My som stond Jestem Ślązakiem, nie Polakiem. Nic Polsce nie przyrzekałem. To słowa Jerzego Gorzelika, lidera Ruchu Autonomii Śląska. Czy są zapowiedzią deklaracji niepodległości?Do niedawna na obrzeżach polityki, od ubiegłego tygodnia regionalny koalicjant PO i PSL. Po raz pierwszy w swojej 20-letniej historii Ruch Autonomii Śląska wprowadził 3 radnych do sejmiku województwa. Koalicja z oskarżanym o tendencje separatystyczne ruchem wywołała zmieszanie nawet wśród niektórych polityków Platformy. Jerzy Buzek, przewodniczący Parlamentu Europejskiego, zawsze podkreślający więzi łączące go ze Śląskiem, nie krył swojego sprzeciwu wobec tego projektu. Ostro zareagował bezpartyjny Ludwik Dorn, który w specjalnym liście do premiera Tuska napisał, że RAŚ „jest formacją otwarcie kwestionującą konstytucyjną zasadę unitarnego charakteru Rzeczypospolitej”, a Jerzy Gorzelik jawnie deklaruje „lekceważenie i pogardę” dla narodu polskiego. Jakie są prawdziwe cele budzącego tyle emocji Ruchu? Czy autonomia i separacja oznaczają to samo? Czy rzeczywiście istnieje naród śląski? I o czym myślał dr Jerzy Gorzelik, gdy wypowiadał słowa przysięgi na radnego sejmiku województwa: „Uroczyście ślubuję rzetelnie i sumiennie wykonywać obowiązki wobec Narodu Polskiego, strzec suwerenności i interesów Państwa Polskiego, czynić wszystko dla pomyślności Ojczyzny, wspólnoty samorządowej województwa i dobra obywateli, przestrzegać Konstytucji i innych praw Rzeczypospolitej Polskiej”?
Pod lupą UOP Organizacja powstała w 1990 roku. Cel: odtworzenie przedwojennej autonomii Górnego Śląska, z własnym parlamentem, rządem i skarbem. Zajmuje się promocją śląskiej kultury, organizuje Marsze Autonomii, przypomina o skomplikowanej historii regionu. Na tym ostatnim polu dopuszcza się jednak wywołujących oburzenie interpretacji, jak na przykład twierdzenie, że germanizacja Śląska była tylko obroną przed polskim nacjonalizmem, który także przyczynił się do wybuchu II wojny światowej. W wydawanej przez Ruch „Jaskółce Śląskiej” ukazują się teksty nawołujące wprost do ogłoszenia niepodległości Śląska. W 2000 roku Urząd Ochrony Państwa w specjalnym raporcie stwierdza, że RAŚ może stanowić potencjalne zagrożenie dla interesów Polski. Część działaczy zakłada w 1996 roku Związek Ludności Narodowości Śląskiej. Na jej czele stoi początkowo Jerzy Gorzelik, później Andrzej Roczniok. Ten drugi, w czasie ataku Rosji na Gruzję, zasłynie listem do premiera Tuska, by rząd uznał niepodległość Osetii Płd. i Abchazji (od tego zdystansuje się Gorzelik) oraz prośbą do UNESCO, by nie przychylał się do żądania Polski, domagającej się używania nazwy „niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i zagłady”. Sam używa określenia „polskie obozy koncentracyjne”, ze względu na zamordowanych w nich Ślązaków po II wojnie światowej. Oba środowiska protestują, gdy PZPN zabrania kibicom używania na stadionu transparentów z niemieckim napisem Oberschlesien (Górny Śląsk).
Odcienie lojalności Przed polskimi sądami, a następnie przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu Związek przegrywa walkę o rejestrację: przede wszystkim z powodu samookreślenia się jako „stowarzyszenie śląskiej mniejszości narodowej”. Polskie sądy uznają, że narusza to równość wobec prawa, bo uznanie Związku za reprezentację mniejszości narodowej zwolniłoby go z wymogu 5-proc. progu wyborczego. A – zdaniem sądu – naród śląski nie istnieje (tzn. jego status nie jest prawnie uregulowany). Strasburg przyznał rację polskim sądom, choć nie zajął się rozstrzyganiem pytania o istnienie narodu śląskiego. Członkowie ZLNŚ uważają, że sądy dopuściły się dyskryminacji. To z tego powodu Jerzy Gorzelik wypowiedział słynne już słowa: „Państwo zwane Rzeczpospolita Polska, którego jestem obywatelem, odmówiło mi i moim kolegom prawa do samookreślenia i dlatego nie czuję się zobowiązany
do lojalności wobec tego państwa”. Czy dziś podtrzymuje tę deklarację? – Płacę podatki, nie szpieguję dla obcego mocarstwa, więc czuję się lojalnym obywatelem. Ale każdy ma prawo do obywatelskiego nieposłuszeństwa, gdy państwo ingeruje w jego tożsamość – oświadcza. Rozmawiamy krótko po podpisaniu przez RAŚ umowy koalicyjnej z PO i PSL. – Można być lojalnym, nie czując się do tego zobowiązanym – dodaje. Dwa dni później w Katowicach złoży jednak przysięgę lojalności wobec Rzeczypospolitej. Gorzelik podtrzymuje również swoją deklarację narodową: – W nadchodzącym spisie powszechnym ponownie zadeklaruję narodowość śląską.
My, naród? Nie jest sam. W 2002 roku w czasie spisu powszechnego narodowość śląską zadeklarowało 173 tys. mieszkańców województwa śląskiego. Gorzelik swoją pretensję do państwa uzasadnia tym, że nie uznało tych deklaracji. – Po co zadaje się pytanie o narodowość? Żeby usłyszeć odpowiedź zgodną z oczekiwaniami biurokratów? W oficjalnych publikacjach dotyczących spisu w ogóle nie podawano opcji śląskiej – mówi Gorzelik, na co dzień wykładowca historii sztuki na Uniwersytecie Śląskim. Jego dziadek ze strony matki, Zdzisław Hierowski, znany pisarz, pochodził… z Przemyśla. Później przyjechał na Śląsk, gdzie tworzył m.in. środowisko literackie. Co więcej, zasłynął również jako polski nacjonalista i lider Obozu Narodowo-Radykalnego, który zwalczał m.in. tendencje autonomiczne.
Natomiast dziadek ze strony ojca był już Ślązakiem. Z tego powodu przeciwnicy Gorzelika mówią, że żaden z niego hanys (rdzenny mieszkaniec Śląska), tylko krojcok (mieszaniec). Sam zainteresowany, broniąc się, przedstawia jednocześnie prawidłową, jego zdaniem, definicję narodowości. – Cóż to jest krojcok: czy to jest jakiś stan świadomości? To tylko określa jego pochodzenie. A narodowość wynika z przekonań jednostki. Urzędnik nie może tego kwestionować, np. badając krew, znajomość języka itd. To w XX wieku było tak, że Niemcy żydowskiego pochodzenia nagle dowiedzieli się, że nie są Niemcami – przekonuje Gorzelik.
Sojusz separatystów Piotr Spyra, b. członek zarządu województwa śląskiego, teraz ponownie wybrany na radnego sejmiku, jest głównym na Śląsku przeciwnikiem idei Gorzelika. Ruch Obywatelski „Polski Śląsk”, któremu przewodniczy, to jego odpowiedź na RAŚ. Celem jest podkreślanie polskości Śląska. Nie do końca wierzy też w intencje swoich oponentów. – Jurek Gorzelik nie krył w pierwszych wywiadach, że jego pierwotnym celem politycznym jest wejście do Sejmu przy wykorzystaniu braku progu dla mniejszości narodowej. I to była gra polityczna „narodem śląskim”. Uważam, że dla środowiska rządzącego obecnie RAŚ autonomia jest celem wtórnym i traktowanym tylko i wyłącznie jako narzędzie – mówi GN P. Spyra. Wypomina też Gorzelikowi przynależność RAŚ do Wolnego Sojuszu Europejskiego, które zrzesza ugrupowania separatystyczne i skrajnie lewicowe w Europie, a w Parlamencie Europejskim tworzy z Zielonymi jedną z grup parlamentarnych. Do WSE należą m.in. separatyści baskijscy, szkoccy i alzaccy. – Wprawdzie Ruchu Autonomii Śląska nie można nazwać wprost ruchem separatystycznym, ale znaczną część Sojuszu już tak. WSE ma najbardziej skrajne w Unii stanowisko w kwestii demontażu państw narodowych i oficjalnie wyznaje koncepcję Europy 100 flag, która będzie państwem federacyjnym stu kilkudziesięciu podmiotów regionalnych. W pewnych kręgach UE Śląsk może zacząć być kojarzony z separatyzmem – ostrzega Spyra.
Mniej Warszawy Gorzelik zapewnia, że RAŚ z separatyzmem nie ma nic wspólnego. – Separacja nie wchodzi w grę. Ona jest możliwa tylko wtedy, gdy jest na nią powszechna zgoda. Stawiamy natomiast na autonomię – podkreśla w rozmowie z GN. Na zarzut, że przed wojną był zupełnie inny kontekst utworzenia autonomii dla Górnego Śląska (chodziło o pozyskanie Ślązaków w głosowaniu za przynależnością do Polski), odpowiada pewnie: – Teraz kontekst jest zdecydowanie lepszy niż przed wojną. Wtedy autonomia uchodziła za przywilej. Natomiast w drugiej połowie XX wieku zaczęła być postrzegana jako prawo regionów, forma decentralizacji. Nie jeden silny ośrodek władzy, ale ośrodki odpowiednio rozproszone. W scenariuszu separatystycznym nie mamy do czynienia z podziałem władzy, bo władza dalej jest skoncentrowana, tylko że w innym miejscu. W małym państwie też może istnieć duży rząd, który jest dla obywateli niebezpieczny. A w bardzo dużym państwie ten rząd wcale nie musi być duży, bo może być ograniczony przez federalizm czy poprzez autonomię. Oznaczałoby to, że środki wypracowane w regionie są w większej części w tym regionie inwestowane, a polityka regionalna wypracowywana jest na miejscu, a nie w Warszawie – mówi z przekonaniem Gorzelik. – To można zrobić tylko w autonomii. Władze regionalne mogą wtedy stanowić prawo w randze ustawy. Tylko w autonomii możemy mieć własny skarb, do którego spływają podatki z naszego terenu, z którego określona ściśle część jest odprowadzana do budżetu centralnego. W tej wersji samorządności, która funkcjonuje w Polsce, to nie jest możliwe – dodaje. Piotr Spyra zgadza się z Gorzelikiem co do jednego: reforma samorządowa w Polsce zatrzymała się w pół kroku, dlatego pogłębiona decentralizacja byłaby wskazana. Pozytywnie ocenia też przedwojenną autonomię Śląska. – – Uważam jednak, że w obecnych warunkach autonomia jest postulatem anachronicznym. Musielibyśmy dokonać kolejnej rewolucji ustrojowej. Pewien system dopiero się kształtuje, myślenie o samorządzie wojewódzkim jest w powijakach. Być może za 20, 30 lat, kiedy obecna reforma utrwali się, będzie można wrócić do tematu. Dzisiaj byłoby to stawianiem się w opozycji do całej Polski – uważa Spyra. Profesor Marek Szczepański, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego, również jest zwolennikiem większej samodzielności, ale dla wszystkich regionów Polski. – Debata nie powinna dotyczyć tylko Śląska. Byłbym przeciwny tworzeniu jakichś precedensowych ustaw autonomicznych – mówi GN. – Nie można stawiać reszty kraju w opozycji do jednego regionu. Ja bym się bardzo bał takiej wyjątkowości – dodaje. Piotr Spyra: – RAŚ uważa, że skoro mamy swoje tradycje, jesteśmy inni, to musimy mieć autonomię. A tymczasem mieszkańcy Pszczyny, z której pochodzę, żyją sobie swoim rytmem, chcą być dumni z tego, że są Ślązakami, natomiast dla nich nie jest problemem to, że nie mają autonomii. Oni chcą żyć w normalnym państwie – mówi.
Po naszymu Spyra uważa, że obecne skupienie się RAŚ na spawach autonomii, to wynik przegranej batalii o uznanie narodowości śląskiej. Jest przekonany, że gdyby udało im się wywalczyć autonomię, to wróciliby do sprawy narodowości. – Najgorsze jest to, że nawet w mediach używano sformułowania „Ślązacy przegrali w Strasburgu”. Przepraszam, ja też jestem Ślązakiem i niczego nie przegrałem. RAŚ to nie jest cały Śląsk – zaznacza. Czy walka o uznanie „narodowości śląskiej” skazana jest na porażkę? Prof. Szczepański woli mówić raczej o silnej grupie etnicznej niż o narodzie. – Ta grupa zasłużyła nawet na swój język regionalny, być może posiada pewne elementy narodowości, ale pojęcie „naród śląski” to jednak za duże słowa. Nie bardzo wiem, co ono miałoby oznaczać. Śląsk historycznie rozciągał się od dzisiejszego Görlitz w Niemczech do Opawy i Czeskiego Cieszyna. Jak opisać ten naród, skoro dzisiaj są to wymieszane, zupełnie już inne społeczności lokalne i regionalne? – pyta retorycznie socjolog z UŚ. – Naród ma skodyfikowany język, i to taki, którym można wyrazić zarówno życie codzienne, jak i wykładać teorię zmian społecznych na socjologii. Ja rozumiem deklaracje tych 173 tys., ale to za mało, by mówić o w pełni wykształconym narodzie. Naturalną rzeczą jest, że naród szuka państwa lub jakiejś jednostki politycznej, w obrębie której mógłby funkcjonować – dodaje. A to by oznaczało, że uznanie narodu śląskiego w naturalny sposób prowadziłoby jednak do separacji. – Ja się z taką definicją narodu nie zgadzam – protestuje dr Gorzelik. – Amerykanie na przykład stanowią naród polityczny obywateli, nie naród etniczny. Naród polityczny oznacza uznanie różnorodności językowej – dodaje. W Polsce jest etniczne rozumienie narodu, z którym ja się nie zgadzam. To narzucanie wzorca, że prawdziwy Polak utożsamia się z historią Kongresówki i Galicji. A przecież dla części obywateli jest to obce. Żyjemy w państwie, gdzie ktoś, kto miał dziadka w Wehrmachcie, jest piętnowany jako ktoś gorszy. Nawet jeśli w konstytucji mamy zapis, że naród jest wspólnotą obywateli, to polityka kulturalna i historyczna państwa to pojęcie narodu zawęża. Ja nie neguję swojej przynależności do wspólnoty obywatelskiej. Natomiast moja tożsamość jest tożsamością śląską, ja mam inną wrażliwość historyczną niż Polacy z Warszawy czy Krakowa, bez względu na to, skąd pochodził jeden z moich dziadków. Na Górnym Śląsku przez długi czas, nawet jeśli było się Niemcem czy Polakiem, na pierwszym miejscu było się Ślązakiem. Ojczyzna prywatna była ważniejsza niż ta ideologiczna – dodaje lider RAŚ.
Skrzaty nie istnieją? – Zgoda, na Śląsku zawsze tak było, że wielu nie chciało się czuć ani Niemcami, ani Polakami – przyznaje Piotr Spyra. – Tożsamość śląska była silniejsza. To zresztą bardzo charakterystyczna cecha dla ziem przygranicznych między różnymi państwami, gdzie ludzie unikają określenia, nie chcą się identyfikować z żadnymi narodami. Ale to nie jest wystarczające, żeby na tej bazie budować naród. Bawaria, która jest bardzo niemieckim landem, po I wojnie światowej, w czasie kryzysu niemieckości państwa, przechodziła silne nastroje separatystyczne, bo Bawarczycy nie chcieli identyfikować się z Niemcami. Chcieli mieć odrębne państwo. Nie jest to więc aż tak rzadkie zjawisko. Prof. Franciszek Marek powiedział kiedyś, że Śląsk zawsze był dla ludzi taką ucieczką od angażowania się w spory narodowe czy polityczne. To był azyl, że jo jest hanys, niech się te Poloki z Niemcami biją, a my som u siebie, my som stond. Natomiast katastrofalna dla śląskości będzie sytuacja, kiedy z tej ucieczki – my nie jesteśmy ani ci, ani ci – zrobi się sztandar polityczny. Bo to już nie jest ucieczka, tylko zmuszanie Ślązaków, którzy przez pokolenia uciekali od wyborów politycznych, do dokonania takiego wyboru – twierdzi Spyra. Prof. Szczepański próbuje pogodzić oba punkty widzenia. Jego zdaniem, nie ma nic zdrożnego w tym, że ktoś określa siebie jako Ślązaka, ale już nie jako Polaka. – To naturalne na każdym pograniczu – zauważa. Zwiedziłem chyba wszystkie pogranicza w Europie i na każdym z nich ludzie mówią: ja jestem stąd. Bez odniesień narodowych. Mogą być też deklaracje podwójnej, a nawet potrójnej tożsamości. Ks. Emil Szramek przed laty porównał Ślązaka do gruszy granicznej, która rodzi na obie strony – dodaje Szczepański. Problem, czy naród śląski istnieje, czy nie, dobrze oddaje anegdota z nieco innej bajki. Edward Gierek przyjechał do Teofila Ociepki, śląskiego malarza ludowego. Pochwalił obrazy, ale zapytał, skąd się wzięły na nich skrzaty. Przecież nie istnieją. Na to Ociepka: „Zgadza się, towarzyszu sekretarzu, skrzaty nie istnieją. Ale jak nazywać te maluśkie z brodami, w czerwonych czapkach, co kręcą się po izbie?”. Na koniec – żeby bardziej skomplikować – scenka z 11 listopada tego roku. Jedna z tradycyjnych śląskich miejscowości, gdzie wszyscy mówią o sobie: „my som stond”. Na jednym z domów dumnie powiewa flaga polska. – No co się dziwicie – pyta gospodarz – przeca my som Poloki, nie? Jacek Dziedzina
Renta opóźnienia Prawo bicia własnej monety od dawien dawna było jednym z najważniejszych atrybutów suwerenności. Tymczasem gdy chwieje się wspólna waluta europejska, prezydent RP składa projekt zmian w Konstytucji, które gdyby weszły w życie, umożliwiłyby wprowadzenie w Polsce euro oraz całkowite podporządkowanie polityki pieniężnej i życia gospodarczego unijnej centrali. Ponadto rząd nawet nie przedstawił, jak sobie wyobraża dojście do euro, i od wielu miesięcy ukrywa przed opinią publiczną katastrofalny stan finansów publicznych. Innymi słowy, konstytucyjne władze RP działają tak, jakby proponowały Polakom skok z samolotu z wypchanymi plecakami, w których nie wiadomo, czy znajdują się spadochrony. Kilka dni temu w jednej z najważniejszych francuskich gazet opublikowano artykuł, z którego wynika, że nie ma dobrego scenariusza dla przyszłości wspólnej europejskiej waluty. Kryzys w strefie euro zwiększa presję na wycofanie się z projektu euro. Grecja czy Irlandia, w których już nastąpiło załamanie budżetowe, gdyby wyszły ze strefy euro, by poprzez własną politykę pieniężną ratować swoje gospodarki, spowodowałyby „panikę bankową”. Poza tym wiele banków europejskich posiada obligacje greckie czy irlandzkie, co tylko zwiększyłoby chaos na rynkach finansowych. W drugim scenariuszu, strefę euro opuszcza najsilniejszy kraj Eurogrupy – Niemcy, co oznaczałoby wyrzucenie za burtę na pełnym morzu z szalupy ratunkowej pozostałych partnerów z Eurolandu. I jest trzeci scenariusz, określony jako „apokaliptyczny”. Polega on na rozpadzie unii walutowej i każde z państw Eurolandu na nowo przyjęłoby swoją narodową walutę, co oznaczałoby gigantyczną recesję i wzrost bezrobocia. [Dlaczego? - admin]
Innymi słowy, z euro jest bardzo źle, bez euro będzie tylko jeszcze gorzej [I znów: dlaczego bez euro ma być "jeszcze gorzej"? - admin]. Po 10 latach gołym okiem widać efekty utopijnej ideologii oderwanej od zdrowej ekonomii. Wprowadzenie wspólnej waluty – które nie mogło się zakończyć sukcesem ze względu na zróżnicowanie gospodarcze krajów członkowskich – zamiast wzmocnić UE na globalnej scenie, przyspiesza jedynie rozpad europejskiego projektu. Dziś eurokraci i euronacjonaliści, którzy myśleli, że uda im się łatwo przechwycić kontrolę nad całym kontynentem, podrzucają w ręku gorący kartofel i zastanawiają się, co dalej. Na razie w interesie i pod dyktando Niemiec, manipulując prawem europejskim, zgodzili się zmienić traktat lizboński, by umożliwić ratunek dla krajów-bankrutów ze strefy wspólnej waluty. Przy czym brytyjski premier zażądał gwarancji, że jego kraj nigdy w przyszłości nie będzie zmuszony do okazywania pomocy, a Donald Tusk entuzjastycznie zadeklarował, że Polska chętnie włączy się w ratowanie euro.
Platforma Obywatelska, proponując zmiany w Konstytucji, działa jak biedak, który wybiera się na przyjęcie, gdy już wszystko zostało zjedzone i uczestnicy uczty w pośpiechu odchodzą od pustych stołów. Zapewne plan rządowych propagandzistów polega na tym, żeby euro istniało tylko w Polsce, bo „ciemny lud i tak wszytko kupi”. Dlaczego Polska ma być tym ostatnim, który gasi światło? Przecież ze słabości można uczynić siłę, lecz to wymaga reorientacji podejścia do rozwoju, by nie tylko nadrobić dystans, ale również wykorzystać „rentę opóźnienia”. Polega to na ominięciu tych etapów, które w krajach rozwiniętych się nie sprawdziły, i od razu wskoczyć w pełni sprawdzone rozwiązania. Taka strategia wymaga jednak odpowiedniej wyobraźni i odwagi oraz mądrych i odpowiedzialnych polityków, a nie nieudolnych imitatorów wątpliwych projektów. Gdy w Sejmie debatowano nad zmianami w Konstytucji, w „New York Timesie” ukazał się artykuł, z którego wynika, że pozostanie poza strefą euro działa na korzyść polskiej gospodarki. Według amerykańskiego dziennika, płynny kurs złotówki, który spadł w stosunku do euro o 18 proc. od początku 2009 r., zadziałał jak zawór bezpieczeństwa, przyczyniając się do konkurencyjności polskich produktów na rynku światowym, osłaniając polską gospodarkę przed recesją. Najpierw trzeba myśleć, a później działać. Tymczasem obecna ekipa rządząca wydaje się postępować odwrotnie. [Niech p. Jackowski nie myśli, że z głupoty i nieudolności. Bo chodzi o świadome działanie na rzecz zniszczenia Polski, jakie to zadanie otrzymało kierownictwo PO od zagranicznych przełożonych - admin] Jan Maria Jackowski
Polska przegrała w Brukseli – pierwsze skutki Traktatu Lizbońskiego Kolejne echa żydowskiej hucpy handlu powietrzem p.t. „ocieplenie klimatyczne” – admin Zła wiadomość dla polskiego przemysłu – unijny Komitet Rady UE ds. środowiska zdecydował, że tzw. paliwem referencyjnym określającym ilość uprawnień do emisji CO2 dla firm będzie gaz – pisze Rafał Zasuń na stronach biznesowych portalu gazeta.pl Środowe obrady Komitetu były burzliwe. Polska nie zdołała zebrać mniejszości blokującej, choć przez chwilę wydawało się, że to się uda. Nie poparła nas jednak większość pozostałych krajów z Europy Środkowej. Jest to skutek nowych zasad podejmowania decyzji w UE wprowadzonych Traktatem Lizbońskim. Wcześniej wystarczyło weto jednego państwa członkowskiego. Zgodnie z europejskim systemem handlu emisjami gazów cieplarnianych w okresie 2013-20 (EU ETS III) przemysł i ciepłownictwo będą miały prawo do pewnej liczby bezpłatnych uprawnień do emisji CO2. Wyznaczane będą na podstawie specjalnych wskaźników. Firmy, które się w nich zmieszczą, dostaną uprawnienia za darmo, firmy, które norm nie spełnią, będą musiały uprawnienia dokupić. Komisja Europejska proponowała, aby wskaźnikiem była emisja CO2 przy wykorzystaniu gazu. Polska proponowała, by wskaźniki opracowywać odrębnie dla każdego paliwa. Chodziło o to, by węgiel, który przy spalaniu emituje aż dwa razy więcej CO2 niż gaz, nie był z góry skazany na porażkę. Ale Komitet nie zgodził się na tę propozycję. Bardzo aktywnie walczył przeciw gazowemu wskaźnikowi amerykański koncern International Paper, który ma wielką fabrykę w Kwidzynie. Ale nie poparła go ani europejska organizacja przemysły papierniczego CEPI, ani największa organizacja firm w UE – Business Europe. – Firma zostanie ukarana ogromnymi obciążeniami tylko dlatego, że zainwestowała 800 mln dol. w Polsce, w której dominującym paliwem jest węgiel kamienny – napisał nam Marek Krzykowski, prezes kwidzyńskiej spółki, która będzie musiała dokupić od 2013 r. 677 tys. ton dwutlenku węgla rocznie. Licząc po 30 euro, wychodzi ponad 20 mln euro rocznie. Zaś przejście na gaz wymaga inwestycji rzędu 170 mln zł. – Uważamy, że to swoisty podatek od tego, że zdecydowaliśmy się prowadzić działalność w Polsce – żali się Krzykowski. Polsce udało się za to ugrać ulgowe traktowanie naszego ciepłownictwa. Także przemysł chemiczny, cementownie oraz huty aluminium będą na razie “wyjęte” spod programu. Dyrektywa trafi teraz do Parlamentu Europejskiego i do unijnych ministrów. Ale jest mało prawdopodobne, aby coś się zmieniło, bo według informacji “Gazety” opinia prawna wydana przez Komisję jest jednoznaczna – tylko wskaźnik “gazowy” posłuży wyznaczonym przez UE celom. Polska czeka także na wytyczne w sprawie zasad przydziału CO2 dla elektrowni. Dopóki nie zostaną wydane, raczej nie ruszy budowa nowych siłowni, bez których za kilka lat będziemy mieli deficyt prądu. Za: gazeta.pl
http://mercurius.myslpolska.pl/2010/12/polska-przegrala-w-brukseli-pierwsze-skutki-traktatu-lizbonskiego/
O kolejach, rozpadzie cywilizacji i kostkach domina Kolej, która istnieje w takiej formie jaką ją znamy od ponad 150 lat, była wynalazkiem (a raczej kompilacją szeregu wynalazków), który zrewolucjonizował myślenie człowieka o świecie i o sposobie organizacji rzeczywistości. Był to początek myślenia sieciowego, tak bliskiego nam teraz dzięki codziennemu używaniu internetu. Tak naprawdę nowoczesna cywilizacja techniczna powstała dzięki kolei – czyli sprawnie działającej organizacji, w której wydarzenia są koordynowane w czasie i przestrzeni, istnieją punkty krytyczne i zarządzanie ryzykiem. Można powiedzieć, że od organizacji kolejnictwa w Anglii i USA rozpoczęło się myślenie o zarządzaniu jako procesie i świecie jako o konglomeracie wzajemnie zależnych procesów. A także myślenie o państwie jako zjawisku równocześnie dziejących się procesów, nad którymi można zapanować tylko poprzez egzekwowanie ściśle sprecyzowanych PROCEDUR. Początek to miało w brytyjskiej marynarce wojennej, ale dzięki kolejom rozwinęło się w kierunku myślenia sieciowego na całym świecie. Oczywiście organizacja systemu kolejnictwa była rozciągnięta w czasie, w miarę komplikowania się systemu powstawały nowe problemy, które z sukcesem rozwiązywano – od koordynacji w czasie przejazdów po łańcuch dostawców itd. a skończywszy na takim problemie, jak wywóz nieczystości z publicznych toalet. W Polsce właśnie przeżywamy załamanie najstarszego systemu sieciowego, załamanie wskazujące na zapaść cywilizacyjną w jakiej się znaleźliśmy. Na S24 wielokrotnie opisywano przeżycia z ostatnich podróży pociągami PKP, czy jak to się teraz nazywa. Wniosek jest jeden. Chaos. Mimo gadżetów nowoczesności – jak ten internet, dzięki któremu czytamy ten tekst – nawet we współczesnym, “usieciowionym” świecie sprawna kolej, tak jak 100 lat temu , jest symptomem sprawności i wydolności państwa. A więc dzisiaj mamy naoczny dowód, na ile sprawne jest nasze państwo. Obserwujemy to my, ale obserwują to także wrogowie Polski. Nie łudźmy się – Polska ma wrogów, mimo, że żyjemy w świecie, w którym ponoć skończyła się historia. Chaos na kolejach wskazuje na miejsca w których najłatwiej w Polsce materializują się ryzyka, ryzyka, które istnieją w potencji. I nie chodzi tylko o to, że w tej chwili wszyscy terroryści świata wiedzą, że jak się na kolei podłoży bombę to wszystko stanie i kraj jest sparaliżowany – to jest w tym wszystkim najmniejszy problem. Otóż wrogowie Polski widzą, mają dowód, że Polska jest państwem niezorganizowanym i to do tego stopnia, że przypomina kraje sprzed dziewiętnastowiecznej rewolucji technicznej, czyli krajem w którym nie ma planowania i egzekwowania planów, co jest połączone do tego ze skrajną beztroską sprawujących władzę polityków. Od dłuższego czasu piszę na tym blogu, że stan zdezorganizowania państwa doszedł do takich rozmiarów, że materializują się ryzyka, które w innych warunkach nie miałyby szans na zmaterializowanie się – i Smoleńsk (bez względu, czy był to zamach czy splot rozmaitych czynników, zaniedbań, niefrasobliwości i polsko-rosyjskiego bałaganu), inne katastrofy, wybuchy kuchenek, braki ciepłej wody (a ktoś nam tę wodę obiecywał, o ile pamiętam?), a teraz chaos na kolejach – jest właśnie tą materializacją ryzyk w tempie wykładniczym, każde nowe ryzyko dodane do puli zwiększa prawdopodobieństwo materializacji któregoś z ryzyk. A więc, jeśli ktoś chciałby naprawdę zaszkodzić Polsce, znając ten stan, wystarczy, że spowoduje, żeby procedury istniejące i wypełniane od lat przestały być wypełniane. Wystarczy tylko dać sygnał, że nie ma sankcji za to zaniechanie. I wtedy jak kostki domina wszystko się posypie. Pytanie – czy to już ? Kostko domina, stoisz czy lecisz?
