąż zapomniany… A promień światła, który słońce rzuci, na szumnej morza igrając topieli, nie tonie, tylko w tęczę się rozdzieli, i znowu w niebo, skąd wyszedł, powróci…

Ta polska strofa wyryta jest na grobie gen. Władysława Turowicza, w sercu Karaczi, w przeszło 180-milionowym muzułmańskim kraju, gdzie żywa jest legenda dowódcy i jego pilotów. Wielu znich służyło tu po kilkanaście lat. On jeden wraz zżoną pozostał tu do kresu dni. Oprócz unikatowych zdjęć filmowych w 2008 r. wykonaliśmy ponad 3 tys. fotografii, uzyskaliśmy prawo kopiowania wszelkich archiwaliów ze zbiorów Zofii Turowiczowej i innych byłych pilotów PAF. Muzeum lotnictwa PAF w Karaczi podarowało archiwalia na rzecz filmu TVP i na wystawę, która miała powstać w IPN, przy ewentualnej współpracy zMinisterstwem Obrony Narodowej i ze szkołą w Dęblinie. Miał być też album… Tydzień po naszym przylocie ktoś decydujący wówczas o losach tych unikatowych zbiorów dokumentacyjnych w IPN powiedział wprost: „Mnie ta wystawa nie obchodzi!”. Film nasz „Polskie orlęta na pakistańskim niebie” znany jest poza granicami Polski, wędruje na pokazy festiwalowe, prezentowany był w NATO, opisywany w prasie pakistańskiej, nagradzany w Hollywood… Pakistańczycy wciąż składają hołd swemu generałowi, Polakowi urodzonemu na zesłaniu na Syberii. Jego nazwisko wciąż wymawiają bezbłędnie, choć od śmierci polskiego oficera, a ich bohatera minęło 30 lat. W 2008 roku historyk IPN odnalazł zapisy SB na temat generała i jego żony. W Polsce nie ma innej dokumentacji osiągnięć tego legendarnego Polaka, a jedynie ta, sporządzona przez I Departament MSW (wywiad) – nr OCH-002349/70. Akta osobowe polskich pilotów znajdują się w Anglii, podlegają brytyjskim przepisom, są wciąż niedostępne dla polskich badaczy W Polsce wciąż odbierane jest nam prawo do znajomości własnych bohaterów, do poznawania autorytetów, postaci historycznych, tak jak przez ponad pół wieku poddawano obróbce i karłowaceniu poczucie naszej narodowej godności i świadomości. Efekty tego są wciąż żywe, choć zburzyliśmy dawno pomniki Dzierżyńskiego czy Lenina… Anna T. Pietraszek

Wanda Nowicka „znajduje się na liście płac przemysłu aborcyjno-antykoncepcyjnego” Wiemy, kto sponsorował fundację Nowickiej

http://www.gazetapolska.pl/10723-wiemy-kto-sponsorowal-fundacje-nowickiej

"Gość Niedzielny" dotarł do wyroku w procesie, jaki Wanda Nowicka wytoczyła Joannie Najfeld za słowa, że Nowicka „znajduje się na liście płac przemysłu aborcyjno-antykoncepcyjnego”, i zdecydował się na ujawnienie jego fragmentów. Joanna Najfeld została ostatecznie uniewinniona od zarzutu zniesławienia. Przebieg procesu, jak i uzasadnienie wyroku na wniosek Wandy Nowickiej, pozostawały tajne. Oto fragmenty wyroku, ujawnione przez "Gościa Niedzielnego":

(…) „Kierowana przez Wandę Nowicką organizacja (Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, przyp. red.) otrzymywała dotacje od wielu podmiotów, w tym także firmy G… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku - przyp. red.) i G… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku - przyp. red.) stanowiących część międzynarodowego koncernu farmaceutycznego G… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku - przyp. red.) produkującego środki antykoncepcyjne oraz międzynarodowej organizacji pozarządowej I… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku - przyp. red.) mającej na celu m.in. poprawę dostępności zdrowia reprodukcyjnego, w tym bezpiecznej aborcji oraz zajmującej się produkcją i dystrybucją aspiratorów i kaniuli – przyrządów przeznaczonych do wykonywania zabiegów przerywania ciąży. Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny (dalej przywoływana jako „Federacja”) otrzymuje dotacje finansowe na podstawie stosownych umów zawieranych z darczyńcami. Z zapisów księgowych wynika, iż Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny otrzymała w okresie od 2004 do 2009 r. od firmy G… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku - przyp. red.) kwotę 97 600 złotych a od organizacji I.. (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku - przyp. red.) w 2005 r. kwotę 37 003,00 złotych, zaś w 2007 r. w wysokości 138 253,25 złotych”. A także:

Ze zgromadzonego materiału dowodowego jednoznacznie wynika, że Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny kierowana przez oskarżycielkę prywatną, otrzymywała wielokrotnie dotację od różnych podmiotów, w tym od firmy farmaceutycznej G… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku - przyp. red.), producenta środka antykoncepcyjnego (...) oraz od organizacji I… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku - przyp. red.), która produkuje i rozpowszechnia narzędzia używane przy zabiegach przerywania ciąży. Nie ulega wątpliwości, iż działalność Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny była finansowana również przez te podmioty. Pieniądze te były przeznaczane na różne cele, m.in. prowadzenie szkoleń, przygotowywanie odpowiednich materiałów, bieżącą działalność organizacji. Środki te wprost nie stanowiły źródeł finansowania wynagrodzenia Wandy Nowickiej, jednakże miały one wpływ na całokształt finansów Federacji i przynajmniej pośrednio wpływały na wynagrodzenie osób zatrudnionych w Federacji chociażby poprzez to, że inne środki nie musiały iść na finansowanie bieżącej działalności a na wynagrodzenia.” (W. Nowicka była zatrudniona w Federacji - przyp. red.)". Nie ma już, więc żadnych wątpliwości, że Nowicka korzystała z pieniędzy firm, które odnosiły korzyści materialne z procederu mordowania niewinnych, nienarodzonych dzieci. Przypomnijmy, że Wanda Nowicka została właśnie wicemarszałkiem Sejmu. W drugim głosowaniu - na wyraźne żądanie Donalda Tuska - poparli ją m.in. "konserwatyści" z PO jak np. Stefan Niesiołowski. Gazeta polska

Armia Czerwona Niezwyciężona! Czy rzeczywiście to obawa przed gniewem Putina sprawiła, że warszawskie PO tak dba o stalinowski pomnik? – zastanawia się publicysta Komentując spór o obecność krzyża w polskim parlamencie, pan prof. Wojciech Sadurski stwierdził: „Jest to zagadnienie symboliczne – ale symbole są ważne. Zarówno same przez się – przez to, co komunikują odbiorcy – jak i prze to, że są symptomem zagadnień głębszych, już zupełnie niesymbolicznych" („Rzeczpospolita", 27.10.2011). Trudno się z tym nie zgodzić. Rzeczywiście, nie należy bagatelizować kwestii o znaczeniu symbolicznym.

