Dlaczego został katolikiem? Dlaczego ateista A. Frossard w trakcie niezwykłego doświadczenia obecności Boga w czerwcu 1935 r. został akurat katolikiem, a nie protestantem czy muzułmaninem? Stało się tak, dlatego, że istnieje tylko jeden Bóg, który objawił się w Jezusie Chrystusie, a w pełni można Go poznać i spotkać tylko w Kościele katolickim, bo tylko w tym Kościele głoszona jest cała prawda o Bogu i o zbawieniu człowieka. Historie natychmiastowych nawróceń takich ateistów jak Alfons Ratisbonne i André Frossard, odległe od siebie w czasie o prawie 100 lat, mają wiele wspólnych cech – ale najważniejsza z nich to gwałtowne i natychmiastowe doświadczenie obecności tajemnicy Boga, odkrycie prawdy o Trójcy Świętej oraz wszystkich dogmatycznych prawd głoszonych w Kościele katolickim. Dlaczego ateista A. Frossard w trakcie niezwykłego doświadczenia obecności Boga w czerwcu 1935 r. został akurat katolikiem, a nie protestantem czy muzułmaninem? Stało się tak, dlatego, że istnieje tylko jeden Bóg, który objawił się w Jezusie Chrystusie, a w pełni można Go poznać i spotkać tylko w Kościele katolickim, bo tylko w tym Kościele głoszona jest cała prawda o Bogu i o zbawieniu człowieka. Jest to Bóg do tego stopnia pokorny, że daje nam siebie cały, swoją miłość i życie wieczne w tajemnicy Eucharystii. Frossard mówił, że w momencie doświadczenia obecności Boga niczego nie wybierał – ani wiary, ani tym bardziej Kościoła katolickiego. On po prostu z absolutną wyrazistością uzyskał pewność, że cała prawda jest tylko w Kościele katolickim. Kiedy podczas przygotowywania się do chrztu Frossard słuchał katechez, wtedy zrozumiał, że cała wiedza została mu przekazana już w momencie nawrócenia, doświadczenia obecności Boga. Ze zdumieniem stwierdził, że to wszystko, co wtedy otrzymał, było już od wieków sformułowane i głoszone przez Urząd Nauczycielski Kościoła. Kiedy Frossard po raz pierwszy patrzył na Najświętszy Sakrament, odkrył znaczenie słowa „Bóg”, którego Istotą jest najczystsze, bezinteresowne oddanie się oraz obdarowanie człowieka istnieniem i czystą miłością. Bóg jest miłością, która ofiarowuje nam istnienie. Frossard uświadomił sobie, że w Bożym planie zbawienia wszystko jest darem. Zaczął się cieszyć jak małe dziecko, że Bóg istnieje. Na pytanie, kim jest chrześcijanin, odpowiadał, zwracając się w modlitwie do Boga: „Chrześcijanin to człowiek, który cieszy się bez końca, że nie jest bogiem, ponieważ Ty jesteś, Któryś jest” (Istnieje inny świat, s. 83). Po nawróceniu dla Frossarda stało się oczywiste, że mylą się wszyscy, którzy mówią, że nie istnieje Bóg osobowy. Dlatego apelował: „Nie wierzcie im” (Istnieje inny świat, s. 139). Również ostrzegał przed konsekwencjami ateizmu, gdyż ludzie, którzy odrzucają Boga, będą budować świat bez miłości, nadziei i wolności – a wtedy bardzo szybko staną się mordercami swoich braci i sióstr. Natomiast każdy człowiek, który stara się bezinteresownie kochać, świadczy o istnieniu Boga, nawet gdyby Go w pełni jeszcze nie poznał. Nawrócenie Frossarda i jego świadectwo życia jest wezwaniem do wszystkich ochrzczonych, aby doceniali wielki skarb wiary i podejmowali trud życia nią, na co dzień.
Co daje człowiekowi wiara? Frossard twierdził, że został obdarowany pewnością istnienia Boga „w formie rzeczywistości, która nie pozostawia miejsca na żadną wątpliwość czy wahanie”. Wyjaśniał, że wiara daje tak radykalną zmianę w życiu, jak odzyskanie zdolności widzenia przez ślepego od urodzenia czy przywrócenie słuchu głuchemu. Kiedy po raz pierwszy w życiu przeczytał całą Ewangelię, Frossard zrozumiał, że Jezus najbardziej cenił i ze wszystkich cnót najwyżej stawiał cnotę wiary. Wielokrotnie na kartach Ewangelii widać, jak Jezus podziwia wiarę u niektórych ludzi: „Nigdy takiej wiary nie znalazłem w Izraelu” (por. Mt. 8,10). Według Frossarda wiara jest pewniejsza niż mistyczne poznanie, gdyż jest darem samego Boga – i tylko na drodze wiary człowiek jest w stanie Go poznać. Chrześcijanin w akcie wiary, przezwyciężając wszelkie wahania i wątpliwości, wolny od uczucia pociechy i wszelkich emocji, zawierza siebie tajemnicy niewidzialnego Boga, który staje się dostępny i pozwala nawiązać ze sobą dialog miłości. Frossard tłumaczył, że na drodze wiary, szczególnie na początku, trzeba pokonać wiele trudności. Dlatego nie można się zniechęcać. Rozum tu nic nie może pomóc, tylko wielka pokora. Wiara nas uczy, że najpierw musi się kochać, aby można było poznawać Boga. Niektórzy jednak błędnie myślą, że zanim się pokocha, to najpierw trzeba Go poznać. Wiara nieodłączna jest od miłości i pokory. Aby Bóg mógł nas uratować od śmierci, wyzwolić z niewoli grzechów, uchronić od niszczącego wpływu szatana, z naszej strony konieczna jest pokora – przypominał Frossard.
Eucharystia Frossard nazywa szaleńcami tych ludzi, którzy zwalczają realną obecność Boga w Eucharystii. Zamiast trwać w pełnym szacunku milczeniu wobec tej tajemnicy, stają się najzręczniejszymi zbrodniarzami Najświętszego Sakramentu. Po nawróceniu było dla niego oczywiste, że eucharystyczna obecność Zbawiciela, od ustanowienia Eucharystii w Wielki Czwartek, nieustannie oddziałuje na historię ludzkości i stale ją zmienia. Kiedy sprawuje się liturgię sakramentów, zbawcze wydarzenia stają się rzeczywiście obecne, ponieważ w Bogu nie ma przeszłości i przyszłości, lecz nieustanne teraz. Wtedy chrześcijanie biorą rzeczywisty udział w zbawczych wydarzeniach męki, śmierci i zmartwychwstania Chrystusa, ponieważ te wydarzenia ciągle trwają w Bogu.