SzczurBiurowy
http://niepoprawni.pl/blog/474/o-kolejach-rozpadzie-cywilizacji-i-kostkach-domina
http://www.bibula.com/?p=29432
19 grudnia 2010 Podobno sny zależą od pozycji śpiącego... - ktoś zauważył, co oczywiście nie musi być prawdą. Wystarczy zmienić pozycję, by nie mieć snów. A co dopiero śpiąc na stojąco.. W każdym razie posłowie demokratyczni głosują na siedząco, czasami śpiąc, a czasami ziewając z nudów i realizują za nas , nasze sny. Sny o normalności.. wprowadzając- nienormalność. Właśnie Platforma Obywatelska, już mi się znudziło pisać, że „ liberalna”, przygotowuje ustawę, która ochroni nas przed nieuczciwymi deweloperami. Na pewno nas ochroni, jak chroni nas cały system prawny, przed złodziejami i bandytami- konstruowany przez ostatnich dwadzieścia lat. .Korupcja , złodziejstwo, kumoterstwo- kwitną w najlepsze, a ustawodawca grupowy i demokratyczny konstruuje przepisy przeciw deweloperom polegające między innym na- uwaga!- wprowadzaniu obowiązkowego spisywania umów zakupu mieszkań u notariuszy(???). A co pomoże spisywanie obowiązkowe umów u notariuszy, jak deweloper zamierza nas okraść z pieniędzy? Trzeba ścigać złodzieja, jeśli okradł człowieka z pieniędzy przy zakupie mieszkania, a nie pozorować ruchy, mające jakoby na celu zapobieganie złodziejstwom. To tak jakby przeciw złodziejom kieszonkowym uchwalić demokratyczną ustawę, która zakłada, że kradnącemu zabrania się wkładać rąk do cudzych kieszeni.. Oczywiście można- ale co z tego? Potrzebna jest kara.Zarobi oczywiście notariusz, bo są to wielkie pieniądze i wielki procent dla notariusza.. A deweloper? On przecież za umowę notarialną nie będzie płacił- tylko kupujący u niego mieszkanie.. Ale propaganda wbija nam do głów, że to będzie ustawa chroniąca nas przed nieuczciwymi deweloperami.. A obecne umowy wstępne z przyrzeczeniem spisywane obecnie nie są ważne przed sądami powszechnymi?? Są! Mimo umów- jak deweloper chce nas okraść- to okradnie. A przymus spisywania umów u notariusza będzie nas chronił przed notariuszem? I przed nieuczciwym państwem, które z tego będzie również miało pożytki fiskalne.?. Bo mówiła żony ciotka, że tych co płacą nic złego nie spotka. Chodzi o kolejne wyciągnięcie pieniędzy z kieszeni kupującego mieszkanie, bo dlaczego ustawodawca nie planuje, żeby kupujący spisywał obowiązkowe umowy kupna mieszkania u dwóch lub trzech notariuszy? Będzie z pewnością bezpieczniej- no i oczywiście drożej. Ale bezpieczniej.. Tak jak zapinanie pasów obowiązkowo w samochodach.. Owszem „ odbierają wolność, ale zapewniają bezpieczeństwo”. A do cholery z takim bezpieczeństwem.!. Jak nie ma wolności.. Król królowej tarantulę włożył czule pod koszulę.. Według nowej demokratycznej ustawy, a jak wiadomo demokracja jest zbiorowym gwałtem na prawach jednostki i ustrojem, który starożytni zaliczali do zwyrodniałych- słusznie!- deweloperzy będą musieli ubezpieczać wpłacane im zaliczki lub wnosić je na rachunki powiernicze(???). Kolejne koszty piętrujące zakup domu będą przerzucone na kupującego.. To ile to mieszkanie będzie dodatkowo kosztować? ”Dzięki temu, gdy utracą płynność finansową, budowę będzie można dokończyć za pieniądze ubezpieczyciela (???) Ale przed tem trzeba będzie zapłacić ubezpieczenie od ewentualnej kontynuacji budowy przez ubezpieczyciela, który będzie musiał wynająć inną firmę deweloperską, która będzie kontynuować budowę domu.. Bo ta poprzednia utraci zdolność finansową.. To jeszcze pół biedy.. Ale jak zdolność finansową utraci firma ubezpieczająca dewelopera..? Wtedy przydałoby się obowiązkowo ubezpieczyć firmę ubezpieczającą dewelopera i stworzyć taki łańcuszek ubezpieczeń- jak to zrobiono z bankami , nad którymi rozciągnięto parasol państwowego nadzoru, a krach i tak nastąpił…. Ale mieszkaniec Baraku Obamy, prezydent Hussain Barack Obama natychmiast pospieszył prywatnym bankom z pomocą dodrukowując 800 miliardów dolarów pustego pieniądza i wtłaczając go w prywatny system bankowy(???). To jest dopiero numer stulecia! Napad na podatników amerykańskich, zresztą niedawno kazał dodrukować jeszcze 600 miliardów dolarów(???) Bo pan prezydent Barack Hussain Obama myśli, że bogactwo narodu amerykańskiego nie powstaje z pracy tego narodu, ale z dodrukowywania pieniędzy- przeciw niemu.. Jak będzie trzeba – to jeszcze dodrukuje.. Uśmiechając się przy tym uwodzicielsko.. Jeśli chodzi o rachunki powiernicze, to banki mają wypłacać deweloperom pieniądze dopiero po ukończeniu kolejnych etapów budowy. Rządowi chodzi o to, że jak nastąpi bankructwo dewelopera, syndyk będzie nadal budował dom(???) Syndyk- przedstawiciel władzy sądowniczej, którego celem istnienia jest zaspokajanie wierzycieli- będzie budował domy..(???). To sędziowie niech przygotowują fundamenty! I też nadzorują budowę domów.. Świetny pomysł, a jaki nowoczesny.. A śp. Ronald Reagan mówił:” Zdanie, które powinno najbardziej przerazić obywatela brzmi: jestem z rządu i przyszedłem, żeby ci pomóc”(!!!!) Bo „ rząd nie jest od rozwiązywania problemów- rząd jest problemem”(!!!)- kontynuował. U nas- jak tak dalej pójdzie- wszystkie problemy będzie rozwiązywał za nas rząd wraz z Sejmem.. Przy pomocy demokracji parlamentarnej, czyli rządów zwyrodniałych, bo większościowych.. Nie analizując już osobowości demokratycznych posłów, którzy za takimi ustawami głosują.. W zwyrodniałym ustroju- zwyrodniałe ustawy.. I od dwudziestu lat nie uchwalili, żadnej ustawy, która dawałaby nam wolność. Wprost przeciwnie, wolność nam zabierają.. To pytanie zasadnicze: po co nam demokratyczny Sejm? Żeby rozprawiał się na co dzień z naszą wolnością..? Pod hasłami poprawy naszego bezpieczeństwa.. Osiemnastowieczny łobuz, niejaki Danton, zanim powędrował na szafot lubił mawiać:” Rewolucja jest jak Saturn- pożera własne dzieci”(!!!) Pożarła i jego.. Demokracja jest też rodzajem rewolucji.. Wywracania wszystkiego do góry nogami.. Pożera zdrowy rozsądek przy pomocy Liczby, bez żadnej Racji.. I z każdego z nas robi po trosze wariata.. Bo decyduje większość, a nie racja.. Podczas triumfu większości trudno zachować się racjonalnie. Tkaczka tka, kaczka czka.. Bo człowiek- jeśli mu demokratyczny ustawodawca nie wymyśli czegoś głupiego- zachowuje się racjonalnie.. Przepisy zabijają racjonalność i powodują chorobę państwa.. Bo im ich więcej- tym bardziej chore jest państwo… Co widać i słychać co dziennie.. Im więcej przepisów- tym mniej sprawiedliwości.. Ale mamy w końcu sukces: pan Jacek Vincent Rostowski został, drugim w socjalistycznej Europie, najlepszym ministrem finansów według dziennika ”Financial Times”(???) Popatrzcie państwo nie wiedziałem, że w polskim rządzie mamy takiego orła.. Ale zajął trzynaste miejsce, w podkategorii” Wiarygodność polityki finansowej”(???) Nie wiem o co chodzi, niby dobry, ale nie bardzo wiarygodny, i to na pechowym miejscu trzynastym.. Rozumiem, że im więcej zadłuża Polaków- tym bardziej wiarygodny, ale widocznie jeszcze za mało.. Taki orzeł- politolog! I już teraz wiem dlaczego okna ministerstwa finansów, przynajmniej od strony ulicy Świętokrzyskiej ciągle pozostają zamknięte.. Chodzi o to, żeby orły nie powylatywały.WJR
Ks. Błaszczyk: Nie ulegajmy pokusie używania tragedii O identyfikacji ciał, działaniach minister Kopacz w Smoleńsku i konflikcie części rodzin smoleńskich z rządem opowiada ks. Henryk Błaszczyk. Był Ksiądz obecny przy zamykaniu trumien ze zwłokami tragicznie zmarłych w katastrofie smoleńskiej. Kilka dni temu „Gazeta Wyborcza” opublikowała wstrząsający opis obrażeń zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Redaktorzy "GW" przekonują, że zrobili to w odpowiedzi na zarzuty, iż w trumnie z parą prezydencką leżą jeszcze niezidentyfikowane zwłoki. Jak Ksiądz ocenia takie postępowanie mediów? Czy to już przekroczenie pewnej bariery? Bariery są zawsze nakreślane przez naszą wrażliwość, naszą wyobraźnię i empatię, o tym co odczuwają szczególnie bliscy tych, którzy zginęli w Smoleńsku. Niekiedy odnoszę wrażenie, że brakuje owej empatii z wielu stron. Jest to siłą rozlicznych publikacji, zwłaszcza tych, które są wynikiem świadomie stosowanych manipulacji, niepopartych w faktach sugestii, oskarżeń lub też przekłamań. Również ze strony mediów, ale czy tylko? Doświadczenia historyczne wzajemnych stosunków między Polską a Rosją sprzyjają budowaniu teorii zamachu. Ale czy jest to właściwy sposób poszukiwania odpowiedzi na pytanie o przyczynę wypadku? Ja osobiście jestem wolny od bezkrytycznego posługiwania się motywem historycznym. Dostrzegam też z wielkim niepokojem, że brak pełnych informacji powoduje proces dorysowywania obrazów nierealnych, zmotywowanych z góry nakreślonymi twierdzeniami. Wszyscy jesteśmy wolni w stawianiu pytań i poszukiwaniu odpowiedzi. Ale musimy być też wolni od pokusy łatwych i szybkich odpowiedzi. Niekiedy prawdę wydobywa się powoli. Krok po kroku, czynność po czynności, odpowiedź po odpowiedzi. Natomiast gdy chodzi o sprawę identyfikacji ciał, to jest to rzecz tak fundamentalna, iż nie wyobrażam sobie, że można byłoby pozwolić sobie tutaj na nieodpowiedzialność, czy nierzetelność. Noszę w sobie przekonanie, że w trumnach na Wawelu spoczywają ciała naszego Prezydenta, Pana Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki. Oczywiście ciała dotknięte były skutkami katastrofy i jestem też przekonany, że złożono w trumnach wszystko to, co było na ten czas możliwe.
Nie obawia się Ksiądz, że jakiś tabloid - by przebić "GW" - opublikuje zdjęcia ofiar? Wiem, że za każdą publikacją stoi człowiek, dziennikarz, publicysta. Zatem osoba zdolna do wyobrażenia sobie skutków każdej publikacji, zwłaszcza tak drastycznej jak zdjęcia ofiar. Ja cały czas mam w sobie jeszcze przekonanie, że profesjonalny dziennikarz to osoba odpowiedzialna, która wie, że czytelnicy bądź słuchacze są zaangażowani w odbiór otrzymanych informacji, obrazów, angażują swoje zaufanie i wiarę w to, że mają do czynienia z prawdziwym przekazem. Dziennikarstwo, choć brzmi to może patetycznie, jednak jest służbą temu, co nazywamy w potocznym rozumieniu – prawdą o świecie oraz uczciwym przekazem informacji.
W jaki sposób wyglądała procedura umieszczania zwłok w trumnach? Dość szczegółowo przekazałem opis tej procedury w wywiadzie, jaki udzieliłem na prośbę m. in. niektórych rodzin w tygodniku „Polityka”. Mogę tylko dodać, że wśród ofiar było wielu tych, których znałem osobiście. Ponad to rozpoznawaniem ciał zajmowali się biegli specjaliści oraz bliscy ofiar katastrofy. Moim zadaniem nie było identyfikowania ciał. Byłem tam po to, aby wykonać wobec zmarłych posługę religijną oraz służyć wsparciem dla rodzin tych, którzy zginęli. Będąc przy zamknięciu trumien siłą rzeczy byłem świadkiem porównywania danych umieszczonych na ciele z informacją o osobie umieszczoną na trumnie. I w tym zakresie mogę zaświadczyć, że była zgodność. Odniosłem też wrażenie, że sposób obchodzenia się z ciałami zmarłych, choć bardzo bolesny dla bliskich ale także i biegłych specjalistów uczestniczących w procesie identyfikacji, był niezwykle spokojny, godny i delikatny. To moje odczucie wydaje mi się ważne, zwłaszcza gdy słyszę wielokrotnie troskę rodzin ofiar o los ciał swoich bliskich po śmierci.
Powiedział Ksiądz w wywiadzie dla „Polityki”: „dużo ciał było zespolonych, chociaż oczywiście bardzo poranionych. To nie była destrukcja zupełna. Te, które były rozczłonkowane, w każdej części objęte były badaniem DNA, nie było ciała, które nie zostałoby potwierdzone badaniem DNA.” Jednak część rodzin ofiar katastrofy ma wątpliwości, czy naprawdę pochowała swoich bliskich. Żona Przemysława Gosiewskiego chce ekshumacji zwłok swojego męża. Podobny wniosek złożyła córka Zbigniewa Wassermana. Czy rodziny mają podstawę do takiego działania i czy ich prośba o sekcję zwłok jest uzasadniona? Pytania rodzin zmarłych o sposób przeprowadzania sekcji zwłok, czy też o rzetelność procedury identyfikacyjnej, jak i wiele innych, jest przynależnym rodzinom prawem. Jednakże w wielokrotnym słuchaniu sposobu zadawania tych pytań i odczuwania kontekstu ich artykułowania, mam wrażenie, że skrywana jest niejedna intencja, która nie wpisuje się w zakres odpowiedzi typu „tak, w tej trumnie znajduje się ciało tej osoby”. Dlatego też proszę, aby nikt nigdy nie ulegał pokusie zadysponowania osobistej tragedii - ale także i narodowej - dla celów innych niż poznanie prawdy, w każdym jej zakresie. Tak to już zostanie, że do dzisiaj i do końca życia będę nosił w sobie obrazy zmarłych, co do których tożsamości nie mam najmniejszej wątpliwości. Choć potwierdzeniem ich identyfikacji zajmowali się ich bliscy i specjaliści. Takimi postaciami są panowie Płażyński, Szczygło, Gosiewski, Wasserman, Kaczorowski, Krupski, Kochanowski. Panie Adamska, Doraczyńska, Natali-Świat i wielu, wielu innych. Ale też wiem, że moje przeświadczenie nie jest argumentem rozstrzygającym i takim też być nie powinno. O identyfikacji rozstrzyga procedura poświadczona co do przekonania o jej wyniku przez bliskich ofiar i specjalistów w zakresie identyfikacji ciał.
Rodziny przekonują, że w aktach zgonów nie ma wpisanej przyczyny śmierci ich bliskich i w dokumentacji panuje bałagan. Ja nie mam wglądu do dokumentacji śledztwa przechowywanej w prokuraturze. Natomiast w procesie terapeutycznym rodziny opowiadają o swoich wrażeniach, wyniesionych po studium tej dokumentacji. I tak jak się można spodziewać wrażenia te są bardzo różne, dlatego ja nie odważyłbym się na jednoznaczne stwierdzenia w tym zakresie.
W ostatnich tygodniach Księdza nazwisko często pojawia się w mediach. Część rodzin osób, które zginęły w katastrofie smoleńskiej, ma do Księdza duże pretensje za słowa wypowiedziane podczas spotkania premiera Tuska z rodzinami. Podobno nazwał Ksiądz jedną z osób charakteropatą. Skąd tak mocne słowa? Dziękuję, że mam możliwość udzielenia odpowiedzi na tak postawione pytanie. W jednej z gazet ukazał się zarzut niektórych rodzin o zasiadaniu na spotkaniu z Premierem po stronie rządu. Wyprowadzanie wniosków co do mojej postawy w sprawie tragedii smoleńskiej z pozycji i miejsca ustawienia krzesła, które mi wskazano, żebym zajął, jest ubliżające inteligencji tych, którzy dokonują tak radykalnego uproszczenia. Jestem też przekonany, że Premier i jego ministrowie dla swoich starań w wyjaśnieniu wszelkich spraw związanych z katastrofą smoleńską nie potrzebują podpierać się obecnością osoby duchownej posadzonej po tej, czy innej stronie stołu. Natomiast w wypowiedzi do uczestników tego spotkania zaznaczyłem, że w sprawie katastrofy smoleńskiej nie ma strony waszej i naszej. Nie ma podziału na rodziny, rząd czy prokuraturę. Katastrofa smoleńska jest naszą ogólnonarodową sprawą. A miejsce, w którym mnie posadzono, jest - jak sam powiedziałem - pochodną tego spojrzenia na katastrofę, które jest wolne od podziału na "my" i "oni". Natomiast na zakończenie dość burzliwego spotkania prosiłem uczestników o spokojny sposób wyrażania swoich wątpliwości i takie wspólne poszukiwanie odpowiedzi, które pozwoli te odpowiedzi usłyszeć. Jeżeli Pan doktor Fedorowicz z kilkoma osobami, których gwałtowne emocje staram się zrozumieć, w stawianiu pytań nie pozostawia czasu innym rodzinom na wyrażenie własnych wątpliwości i postawienie ważnych dla nich pytań, oraz łamie elementarne zasady kultury wzajemnie prowadzonej rozmowy, to mając na uwadze przekazanie Panu Fedorowiczowi komunikatu o jego zachowaniu, które dla wielu rodzin było bolesne, nazwałem te zachowania m. in. charakteropatycznymi. Jest to coś zupełnie innego niż zdiagnozowanie kogoś jako charakteropaty. Ale w swoich uniesionych emocjach Pan doktor Fedorowicz już tego nie słyszał. Daleki jestem od obrażania kogokolwiek. Dlatego też podszedłem do Pana doktora Fedorowicza i za ewentualną przykrość, jaką mógł odczuć, grzecznie przeprosiłem. W odpowiedzi usłyszałem wiele inwektyw, a także dezaprobatę mojego stanu duchownego. Na taką postać rozmowy ja się nie zgadzam. Nieprawdziwą jest również teza, że próbowałem go zdezawuować wobec rodzin.
Jednak został Ksiądz wepchnięty już w szufladkę z nazwą jednej partii politycznej. Wiele osób zarzucało Księdzu, że udzielił wywiadu Monice Olejnik i „Polityce”. Jeśli niektórym osobom wystarcza tak pobieżna i powierzchowna klasyfikacja to szkoda, bo rzeczywistość jest daleko dalej. Ale aby ją zrozumieć należy dokonać większego wysiłku intelektualnego i wykazać się większą wrażliwością w odczuwaniu stanowiska innych. Natomiast ja nie odczuwam najmniejszego dyskomfortu w kreśleniu mojego świadectwa dla tygodnika „Polityka” czy też w programie „Kropka nad i” prowadzonego przez Panią redaktor Monikę Olejnik. Na prośbę rodzin wielokrotnie i na różnych łamach przesyłałem jasne i czytelne komunikaty. Posłużę się każdym medium, które zagwarantuje mi uczciwy przekaz, wpisany w wolę dawania świadectwa prawdzie. I wolny w zakresie mojego przekazu od manipulowania prawdą. Dowodem mojej postawy niech będzie wywiad udzielony także i waszej redakcji. Nigdy nie pozwalam sobie na bycie w dyspozycji jakiejkolwiek optyki politycznej czy partyjnej. Jedyne, czego pragnę, to być ewangeliczny wobec każdej optyki społecznej czy politycznej. Jestem też przekonany, że odpowiedzialni liderzy polityczni nie oczekują dyspozycyjności osób duchownych do proklamowania swoich postulatów politycznych, gdyż doskonale rozumieją, że uprawianie polityki wpisanej w koncepcję państwa nie jest tożsame z ewangelicznym trudem zabiegania Kościoła o zbawienie dusz. Choć oba te wysiłki spełniają się niejako obok siebie, to różne mają sposoby obierania dróg prowadzących do różnych celów. Kościół i Państwo nie wykluczają się wzajemnie. Wielokrotnie się wspierają w zabieganiu o dobro publiczne. Ale jednocześnie świadomie sankcjonują czytelny rozdział Państwa i Kościoła, który ze swojej natury jest służebny zarówno wobec Państwa, jak i Kościoła.
A może przy katastrofie, która odbyła się w takim miejscu i czasie, wykorzystywanie tragedii tych ludzi jest nieuniknione? Może nie da się oddzielić tego od bieżących sporów politycznych? No właśnie, dlatego, że w takim miejscu i w takim czasie musimy być wobec tej katastrofy w najwyższym stopniu odpowiedzialni w myśleniu i mówieniu o niej. A także uczciwi i niezwykle rzetelni w dochodzeniu prawdy co do jej przyczyn, przebiegu i skutków. Katyńpodczas zniewolenia komunistycznego jako postulat prawdy historycznej jednoczył nasz naród w pragnieniu wolności od wszelkiej postaci fałszu, a także tej wolności, której wyrazem jest pragnienie suwerennej i niepodległej państwowości. Słowo „Katyń” to bezmiar pojęć i uczuć. I właśnie dlatego proszę w temacie tragedii smoleńskiej, ktokolwiek i z którejkolwiek strony zabiera głos, niech czyni to odpowiedzialnie. Niech zachowuje się godnie i mądrze. A nade wszystko gdy pada posądzenie o serwilizm tej czy innej strony wobec tych czy innych stron, to niech to będzie serwilizm wobec prawdy.
Jak Ksiądz ocenia działanie minister Ewy Kopacz podczas identyfikacji zwłok? Wdowa po profesorze Kochanowskim, Rzeczniku praw obywatelskich, zdobyła się w czasie spotkania rodzin z Premierem na wyrazy wdzięczności wobec Pani Ewy Kopacz, za jej postawę w czasie procesu identyfikacji zmarłych dokonywanej przez bliskich w Moskwie. Wielokrotnie byłem też świadkiem podobnych wyrazów wdzięczności ze strony rodzin osób, które zginęły w tej katastrofie, za osobiste zaangażowanie Pani Minister w tym najtrudniejszym dla nich momencie poddania się procedurze identyfikacji i spełnieniu pragnienia jak najrychlejszego sprowadzenia swoich bliskich zmarłych do kraju. Po tym co widziałem w niezwykle pokomplikowanym procesie identyfikacji ciał w Moskwie, nie znajduję powodów dla których nie mógłbym się wpisać w tą wdzięczność wielu rodzin adresowaną do Pani Minister Ewy Kopacz.
Część mediów zarzuca Pani minister kłamstwo w sprawie obecności polskich patologów przy identyfikacji zwłok. Jak Ksiądz się odniesie do tej kontrowersji? O ile dobrze pamiętam z telewizyjnej transmisji z wystąpienia Pani Minister Ewy Kopacz w Sejmie to padło tam stwierdzenie, że polscy patolodzy ramię w ramię ze specjalistami rosyjskimi stawali przy stołach sekcyjnych i dokonywali identyfikacji ciał. Potwierdzam, że tak było bo to widziałem. A jednocześnie trzeba to wyjaśnić, że ciała dostarczone do identyfikacji były po sekcji zwłok, gdyż na ciałach tych znajdowały się rany posekcyjne. Jednakże identyfikacja dokonywała się m. in. na stołach sekcyjnych i była przeprowadzana wspólnie. Zatem, nie ma kłamstwa w stwierdzeniu, że stawali przy stołach sekcyjnych przy identyfikacji ciał. Natomiast nie pamiętam by padło stwierdzenie by polscy patolodzy wykonywali sekcję zwłok. Zresztą nasze wątpliwości możemy skonfrontować ze stenogramem wystąpienia Pani Minister. Ja w tym wystąpieniu nie znalazłem woli fałszowania rzeczywistości.
Jest Ksiądz również terapeutą i psychotraumatologiem. Jak więc Ksiądz ocenia opiekę psychologiczną nad rodzinami ofiar? Czy rodziny miały ze strony Rosjan odpowiednią opiekę? W tej kwestii również są rozbieżne stanowiska. W mojej praktyce zajmuje się terapią osób dotknięty wypadkami lub katastrofami oraz wczesną interwencją kryzysową. Jestem też kapelanem w ośrodku zajmującym się opieka nad ofiarami urazów mózgowo – czaszkowych w Olsztynie. Z ulgą i poczuciem należnej konieczności stwierdziłem zaangażowaną obecność polskich, a także rosyjskich psychologów. Oczywiście w towarzyszeniu psychologa osobie dotkniętej rozpaczą z powodu śmierci osoby bliskiej bardzo ważna jest komunikacja bezpośrednia. Dlatego też polscy psycholodzy mieli łatwiejszy i pełniejszy dostęp do rodzin. Jednakże każda osoba z grona bliskich ofiar katastrofy w różnym stopniu odczuwa potrzebę takiej obecności i wsparcia. Różne też są postawy psychologów. Nie zawsze też psycholog zdolny jest do wolności od osobistego komunikowania swoich odczuć wyniesionych z przeżywanej katastrofy i towarzyszącym jej obrazom. Nie wszyscy psycholodzy podołali też trudnościom nałożonych na nich zadań. Jednakże ci, którzy pozostali przy rodzinach do końca byli niezwykłym wsparciem i przyczyną zrozumienia, że każda z osób bliskich ma prawo do przeżywania bólu z powodu śmierci osoby którą kocha i przeżywania po niej żałoby.
Widzieliśmy cięte piłami mechanicznymi szczątki wraku Tupolewa i kable samolotu, rozbieżność w zeznaniach kontrolerów lotów, przetrzymywanie czarnych krzynek, etc. Czy rodziny ofiar nie mają prawa pytać się o wyniki śledztwa skoro Rosjanie w taki a nie inny sposób je prowadzą? Szczególnie, że jeszcze do niedawna znajdowano na miejscu upadku samolotu części ciał ofiar. Odpowiedź na pytanie „czy rodziny nie mają prawa pytać o wyniki śledztwa” jest jedna. Rodziny osób, które poległy w katastrofie smoleńskiej mają prawo pytać o wyniki prowadzonego śledztwa i nikt tego prawa nie może ich pozbawić. Jak sądzę nie ma takiej woli z czyjejkolwiek strony. Kto mógłby odważyć się pozbawić rodziny przynależnego im prawa do uczciwej odpowiedzi o przyczynę i sposób śmierci ich bliskich? Wiele też z udzielonych nam odpowiedzi w raporcie uzyskanym od MAK-u jest nie do przyjęcia. Wiele też zachowań ze strony Rosjan, które kłóci się z naszym elementarnym poczuciem profesjonalnego traktowania materiału dowodowego w badanej katastrofie. Jak rozumiem śledztwo jednak trwa, wnoszę że po jego zakończeniu uzyskamy dostęp do wszystkich źródeł informacji co do przyczyny tej katastrofy i jej przebiegu. Żywię też przekonanie, że wola poznania prawdy towarzyszy wszystkim i jest traktowana poważnie przez wszystkich. Chcę też powiedzieć, że wszystkim tym, którzy w sposób uczciwy angażują się w wyjaśnienie przyczyn tej katastrofy należy się wdzięczność i szacunek. Bowiem często spotykają się z pochopnymi osądami ich pracy wydawanymi przedwcześnie. Pomóżmy im wykonać swą pracę uczciwie, gdyż w tej sprawie jak w żadnej innej rozliczy ich historia.