Pomnik W samym sercu warszawskiej Pragi, na jednym z najruchliwszych skrzyżowań w mieście, stoi pomnik upamiętniający żołnierzy Stalina. Jest to jeden z najbardziej okazałych monumentów w Warszawie: ma kilkanaście metrów wysokości, waży – uwaga! – 600 ton. Wzniesiono go we wrześniu 1945 r. Na cokole znajdują się napisy w języku polskim i rosyjskim: „Chwała bohaterom Armii Radzieckiej" oraz „Towarzyszom broni, którzy oddali swe życie za wolność i niepodległość narodu polskiego, pomnik ten wznieśli mieszkańcy Warszawy 1945 r.". Codziennie mijają go dziesiątki tysięcy ludzi. Warszawa jest chyba jedyną stolicą na świecie, w której spacerowicz na kolejnych placach na przemian spotyka pomniki katów i ofiar. Ponieważ pomnik znajduje się dokładnie w miejscu, gdzie ma powstać stacja metra, właśnie przystąpiono do jego demontażu. Jednak nie podzieli on losu usuniętego wcześniej pomnika Feliksa Dzierżyńskiego i nie spocznie na zawsze w magazynach. Decyzją rządzącej Warszawą PO monument, po renowacji, zostanie ponownie wzniesiony kilkadziesiąt metrów dalej. Jak od wielu dni donosi „Życie Warszawy", każdy kawałeczek pomnika „zostanie pieczołowicie odrestaurowany", „figury zostaną oczyszczone i pomalowane, a kamień umyty i wypolerowany?. Co więcej, „wykonawca drugiej linii metra dotarł do oryginalnej dokumentacji sprzed 66 lat. Dzięki temu pomnik odzyska pierwotną kolorystykę i ukaże się warszawiakom w odświeżonej postaci". Odpowiednie służby już przystąpiły do działań: „Specjaliści z pracowni konserwatorskiej od piątku fotografują i opisują każdy element pomnika". A wszystko to za publiczne pieniądze. Płomienne mowy wygłaszane przez działaczy SLD w obronie sowieckich żołnierzy nikogo już nie dziwią. Zastanawiającą nowością jest natomiast troska Platformy Obywatelskiej o godne upamiętnienie czasów stalinizmu. Zwłaszcza, że dotychczas obecne władze Warszawy jakoś nie specjalnie interesowały się ochroną dóbr kultury. Kolejne wartościowe historycznie obiekty są burzone przez prywatnych inwestorów, którzy w ich miejsce stawiają pawilony handlowe lub bloki mieszkalne. W tych przypadkach służby konserwatorskie zawsze spóźniają się z fotografowaniem i opisywaniem. Miejscy urzędnicy często sprzeciwiają się umieszczeniu w rejestrze zabytków interesujących budynków, argumentując, że miastu się to nie opłaca. Wiele ważnych dla narodowej kultury obiektów znajduje się w opłakanym stanie i od lat nie ma żadnych pieniędzy na ich odnowienie. Zupełnie inaczej sprawa wygląda w przypadku pomnika na Pradze. Tu PO wykazuje się wręcz nadzwyczajną troską. Nie słyszałem, by były jakiekolwiek problemy ze znalezieniem środków na przeprowadzenie skomplikowanej operacji odrestaurowania i przeniesienia tego monumentu. A dzieje się to w czasie, gdy władze stolicy fundują mieszkańcom kolejne podwyżki za wodę, komunikację miejską czy żłobki, uzasadniając to trudną sytuacją budżetową miasta.

Ignorancja? Warszawski pomnik Armii Czerwonej to wyraz wdzięczności za „wolność i niepodległość narodu polskiego". Czy rzeczywiście Stalin wysłał do Polski swoich żołnierzy, by walczyli o te wartości? W świetle najnowszych ustaleń naukowych brzmi to niewiarygodnie. Na przykład znany rosyjski historyk Nikita Pietrow tak mówił o żołnierzach upamiętnianych przez władze Warszawy: „Wszędzie, gdzie wkraczała Armia Czerwona, dochodziło do aktów terroru. Były to czystki na tle narodowościowym, ale również na tle klasowym. Mieszkańcy zdobytych terytoriów, którzy »nie rokowali nadziei na wtopienie się w nowe socjalistyczne społeczeństwo«, zostali uznani za balast, który musi zostać zniszczony. Przez izolację lub fizyczną eksterminację" („Rzeczpospolita", 22 – 23.10.2011). To, w jaki sposób Sowieci walczyli o „wolność i niepodległość narodu polskiego", dobrze widać na przykładzie tzw. obławy augustowskiej.

W lipcu 1945 r. sowieccy żołnierze aresztowali na Suwalszczyźnie około 7000 osób, w tym kobiety i dzieci. Część z nich, (co najmniej 592 osoby, a według prof. Krzysztofa Jasiewicze 1420) została uznana za „polskich bandytów" i bez sądu zgładzona. Dotąd Rosjanie nie chcą ujawnić, gdzie odbyły się egzekucje i co się stało z ciałami ofiar tej zbrodni. Takich akcji, choć na mniejszą skalę, było w całej Polsce dużo więcej. Czy sprawców tego typu aktów terroru rzeczywiście należy umieszczać na pomnikach? Jaki system wartości kultywuje się w ten sposób? I co mają czuć członkowie rodzin zamordowanych mieszkańców Suwalszczyzny, gdy przyjeżdżają do stolicy swego państwa i widzą, że oprawcy ich bliskich są tu czczeni jak bohaterowie? Nie chcę wierzyć, że politycy PO świadomie, za publiczne pieniądze, pragną gloryfikować stalinowski terror. Mam nadzieję, że przynajmniej część z nich posiada zdolność elementarnej empatii, która pozwala się wczuć w sytuację rodzin licznych ofiar Armii Czerwonej. Wolę myśleć, że ich działania są wynikiem ignorancji, że uczyli się historii, oglądając „Czterech pancernych i psa", że nigdy nie słyszeli o Katyniu, obławie augustowskiej, stalinowskich więzieniach. Krótko mówiąc, wierzę, że spór o pomnik Armii Czerwonej jest sporem o fakty, a nie o wartości. Ale jeśli jest to spór o fakty, to można go łatwo rozstrzygnąć. Proponuję powołać komisję złożoną z autorytetów naukowych w dziedzinie historii XX wieku. Niech uznani badacze sporządzą ekspertyzę, w której odpowiedzą na pytanie, czy Stalin chciał wolnej i niepodległej Polski. Jeśli rzetelne badania naukowe wykażą, że chciał, to rzeczywiście pomnik powinien zostać pieczołowicie odnowiony. Jeśli jednak było inaczej, to niech na zawsze zniknie z przestrzeni publicznej. Znane mi w tej chwili fakty wskazują na tę drugą możliwość, ale nie jest wykluczone, że się mylę.