Modlitwa i Biblia Po nawróceniu Frossard swoje najszczęśliwsze godziny spędzał na modlitwie w kościele. Wyznaje, że był to dla niego jeden wielki „wzlot nieopisanej rozkoszy” (Istnieje inny świat, s. 79). Trwające poczucie szczęścia Frossard czerpał z modlitwy. „Bóg jest nieograniczoną Wielkodusznością” – pisał. Uszczęśliwiało go karmienie się słowem Boga podczas lektury Biblii, napełniała go szczęściem modlitwa, która była dla niego w głównej mierze wsłuchiwaniem się w to, co mówi Bóg. Po nawróceniu zaczął czytać Biblię ze zdwojoną uwagą, z zapartym tchem. Taki stosunek do Pisma św. staje się możliwy tylko wtedy, gdy się wierzy, że Jego autorem jest sam Bóg, że jest to Jego miłosny list skierowany do nas, w którym powiedział nam wszystko to, co jest nam potrzebne do szczęścia. Frossard traktował Pismo św. jako historię obecności Boga w Jego stworzeniu, jako drugą postać Eucharystii; czytając, kontemplował Boże słowo i karmił się nim. Radził, aby czytając Pismo św., pytać się, co Bóg pragnie mi w tej chwili powiedzieć. „Czytam Pismo Święte w sposób możliwie najbardziej dosłowny, z prostego rozumowania: albo jest ono natchnione, a więc jest dziełem samego Boga, który posługuje się ludźmi jako pośrednikami, albo też nie jest natchnione. I wtedy jest książką historyczną, jak inne, chociaż dużo starszą, bardziej malowniczą. No tak, niektórzy bibliści, biedaczyska, często nie mają żadnego wyczucia tego, co boskie. Zamknięci w uczonych badaniach, nie mają żadnego pojęcia o wspaniałości Boga. Ci panowie, którzy chcą »demitologizować« Biblię! Ils me font rigoler, sprawiają, że umieram ze śmiechu! Chcą Pismo Święte przekształcić w pewnego rodzaju La Fontaine’a tamtych czasów. Uważają, iż uczynią je bardziej zrozumiałym, a tymczasem czynią je niezrozumiałym i niepotrzebnym – chyba że dla siebie i dla swoich katedr” (Pytania o chrześcijaństwo).
Istnienie niewidzialnego duchowego wszechświata W chwili nawrócenia przed Frossardem „wyłoniła się nigdy nie przeczuwana Miłość, na mocy, której kocha się i oddycha; dzień, w którym dowiedziałem się, że człowiek nie jest sam, że przenika go, otacza i oczekuje niewidzialna Obecność, że po przeciwnej stronie świata zmysłowego i fantazji istnieje inny świat. Świat materialny, tak piękny, tak dobitnie zwracający na siebie uwagę, nie jest przy tamtym niczym więcej, tylko nieokreślonym majakiem – i przez to dalekim odblaskiem Piękności, która go stworzyła. Istnieje, bowiem inny świat. Mówię o nim nie na podstawie hipotezy, wniosku rozumowego albo słyszenia. Mówię o nim z doświadczenia” (Istnieje inny świat, s. 9). „Nie można go umiejscowić, nie można mu wyznaczyć żadnego miejsca gdzieś w naszym dostrzegalnym świecie. Jego prawa nie są naszymi prawami. Ale on istnieje. Zobaczyłem go oczyma duszy, jak niemą błyskawicę – transcendencję, która się objawia! – tryskającą z kaplicy na Rue d’Ulm, gdzie On – któż mógłby to przeczuwać – w tajemniczy sposób był zamknięty. W takim przypadku dusza widzi z oślepiającą jasnością, czego oczy ciała nie widzą, choć nawet są rozszerzone napiętą uwagą. Potem pozostaje w nich pewne uczucie zmysłowe, które określiłem, jako »raczej niebieskie«. Z namysłem położyłem nacisk na te dwa słowa, aby wyraźnie zaznaczyć, że chodziło o lekko kolorowe zjawisko. W tym leży sprzeczność, by mówić o tym drugim świecie jak o pierwszym, który tu jest (…). On istnieje, piękniejszy niż to, co nazywamy pięknością, i byłby to wielki błąd, gdyby się chciało przedstawić go sobie, jako niewyraźny i bezbarwny i jako mniej konkretny niż nasz dostrzegalny świat (…), można o nim mówić tylko w obrazach. Są one wprawdzie niewystarczające, by dać świadectwo o jego bogactwie i blasku. (…) Ten duchowy świat ma wypowiedź i siłę dowodu, która jest w dosłownym sensie nuklearna: to jest ostateczna rzeczywistość, która sprawia, że rzeczy są tym, czym są, ponieważ rzeczywiste nie kończy się na tym, co z tego postrzegamy albo potrafimy wyliczyć. (…) Do tego drugiego świata, bazującego na zmartwychwstaniu ciał, dążymy wszyscy. W nim urzeczywistni się w nieuchwytnym momencie owa istotna część naszej osobowości, którą jednym przynosi chrzest, innym duchowe widzenie, a wszystkim miłość. W nim odnajdziemy tych, o których mniemaliśmy, żeśmy ich utracili, a którzy są uratowani. Nie wstąpimy tam w jakiejś eterycznej formie, lecz w pełni życia. Przeżyjemy tam ową niesłychaną radość, która uwielokrotni się przez wszędzie dookoła szerzące się szczęście i objawienie się ostatniej tajemnicy: boskiego promieniowania” (Istnieje inny świat, ss. 142-143).
O śmierci „Doświadczenie mistyczne daje pewność, że po śmierci jest Bóg i – ręczę wam – to będzie dla wielu ogromna niespodzianka” – pisze A. Frossard. „Zauważą oni ze zdziwieniem, jakie stało się moim udziałem w dniu mojego nawrócenia i jakie nadal trwa, że istnieje »inny świat«, wszechświat duchowy ukształtowany w swej istocie ze światła o przedziwnym blasku, pełnego zaskakującej słodyczy. To, co jeszcze w przededniu wydawało im się nieprawdopodobne, stanie się naturalne; to, co im się wydawało niemożliwe, stanie się dla nich jak najbardziej godne przyjęcia; to, czemu zaprzeczali, zostanie radośnie odparte siłą oczywistości. Spostrzegą, że cała chrześcijańska nadzieja, nawet najbardziej zawrotna, ma uzasadnienie; że nie jest ona dość odważna, aby wytworzyć w nas właściwe wyobrażenie Bożej hojności. Stwierdzą, podobnie jak ja to uczyniłem, że cielesne oczy nie są konieczne, aby przyjąć to duchowe, pouczające światło; że te oczy raczej by nam przeszkadzały, aby je ujrzeć; że owo światło rozjaśnia tę część naszego jestestwa, która bynajmniej nie zależy od naszego ciała. Jak to jest możliwe? Nie wiem – zupełnie nie wiem – ale wiem, że to, co mówię, jest prawdą” (Bóg i ludzkie pytania, s. 182). „Człowiek bowiem pochodzi z miłości i do miłości wraca na mocy wiary i nadziei przez cierpienie i śmierć. I nic nie może mu w tym przeszkodzić” (Istnieje inny świat, ss. 145-146).