Rozmawiał Łukasz Adamski
Nie bądźcie jak klawisze, czyli przemówienie prezydenta na zjeździe sołtysów Z najnowszego "Biuletynu sołtysa" publikujemy przemówienie jakie wygłosił na zjeździe sołtysów Gość Honorowy czyli prezydent. "Kochane wójtówki i szanowni wójci! Kochane sołtyski i szanowni sołtysi! Ja bardzo dziękuję za zaproszenie na wasz zjazd, który jest wyrazem zaufania do obecnej władzy i Urzędu Prezydenta. Urząd wójta i urząd sołtysa, to bardzo odpowiedzialne urzędy, bo są one najniższymi urzędami administracji państwowej i podobnie jak Urząd Prezydenta, są urzędami wybieralnymi. Tak ja, jak i wy zostaliśmy wybrani w wyborach powszechnych. Wy, na najniższy urząd, a ja na najwyższy. Ale to nie zmienia faktu, że zostaliśmy wybrani w wyborach demokratycznych. I to z jednej strony każe nam patrzeć na naszych wyborców, bo wy musicie spotykać się z różnymi Kowalskimi czy Wiśniewskimi, a ja na przykład z prezydentem Hiszpanii, królem Finlandii, a nawet z Barackiem Obamą. I to jest wielkie wyzwanie, zarówno dla was, jak i dla mnie. Bo demokracja to filar naszego ustroju, to podwalina i consensus, który należy budować. Niedawno, podczas wizyty w Ameryce, a konkretnie w USA, stwierdziłem, że demokracja to ucieranie poglądów, ucieranie w wielkim tyglu na jednolitą masę, którą potem wlewamy do foremki i wstawiamy do pieca na pół godziny w temperaturze 180 stopni Celsjusza, aby wyrosło z tego ciasto lub bochen świeżego chleba. Takiego polskiego chleba, który każdy zje, bo to świeży chleb! Tak Ryszard, mam nadzieję, że to zrozumiałeś. Ale ciasto, albo chleb, ten polski, najsmaczniejszy chleb, nie zawsze się udaje, nieraz może wyjść zakalec. I co wtedy, i co wtedy. I wtedy trzeba zrobić bigos, tak jak w naszej historii szlachta brała się za bigosowanie, gdy ten bochen polskiego chleba się nie udał. Tak właśnie tam w Ameryce im to tłumaczyłem, tym senatorom, ambasadorom i dziennikarzom, a nawet prezydentowi Obamie. Mam nadzieję, że nie muszę wam, tak jak to zrobiłem w Ameryce, tłumaczyć, co to jest bigos. Ale bigos może mieć różny skład i na przykład nieraz nasza krewka szlachta dodawała do bigosu takiego, co nie chciał się podporządkować i krzyczał liberum veto, co doprowadziło do upadku Rzeczypospolitą, bo jeden taki pan Siciński co był starostą upickim uciekł na Litwę i nie dostali go. A więc i wam radzę, żebyście też do bigosu nie dali się dodać, bo będzie anarchia i to zgubiło Polskę. Właśnie, Polska, jak napisał kiedyś Norwid „a to Polska właśnie”, bo tam się serce do stanika dostało. Poezja Polska, Miłosz, Sienkiewicz i Reymont i ta muzyka Szopena, co brzmi jak się ktoś wyraził „jak armaty ukryte w krzakach”. Bo to był czas trudny. Polski nie było, a teraz jest. I to jest zasługa nas wszystkich. Moja i wasza. Bo ja siedziałem w więzieniu, gdy był totalitaryzm, a wy pracowaliście. I wszyscy wiedzieliśmy, że ta Polska kiedyś będzie. I ta Polska jest, może jeszcze nie taka, jaką chcą wszyscy, ale większość wybrała. I to jest ta wartość, której nie wolno zmarnować. Nie wolno, bo dziś Polska jest bezpieczna. Jesteśmy dziś w Unii Europejskiej i NATO, co było między innymi moją zasługą. Bo ja chciałem do Unii Europejskiej i NATO od zawsze. Dziś również nie mamy wrogów. Niemcy i my jesteśmy w Unii Europejskiej i NATO i to wskazuje na fakt naszej przyjaźni. Od niedawna także, bo różnie wcześniej bywało, oj bywało, że tak powiem różnie, pojednaliśmy się Rosją. Odwiedził mnie prezydent Rosji, który jak wiecie do Polski się nie wybierał jeszcze niedawno. Ale teraz wszystko się zmieniło i nasze stosunki z Rosją wróciły do normalności, do takiego stanu, jaki powinien panować miedzy dwoma bratnimi państwami słowiańskimi. Polska na arenie międzynarodowej zyskała lub warto lepiej powiedzieć, odzyskała potężnego sojusznika. I tu naszła mnie refleksja. Bo jak wiecie, ja za czasów totalitaryzmu siedziałem w więzieniu. I tam ze mną siedział taki bandzior ogromny, Janek Szeląg i brodę miał po pas. I ten Janek Szeląg chciał do Ameryki uciec taksówką, bo wiedział, że tam jest wolność, ale nie wiedział, że Ameryka leży za oceanem. Ale, jak stwierdził wcześniej ten Janek Szeląg, to żeby uciec z więzienia, to trzeba dać klawiszowi w łeb. I to, moi drodzy, jest to sedno. Nie bądźcie jak ci klawisze, którym trzeba dać w łeb. Nie bądźcie jak ci klawisze. Dziękuję bardzo." źródło: blog Autora
List pięciu i wszystko jasne
1. Po ostatnim szczycie w Brukseli, ekipa Donalda Tuska miała znowu ogłosić sukces w postaci zablokowania propozycji brytyjskiej w sprawie ograniczenia wysokości wieloletniego budżetu Unii Europejskiej na lata 2014-2020. Ba miano zaatakować PiS jako tą formację, która w Parlamencie Europejskim jest w jednej frakcji z brytyjskimi konserwatystami, których szef Premier David Cameron chce ograniczać wydatki budżetowe UE i tym samym godzi się na angielskie propozycje, szkodząc Polsce (taka próba już miała miejsce w kampanii prezydenckiej kiedy to minister Rostowski atakował PiS za to ,że angielscy konserwatyści chcieli jego zdaniem ograniczać pieniądze na wspólną politykę rolną). Ta PR-owska akcja spaliła na panewce, bo okazało się, że cięć wydatków w następnej perspektywie finansowej Unii, żądają przyjaciele polityczni Donalda Tuska niemieccy i francuscy chadecy.
2. Właśnie upubliczniony został tzw. list pięciu czyli Kanclerz Niemiec Angeli Merkel, Prezydenta Francji Nicolasa Sarkozego, Premiera W. Brytanii Davida Camerona , Premiera Holandii Marka Rutte i Premiera Finlandii Mario Kiviniemi w którym szefowie tych państw domagają się od Komisji Europejskiej zamrożenia wydatków w budżecie UE na lata 2014-2020 na dotychczasowym poziomie. „Płatności powinny wzrosnąć nie więcej niż o wskaźnik inflacji przez całą następną perspektywę finansową” piszą prezydent i premierzy i dalej „wszystkie kraje zaciskają pasa, by redukować deficyty. Europa także nie może od tego uciec” List ten wprost nawiązuje do listu sprzed 5 lat kiedy to szefowie rządów Niemiec, Francji, W. Brytanii, Holandii, Austrii i Szwecji zażądali od Komisji Europejskiej aby płatności w budżecie na lata 2007-2013 nie przekroczyły 1% PKB wtedy jeszcze 25 krajów członkowskich. Pamiętam wtedy jakim oburzeniem zareagował na ten list Parlament Europejski, którego byłem członkiem (pracowałem właśnie w komisji budżetowej). „Chcecie więcej Europy to trzeba na to więcej pieniędzy” grzmieli wszyscy posłowie od prawa do lewa i to bez względu na kraj z którego pochodzili. Ale kiedy w 2006 przybliżyły się rozstrzygnięcia w tej sprawie parlamentarzyści krajów sygnatariuszy listu wzięli uszy po sobie i także od prawa do lewa posłusznie wykonali polecenia swoich rządów. Budżet na lata 2007-2013 jeżeli chodzi o zobowiązania wyniósł średniorocznie 1,11% PKB, a jeżeli chodzi o płatności tylko 1,05% PKB, a więc prawie dokładnie tyle ile chcieli sygnatariusze listu.
3. Wszystko wskazuje na to, że teraz będzie podobnie. Komisja Europejska i Pan Komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski napną muskuły i przygotują budżet większy, ale Niemcy ,Francja ,W Brytania będą nieubłagane. Na następne 7 lat wydatki nie będą wyższe od 1% PKB, najwyżej będą mogły rosnąć o wskaźniki inflacji czyli 2-3% rocznie. To niestety jest już przesądzone. Kwestią otwartą jest to jak zostaną podzielone te pieniądze na poszczególne polityki unijne. Ale tu także nie ma dobrych wieści dla Polski. Donald Tusk na szczycie latem tego roku zgodził się na strategię UE do roku 2020 w której priorytetami są badania, innowacje i realizacja zamierzeń zawartych w tzw. pakiecie klimatycznym, a nie polityka spójności czy bezpieczeństwo żywnościowe. Oznacza to, że także struktura wydatków budżetu na lata 2014-2020 będzie musiała nawiązywać do tych nowych priorytetów, a więc ograniczanie wydatków dotknie głównie dwie najważniejsze w tej 7-latce, politykę spójności i wspólną politykę rolną czyli polityki z których najhojniej korzystała Polska.
4. W tej sytuacji ani komisarz d/s. budżetu Janusz Lewandowski ani Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek ani polska prezydencja w II połowie 2011 roku nie pomogą, aby Polska z podziału środków na lata 20014-2020 wyszła obronną ręką. W tym siedmioleciu wpłacimy około 25 mld euro składki, a otrzymamy około 90 mld euro środków głównie w ramach polityki spójności i wspólnej polityki rolnej. W następnym siedmioleciu składka już wyniesie około 35 mld euro (w dużej mierze zależy od poziomu PKB i rośnie wraz z jego wzrostem), a środki jakie otrzymamy jak wynika z powyższego, będą dużo mniejsze niż do tej pory. Oby się nie okazało, że są mniejsze od wpłaconej składki. Tak to ekipa Donalda Tuska prowadzi nas od sukcesu do sukcesu tyle tylko, że są to sukcesy w mediach, a nie w rzeczywistości. Zbigniew Kuźmiuk
Błąd Stalina – Tragedia Polaków Strategiczny błąd Stalina był przyczyną popełnienia przez niego zbrodni katyńskiej, tragedii narodowej Polaków. Jak wiadomo, Stalin w pierwszym rzędzie walczył on utrzymanie się przy władzy i przy życiu, i przyłączył się do zbrodni Hitlera, polegającej na ”odrąbywaniu głowy narodu Polskiego” poprzez mordowanie inteligencji polskiej według z góry przygotowanych list imiennych oraz masowych aresztowań dokonanych po napaści na Polskę. Możliwość utraty władzy na rzecz wojska, w podobny sposób jak to się stało po rewolucji francuskiej, kiedy władzę przejął generał Napoleon Bonaparte, była zmorą Stalina i z tego powodu przeprowadzał on krwawe czystki w Armii Czerwonej z pomocą Laurentego Berii, szefa NKWD, którego po śmierci Stalina oskarżono, że ukrywał fakt, że miał matkę Żydówkę, co stało się jednym z oskarżeń, z powodu których został stracony. W ramach czystek Berii dokonano egzekucji i uśmiercono w lagrach około 44,000 najbardziej doświadczonych oficerów sowieckich, z marszałkiem Michaiłem Tuchaczewskim na czele. W latach 1930. na arenie kontynentu europejskiego głównymi protagonistami byli Hitler i Stalin. Zadanie klęski Rosji i stworzenie czysto niemieckiego terytorium od Renu do Dniepru było misją życiową, której Hitler chciał dopiąć osobiście i śpieszył się w obawie, że umrze nim tej misji dokona. Był on przekonany, że nikt inny nie potrafi tej misji spełnić. Hitler wierzył, że tylko on osobiście może zbudować państwo niemieckie dominujące nad światem na następne „1000 lat”. Stale obawiał się czy wystarczy mu czasu za życia. Od lat widział on jak trzęsła się mu jego lewa ręka w nieopanowany sposób. Rękę tą zawsze musiał w sztuczny sposób unieruchomić, albo na klamrze pasa albo trzymając rękawiczki, etc. Widać to na wszystkich fotografiach Hitlera. Był to skutek choroby Parkinsona, której Hitler nabawił się na froncie zachodnim po komplikacjach wynikających z zatrucia iperytem, chwilowej ślepocie i po zapaleniu opon mózgowych. Naród niemiecki skompromitował się po śmierci marszałka Hindenburga, kiedy to głosował w wolnych wyborach większością 88% na Hitlera-nieuka, który przechwalał się, że jest tak „muzykalny”, że potrafi wyczuć co naród niemiecki chce usłyszeć, dając upust historycznej niemieckiej chciwości. Powodowany tą chciwością naród niemiecki popierał Hitlera i jego rabunkową politykę aż do końca wojny. W 1940 roku Hitler w sposób dla niego typowy powiedział, że Rosja jest Afryką dla Niemiec, a Rosjanie są dla Niemców murzynami – napisano w książce profesora M. K. Dziewanowskiego pt „War At Any Price”. Tak więc opór kilku wojskowych, włącznie z admirałem Canarisem, szefem wywiadu niemieckiego, przeciwko katastrofalnej dla Niemiec polityce Hitlera, zupełnie nie miał poparcia wśród mas chciwego narodu niemieckiego. Jak wiadomo teren Polski prawie całkowicie blokował dostęp wojsk niemieckich do terenów Rosji Sowieckiej. Z tego powodu Hitler był zmuszony zabiegać o udział Polaków po stronie Niemiec, żeby naprzód służyli mu jako „mięso armatnie” przeciwko Rosji, a następnie byli usunięci wraz z Ukraińcami ze swoich ziem historycznych, tak żeby rząd Hitlera mógł stworzyć „etnicznie czyste Niemcy od Renu do Dniepru oraz imperium od Renu do Władywostoku”. Wówczas kosa niemiecka trafiła na przysłowiowy kamień. Kamieniem tym była Polska, której doktryna obronna Józefa Piłsudskiego była podsumowana w słowach Marszałka skierowanych do rządu w Warszawie: „Lawirujcie póki można między Niemcami i Rosją; jak będzie to niemożliwe to wciągnijcie do walki cały świat (lub: ‘podpalcie cały świat.’). Oficjalne starania o zawarcie paktu niemiecko-polskiego przeciwko Rosji, Hitler zaczął już w dniu 5 sierpnia 1935 roku, kiedy to oświadczył, że dobre stosunki polsko-niemieckie są głównym i najważniejszym celem polityki zagranicznej jego rządu. Wówczas zaproponował on zawarcie paktu anty-sowieckiego Niemiec z Polską i ustalenie bliskiej współpracy wojskowej i cywilnej między obydwu państwami. Rok później, jako gest dobrej woli Hitler zapłacił Polsce w złocie zaległe należności za niemiecki tranzyt przez Pomorze do Prus Wschodnich (według książki po angielsku ambasadora Józefa Lipskiego: „Dyplomata w Berlinie 1933-39”). Tenże autor skrupulatnie podaje jak 25 listopada 1936 r. Japonia podpisała z Niemcami Anty-Kominternowski Pakt przeciwko Związkowi Sowieckiemu i rok później (13 sierpnia 1937) w obopólnych konsultacjach Japonia była reprezentowana przez generała majora, nazwiskiem Sawada, który zaproponował Niemcom ‘zjednywanie i jednoczesne straszenie Polaków’, naprzód nakazem do mniejszości niemieckiej w Polsce by zaprzestała akcji anty-polskich i pro nazistowskich oraz żeby Niemcy postraszyli Polaków za pomocą koncentracji wojsk na granicach z Polską, jak też żeby siły niemieckie zaszachowały Polskę okupacją Kłajpedy na Litwie. Okupacja Kłajpedy faktycznie miała miejsce w marcu 1939 roku. Marzec 1939 roku był miesiącem brzemiennym w skutki. W dniu 10 marca 1939 w czasie 18. Zjazdu Partii Komunistycznej Związku Sowieckiego w Moskwie, Stalin wygłosił ważne przemówienie nadawane na cały świat przez radio Moskwa. Przemówienie to stało się punktem zwrotnym w układzie sił na kontynencie europejskim, w rozgrywce między Stalinem i Hitlerem, w której obie strony walczyły o to, kto kogo zniszczy za pomocą wojny na dwa fronty. Zaproszenie Niemiec do współpracy z rządem Stalina miało miejsce sześć tygodni po ostatecznej i stanowczej odmowie rządu polskiego współpracy wojskowej z Niemcami w ramach Paktu Anty-Kominternowskiego. Odmowa ta była formalnie złożona w Warszawie w dniu 26 stycznia 1939, na ręce niemieckiego ministra spraw zagranicznych Joachima von Ribbentropa. Wobec walk w Mandżurii przeciwko japońskiej armii Quantung’u od 1937 roku, oraz bitew powietrznych, w których jednocześnie walczyło do 400 samolotów (co było wówczas rekordem na skalę światową), rząd Stalina chciał za pomocą zaproszenia Hitlera po współpracy spowodować zdradę przez Niemcy paktu z Japonią z 1936 roku i wywołać wojnę na zachodnim froncie Niemiec, naprzód przeciwko Francji i Anglii oraz potencjalnie przeciwko USA. Prowokacja ta była oczywista w chwili podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow w dniu 23 sierpnia 1939 r., prawie pół roku po zaproszeniu do współpracy Hitlera przez Stalina. Sformułowanie polskiej doktryny obronnej przydało się Stalinowi do użycia jeg wobec jego problemu osłabienia korpusu oficerskiego Armii Czerwonej za pomocą czystek. W Moskwie uważano za pewne, że opór Polaków przeciwko inwazji niemieckiej wciągnie do wojny Anglię i Francję, która wówczas posiadała Linię Maginota. Właśnie wiara w to, że Linia Magionta spowoduje przewlekłe, kilkuletnie walki, była powodem błędu Stalina. Stalin liczył najwyraźniej na długi opór Francuzów, podobny do oporu Francuzów w Pierwszej Wojnie Światowej. Pomyłka Stalina była w skutkach tragiczna dla Polaków, jeńców wojennych i aresztowanych przez NKWD członków administracji państwa polskiego, których pomordowano wiosną 1940 roku według tak zwanej „listy katyńskiej,” sporządzanej przez Laurentego Berię od dnia 3 października 1939 r na podstawie rozkazu no. 4441/b dotyczącego selekcji wśród Polaków wziętych do niewoli i dokonania egzekucji według tej listy. Przez 50 lat Moskwa obwiniała Niemców o tę zbrodnię, do dnia 13 kwietnia 1990 r., kiedy nastąpiło oficjalne przyznanie się prezydenta USSR, Mikhaiła Gorbaczewa do morderstwa przez NKWD liczby 21,857 Polaków wziętych do niewoli lub aresztowanych. (zob. I. C. Pogonowski, „Jews In Poland: Documentary Historyk,” Hippocrene Books. Inc, New York, 1993, pages 100-104, ISDN 0-7818-0116-8hc) Lista Berii była zatwierdzona przez całe politbiuro, ze Stalinem na czele. Zbrodnia masowego mordu dokonanego przez NKWD na blisko 22,000 Polaków według listy katyńskiej, była później oceniana jako wielki błąd Stalina, wraz z jego pomysłami, żeby starać się przekonać Hitlera o solidarności rządu w Moskwie z rządem w Berlinie i w ten sposób zyskać na czasie i żeby móc odbudować sowiecki korpus oficerski, ciężko uszkodzony czystkami stalinowskimi, na czym poważnie ucierpiała wartość bojowa całej Czerwonej Armii. Polacy pomordowani według listy katyńskiej, mogli byli walczyć przeciwko Niemcom, gdyby nie zostali wymordowani przez NKWD. Na długą metę, zaproszenie Stalina zaoferowane Hitlerowi było lekkomyślne, ponieważ rozwiązywało problem bezpośredniego dostępu sił zbrojnych Niemiec do terenów kontrolowanych przez Związek Sowiecki. Dostęp ten był blokowany przez państwo polskie a Niemcy nie mogli prosto z pola bitwy w Polsce, kontynuować ataku na Związek Sowiecki z powodu spodziewanego oporu polskich sił zbrojnych. Tak więc w dniu 10 marca 1939, Stalin, praktycznie biorąc, zaoferował Hitlerowi nie tylko podział Polski, ale również nieopatrznie udostępnił Hitlerowi pozycje wyjściowe do planowanego ataku na Związek Sowiecki. Było to najwyraźniej bardzo ciężkim błędem strategicznym. Oferta Stalina z 10 marca 1939, kiedy to Stalin przemawiał do 18. Zjazdu sowieckiej partii komunistycznej wydawała się korzystna dla Niemców, ponieważ Polacy bronili swej niepodległości i odmówili przyłączenia się do ataku Niemców na Rosję. Polska odmówiła udziału 40 do 50 polskich dywizji gotowych do mobilizacji i mogła wraz z ponad 220 niemieckimi dywizjami i 200 japońskimi dywizjami, umożliwić Hitlerowi zwycięski atak na Sowiety, które były głównym geopolitycznym wrogiem Hitera, w jego planowanych podbojach na „następne 1000 lat”. Ówczesna gra Stalina jest opisana na stronie 95 mojej książki: (Pogonowski, Iwo C. „Jews In Poland: A documentary History”, New York, 1993, ISBN 0-7818-0116-8). Trzeba pamiętać, że po kluczowej bitwie pod Moskwą, sztab niemiecki wyraził przekonanie, że mógł tą kluczową bitwę wygrać, gdyby miał dodatkowych 40 do 50 dywizji – jak to opisał profesor Kamil Dziewanowski w jego dziele pod angielskim tytułem „War At Any Price”. W literaturze polskiej rzadko jest wspominana ważna i podstawowa wypowiedź Hitlera z 11 sierpnia 1939 roku, skierowana do Komisarza Ligi Narodów, Jacoba Burkhardta: „Wszystkie moje plany i przedsięwzięcia są skierowane przeciwko Rosji; jeżeli Zachód jest zbyt głupi i ślepy, żeby to pojąć, będę musiał ułożyć się z Rosją, wspólnie pokonać Zachód, a po jego klęsce, zaatakuję Sowiety wszystkimi moimi siłami. Konieczna mi jest Ukraina, tak żeby nie mogli mnie wziąć głodem, jak to się stało w ostatniej wojnie.” (Roy Dennan: „Missed Chances”, Indigo, Londyn 1997, str. 65). W dniu 25 sierpnia 1939, nastąpiło zawarcie polsko-brytyjskiego paktu o wspólnej obronie przeciwko agresji niemieckiej. Zawarcie tego paktu miało miejsce po przekazaniu Francji i Anglii przez Polskę 25 lipca,1939 kopii maszyny do czytania tajnego niemieckiego wojskowego szyfru „Enigma”, rozszyfrowanego przez Polaków. Ekspert z USA, Dawid A. Hatch z Center of Criptic History, NSA, Fort Meade, Maryland napisał: “Złamanie kodu Enigmy przez Polaków było jednym z kamieni węgielnych zwycięstwa Aliantów nad Niemcami”. Polska decyzja samoobrony była wyjątkowa na tle pacyfizmu Europy Zachodniej, Anschlussu Austrii i zaboru Sudettenland’u oraz stworzenia niemieckiego protektoratu Czech i Moraw. Polska wykoleiła strategię Hitlera uderzenia na Rosję, planowaną przez niego i jego mentora generała majora Karla Haushoffera, siłą blisko 600 dywizji na armię sowiecką, która była o połowę mniejsza w 1939 roku. Polacy nie tylko odmówili Hitlerowi udziału 50 polskich dywizji, ale również spowodowali Hitlerowi stratę 200 dywizji, po zdradzie Japonii przez Niemcy paktem Ribbentrop-Mołotaw. Z tego powodu Niemcom było brak milion żołnierzy rocznie na froncie wschodnim. Warto wspomnieć, że Hitler nazywał zbliżający się konflikt „wojną motorów” („Motorenkrieg”) – podczas gdy w rzeczywistości armia niemiecka użyła 600,000 koni i 200,000 pojazdów motorowych, które okazały się mniej użyteczne niż konie – według książki Stephena Badsay’a „World War II Battle Plans” 2000, str. 96. Natomiast profesor M. K. Dziewanowski, podaje cyfrę 700,000 koni użytych przez armię niemiecką w samym ataku na Rosję.
Natomiast Józef Garliński pisze na stronie 40 w jego książce „POLAND, S.O.E., AND THE ALLIES”: „Propagandziści komunistyczni nieraz mówią, że pakt Ribbentrop-Mołotow był tylko sprytnym posunięciem taktycznym Stalina, żeby zyskać na czasie. Nie był to zwykły pakt o nieagresji a raczej bliska współpraca komunistów z nazistami, którym sowieci dostarczyli 900,000 ton ropy naftowej, 500,000 ton rudy żelaznej, 500,000 ton nawozów oraz wiele ważnych dostaw.” Dostawy te były swego rodzaju „okupem” Stalina składanym Hitlerowi, żeby odsunąć jak najdalej w czasie atak Niemców na Rosję. Ważnym faktem historycznym jest równoległe przygotowywanie przez Niemców i Sowietów list inteligencji polskiej, ludzi przeznaczonych na stracenie przez Gestapo i NKWD, których przedstawiciele spotykali się regularnie w Zakopanym w 1940 roku. Według „The Oxford Kompanion to World War II” (Oxford University Press, 1995), ofensywa sowiecka w sierpniu 1939 na japońską Armię Kwantungu w Mandżuko, pod wodzą generała G. Żukow’a była pierwszym w historii zastosowaniem taktyk „blitz-kriegu”, które były wprowadzane przez Niemców i Sowietów na sowieckich poligonach, po zawarciu traktatu w Rapallo, 16 kwietnia 1922 roku, przez Sowiecką Rosją i zdominowaną przez Żydów Republikę Weimarską. Bunt społeczny w Niemczech przeciwko dominacji żydowskiej utorował Hitlerowi drogę do władzy. Stalin, w obawie przed wojną na dwa fronty, posłał Żukowa żeby niespodzianie uderzył na Japończyków, za pomocą 35 batalionów piechoty, 20 szwadronów kawalerii, 500 samolotów i 500 nowych czołgów. Świadomy nadchodzącego ataku Niemiec na Polskę, Żuków zaatakował 20 sierpnia 1939 roku i zadał wielkie straty Japończykom skoordynowanym ogniem czołgów, armat i samolotów, czyli stosując blitz-krieg po raz pierwszy w historii. Poległo ponad 18,000 Japończyków i około 10,000 żołnierzy sowieckich. (P. Snow: Nomohan – the Unknown Victory”, History Today, lipiec, 1990). Atak Zukowa wyprzedzał o trzy dni podpisanie paktu Ribbentrop-Mołotow. Według autora Laurie Braber („Chek-mate at the Russian Border: Japanese Conflict before Pearl Harbour”, 2000): „Pakt nazistów z Sowietami z 23 sierpnia 1939, był uważny przez rząd Japonii z zdradę Paktu Anty-Kominternowskiego i konkluzją Japończyków było to, że Hitlerem trzeba manipulować na korzyść Japonii, ale nigdy mu nie ufać. Pakt Niemców z Sowietami był ogłoszony w czasie ciężkiej klęski zadanej przez Żukowa wojskom japońskim. Wtedy nastąpiły rokowanie dzięki którym Moskwa pozbyła się całkowicie walk na foncie japońskim w dniu 16 września 1939 r. Formalnie walki japońsko-sowieckie skończyły się zawieszeniem broni 16 września 1939. Sowieci po zakończeniu walk przeciwko Japonii, 17 września uderzyli na Polskę w pełnej świadomości, że Francja nie spełni obietnicy i nie zaatakuje Niemiec, mimo tego, że 70% sił niemieckich walczyło w Polsce, a jednocześnie Francja miała więcej czołgów niż Niemcy. Niemieckie archiwa wykazują, że armia niemiecka użyła dwukrotnie więcej amunicji w Polsce we wrześniu 1939, niż przeciwko Francuzom i Anglikom w 1940 roku. We Francji z końcem maja 1940 roku katastrofa na froncie była spowodowana tym, że rząd w Paryżu usunął głównodowodzącego generała Maurice Gamelina i zamianował generała Maxime Weyganda (wówczas w Syrii) na jego miejsce. Generał Weygand nie znał sytuacji na froncie w czasie bardzo ryzykownego ataku czołgów niemieckich przez Ardeny w Belgii, który to atak omijał fortyfikacje linii Maginot’a z północy. Generał Gamelin przygotował klasyczny w tej sytuacji kontratak przeważającą siłą czołgów i miał wszelkie szanse odciąć niemieckie szpice pancerne od dostaw paliwa i amunicji a następnie otoczyć i zniszczyć czołgi niemieckie pozbawione dostaw paliwa i amunicji. Tego właśnie obawiał się sztab niemiecki i tego spodziewały się sztaby francuski i sowiecki. Stało się inaczej. Nowo mianowany głównodowodzący Generał Weygand nakazał zamrozić działania na 48 godzin, w czasie, których zadecydował się los świata i dzięki którym Hitler, wielki zwolennik bardzo ryzykownego niemieckiego ataku przez Ardeny, nabrał przesadnej pewności siebie w roli naczelnego wodza i zdobył poparcie wojska poza sztabem, w którym wielu generałów krytykowało go. Tak więc atak przygotowany przez generała Gamelina został odwołany i zdemobilizowany przez generała Weyganda. Odwołanie to ocaliło niemieckie szpice pancerne od klęski w czasie tych 48 godzinach „podarowanych” Niemcom przez Weyganda. Dzięki Weygandowi piechota niemiecka mogła dotrzeć do szpic pancernych wraz z dostawami amunicji i paliwa. Tak więc błąd generała Weyganda wzmocnił politycznie Hitlera, ułatwił Niemcom zwycięstwo nad Francją i w dużej mierze zmienił losy świata. Sytuacja ta przypomina mi pobyt Weyganda w Warszawie w 1920 roku, kiedy to nawoływał on Polaków do stosowania taktyki walk pozycyjnych w okopach, zamiast wojny ruchomej narzuconej przez realia ówczesnych kresów polskich. Piłsudski po powrocie z udanej polskiej ofensywy znad Wieprza żegnał odjeżdżającego wtedy Weyganda i w ich ostatniej rozmowie zamiast wspomnieć mu o zwycięstwie pod Warszawą, zabawiał Weyganda żydowskimi dowcipami. W czasie wojny w 1939 r. Polacy stanowili zupełny kontrast w porównaniu z Francuzmi w 1940 r, ponieważ Polacy w 1939 roku faktycznie zniszczyli jedną trzecią czołgów i jedną czwartą samolotów niemieckich atakujących Polskę. Piloci polscy wśród 17,000 Polaków w lotnictwie polskim w Anglii przyczynili się do pokonania Luftwaffe w czasie bitwy o Anglię w 1940 roku. Wśród sukcesów polskich marynarzy było znalezienie ukrywającego się pancernika Bismarck’a. Polacy przyczynili się do zatopienia tego największego pancernika niemieckiej marynarki wojennej. Sławny Polski Drugi Korpus wygrał bitwę o Monte Ciasno i otworzył aliantom drogę do Rzymu. W sierpniu 1944, Pierwsza Polska Dywizja Pancerna odegrała decydującą rolę w bitwie o Normandię pod Fallaise, gdzie pokonała m. in sławną dywizję Hermann Goering Pantzer Division. Należy pamiętać, jak napisałem powyżej, że wojna japońsko-sowiecka skończyła się 16 września 1939 zawarciem zawieszenia broni. Wówczas Armia Czerwona została uwolniona od działań wojennych przeciwko Japończykom i 17 września 1939 dokonała inwazji na Polskę, która to inwazja była rozpoczęta przez Niemcy 1 września 1939 roku. Stalin zorientował się już latem 1940 roku jak wielki błąd popełnił, dokonując masowych egzekucji 22,000 polskich jeńców wojennych, wiosną 1940 roku. Niemcy dzięki współpracy z NKWD znali faktyczną cyfrę oficerów polskich zamordowanych i wymienili ją po znalezieniu grobów w Katyniu. Błąd w komunikacie niemieckim polegał na tym, że w Katyniu znajdują się mogiły tylko części oficerów polskich zabitych przez NKWD. Stalin miał nadzieję, że zachodni front Niemiec wzdłuż linii Maginota wywoła przewlekłą wojna pozycyjna, i że rosyjska armia będzie miała czas nadrobić straty 44,000 oficerów sowieckich zabitych w czystkach stalinowskich w latach 1930. Nieoczekiwanie szybkie zwycięstwo Hitlera we Francji natychmiast zagroziło wcześniejszym atakiem na Rosję, której było brak doświadczonych oficerów, i wówczas rozpaczliwie potrzebowała pomocy z USA. Zbrodnicza i służalcza solidarność Stalina wobec Hitlera była naturalnie korzystna dla Hitlera i ironią losu jest fakt, że większość ofiar zbrodni NKDW dokonanych według „listy katyńskiej” mogłoby była walczyć przeciwko Niemcom, zamiast być ofiarami potwornej zbrodni NKWD, szkodliwej dla Rosji i niepowetowanej dla Polski. Stalin był przerażony słabością korpusu oficerskiego Armii Czerwonej w obliczu zagrożenia atakiem niemieckim. Z tego powodu, wiosną 1941 odbyły się gry sztabowe w Moskwie. Gry te wykazywały bardzo głęboką penetrację oddziałów niemieckich, tak w symulacji obrony przez Żukowa jak i przez dowódcę okręgu Leningradu generała Pawłowa (Bryan I. Fulgate and Lev Dvoretzky, “Thunder on the Dnepr: Zhukov-Stalin and the defeat of Hitler’a Blitzkrieg”.) [„Grzmoty nad Dnieprem: Żukow-Stalin i Klęska Blitzkrieg’u Hitlera”.]