Bałamutna retoryka Niedawno wpływowi politycy SLD, m.in. Marek Siwiec, wsparli budowę pomnika II Armii Wojska Polskiego w Poznaniu. Tłumaczyli przy tym, że nie chodzi im o propagowanie totalitaryzmu, tylko o oddanie szacunku konkretnym ludziom walczącym o Polskę. W podobnym duchu o pomniku Armii Czerwonej w Warszawie wypowiadał się lewicowy radny Andrzej Golimont. Być może część polityków Platformy przyjęła tę SLD-owską narrację? Sprowadza się ona do tezy: nie wychwalajmy komunizmu, ale szanujmy jego budowniczych, gdyż w większości mieli dobre intencje. To bałamutna retoryka, bo szacunek to jedno, a wznoszenie pomników to zupełnie coś innego. Z jednej strony zarówno prawo, jak i obyczaje nakazują troszczyć się o groby znajdujące się na naszym terytorium. Dotyczy to oczywiście także miejsc pochówku żołnierzy niemieckich czy sowieckich. Ci ostatni zostali godnie upamiętnieni na znajdującym się niedaleko centrum Warszawy monumentalnym Cmentarzu Mauzoleum Żołnierzy Armii Czerwonej. Żadnych kontrowersji nie budzi fakt, że władze wydają publiczne pieniądze na utrzymanie tego obiektu. Zupełnie inną wymowę ma jednak pomnik z warszawskiej Pragi. Nie upamiętnia on konkretnych poległych, tylko gloryfikuje Armię Czerwoną, jako rzekomego „wyzwoliciela" Polski. A nie da się czcić armii, nie czcząc jednocześnie jej wodza. Umieszczeni na pomniku żołnierze nie wkroczyli przecież do Polski, jako jakieś pospolite ruszenie. Przybyli tu, by wszelkimi możliwymi sposobami realizować polityczne plany Stalina. Byli jedynie ślepym narzędziem w jego rękach. Nie zapominajmy, że gdy Sowieci zajmowali Polskę, ta miała legalnie działający rząd oraz własne siły zbrojne. Armia Czerwona równie bezwzględnie walczyła z Niemcami, jak i ze strukturami Polskiego Państwa Podziemnego. Wszyscy, którzy nie chcieli całkowicie podporządkować się woli Stalina, byli dla niej wrogiem. Nie słyszałem, by czerwonoarmiści odmawiali walki przeciwko Polakom. Nie można też uczciwie powiedzieć, że niezależnie od politycznych planów Stalina jego żołnierze chcieli wyzwalać Polskę. Nie mogli tego chcieć, bo przecież nie wiedzieli w ogóle, co to jest „wolność i niepodległość". Być może wydawało im się, że mają dobre intencje, ale żołnierzom Hitlera też wydawało się, że walczą w słusznej sprawie. A tym ostatnim, jak dotąd, nie stawiamy w Warszawie pomników. Strach? A może chodzi jeszcze o coś innego? Może ta cała nadzwyczajna troska władz Warszawy o pomnik stalinowskich żołnierzy jest po prostu wynikiem strachu przed Moskwą? W sobotnim „Życiu Warszawy" znalazło się następujące zdanie: „Z powodu pomnika »czterech śpiących« burzowe chmury zebrały się nad drugą linią metra. Urzędowe przepychanki i obawa przed reakcją ambasady rosyjskiej opóźniły budowę stacji Dworzec Wileński o kilka tygodni" (5 – 6.11.2011). Jeśli to prawda, problem przestaje być jedynie symboliczny. Dotyka on kwestii naszej suwerenności. Czy rzeczywiście to obawa przed gniewem Putina sprawiła, że warszawskie PO tak dba o stalinowski pomnik? Twierdząca odpowiedź na to pytanie prowadzi do swoistego paradoksu. Bo fakt, że kluczowe decyzje, co do tego, jak będzie wyglądała symboliczna przestrzeń centrum naszej stolicy, wciąż zapadają w Moskwie, najlepiej chyba pokazuje, że umieszczone na pomniku podziękowania czerwonoarmistom są na wyrost. Nie tylko w 1945 roku, ale też w roku 2011 mamy pewne problemy z „wolnością i niepodległością". W takim przypadku może przynajmniej spróbujmy przesunąć pomnik trochę dalej. Może, gdy umieścimy go na Cmentarzu Mauzoleum Żołnierzy Armii Czerwonej ambasada rosyjska nie poskarży się na nas Putinowi. Jeszcze jest czas, by zaryzykować i podjąć tę odważną decyzję.

Charakter państwa Na koniec pozwolę sobie przytoczyć jeszcze jedną wypowiedź prof. Sadurskiego: „Symbolika i ceremoniały wysyłają do obywateli sygnały o charakterze ich państwa". Zestawmy ze sobą dwa fakty. Niedawno przez Warszawę przetoczyła się dyskusja o tym, czy należy wznieść pomnik ofiarom katastrofy smoleńskiej. Politycy PO zdecydowali, że jest to zbędne. Kilka miesięcy później ci sami politycy podjęli decyzję o „pieczołowitym odrestaurowaniu" i odtworzeniu pomnika stalinowskich żołnierzy. Co o charakterze naszego państwa mówi fakt, że władze stolicy na czele z panią prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz nie widzą potrzeby upamiętnienia w przestrzeni publicznej osób, które leciały do Katynia by oddać hołd pomordowanym polskim oficerom i jednocześnie uważają, że na pomnik zasługują stalinowscy żołnierze, którzy tych oficerów zabijali? Omawiana tu sprawa pomnika jest tylko symptomem dużo głębszego problemu. Nie wiem, czy to wynik ignorancji, głupoty, czy strachu, ale symboliczna przestrzeń naszego kraju zyskała w ciągu ostatnich 20 lat iście postmodernistyczny charakter. Można w niej znaleźć zarówno pomniki Polaków pomordowanych na Wschodzie, jak i tych, którzy ich tam mordowali. Obok miejsc upamiętniających powstanie warszawskie znajdujemy monumenty sławiące formacje, które powstańców zwalczały. Ulice noszące nazwy działaczy komunistycznych krzyżują się z ulicami nazwanymi na cześć osób w PRL-u represjonowanych. Tego typu przykłady można mnożyć. Warszawa jest chyba jedyną stolicą na świecie, w której spacerowicz na kolejnych placach na przemian spotyka pomniki katów i ofiar. I nie oszukujmy się, że ten duchowy bardak jest zupełnie bez znaczenia. Wpływa on w istotny sposób na funkcjonowanie naszego państwa. Bez spójnej infrastruktury symbolicznej trudno jest budować kapitał społeczny. Bogdan Dziobkowski