Zgorszenia w Kościele Doświadczenie obecności Chrystusa w Kościele było u Frossarda tak silne, że grzechy i zgorszenia niektórych członków Kościoła uświadamiały mu, że sam jest grzesznikiem, co powstrzymywało go – jak pisze – „od brania części za całość, kropielnicy z bazyliki św. Piotra za Morze Tyberiadzkie, a teorii kanoników z Notre Dame za Kościół. Dlatego nie odczuwałem najlżejszej pokusy, by wyrokować w tych kwestiach i rzucić tym samym przysłowiowy pierwszy kamień”. Frossard wiedział, że Kościół jest największym skarbem dla ludzkości, gdyż jest to Chrystus, który powołuje do wspólnoty ze sobą wszystkich grzeszników, aby ich uwalniać z niewoli grzechów i wszelkich uzależnień, uzdrawiać, przemieniać i prowadzić do nieba. Tak jak wśród 12 apostołów znalazł się jeden, który zdradził, tak samo nie można się dziwić, że w każdym pokoleniu pojawiają się nowi Judasze. Dlatego nie można ulegać pokusie brania części za całość.
Istnienie diabła Pytany, czy wierzy w istnienie diabła, Frossard odpowiadał: „Pewnie, że wierzę w diabła: jak można być chrześcijaninem i nie traktować poważnie rzeczywistości, która jest 147 razy wymieniona w Ewangeliach? I niech sobie gadają tak zwani eksperci, którzy – jak zwykle – mówią o »formach wyobrażeniowych«, o mitach związanych z pojęciami czasów starożytnych, ale dla uspokojenia przede wszystkim siebie” (Pytania o chrześcijaństwo).
ks. Mieczysław Piotrowski TChr
Macierewicz w Opolu: „żadne skrzydło nie urwałoby się w wyniku zetknięcia z brzozą” W piątek 9 września br. w auli starej Uniwersytetu Opolskiego przy ul. Oleska 48 w Opolu odbyło się spotkanie opolan z ministrem Antonim Macierewiczem, które zorganizował Klub „Gazety Polskiej” w Opolu oraz Komisja Zakładowa NSZZ „Solidarność” UO. Spotkanie rozpoczęło się z ponad godzinnym opóźnieniem – minister Macierewicz przyleciał samolotem z Warszawy do Katowic, a następnie przyjechał samochodem z posłem Sławomirem Kłosowskim do Opola. Podczas oczekiwania na gościa, głos zabrał prof. Zdzisław Śloderbach z Politechniki Opolskiej. Jest to jeden z dwóch profesorów fizyki, obok prof. Mirosława Dakowskiego, którzy nie uwierzyli w to, że brzoza była przyczyną katastrofy smoleńskiej. Zgromadzonych „w auli Kowalczyków” ok. 250 osób dyskutowało z profesorem o przyczynach katastrofy smoleńskiej. Po godz. 19.00 do auli UO wkroczył długo oczekiwany w Opolu Minister Spraw Wewnętrznych w rządzie Jana Olszewskiego, oraz Wiceminister Obrony Narodowej w rządzie Jarosław Kaczyńskiego. Przywitały go gromkie brawa i słoneczniki od pani Marii wręczone w imieniu Klubu „Gazety Polskiej” w Opolu. Spotkanie prowadzili dr Wacław Grzybowski i radny Patryk Jaki, który przedstawił krótki życiorys honorowego gościa. Swoje wystąpienie Antoni Macierewicz rozpoczął od sprostowania informacji podanej, przez Jakiego, że był współzałożycielem Komitetu Obrony Robotników. Powiedział: – „Byłem założycielem, a nie współzałożycielem KOR-u. Nagle okazuje się, że w tym Komitecie Obrony Robotników było pół Polski”. Jak się dowiedzieliśmy, przez grzeczność Macierewicza i brak reakcji z jego strony na różne informacje medialne, wiele osób przypisywało sobie zasługi i współudział w tym komitecie. Następnie minister rozpoczął swoje wystąpienie. – „Tak się stało, że jesteśmy dzień po opublikowaniu raportu przez parlamentarny zespół, który zgłębia przyczyny katastrofy smoleńskiej. Wielkie media skutecznie zbojkotowały informację o tym i jedynie na portalu niezależna.pl można znaleźć pełny dostęp do tego dokumentu” – powiedział minister o raporcie przygotowanym przez prof. Wiesława Biniendę, dziekana na wydziale inżynierii w Ohio i eksperta NASA. – „W tym projekcie badawczym jest próba odpowiedzi na pytanie, czy po zderzeniu samolotu z brzozą mogło dojść do złamania skrzydła i obrócenia się samolotu. Ten utytułowany profesor polskiego pochodzenia, który m.in. badał katastrofę promu Columbia, opracował model matematycznych wyjaśniający katastrofę lotniczą, a jego kompetencje trudno jest podważyć. Waga tego materiału jest olbrzymia. Wczoraj zostały one ujawnione w prezentacji profesora Biniendy. Dokonano analizy materiału i konstrukcji TU-154 M oraz przebiegu lotu i wszystkich niezbędnych danych służących do obliczeń. Na tej podstawie dokonano obliczeń matematycznych jak zachowywało się skrzydło i „brzoza smoleńska”. Wynik jest zupełnie oczywisty i każdy zdrowo-rozsądkowo myślący człowiek wiedział to od samego początku, tylko przez 1,5 roku robiono nam „kaszę z mózgu”– zaciekawiał słuchaczy Macierewicz. Prelegent przypomniał też, że w Polsce jest kilkadziesiąt tysięcy wybitnych naukowców i nikt z nich nie odważył się powiedzieć tego, że to jest bzdura, że 80-tonowy samolot po uderzeniu w brzozę się rozpadnie. Ucieszył się natomiast, gdy z sali ktoś przypomniał prof. Śloderbacha, jednak zaznaczył, że żadna katedra, czy instytut naukowy oficjalnie nie zajęły stanowiska w tej sprawie. Były minister porównał to z faktem, że żaden generał czy pułkownik nie staną w obronie śp. gen. Błasika. – „Do czego nas doprowadzono? W komunie było lepiej! W komunie byli ludzie odważniejsi” – podkreślił brak odwagi cywilnej wśród osób na stanowiskach, za co otrzymał pierwsze gromkie brawa. Macierewicz zwierzył się też, że jadąc na spotkanie do Opola, rozmawiał z prof. Biniendą z Ohaio, który powiedział m.in. – „Polaków doprowadzono do amnezji intelektualnej. Każdy może zobaczyć jak przebija się porwany przez islamistów samolot przez stalowe drzwi World Trade Center i przelatuje na drugą stronę, a w Smoleńsku skrzydło uderzające w brzozę miało się złamać”. Następnie Macierewicz zachęcał do sięgnięcia po raport ministra Millera i ostatnie opublikowane protokoły do raportu. – „Wynika z nich – jak stwierdził – że nikt tej brzozy nie badał i nie oglądał”. – „Czy badaliście skrzydło?” – przypomniał pytanie jakie zdał Edmundowi Klichowi podczas jednej z komisji. Jak stwierdził, w odpowiedzi usłyszał m.in. to, że – „po co mieli badać skoro robili to Rosjanie”. A przecież to fundamentalne sprawy, które według Komisji Badań Wypadków Lotniczych były bezpośrednią przyczyną katastrofy. Macierewicz podkreślił też, że „nie powinno się ufać Rosjanom, a naukowym wyliczeniom. To nie jest kwestia wiary, ale sprawdzenia” – za co dostał kolejne brawa zasłuchanych w jego słowa opolan. Macierewicz stwierdził