Wobec potwierdzenia przez te gry katastrofalnego zagrożenia Związku Sowieckiego, Stalin kazał przygotować brutalizację wojny i wydał rozkaz egzekucji obywateli polskich we wszystkich więzieniach sowieckich na terenach okupowanej Polski w momencie, kiedy Niemcy rozpoczną atak na Rosję, co stało się 22 czerwca 1941 roku. Wkrótce Ukraińcy, którzy opowiedzieli się po stronie Niemiec, ogłosili we Lwowie niepodległość Ukrainy. Przywódcy ukraińscy ze Stepanem Banderą na czele zostali aresztowani i uwięzieni w bunkrze w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen pod Berlinem. Z końcem wojny dramat śmierci Hitlera wiąże się z próbą odsieczy Berlina. Hitler popełnił samobójstwo 30 kwietnia 1945 roku, po otrzymaniu wiadomości, że potężna grupa armii „Mitte”, pod dowództwem marszałka polowego Ferdinanda Schroenera przegrała bitwę pod Budziszynem i na pewno nie dokona odsieczy Berlina. Wcześniej, 4 kwietnia 1945, Hitler zamianował generała Schroenera marszałkiem polnym i wodzem naczelnym armii niemieckiej (Oberbefehlshaber des Heeres), co umieścił w swoim testamencie. Hitler wydał rozkaz Schroener’owi stworzenia w Bawarii w Alpach Algawskich twierdzy w Obersdorf na szczycie góry Obersatzlberg i przewiezienia do niej Hitlera, niby do jego „gniazda orlego”. Schroener był faworytem Goebbelsa, który bardzo Schreonera chwalił i polecał Hitlerowi w marcu i kwietniu 1945 roku, o czym Goebbels pisał w swoim pamiętniku z tych miesięcy. Grupa bojowa armii „Mitte”, podążająca na Bresalau (Wrocław) z rozkazu Hitlera, została zatrzymana przez Drugą Armię Polską w bitwie pod Budziszynem (Bautzen), w dniach 21 do 27 kwietnia 1945. Była to najbardziej krwawa bitwa Polaków w Drugiej Wojnie Światowej. Poległo 26,000 żołnierzy niemieckich z armii „Mitle”. Natomiast 27,000 głównie rannych dostało się do niewoli po stracie 314 czołgów i 137 samobieżnych dział. Sowiecka cenzura nakazała po wojnie usunąć z podręczników historii fakt, że w bitwie pod Budziszynem Polacy walnie przyczynili się do zatrzymania wojsk idących na odsiecz Berlina. Ciekawe, że właśnie w Budziszynie w 1018 roku był zawarty pakt wyznaczający granice Polski najdalej wysunięte na zachód w historii, włącznie z terenem Łużyc i Miśni jako częścią Polski. Pierwsza Polska Armia zorganizowana przez Sowietów była jedyną nie-sowiecką armią biorącą dział w zdobyciu Berlina, po przerwaniu przez nią fortyfikacji Wału Pomorskiego tzw. „Die Pommernstellung”. Druga Polska Armia, która stoczyła bitwę pod Budziszynem przeciwko siłom armii Mitle marszałka Schroenera, zniszczyła zreorganizowaną Herman Goering Pantser Diwision, Gross Deutchland Corps i inne sławne niemieckie formacje. Obydwie polskie armie miały tradycyjne polskie mundury, ale orzeł biały na ich sztandarach i rogatywkach był pozbawiony korony, według rozkazu Moskwy. Polska przetrwała mimo zniszczeń i strat. Zwłaszcza śmierci ponad sześciu milionów obywateli polskich jak również zdrady Roosevelta i Churchilla w Teheranie w 1943 roku, oraz w Jałcie i Potsdamie w 1945 roku. Potem były długie lata krwawego terroru Jakuba Bermana i innych kolaborantów Moskwy. Stefan Karboński, szef władz cywilnych polskiego państwa podziemnego, napisał w jego książkach wydanych w USA, że przez pierwsze dziesięć lat po wojnie, Polską rządzili głównie Żydzi, na służbie Sowietów. Polska pamięć narodowa żywo wspomina inwazję bolszewicką w 1920 roku. Wówczas Lenin chciał zniewolić Polskę i stworzyć oś Moskwa-Berlin, za cenę oddania Niemcom zaboru pruskiego, w celu rozpoczęcia światowej rewolucji komunistycznej. Wówczas w Niemczech było sześć milionów komunistów. Zawładnęli oni rządem Bawarii i samorządem Berlina w 1919 roku. Generał Michał Tuchaczewsky wydał historyczny rozkaz Armii Czerwonej w dniu 4 lipca 1920 roku: „Na zachód, po trupie ’Białej Polski’, na drodze do szerzenia rewolucji światowej”. (Pogonowski, Iwo Cyprian, „Poland an Illustrated History”, New York: Hippocrene Books Inc.. 2000, p. 17).
Doktryna obronna Józefa Piłsudskiego pomogła Polsce przetrwać. Polska była jedynym państwem w Europie, które stawiło opór obydwu państwom totalitarnym, rządzonym, jedno przez Hitlera a drugie przez Stalina. Walka o przetrwanie narodu polskiego na jego ziemiach historycznych odbyła się za cenę kolosalnych strat. Polska pierwsza w Europie walczyła zbrojnie przeciwko hitlerowskim Niemcom i stworzyła państwo podziemne w czasie okupacji. Rząd polski funkcjonował na wygnaniu w Londynie i podlegało mu polskie państwo podziemne, mimo manipulacji rządu polskiego na wygnaniu w Londynie przez obce służby Jednym z najbardziej dotkliwych ciosów przeciwko narodowi polskiemu zadanych przez NKWD jest Tragedia Katyńska, dokonana z powodu błędu Stalina, który myślał, że jego zbrodnicza solidarność z Hitlerem przy „odrębywaniu głowy narodu polskiego”, pozwoli mu uzyskać dosyć czasu, żeby odbudować korpus oficerski Armii Czerwonej. Natomiast poparcie przez Hitlera dla ryzykownego ataku na Francję przez Ardeny, góry w Belgii trudne do przebycia, było początkiem usuwania przez Hitlera w cień sztabu generalnego i popełniania przez niego wielu pomyłek strategicznych w czasie, kiedy Stalin miał wielki sztab pracujący na zmiany przez 24 godziny na dobę i analizujący rozmaite alternatywy planów strategicznych nim plany te były wprowadzane w życie.
Hitler na przykład wydał rozkaz żeby wojsko niemieckie nie cofało się ani na cal z okupowanej ziemi w Związku Sowieckim, co pozbawiało generałów niemieckich swobody ruchów. Innym sławnym błędem Hitlera był jego rozkaz ataku na Baku, którego pisownię pomyłkowo Hitler przekręcił na „Batu”, i tym błędem spowodował wielkie straty w niepotrzebnym ataku niemieckim na miejscowość o nazwie Batum. Rosyjska tradycyjna zasada „obmanu”, czyli „zwodzenia wroga” była skutecznie stosowana przeciwko Niemcom, którzy mimo tego z powodu posiadania sprawniejszego korpusu oficerskiego, w czasie odwrotu zadali Armii Czerwonej dwukrotnie większe straty niż sami ponieśli. Jest to wyjątkowe zdarzenie w historii masowych odwrotów, w których zwykle uciekający ponoszą znacznie większe straty niż ścigające je wojska. Obecnie Polska jest wolnym państwem na piastowskich ziemiach w granicach, które miała już tysiąc lat temu. Jest nadzieja, że Polska będzie mogła żyć w pokoju i kontynuować w atmosferze wolności swoje własne jestestwo oraz tworzyć własną myśl polityczną i przymierze z bałto-słowiańskimi sąsiadami Polski. Dla niezależnego bytu państwowego konieczna jest niezależna myśl polityczna, ponieważ podporządkowywanie się obcym planom politycznym zawsze prowadzi do utraty suwerenności. Obecnie los Polski jest zupełnie inny niż planował to Hitler, który doprowadził Niemcy do klęski u progu epoki nuklearnej, i tym samym pozbawił je własnego arsenału nuklearnego, oraz doprowadził do likwidacji państwa Pruskiego, śmiertelnego wroga Polski i Polaków. Likwidacja Prus jako państwa była jednym z wymogów bezwarunkowej kapitulacji Niemiec w 1945 roku, była ona zdarzeniem bardzo korzystnym dla Polski. Natomiast brak własnego arsenału nuklearnego ogranicza ambicje niemieckie dominowania nad światem i tworzenie takich wizji jak „imperium od Renu do Władywostoka”, w imię której Niemcy zaczęli walki w obydwu wojnach światowych
Juan chiński startuje na rynku obok dolara, jena i euro Oczekiwana od dawna przez inwestorów waluta chińska juan, obecnie startuje na rynku obok dolara, jena i euro. Dzieje się to według planów rządu komunistycznego w Pekinie, który ostrożnie planuje każdą zmianę w swojej gospodarce w ramach kapitalizmu państwowego. Hong Kong służy Pekinowi jako teren doświadczalny i właśnie w Hong Kongu, byłej kolonii brytyjskiej juan staje się „hot property” czyli „pożądaną inwestycją” po raz pierwszy w transakcjach na międzynarodowym rynku walutowym. (W polskim języku nazwa waluty Chin „juan” literuje się identycznie jak imię sławnego amanta hiszpańskiego, Juan de Tenorio.)
Dzienny przetarg juanem pierwszego dnia transakcji doszedl od zera do wartości czterystu milionów dolarów. Juan jest walutą drugiej po USA, cały czas największej gospodarki na świecie, wiodącej pomimo kryzysu światowego spowodowanego szwindlem na trylion dolarów nieściągalnymi pożyczkami hipotecznymi, co sumarycznie spowodowało straty wartości nieruchomości w USA rzędu czternastu tysięcy miliardów dolarów. Stracili głównie Amerykanie właściciele domów, których wartość rynkowa spadły poniżej ich zadłużenia hipotecznego, i których miliony wyeksmitowano z ich miejsc zamieszkania. Tego rodzaju szwindel byłby niemożliwy w komunistycznych Chinach, gdzie mimo kryzysu międzynarodowego gospodarka wzrosła o ponad siedem procent w momencie, w czasie gdy gospodarka USA spadła o kilka procent. Transakcje juanem na razie są małą częścią dziennych obrotów na rynku walutowym, na którym dzienna wartość przetargu przeciętnie wynosi cztery tryliony dolarów. Obecnie w Nowym Jorku, Londynie i w Tokio szybko powstaje nowy system transakcji juanem, jako bardzo pożądaną przez inwestorów walutą międzynarodową, której obecność w coraz większej ilości transakcji międzynarodowych z czasem spowoduje spadek kursu dolara, jena i euro.
Firmy chińskie otwierają konta bankowe w Hong Kongu, gdzie handel międzynarodowy we wszystkich walutach jest dozwolony i prawdopodobnie osiągnie wartość około 45 miliardów dolarów z końcem bieżącego roku. Wartość juana do niedawna była ściśle związana z wartością dolara, co było korzystne dla Chin z powodu wielkich nadwyżek eksportowych w handlu z USA. Od dłuższego czasu Amerykanie napierają na rząd w Pekinie żeby uniezależnił wartość juana od wartości dolara. Chińczycy obawiają się jednak, że jeśli zbyt wielka ilość ich waluty zbyt szybko zjawi się na rynku międzynarodowym, to mogą oni stracić kontrolę nad inflacją i kursem oprocentowania – twierdzi Xiang Songzuo, dyrektor centrum badań światowego systemu monetarnego przy uniwersytecie w mieście Remin w Chinach. Natomiast Amerykanie określają pojawienie się juana na rynku międzynarodowym jako „game changing”, czyli podstawową zmianą gry na giełdach i w handlu międzynarodowym, według opinii bankierów amerykańskich, którzy uważają że juan wszedł na rynek międzynarodowy znacznie szybciej niż się tego spodziewano. W lipcu 2010 po raz pierwszy władze Chin pozwoliły na transakcje swoją walutą juanem poza granicami Chin. Jest to pierwszy krok do wolnych obrotów juanem i do ustalenia wartości juana na rynku międzynarodowym na podstawie popytu i podaży. Na razie rząd w Pekinie będzie nadal kontrolował wartość juana, mimo istnienia wolnego rynku w Hong Kongu, który ma pewien stopień autonomii i ma otwarty dostęp do rynku międzynarodowego Prawdopodobnie w przeciągu kilku lat 20% do 30% transakcji wielkiego rocznego eksportu z Chin, który ma wartość rocznie blisko dwa i pół tysiąca miliardów dolarów, będzie zawierana w juanach w porównaniu do obecnego stanu rzeczy, kiedy tylko jeden procent tych transakcji dotąd był zawierany w juanach. Obecnie ci, którzy chcą zawierać transakcje w juanach muszą mieć konta w bankach w Hong Kongu. Nadal są w mocy ograniczenia przywozu z zagranicy banknotów juana. W celu zupełnie nie kontrolowanej wymienności waluty juana rząd w Pekinie musiałby pozwolić na wolną wymianę jego waluty na wszystkie inne waluty, i to w każdej chwili bez żadnych ograniczeń. Ten stan rzeczy jest jeszcze niemożliwy z powodu nadal istniejących ograniczeń. Niemniej oczekiwana od dawna przez inwestorów waluta chińska juan, obecnie startuje na rynku międzynarodowym obok dolara, jena i euro, i z czasem przyczyni się do spadku wartości tych walut, a zwłaszcza wartości dolara. Ożywiona dyskusja na ten temat toczy się w pismach ekonomicznych, takich jak The Wall Street Journal, np. w wydaniu z 14 grudnia 2010. Iwo Cyprian Pogonowski
Krasnodębski w wywiadzie z Walaszczykiem Żenujące gawędy prezydenta „Komorowski, podobnie jak partia, z której się wywodzi, wpisuje się w tradycję solidarnościową. On sam uczynił swoje związki z opozycją ważnymi akcentami własnej prezydentury i sposobem na jej legitymizowanie. Ale z drugiej strony, mamy zupełnie inny przekaz odpowiadający realnej polityce, którą prowadzi. Widzimy wiele gestów kierowanych pod adresem strony komunistycznej. Najbardziej wymowne, dopełniające czary goryczy było zaproszenie Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Jednak dochodzą do tego jeszcze inne elementy, jak choćby skład doradców prezydenta, wśród których jest m.in. prof. Tomasz Nałęcz, były członek PZPR, czy Roman Kuźniar związany swego czasu z SLD. Komorowski opiera swą prezydenturę na współpracy ze środowiskami postkomunistycznymi, a z drugiej strony - z dawną Unią Demokratyczną i Unią Wolności, dla których sojusz z "oświeconą" częścią postkomunistów był najważniejszą częścią ich filozofii politycznej. To właśnie politycy UD hamowali lustrację i wszelkie nawet tylko czysto historyczne próby rozliczenia z komunizmem.”…” To wszystko dzieje się w kontekście zmiany kursu polityki zagranicznej. - Oburzające jest m.in. to, co powiedział jeden z doradców prezydenta, tłumaczący udział Wojciecha Jaruzelskiego w obradach RBN jako przyjazny gest wobec prezydenta Dmitrija Miedwiediewa. W Niemczech trudno sobie wyobrazić sytuację, by Angela Merkel przed wizytą Władimira Putina zapraszała na oficjalne konsultacje Egona Krenza, ostatniego przywódcę NRD. Warto przypomnieć inne mocne akcenty tej prezydentury. Chodzi o usunięcie krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego, odsłonięcie pomnika czerwonoarmistów pod Ossowem oraz reprymendę udzieloną ks. Sławomirowi Żarskiemu. To wszystko wpisuje się w nową politykę wschodnią i zbliżenie z Rosją oraz tłumienie krytyki. To również zerwanie z polityką historyczną prezydenta Lecha Kaczyńskiego, choć werbalnie oczywiście próbuje się sugerować ciągłość z tradycją solidarnościową. Tymczasem właśnie przeżywamy jej koniec.”…(źródło) Mój komentarz Polecam wszystkim kliknąć na link do całego wywiadu Krasnodębskiego . Warto , bo jest to krótka, ale bardzo celna analiza polityki wewnętrznej i zagranicznej Komorowskiego. Pośmiewisko jakim się staje głowa państwa za granica i w kraju ma tutaj drugorzędne znaczenie. Komorowski w polityce wewnętrznej oparł się na postkomunistach i środowiskach bliskich komunistom , rodzinnie, towarzysko, czy ideowo , co cechuje środowisko dawnej Unii. Dwie frakcje tej samej ideologii. Być może to wokół Komorowskiego uda się doprowadzić do historycznego zjednoczenia obu frakcji. Oznacza to ostry skręt antydemokratyczny .Warto przypomnieć, że obie frakcje uważają polskie społeczeństwo za niedojrzałe, dlatego usprawiedliwiają propagandę, ograniczenie zakresu praw obywatelskich, takich jak zakaz funkcjonowania w polskim społeczeństwie systemu jednomandatowego, czy ograniczenie wolności słowa, poprzez brutalne zwalczanie wszelkimi dostępnymi metodami administracyjnymi i prawnymi swobody wypowiedzi, czy swobodnego powstawania nowych podmiotów na rynku medialnym. Niestety środowisko, którym się otoczył Komorowski ostro zwalcza wszelkie projekty modernizacyjne polskiego systemu politycznego . Komorowski w kampanii prezydenckiej wykrętnie nie zaprzeczył, że zgodzi się na dokonanie zamachu na wolności obywatelskie , na dokonanie kastracji urzędu prezydenta, poprzez odebranie Polakom prawa do wyboru prezydenta w wyborach powszechnych. Korupcja, nepotyzm, niszczenie klasy średniej, społeczeństwo o największych dysproporcjach dochodów w Unii Europejskiej, gdzie oligarchia żyje w przepychu, a siedem milionów Polaków żyje w biedzie . A ujemny przyrost naturalny zaczyna zagrażać biologicznemu bytowi narodu. Komorowski otoczony dwoma frakcjami postkomunistycznymi staje się gwarantem tego ,że Polacy dalej będą żyli w tej patologii. Komorowski odchodząc od polityki zagranicznej Lecha Kaczyńskiego, od polityki jagiellońskiej odrzuca polską racje stanu. Akceptuje Polskę jako kondominium, czy raczej protektorat Niemiec. Bez samodzielnej polityki zagranicznej , bez zbudowania sojuszu z osią polsko ukraińską , o którym marzył Lech Kaczyński, będzie nam bardzo trudno przeprowadzić modernizację technologiczną , naukowa, edukacyjną, gospodarcza ustrojową Polski . Warto zwrócić uwagę że ostanie lata charakteryzują się postępującym procesem, którym można nazwać putynizacją Polski. Coraz stabilniejsza oligarchia, neototalitaryzm, przejmowania kontroli nad państwem , nad jego wszystkimi urzędami i instytucjami przez jedno środowisko. Media podporządkowane temu środowisku jako tub propagandowa. Marek Mojsiewicz
Żydowska sraczka gębowa podczas wyborów na Białorusi Żydowskie media, mające monopol na informację w Polsce – bardzo lubiane i cenione przez polactfo – dostają sraczki gębowej w temacie dzisiejszych wyborów prezydenckich na Białorusi. Co i raz pojawia się w telewizorze jakiś przedstawiciel jakiegoś ugrupowania, mającego w nazwie jak nie „Wolność”, to „Demokrację” – a woń czosnku wręcz zionie z ekranu, choć powinno to być fizycznie niemożliwe. I dawajże załamywać ręce nad dyktaturą. I dawajże rozpaczać, że Łukaszenko wygra kolejne wybory bez najmniejszego trudu, a przecież nie powinien, bo to utrudnia nasim „wprowadzanie europejskich standardów demokracji” na Białorusi oraz robienie tam „inwestycji strategicznych” . Wytrzaśnięty skądś młodzieżowy „ekspert” o wyglądzie Harry Pottera ze zgrozą mówi, iż Białoruś zaczyna zadłużać się u Rosji. Szkoda, że nie porównuje długów Białorusi (rzędu 20 miliardów USD) z długami Polski, których już nikt zliczyć nie potrafi, ale które ocenia się skromnie na ok. 300 miliardów USD (zajrzyjcie państwo choćby na http://www.zegardlugu.pl/)
Inna wynajęta dziwka dziennikarska płci męskiej z niemal zgrozą mówi o pojawieniu się piosenki o Łukaszence, która w dodatku zdobyła dużą popularność. Popularność nieuzgodnioną ani z MTV, ani z żadną inną opiniotwórczą siecią telewizyjną dla imbecylów. Zatem sam fakt pojawienia się takiej piosenki dowodzi, iż Białoruś to kraj straszliwego zamordyzmu, odcięty od kultury i cywilizacji. Otóż naszym zdaniem wybory prezydenckie na Białorusi są kilka tysięcy razy bardziej uczciwe, niż np. polskie referendum w sprawie wejścia do Unii, gdzie opozycja dostała około 1% czasu antenowego na przedstawienie swoich racji. Powiem więcej, są to chyba jedyne wybory w Europie, jakie rzeczywiście oddają preferencje narodu, a nie żydowskich mediów i manipulatorów. A standardy „demokracji europejskiej” znamy aż za dobrze. Jeszcze nigdy w historii UE nie uznano żadnych wyborów i referendów, których wyniki nie były takie, jak powinny być. Ostatnim przykładem niech będzie Konstytucja Unii, nielegalnie narzucona państwom członkowskim pod zmienioną nazwą Traktatu Lizbońskiego. Gajowy Marucha
W Ameryce nie lubi się lizusów Najpierw zamieścimy artykuł Jana Czekajewskiego na temat „Jak zostać przyjacielem USA”, a potem dodamy swoje komentarze. – admin Któż to ja? Ani polityk, ani jenerał, ani profesor. Po prostu przeciętny groszorób o chłopskim pomyślunku, obserwujący od lat ponad dwudziestu niemrawe poczynania polskich polityków starających się zabezpieczyć interesy Polski poprzez nieodwzajemnioną „przyjaźń” ze Stanami Zjednoczonymi. Nie rozdrabniając się w szczegóły, postaram się określić źródło tych błędów w sposób taki jak je widzę. Otóż błędy Polaków wynikają z zasadniczej różnicy kulturowej. Polacy i Amerykanie mają różne systemy wartości. Polacy, mimo 45 lat sowieckiej urawniłowki, zachowali mentalność arystokraty z dużą dozą romantyzmu. Być może arystokraty chodaczkowego, niemniej dumnego. Amerykanie, którzy nigdy nie mieli własnej arystokracji zachowali mentalność kupców i kasjerów (bankierów). Dla Polaka mówienie o pieniądzach z „przyjacielem” na jakiego Polacy mianowali (bez ich zgody) Amerykanów, jest w złym tonie. Natomiast Amerykanie oceniają partnera z punktu jego i własnego interesu finansowego. Jasność warunków finansowych jest uważana przez Amerykanów za wartościową cechę charakteru i nieodzowny warunek uczciwości, a nie grubiaństwo, odwrotnie do opinii Polaków. W stosunku do „przyjaciela” Polacy czynią niemrawe gesty przyjaźni ufając, że przyjaciel zrozumie ich intencje i się odwzajemni, przynajmniej w dwójnasób. Amerykanie o mentalności kupców, nie rozumieją cienkich aluzji w postaci „Pan wie, a ja rozumiem” i przyjmują polskie gesty jako przykład naiwności albo głupoty. Dla Amerykanów, rozumiejąc pod tym określeniem Rząd Amerykański, decyzje winny być poprzedzone przez twarde negocjacje zakończone wiążącym kontraktem. Oferty takie, jak np. wysłanie polskich wojsk do Iraku, bez uprzedniego uzgodnienia warunków, Amerykanie przyjmują jako naiwność, albo wynik jakichś ukrytych, niejasnych polskich interesów, których nie próbują zrozumieć. Polacy wysyłając wojska do Iraku spodziewali się dochodowych kontraktów przy odbudowywaniu armii Iraku i ich pól naftowych. W rzeczywistości kontakty dostały się w ręce amerykańskiej firmy Haliburton, bez przetargów. Być może Amerykanie nie zrozumieli naszych intencji – myśleli zapewnie polscy politycy? Wyślijmy wiec polskie wojsko do Afganistanu. I co? Ano pstro! Raz się nabrać to pomyłka. Za drugim razem, to głupota. Z czasów sowieckich, Polacy, mając na myśli polskie rządy minionego PRL-u, zachowali drugą, szkodliwą cechę, która w czasach sowieckiej satrapii do pewnego stopnia była przydatna, przynajmniej dla namiestników z PZPR-u. Jest nią usłużność wasala w stosunku do moskiewskiego satrapy. Niestety my, Amerykanie, nie znosimy lizusów. Lizusi nie są dla nas parterami. Zazwyczaj lizusi po ich wykorzystaniu dostają kopniaka w tyłek. Dla ilustracji pozwolę sobie przypomnieć historię umierającego na raka Szacha Iranu, któremu w roku 1979 Stany Zjednoczone odmówiły azylu. Nawet wieloletnia przyjaźń i handel z Izraelem mu nie pomogły. Szach Iranu od wielu dziesiątków lat był ostoją amerykańskich interesów na Bliskim Wschodzie, ale kiedy fundamentaliści muzułmańscy przejęli władzę w Iranie, nie tylko spisano go na straty, ale umierającego szacha wyproszono z USA. (Szach Iranu, Mohammad Reza Pahlawi umarł w lipcu 1980 roku w Egipcie). Jeśli Polacy chcą być przyjaciółmi Stanów Zjednoczonych winni wykazać się dużą dozą własnej wartości, a jeśli tej wartości nie są pewni to przynajmniej powinni kierować się honorem. Mam tu na myśli także sprawę wiz. Odrobina sceptycyzmu także nie zawadzi. Zbigniew Brzeziński, były doradca Prezydenta Cartera, w niektórych swych wypowiedział dawał w tej mierze cenne Polakom wskazówki, wspominając, że solidna przyjaźń polsko-amerykańska polega na wspólnocie interesów i wzajemnym szacunku. Niestety, jeden rząd polski za drugim, albo jego wskazówek nie rozumiał, albo sam wiedział lepiej. Podobnie zresztą jak rząd amerykański.
Jan Czekajewski Columbus, Ohio, USA http://mercurius.myslpolska.pl
Nie negujemy słuszności obserwacji p. Czekajewskiego, gdy chodzi o różnice mentalności między Polakami a Amerykanami (zresztą którymi Amerykanami? Białymi potomkami emigrantów z Europy? Murzynami? Indianami?). Podpisujemy się pod jego uwagami o wasalstwie polskojęzycznych władz. Pytanie tylko: czy w ogóle chcemy się przyjaźnić z państwem, które jest sterowanym przez żydostwo światowym bandytą, w dodatku skrajnie nielojalnym wobec swych sojuszników? Szach Iranu to nie jedyny przykład. Przypomnijmy pozostawionego sobie płk. Kuklińskiego, przypomnijmy sobie byłych agentów CIA, Saddama Husajna czy Manuela Noriegę. Nie jesteśmy w stanie uznać wyższości amerykańskiego podejścia do życia nad naszą polską, słowiańską mentalnością. Wolimy rolnika od handlarza a robotnika od geszefciarza. Admin.
