Nasz Czachowski nasz kochany!
BOHATEROWIE POWSTANIA STYCZNIOWEGO
Barbara Wachowicz
Dionizy Czachowski (5 V 1810 - 6 XI 1863) - naczelnik województwa sandomierskiego. Zdjęcie z roku 1861, gdy był delegatem na pogrzeb Pięciu Poległych (FOT. ARCH.)
Ten las jest jeszcze dzisiaj bardzo piękny. Można spotkać tam sarny, łosie, a nawet czarne bociany. I można leśną drogą dotrzeć do jedynego chyba w Polsce miejsca, gdzie trwa drewniany krzyż, na którym zawisła tabliczka: „Mogiła Powstańców 1863 roku. Polegli w Grochowiskach 18 marca 1863 r.”. To na znak pamięci powstańczej w Grochowiskach na Kielecczyźnie, wsi utajonej w pięknej, leśnej przestrzeni, a położonej bardzo blisko Buska-Zdroju, sławnego uzdrowiska, do którego przybywają pacjenci z całej Polski, Europy i USA.
Moja pierwsza wyprawa do Grochowisk to było odkrycie na skraju wsi dużej, zadbanej mogiły z potężnym betonowym krzyżem, na którym widniał napis: „W 140. rocznicę Powstania Styczniowego i Bitwy na Grochowiskach, w której walczył Adam Chmielowski - późniejszy Św. Brat Albert. Bitwy i potyczki 1863 r. na Ziemi Pińczowskiej - Chroberz 17 III - Grochowiska - 18 III - Góry Pińczowskie 18 VI, 5 XI - Bugaj - 13 VIII - Pińczów 15 X”. Podpisano: „Mieszkańcy Ziemi Pińczowskiej. Marzec 2003”.
Miałam wielkie szczęście poznać fundatora krzyża - potomka bohatera spod Grochowisk, miłośnika historii i tradycji - kapitana Wacława Żelichowskiego. W białym dworku należącym do jego córki Barbary - znakomitej przewodniczki po Nadnidziańskim Parku Narodowym, i jej męża Witolda Kani - burmistrza miasta Pińczów, przeżywaliśmy wspaniałe wieczory pamięci. Czas powstańczo-styczniowy przenikał się w opowieściach pana Wacława z jego niezwykłym losem. Jako młodziutki uczeń przeżywał pierwsze boje legionistów komendanta Józefa Piłsudskiego w miejscowości Czarkowy, gdzie dziś możecie także zobaczyć przepiękny pomnik z orłem i mogiły tam poległych.
Opowiadał mi kapitan Żelichowski: - Niezapomniane lata szkoły w Kielcach, gdzie pedagodzy wpajali nam wiarę w zbliżającą się wolną, niepodległą Ojczyznę wyśnioną przez naszych dziadów, a wywalczoną przez moje pokolenie. Wychowywało mnie harcerstwo, prawdziwe przysposobienie do walki, a także wycieczki w świętokrzyskie lasy, gdzie odnajdywaliśmy ślady powstańczych biwaków. W lipcu 1920 roku znalazłem się w Kompanii Harcerskiej 14. Pułku Piechoty i przeszedłem szlak bojowy w wojnie z bolszewikami. Dziś już wymarło moje pokolenie. Ja mam 86 lat i dwie kule, żeby się poruszać i przynajmniej dawać świadectwo pamięci.
Na stole dworu w Grochowiskach wśród książek i bezcennych dokumentów z Powstania Styczniowego leżała karta powołania dla starszego strzelca Wacława Żelichowskiego: „I. Warszawski Batalion Obrony Narodowej”. Ze zmagań bojowych we wrześniu 1939 roku starszy strzelec wychodzi z Krzyżem Walecznych i Srebrnym Virtuti Militari. Po upadku Warszawy udaje mu się przedrzeć w swoje strony świętokrzyskie - do Buska-Zdroju. Natychmiast włącza się do działań konspiracji jako żołnierz Armii Krajowej. Po wojnie nie ustaje w owej szlachetnej walce o pamięć. Dzięki niestrudzonym, upartym staraniom udaje mu się wywalczyć i postawić własnym sumptem ten potężny betonowy krzyż, który w 110. rocznicę wybuchu powstania i bitwy pod Grochowiskami 18 marca 1973 roku poświęcił przyjaciel kapitana Żelichowskiego i towarzysz broni z AK - sławny ksiądz pułkownik Walenty Ślusarczyk z Nowej Słupi, którego ogromne zbiory z Powstania Styczniowego znajdują się obecnie w klasztorze w Wąchocku. Wsparty o swoje dwie kule kapitan Wacław Żelichowski ze swoją córką Basią zaprowadził nas pod ogromny szumiący dąb, któremu nadał imię „Dyzma” na cześć jednego z czołowych bohaterów bitwy pod Grochowiskami i dowódców Powstania Styczniowego - Dionizego Feliksa Czachowskiego, o którym do dzisiaj śpiewa się na ogniskach w Puszczy Jodłowej:
Kiedy zagrzmi trąbka nasza
- pocwałują konie.