również, że: „kilkumiesięczne badania prof. Biniendy podważają główną przyczynę katastrofy zawartą w Raporcie MAK i oficjalnym stanowisku Polski w Raporcie Millera. Oznacza to, że żadne skrzydło nie urwałoby się w wyniku zetknięcia z brzozą, a samolot by się nie przewrócił i nikt by nie zginął. Musiał być inny ciąg zdarzeń, inna przyczyna, inna logika i inne powody katastrofy”. Podsumowując ten wątek szef zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyny tragedii smoleńskiej przypomniał również to, że do dziś nie wiadomo jak dokładnie wysoka była brzoza, która miała, według oficjalnych danych, między 30-40 metrów, a samolot nie mógł lecieć odwrócony. Macierewicz poinformował również, że 9 września br. przekazał Prokuratorowi Generalnemu Andrzejowi Seremetowi wszystkie zebrane materiały i analizy w tym badania prof. Biniendy. Zarzut jaki postawił ministrowi Jerzemu Millerowi w piśmie do Prokuratury, to niedopełnienie obowiązków oraz poświadczenie nieprawdy w dokumentach rządowych. Minister Macierewicz nie omieszkał tego skomentować: – „Wiadomo z góry, że nie będą miały skutku, tak długo, jak długo rządzić będzie Donald Tusk, który zrobi wszystko, by prawda nie wyszła na jaw. Wszystko!” – powiedział, za co nagrodzono go brawami. Minister przypomniał również wiele spraw i zaniechań rządu, jednak – według niego – katastrofa smoleńska i to co działo się później, to prawdziwa kompromitacja rządu. – „W tej sprawie jak w soczewce zbiegają się wszystkie patologie, które rozwinął pan Donald Tusk” – skwitował. Macierewicz zanim zakończył swoje wystąpienie, wspomniał jeszcze o dwóch sprawach. Pierwsza dotyczyła tego, że służby rosyjskie miały chronić polskiego prezydenta, dalej – lotnisko nie było wcześniej zabezpieczone oraz, że w czasie, gdy doszło do tragedii, gen. Janicki [szef BOR] robił zakupy (sic!). Minister wspomniał również o tym, że nie było żadnej łączności i jakiejkolwiek kontroli na lotnisku. Rosjanie odwołali całą ochronę na godzinę przed wylądowaniem polskiego prezydenta. Gdyby samolot z prezydentem i polską elitą polityczną wylądował na lotnisku Siewiernyj, nie byłoby nikogo, kto zająłby się jego ochroną i odwiózłby go z lotniska. To zaniechanie obciążało Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji Jerzego Millera, gdyż według ustawy to on nadzoruje BOR. – „Nie wysłał [Miller], ani jednego funkcjonariusza, by chronił prezydenta RP. To zdarzenie bez precedensu w historii kraju i państwa europejskiego” – podsumował Macierewicz i przypomniał, że sam był odpowiedzialny za ochronę prezydentów innych krajów w tym Busha i Herzoga. – „Tam ochronę bezpośrednią pełnili przedstawiciele krajów, a Polska dawała pełne wsparcie i pomoc, do tego stopnia, że gdy teraz przyleciał prezydent Obama, to zmieniono nawet na amerykańskich kontrolerów lotu”. – powiedział. – „Mówię o tym bo to jest sowiecki, rosyjski „modus operandi” w całej tej sprawie, czyli sposób postępowania. Wszyscy którzy byli zaangażowani i po stronie rosyjskiej i po stronie Donalda Tuska w ten dramat awansowali” – smutno spuentował Macierewicz, a każdy przypomniał sobie niedawny awans m.in. generalski szefa BOR Janickiego.
Druga sprawa, to zachowanie się strony rosyjskiej i polskiej po katastrofie. Nasz kraj z Rosją łączy porozumienie z 1993 r., które nakłada na stronę przyjmującą samolot wojskowy, obowiązek zagwarantowania stosownego wyposażenia lotniska, zagwarantowania pomocy nawigacyjnych oraz informacji meteorologicznych. – „To jest ujęte w tej umowie, a także w art. 18 jest zawarty zapis, że strony wspólnie będę przeprowadzały postępowanie w przypadku katastrofy” – przypomniał Macierewicz. – „Jeśli państwo nie wiecie, to przypomnę, że przez pierwsze dwa dni prowadzono postępowanie w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy, a potem Tusk zgadał się na warunki Putina określone w jego rozporządzeniu, co ujawniliśmy w Białej Księdze” – dodał. Następnie Antoni Macierewicz mówił o tym, że o godz. 8.41 doszło do katastrofy polskiego samolotu, a akty zgonu były wypisywane o godz. 8.51, 52, 56. Natomiast wszyscy byli informowani, że tragedia wydarzyła się o godz. 8.56 – taką godzinę podawały komunikaty rządowe. Aż się ciśnie na usta pytanie, co się działo w ciągu tych 15 minut? Czy akty zgonu zostały sporządzone zgodnie z prawdą? Dlaczego karetki jechały 17 minut skoro miały do przejechania jedynie 400 metrów do miejsca katastrofy? Na spotkaniu padło jeszcze wiele takich ważnych pytań bez odpowiedzi. Wnioski jakie słuchacze mogli wyciągnąć ze spotkania były alarmujące. Niepokojąca jest też rola mediów, które są obecne na konferencji i nie informują o badaniach jakie przeprowadził prof. Binienda. – „Ciągle tylko oglądamy w mediach jednego rzekomego eksperta od lotnictwa Tomasza Hypkiego, który omamia społeczeństwo” – powiedział Macierewicz. Na pytanie z sali o zdjęcia satelitarne z miejsca katastrofy, usłyszeliśmy w odpowiedzi pana ministra, że był niedaleko miejsca katastrofy oddział Specnazu [potoczne określenie służb specjalnych Rosji], która na pewno nie jest jednostką humanitarną. Sprawa do dziś nie została wyjaśniona. Właśnie po to m.in. minister Macierewicz z Anną Fotygą pojechali do USA, co oczywiście spotkało się z atakiem ze strony partii rządzącej, padały też oskarżenia o zdradę polskiej racji stanu. – „Ale gdy Donald Tusk, który zawierza całe śledztwo po kilku dniach Putinowi i zgadza się na tryb narzucony przez jego rozporządzenie, to nikt nie ośmiela się tego nazwać zdradą”- powiedział wyraźnie wzburzony Macierewicz. Były jeszcze pytania o służby specjalne w Polsce i o aneks WSI. Po spotkaniu minister Antoni Macierewicz rozdawał autografy – najczęściej na egzemplarzach naszej NGO. Była też okazja do zrobienia sobie pamiątkowych zdjęć. Tomasz Kwiatek
Krytyka podobno życzliwych krytykantów marszu niepodległości Część komentatorów stołecznego marszu z 11 listopada 2011 roku – krytykujących go jakoby z pozycji patriotycznych – popełnia różne błędy (czy nieświadomie błądzą, czy świadomie innych w błąd wprowadzają, nie będę zgadywać):
Jeden błąd: Krytyka organizatorów marszu niepodległości za to, że go w ogóle zorganizowali. Jakby złe było zorganizowanie przemarszu, w którym każdy może publicznie zadeklarować przywiązanie do niepodległości. A przecież taka impreza patriotyczna jest sama w sobie dobra.