Początek końca Unii, jaką znamy Deficyt demokracji wewnątrz Unii Europejskiej jest jednym z kluczowych powodów jej osłabienia – przekonuje Nile Gardiner, dyrektor waszyngtońskiego Margaret Thatcher Center for Freedom 

Rz: Unia Europejska przeżywa bodaj największy kryzys w swojej historii. Czy to już koniec marzeń o stworzeniu Stanów Zjednoczonych Europy? Sądzę, że jesteśmy świadkami początku końca wielkiego projektu, jakim miało być stworzenie zjednoczonej Europy i jednolitej europejskiej waluty. Kryzys finansowy, który rozprzestrzenia się na kolejne kraje Unii Europejskiej, jest ogromnym ciosem dla pomysłodawców tej idei. Zresztą od początku była ona mrzonką, iluzją, o której marzyli europejscy politycy. Jeśli bowiem ma się do czynienia z 27 suwerennymi państwami, o różnych interesach narodowych, językach i różnym stopniu rozwoju gospodarczego, to nie sposób sztucznie stworzyć sprawnie działającą unię na wzór Stanów Zjednoczonych. Margaret Thatcher już na początku XXI wieku ostrzegała przed pomysłem budowania Unii Europejskiej, jako superpaństwa. Mówiła, że przyszłość pokaże, iż to przypuszczalnie największe szaleństwo współczesnych czasów. Wystarczyło niecałe dziesięć lat, żeby historia przyznała jej rację. Trafnie przewidziała również upadek euro.

No dobrze. Ale co dalej? W ciągu najbliższego roku spodziewam się znaczącego zmniejszenia liczby krajów członkowskich strefy euro. W bardzo niedalekiej przyszłości będą musieli z niej wyjść Grecy. A za nimi ze wspólną europejską walutą mogą pożegnać się również Włosi, Hiszpanie i Portugalczycy.

A może będzie odwrotnie? Po wyjściu Greków rządy pozostałych państw strefy euro zaczną jeszcze bliżej ze sobą współpracować, aby stać się silniejszymi? Bardzo prawdopodobny jest scenariusz, w którym rządy w Berlinie i w Paryżu będą próbowały utrzymać wspólną walutę i utworzyć grupę państw stanowiących rdzeń strefy euro. Nie będzie to jednak na pewno grupa 17 państw.

Wtedy euro bezpowrotnie straci szanse na to, aby stać się nowym dolarem. Już teraz obserwujemy przecież upadek jednolitej waluty europejskiej. Sądzę, że dolar znacznie przeżyje euro.

Wracając do Grecji. Zarówno ekonomiczna, jak i polityczna sytuacja w tym kraju jest podobna do tej, którą obserwowaliśmy w Argentynie pod koniec 2001 roku. Ponadto ostatnie wydarzenia pokazują, że próby większego zaciskania pasa wywołują w Grecji coraz bardziej gwałtowne protesty. Czy greckie władze zdecydują się w końcu ogłosić bankructwo? Jestem przekonany, że niezależnie od liczby i wartości kolejnych transz pomocowych Unia Europejska nie jest w stanie uratować Grecji. Mogliby to zrobić jedynie sami Grecy, radykalnie tnąc wydatki, przeprowadzając znaczną redukcję zatrudnienia w sektorze publicznym i wprowadzając niezbędne do przetrwania ich kraju reformy. To, czy się na to zdecydują, zależy jednak tylko od nich.

Upadek Grecji nie byłby jednak aż tak poważny, ponieważ to stosunkowo niewielka gospodarka. Bardziej niepokojąco wygląda sytuacja we Włoszech. Rzeczywiście Włosi idą śladem Greków. Sądzę, że następnych sześć miesięcy będzie przełomowych dla włoskiej gospodarki. Rzecz w tym, że to trzecia gospodarka w Unii Europejskiej. Nie ma, więc żadnych szans, by UE mogła ją uratować. Jednocześnie wątpię, by Włochy miały dziś politycznych przywódców, którzy poradziliby sobie z tym zadaniem. Nie widzę również żadnej osoby ani partii, która mogłaby zastąpić ekipę Silvia Berlusconiego, znaleźć skuteczny sposób na kryzys i szybko wprowadzić reformy budżetowe oraz sektora bankowego. Włosi lepiej poradziliby sobie z kryzysem, będąc już poza strefą euro, ponieważ wtedy odzyskaliby kontrolę nad mechanizmami dostosowawczymi. Mogliby chociażby samodzielnie ustalać wysokość własnych stóp procentowych. To samo dotyczy Portugalii czy Hiszpanii.

Skąd się w ogóle wzięły te kłopoty? Kłopoty tych państw są odzwierciedleniem niedemokratycznego podejścia liderów strefy euro, którzy decydowali się na przeprowadzanie niebezpiecznych eksperymentów gospodarczych, nie pytając w ogóle o zgodę swoich mieszkańców. Ten swoisty deficyt demokracji wewnątrz Unii Europejskiej jest jednym z kluczowych powodów jej obecnego osłabienia. Żadna organizacja nie może, bowiem przetrwać w dzisiejszym świecie, jeżeli nie jest odpowiedzialna przed zwykłymi ludźmi. A Unia Europejska w obecnym kształcie nie odpowiada za swoje czyny przed zwykłymi Europejczykami. W połączeniu z całymi dziesięcioleciami, podczas których wprowadzano pomysły gospodarcze w socjalistycznym stylu: nadmierne regulacje w biznesie, wysokie stawki podatkowe, ogromne wydatki na opiekę społeczną oraz protekcjonistyczna polityka, ten deficyt demokracji rzucił Europę na kolana. Sondaże pokazują, że nawet większość ankietowanych Niemców straciła wiarę w powodzenie wielkiego projektu, jakim miała być jednolita europejska waluta. A to najlepiej oddaje obecny obraz sytuacji w Unii Europejskiej.

Sądzi pan, że skutkiem będzie rozpad Unii? Nie. Spodziewam się jednak końca Unii Europejskiej w takiej formie, jaką znamy obecnie, odejścia od pomysłu Unii, jako federacji i powrotu do zdecentralizowanej Europy, składającej się z państw narodowych, które będą mogły samodzielnie decydować o swoich losach i które będą miały do tego mandat od swoich własnych obywateli. Europa potrzebuje większej swobody gospodarczej i ekonomicznej, więcej demokracji. Unia Europejska ma jednak – moim zdaniem – ciągle przyszłość, jako strefa wolnego handlu. Wspólna waluta podobnie jak polityczne instytucje miała też za zadanie doprowadzić do większego zjednoczenia państw europejskich.