Więzienia CIA w Polsce: Odnaleziono książkę lotów Do zaginionej cztery lata temu książki lotów z lotniska w Szymanach dotarła „Panorama” TVP2. Mogą tam być dowody na to, że Polacy ściślej współpracowali z Amerykanami w kwestii tajnych więzień CIA w Polsce niż przyznają to do tej pory. Jakie tajemnice skrywa lotnisko w Szymanach? To pytanie nurtuje od pięciu lat. Od momentu ujawnienia informacji, że tu lądowały samoloty wykorzystywane przez CIA. „Panorama” ujawnia zaginione dokumenty z lotniska w Szymanach. Cztery lata temu książka ruchowa i komputery z wieży kontroli lotów przepadły w dziwnych okolicznościach. W tej książce są zapisane wszystkie operacje wykonane w Szymanach. W tym lądowania amerykańskich gulfstreamów i boeinga, którymi przewożono więźniów CIA. 5 grudnia 2002 roku do Polski mieli trafić Abd al-Nashiri i Abu Zubajda. Wtedy najgroźniejsi terroryści Al-Kaidy. Dziś wielki problem dla Amerykanów, bo okazało się, że nie mieli żadnych związków z ben Ladenem. Analiza tej książki wskazuje, że wbrew przepisom przy lotach nie wpisywano ważnych informacji – jak miejsca przylotu i odlotu oraz liczby osób wysiadających. Trudno teraz stwierdzić czy to zwykłe przeoczenie czy celowe łamanie procedur. Być może dlatego Polska nie chciała przekazać dokumentu komisji Parlamentu Europejskiego badającej sprawę tajnych więzień CIA. - Odpowiadano nam, że coś zaginęło, czegoś nie ma. Tak było z księgą lotów na lotnisku w Szymanach, informowano nas, że ta księga zaginęła – mówi Józef Pinior, członek komisji ds. tajnych lotów CIA w Parlamencie Europejskim. Jeszcze ważniejszym dowodem może być twardy dysk. Oficjalnie informowano, że dwa komputery z lotniska w Szymanach spaliły się po uderzeniu pioruna. Jednak reporter „Panoramy” zdobył jeden z dysków. Nie jest spalony, ale dokładnie wyczyszczony. Specjaliści potrafią jednak odzyskać wykasowane informacje.
A mogą być one porażające. Może być zapis z monitoringu, mogą być dowody na fałszowanie lotów i łamanie procedur, a przede wszystkim mogą być nagrania rozmów wieży z załogami. Jeśli okazałoby się, że były prowadzone w języku polskim, to oznaczałoby, że Polska nie tylko przymykała oko na amerykańską operację, ale brała w niej czynny udział. Prokuratura przyznaje, że ma coraz więcej dowodów, między innymi dzięki dziennikarzom i organizacjom praw człowieka. Każdy kolejny może być na wagę złota. Być może dlatego komuś zależy żeby śledczy ich nie mieli. - Polska ma obowiązek pociągnąć do odpowiedzialności tych, którzy wydawali rozkazy i podejmowali decyzje w tej sprawie – przypomina Draginja Nadażdin, dyrektor Amnesty International. Śledztwo w sprawie tajnych więzień CIA w Polsce trwa od ponad dwóch lat i jest ściśle tajne.
http://tvp.info/informacje/polska/odnalazla-sie-zaginiona-ksiazka-lotow/3592019
Za http://newworldorder.com.pl/artykul,2813,Wiezienia-CIA-w-Polsce-Odnaleziono-ksiazke-lotow
O tym jak gauleiter Tusk otrzymał w Brukseli nowe wytyczne… Gajowy stawia dolary przeciw orzechom, że w poniższym artykule co poniektórzy dopatrzą się sympatii dla Platformy Obywatelskiej. Całymi miesiącami gauleiter Tusk atakowany był z powodu jego postawy wobec śledztwa smoleńskiego przez nawiedzonych PiS-owców, a zwłaszcza przez Kaczyńskiego/Kalksteina, Macierewicza/Singera i przez media rebe Rydzyka.
Pomniejszą drobnicę PiSowską pomijam. W sprawie katastrofy w Smoleńsku widać było wyraźną różnicę w podejściu do niej i do prowadzonego przez Rosjan śledztwa pomiędzy PiS-em a PO. PiS bił cały czas na alarm, podniecał i onanizował się wszystkimi „informacjami” i „doniesieniami”, nawet tymi, które krótko później okazywały się dziennikarskimi dezinformacjami. Celowo rozpuszczanymi przez żydowską agenturę wpływu po to, aby Smoleńsk był tematem nr 1. Można było dzięki temu spokojnie szabrować polski unijny baraczek. PO natomiast cały ten czas stała na stanowisku, że nie ma podstaw do posądzania Rosjan o przewlekanie czy mataczenie śledztwa. No cóż, jeśli się pamięta, że śledztwa w sprawie katastrof samolotowych trwają latami, a ustalenie winnych jeszcze dłużej, czasem ponad 10 lat (katastrofa Concorda), stanowisko PO można określić jako rozsądne i zdroworozsądkowe. Rapor MAK trafił do Polski w październiku. Na początku listopada był już przetłumaczony na język polski. Zapewne jedną z pierwszych osób, które miały do niego dostęp był i gauleiter Tusk. Raport najwidoczniej nie wzbudził u niego żadnych podejrzeń, gdyż brzydzący się polskością ryży Kaszub nadal w sprawie śledztwa zachowywał się spokojnie. Podczas spotkania z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem poinformował Tusk dostojnego gościa, iż Polska przygotowała już uwagi do raportu MAK, że on sam je właśnie czyta, i że ma nadzieję na zapoznanie się z nimi w ciągu tygodnia. Wciąż w tym czasie zachowywał się Tusk dyplomatycznie i nienagannie. A tu nagle, jakby jakiś czort, albo inny lucyfer w niego wstąpił. I to akurat w w stolicy lucyferiańskiej, bilderbergowskiej Unii – w Brukseli. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej (szatańskiej) różdżki Tusk w sposób kompletnie obcy dla tego umizgującego się zawsze płazeńca, wystąpił nagle jako mąż stanu potrząsający buńczucznie pięścią w stronę Kremla:
Raport MAK jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia.
Ciekawe, ile pieprzu nasypali jemu uni w Brukseli pod ogon? Wszak raport MAK-u znał gauleiter już wcześniej i mógł tak samo ostro wypowiedzieć jego zdanie prezydentowi Rosji już w Warszawie podczas ich spotkania. Ale z Miedwiediewem gadał Tusk w Warszawie jeszcze układnie. Z tego wynika w sposób oczywisty, że jego nowe stanowisko w sprawie raportu MAK wręczono mu w Brukseli. Wszystko wygląda więc na to, że zaostrza się kurs żydowskiej Unii pod adresem Rosji. Dlatego nakazano Tuskowi zmianę taktyki. Wcześniej w uzgodnionej taktyce PiS szczuł na Rosję, a PO zachowywała się wobec Rosji poprawnie, udając (na polecenie Zbiga Brzezińskiego), że dąży do polepszenia wzajemnych stosunków. A tutaj nagle Tusk zajął z dnia na dzień tak ostre stanowisko, że nie powstydziłby się tego nawet sam naczelny PiS-owski naganiacz polactfa na Rosję – Macierewicz/Singer. Ciekawi mnie, co takiego absolutnie nie do przyjęcia nagle odkryto w raporcie MAK-u w Brukseli? Bo dla mnie absolutnie nie do przyjęcia jest to, że polska strona nadal nie ustaliła:
- kto ponosi odpowiedzialność za wpuszczenie na pokład samolotu tylu dygnitarzy, a zwłaszcza tylu najważniejszych generałów, i to zaledwie dwa lata po Mirosławcu? Nawet, jeśli katastrofa była nieunikniona, to nie musiało zginąć w niej tylu dygnitarzy i najważniejszych dowódców wojskowych!
- Kto ponosi odpowiedzialność za takie ustalenie „harmonogramu” uroczystości, że Tupolew leciał do Smoleńska na ostatnią sekundę i lądował na łeb na szyję?
- Kto wywierał naciski na pilotów, aby pomimo ostrzeżeń o złej pogodzie otrzymanych z wieży kontrolnej w Smoleńsku i od pilotów Jaka-40 mimo wszystko lecieli do Smoleńska i podjęli próbę lądowania zakończoną katastrofą, zamiast zawrócić lub lecieć na inne lotnisko? Bo jak na razie całe śledztwo prowadzone przez polską stronę zapomina o tych kilku istotnych sprawach. Gdyby wylot był zorganizowany porządnie i odpowiedzialnie, gdyby niepowołane osoby nie zaglądały do kabiny pilotów, to do katastrofy wcale by nie doszło. Obecna wolta w zachowaniu gauleitera Tuska wobec Rosji łączy się z sytuacją międzynarodową, a zwłaszcza z napięciami w dalekiej Azji. Tak ostry atak na Rosję, po prawie przyjacielskich rozmowach z prezydentem Rosji niespełna dwa tygodnie temu, ma na celu medialne przyparcie Rosji do muru. Będąc poddaną ostrym atakom medialnym nawet przez jej domniemanych PO-wskich sympatyków (a według co niektórych – nawet jej agentów) trudniej będzie Rosji swobodnie reagować na ewentualny konflikt koreański. Bo jakoś tak dziwnie się składa, że atak Tuska na rosyjski MAK i kolejna prowokacja Korei południowej zbiegły się razem. A w polityce światowej, będącej realizacją scenariusza ideologów NWO niewiele ważnych spraw dzieje się przypadkowo. Poliszynel
PS. A Kongres USraela akurat wprowadził nowe przepisy, pozwalające homoseksualistom na wstępowanie do wojska. Przywódca „wolnego świata” – USA – pedalstwo wysyłać będzie do napadania na kraje niepokornych Gojów. Stoczyliśmy się jako żydolandia nr 3 do poziomu „sprzymierzeńca” (czytaj – wasala) sodomitów.
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com
Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy „Nasz Dziennik” dotarł do informacji, z których wynika, że MON ukrywa rzeczywistą liczbę rannych polskich żołnierzy w Afganistanie. PR jest dla Klicha ważniejszy niż życie żołnierzy. Z gen. Waldemarem Skrzypczakiem, byłym dowódcą Wojsk Lądowych i szefem Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe operującej w Iraku, rozmawia Marta Ziarnik. Z artykułu opublikowanego w „Timesie” wynika, że Amerykanie nie są zadowoleni z działań polskiego kontyngentu w prowincji Ghazni. - Przede wszystkim tekst, o którym mowa, krytykuje nie to, że polscy żołnierze w Afganistanie nie działają, tylko że nie dają sobie rady w tak dużej prowincji tak małymi siłami. Amerykanie pokazują, iż Polacy z tym potencjałem, którym dysponują w Afganistanie, nie są w stanie panować nad prowincją. I my o tym wiemy od dawna. Nie wiedzą o tym tylko politycy, którzy podjęli decyzję w tej sprawie. I nie dość, że nie posiadają podstawowej wiedzy na ten temat, to jeszcze starają się nam wmówić, że jest inaczej.
Jak ten potencjał przekłada się na rzeczywiste potrzeby? - Nasz kontyngent, który liczył 1,6 tys. żołnierzy, został rok temu zwiększony – z racji zbyt małych możliwości operacyjnych – do 2,5 tys. żołnierzy. Jednak – jak już niejednokrotnie mówiłem – nadal jest zbyt mały. Aby nad tak dużą prowincją panować, żeby mieć aktywność operacyjną, trzeba by mieć tam od 4 do 6 tys. żołnierzy. Tymczasem – jak już powiedziałem – jest nas zaledwie 2,5 tys. i oczekuje się od nas, żebyśmy w takim stanie ilościowym panowali nad całą tą prowincją. Czyli oczekiwania polityków przerastają możliwości żołnierzy, możliwości kontyngentu. Poza tym politycy nie mają wyobraźni ani pojęcia o tym, ile w takiej prowincji powinno być wojska, aby ją opanować. I w tej sytuacji nie powinno nikogo zbytnio dziwić to, że kiedy do Ghazni ponownie wchodzą Amerykanie, to są sfrustrowani i zbulwersowani tym, że kiedy to była ich prowincja i kiedy mieli sytuację na miejscu spacyfikowaną, to teraz, gdy mijają dwa lata, okazuje się, że Polacy, przejmując ją, nie poradzili sobie, bo mają zbyt mały kontyngent.
Ale Amerykanie nie musieli nam tej prowincji przekazywać. - To nie jest wina Amerykanów, tylko polskich polityków. To oni odpowiadają za to, że wzięli tak dużą prowincję, choć nasze możliwości na to nie pozwalały. To oni deklarowali, że sobie poradzą. To jest wina polityków, że nie dali odpowiednich sił, które pozwalałyby nad tym terenem panować.
Co powinno zrobić MON w tej sytuacji? - Trzeba prosić o pomoc. Powinno się prosić Amerykanów, żeby wypełnili tę lukę, która się pojawiła. Po pierwsze dlatego, że sytuacja w prowincji jest bardzo zła, o czym Amerykanie mówią na oficjalnych stronach internetowych. I dlatego Stany Zjednoczone są wściekłe, bo one swego czasu walczyły o tę prowincję, a Polacy decyzją o przejęciu jej całej popełnili błąd. Ale podkreślam raz jeszcze, że to był błąd polityków, a nie wojskowych.
Sugeruje Pan, że powinniśmy zwiększyć kontyngent w Afganistanie? - Może inaczej. Niech w końcu politycy odpowiadający za wojsko powiedzą otwarcie, czego tak naprawdę chcą w Afganistanie. Niech wreszcie powiedzą to wojskowym. Wówczas wojsko dokładnie powie, ile do tego będzie potrzeba żołnierzy i sprzętu. Dzięki temu będzie można uniknąć kolejnych ofiar.
Czego chcą, Pana zdaniem, politycy? - To nie jest pytanie do mnie. Oni chyba sami tego do końca nie wiedzą i nie zdziwiłbym się, gdyby tych celów w ogóle nie było. Politycy chcą tylko flagi wysoko. A wie pani kto na wojnie wysoko flagę nosi? Szaleńcy! Tymczasem jeżeli politycy podejmują jakieś cele, to niech one wynikają z racjonalnych przesłanek. Przejmując prowincję Ghazni, wzięliśmy na siebie zadanie, które z góry było skazane na niepowodzenie, bo było nas tam za mało. A teraz politycy rakiem się z tego wycofują. I każą to robić żołnierzom.
Nie warto było podejmować tego ryzyka? - Biorąc pod uwagę to, co w tej chwili dzieje się w prowincji Ghazni, i to, co my tam osiągnęliśmy, to przez pryzmat strat nie było warto. Zmieniano zadania w trakcie operacji, a takich rzeczy się nie robi. Poprzez takie ciągłe zmiany decyzji wprowadza się bowiem niepotrzebne zamieszanie w działaniach. Czyli to, co podkreślają Amerykanie. I to, co ukazało się w „Timesie”, tego nie mówi szeregowy czy sierżant, tylko wysoki rangą oficer amerykański, który dokładnie przeanalizował sytuację. I ten oficer wie, że przez bezmyślność niektórych naszych decydentów teraz to jego wojsko będzie ponosiło straty.
Powinniśmy rozpocząć wycofywanie kontyngentu? - W Lizbonie zapadła decyzja, żeby pozostać w Afganistanie do 2014 roku. I dobrze, to jest decyzja polityczna i wojskowi ją wykonają. Pojawia się tylko pytanie: czy mamy do 2014 roku – czyli przez kolejne cztery lata – trwać w takim stanie, jaki jest obecnie w Ghazni? Przecież w tym obecnym stanie przez kolejne lata talibowie nam nie pozwolą przetrwać!
I jest już tego, niestety, zapowiedź. Mijający rok był najtragiczniejszy od rozpoczęcia operacji w Afganistanie pod względem ofiar. Odczuli to zwłaszcza Amerykanie i Brytyjczycy, ale Polsce też przyniósł dotkliwe straty. - To prawda. 2010 rok był dla nas bardzo ciężki, bo ponieśliśmy naprawdę duże straty. Wynikają one – jak już mówiłem – z tego chaosu decyzyjnego decydentów. To oni wprowadzili zamieszanie i to przez nich w zasadzie przeszliśmy nagle z zadań niezbyt trudnych do wykonywania zadań niezwykle ciężkich. Mało tego, zostaliśmy z tymi zadaniami osamotnieni i z małymi siłami. I to właśnie przez to ponosimy obecnie bardzo duże straty.
Do tego dochodzi jeszcze słabe wyposażenie naszych żołnierzy. - Jak najbardziej się z panią zgadzam. Jak zwykle urzędnicy wojskowi mają inne problemy niż sprzęt dla wojska.
Wynika to z braku nakładów finansowych na wojsko? - Pieniądze są, tylko chodzi o to, że urzędnicy wojskowi są tak zabetonowani, tak nieudolni, że nie potrafią sobie poradzić z prostym przetargiem. I te pieniądze oddaje się w ten sposób do budżetu państwa. Mamy w Polsce parlament i niech on wreszcie zapyta, o co tu chodzi, co jest naprawdę grane. Niech wreszcie zapyta, w którym „klubie” ci panowie grają. Takie pytanie trzeba wreszcie zadać, bo przecież tu chodzi o bezpieczeństwo naszych żołnierzy. MON zaś cały czas zamydla sytuację.
Skoro o stratach mowa, „Nasz Dziennik” dotarł do informacji, z których wynika, że liczba rannych polskich żołnierzy w Afganistanie jest dużo większa, niż wynika to z formalnego przekazu MON. - Owszem, ma pani rację. Co prawda mówi się o zabitych, ale już nie wspomina się o ciężko rannych i poszkodowanych, którzy wracają do kraju jako kaleki. A tych jest niemało. I, niestety, MON tych informacji nie ujawnia polskiemu społeczeństwu. Osobiście wiem, że liczba rannych naszych żołnierzy jest bardzo duża, dużo większa, aniżeli się o tym mówi, gdyż takie informacje dochodzą do mnie na bieżąco z terenu. Nie są one jednak usystematyzowane, więc nie jestem w stanie podać dokładnej statystyki. Społeczeństwo jednak musi poznać prawdę na ten temat.
Dlaczego, Pana zdaniem, te informacje nie są ujawniane? Dlaczego mówi się jedynie o ofiarach śmiertelnych? - To stała praktyka MON, że nie podaje prawdziwych danych na temat rannych polskich żołnierzy. Rzekomo robi to po to, aby nie wzbudzać złej atmosfery w wojsku. Ale tego typu tłumaczenia są śmieszne. Wszystkie bowiem kraje te statystyki podają do wiadomości. Wszystkie, tylko nie Polska. Tylko Polska ukrywa straty, jakie ponosimy w Afganistanie. I to jest naprawdę bulwersujące. Pyta pani dlaczego? Otóż chodzi o PR, o propagandę sukcesu.
To poważny zarzut, że PR jest ważniejszy niż życie obywateli. - Tak. Z powyższego widać wyraźnie, że wizerunek i jego kreowanie jest dla polityków najważniejszą sprawą. Ważniejszą niż troska o obywateli, o życie ludzkie. Jeżeliby bowiem światło dzienne ujrzały liczby dotyczące strat i poszkodowanych żołnierzy, ich słupki bardzo by spadły. Dlatego też politycy z tymi stratami się nie liczą i ich nie ujawniają. Dla polityków życie żołnierza jest nic niewarte, jeśli gra toczy się o władzę.
W tej sytuacji nie można liczyć na szybkie rozpoczęcie wycofywania polskiego kontyngentu? - Może i do rozpoczęcia stopniowego wycofywania wkrótce dojdzie. Pytanie tylko, jak ono będzie przebiegało. Obyśmy nie doprowadzili do sytuacji, która miała miejsce w 8. zmianie PKW Irak, kiedy to rebelianci decydowali o wszystkim, a nie Polacy, którzy siedzieli w bazie i bali się wyjść, bo rebeliantów było więcej niż polskich żołnierzy. Czy politycy znów do tego chcą doprowadzić, aby tylko zrobić polityczny gest?! Czy to jest ich kolejny pomysł? Wtedy też robiono gesty polityczne i zmniejszano kontyngent, by wyjść z Iraku. Było to jednak przeprowadzone bez strategii, czym też w efekcie doprowadzono do tego, że misja stała się niewykonalna. Trzeba było w 9. zmianie wzmocnić kontyngent, żeby można było odbić z rąk rebeliantów miejsca, w których Polacy musieli być. Ale czy o to chodzi?
Problem leży w braku strategii działania? - Dokładnie! Problemem jest to, że politycy, podejmując decyzje, nie mają żadnej przemyślanej strategii. Strategia wyjścia to nie jest wycofanie się. To jest zaprowadzenie stabilizacji i dopiero wtedy przekazanie odpowiedzialności Afgańczykom i wyjście. Nie inaczej.
Obecna sytuacja polskiego kontyngentu nie pozwala na takie rozwiązanie, Talibowie działają coraz śmielej. - Nadzieja jest teraz w tym, że znów weszli do prowincji Amerykanie. I oni już na pewno zrobią porządek. Dzięki nim będzie jeszcze można uratować sytuację, do której doprowadziły nieprzemyślane decyzje naszych polityków, którzy nie znając się na wojsku, chcą nim jednocześnie rządzić. Dziękuję za rozmowę.
Szkoda tylko, że nie padło pytanie, co w ogóle polscy żołnierze robią w Afganistanie. Czy głównym zadaniem resztkowego Wojska Polskiego jest bycie wykonawcą żydowskich interesów? – admin
Polowanie z nagonką Metodą rządzących środowisk opiniotwórczych jest niszczenie przeciwnika jako człowieka. Nie chodzi bowiem o spór polityczny, chodzi o eliminację z życia publicznego niepokornych – pisze publicysta "Rzeczpospolitej". Przypadkowy spór polityczny dwóch dziennikarzy. Jeden z nich, Tomasz Wołek (kwalifikację dziennikarz traktuję opisowo), poirytowany odmiennością opinii drugiego, Wiktora Świetlika, obiecuje, że usunie go z mediów. Bełkot megalomana w stylu: pan nie wiesz, kim jestem? Nie do końca. W obecnej sytuacji groźby kogoś takiego jak Wołek mogą okazać się uzasadnione. Rzecznik stanowiska obecnej władzy bardziej gorliwy niż Paweł Graś wie, że może sobie pozwolić na tego typu wystąpienia i, co więcej, mogą się one spełnić. Świetlik ma niepoprawne poglądy.
Wojna z opozycją Niedawno obserwowaliśmy spektakl eliminowania z mediów publicznych dziennikarzy krytycznych wobec aktualnych władz. Działo się to nie tylko bez protestów ze strony innych mediów czy środowisk opiniotwórczych, ale przy ich gremialnym aplauzie, a nawet czynnym uczestnictwie, w czym oczywiście główną rolę odgrywała "Gazeta Wyborcza" i gwiazda szczujnego dziennikarstwa Agnieszka Kublik. Zgodnie z dobrą tradycją nagonki "Wyborcza" wskazywała, kto ma nieprawomyślne poglądy i kto ma zostać poddany ostracyzmowi. Sprawa jest o tyle szokująca, że w krajach demokratycznych o wolnych mediach usuwanie osób niewygodnych władzy odbywa się po cichu, wstydliwie uzasadniane jakimiś mozolnie wypracowanymi pretekstami, a ujawnienie takich praktyk staje się skandalem zgodnie piętnowanym przez ogół mediów i środowisk opiniotwórczych. W Polsce Platformy Obywatelskiej dzieje się to w świetle jupiterów, przy poparciu instytucji opinii publicznej. W naszym kraju dziś potępiane jest to, co stanowi standard wolnych krajów, czyli krytycyzm wobec władzy i establishmentu. Bezpardonowa wojna mediów z opozycją traktowana jest jako norma, a temu, kto w owej wojnie nie chce brać udziału – piętno upartyjnienia, czyli pisowskości. Ten wymiar naszej rzeczywistości demonstruje, jak ułomne, a nawet iluzoryczne są w Polsce wolność i demokracja.
Niepokornych nie wystarczy usunąć, trzeba ich zdezawuować, pomówić o wszystko co najgorsze. Niezwykle trudno było oskarżyć świetnego i niezwykle uczciwego dziennikarza, jakim jest Krzysztof Skowroński, który te same przymioty demonstrował jako dyrektor Trójki, o stronniczość. Usunięty więc został z pracy dyscyplinarnie z powodu finansowych "przekrętów". Okazało się, że polegały one na omijaniu absurdalnych przepisów radiowych po to, aby Trójka lepiej funkcjonowała. W kampanii insynuacji uczestniczyła oczywiście "Wyborcza". Wprawdzie sąd oczyścił Skowrońskiego, ale w świadomości powszechnej coś z pomówień mogło zostać. Skowroński został przecież mianowany za czasów rządu PiS.
Coś się przylepi... Podobny jest mój własny przykład. "Wyborcza" piórem Kublik oskarżyła mnie o załatwienie "kolegom" wielkich odpraw, co miało rzekomo nastąpić, gdy zorientowałem się, że utracę stanowisko prezesa TVP. Pomimo wysłania przeze mnie sprostowania, insynuacja ta została powtórzona. Wprawdzie drogą sądową wymusiłem przeprosiny na łamach "Gazety", ale jej autorzy mogą liczyć, że coś się przylepi. To strategia "Wyborczej", która dziś stała się metodą rządzących środowisk opiniotwórczych: trzeba zniszczyć przeciwnika jako człowieka. Nie chodzi bowiem o spór polityczny, chodzi o eliminację z życia publicznego niepokornych. Przemysł pogardy i pomówień pracuje pełną parą. Metoda ośmieszania i niszczenia ofiar systemu praktykowana była w komunistycznej propagandzie. Chodziło o to, aby wykazać, że poglądy opozycyjne głosić mogą wyłącznie szuje, ludzie niezrównoważeni psychicznie, ewentualnie idioci. Najbardziej jaskrawym przykładem tej strategii w Związku Sowieckim było osadzenie dysydentów w szpitalach i kwalifikowanie opozycyjnych poglądów jako schizofrenii bezobjawowej. W Polsce dziś działania takie stosowane są równie konsekwentnie, chociaż nie przekładają się na więzienia czy presję fizyczną – acz widzieliśmy również akty przemocy przy bierności policji wobec obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Efektem owej kampanii był również napad na biuro PiS w Łodzi i zabójstwo jednego oraz poranienie drugiego pracownika. Znamienne, że nie ta zbrodnia, ale refleksja nad nią była piętnowana przez środowiska opiniotwórcze jako jej "polityzacja". Kreowanie się zaś na ofiarę przez jednego z głównych organizatorów kampanii nienawiści, Stefana Niesiołowskiego – mimo iż była to oczywista mistyfikacja – traktowane było przez media z całą powagą. Ofiarą polowania na dziennikarzy została jedna z najbardziej znanych i zasłużonych reporterek polskiego radia Janina Jankowska. Stefan Bratkowski, wykorzystując studentów, usiłował usunąć ją z prywatnej uczelni, gdzie jest wykładowcą dziennikarstwa. Pretekstem była oczywiście pisowskość, pomimo że nikt, kto śledzi wystąpienia Jankowskiej, niczego podobnego nie może u niej znaleźć. Dziennikarka starała się jednak utrzymać zgodny z dziennikarskimi standardami dystans do nagonki na nieprawomyślnych. To wystarczyło. Ze względu na jej osobę i skandal, który wybuchł wokół sprawy, udało się jej pozostać na stanowisku. Pod tym względem to przypadek odosobniony.
Wilczy bilet Z mediów publicznych usunięto niepokornych. Sprawa jednak nie skończyła się na tym. Teraz nie mogą oni znaleźć pracy i to nie dlatego, że ktoś kwestionuje ich kompetencje. "Wilczy bilet" jest konsekwencją ich poglądów i dziennikarskiej uczciwości. Nie dotyczy to tylko dziennikarzy. Ludzie, których zatrudniałem w TVP, po moim wyrzuceniu poszukiwali pracy w prywatnym biznesie. Ponieważ są to fachowi menedżerowie i prawnicy, ostatecznie, choć nie bez trudu, znajdowali ją, ale regułą była prośba zatrudniającego ich szefa: "nie chwal się, że pracowałeś u Wildsteina". Nie chodziło oczywiście o moją osobę, ale o postawę krytyczną wobec status quo III RP, a więc tzw. pisowskość.
Jeden z dyrektorów w dużej prywatnej firmie po katastrofie smoleńskiej, stojąc w tłumie pod prezydenckim pałacem, udzielił telewizji emocjonalnej wypowiedzi. Nie mówił o krwi na rękach Tuska, ale o złym stanie naszego państwa. Główny, prywatny klient firmy zażądał usunięcia go, a gdy właściciel odmówił, zrezygnował z obopólnie korzystnych interesów. Zwracam uwagę, że chodzi o biznes prywatny, nie o ten z państwową własnością, gdzie partyjna czystka przeprowadzona została przez PO do spodu. Jerzy Polaczek opowiada pouczającą historię o jednym z generalnych dyrektorów w Ministerstwie Transportu, którego mianował ze względu na kompetencje pomimo jego członkostwa w PO. Choć dyrektor wystąpił z partii, aparat PiS naciskał, aby go usunąć ze stanowiska. Jednak Polaczek utrzymał go na stanowisku. Po wyborach 2007 dyrektor ów jako pisowiec został zwolniony.