Drugi błąd: Krytyka organizatorów marszu niepodległości za to, że dali okazję dla antyniepodległościowców do prowokacji, napaści, kłamstw. Czy zatem należy zaprzestać czynić cokolwiek, co wzbudzi niechęć antyniepodległościowców i spowoduje ich reakcję w postaci prowokacji, napaści i kłamstw? Czy należy przed nimi i każdym innym złem natychmiast kapitulować?
Trzeci błąd: Twierdzenie – że nie trzeba było organizować marszu, bo przez marsz władze marszów zabronią – oparte na nielogiczności: nie wolno czegoś robić, żeby nie zostało to zakazane. Przy takim rozumowaniu, najlepiej w ogóle nie działać, bo zawsze może przeciw działającym być wykonana jakś prowokacja wykorzystana następnie do rozpoczęcia prześladowań.
Czwarty błąd: Unikanie wniosku, że jak nie będzie się robić marszów, żeby ich nie zakazano, to wyjdzie na to samo, jakby już były zakazane: marszów tak czy siak nie będzie.
Piąty błąd: Pomijanie wniosku, że brak zorganizowania marszu lub jego odwołanie byłyby przez antyniepodległościowców przedstawiane nie jako „dojrzałość”, ale jako rzekoma obawa o niską frekwencję.
Szósty błąd: Unikanie wniosku, że celem antyniepodległościowców jest bierność niepodległościowców i że do osiągnięcia tego celu używa się równolegle kilku metod opartych na zniechęcaniu wyprzedzającym i następczym oraz represjach przed działaniem, w trakcie działania i po nim.
Siódmy błąd: Unikanie wniosku, że jest wielkim sukcesem zebranie na marszu kilkudziesięciu tysięcy osób wobec zapowiedzi przedmarszowych, że celem jest zgromadzenie 11 tysięcy. A przecież co nie rośnie, to się kurczy i dlatego antyniepodległościowcy chcą skurczenia działalności niepodległościowców, skurczenia ich oddziaływania społecznego, ich szeregów i liczebności sympatyków.
Ósmy błąd: Krytyka organizatorów marszu za to, że nie odwołali marszu po nagłośnieniu zamiarów zniweczenia go przez wrogie bojówki. Wszak wiedzę taką posiadły też władze i służby i to one miały obowiązek zapewnić bezpieczeństwo. Uleganie terrorowi antyniepodległościowców byłoby ich sukcesem i jako taki zostałoby przedstawione.
Dziewiąty błąd: Sugerowanie, że dla ruchu niepodległościowego lepsze byłoby odwołanie marszu przedstawiane potem przez wrogów jako klęska i spadek znaczenia niepodległościowców, jako skuteczne ich sterroryzowanie. A nie lepiej, że pokazali niepodległościowcy swoją siłę i liczebność, a tym samym zwiększyli siłę przyciągania jako grupa licząca się w Polsce?
Dziesiąty błąd: Krytyka organizatorów marszu za to, że ktoś inny do swoich niecnych celów wykorzystuje zamieszanie wywołane przez próby zablokowania marszu. Jest to typowe zamazywanie różnicy między napadem a obroną, między bandytą a obrońcą czy napadniętym, między kłamcą a pomówionym.
Jedenasty błąd: Krytyka organizatorów marszu za to, że jakoby są mało znani i jakoby nie wiadomo skąd. Czy bycie mało znanym jest czymś złym?
Dwunasty błąd: Krytyka organizatorów marszu z powodu, że nie wiadomo na pewno, o co im na prawdę chodziło i czy nie było wśród nich zdrajców, prowokatorów. O taką pewność zwykle jest trudno, można więc snuć podobne domysły wobec każdego działającego publicznie. Czy zatem należy unikać wszelkich dobrych działań, bo może ich pomysłodawcy mają ukryte zamiary? Czyż to nie droga do paranoi i zupełnej bierności?
Trzynasty błąd: Krytyka organizatorów marszu za to, że jakoby nie mają programu naprawy państwa. Czy wszyscy organizatorzy patriotycznych działań, w tym świętowania, muszą mieć całościowy program naprawy Polski? Robienie jednej dobrej rzeczy nie jest warte jej poparcia?
Błąd podstawowy: Twierdzenie jakoby marsz był porażką niepodległościowców, a zwycięstwem przeciwników. Co było ważniejszym celem antyniepodległościowców, prawne ograniczenie możliwości zgromadzeń czy stłumienie ruchu niepodległości narodowej? Czy jednak nie to drugie? Czy udało się sterroryzowanie patriotów, wmówienie im słabości i bezsilności? Nie. Wydarzenia 11 listopada 2011 roku wzmocnią ruch narodowy liczebnie, zaowocują pogłębionymi przemyśleniami, chęcią działania. Pokażą wyraźniej większej liczbie obywateli problem antypolonizmu oligarchii rządzącej. Wymienione powyżej błędy nie wyczerpują repertuaru kołobłędu przekonywania Polaków o tym, że najlepiej marszów niepodległości nie urządzać, na nie nie chodzić, a zwłaszcza, gdy antyniepodległościowcy zagrożą blokadą. Jeśli ktoś coś jeszcze zauważył, proszę dodać w komentarzu.
MORAŁ: Demaskacja błędów im precyzyjniejsza, tym skuteczniej je neutralizuje. Wojna o Polskę w sferze informacyjnej może zadecydować o ostatecznym losie naszego narodu. Myśl mądra naszą bronią najlepszą.
Marsz Niepodległości 2011 – relacja Temat Marszu Niepodległości nieprędko chyba zniknie z blogów i witryn. Dnia tego bowiem, jak na dłoni, ujawnił się antypolski charakter zarówno lewackiego śmiecia, zwącego się „antyfaszystami”, jak i polskojęzycznego rządu. Dokonano nie tylko zamachu na święte prawo obchodzenia ważnych rocznic narodowych, ale – chyba po raz pierwszy – ściągnięto posiłki z Niemiec, sprowadzono bandę szumowin, których nie sposób nazwać inaczej, niż Gestapojugend. – admin.