Powiedzie nas nasz Czachowski - na ojczyste błonie!
„Na ołtarzu Ojczyzny”
„Jeden z najdzielniejszych wodzów powstańczych, który nigdy nie tracił zimnej krwi, nikomu nie dał się zbić z raz obranej drogi i nie szukał ocalenia za granicą” - oto ocena Czachowskiego, która wyszła spod pióra… rosyjskiego historyka Mikołaja Berga.
Urodził się Dionizy 5 kwietnia roku 1810 nieopodal Białobrzegów na ziemi radomskiej w skromnym szlacheckim dworze. Ciekawa jest parantela przyszłego bohatera z jego rówieśnikiem Fryderykiem Chopinem, który jesienią 1825 roku pisał, że w pensjonacie dla szlacheckich synów prowadzonym przez jego ojca „mamy nowego skubenta (czyli studenta) (…), a naszego siostrzeńca Juliusza Czachowskiego, który (…) na mnie wujcio Frycio wołając, śmiechem cały dom napełnia”. Otóż ów wesoły kuzynek naszego genialnego kompozytora był rodzonym bratankiem bohatera spod Grochowisk, matka Dionizego Czachowskiego to Joanna Krzyżanowska, matka Fryderyka Chopina to Justyna Krzyżanowska - bliskie kuzynki. Do dworu państwa Czachowskich docierały w epoce Powstania Listopadowego, jeśli nie piorunujące tony Etiudy Rewolucyjnej, to na pewno pieśń Fryderyka Chopina „Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne…”.
W roku 1831, gdy jeszcze płoną ognie Powstania Listopadowego, 21-letni Dionizy Czachowski żeni się z panną Eufenią Kaliszówną, z którą doczeka się siedmiorga dzieci. Niestety, przy porodzie ostatniej córki w roku 1849 umiera mu żona. Czachowski ma zaledwie lat 39 i jest wedle zachowanych relacji i portretów bardzo przystojnym mężczyzną. A jednak nie decyduje się na powtórny ożenek, co świadczy o jego żarliwej miłości do zmarłej żony.
W burzliwej epoce manifestacji przed Powstaniem Styczniowym do dworu Dionizego Czachowskiego w Sandomierskiem dociera odezwa z 27 września 1861 roku „Głos Narodu do Obywateli Ziemskich w Królestwie Polskiem”. Kopię tej odezwy udało nam się odnaleźć w zbiorach kościelnych świętokrzyskiego Bodzentyna. Odezwa ostrzega: „Czas bieży - świat na nas patrzy - wróg nie śpi i sieje kąkol niezgody, nieufności i zemsty. (…) Zanosimy prośbę do Was szanowni Obywatele, abyście przykładem wszystkich cnót obywatelskich innym torowali drogę, abyście raz na zawsze wyklęli zarazę kart, wina i wszelkich zbytków (…) nie wymodlimy bowiem Ojczyzny naszej modlitwą bez czynów, nie wyśpiewamy jej najświętszemi słowy, nie zdobędziemy jej kontuszami, ale pracą, jednością i najzupełniejszą obyczajów reformą. (…) Złóżcie na ołtarzu Ojczyzny i świętej sprawiedliwości ofiarę osobistych i materialnych interesów (…), a da nam Bóg rozum dobry, a przyjaźń ludzką, siłę woli i moc ramienia do odzyskania całej zjednoczonej niepodległej Polski. (…) Gdy czas nadejdzie, męstwem na polu bitwy będziemy niezwyciężeni! Bóg z nami! Niech żyje Polska!”.