Zdaniem części polityków – takich jak kanclerz Niemiec Angela Merkel czy polski minister finansów Jacek Rostowski – upadek euro może doprowadzić do końca pokoju w Europie. Przekonują pana wizje nowej pożogi wojennej na Starym Kontynencie? Nie. Nie spodziewam się wojny między państwami tworzącymi Unię Europejską choćby, dlatego, że utraciły one już niemal militarną zdolność do prowadzenia walki ze sobą. Możliwy jest jednak wzrost wzajemnych napięć. Prawdziwe zagrożenie wojną w Europie istnieje i może nadejść od strony Rosji. Moskwa może spróbować wykorzystać fakt, że kraje europejskie pogrążone są w kryzysie. Dlatego myślę, że powinniśmy mieć się na baczności przed potencjalną rosyjską agresją na jej najbliższe terytoria w Europie Środkowo-Wschodniej, pamiętając o tym, co przed trzema laty stało się w Gruzji. Rosyjskie działania mogą zagrozić na przykład krajom bałtyckim. Sądzę, że władze w Moskwie mogą też spróbować poddać próbie stanowczość NATO.

Dr Nile Gardiner jest brytyjskim ekspertem Fundacji Heritage i dyrektorem Margaret Thatcher Center for Freedom w Waszyngtonie. Ukończył historię na Oxford University, doktorat obronił na Yale. Częsty komentator wydarzeń politycznych m.in. w Fox News, CNN, BBC, Sky News, NPR, a także na łamach „The Wall Street Journal", „USA Today", „Daily Telegraph" czy „Financial Times" Jacek Przybylski