W nocy z piątku na sobotę na naszym portalu ukazał się fotoreportaż z tegorocznego Marszu Niepodległości, poprzedzony krótkim wstępem. Najwyższa pora, abyśmy szerzej odnieśli się do tego wydarzenia, śmiało mogącego uchodzić za największą i najgłośniejszą narodową akcję w 2011 roku. Piątkowe zdarzenia, które nie schodzą z ust mediów głównego nurtu, są jedynie cieniem wielotysięcznej manifestacji narodowej opozycji, która przeszła ulicami Warszawy pomimo prób jej rozbicia, a nawet prawnego zdelegalizowania (informacja o delegalizacji Marszu w jego trakcie przewijała się kilkakrotnie w telewizyjnych relacjach). Liczne delegacje z zagranicy, morze biało-czerwonych flag, odpieranie policyjnych ataków, spontaniczne demonstracje w okolicach Marszu, kompromitacje „antyfaszystów”… To wszystko działo się 11.11.11 – dnia, który z pewnością przejdzie do historii. Zapraszamy na obszerną relację.
Zbiórka w „Źródełku” Na niecałe półtorej godziny przed rozpoczęciem Marszu Niepodległości zwołano w gruncie rzeczy nieoficjalną, choć ogólnopolską zbiórkę kibiców i nacjonalistów przy kibicowskim pubie „Źródełko” w pobliżu stadionu Legii. Ciężko oszacować liczbę osób, która tam się zjawiła, jednak na pewno było to ponad 1500 głów. Wśród nich, oprócz organizujących ją kibiców warszawskiej Legii, dało się zauważyć ludzi z Lecha Poznań, ŁKS-u Łódź, Wisły Kraków, Lechii Gdańsk i wielu innych klubów z całej Polski – zwykle niesympatyzujących ze sobą. Sytuację określić można, jako jedyną w swoim rodzaju, gdyż jak zapewne pamięta wielu fanów piłki nożnej i towarzyszących jej atrakcji, do mniej lub bardziej poważnych zgrzytów czy krzywych spojrzeń dochodziło niejednokrotnie np. przy okazji meczów reprezentacji Polski, (gdy tę można było jeszcze nazywać reprezentacją). W dniu 11.11.11 zapomniano o jakichkolwiek podziałach – wszyscy ramię w ramię udaliśmy się w krótkim przemarszu na miejsce rozpoczęcia demonstracji, mając po drodze nadzieję na spotkanie z lewackimi oponentami (szczególnie z tymi z Niemiec). Do żadnych poważniejszych incydentów jednak nie doszło.
Prowokacja na Placu Konstytucji Według wstępnych wyliczeń ponad 25 tysięcy osób zebrało się po godzinie 15:00 na Placu Konstytucji, skąd miał wyruszyć Marsz Niepodległości. Wśród gromadzących się patriotów organizatorzy rozdawali okolicznościowe wydanie „Polityki Narodowej” przygotowane w formie broszury, w której każdy mógł zapoznać się z główną ideą Marszu. Ostatnią stronę broszury poświęcono na przypomnienie, iż współczesny polski nacjonalizm to nie tylko jedno czy dwa większe wydarzenia (jak np. MN) lecz także działalność przez pozostałe 364 dni w roku. Myśl rozwinięto opisem poszczególnych narodowych organizacji, inicjatyw, zespołów muzycznych, wydawnictw oraz portali internetowych – wśród tych ostatnich znalazł się również Autonom.pl. Gdy pochód zaczął się formować, otaczający plac policjanci poinformowali, że Marsz nie może przejść wyznaczoną wcześniej trasą, bowiem na jego drodze ustawili się „antyfaszyści” z „Kolorowej Niepodległej”. Demonstranci nie zamierzali jednak ustąpić, spora grupa uczestników, (wśród których znajdowali się także członkowie Komitetu Poparcia) usiłowała wyperswadować policjantom, że mają obowiązek zapewnić im spokojny przemarsz zarejestrowaną trasą. Ci jednak pozostając głusi na argumenty, odpowiedzieli gazem oraz uderzeniami pałek. W tym samym czasie w stronę uczestników Marszu Niepodległości z „Kolorowej Niepodległej” poleciało kilkanaście petard hukowych. Widząc, co się święci, zdecydowana większość przybyłych na Plac Konstytucji osób postanowiła się cofnąć. O to samo zaapelowali zresztą organizatorzy. Policyjna, a raczej milicyjna przemoc nie pozostała jednak bez odpowiedzi – w stronę kordonu natychmiast posypały się race, kostka brukowa oraz kosze na śmieci. Grupy kibiców i radykalnych nacjonalistów ostudziły na chwilę zapędy troglodytów w mundurach, którzy ewidentnie szykowali się na pacyfikację wszystkich uczestników pochodu, pryskając gazem i lejąc strumieniami z armatki wodnej gdzie popadnie. Marsz Niepodległości wyruszył zmienioną trasą, która – podobnie jak ta zaplanowana wcześniej – wiodła przez samo centrum stolicy. W tym samym czasie w okolicach Placu Konstytucji trwały starcia z policją – ich uczestnicy skutecznie odpierali policyjne ataki, zniszczono także kilka radiowozów.
Spokojny spacer przez miasto Zupełnie pominięta przez reżimowe media, a właściwie najważniejsza część dnia 11.11.11 to sam Marsz. A ten odbył się w całkowicie pokojowej atmosferze. Ulicami stolicy popłynęła istna rzeka biało-czerwonych barw niesionych przez patriotów w każdym wieku. W tłumie mnóstwo było tych, których obecność tak bardzo usiłuje się przemilczeć – zwykłych ludzi, zwykłych Polaków. Takich, jakich codziennie widzi się na ulicach, w sklepach, spotyka w pracy. I ci ludzie – rodziny z dziećmi, osoby starsze czy wręcz emeryci, harcerze, stowarzyszenia katolickie, przedstawiciele organizacji społecznych – oni przeszli spokojnym spacerem przez miasto. W tej części pochodu, w której nie było już słychać skandowania haseł z samochodu organizatorów, nucono Rotę, harcerze śpiewali swoje własne, wesołe piosenki. Z jakim zdziwieniem ci ludzie musieli później oglądać i słuchać zatrważających relacji w mainstreamowych mediach, z których można było się dowiedzieć jedynie o zamieszkach i aresztowaniach? Pozostaje wyrazić nadzieję, że otworzą oni oczy i nabiorą realnego dystansu do wybiórczych i sfabrykowanych informacji podawanych w telewizji i na największych portalach. Istotny jest również fakt, iż to, co jeszcze nawet w zeszłym roku tak bardzo cieszyło, bo było nowe, wczoraj stało się normą. To nie w tłumie młodych nacjonalistów z środowisk stawianych „pod kreską” trzeba było szukać zwykłych Kowalskich. Było dokładnie na odwrót.