Świadectwem, iż Dionizy Czachowski umiał zdobyć sobie „cnotami obywatelskimi” zaufanie i szacunek Sandomierzan, jest fakt, że został wybrany jako delegat województwa, by reprezentować je na uroczystym pogrzebie sławnych Pięciu Poległych. Gdy wybuchło Powstanie Styczniowe, 53-letni Czachowski staje w szeregach, a z nim obaj jego synowie Karol i Adolf, dwaj bratankowie Julian i Antoni. Zachowało się w pamiętnikach powstańczych wiele opisów wyglądu Dionizego. Wysoki, barczysty, bardzo przystojny, „wzrok miał ognisty i bystry”, włosy mocno osrebrzone już siwizną. Bitewny szlak prowadzi przez wiele pól Kielecczyzny. 11 lutego 1863 roku powstańcy stoczyli bój na Świętym Krzyżu. We wnikliwej, cennej biografii Dionizego Czachowskiego pióra Ryszarda Pietrzykowskiego (a wydanej przez Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej w znamiennym roku 1983, a więc w 120-lecie Powstania Styczniowego, gdy właśnie w Polsce trwał stan wojenny!) znajduje się opis jednego z żołnierzy batalionu Czachowskiego: „Zajęliśmy mury klasztorne i tam przyjęliśmy Moskali atakujących. Dionizy Czachowski okazał się dzielnym wodzem, na swoim gniadoszu był ciągle czynny i rozkazujący nam i ukazujący, gdzie i jak uderzać (…). Moskwa uciekła - zwycięzcy powrócili”.
Anna Borkiewicz-Celińska, córka generała, bohaterska łączniczka powstańcza Batalionu AK „Zośka”, po wojnie więziona, dziś wybitny historyk, ofiarowała mi opracowane przez siebie wspomnienia jednego z żołnierzy oddziałów walczących u boku Czachowskiego. Kronikarz nazywał się Jan Słowacki. Opowiada on, iż na Świętym Krzyżu, „korzystając z zapadającej mgły, kładliśmy czerwoną na mur konfederatkę, do której Moskale jak do celu palili, a tymczasem nasi wyborowi strzelcy brali ich na cel. Oblężeni w klasztorze otworzyli furtę klasztorną, do której strzelcy nasi przekradli się na ochotnika pod ogniem, zasilając garnizon klasztoru. Klasztorni zaś przekradali się do nas, zasilając amunicją”. Słowacki opowiada, jak „dzwonili zębami z głodu i chłodu”, ale klasztor przyszedł im z pomocą, przygotowując tak upragniony posiłek. Bitwa na Świętym Krzyżu była ogromnym sukcesem powstańców. Regularnej rosyjskiej armii przeciwstawił się młody debiutujący żołnierz. Całością dowodził Marian Langiewicz, występujący jako naczelnik wojskowy województwa sandomierskiego. Miał on za sobą chlubną walkę o wyzwolenie Włoch pod dowództwem legendarnego Garibaldiego. W odezwie z 18 lutego 1863 roku relacjonuje trasę swoich potyczek: „Towarzysze Broni! Wasza dzielność ocaliła miasto i zmusiła wroga do haniebnej ucieczki. Jesteście kilkanaście dni pod bronią, a odwaga Wasza, spokojność, karność, wesołość Wasza i trwoga Moskali nakazują mi sądzić, że jesteście osiwiałymi w boju żołnierzami. Jedlnia, Szydłowiec, Bodzentyn, Suchedniów, Wąchock, Święty Krzyż i Staszów w ciągu 27 dni okryły sławą Was obdartych, ogłodzonych, zziębniętych i strudzonych marszami i biwakami. Kraj, który ma takich żołnierzy, musi być wolnym i potężnym. Towarzysze Broni! Ojczyzna i historia Was nie zapomną!”.
W „Wiernej rzece” Stefana Żeromskiego jest dramatyczny opis bitwy o Małogoszcz 24 lutego, w której batalion Dionizego Czachowskiego odegrał ogromną rolę. Otoczeni przez przeważające siły nieprzyjaciela ocalili oddziały Langiewicza, umożliwiając im odwrót. Małogoszcz należała do najkrwawszych bitew w Powstaniu Styczniowym. Moskale dobijali wszystkich rannych. Pisze Żeromski: „Obdarci przez wojsko, roztrzęsieni na bagnetach - do ziemi przybici sztychem oficerskiej szpady, porozgniatani przez pędzące koła armat…”.
Antoni Jeziorański, jeden z czołowych dowódców walczących w powstaniu, pisze: „Bił się Czachowski, nie uważając na to, co się naokoło niego działo. Z dubeltówką w ręku, idąc naprzód, zagrzewał pułk swój przykładem”. Udało mu się ocalić większość swoich dzielnych strzelców. Po tej bitwie, jak pisze Jeziorański, chciał Czachowski przebić się w lasy świętokrzyskie, „w których była mu dobrze znaną każda drożyna, gdzie nie raz za sarną lub zającem cały dzień uganiał”. Te lasy jeszcze w przyszłości chronić go będą.