Po Rzymie czas na Paryż i “stres test” w Warszawie Po premierze Berlusconim nadchodzą ciężkie chwile dla prezydenta Sarkozego, w sytuacji, kiedy jak podaje dzisiejszy FT spread między bundami i francuskimi dziesięciolatkami osiągnął rekordowy poziom 162 punktów bazowych Tak jak to przewidywaliśmy „ W poniedziałek będzie katastrofa Giulio Tremonti” i podczas mojego wczorajszego komentarza w Polsacie, w sytuacji, kiedy izba rozrachunkowa LCH Clearnet zażądała dodatkowych zabezpieczeń, płynność włoskiego rynku opiera się już jedynie na interwencjach EBC. A dzisiejsza aukcja zakończyła się wzrostem rentowności wg Bloomberg'a: "The average yield of 6.087% was the highest that Italy has paid for borrowing funds for a year since the inception of the euro.". Teraz uwaga świata koncentruje się na tym czy w sytuacji problemów włoskich Niemcy przyjdą z pomocą Francji, czy też może sami nie wrócą do marki. Rating AAA Francji jest tak naprawdę utrzymywany politycznie a nie rynkowo, w sytuacji, kiedy spready między bundami przekraczają półtora procenta, a banki francuskie są zaangażowane we Włoszech na pół biliona USD. W perspektywie rozpadu strefy euro ciekawie wyglądają ekspozycje banków europejskich względem najbardziej zagrożonych krajów eurostrefy na podstawie danych BIS z połowy roku 2011. Otóż Grecja to głównie problem banków francuskich (ekspozycja na kwotę $51,3 mld) i niemieckich ($33,5 mld). W Portugalii skoncentrowani są znacząco hiszpańskie banki – aż $90 mld, mniej francuskie $35,9 mld. W Hiszpanii większa dywersyfikacja, ale i ekspozycja, to banki Niemiec – $177,5 mld, Francji - $152,2 mld, Anglii - $105,7 i Holandii na kwotę $77,5 mld. Załamanie we Włoszech to głównie problem banków francuskich mających ekspozycję na kwotę aż $412,9 mld, zdecydowanie mniejsza jest ekspozycja banków niemieckich na kwotę $161,8 mld, holenderskich – $52,3 mld, brytyjskich – $45,5 mld i hiszpańskich – $38,2 mld. Ciekawym jest że banki włoskie mogłyby mieć nadzwyczajne zyski w przypadku gdyby to Niemcy sami wystąpili ze strefy euro, a ich marka uległa spodziewanej aprecjacji, gdyż mają one ekspozycje w Niemczech na kwotę $267,5 mld. A więc nawet o $105,7 mld wyższą od ekspozycji banków niemieckich we Włoszech. W najbliższą sobotę 12 listopada w Warszawie odbędzie się piąty Kongres Republikański. Tematem konferencji będą zagadnienia demograficzne, polityka prorodzinna i migracyjna. W moim wystąpieniu pt.: „Finansowe konsekwencje załamania demograficznego – konieczność polityki prorodzinnej” skoncentruję się na zaprezentowaniu konieczności wprowadzenia skutecznej polityki prorodzinnej w ciągu najbliższych trzech lat gdyż w przypadku braku jej implementacji grozi nam społeczno-kulturowa marginalizacja na wzór tej z czasów saskich osiemnastego wieku. Joseph Stiglitz wielokrotnie powtarza, że obecnie następuje proces rozliczania za dopuszczenie do kryzysu gospodarczego, w efekcie dochodzi do przerzucania się odpowiedzialnością za to, kto jest winny recesji: czy są to finansiści, którzy patrząc na własny interes, podejmowali zbyt duże ryzyko na koszt podatników, czy też są to regulatorzy, którzy nie byli w stanie zastopować nieprawidłowości. Taka debata wystąpi również w Polsce, gdy chodzi o demograficzną zapaść naszego kraju, lecz niestety, ale w czasie, kiedy na przeciwdziałanie będzie już za późno. Przy czym charakteryzując przebieg dyskusji w Polsce, typowym jest, że problemu zapaści finansów publicznych nie komentują te osoby, które ostrzegały przed nadejściem kryzysu, lecz – o dziwo – te, które twierdziły, że tego kryzysu nie będzie. A w dyskusji dotyczącej zagadnień regulacji instytucji finansowych również nie uczestniczą ci, którzy wskazywali na istniejące zagrożenia, proponując zaostrzenie regulacji, lecz przeciwnie ci, którzy proponowali ich osłabienie. Ten sam demoralizujący schemat występuje w przypadku naukowców opisujących niewydolność strefy euro – w debacie krytycy zniknęli zastąpieni europasjonatami, dlatego też należy się spodziewać, że i w przyszłości płakać nad „rozlanym mlekiem” będą ci, którzy do tego doprowadzili. W opublikowanym raporcie Nicholasa Eberstadt’a i Hansa Groth’a „Demography and Public Debt: Time for a „Demographic Stress Test” for the Western Economies. What does it mean for Switzerland?” proponuje się krajom przeprowadzenie na wzór bankowego „stress testu”, analogicznej finansowej analizy konsekwencji zapaści demograficznej. Wg autorów proces narastania kryzysu demograficznego, o skutkach dewastujących dla gospodarki i finansów publicznych, jest bardzo podobny do generowania bańki spekulacyjnej. Niemniej narasta bardzo powoli, jednak doprowadzi do fundamentalnych zmian w okresie zaledwie jednej generacji i będzie miał większy wpływ od przejściowego kryzysu finansowego, a jego objawy będą bardziej dramatyczne i palące. Kryzys demograficzny będzie miał jednak odmienną charakterystykę od finansowego – gdyż w chwili, kiedy wystąpi, jego odwrócenie nie tylko będzie trudniejsze, lecz także już niemożliwe. Dlatego aby w przyszłości nie było przerzucania się winą, trzeba go poznać i przeciwdziałać już teraz. W obecnej debacie dotyczącej problemów demograficznych charakterystyczne jest to, że prezentowane propozycje w Polsce okażą się nieskuteczne w sytuacji, kiedy pojedyncze głosy nawołujące do wprowadzenia polityki prorodzinnej, i zwiększenia dzietności rodzin, nie znajdują poparcia, lecz mają charakter braku poprawności politycznej. Być może, dlatego że nie dotyczą aktualnych paradygmatów równościowych, natomiast odnoszą się do osób o różnej płci i wzmacniają finansową pozycję rodziny. W zamian to, co jest proponowane, to naiwne przeciwdziałanie skutkom zapaści. A to poprzez wydłużenie okresu pracy, oznacza pracę osób o mniejszej efektywności i jednoczesne pozbawienie prawa do odpoczynku ludzi starszych. To samo dotyczy propozycji zwiększenia aktywności zawodowej, w efekcie wchłaniając osoby, na które nie ma zapotrzebowania pracowniczego. Równie niekorzystne mogą się okazać zmiany polegające na przerzuceniu odpowiedzialności za stan zdrowia osób starszych na samych pacjentów w sprywatyzowanej i nieefektywnej służbie zdrowia. A także nierealistyczne propozycje związane z koniecznością sprowadzenia imigrantów, która w przypadku osiągnięcia „sukcesu” może jedynie powodować powstawanie dużych konfliktów społecznych, o których nie ucząc się na doświadczeniach historii zapominamy. Przedstawiona analiza pokazała, że na ciężką pokryzysową sytuacje finansów publicznych nałoży się kryzys demograficzny. W przypadku krajów peryferyjnych strefy euro zwanych PIIGS, w których dług przekracza 100 proc. PKB – w przypadku samych Włoch to kwota 1900 mld euro i 120% PKB, będzie to szczególnie bolesne gdyż należy oczekiwać, że zgodnie z obliczeniami Reinharda i Rogoffa kryzys finansowy trwa przeciętnie 4-5 lat powodując zwiększenie zadłużenia publicznego o 80 proc. PKB. Mimo jego dotkliwości wszystkim krajom zachodnim, jak i Polsce grozi dalsze pogarszanie fundamentów wzrostu, ponieważ po pokonaniu kryzysu finansowego w kolejce czeka je kolejny kryzys finansowy. Jest on efektem zapaści demograficznej, kiedy to będzie spadała ilość osób w wieku produkcyjnym, przy jednoczesnym zwiększeniu się liczby osób w wieku emerytalnym. Wzrost wydatków socjalnych przy skurczeniu bazy podatkowej spowoduje nie tylko wzrost zadłużenia, ale też spowolni postęp gospodarczy. W ciągu ostatnich dwudziestu lat w krajach OECD przeciętny wiek już wzrósł o lat pięć. W tym samym czasie wzrosło znacząco zadłużenie. Cytowana analiza pokazuje, że każdy jednopunktowy wzrost ilości osób w strukturze wieku powyżej 65 lat wiąże się z siedmioprocentowym wzrostem długu publicznego w relacji do PKB zgodnie z regresją y=7,0879x-35,779. Idealnie na zaprezentowanej linii regresji znajduje się też Polska. W opracowaniu Banku Rozrachunków Międzynarodowych oszacowano, że w ostatnich 20 latach dla 21 czołowych gospodarek dług wzrósł o 40 proc. a Eberstadt i Goth uważają, że w ponad 50 proc. był on spowodowany procesem starzenia się społeczeństwa. Nakładając projekcje demograficzne ONZ na swój model zauważają, że w następnych 20 latach procesy będą przebiegały silnie destrukcyjnie. Przy tym ostrzeżeniem dla nas powinien być fakt, że zgodnie z zaprezentowanym wykresem w narożniku kryzysu została umieszczona Polska, w której z jednej strony bardzo silnie spada ilość osób w wieku produkcyjnym, a z drugiej strony bardzo szybko rośnie liczba osób w wieku powyżej 65 roku życia. Procesy te zgodnie z zaprezentowaną regresją ze względu na przewidywaną zmianę aż o 10 p.p. struktury osób w wieku nieprodukcyjnym spowodują, że w Polsce, mimo wysiłków w ograniczeniu świadczeń i wydatków, wystąpi wzrost długu na skalę 70 proc. PKB i tylko z tego powodu. Jeśli wziąć pod uwagę naszego zachodniego sąsiada, który także przeżywa procesy związane ze starzeniem się, charakterystyczne, że ilość osób w wieku produkcyjnym również spadnie w tym samym procencie, co w Polsce. Przewiduje się, że będzie to miało w Niemczech znaczny wpływ na obniżenie poziomu oszczędności oraz na procesy związane z nasileniem imigracji. Omawiane procesy będą wtórnie powodowały jeszcze większe pogorszenie struktury demograficznej w Polsce, a obsługa zadłużenia w Niemczech zgodnie z pierwotnymi projekcjami doprowadzi do tego, że ich koszt będzie wynosił ok. 10 proc. PKB, a więc dwa więcej niż obecnie w Grecji. Według autorów raportu spowoduje to, że Niemcy przestaną być gwarantem strefy euro i jej waluty, nawet gdyby obecnie o taką pozycję zabiegały. We Włoszech ilość osób w wieku produkcyjnym również silnie spadnie, co w październikowej analizie podkreślał Episkopat Włoch, ale dwukrotnie słabiej niż w Polsce. Krajem, który najlepiej daje sobie rade w Europie jest Francja, choć charakterystyczna jest uwaga autorów raportu, że Francuzi są tak nietransparentni, jeśli chodzi o etniczną kompozycję narodzin we Francji, na równi z ZSRR, kiedy ten prezentował budżet sił zbrojnych. Jest to o tyle niepokojące, ze właśnie jedną z propozycji rozwiązywania tego problemu w Polsce jest kwestia związana z procesami imigracyjnymi, które już tak bardzo doskwierają Francji. Ważny jest też fakt, że najstarsze społeczeństwo, jakim jest Japonia, zgodnie z projekcjami będzie miało spadek osób w wieku produkcyjnym na poziomie Polski. A przecież to ten kraj jest opisywany między innymi w The Economist, jako ten, który z powodu właśnie starzenia się społeczeństwa jest na straconej pozycji w konkurencji z Chinami. I co charakterystyczne tymi, którzy wg tego tygodnika mogą włączyć się do światowej rywalizacji są Indie z powodu młodości swoich obywateli. Przy czym jak podaje w innym artykule The Economist właśnie z powodu starzenia się obywateli Chiny rozważają likwidację polityki jednego dziecka, która obniżyła dzietność Chińczyków do poziomu 1,8 na kobietę, a więc i tak do poziomu znacznie wyższego od tego, który występuje w Polsce. Dlatego zgadzając się z faktem, że w ramach przeciwdziałania procesom kryzysowym istotne jest przeprowadzenie demograficznych „stress testów”, za istotniejsze należy uznać zastosowanie skutecznych metod wyjścia z zapaści. Aby to osiągnąć nie należy jedynie informować o tym, że w tym roku pierwszoklasistami zostało najmniej uczniów od 35 lat i będzie ich prawie dwa razy mniej od tych, którzy osiągną wiek emerytalny. Należy przeciwstawić się pseudo polemikom finansowym, wśród których charakterystyczną jest nagłośniona wymiana zdań między pseudoekspertami na temat ulg podatkowych dla rodzin posiadających dzieci, gdzie, jako argument przeciwko tym ulgom można uznawać fakt, że mają „się nijak do kosztów utrzymania dzieci”! Gdyż, jeśli tego typu debaty będą w Polsce nadal kontynuowane, to istnieje realne niebezpieczeństwo powtórzenia czasów saskich i wszyscy krytycy IV Rzeczpospolitej będą mogli spać spokojnie, ponieważ bardzo szybko będziemy świadkami upadku V Rzeczpospolitej, po której Polska, tak jak po zaborach, długo się nie podniesie. Dr Cezary Mech