Listy proskrypcyjne Wymowny jest status historyków płynących pod prąd dyktowanych przez poprawność polityczną opinii. Jeśli ktoś jest już samodzielnym profesorem, to przy feudalnej strukturze polskiego uniwersytetu trudno mu coś zrobić. Można próbować zatruwać mu życie, jak robi się to w odniesieniu do Andrzeja Nowaka, ale to wszystko. Natomiast już niepokorni doktorzy Sławomir Cenckiewicz czy Piotr Gontarczyk poddawani są nieustannym szykanom, których celem jest wykluczenie ich z gildii historyków. W wypadku Cenckiewicza mieliśmy do czynienia z próbą zablokowania habilitacji. Po jego wystąpieniu na KUL, gdzie jeden z profesorów ogłosił, że byłby usatysfakcjonowany, gdyby młody naukowiec uzyskał na jego uczelni tytuł profesorski, "Wyborcza" rozpoczęła działania prewencyjne. Na przykład portal Onet (będący własnością ITI) usiłuje się dowiedzieć, gdzie swojej habilitacji Cenckiewicz ma zamiar bronić. Nietrudno znaleźć przyczynę tego nietypowego zainteresowania osobą historyka na co dzień odsądzanego od czci i wiary. Oczywiście, z książką Gontarczyka i Cenckiewicza uczciwie się nie polemizuje, jej się nawet nie czyta – jak mawiał, w odniesieniu do innego autora, klasyk minister Krzysztof Kozłowski. A ostatnio historyk Dariusz Stola stwierdził publicznie, że nie życzy sobie, aby za jego pieniądze jako podatnika utrzymywano historyka takiego jak Gontarczyk. Listy proskrypcyjne dla IPN są już przygotowane i wszyscy wiedzą, kto się na nich znajduje. To i tak wersja łagodniejsza. Wersja ostrzejsza to rozwiązanie tej instytucji. Najbardziej wymowna była opisana już sprawa młodego historyka Pawła Zyzaka, autora niezwykle ciekawej i kompetentnej biografii Lecha Wałęsy. Odsunięto go od pracy historyka i zmuszono do pracy magazyniera – co przypominało czasy PRL. Natomiast późniejsze ostentacyjne natrząsanie się propagandzistów "Wyborczej" nad jego ironicznie traktowaną "martyrologią", nawet w PRL należało do rzadkości.
Nie zostanie nawet ślad Ludzie o realnych poglądach opozycyjnych, czyli pisowcy, mają zostać usunięci z życia publicznego i ważniejszych funkcji. Trzeba nauczyć Polaków, że za takie poglądy grozić musi rodzaj banicji. Jeden ze światłych ideologów III RP, prof. Radosław Markowski, wyraził to kiedyś wprost, ubolewając (oczywiście w "Wyborczej"), że mimo wszystko jest istotna grupa społeczna głosująca na opozycję (PiS) i dlatego należałoby stworzyć dla nich osobne instytucje państwowe. Profesor ów odwoływał się do tradycji podziałów wyrastających z wojen religijnych, potwierdzając tym diagnozę prof. Ryszarda Legutki, że PiS dziś to dysydenci. Przy całym swoim absurdzie propozycja Markowskiego oznacza nawoływanie do apartheidu. Szokować może ostentacja owej strategii. Jednocześnie właśnie w ostentacji jest siła tego działania. Należy zastraszyć inaczej myślących, zawstydzić i upokorzyć tak głęboko, aby nikomu nie przyszło do głowy głosić podobnych poglądów, a "niepoprawnych" skazać na rodzaj banicji. Musi nastąpić więc nie tylko stygmatyzacja, ale także monstrualizacja przeciwników. I jak zwykle w takich wypadkach pierwsi w kreowane przez siebie wizerunki wierzyć zaczynają ich twórcy, a w ślad za nimi ich środowisko. Dość znamienne jest zdziwienie ludzi np. z biznesu dowiadujących się, że ich kolega z pracy, którego potrafią szanować i darzyć sympatią, okazuje się pisowskim potworem. Za podsumowanie służyć może pochodząca z 2007 roku wypowiedź prof. Jana Winieckiego na temat dziennikarki Joanny Lichockiej: "W elukubracjach na mój temat nie wyszła pani poza poziom i styl "wspieraczy PiSuariatu". (…) Tylko piana z ust i typowe pomówienia charakterystyczne dla wszystkich bolszewików: od premiera do szeregowego dziennikarza inkwizytora, takiego jak pani. (...) Pani ma teraz, jak rządzący PiSuariat, swoje pięć minut i jak oni zniknie pani z grona tych, na których zwraca się uwagę. (...) Tak więc, nie wykluczałbym, że wcześniej jeszcze, nim PiS przegra wybory, po "Rzepie", a w każdym razie "Rzepie" w jej obecnym kształcie ideologicznym, nie zostanie nawet ślad i powróci pani tam, gdzie jest pani właściwe miejsce – to znaczy do jakiejś egzotycznej niszy (czy jaskini) jak "Gazeta Polska"". Ten ostentacyjnie obraźliwy pozbawiony jakichkolwiek merytorycznych argumentów tekst pisany jest z pozycji siły. Wprawdzie rządził jeszcze PiS, ale establishment wydał mu wojnę, w której wszystkie chwyty są dozwolone. Trzeba zniszczyć przeciwnika, zagnać do jaskini. Winiecki zapowiada to, co realizuje dziś, po swoim politycznym zwycięstwie, Platforma wspierana przez całość establishmentu III RP.
Bronisław Wildstein
Moje typy (parytetowe) Koniec roku, więc sezon rankingów i nagród. Z oczywistych względów moją uwagę zwracają te dotyczące dziennikarzy – a konkretnie, na ile opinie rozmaitych jury pokrywają się z moimi. Szkoda, na przykład, że nikt w tym roku nie nagrodził Małgorzaty Wyszyńskiej – a przecież w ciągu zaledwie paru miesięcy, odkąd kieruje “Wiadomościami” TVP, zdołała ona dokonać sztuki niewiarygodnej. Sprawiła, że konkurencyjne “Fakty” stały się, na tle konkurencji, programem nie tylko obiektywnym, ale zgoła krytycznym wobec władzy. W osobie redaktor Wyszyńskiej uhonorować by można zresztą pewne charakterystyczne dla mijającego roku zjawisko, które nazywam “dziewczynami do brudnej roboty”. Jest to swoista realizacja w naszych mediach (i nie tylko) postulatu równouprawnienia. Tam, gdzie jest do wykonania coś podłego, tam macherzy chętnie ustawiają na froncie jakąś kobietę, w miarę możliwości młodą i najlepiej blondynkę. Skoro nie może być uczciwie, niech będzie przynajmniej ładnie. “Gazeta Wyborcza” ogłaszając “skandal w Polskim Radiu” (chodziło o to, że na rocznicowy bankiet nie zaproszono zasłużonych dla radia artystów, tylko polityków lewicy), zdołała ani słowem nie zauważyć, kto ów “skandal” organizował. A tak się przypadkiem złożyło, że była to, też dobrze ilustrująca wspomniane zjawisko, dyrektor programu III Magda Jethon.
Ciekawe, że gazeta, która nie umie wymienić nazwisk Skowroński czy Sobala, nie dodając “nominat PiS”, o dyrektor Jethon nigdy nie wspomniała jako o nominatce Samoobrony. Co wszak potwierdza tezę zwolenników parytetów, że kobiety w polityce potrafią łatwiej ustanowić przyjazne stosunki z każdym, z kim akurat trzeba. RAZ
"Piloci Tu-154 uczyli się latać jeden od drugiego" - Naszym zdaniem w ostatnich latach w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego doszło do poważnych zaniedbań w sposobie kształcenia pilotów. Oni uczyli się latać jeden od drugiego (...) - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Jan Osiecki. Jan Osiecki to współautor książki "Ostatni lot. Przyczyny katastrofy smoleńskiej. Śledztwo dziennikarskie".
Sylwia Skorstad: Skąd pomysł żeby napisać książkę o katastrofie smoleńskiej? Jan Osiecki: Wszystko przez kawę, na którą umawiałem się z kolegą przez ponad rok
- Nie bardzo rozumiem? Z wielu powodów odwlekało się moje spotkanie z Tomkiem Białoszewskim, największym fanem lotnictwa, jakiego znam. I kiedy w końcu się zobaczyliśmy zaczęliśmy natychmiast rozmawiać o tym co się stało niedawno czyli katastrofie z 10 kwietnia. Denerwowało nas, że dziennikarze często nieznający się na rzeczy mówią niestworzone rzeczy na temat tej tragedii. W końcu trochę dla żartu któryś z nas stwierdził, że trzeba wziąć się do pracy i zamiast narzekać na kolegów po fachu wyjaśnić przyczyny tragedii.
- Trudno było przekuć słowa w czyn? Sami nie dalibyśmy rady, po prostu temat przerósłby nas. Tomek, przez całe życie zawodowe zajmował się tematyką wojskową w TVP i kiedyś robiąc materiał o 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego poznał pułkownika Roberta Latkowskiego - "ojca" wszystkich pilotów latających na Tu-154 w wojsku. To Robert sprowadził samolot Tu-154 o numerze bocznym 101 do Polski i wykształcił pierwsze załogi, a później instruktorów. Notabene to najdłużej latający w Polsce pilot dużej tutki. Nawet piloci Lotowscy wylatali mniej godzin od Roberta.
- Mieliście jakieś obawy zaczynając? Musieliście zdawać sobie sprawę, że do jakiego wniosku byście nie doszli, ktoś was ustawi po którejś stronie barykady, zapisze do grona zwolenników danego obozu politycznego. - Nie było w ogóle takiego problemu. Dla nas liczyło się zrozumienie tego, co się stało pod Smoleńskiem. Zwłaszcza, że w tym czasie w mediach pojawiały się kolejne bzdury na temat katastrofy.
- Jak podzieliliście się pracą? - Zacznijmy od tego, że tak naprawdę ta książka ma czterech, a nawet pięciu autorów. Nie byłoby jej bez Mieczysława Prószyńskiego, który wykonał tytaniczną pracę, obliczając wysokość samolotu w poszczególnych punktach. Poza tym, jako pierwszy w Polsce doszedł do wniosku, że w ostatniej fazie lotu Tupolew opadał ze stałą prędkością około 6,8 m/s. To był przełom w naszym śledztwie. Dzięki temu zaczęliśmy rozumieć jakie były plany załogi związane z tym lądowaniem. Bardzo nam też pomógł Grzegorz Bilski dyrektor administracyjny wydawnictwa - a prywatnie skoczek spadochronowy i zapewne już niedługo świetny pilot. Dzięki jego uwagom ustrzegliśmy się kilku poważnych błędów.
- A jak wyglądała wasza praca? - Najpierw siedzieliśmy i czytaliśmy stenogram z czarnych skrzynek. Potem na zasadzie burzy mózgów - tworzyliśmy kolejne warianty rozwoju sytuacji. A kiedy powstała już teoria szukaliśmy dziury w całym. I tak przez kolejne godziny. Bo scenariuszy było wiele. Znajdowaliśmy jakieś słabe strony - wtedy taki wariant był odrzucany i od początku zaczynaliśmy się biedzić. Większość przyczyn katastrofy można odnaleźć w stenogramach z czarnych skrzynek, ale jest tam sporo luk. I dlatego czasem trudno zrozumieć co robili piloci.
- Opowiedz o szczegółach pracy nad książką. Ponoć przez miesiące twoją główną lekturą była instrukcja obsługi Tu-154. - Z naszej trójki w najlepszej sytuacji był Robert, który 12 lat latał Tupolewem i wiedział o nim wszystko. Tomek i ja musieliśmy się uczyć od zera. Dlatego czytaliśmy instrukcję obsługi Tu-154, taką samą, z jakiej uczyli się piloci 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Udało nam się również znaleźć genialny podręcznik I. A. Piatkina "Dynamika lotu i pilotowanie Tu-154". Niestety, w oryginale. I w tym miejscu naszej rozmowy pozwolę sobie na prywatę. Chciałbym podziękować pani Janinie Rosie - mojej rusycystce z podstawówki, która zdołała mnie nauczyć rosyjskiego na tyle, że byłem w stanie sobie poradzić - oczywiście z pomocą słownika - z tym tekstem. Dziś po 20 latach zrozumiałem, że te lekcje miały sens. I dziękuję, że chciało się Pani uczyć mimo, że byłem bardzo oporną materią.
- W książce twierdzicie, że piloci najprawdopodobniej nie czytali tego podręcznika ? - Tak, naszym zdaniem w ostatnich latach w 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego doszło do poważnych zaniedbań w sposobie kształcenia pilotów. Oni naprawdę uczyli się latać jeden od drugiego. Nie czytali rosyjskich podręczników ani instrukcji. Problemem zapewne była bariera języka. Może też zabrakło chęci do szukania tego typu literatury?
- Zdarzenia w kabinie pilotów w ostatniej fazie lotu opisujecie tak, jakbyście tam byli: pilot trzyma dłoń na przełączniku X, obserwuje wskaźnik Y. Znasz układ przyrządów w kabinie? -Tu-154 to mój ukochany samolot! Zbieram o nim wszystkie informacje od 1987 roku.
- Dlaczego akurat od tego roku? Bo wtedy po raz pierwszy w życiu poleciałem samolotem. Pierwszy lot był Lotowską "dużą tutką". Z podróży wracałem Iłem 18 i wtedy jeszcze bardziej pokochałem Tu-154 M. Zobaczyłem jaka jest różnica między samolotem odrzutowym, a turbośmigłowym. Od tego czasu zbierałem o "tutce" wszystkie informacje. Jako dziennikarz miałem oczywiście okazję latać samolotami z 36. Specjalnego Pułku. W tym obydwoma Tupolewami zarówno tym o numerze bocznym 101, jak i 102. Znam nie tylko przedziały pasażerskie obu tych maszyn, ale także kabiny pilotów. W rządowych samolotach pasażerowie mogli odwiedzać pilotów w czasie lotu i "przeszkadzać" im w pracy.
- I miałeś obraz kabiny w głowie? W czasie naszej pracy nad książką mieliśmy pod ręką duże zdjęcia poszczególnych pulpitów nawigacyjnych, overhead paneli, itp. Często zresztą korzystaliśmy z tej pomocy.
- Część pracy śledczej prowadziliście w Smoleńsku, udało się wam dotrzeć do świadków tamtych wydarzeń. Zdradzisz trochę szczegółów wyjazdu? - Podróż do Smoleńska była ostatnim etapem naszej pracy śledczej. Chcieliśmy zobaczyć, jak wyglądało miejsce katastrofy. Poza GPS-ami zabraliśmy olbrzymi, nafaszerowany elektroniką, teodolit (instrument geodezyjny). Aż dziwne, że celnicy nie zaczęli się nim interesować. Trudno byłoby im wytłumaczyć po co potrzebny jest taki przyrząd osobom jadącym na wizach turystycznych do Smoleńska.
- A po co wam było to urządzenie? - Mam powiedzieć wersję przygotowaną dla celników?
- Nie pracuje w służbach celnych, więc możesz powiedzieć prawdę. Pojechaliśmy zrobić dokładne pomiary geodezyjne terenu w pobliżu bliższej radiolatarni prowadzącej. Chcieliśmy zobaczyć jaka jest różnica wysokości terenu w kilku kluczowych miejscach, które miały związek z tragedią. Chodzi przede wszystkim o tak zwaną pierwszą brzozę, bliższą prowadzącą radiolatarnię i tak zwaną drugą brzozę. Bez tego pomiaru nie udałoby się ustalić czy samolot leciał cały czas płasko, wznosił się, czy opadał. Pomiary się udały. Choć przyznam, że nie rozumiem jak to się stało, że nikt nas nie zatrzymał za robienie pomiarów geodezyjnych na obszarze przylegającym do terenu wojskowego. Naszą pracę można było podciągnąć pod paragraf: "szpiegostwo". A widać nas było z daleka, bo urządzenie było wściekle żółte.
- Jeśli dobrze rozumiem, niejako "ręcznie" zdobywaliście dane, które znajdują się w czarnej skrzynce zawierającej parametry lotu? - Gdybyśmy mieli zapis z FDR, czyli tak zwanej czarnej skrzynki technicznej, byłoby nam prościej. Chociaż część danych mieliśmy, bo bardzo pomogli nam informatorzy. Niektóre informacje dało się również wyczytać z upublicznionego raportu wstępnego MAK. Do wielu rzeczy można było dojść również przy pomocy dedukcji.
- Co się najbardziej zaskoczyło w rozmowach z Rosjanami, którzy opowiadali Wam o szczegółach katastrofy? - Zdziwiło mnie przede wszystkim to, że nikt do nich nie dotarł przed nami! Nikołaja Jakowlewicza Bodina właściciela działki gdzie rośnie tak zwana druga brzoza, czyli drzewo na którym samolot złamał skrzydło - można niemal codziennie spotkać w pobliżu jego daczy. A to osoba ważna, bo mężczyzna był świadkiem ostatnich sekund lotu Tu 154. O sposobie dotarcia do informatorów, którzy opowiedzieli nam, co się działo w wieży kontroli lotów w Smoleńsku, napiszę chyba dopiero w pamiętniku, który wydadzą moi spadkobiercy. Ci ludzie nam zaufali i nie mogę o nich powiedzieć nic więcej ponad to, co napisaliśmy w książce.
- Spodziewasz sie wezwania do prokuratury? Myślę, że mogliście znaleźć coś, do czego śledczym dotrzeć się jeszcze nie udało. Na tydzień przed ukazaniem się książki do wydawnictwa zadzwonił szef sejmowej komisji badającej katastrofę - poseł Antonii Macierewicz i poprosił o wydruki naszej książki oraz książki Siergieja Amielina (Ostatni lot. Spojrzenie z Rosji). Teraz się zastanawiam czy będę wezwany przed oblicze Macierewicza.
A co z prokuraturą? Nie wiem, czy prokuratorzy będą chcieli nas wezwać na świadków, ale mam nadzieje, że "Ostatni lot" pomoże im wyjaśnić katastrofę.
- Czy to prawda, że badaliście nawet brzozę, o którą zahaczył samolot? - Do Smoleńska pojechałem tak naprawdę po to, żeby dotknąć tego drzewa. Od samego początku założyłem, że je zmierzę. Najwięcej problemów było z przekonaniem właściciela działki, żeby pozwolił mi wejść. Po prostu bał się, że zrobię sobie krzywdę. Zdziwiłem się, gdy Nikołaj Jakowlewicz zapewnił nas, iż nikt przede mną nie wspiął się na tę sosnę. Nawet MAK w swoim raporcie tylko szacuje jej wysokość oraz grubość pnia w miejscu złamania przez skrzydło.
- Trudno znaleźć Polaka, który nie chciałby wiedzieć, jak doszło do katastrofy smoleńskiej. Czy ty masz przekonanie, że już wiesz? - Wszystko przyczyny katastrofy są w stenogramie zapisu z czarnych skrzynek, trzeba tylko umieć je odczytać. Nam to zajęło kilka miesięcy, mimo że w zespole był instruktor pilotów Tu-154. Po prostu początkowo nie byliśmy w stanie zrozumieć błędów, jakie popełniono. Dopiero rozmowy z kolejnymi pilotami pokazały, jakie "patenty" w ostatnich latach wymyślano, żeby ułatwić sobie pilotowanie.
- Jak długo trwały prace nad książką? - Materiał zbieraliśmy od sierpnia, pisać zaczęliśmy w pierwszych dniach października. Od tego czasu właściwie przestałem spać, nie było na to czasu. Zostałem nieformalnym sekretarzem zespołu. Pisałem kolejne fragmenty, a potem zbieraliśmy się i dyskutowaliśmy. Kiedy skończyłem, zdziwiłem sie, że moje dziecko gdzieś w międzyczasie urosło o kilka centymetrów.
- Śpisz teraz spokojniej, bo masz wrażenie, że rozwiązaliście zagadkę? - Wydaje mi sie, że rozumiem, co się stało, ale czekam z niecierpliwością na raport MAK i prokuratury. Jestem ciekaw, kto będzie uznany za winnego. Obawiam sie, że tylko załoga, bo oni nie żyją i nie mogą się bronić. W rzeczywistości winnych tej tragedii jest bardzo wielu. A A wracając do pytania - my, autorzy książki, możemy śmiało spoglądać w lustro goląc się. Nie mieliśmy żadnej tezy, gdy zaczynaliśmy prace. Jesteśmy pewni, że nie wysunęliśmy fałszywych oskarżeń.
- Co uznasz za sukces książki? - Dla mnie sukcesem jest to, że wreszcie rozumiem, co się stało 10 kwietnia. Mam nadzieję, że pomożemy innym to zrozumieć. Ta katastrofa rozpala niezdrowe emocje. Szuka sie spisków, zamiast zrozumieć, jakie popełniono błędy. Liczę przy okazji, że dowództwo wojsk lotniczych i decydenci z Ministerstwa Obrony Narodowej w końcu zrozumie, do jakich zaniechań dopuszczono w siłach lotniczych i wprowadzone zostaną w programie szkolenia konieczne zmiany. Już zaczęto wysyłać pilotów Tu-154 na szkolenie symulatorowe do Rosji. Może będą kolejne kroki w dobrym kierunku. Wierzę, że nasze ustalenia w tym pomogą. Z Janem Osieckim, współautorem książki "Ostatni lot. Przyczyny katastrofy smoleńskiej. Śledztwo dziennikarskie" rozmawiała Sylwia Skordstad, Wirtualna Polska
Co z tymi kontrolerami lotu? Przeglądałem ostatnio kolejny raz podręcznik “ДИНАМИКА ПОЛЕТА И ПИЛОТИРОВАНИЕ САМОЛЕТА Ту-154″, autorstwaА. И. ПЯТИНА . Znalazłem tam ciekawy opis katastrofy lotniczej, sądzę, że wykazujący duże podobieństwo do oficjalnego przebiegu wydarzeń w Smoleńsku. W książce wskazane jest na ważną cechę Tu-154 – silne powiązanie reżimu pracy silników z balansem samolotu. Zmniejszenie ciągu prowadzi do pojawienia się “momentu pikowania” (” пикирующего момента” – nie do końca wiem jak to przetłumaczyć na polski) kierującego samolot w dół. W powiązaniu z włączonym automatem ciągu, mającym za zadanie utrzymywanie zadanej prędkości postępowej, powoduje to powstanie dodatniego sprzężenia zwrotnego przy zwiększeniu przez pilota prędkości zniżania. Wzrost tej prędkości prowadzi do wzrostu prędkości postępowej, to usiłuje skorygować automat ciągu zmniejszając moc silników, przez co pojawia się “moment pikowania”, to zwiększa prędkość zniżania i tak w kółko. Zjawisko to może mieć związek z sytuacją w Smoleńsku, ponieważ piloci, otrzymując od kontrolera błędne informacje o odległości od pasa, bliższej niż w rzeczywistości, mieli wrażenie, że znajdują się nad ścieżką podejścia. Mogło to ich motywować do chwilowego zwiększenia prędkości pionowej, by skorygować to odchylenie. Teraz, żeby było jasne – to, że o tym piszę, nie znaczy, że twierdzę, iż tak było. Raczej zdaje mi się, że jesteśmy naprowadzani na taką wersję wydarzeń. Niedawno J. Osiecki, reklamując swojego gniota, powtarzającego wszystkie tezy obecne w propagandzie od kwietnia, wyraził opinię (tu), że piloci nie czytali instrukcji, tylko uczyli się “jeden od drugiego”. Wskazał nawet na ten sam podręcznik, o którym ja piszę (przekręcając przy tym nazwisko autora). Mogę sobie wyobrazić taką sytuację, że Rosjanie pokazali mu jakiś opis w książce, być może nawet zawarty w tej notce, by udowodnić błędy popełnione przez załogę. Przy tym, wersja ta jest bardzo wygodna dla Rosjan, niby kontrolerzy się trochę mylili, ale wina leży po stronie pilotów – i ciężko będzie oponować, analogiczna sytuacja jest opisana w podręczniku ze wskazaniem “oszibek” załogi. I zamieszanie z wycofywaniem zeznań kontrolerów również nie wzięło się znikąd, kieruje naszą uwagę na ich działania. Co o tym sądzę, napisałem we wcześniejszej notce, więc nie będę się powtarzał. Czy wydaje się Wam prawdopodobne, by Rosjanie nieświadomie zostawili ślady wskazujące niedwuznacznie na wadliwą pracę kontrolerów? Na koniec, opis rzeczonej katastrofy z podręcznika, najpierw moje streszczenie, a później w oryginale. Przed podejściem do lądowania została nieprawidłowo wyznaczona masa samolotu 78 ton podczas gdy prawdziwa wynosiła 80280 kg. Spowodowało to niewłaściwe obliczenie prędkości postępowej podejścia na Vref=265 km/h, mniejszej od wymaganej o co najmniej 5 km/h (Vref>= 270 km/h). Podejście było wykonywane na autopilocie z włączonym kanałem podłużnym i poprzecznym oraz automatem ciągu. W czasie wejścia samolotu na ścieżkę podejścia prędkość pionowa zniżania wynosiła 6-7 m/s. Dowódca statku powietrznego, biorąc wolant na siebie, zmniejszył prędkość pionową do 4 m/s. W odległości 6 km od początku pasa samolot znajdował się na ścieżce podejścia. Przelot nad dalszą radiolatarnią nastąpił 18 m powyżej ścieżki z powodu zmniejszenia prędkości pionowej do 3 m/s. Dla skorygowania tej sytuacji, prędkość zniżania została zwiększona do 5 m/s. Spowodowało to wzrost prędkości postępowej do 275 km/h i podanie na automat ciągu sygnału do zmniejszenie reżimu pracy silników z 79 do 53%. Zmniejszenie ciągu silników doprowadziło z kolei do powstania dodatkowego “momentu pikowania” i wzrostu prędkości pionowej do 8 m/s. 21 sekund do katastrofy samolot znajdował się na wysokości 120m i w odległości 2 km od początku pasa lotniska, mając: prędkość postępową 273 km/h, ustawienie steru wysokości δв = -14°, Vy=5,5 m/s. Dla zmniejszenia prędkości pionowej pilot zwiększył wychylenie steru wysokości do δв = —21°. Mimo tego, nie nastąpiła zmiana toru lotu z powodu: małego ciągu silników i związanego z tym “momentu pikowania”, spadku prędkości postępowej do 261 km/h i zmniejszenia efektywności działania steru wysokości dla kąta większego niż 20 stopni.
Na 12 sekund do katastrofy, dowódca statku powietrznego, widząc, że samolot schodzi pod ścieżkę i prędkość pionowa sięga 7 m/s, energicznym pociągnięciem wolantu do siebie przestawił ster wysokości na maksymalne wychylenie 29 stopni. Nie zmieniło to jednak praktycznie kąta nachylenia i prędkości pionowej. Na 8 sekund do przyziemienia pojawił się sygnał dźwiękowy niebezpiecznej wysokości. Dowódca przestawił silniki na moc startową i dał komendę o odejściu na drugi krąg. Samolot w tym momencie znajdował się na wysokości 30 m w stosunku do poziomu pasa i 55 m nad podłożem. Podjęte działania nie przerwały zniżania i samolot z prędkością postępową 275 km/h i pionową 4-5 m/s uderzył w ziemię 470 metrów od początku pasa. Tommy Lee
Premierowi Tuskowi grozi grzywna za naruszenie ordynacji wyborczej W pomorskich mediach wciąż nie milknie sprawa naruszenia ordynacji wyborczej przez premiera Donalda Tuska, podczas wizyty w Starogardzie Gdańskiem… Dziennik Bałtycki ponownie pisze: Premierowi Donaldowi Tuskowi i sztabowi kandydata PO do prezydentury w Starogardzie Gdańskim Patrykowi Gabrielowi grozi grzywna. Starogardzka Prokuratura Rejonowa wszczęła postępowanie po zawiadomieniu, jakie wpłynęło do niej z Państwowej Komisji Wyborczej. Doniesienie do PKW złożył poseł PiS Zbigniew Kozak, po tym jak przed II turą wyborów samorządowych Tusk promował kandydata PO na konferencji prasowej w starostwie. Dodatkowo zawiadomienie do prokuratury złożył radny powiatu starogardzkiego Tadeusz Pepliński. Prowadzone jest postępowanie sprawdzające, czy doszło do złamania przepisów ordynacji wyborczej. Zależnie od efektów decyzja o ewentualnym wszczęciu postępowania przeciwko konkretnym osobom zostanie podjęta jeszcze przed Wigilią – zapewnił nas Jarosław Kembłowski, prokurator rejonowy w Starogardzie Gd.