„Nasz ukochany ojciec”
18 marca roku 1863 widzimy Czachowskiego w pochodzie ku Grochowiskom. Po straszliwej nocy w zimnym, marcowym wichrze, głodni i przeraźliwie zmarznięci dotarli do lasów w Grochowiskach. Ze wszystkich stron szły kolumny moskiewskie, osaczając wyczerpanych powstańców. Historycy uważają, że jednak mimo zdecydowanej przewagi wroga bitwa nie stała się tak straszliwą hekatombą jak Małogoszcz. Miała natomiast dramatyczny epilog, ponieważ Marian Langiewicz postanowił opuścić swoje wojsko. „Ojczyzna i historia” zapomniały mu tę dezercję i jak Polska długa i szeroka, od Szczecina do Bodzentyna, spotkacie ulice Langiewicza. 19 marca 1863 roku wydał rozkaz dzienny, w którym czytamy: „Opuszczam obóz, nie żegnając się z Wami, gdyż zamiar mój, aby był spełniony, wymaga tajemnicy. Dlatego nie wolno mi jest wypowiedzieć, jaką drogą i dokąd zmierzam (…). Towarzysze Broni! Wobec Boga i Was złożyłem przysięgę, iż walczyć będę do ostatniego tchnienia: przysięgi tej nie złamałem i nie złamię.
W imię więc Boga i Ojczyzny walczyć będziemy dalej, dopóki nie wywalczymy wolności i niepodległości Ojczyzny”.
Po przekroczeniu granicy Austrii Langiewicz został natychmiast aresztowany i tak zakończyła się jego walka o niepodległość Ojczyzny. Jeden z czołowych kapelanów powstańczych ksiądz Serafin Szulc pisze: „Czachowski został odcięty z jednym Batalionem i udał się w Świętokrzyskie Góry, jemu się cześć należy, że ze znacznego oddziału Langiewiczowskiego przynajmniej część uratowaną została od zmarnienia. Oręż polski odniósł tu zupełne zwycięstwo”. Tenże sam kapelan pisze: „Wojsko wyjazdem Langiewicza do najwyższego stopnia oburzone było: krzyczano, że zdradził, że wszystko przepadło, i ten nieszczęśliwy wyjazd był powodem, że ten zawiązek armii zniknął (…). Powstanie Sandomierskie, które po upadku dyktatury Langiewicza prawie zupełnie przygasło, staraniem Czachowskiego znowuż się dźwignęło i od Wielkiejnocy aż do 30 czerwca wzmagało się ciągle w siły i rosło (…). Czachowski dalej prowadził wojnę, obozu nie odstępował na chwilę. Czasami proszony bywał przez szlachtę na obiady do dworu, ale nigdy zaprosin nie przyjął (…), chłopi go kochali i nazywali 'nasz ukochany ojciec'”. Wszyscy pamiętnikarze są zgodni co do tego, że Dionizy Czachowski uratował losy powstańczego oddziału po bitwie grochowiskiej. Władysław Zapałowski, pseudonim „Płomień”, jeden z kronikarzy powstania, pisze, że stary zagończyk brawurowo przedarł się niedostrzeżony przez wroga w tak dobrze mu znane lasy świętokrzyskie, gdzie „miał czas dać możność odpocząć swym zmordowanym żołnierzom, zorganizować oddział, broń naprawić i okryć prawie nagich swych podkomendnych. Trzeba było widzieć oddział, gdy dostał się w świętokrzyskie strony. Sam Czachowski obdarty, opalony, usmolony, a żołnierze istne duchy z dantejskiego piekła, brudni, w łachmanach, boso, pokaleczeni, z przyschniętą krwią na twarzy”.
Mamy wiele relacji o tym, jak Czachowski konsekwentnie towarzyszył swoim podkomendnym we wszystkich trudach dramatycznej wojaczki, sypiał na gołej ziemi oparty o swe siodło. Syn rolnika z Bodzentynia Antoni Drążkiewicz, autor „Wspomnień Czachowczyka”, opisuje: „Ujrzeliśmy Czachowskiego siedzącego na kłodzie, w swym sławnym krótkim kożuszku baranim, juchtowych butach i czarnej konfederatce. Przez ramię i piersi miał przewieszoną szeroką amarantową na białym tle szarfę, przy boku kawaleryjski pałasz. Na plecach spoczywała u niego dubeltówka wyborna. Na smyczy przez szyję, ze sznurów zielonych zrobionej, wisiały w futerałach przyczepionych do szerokiego pasa rzemiennego z wielką klamrą na przodzie, na której widniał Orzeł Biały, dwa rewolwery. Zza cholewy prawego buta wyglądała rękojeść schowanej tam sławnej nahajki”. Tą nahajką Czachowski porywczy niejednokrotnie potrafił złoić jakichś chciwych panków - szlachciców zasobnych, którzy skąpili jadła wycieńczonym powstańcom.