Fragmenty wyroku w sprawie W. Nowickiej Gość Niedzielny dotarł do wyroku w procesie, jaki Wanda Nowicka wytoczyła Joannie Najfeld za słowa, że W. Nowicka „znajduje się na liście płac przemysłu aborcyjnoantykoncepcyjnego” i zdecydował się na upublicznienie jego fragmentów. Ujawnienia wyroku z procesu utajnionego na wniosek W. Nowickiej zażądali w środę posłowie. Oto fragmenty wyroku:

(…) „Kierowana przez Wandę Nowicką organizacja (Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, przyp. red.) otrzymywała dotacje od wielu podmiotów, w tym także firmy G… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku przyp. red.) i G… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku, przyp. red.) stanowiących część międzynarodowego koncernu farmaceutycznego G… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku, przyp. red.) produkującego środki antykoncepcyjne oraz międzynarodowej organizacji pozarządowej I… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku, przyp. red.) mającej na celu m.in. poprawę dostępności zdrowia reprodukcyjnego, w tym bezpiecznej aborcji oraz zajmującej się produkcją i dystrybucją aspiratorów i kaniuli – przyrządów Przeznaczonych do wykonywania zabiegów przerywania ciąży. Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny (dalej przywoływana, jako „Federacja”) otrzymuje dotacje finansowe na podstawie stosownych umów zawieranych z darczyńcami. Z zapisów księgowych wynika, iż Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny otrzymała w okresie od 2004 do 2009 r. od firmy G… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku przyp. red.) kwotę 97 600 złotych a od organizacji I.. (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku, przyp. red.) w 2005 r. kwotę 37 003,00 złotych, zaś w 2007 r. w wysokości 138 253,25 złotych”. (…) Podobnie argument o pozostawaniu na liście płac jest zwrotem publicystycznym, retorycznym a niestwierdzającym określony fakt. Stanowi on implikację z tezy skoro na działalność Federacji łożą providerzy a Wanda Nowicka (i ewentualnie osoby z grupy Ponton) pobiera wynagrodzenie z Federacji to tym samym Wanda Nowicka pozostaje na „liście płac” providerów. To stwierdzenie wbrew aktowi oskarżenia nie sprowadza się do tezy, że Wanda Nowicka otrzymuje bezpośrednio wynagrodzenie od producentów środków antykoncepcyjnych i sprzętu aborcyjnego a stanowi próbę ukazania zależności między podmiotami finansującymi daną organizację a osobami, które daną organizacją kierują celem ukazania braku możliwości zachowania bezstronności i obiektywizmu pomiędzy nimi. Zdaniem sądu taka supozycja jest uprawniona. Ze zgromadzonego materiału dowodowego jednoznacznie wynika, że Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny kierowana przez oskarżycielkę prywatną, otrzymywała wielokrotnie dotację od różnych podmiotów, w tym od firmy farmaceutycznej G… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku przyp. red.), producenta środka antykoncepcyjnego (...) oraz od organizacji I… (pełna nazwa firmy znajduje się w wyroku przyp. red.), która produkuje i rozpowszechnia narzędzia używane przy zabiegach przerywania ciąży. Nie ulega wątpliwości, iż działalność Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny była finansowana również przez te podmioty. Pieniądze te były przeznaczane na różne cele, m.in. prowadzenie szkoleń, przygotowywanie odpowiednich materiałów, bieżącą działalność organizacji. Środki te wprost nie stanowiły źródeł finansowania wynagrodzenia Wandy Nowickiej, jednakże miały one wpływ na całokształt finansów Federacji i przynajmniej pośrednio wpływały na wynagrodzenie osób zatrudnionych w Federacji chociażby poprzez to, że inne środki nie musiały iść na finansowanie bieżącej działalności a na wynagrodzenia.” (W. Nowicka była zatrudniona w Federacji, przyp. red.)". Sprawa dotyczyła debaty w TVN24 z 13 lutego 2009 r. Joanna Najfeld podczas dyskusji z europosłanką Joanną Senyszyn sugerowała, że aktywiści proaborcyjni są powiązani z koncernami produkującymi środki antykoncepcyjne. Powiedziała też: „Organizacja pani Nowickiej jest częścią międzynarodowego koncernu, największego w ogóle, providerów aborcji i antykoncepcji. Pani po prostu jest na liście płac tego przemysłu”. Słowa te oburzyły Nowicką, będącą wtedy przewodniczącą Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, która wytoczyła Joannie Najfeld sprawę o pomówienie. Sąd w wypowiedzi Najfeld nie dopatrzył się jednak nieprawidłowości i 12 września br. ją uniewinnił. Jednak opinia publiczna nie mogła poznać przebiegu procesu, ponieważ na wniosek W. Nowickiej toczył się z wyłączeniem jawności. Wyrok nie jest prawomocny, bo Wandzie Nowickiej przysługuje prawo do odwołania. Dziś politycy, m.in. Stanisław Żelichowski z PSL praz Jarosław Gowin z PO zażądali odtajnienia wyroku, podkreślając, że opinia publiczna powinna mieć pewność, że nikt z parlamentarzystów nie jest uwikłany w działalność lobbystyczną na rzecz koncernów farmaceutycznych, szczególnie, gdy jest wicemarszałkiem Sejmu, jak Wanda Nowicka. Bogumił Łoziński