Kluczowe będzie ustalenie, czy konferencja prasowa w starostwie to zakazana ordynacją wyborczą agitacja w urzędzie państwowym. – Sala w starostwie jest użyczana związkom, klubom i stowarzyszeniom. Zapłaciliśmy za jej wynajęcie. Spotkanie z mediami było w niedzielę, kiedy starostwo nie pracuje. Nie było w tym czasie żadnych urzędników ani interesantów – przekonuje lider kociewskiej PO, poseł Sławomir Neumann. Poseł Kozak docieka: – Kto otworzył urząd? Czyżby nie było tam ani jednego urzędnika, portiera, obsługi technicznej? Chyba premier nie włamał się do starostwa? Urząd otworzył starosta Leszek Burczyk. – Starosta jest członkiem Platformy i był w komitecie honorowym wspierającym naszego kandydata – ripostuje poseł PO. Dziennik Bałtycki
Turowski – Jakimiszyn – Smoleńsk Czy Tomasz Turowski jest osobą, która kazała rosyjskim funkcjonariuszom na Siewiernym zniszczyć materiały operatora TVP Sławomira Wiśniewskiego? Podejrzewany przez Instytut Pamięci Narodowej o kłamstwo lustracyjne ambasador tytularny RP w Moskwie Tomasz Turowski był w latach 90. rozpracowywany przez Urząd Ochrony Państwa. UOP sprawdzał jego kontakty z oficerem rosyjskiego wywiadu Grigorijem Jakimiszynem, tym samym, który miał być oficerem prowadzącym agenta “Olina”. Turowski, który 10 kwietnia był na płycie lotniska Smoleńsk Siewiernyj, jest także autorem informacji, że trzy osoby przeżyły katastrofę i w ciężkim stanie przewieziono je do szpitala. Kilka godzin po katastrofie miał ją przekazać jednemu z urzędników rosyjskiego MSZ. Tomasz Turowski, wobec którego pion lustracyjny skierował wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego, w 1993 r. został pracownikiem w resorcie spraw zagranicznych, w departamencie zajmującym się Europą Wschodnią, gdzie najpierw był doradcą, a potem wicedyrektorem. Już w początkowym okresie pracy, w latach 1993-1994, ze względu na liczne i otwarte kontakty Turowskiego z I sekretarzem ambasady rosyjskiej w Polsce Grigorijem Jakimiszynem, był obserwowany przez Urząd Ochrony Państwa. Dlaczego? Jakimiszyn był faktycznie pracownikiem rosyjskiego wywiadu, a funkcja sekretarza ds. prasowych w ambasadzie stanowiła tylko przykrywkę. Była to niezwykle barwna postać. Urodzony w Baku syn Rosjanina i Azerki, potężnie zbudowany (190 cm wzrostu), znany ze świetnej gry w tenisa. Na placówce w Polsce rezydował m.in. w willi nad Narwią nieopodal Serocka. Podczas wizyty Borysa Jelcyna w Polsce (1993 r.) odpowiadał za jego osobistą ochronę. Zasłynął m.in. z tego, że przez całą noc warował przy drzwiach sypialni w ambasadzie z naładowanym kałasznikowem w ręku. Nazwisko Grigorija Jakimiszyna wypłynęło w związku z aferą “Olina”. To właśnie Jakimiszyna miał w czerwcu 1995 r. zwerbować dla polskich służb Marian Zacharski. Rosyjski oficer wywiadu ujawnił mu, że jest oficerem prowadzącym szpiega o kryptonimie “Olin”, którym miał być ówczesny premier Józef Oleksy. Informację tę ujawnił w grudniu 1996 r. Andrzej Milczanowski, ówczesny minister spraw wewnętrznych. Afera, która wówczas wybuchła, spowodowała dymisję Oleksego. Śledztwo w tej sprawie zostało umorzone z powodu braku dowodów. A sam Jakimiszyn wkrótce opuścił Polskę. Formalnie miał popaść w niełaskę. Faktycznie wciąż pracował w MSZ, co potwierdzała strona rosyjska, i nadal też w wywiadzie. Został nawet sędzią w trybunale sądzącym agentów – pracował w Izbie Karnej Najwyższego Sądu Wojskowego powołanej wyłącznie do sądzenia szpiegów. Natomiast Turowski w 1996 r. trafił do ambasady w Moskwie. Jaki charakter miały jego kontakty z oficerem rosyjskiego wywiadu? Wszystko wskazuje na to, że Turowski miał za sobą współpracę ze służbami PRL. Jak poinformowała w sobotę “Rzeczpospolita”, miał być tzw. nielegałem, skierowanym w 1975 r. jako oficer wywiadu do zakonu jezuitów w Watykanie. Tam przez 10 lat korzystał z dostępu do “największych tajemnic Watykanu dotyczących polityki wschodniej”. Meldunki Tomasza Turowskiego, przysłane odrębnymi kanałami, miały oznaczenie 9596, a później były podpisywane pseudonimem “Orsom”. W 1986 r. Turowski tuż przed święceniami wystąpił z zakonu. Czy wywiad rosyjski wykorzystał jego wcześniejsze kontakty z elitarnymi komórkami wywiadu PRL? Nie wiadomo. – Takie przypadki miały miejsce – mówi o innych agentach służb PRL w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” dr Tadeusz Witkowski, znawca tematyki służb specjalnych, były pracownik Służby Kontrwywiadu Wojskowego i członek Komisji Weryfikacyjnej WSI.
Jaki zakres ma wniosek lustracyjny? Tego niestety IPN nie ujawnia. Turowski nie widnieje w katalogach Instytutu, mimo że ustawowo jest nimi objęty. – Widocznie jeszcze nie opracowano materiałów z nim związanych – mówi nam rzecznik prasowy IPN Andrzej Arseniuk. Jak informuje MSZ, misja Turowskiego, pełniącego obecnie obowiązki szefa wydziału politycznego ambasady RP w Moskwie, już się kończy. - Pan Turowski kończy już swoją misję i za kilka tygodni wraca do Polski – powiedział rzecznik resortu spraw zagranicznych Marcin Bosacki. – Będzie do dyspozycji kadr do czasu wyjaśnienia sprawy lustracyjnej i nie będzie brany pod uwagę przy nominacjach – dodał. Bosacki zaprzeczył, by Turowski był formalnie ambasadorem tytularnym w Moskwie, ambasadorem w Moskwie jest Wojciech Zajączkowski. Rzecznik wyjaśnił, że Turowski jest “dyplomatą średniego szczebla, szefem wydziału politycznego ambasady”. Co ciekawe, w odpowiedzi MSZ skierowanej do prokuratury na pytanie o skład delegacji obecnej na płycie lotniska Smoleńsk Siewiernyj 10 kwietnia nazwisko Turowskiego widnieje z nomenklaturą: “ambasadora tytularnego”. Sprawa Turowskiego to nie jedyne problemy lustracyjne MSZ. W sądach na rozpatrzenie czeka aż sześć spraw lustracyjnych przedstawicieli MSZ. Kilka dni temu do sądu trafił wniosek o uznanie za “kłamcę lustracyjnego” Janiny Biernackiej z kancelarii MSZ, lustrowanej jako członek “służby zagranicznej”. – To nie jest liczne grono jak na 3,6 tys. pracowników MSZ. Każdy przypadek należy rozpatrywać oddzielnie oraz poczekać na wyrok – komentuje Bosacki. Nazwisko Turowskiego jako dyplomaty w Rosji pojawia się także w związku z katastrofą smoleńską. 10 kwietnia rano oczekiwał wraz z ambasadorem Jerzym Bahrem na lotnisku w Smoleńsku na przylot prezydenta i jego delegacji. Po wypadku ruszyli oni w kierunku szczątków rozbitego samolotu. Znalazł się tam również kamerzysta TVP Sławomir Wiśniewski. Jak wspomina, dopadli go wówczas funkcjonariusze Federalnej Służby Ochrony, krzycząc, żeby oddał kamerę. Wiśniewski podczas szarpaniny zauważył, że w “międzyczasie przez las od strony lotniska przybiegło kilku naszych dyplomatów w garniturach”. Z ujawnionych w mediach jego zeznań w prokuraturze wynika, że obecny w grupie funkcjonariuszy Polak miał powiedzieć do nich, żeby aresztowali kamerzystę i zniszczyli sprzęt. Opis Wiśniewskiego dotyczył osoby powyżej 50 roku życia, krótko ostrzyżonego szatyna, co sugeruje, że chodzi właśnie o Turowskiego. Turowski jest także autorem błędnej informacji, że trzy osoby przeżyły i w ciężkim stanie zostały przewiezione do szpitala. Kilka godzin po katastrofie miał ją przekazać jednemu z urzędników rosyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Zenon Baranowski
Ambasador w Moskwie agentem SB? Na wniosek Instytutu Pamięci Narodowej odbędzie się lustracja ambasadora tytularnego RP w Moskwie. Instytut Pamięci Narodowej skierował wniosek o lustrację ambasadora tytularnego w Moskwie. To, że skierowano wniosek lustracyjny do sądu, jednoznacznie świadczy o tym, że Turowski do służby w wywiadzie PRL się nie przyznał. IPN twierdzi, że Turowski złożył nieprawdziwe oświadczenie lustracyjne.
Tomasz Turowski to jedna z najbardziej tajemniczych postaci polskiej dyplomacji. Choć w polityce zagranicznej aktywny jest od lat, niewiele o nim wiadomo. Jako ambasador tytularny w Moskwie był obecny na płycie lotniska Siewiernyj 10 kwietnia, gdzie oczekiwano na przylot Tu-154 z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Po katastrofie udzielił wywiadu rosyjskim mediom. Jego zdjęcie z tego wywiadu to jedna z nielicznych publicznie dostępnych fotografii Turowskiego. Do pracy w wywiadzie wytypował go Wydział XIV Departamentu I – najbardziej elitarna struktura polskiego wywiadu. Osoby zwerbowane przez ten wydział i kierowane do pracy za granicą zwykle stawały się oficerami SB. Departament I był elitą Służby Bezpieczeństwa. A Wydział XIV – najbardziej zakonspirowaną strukturą w tajnych służbach PRL. Zajmował się wywiadem z pozycji „N”, czyli nielegalnych. Nielegałowie nie korzystali z dyplomatycznych kanałów łączności. Meldunki Tomasza Turowskiego prawie do końca były sygnowane numerem 9596. Dopiero pod koniec rządów komunistycznych meldunki tego agenta zaczęły być sygnowane obok numeru rejestracyjnego również pseudonimem “Orsom”. Po objęciu funkcji szefa MSZ przez Radosława Sikorskiego Turowski szybko staje się jedną z jego najbardziej zaufanych osób. Według informacji “Rzeczpospolitej” ma zasadniczy wpływ na proces zbliżenia polsko-rosyjskiego. Jednym z ostatnich zadań Turowskiego był udział w przygotowaniach wizyt Donalda Tuska, a potem Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku. (sp/rp.pl)
Małe ojczyzny Wielkiej Polski Ludzie-„ameby”, zamknięci w swoich czterech betonowych ścianach. Miejskie osiedla, swoiste „koszary socjalizmu”, w których zupełnie obumiera duch zakorzenienia, przywiązania do ziemi rodzinnej. Tryumf uniformizmu, egalitarnej „urawniłowki”, zabijającej przywiązanie do tzw. „małej ojczyzny” – ziemi matczynej. Aż dziw bierze, zupełna ignorancja naszej pogrążonej w demokratycznych przepychankach tzw. „prawicy”, beztrosko nieprzywiązującej żadnej wagi do ginących tradycyjnych wspólnot lokalnych. Cóż z tego, że tzw. „prawica” wszelkich odcieni wpisuje w swoje programy ochronę samorządów, czy pozostawienie w gminach większych pieniędzy. Jest to bardzo krótkowzroczne „gminolubstwo”, ograniczające się li tylko do spraw ekonomicznych. Warto z większą uwagą przyjrzeć się zachodzącym aktualnie procesom w Europie zachodniej – w Belgii (Flandria), Francji (Bretania, Alzacja i inne), Wielkiej Brytanii (m.in. Walia, Szkocja), gdzie ruchy lokalne, separatystyczne, oparte na zasadzie obrony „małej ojczyzny”, stanowią większą część ofensywnych sił tzw. „skrajnej prawicy”. Pogrążeni w bezmyślności, nasi działacze prawicowi powinni wnikliwie przestudiować pisma ojca radykalnego konserwatyzmu francuskiego Karola Maurrasa, czy ideologów przedwojennego ONR-u, np. Pawła Musioła ze śląskiej Falangi. „Małe ojczyzny” są jedyną siłą zdolną wbić osikowy kołek w elektroniczne serce brukselskiej Europy. Musimy o tym pamiętać, także w Polsce. Bo Polska, to nie tylko ulica Wiejska w Warszawie, Urzędy Rady Ministrów, czy Belweder Jak to się wydaje rodzimym centralistom. Polska, to rodzina rodzin, ojczyzna małych wspólnot, które na naszych oczach obumierają. Polska, to schludna i gospodarna Wielkopolska, melancholijni Kaszubi, żyjący własnym życiem Górale, Łemkowie, z których na siłę robi się dzisiaj Ukraińców, resztki polskich Tatarów i Ormian, Ślązacy coraz mniej śląscy, czy Krakowiacy, patrzący na wszystko z godnym „stołecznej wyższości” politowaniem. Osoba, która nie widzi tego, jest zupełnym ślepcem lub ignorantem, niezdolnym do zauważenia całej różnorodności narodu. Naród, to nie tłum w chińskich mundurkach, lecz związek rodów połączonych wspólnotą krwi, historii i krajobrazu, w który „lud wpisuje swojego ducha i swój los”, jak twierdził Frederich Ratzel. Zachowanie odrębności tradycyjnych wspólnot lokalnych jest jednym z najważniejszych zadań ruchu nacjonalistycznego w Polsce. Naszymi sprzymierzeńcami w tym dziele są wszystkie organizacje, pielęgnujące stare regionalne zwyczaje, walczące o autonomię swoich zbiorowości, zwalczające zabójczy centralizm naszego „polskiego Weimaru”. Można postawić pytanie, dlaczego mamy walczyć o zachowanie odrębności poszczególnych regionów Polski. Po pierwsze, tradycyjne wspólnoty lokalne są jednym z kręgów, w obrębie którego żyje każda jednostka obok rodziny, ojczyzny, cywilizacji. Obecny kryzys tożsamości narodowej Polaków ścisłe związany jest z wykorzenieniem przywiązania do „małych ojczyzn”. Po drugie, „małe ojczyzny” są jeszcze niezwykłym pokładem wartości kulturowych. Wystarczy wspomnieć chociażby dziewiętnastowiecznego śląskiego poetę Józefa von Eichenndorffa, o którym komuniści kazali Ślązakom zapomnieć; również dziewiętnastowiecznego poetę Floriana Biesika z Wilamowic koło Bielska-Białej, tworzącego w specyficznym języku wilamowskim (polsko-anglo-sasko-fryzjerski język trzynastowiecznych osadników!), czy przebogatą kulturę góralską, huculską, łowicką, kurpiowską, mazowiecką, itd. Nie sposób wymienić wszystkich przejawów spontanicznej twórczości ludowej. Po trzecie, wszystkie autentyczne wspólnotowości lokalne są z natury wrogo nastawione do procesów integracyjnych w stylu Zjednoczonej Europy, gdzie – wbrew zapewnieniom biurokratycznych centralistów – nie ma dla nich miejsca.
Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości, zamiast niebieskiej „szmaty” z żółtymi gwiazdkami, na budynku Sejmu Śląskiego – obok dumnie powiewającej biało-czerwonej flagi – załopocze błękitno-złota chorągiew Piastowskiego Górnego Śląska. Ryszard Mozgol
20 grudnia 2010 Przejrzystość zła. Profesor Murray N. Rothabard, autor księgi pt” Wielki kryzys w Ameryce”, którą akurat czytam, pomiędzy innymi księgami takimi jak: ”Kłamstwo Bastylii”, „ Intelektualiści mądrzy i niemądrzy”, „Terror i rewolucja”, ”Wolniewicz zdanie własne”,” Pod wezwaniem Boga czy Narodu”, ”Piąty rozbiór Polski”, ”Marcel Lefebvre”, ”Klucze Królestwa”, ”Oko cyklopa”, ”Państwo w okowach masonerii” i kilku innych- napisał, że: ”Etatowymi dystrybutorami ideologicznych produktów państwa są intelektualiści”. Jest to jasne i oczywiste, zważywszy, że nauka jest w Polsce upaństwowiona, a jak „ naukowiec” podlega panu premierowi, to trudno, żeby kąsał rękę, która daje mu utrzymanie.. To znaczy pan premier mu daje, ale tak naprawdę płacimy mu my- podatnicy. i wobec nas powinien być uczciwym. .Bo nie powinno się być sługą dwóch panów.. Jak pisał G. Orwell, patron mojego bloga: ”Jak ktoś chce rządzić nieprzerwanie musi umieć burzyć w poddanych poczucie rzeczywistości”. No i burzą.. Różni tacy, politologiczni opowiadają różne rzeczy, tłumaczą nam z polskiego na nasze co mamy myśleć o tym czy owym. .Analizują, demokratyzują, uzasadniają i przekonują.. Demokracja w ich ustach zawsze zwycięża.. Taki rodzaj politologicznych politruków, którzy okupują media. Teraz właśnie była okazja, żeby się wykazać, bo odbyły się demokratyczne wybory na Białorusi, gdzie demokracja nie może zwyciężyć- bo systematycznie od wielu lat- zwycięża pan Łukaszenka, taki socjalista- ale narodowy, lawirujący pomiędzy Federacją Rosyjską, a Unią Europejską. Jak zwycięży jakiś „ dywersant”- jak ich nazywa prezydent Łukaszenka- to wtedy nareszcie nastąpi koniec dyktatury na Białorusi. Demokracja ze swej natury jest dyktaturą zbiorową, ale dodatkowo jest dyktaturą, bo władzę dzierży pan Łukaszenka, a lud go kocha, a on kocha lud. Jak władzę przejąłby jeden z pozostałych dziewięciu ubiegających się o stanowisko prezydenta Białorusi- to nareszcie na Białorusi zapanowałaby normalność, czyli rządy międzynarodówki trockistowskiej, tak jak u nas.. Spenetrują i zadłużą- ile tylko. Dziwne i interesujące zarazem, że państwo polskie popiera „opozycyjnych kandydatów” na Białorusi angażując się nawet medialnie w tę polityczną hucpę? Nie tylko dofinansowując TVBiełsat ze szkatuły polskiego państwa, ale także uprawiając czarną propagandę wobec naszego sąsiada? Zamiast popierać Łukaszenkę przeciwko Federacji Rosyjskiej- bo to jest nasza racja stanu, angażuje się po stronie „ dywersantów”, którzy chcą wciągnąć Białoruś do Unii Europejskiej – wciągając ją do rydwanu polityki przeciwko Federacji Rosyjskiej. Tak jak Federacja Rosyjska chce uzależnić od siebie Białoruś. To tzw. Partnerstwo Wschodnie uprawiane przez Polskę idzie przypadkowo na rękę partnerstwu rosyjsko- niemieckiemu, przeciwko Polsce. Bo jak Niemcy z Rosjanami się dogadują ponad naszymi głowami, to nic dobrego z tego nie może wyniknąć.. Rzecz jasna dla nas i dla naszego kraju.. Kuglowanie naszymi interesami trwa. Jak prezydentem Polski był pan Lech Kaczyński- i jak prezydentem Polski jest pan Bronisław Komorowski.. Obaj realizują, realizowali- antypolską politykę zagraniczną przeciwko naszemu sąsiadowi, przeciwko polskiej racji stanu.. Utrwalając partnerstwo niemiecko- rosyjskie.. Powtarzając przy tym słowo” Polska”, bo Polska Jest Najważniejsza- popierająca de facto partnerstwo niemiecko- rosyjskie.. Żeby demokracja na Białorusi tak bardzo nie zwyciężyła, w poprzednich wyborach pan Łukaszenka sfałszował wybory demokratyczne i powszechne, zaniżając sobie wynik wyborczy z prawie dziewięćdziesięciu procent do osiemdziesięciu. Do czego się przyznał publicznie. Teraz dostał tylko 76.. I nadal będzie dyktatorem i na Białorusi nie będzie demokracji. Ale jak u nas kandydat na prezydenta Gdyni otrzymał blisko dziewięćdziesiąt procent głosów- to dyktatorem nie jest.! Punkt widzenia- wedle socjalistów i dywersantów- zależy od punktu siedzenia i od pieniędzy które płyną z określonej kieszeni do określonej kieszeni.. Polski w tym nie ma, bo jak są interesy innych , sprzeczne z interesami Polski- to interesu polskiego nie ma.. Więcej! Od dwudziestu lat, od tzw. przemian nie ma polskiego interesu. Kłębią się obce interesy, jak w czasach saskiego rozpasania- co doprowadziło do zniknięcia Polski z mapy Europy.. Teraz też jesteśmy częścią obcego nam bytu, jakim jest Unia Europejska i wpisani jesteśmy w jej interesy. .Szczególnie w interesy niemieckie, bo Niemcy grają pierwsze skrzypce w Unii Europejskiej, a jak wiadomo, Polak Niemiec dwa bratanki - od setek lat.. Unia Europejska powstała formalnie 1 grudnia 2009 roku na mocy Traktatu Lizbońskiego, W 2004 roku weszliśmy do „Unii Europejskiej”, której jeszcze wtedy nie było, były Wspólnoty Europejskie.. Było nawet referendum w tej sprawie i co ciekawe, że żaden z etatowych gęgających uzasadniaczy, na ten fakt jakoś nie zwrócił uwagi.. A jest to sprawa pierwszorzędnej wagi, bo Unii Europejskiej jeszcze nie było, ale dokumenty Unii Europejskiej już były, na przykład na prawach jazdy było napisane Unia Europejska(???) . Tak jakby wszystko było przygotowane wcześniej i zaplanowane z góry. Należało tylko referendalnie przyklepać . I przyklepano.. Dziwi mnie tylko jedna rzecz: o 1 maju 2004 roku propaganda jednak wspomina, a o 1 grudnia 2009 roku- jakoś nie.. To przecież tego dnia wszedł w życie Traktat Lizboński, na mocy którego Polska stała się częścią superpaństwa o osobowości prawnej międzynarodowej o nazwie Unia Europejska.. Należałoby się radować z tego powodu, podnosić pod niebiosa osiągnięcia i organizować uroczystości rocznicowe.. Tak jak wiele innych, w kalendarzu sprzedanej Rzeczpospolitej, dla przykrycia tego co się naprawdę stało. Wygląda na to, że Unia Europejska trzeszczy w socjalistycznych szwach… Rozpada się, bo żaden tego rodzaju potwór biurokratyczny, nie ma szans na istnienie na dłuższą metę.. Cała ta sztuczność, ta udawana solidarność - to bleff. Wszystkie państwa mają swoje interesy, a tworzenie jednego państwa o jednym interesie - to próba zatrzymania wiejącego wiatru..
No właśnie : co robi wiatr gdy nie wieje? Właśnie tymczasem nie wieje. Jakby proces tworzenia Unii się zatrzymał.. Może właśnie dlatego na razie nie obchodzą 1 grudnia jako wielkiego „ święta” przyłączenia Polski do Unii Europejskiej.. Wyczekują.. Tym bardziej, że w strefie euro też nie dzieje się najlepiej- jak ktoś chciał przy pomocy waluty politycznej budować gospodarkę kwitnącą. .To ma zwijającą się.. Zbankrutowała Grecja, zbankrutowała Irlandia( dobrze, że premierowi Tuskowi nie udało się zbudować drugiej Irlandii!). Na najlepszej drodze do bankructwa jest Hiszpania, Portugalia, Belgia.. Kto następny? Może Włochy? Na razie trwa festiwal obłudy w publicznej i innych telewizjach w sprawie zbliżającego się „święta”. A jakie to „ święto” się zbliża ,bo nie mogę się dowiedzieć, chociaż bardzo wiele o nim mówią, życząc nam „ Wesołych Świąt” i wielkiego obżarstwa przy stole wigilijnym...Aktorzy serialu „ Klan” też nam życzą przejedzenia się.. A gdzie ci od ”Plebanii”? Nawet bezdomni biedacy na rynku krakowskim chcieliby, żeby takie obżarstwo organizować im częściej niż tylko raz w roku.. No i żeby kupować, jak najwięcej kupować, bo to jest chyba „święto” handlu jakiegoś i wielkich zakupów w świątyniach nie pańskich. Świątynia jest pogańska- Kościół jest powszechny i chrześcijański. Przypominam więc wszelkiej maści kanciarzom i hucpiarzom: zbliża się Boże Narodzenie, a radość będzie nie z zakupów, pralek, misek, papieru toaletowego w różnych zapachach i żarcia- lecz z powodu narodzin Pana w Betlejem! A Wigilia jest czuwaniem przed narodzinami Pana Naszego Jezusa Chrystusa.. A nie obżarstwem zakrapianym alkoholem.. Polacy! Opamiętajcie się! Zakupy do domu możecie zrobić w innym terminie.. A drobne prezenty pod choinkę można zrobić spokojnie , a nie tłumnie, przepychając się w supermarketach.. nowych pogańskich świątyniach! W ramach nowej świeckiej tradycji. WJR
CZEGO NIE WIDAĆ NA RYNKU NIERUCHOMOŚCI Z raportu Home Broker wynika, że na tle Europy Polska znajduje się na trzecim miejscu wśród krajów o najgorzej rozwiniętym rynku najmu. (Polska na 3. miejscu w Europie wśród krajów o najgorzej rozwiniętym rynku najmu Po raz kolejny zajmujemy niechlubne, jedno z ostatnich miejsc w europejskich statystykach. Gorzej niż w Polsce mają tylko Bułgarzy i Chorwaci. A chodzi o tak dynamiczny rynek jakim są nieruchomości. Z raportu Home Broker wynika, że na tle Europy Polska znajduje się na trzecim miejscu wśród krajów o najgorzej rozwiniętym rynku najmu. Na jedno mieszkanie wynajmowane przypada bowiem aż 27,4 lokali zajmowanych przez właścicieli. Gorzej jest tylko w Chorwacji i Bułgarii. W krajach tych na jedno mieszkanie wynajmowane przypada odpowiednio aż 37 i 73 lokali, w których mieszkają ich właściciele. W kolejnych krajach w zestawieniu rynek najmu jest blisko dwukrotnie większy niż w Polsce, a więc jest to znacznie popularniejsza forma zaspokajania potrzeb mieszkaniowych. Dzieje się tak na przykład na Słowenii, Litwie i w Hiszpanii. W krajach tych na jedno mieszkanie wynajmowane przypada od 15,6 do 13 lokali zajmowanych przez właścicieli. Diametralnie odmienna sytuacja ma natomiast miejsce w takich krajach jak Dania, Niemcy, Szwecja czy Holandia. Najem jest w nich tak popularny, że na jedno mieszkanie wynajmowane przypada mniej niż 1,5 lokalu zajmowanego przez właściciela. Nie wynika to jednak z relacji cen najmu i zakupu nieruchomości. W większości wymienionych krajów jest on bowiem zbliżony do średniej europejskiej. Paradoksalnie natomiast w Holandii najem można uznać za relatywnie drogi. Jak wynika z danych portalu Global Property Guide w Amsterdamie suma wpłaconych przez najemcę czynszów zrówna się z wartością nieruchomości w ciągu 15 lat, podczas gdy w Europie średnio jest to 10 lat dłużej. Za wynajem mieszkania o powierzchni 70 m kw. w centrum Amsterdamu trzeba zapłacić 6 tys. zł miesięcznie, podczas gdy wartość takiej nieruchomości to 1,2 mln zł. Dane Eurostat wskazują ponadto, że w większości krajów rodziny z jednym dzieckiem częściej posiadają już swoje mieszkanie niż osoby prowadzące jednoosobowe gospodarstwo domowe. Średnio w Europie wynajmowanie mieszkań przez rodziny jest blisko dwukrotnie rzadsze niż w gronie singli. Znacznie mniejsze dysproporcje występują w Polsce, gdzie jedynie nieznacznie więcej singli decyduje się na najem. Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się za naszą zachodnią granicą. W Niemczech na dwie osoby samotne wynajmujące mieszkanie przypada jeden właściciel, podczas gdy w gronie rodzin posiadanie lokali jest blisko pięciokrotnie bardziej popularne. Warto także zauważyć, że w nowoprzyjętych krajach Unii rynek najmu jest znacznie mniej rozwinięty niż w krajach Starej Unii. Na jedno wynajmowane mieszkanie przypada bowiem odpowiednio 3,1 i 2,8 lokalu zajmowanego przez właściciela. Autor: AG ). Na jedno mieszkanie wynajmowane przypada bowiem aż 27,4 lokali zajmowanych przez właścicieli. Gorzej (podkreślenie moje) jest tylko w Chorwacji i Bułgarii. W krajach tych na jedno mieszkanie wynajmowane przypada odpowiednio aż 37 i 73 lokali, w których mieszkają ich właściciele. Po pierwsze, w Polsce oficjalnie wynajmują mieszkania tylko ci, którzy wybudowali/nabyli je by skorzystać z ulgi w podatku PIT. Reszta wynajmuje na czarno – więc ich nie widać w statystykach. A po drugie, czy to źle? Otóż nie! Rynek nieruchomości mieszkalnych ma w Polsce świetne perspektywy, tylko analitycy przykładają do niego zagraniczną sztampę i plotą o nim bzdury. Na rynku nieruchomości w Polsce, podobnie jak w innych krajach postsowieckich, jest wielka luka podażowa. Ma ona charakter zarówno ilościowy (mieszkań jest zdecydowanie za mało, bo ich za komuny po prostu nie budowano) jak i jakościowy (te które zbudowano w gomułkowskich blokowiskach służą ludziom do mieszkania nie dlatego, że oni chcą tam mieszkać, ale dlatego, że nie mają alternatywy). A więc jest pole do popisu dla rynku od strony podażowej. A z drugiej strony Polska jest jedynym krajem w Europie, w którym mieliśmy wyż demograficzny lar 80-tych. To ten wyż wchodzi właśnie w dorosłe życie i kreuje popyt – co z kolei powinno być silnym argumentem dla zwolenników ekonomii popytowej. W Polsce mieszkanie nie jest traktowane jako inwestycja kapitałowa, tylko życiowa. Dlatego rynek hipoteczny jest dużo bezpieczniejszy niż w USA, czy Europie Zachodniej. Można nie spłacać kredytu za samochód i jeździć autobusem lub tramwajem. Można nie kupić iphona 4 i się „męczyć” z iphone 3. Ale nie można nie spłacać kredytu za mieszkanie, bo alternatywą dla komornika jest teściowa. A skoro raty kredytu hipotecznego dość długo były nieznacznie wyższe niż miesięczny czynsz, to był to kolejny powód do kupowania mieszkań na własność, a nie wynajmowania ich. Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Problemem jest:
(i) brak uzbrojonych gruntów budowlanych (ich właścicielami są gminy);
(ii) absurdalne przepisy szeroko rozumianego prawa budowlanego (z przepisami o zagospodarowaniu przestrzennym włącznie);
(iii) absurdalne przepisy podatkowe, które powodują, że państwo zabiera tym młodym ludziom z wyżu demograficznego 80% ich wynagrodzenia netto przez co ich zdolność do zaciągania kredytów, czy nawet płacenia czynszu jest ograniczona;
(iv) funkcjonowanie, a w zasadzie niefunkcjonowanie, wymiaru sprawiedliwości, który nie funkcjonuje, więc prywatni właściciele wynajmując mieszkania, wolą tego nierejestrowa, nie tylko ze względów podatkowych – jak najemca nie będzie płacił, to po prostu wymienią zamki w drzwiach i nie będą się musieli „szwędać” po sądach z pozwem eksmisyjnym;
(v) działalność KNF, która nie w porę zaostrza warunki udzielania kredytów, przez co wielu młodych ludzi zostaje odciętych od rynku kapitałowego, którzy w ucieczce przed teściową gotowi byli podjąć ryzyko zadłużenia się we frankach i robili to całkiem świadomie – o tym w jak ciężkiej znaleźli się sytuacji biadoliły media (zabiegające o „content” i wierszówkę) oraz banki (obawiające się, że ludzie przestana spłacać im kredyty) a nie oni sami. I to są rzeczy których „nie widać”, ale ktoś kto czytał Bastiata łatwo je dostrzega. Niestety, mało ludzi, nawet ekonomistów i specjalistów od zarządzania rynkiem nieruchomości, czyta Bastiata. Gwiazdowski
Podatkowa grabież za rządów PO. Podsumowanie. Sejm uchwalił nowelizację ustawy o finansach publicznych, która przewiduje warunkowe podwyżki podatku VAT, gdyby dług publiczny przekroczył próg ostrożnościowy wynoszący 55 proc. produktu krajowego brutto Polski. Jeśli nowelizację poprze Senat i podpisze prezydent, w kolejnym roku podstawowa stawka VAT automatycznie wzrośnie do 24 proc., a w następnym do 25 procent. Preferencyjna stawka VAT miałaby rosnąć stopniowo o 1 punkt procentowy rocznie – z obecnych 7 proc. do 10 procent. Potem miałby następować stopniowy powrót do pierwotnych stawek VAT, jednak może się to stać nawet dopiero w 2018 roku. Ustawa wprowadza też tzw. dyscyplinującą regułę wydatkową, która zakłada, że elastyczne wydatki budżetu państwa (które stanowią zaledwie około jednej czwartej wydatków budżetowych) będą mogły rosnąć z roku na rok nie więcej niż o 1 punkt procentowy ponad inflację. Zmiany mają przynieść państwu oszczędności na poziomie ponad 18 mld złotych. Proponowana przez rząd Donalda Tuska i przegłosowana w Sejmie podwyżka podatku VAT najprawdopodobniej nie przyniesie budżetowi dodatkowych 5-5,5 mld zł rocznie – jak zakłada Ministerstwo Finansów. Krajowa Izba Gospodarcza wskazuje, że te ministerialne wyliczenia mogą nie uwzględniać wielu zmiennych, jak między innymi nieunikniony wzrost szarej strefy czy spadek wpływów, z uwagi na podwyżkę stawek podatku VAT, z tytułu innych źródeł podatkowych. Wzrost cen spowoduje spadek popytu, ponieważ większość Polaków nie ma oszczędności, a wielu nawet jest zadłużonych. Jak wylicza portal Money.pl, tylko w 2011 roku na podwyżce podatku VAT Polacy stracą ponad 7 mld zł, a przeciętna czteroosobowa rodzina zapłaci o 40 zł więcej na podstawowe miesięczne utrzymanie.