Był prawdziwym mistrzem walki partyzanckiej. W kwietniu potrafił zorganizować wielką demonstrację swego oddziału, prowadząc go brawurowo i sprytnie nieopodal Radomia. Dysponował już wówczas imponującą siłą ponad półtora tysiąca żołnierzy. Godzi się też powiedzieć, że unikał potyczek we wsiach i miasteczkach, żeby nie ściągać zemsty moskiewskiej na ich mieszkańcach. Wielkim zwycięstwem Czachowskiego stała się bitwa pod Stefankowem, którą stoczył w kwietniu 1863 roku. Udało mu się rozbić potężny oddział świetnie uzbrojonych żołnierzy moskiewskich. Rząd Narodowy mianował go naczelnikiem województwa sandomierskiego i wydał rozkaz 3 lipca 1863 roku. „Czujemy się w obowiązku oświadczyć w imieniu Ojczyzny i Narodu, którego wolę najwyższą wypadło nam reprezentować, że spomiędzy wielu, bohatersko pasujących się z wrogiem, Wy i oddział Wasz potrafiliście się wyróżnić ilością stoczonych potyczek, nieustraszonym męstwem i wytrwałością. Oświadczamy Wam, Pułkowniku, i żołnierzom Waszego oddziału, żeście się dobrze zasłużyli Ojczyźnie”.
We „Wspomnieniach Czachowczyka” widzimy ich, jak idą drogami kieleckiej ziemi w upalne lato „znużeni, paleni pragnieniem, po szpilkach, gałęziach i cierniach”, widzimy ich, jak zimą brną „przy mroźnym wichrze szronem okrytą i lodem ziemią”.
Miał się ku końcowi rok sławny 1863. W październiku Romuald Traugutt zatwierdza Czachowskiemu stopień. Zapałowski „Płomień” jest świadkiem, jak po krwawej potyczce pod Klimontowem nieugięty „siwy starzec z wąsem zawiesistym” prosi księdza, który zawsze święcił kosy przed bitwą: 'Błogosław, błogosław naszą garstkę'”.
„Noc ciemna, bezgwiezdna, cisza dokoła - a tylko świeca oświetla ten ponury, a dziwny obraz - pisze „Płomień”. Zdawało się, że nawet konie zatrzymały oddech. Ścisnęliśmy po raz ostatni dłoń Czachowskiego, żegnając słowami - Do miłego i prędkiego zobaczenia! Nie przypuszczaliśmy wtedy, że to 'do widzenia' będzie na innym świecie”. Wkrótce po Dniu Zadusznym, 6 listopada roku 1863, Dionizy Czachowski znajduje się ze swoim niewielkim już oddziałkiem na północno-zachodnim krańcu ziemi kieleckiej w okolicach Jawora Soleckiego. Tam miał przyjść kres starego dowódcy, o czym do dziś mówi pieśń gminna:
Nasz Czachowski, nasz kochany
Pod Jaworem zarąbany…
Oparty o pień gruszy polnej, siekąc młyńcem szabli i strzelając, zarazem bronił się zaciekle. Gdy zabito pod nim konia, któryś z młodych powstańców podbiegł, by go ratować, ale Czachowski zawołał: „Już na mnie czas. Wy się ratujcie!”. Opis jego śmierci posłużył Żeromskiemu do wstrząsającej sceny, gdy ginie nad wierną rzeką Hubert Olbromski broniący się „jak osaczony tygrys”. Tak właśnie Moskale rozsiekali Czachowskiego, gdy upadł i ostatnia kropla jego krwi wsiąkała w ziemię - jeszcze go cięli szablami. Jego porąbane ciało rzucone na wóz obwozili po wioskach i ulicach Radomia z szyderczymi okrzykami: „Oto wasz Czachowski - król polski!”. Przypomina to dokładnie scenę, jak Niemcy obwożą tymi samymi świętokrzyskimi drogami ciało majora Hubala Dobrzańskiego. Moskale nakazali pogrzebać Czachowskiego nocą na wsi pod eskortą kozaków i nie wolno było na mogile postawić nawet krzyża. W wolnej Polsce w roku 1937 prochy jednego z najsławniejszych dowódców Powstania Styczniowego złożono uroczyście w Radomiu, w mauzoleum przy kościele Ojców Bernardynów. Niemcy zniszczyli pomnik. Odbudowano go w setną rocznicę chwili, gdy Dionizy Czachowski wyruszał w bój.