Włochy bankrutem Europa wstrzymała oddech. Włochy, kraj założycielski eurostrefy i trzecia, co do wielkości gospodarka euro, od wczoraj są niewypłacalne Upadek kolosa grozi rozpadem europejskiego obszaru walutowego. Czy międzynarodowa pomoc finansowa zdoła temu zapobiec? Włochy, kolejny kraj eurostrefy na skraju przepaści, zrobiły wielki krok naprzód. Wczoraj rentowność włoskich obligacji dziesięcioletnich przekroczyła psychologiczną barierę 7 proc., uważaną za wskaźnik niewypłacalności. Po czym ostro ruszyła w górę, osiągając 7,44 procent. Izba Rozrachunkowa w Londynie poprosiła inwestorów prowadzących operacje na włoskich obligacjach o dodatkowe zabezpieczenie, co wpływa na zmniejszenie płynności i kończy się skokowym wzrostem rentowności. Europejski Bank Centralny od miesięcy skupuje włoskie obligacje, aby podtrzymać zdolności płatnicze. Od sierpnia wydał na nie ponad 70 mld euro, napełniając tym samym wspólny portfel eurostrefy stertą bezwartościowych papierów. Ale i to nie zapobiegło wzrostowi kosztów włoskiego długu. Włochy, zadłużone na 1,9 bln euro, tj. 120 proc. PKB, z gospodarką pogrążoną w stagnacji, przy braku determinacji, co do wdrożenia cięć oszczędnościowych, nie będą w stanie unieść ciężaru spłaty tak wysoko oprocentowanego długu i zmuszone będą poprosić o pomoc eurostrefę i instytucje międzynarodowe. - Włochy na zrolowanie swojego ogromnego długu będą potrzebować do końca roku 37 mld euro, a w przyszłym roku - 307 mld euro - wylicza dr Cezary Mech, finansista, były wiceminister finansów.

Po pomoc do Chin Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej, żeby udźwignąć koszty ratowania włoskiego bankruta, będą zmuszone błyskawicznie uzyskać pomoc takich krajów, jak: Chiny, Rosja, Japonia, Brazylia. Nie obędzie się bez politycznych i gospodarczych ustępstw. Przebywająca w Chinach szefowa MFW Christine Lagarde ostrzegła, że sytuacja w strefie euro zagraża stabilności światowych finansów. Podczas jej wizyty w Pekinie omawiano warunki, na jakich Chiny, dysponujące 3,2 bln dolarów rezerw, zgodzą się kupować długi Europy. Podniesienie udziału Chin w MFW z 3,65 do 6,07 proc. spowoduje, że staną się trzecim krajem MFW pod względem siły głosu, po Unii (30 proc.) i Stanach Zjednoczonych (17 proc.). Wczoraj do Włoch udała się misja Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, aby przyjrzeć się na miejscu sytuacji finansowej kraju i rządowym planom oszczędnościowym. Włochy kilka dni temu objęte zostały na prośbę premiera Berlusconiego monitoringiem MFW. Wraz z popadaniem kraju w spiralę zadłużenia we Włoszech, podobnie jak wcześniej w Grecji, wybuchł kryzys rządowy. We wtorek wieczorem premier Silvio Berlusconi zapowiedział, że poda się do dymisji. Wbrew wezwaniom opozycji, by ustąpił natychmiast, ogłosił, że zrobi to dopiero po uchwaleniu przez parlament pakietu stabilizującego włoskie finanse. W tej sytuacji prezydent Włoch Giorgio Napolitano zaapelował do parlamentu, aby przeprowadził głosowanie nad pakietem jak najszybciej. Dymisja Berlusconiego, jak podkreślają włoskie media, nie oznacza automatycznie rozpisania wyborów, chociaż sam premier wyraźnie do nich dąży. Scenariusz będzie raczej podobny do greckiego - tj. podjęta zostanie próba powołania rządu w oparciu o siły polityczne reprezentowane w obecnym parlamencie. Berlusconi utracił poparcie izby wskutek opuszczenia koalicji rządowej przez członków jego własnego ugrupowania - Ludu Wolności. - Rozlanie kryzysu na Grecję to wynik złej polityki przywódców eurostrefy, którzy usiłują zatrzymać Grecję w strefie euro wbrew zasadom ekonomii. Postępowanie wbrew naturze rynku uruchomiło efekt domina - ocenia Jerzy Bielewicz, prezes Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". Wyjście z eurostrefy dwóch peryferyjnych krajów naraz - Włoch i Grecji - jest jego zdaniem o wiele bardziej prawdopodobne niż wyjście samej Grecji. - Eurostrefa nie będzie w stanie zatrzymać tych krajów, a przetrwanie samej strefy euro będzie zależeć od tego, czy uniesie finansowe konsekwencje wyjścia Włoch i Grecji - przewiduje finansista. Opuszczenie strefy euro przez te kraje wiązałoby się z przeliczeniem ich aktywów oraz zobowiązań dłużnych na rodzimą walutę, silnie zdewaluowaną wobec euro. Pozostałe kraje eurostrefy poniosłyby w takim wypadku gigantyczne straty - zarówno ich finanse publiczne, jak i Europejski Bank Centralny będący podstawą wspólnej waluty, banki komercyjne, fundusze emerytalne i inwestycyjne oraz zwykli obywatele, zmuszeni do ponoszenia kosztów finansowej katastrofy.

Małgorzata Goss


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
D 605
Kody do pilota Onkyo 605
605
604 605
605 Indywidualny program usprawniania
605 (10)
605
605
605
605
605
605 Michaels Leigh Wspolne noce wspolne dni
605
605
605
605
06.87.605
605
06 87 605 (3)

więcej podobnych podstron