Spontaniczne demonstracje Ze względu na zamieszki, do których doszło na Placu Konstytucji i które przeniosły się w jego okolice, spora część osób „nie załapała” się na Marsz Niepodległości i była zmuszona „krążyć” w jego okolicach. Zarówno ci, którzy przez cały czas stawiali czynny opór policyjnej agresji, jak również ci, którzy nie brali udziału w starciach, lecz byli zmuszeni uciekać przed bandytami w mundurach szybko i w zasadzie bez „odgórnego polecenia” zorganizowali się w spontaniczne pochody, liczące od kilkudziesięciu do kilkuset osób. W ich trakcie dochodziło do licznych ganianek z mundurowymi, którzy usiłowali zepchnąć demonstrantów z ulicy. To się jednak nie udawało. Część redakcji Autonom.pl była świadkiem sytuacji, podczas której policjanci rozgonili kilkudziesięcioosobową grupę nacjonalistów, zaganiając ich wprost na liczącą ponad 400 osób spontaniczną demonstrację. „Nachodzą! Nadchodzą! Nacjonaliści!” – niosło się po ulicy. Dziwnym trafem chętna do pacyfikowania polskich patriotów policja nagle zapadła się pod ziemię. Głównym celem „spontanów” było zaakcentowanie naszej obecności na ulicach i dotarcie pod pomnik Romana Dmowskiego na Placu Na Rozdrożu, gdzie miał zakończyć się Marsz Niepodległości. Chociaż policja robiła wszystko, aby ich uczestnicy zostali powstrzymani, każdy z celów został osiągnięty. Spontanicznych demonstracji w centrum Warszawy było około kilkunastu.
Europejska solidarność Tegoroczny Marsz Niepodległości został wsparty przez liczne delegacje nacjonalistów z Europy. Do Warszawy zawitali Włosi (Forza Nuova), Hiszpanie (Democracia Nacional), Szwedzi (Nordisk Ungdom), Węgrzy (Jobbik, HVIM), Serbowie (SNP 1389), Słowacy (Slovenské Hnutie Obrody), Czesi (AN), Ukraińcy (AN, UNA-UNSO), Białorusini (AN, Swoboda), a nawet Litwini (AN). Ci ostatni pragnęli zaakcentować swoją obecnością sprzeciw dla szowinistycznych tarć na linii Litwa-Polska i wesprzeć polskich nacjonalistów w ich najważniejszej demonstracji. Polscy Autonomiczni Nacjonaliści planowali wyodrębnienie na Marszu własnego bloku, w którym miały powiewać również flagi AN z sąsiednich krajów (wśród nich flaga litewska), jednak starcia z policją i ich następstwa pokrzyżowały te plany.
Polecenie z Warszawy Nie sposób nie rozwinąć wspomnianych już poczynań, a właściwie samowoli milicji w tym wyjątkowym dniu. Określenie „milicja” nie jest tutaj przypadkowe. To, co można było zaobserwować w zachowaniu tzw. „stróżów prawa” w niektórych momentach zarówno na Marszu, jak i po nim, było powrotem do najgorszych ZOMOwskich wzorców. Komentarz wypada zacząć od wspomnianej wyżej prowokacji na Placu Konstytucji. Według wielu, nawet bardzo postronnych obserwatorów, całkiem pewnie przypadkiem zaraz po przegrupowaniu milicji i przygotowaniu armatek/LRADa/zasobów ludzkich, na zgromadzonych patriotów posypały się race i petardy ze strony zbiegowiska antyfaszystów, pederastów i lewackiej młodzieży. Reakcją milicji na odpowiedź, co bardziej krewkich demonstrantów z właściwej strony była szarża kasków, użycie armatki wodnej (ucierpieli również ludzie starsi i kobiety) i gazu (znamienny obrazek – ludzie zupełnie niewyglądający na żadnych ekstremistów, czy też powielając język Systemu, „chuliganów”, zmywali sobie wodą mineralną resztki gazu z twarzy…). Kolejny przykład to sprawa „gwiazdy wieczoru” w mediach, jaką był podpalony wóz TVNu. Dziwnym trafem, krótką chwilę przed „spłonięciem” samochodu, był on otoczony wąskim milicyjnym szpalerem, niby w obronie przed agresywnymi demonstrantami… Zaraz po tym, jak ludzie w kaskach rozbiegli się i zostawili samochód TVN sam sobie, zaczął on płonąć. Sprawa jest, co najmniej zastanawiająca, jednak odpowiedź na pytanie, „jakim cudem” należy, nie sugerując żadnej odpowiedzi, zostawić tym, którzy byli najbliżej. Ich głosy nietrudno znaleźć w sieci. Idźmy dalej – prowokacja milicyjna w „Źródełku”. Już po marszu liczni demonstranci zebrali się w legijnym pubie „Źródełko”, aby na spokojnie posilić się i porozmawiać po marszu. Około godziny 18 przy pubie najpierw zebrały się siły prewencji (w tym posiadający broń ostrą) w liczbie kilkudziesięciu osób, po czym milicjanci z tarczami wtargnęli do ogródka przy pubie i bez pardonu zaczęli atakować zebranych. Na nic nie zdały się krzyki, iż jest to teren prywatny, a kibice i narodowcy w spokoju rozmawiają przy stolikach. Milicjant kierujący całą akcją raczył jedynie odpowiedzieć „to nie ja wydałem polecenie”. Na szczęście ZOMOwcy tak szybko jak wtargnęli, tak też uciekli z pubu, widząc całkiem łagodną reakcję demonstrantów, a także zdecydowanie barmanki (właścicielki?) lokalu. Nasuwa się pytanie, – do czego miała doprowadzić ta akcja i czy nie zakończyłaby się pogromem w przypadku, gdyby, chociaż jeden z kibiców oraz patriotów zebranych w pubie stracił nerwy? Podobna sytuacja miała miejsce w hotelu MDM przy Placu Konstytucji, gdzie troglodyci w mundurach zaatakowali pałkami nacjonalistów ze Szwecji. Szwedzi z Nordisk Ungdom, którzy nie brali udziału w żadnych starciach, zostali pobici na hotelowym korytarzu, po czym aresztowano ich wraz z polskim nacjonalistą, który oprowadzał ich po mieście. I choć wszyscy zostali zwolnieni jeszcze tego samego dnia, efekty opisywanej interwencji odczuwalne są do dzisiaj – głównie za sprawą połamanych żeber. Wyliczankę zakończmy sprawą przechwytywania i zatrzymywania patriotów podróżujących autokarami do domu po Marszu. Wystarczą dwa przykłady: kibice Cracovii podróżujący autokarem zatrzymanym przed Krakowem zostali, co do jednego spisani, po czym w sobotę rano w lokalnych mediach można się było dowiedzieć, iż spisani „chuligani zostaną zatrzymani”, natomiast patrioci ze Stalowej Woli, (którzy swoją drogą przez agresję milicjantów nie mieli okazji wzięcia udziału w Marszu) zatrzymani w drodze powrotnej, jako koronne tłumaczenie dla absurdalnej akcji „stróżów prawa” usłyszeli „dostaliśmy polecenie z Warszawy”…