Droższe książki W związku z tymi zmianami podatkowymi pojawiają się jeszcze inne problemy. Jak podaje portal wnp.pl, jeśli reforma wejdzie w życie, przedsiębiorcy staną przed poważnym problemem, co zrobić z VAT w grudniu 2010 roku. Wystawiając faktury na początku okresu rozliczeniowego. jeszcze w tym roku muszą oni doliczyć nową, 23-procentową stawkę podatku. Pracodawcy RP zwracają uwagę, że prawo nie powinno działać wstecz. Odnośnie faktur dotyczących dostaw energii elektrycznej i cieplnej, usługi najmu, dzierżawy, leasingu czy usług telekomunikacyjnych podstawą do dokonania odliczenia VAT jest otrzymanie takiej faktury, często przed wykonaniem usługi. 23-procentowa stawka VAT może być naliczana i odliczana jeszcze przed 1 stycznia 2011 roku, co może spowodować wcześniejsze pogorszenie sytuacji podatników. Zdaniem dr. Andrzeja Malinowskiego, prezydenta Pracodawców RP, Ministerstwo Finansów przygotowało zły projekt, skupiając się tylko na jego fiskalnych skutkach, a nie wzięło pod uwagę wszystkich rezultatów zmian, w tym tych liczonych w dziesiątkach milionów złotych, które będą musiały zostać wydane przez przedsiębiorców. Podobnie w związku z wprowadzeniem od 1 stycznia 2011 roku 5-procentowego podatku VAT na książki skupiająca wydawców Polska Izba Książki, by uniknąć masowych zwrotów i przemetkowywania wszystkich egzemplarzy znajdujących się w handlu, proponuje, aby okres przejściowy, w którym obowiązywałoby dotychczasowe opodatkowanie 0 proc., dotyczył wszystkich książek wyprodukowanych do 31 grudnia 2010 roku. Z kolei Ministerstwo Finansów chce objąć okresem przejściowym, który będzie obowiązywał do końca kwietnia 2011 roku, tylko książki wprowadzone do dystrybucji do 31 grudnia br. Zdaniem wydawców, wprowadzenie tej daniny, na czym budżet ma zarobić 100 mln zł, spowoduje wzrost cen książek o 10 proc. i znaczny spadek czytelnictwa. Przedstawiciele Polskiej Izby Książek zaprzeczają również twierdzeniom ministra finansów, że Komisja Europejska nakłada na Polskę obowiązek wprowadzania podatku VAT na książki. W rzeczywistości w Eurokołchozie nie obowiązują jednolite stawki VAT na książki, a zerową stawkę mają Wielka Brytania i Irlandia, ponieważ rządy tych państw potrafiły wynegocjować takie warunki w Brukseli.
Droższe mieszkania i odzież Podwyżka VAT będzie odczuwalna szczególnie przy zakupie mieszkań. Z kolei firmy realizujące zamówienia publiczne na podstawie podpisanych wcześniej kontraktów mogą stracić część marży, bo będą musiały z własnej kieszeni pokryć koszty wyższego podatku. W przypadku robót budowlanych, gdzie marże są niskie, istnieje groźba, że wzrost VAT może zabrać znaczną ich część. Od 1 stycznia 2011 roku podatek VAT na duże domy (powyżej 300 m2) i duże mieszkania (powyżej 150 m2) wzrośnie z aktualnie obowiązującej preferencyjnej stawki 7 proc. do 23 proc.! Jedyną możliwością ominięcia tej podwyżki w przyszłym roku będzie zakup dwóch mniejszych, odrębnych lokali i połączenie ich w jeden. W takim wypadku wyższe będą koszty transakcyjne, ale oszczędność na podatku VAT powinna zrekompensować je z nawiązką. Podobnie z 7 do 23 proc. wzrośnie VAT na odzież i obuwie dla niemowląt i dzieci. W uzasadnieniu ministerstwo napisało, że musi wykonać wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE w Luksemburgu, który uznał, że obniżone stawki VAT w tym zakresie są niezgodne z unijnym prawem. A pamiętajmy, że wysokość składki członkowskiej dla UE zależy między innymi od wysokości wpływów z podatku VAT.
Droższe samochody Od nowego roku zostaną ponadto zlikwidowane odliczenia podatku VAT od paliwa, które jest tankowane do firmowych samochodów. Poza tym nie będzie możliwości odliczenia pełnego VAT przy zakupie samochodu z kratką. W latach 2011-2013 prawo do pełnego odliczenia VAT będzie przysługiwać tylko przy zakupie lub leasingu samochodów o dopuszczalnej ładowności powyżej 500 kg, jeżeli ze świadectwa homologacji producenta lub importera takiego auta będzie wynikać, że nie są to samochody osobowe. Jak wyliczył portal Money.pl, każdy, kto ma samochód zarejestrowany na firmę, w 2011 roku może stracić średnio 1700 złotych. Kupujący najpopularniejsze samochody z kratką będą musieli dołożyć od 3 tys. do blisko 8 tys. złotych. Na dodatek – jak twierdzą eksperci podatkowi – wprowadzając te przepisy, parlament zaskakuje przedsiębiorców, bo nie będzie nawet trzytygodniowego vacatio legis. Zmiany te mają przynieść budżetowi dodatkowe 1,8 mld zł wpływów. Jednak w wyniku tych regulacji w przyszłym roku dojdzie prawdopodobnie do załamania sprzedaży. Szacuje się, że Polacy mogą kupić nawet o 50 tys. mniej nowych aut niż w tym roku. Rynek nowych samochodów może się skurczyć nawet o 2,5 mld zł. Po ogłoszeniu wprowadzenia ograniczeń już w listopadzie sprzedaż samochodów z kratką gwałtownie wzrosła, bo przedsiębiorcy chcą kupić auta przed wejściem w życie nieprzyjaznych dla nich przepisów.
Niekorzystne progi w podatku dochodowym Niekorzystne dla podatników zamiany w podatku VAT to nie wszystko. Oprócz tego czekają nas inne podwyżki podatków, już uchwalone: zamrożenie progów podatkowych w podatku od dochodów osób fizycznych, co w związku z inflacją oznacza realny wzrost tego podatku, podniesienie jak co roku przez Ministerstwo Finansów maksymalnych stawek podatków lokalnych, likwidacja ulgi na biokomponenty dolewane obowiązkowo do paliw czy podniesienie akcyzy na papierosy o 4 proc., a grozi wzrost składki rentowej. W tej chwili kwota wolna od podatku w podatku od dochodów osób fizycznych wynosi 3091 zł, a drugi próg podatkowy zaczyna się po przekroczeniu dochodu w wysokości 85.528 zł. Progi te są ustalone na bardzo niskim poziomie – wystarczy porównać z naszym zachodnim sąsiadem. W Niemczech, chociaż podatek PIT ma stawki od 0 do 45 proc., trzeba znacznie więcej zarabiać, by przekraczać kolejne progi podatkowe. Kwota wolna od podatku wynosi tam 8004 euro, czyli ponad 32,3 tys. złotych! Z kolei najwyższą stawkę 45-proc. podatnicy niemieccy płacą dopiero po przekroczeniu dochodu w astronomicznej wysokości 250.730 euro, czyli ponad miliona złotych! Podobnie sytuacja wygląda w Wielkiej Brytanii, gdzie kwota wolna od podatku wynosi 2440 funtów, czyli około 11.750 zł, a najwyższą, 50-procentową stawkę podatku płacą osoby przekraczające roczny dochód w wysokości 150 tys. funtów, czyli ponad 722 tys. złotych. Do tego może dojść podwyżka stawki rentowej. Miałoby to dać budżetowi ponad 15 mld zł w skali roku.
Dzięki reformie przeprowadzonej za rządów PiS od 1 stycznia 2008 roku składka na ubezpieczenie rentowe wynosi 6 procent. Z tego 4,5 proc. płaci pracodawca, a 1,5 proc. potrącane jest z wynagrodzenia pracownika. Składka płacona przez pracodawcę miałaby wzrosnąć do 6,5 proc. lub nawet 8 procent. Zdaniem PKPP Lewiatan, podniesienie składki rentowej po stronie pracodawcy jest niekorzystne dla firm, spowoduje bowiem wzrost kosztów pracy i zniechęci do zwiększania zatrudnienia. Podobnie uważa Jolanta Fedak, minister pracy, która wprost ostrzegła, że podnoszenie składki rentowej w dobie kryzysu może spowodować większe bezrobocie. Ponadto ma dojść do niekorzystnych zmian w Otwartych Funduszach Emerytalnych, gdzie miałoby trafiać 5 proc., zamiast dotychczasowych 7,3 proc. ubruttowionych zarobków, a reszta do czarnej dziury ZUS. Jak wyliczył portal Money.pl, dla młodej osoby zarabiającej dziś średnią krajową oznacza to emeryturę niższą nawet o 350 złotych. Od nowego roku także Wielka Brytania podnosi podatek VAT, ale z 17,5 do 20 procent. W związku z tym spodziewany jest tam znaczny spadek w handlu detalicznym. Wyliczono, że wzrost podatku spowoduje utratę miejsc pracy przez 163 tys. osób zatrudnionych w handlu. Jan Lewis, jeden z największych kupców detalicznych w Wielkiej Brytanii, zanotował wzrost sprzedaży prezentów o 6,8 proc. w porównaniu z tym samym okresem zeszłego roku. W kolei Andrzej Smith, dyrektor zarządzający firmą, spodziewa się, że w przyszłym roku wyniki będą o wiele słabsze – właśnie z powodu podwyżki VAT. Podobnego szału zakupów możemy spodziewać się w Polsce w grudniu, a w styczniu i kolejnych miesiącach nastąpi gwałtowny spadek w handlu. Przeciwną politykę prowadzą Filipiny. Mianowicie tamtejszy parlament planuje zwiększyć wpływy podatkowe poprzez obniżenie VAT z 12 do 6 procent.
Wzrost cen gazu, energii, odprowadzania ścieków Do tych wszystkich wzrostów podatków dochodzi jeszcze kilkuprocentowy wzrost ceny gazu ziemnego od października 2010 roku, który uderzy zarówno w sektor biznesowy, jak i osoby prywatne, wzrost cen za energię elektryczną, która już jest opodatkowana jedną z najwyższych akcyz w UE, a także prawdopodobny wzrost cen za odprowadzanie ścieków. Ludzie zwyczajnie nie będą mieć pieniędzy, by zapłacić wyższy VAT; spadnie konsumpcja, a to najprawdopodobniej zmniejszy, a nie zwiększy – jak zakłada nasz rząd – wpływy do budżetu państwa z tego tytułu.
Podsumowując: Podatki i opłaty podniesione za rządów PO:
- W 2009 r. wzrosła akcyza na alkohole o 10% i akcyza na samochody o pojemności silnika powyżej 2 litrów (z 13,6% do 18,6%).
- W związku z unijnymi wymaganiami od 1 stycznia 2010 r. akcyza za oleje opałowe i paliwa opałowe wzrosła z 60 do 64 zł za 1000 kg, a akcyza na gaz ziemny przeznaczony do napędu silników spalinowych i do celów opałowych – z 1,18 do 1,28 zł. Ponadto od 2012 r. z tego samego powodu wzrośnie akcyza na węgiel i koks.
- Od 1 stycznia 2010 r. znacznie wzrosła opłata paliwowa na olej napędowy (z 92,61 do 233,99 zł/1000 l), a co roku wzrasta opłata paliwowa na benzynę i LPG o wysokość inflacji.
- Ustawa o grach i zakładach wzajemnych z 2009 r. znacznie podwyższyła podatki i opłaty obciążające branżę hazardową.
- Coroczne podnoszenie przez Ministerstwo Finansów maksymalnych stawek podatków lokalnych, w tym od nieruchomości, od środków transportowych i innych.
- Podatki i opłaty lokalne, w tym za użytkowanie wieczyste, podnoszone są co roku przez władze samorządowe związane z PO, m.in. w Warszawie czy gminach województwa śląskiego.
- Od 1 września 2010 r. obowiązuje 3,1-procentowa akcyza na quady, meleksy, skutery śnieżne.
- Podwyżki mandatów drogowych – rozporządzenie Prezesa Rady Ministrów RP z 5 listopada 2008 r. w sprawie wysokości grzywien nakładanych w drodze mandatów karnych dla kierowców.
Wyższe lub nowe podatki i opłaty od 2011 roku:
- Podniesienie VAT z 22 do 23%, z 7 do 8% i z 5 do 6%.
- Zamrożenie progów podatkowych w PIT na lata 2011-2013.
- Wzrost akcyzy na papierosy i tytoń o 4% rocznie do osiągnięcia unijnego minimum w 2018 r.
- Likwidacja ulgi w podatku akcyzowym na biokomponenty dolewane obowiązkowo do paliw.
- Wzrost VAT na żywność nieprzetworzoną z 3% do 5%.
- Wzrost VAT na duże domy (powyżej 300 m2) i mieszkania (powyżej 150 m2) z 7% do 23%.
- Wzrost z 7 do 23% VAT na odzież i obuwie dla dzieci.
- Podniesienie stawki VAT na książki i prasę specjalistyczną z 0 do 5%.
- Planowanie podniesienia składki rentowej w części płaconej przez przedsiębiorców.
- Likwidacja odliczenia podatku od paliwa, które jest tankowane do firmowych samochodów
- Likwidacja odliczenia pełnego VAT przy zakupie samochodu z kratką.
Inne proponowane przez PO podatki i opłaty:
- Propozycja, by wprowadzić podatek bankowy.
- Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego chce nałożyć na producentów i importerów cyfrowych aparatów fotograficznych specjalną opłatę.
- Propozycja wprowadzenia podatku ekologicznego na stare samochody.
- Propozycja wprowadzenia opłaty gazowej, by sfinansować inwestycje w infrastrukturę gazową.
- Grupa Robocza przy Klubie Senatorów PO opracowała plan wprowadzenia ubezpieczenia od ryzyka niesamodzielności.
- Posłowie PO i PSL przygotowują projekt tzw. bykowego.
- Propozycja opłat od nośników energii: opłata zapasowa, węglowa (za emisję gazów cieplarnianych), dywersyfikacyjna i danina z tytułu obowiązkowego zakupu energii produkowanej z metanu.
- W 2008 roku Ministerstwo Środowiska zaproponowało wprowadzenie opłaty recyklingowej, podatku na torebki foliowe i płatnej ewidencji prowadzonej przez głównego inspektora ochrony środowiska dla przedsiębiorców wprowadzających na rynek towary w opakowaniach.
- Wg projektu ustawy „Prawo lotnicze”, drastycznie mają wzrosnąć opłaty za zezwolenia, koncesje, certyfikaty, zaświadczenia i świadectwa wydawane przez Urząd Lotnictwa Cywilnego dla linii lotniczych i portów lotniczych.
- Niezrealizowana propozycja rządowa, by szkoły językowe obciążyć podatkiem VAT.
Niezrealizowane obietnice podatkowe PO:
– podatek liniowy 10 proc. PIT
– 3 x 15 proc. (VAT, PIT i CIT)
– likwidacja podatku od dochodów kapitałowych
– likwidacja abonamentu RTV
– likwidacja parapodatków
Odszkodowania, ubezpieczenia – i ryzyko. {uri_brodsky} pouczył mnie, że już zostałem kiedyś pouczony:
„Niestety, nie czyta Pan uważnie krytycznych komentarzy. Ostatnio przy poście "Jeszcze o Smoleńsku. Kto zapłaci?" użytkownik forum z nickiem Jezus zwrócił Panu uwagę na błędną ocenę egzemplifikowanego tam zakładu. Ten sam błąd powtarza Pan w niniejszym poście. Warto byłoby z uwagą czytać takie komentarze i z dystansem do samego siebie przyjąć krytykę tym bardziej, że rzecz dotyczy matematyki, którą Pan studiował - i podejmowania decyzji, co Pan nawet wykładał. Ubezpieczenie nie zawsze zmniejsza szanse zostania bogaczem. I o dochodzeniu do bogactwa (materialnego) może niech Pan z taką pewnością nie pisze, bo zdaje się, że nie posiada Pan takiego majątku, co by robił na ludziach wrażenie”. Dla wygody Państwa przytaczam tę wypowiedź podpisaną {Jezus}: „Jeśli wartość oczekiwana jest dodatnia, to warto GRAĆ w daną grę a nie ZAGRAĆ (raz). To jest właśnie typowa iluzja interpretacji JKM-a. Przy jednorazowym rzucie monetą prawdopodobieństwo że wygrasz lub przegrasz jest TAKIE SAMO, niezależnie od tego ile kto Ci obieca za wygraną. Twierdzenie, że udział w czymś losowym na takich warunkach jest dobrą decyzją (i to niby wynikającą z logicznego rozumowania) jest dosyć zabawne. Dopiero przy nieograniczonej liczbie rozgrywek pojawia się korzyść z grania (wielokrotnego!) w taką grę o wartości oczekiwanej >0, bo wtedy jednorazowa wygrana pokrywa straty wielu przegranych, co przy zachowanej losowości i równym prawdopodobieństwie wygranej i przegranej w długim horyzoncie czasowym przekłada się na spodziewany zysk. Oczywiście ludzie kierują się zupełnie innym podejściem w hazardzie, czego skrajnym przypadkiem jest idiotyczna postawa kogoś, kto pierwszy raz w życiu idzie do kasyna, przegrywa w pierwszym rozdaniu, wychodzi i więcej tam nie wraca. Albo przypadki opisywane przez Bernouliego, gdzie motłoch chętnie grał w grę o ujemnej wartości oczekiwanej gdy jedną z możliwych wygranych był 1.000.000 koron, a nikt nie chciał grać w grę o dodatniej, w której można było wygrać za jednym razem tylko 1.000.”
Otóż: nie. Grać się opłaca, jeśli wartość oczekiwana jest większa od ceny biletu na loterię – i tyle. Liczba powtórzeń gry nie ma żadnego znaczenia. {Jezusowi} dam trochę do myślenia. Powiedzmy, że dziennie mogę zagrać w sto gier; każda ma wartość oczekiwaną +5% – ale każda jest zupełnie inna; to teraz: opłaca mi się w nie grać - żadna się nie powtarza – czy nie? Pan twierdzi, że gra Pan tylko raz. A skąd Pan wie, że jutro nie otrzyma Pan propozycji zagrania w taką samą grę [Orzeł-Reszka, wygrana 3 mln, bilet kosztuje milion, cały Pana majątek ] po raz drugi? To zmienia Pana decyzję? Teraz już zagrać się opłaca? A cofnie Pan wczorajszą, odmowną decyzję?) Powiedzmy jasno: każdemu wolno inaczej oceniać pieniądze: np. stratę całego majątku w wysokości miliona oceniać cztery razy gorzej, niż stratę pół miliona. To prywatna sprawa człowieka. Problem w tym, że ten, kto ocenia pieniądze fałszywie, czyli w gruncie rzeczy twierdzi, że 3 × 500.000 < 1.000.000 – nie zostanie bogaczem, bo na dłuższą metę będzie przegrywał.
To znaczy: przy dużym szczęściu bogaczem zostać może – tyle, że szansa na to jest bardzo niewielka... Oczywiście z tak ryzykujących bogaczem zostaje jeden, a kilku innych traci dużo lub wszystko... Z tym, że w życiu zaczynają oni, jak np. śp. Andrzej Carnegie – nowy business, potem znów nowy business – i, jeśli prawidłowo wartościują pieniądze i ryzyko, prawie na pewno w końcu wygrywają! PS. "Gentleman o pieniądzach nie mówi - gentleman pieniądze ma". Więc mam. Zapewne nie imponujące - ale ja nigdy nie zajmowałem się robieniem pieniędzy, tylko polityką - a te dwie rzeczy się absolutnie wykluczają. To znaczy: wykluczają, jeśli chcemy pozostać uczciwymi ludźmi. Lub: nie popaść w schizofrenię. Bo jeśli człowiek prowadzi spory business, to musi być herosem, by w polityce nie podejmować decyzyj... tak troszkę pod kątem własnego businessu. Dlatego właśnie szlachcie nie wolno było zajmować się działalnością gospodarczą!
O ryzyku i ubezpieczeniach jeszcze raz. I to po raz ostatni – bo są to rozważania bardzo trudne. Sądzę, że część (mała...) teoretyków Teorii Podejmowania Decyzji też miałaby tu drobne trudności. Dziś nawet rozmawiałem na ten temat z bardzo rzutkim człowiekiem, obytym z tego typu rozumowaniami. I bronił on tezy, że ubezpieczenie się może być nie tylko subiektywnie, ale i obiektywnie racjonalne. W dyskusji nieopatrznie zaniżyłem wspierające mnie liczby, więc chyba nie do końca Go przekonałem... Postaram się naprawić błąd – a wyłożyć to prosto, na przykładzie. Prowadzę firmę „Alfa”. Moja Maszyna warta jest 6000, daje rocznie zysku 1000 (zgodnie z zasadą, że firma warta jest tyle, ile wynosi 6-letni zysk). Katastrofa niszcząca Maszynę zdarza się w tej branży raz na 10 lat. Mogę się od tego ubezpieczyć. Ile wyniesie składka? Jeśli Ubol ma wyjść na zero (musi raz na 10 lat wypłacić mi 6000) składka roczna musi wynieść 600 zł. Do tego dochodzą koszty Ubola (50), podatki (100) – i zysk Ubola (50). W sumie 200 - czyli skromne 33%. Cała składka to więc 800 zł. W mojej branży jest 20 firm, tylko ja się ubezpieczam; co z nami będzie (zakładając zerową inflację) po dziesięciu latach? Jeden z najprawdopodobniejszych rozkładów to: siedmiu firm nie dotknęła katastrofa, 8 dotknęła jedna, 3 – dwie, a 2 – aż trzy katastrofy. Zacznijmy od Ubola: rozkład jest przeciętny, katastrof 20, Ubol ma rocznie z każdej firmy 50, po dziesięciu klatach 10.000 zysku. To bardzo niedużo w tej branży. Gdyby zamiast 20 nastąpiły przypadkiem 22 katastrofy – byłby na minusie... Skarb Państwa ma z działalności samego Ubola 20.000 (plus podatki od firm...) Moja „Alfa” ma rocznego zysku 200, niezależnie od liczby katastrof, więc zarobiłem 2000. Minus podatki. Firma, która nie miała katastrofy ma zysk 10.000 (minus podatki). Czyli może kupić sobie drugą Maszynę, i jeszcze ma zysk większy od mojego. Jest ich siedem. Wygryzą mnie z rynku na 100%. Firma, która miała jedną katastrofę zarobiła 10.000 – 6000 = 4000: dwa razy więcej, niż moja. Tych firm jest osiem. Wygryzą mnie z rynku – oj, wygryzą... Firma, która miała dwie katastrofy kończy na minusie (2000). Musi wziąć pożyczkę na zakup nowej Maszyny – i w ciągu dwóch lat te trzy firmy najprawdopodobniej odrobią straty. Dwie firmy, które katastrofa dotknęła trzykrotnie najprawdopodobniej się już nie podniosą. W sumie: „ALFA” może się cieszyć, że nie spotkał jej los dwóch firm, a ma lepiej niż trzy. Nie ma jednak żadnych szans w konkurencji z piętnastoma. To z nich wyrośliby miliarderzy... ale tylko w tych krajach, w których firmy NIE MUSZĄ się ubezpieczać. Ten przykład pokazuje, jak tempo rozwoju gospodarczego spada po wprowadzeniu ubezpieczeń! Dla dobra gospodarki trzeba „poświęcić” te 15% firm, by reszta rozwijała się szybko. Ale to nie wszystko. Teraz najgorsza rzecz. To, co p. Jerzy Gilder nazywa „Moral hazard”. Otóż powiedzmy sobie, że ta Maszyna to ciężarówka. Jeśli nie jestem ubezpieczony, to chucham na nią i dmucham – a przede wszystkim: przywiązuję ogromną wagę do wyboru szoferów. Jeśli jestem ubezpieczony, to nieraz na katastrofie zarabiam. Jest mi więc niemal doskonale obojętne, czy dojdzie do katastrofy, czy nie. Dzięki czemu nie zwracam większej uwagi na dobór kierowców. Dlatego – jak zresztą w każdej branży – liczba wypadków w systemie, gdzie wszyscy są ubezpieczeni, jest znacznie wyższa niż tam, gdzie się nie ubezpieczamy.
Wbrew pozorom: efekt tego dla gospodarki nie jest tak zupełnie jednoznaczny. Oczywiście lepiej, gdy wypadków jest mniej. Czasem jednak korzystniej jest, gdy więcej firm podejmuje działania ryzykowne, bo są ubezpieczeni. Gdyby np. nie było ubezpieczeń samochodowych, to ludzie jeździliby ostrożniej, to być może zamiast 5000 wypadków śmiertelnych rocznie byłoby ich 2000 – ale tempo rozwoju gospodarki bardzo by spadło. Jeśli dzięki istnieniu transportu samochodowego, zorganizowanego tak, że rocznie ginie 5000 ludzi, jesteśmy bogatsi o 100 miliardów – to jest nonsensem zmniejszyć liczbę zabitych do 2000, gdyby zysk wyniósł tylko 30 miliardów. Wtedy bowiem śmierć jednego człowieka daje nam tylko 15 milionów zysku, a tam aż 20 milionów. Natomiast gdyby zyski pozostały na poziomie 50 mld, to warto poczynić takie nakłady na bezpieczeństwo ruchu. Takie liczenie zysku na trupie wygląda makabrycznie – ale proszę mi wierzyć: tak się to naprawdę liczy! Nakłady trzeba jakoś optymalizować... Trzeba wiedzieć, czy lepiej dać na zwiększenie bezpieczeństwa na drogach – czy np. w kopalniach. Tego się ludziom nie mówi. Ale tak się to liczy
Nie będzie oszustw przy urnach w Mińsku? W tych wyborach JE Aleksander Łukaszenka pozwolił na zrobienie exit-polls. Według nich uzyskał 76%, co pozostawia średnio mniej niż 1,5% na każdego z kandydatów opozycji. Zupełnie jak w Polsce, gdzie kandydaci opozycyjni w stosunku do ustroju, czyli spoza „Bandy Czworga”, tyle właśnie uzyskują. Skoro istnieje "kotwica" exit-polls to zapewne w tym roku nie będzie takich cudów przy urnach, jak w poprzednich wyborach - gdzie p.Prezydent (o czym mało kto pamięta!) dobrowolnie przyznał się, że kazał je sfałszować. Konkretnie: ponieważ uzyskał powyżej 80% - a chciał, by na Zachodzie uznano wyniki za wiarygodne - kazał je... zaniżyć! Co posłusznie uczyniono. Opozycja natychmiast zaskarżyła wyniki wyborów i wniosła do prokuratury o wszczęcie postępowania w sprawie popełnienia przez p.Łukaszenkę fałszerstwa. Prokuratura postanowiła się w to nie bawić. Szkoda. Byłby to niewątpliwie najoryginalniejszy proces o oszustwa wyborcze w historii d***kracji!
Jedna odpowiedź Rzeczywiście: są jakieś problemy. Ale krótki wpis pewno się utrzyma... Wyjaśniam: ja NIE uważam za idiotów ludzi, którzy pieniądze wartościują fantazyjnie - i grają w gry o jawnie ujemnej użyteczności dla np. dreszczyku emocji. Ja tylko twierdzę, że w gospodarce zostaną oni wyparci przez tych, którzy pieniądz oceniają liniowo, tzn. milion dla nich to to samo, co dwa razy po pół miliona. P. Leszek Miller na promocji książki o "Smoleńsku" powiedział, że na pytanie: "Czy zaryzykować lądowanie, jeśli jest 90% szans na sukces?" każdy prawie odpowie tak - a na pytanie: "Czy zaryzykować lądowanie, jeśli jest 10% szans na śmierć?" - nikt. Może to i prawda. Tylko: jak takim ludziom pozwolić decydować choćby o zakupie ołówków? To znaczy: ołówków dla mnie. Im ołówki należy sprzedawać. Bezlitośnie wykorzystując ich błędne oceny szans. JKM