Poglądów nie zmienimy Konferencje zwoływane przez władze (w tym przez prezydenta) zaraz po zakończeniu Marszu i zapowiadane zmiany w prawie o zgromadzeniach zwiastują nadchodzące represje wobec polskich nacjonalistów. W dniu 11.11.11 rząd otrzymał wyraźny sygnał, zapowiadający, że w Polsce tworzy się nowy silny ruch. System będzie się starał robić wszystko, aby to powstrzymać. Koledzy Nacjonaliści i Koleżanki Nacjonalistki, trzymajmy się razem i nie dajmy się zastraszyć! Redakcja Autonom.pl
Kryzys Unii i polska prawica Referendum w sprawie przystąpienia Polski do UE odbyło się 7 i 8 czerwca 2003 roku. Ponad 77 proc. biorących w nim udział powiedziało tak, ale sporo, bo ponad 22 proc. – nie. Brałem udział w kampanii referendalnej i dobrze pamiętam tamtą atmosferę i argumenty obu stron. Przeciwnicy wejścia Polski do UE (wówczas de facto tylko LPR, PiS był za) – mówili, że wejście do UE jest związane z realną utratą suwerenności, co będzie związane z narzucaniem Polsce tzw. prawa unijnego. Natomiast wejście do strefy euro przypieczętuje ten proces. Ponadto zawracaliśmy uwagę, że euro to pieniądz polityczny, a jego narzucenie państwom UE jest podyktowane prawie wyłącznie względami ideologicznymi i ma wymusić powstanie jednego organizmu, który nazywaliśmy superpaństwem. Argumentowaliśmy, że wprowadzenie euro będzie się wiązać z faktyczną likwidacją Narodowego Banku Polskiego, który stanie się filią europejskiego banku centralnego we Frankfurcie. Prymat polityki nad ekonomią musi w konsekwencji doprowadzić do krachu, bo pieniądz powinien odzwierciedlać stan danej gospodarki, a suwerenne państwa powinny mieć wpływ na własną gospodarkę poprzez własną walutę. [Typowe dla PIS: wciągać kobiety do burdelu, obiecując im, że się nimi zaopiekuje i że cnoty nie stracą - admin] Ileż było wtedy szyderstw. Obóz sprzeciwu określano mianem ciemnogrodu, niekompetencji i ignorancji. Nad argumentami nie dyskutowano – za to bardzo łatwo obiecywano wszystko. Przy zmasowanej, tendencyjnej i prymitywnej propagandzie zwolennicy „tak” wygrali. Klamka zapadła. Trzeba było ten werdykt przyjąć do wiadomości i przystosować się do nowej sytuacji. Nikt nie spodziewał się jednak, że minie ledwie 7 lat od wejścia Polski do UE i prawie wszystkie „przepowiednie” naszego ówczesnego obozu sprawdzą się, ba – rzeczywistość będzie jeszcze gorsza niż sądziliśmy. Dzisiaj jedynym naszym atutem jest to, że nie jesteśmy w strefie euro i mamy jakieś pole manewru. Być może w tamtym okresie nie było szans na wygranie referendum, bo decydowały względy nie merytoryczne, tylko tzw. konieczność dziejowa. W naszym obszarze geograficznym praktycznie wszystkie państwa weszły do UE, i to przy raczej entuzjastycznym poparciu społeczeństw. Polska nie miała możliwości wyboru między dwoma równoległymi organizacjami czy modelami integracji. Nie byliśmy też Szwajcarią czy Norwegią, żeby sobie na to pozwolić [Jasne, nie mogliśmy sobie pozwolić na niepodległość, za to mogliśmy sobie pozwolić na stanie się krajem kolonialnym - wyzyskiwanym, ograbianym ze swojego majątku i bogactw naturalnych - admin]. Ale jedno jest dzisiaj pewne – ta gra nie jest jeszcze skończona, bo okazało się, że tzw. eurosceptycy mieli w wielu punktach rację. Problem w tym, że stojąca na czele obozu eurosceptycznego LPR została unicestwiona (w dużej mierze z własnej winy). Gdyby udało jej się przetrwać, zachować wpływy i realizować mądrą politykę – byłaby teraz bardzo potrzebna i doczekałaby lepszych czasów. Taka siła, nieulegająca miazmatom, groteskowej rusofobii, mesjanistycznym fanaberiom, czy smoleńskim mitom – miałaby wielkie szanse. Musiałaby ewoluować w kierunku bardziej umiarkowanym, tak jak Fidesz Orbana, czy jak kto woli w kierunku wczesnej tradycji Narodowej Demokracji. Tak się nie stało. I co się dzieje – czy np. PiS podnosi te kwestie, kluczowe dla przyszłości Polski, pytania o naszą obecność w UE, o model dalszej integracji? Nie, bo lider tej partii ma już tylko jeden cel – zemstę na wyimaginowanym wrogu za „zbrodnie”, których nie było. I to jest temat do rozmyślań, do analizy, a nie zajmowanie się od lat tematami zastępczymi, które formacja Jarosława Kaczyńskiego skutecznie narzuciła tradycyjnemu i narodowemu elektoratowi. Tematy te są kompletnie dla przyszłości Polski nieprzydatne, wręcz szkodliwe, bo w sposób skuteczny odwracają uwagę patriotycznej opinii od spraw kluczowych. Więcej, uważam, że nie jest to rezultatem przypadku, lecz celowej gry, jaka miała miejsce na początku XXI wieku. Chodziło o eliminację sił politycznych nawiązujących do tradycji narodowej. I ten plan się udał. Dlatego teraz, kiedy nadchodzi koniunktura – nie ma na scenie politycznej ugrupowania, które byłoby w stanie ją wykorzystać. Jan Engelgard
Walka o Rzym, walka o euro O ile sytuacja w Grecji przyprawia unijnych decydentów o zawrót głowy, o tyle kryzys włoski może totalnie pogrążyć walutę euro. To nie przypadek, że w Holandii pojawił się pomysł wykreowania nowej waluty dla krajów północnoeuropejskich Unii Europejskiej lub powrotu do guldena. Podobno niemieccy politycy rozważają nawet wariant wyjścia z Unii. Zatem odejście z rządu Silvio Berlusconiego niczego we Włoszech nie kończy, wręcz przeciwnie wszystkie problemy pozostają, bo pozostaje niebotyczne wręcz zadłużenie kraju. Walka o Rzym z kolei jest walką o przetrwanie waluty euro, a dalej jest to walka o przetrwanie Unii. Dla Warszawy jest to równie ważne, zważywszy na fakt, że nie ma w Polsce rozważanych innych poza prounijnym wariantów rozwoju wypadków.{No jak to, nawet smoleńscy patryjoci z PiS nie dopuszczają innych możliwości „wzrostu polskiej suwerenności”, niż przyjęcie euro i rezygnację z ostatniego wyznacznika państwowości? – admin]
Ten brak polskiej polityki zagranicznej może się srodze zemścić. Nie sposób też nie przypuszczać, że projektowany budżet UE będzie o wiele szczuplejszy i o wiele mniej pieniędzy trafi do Polski. Jeszcze dwa lata temu rząd Donalda Tuska z wielką mocą nakreślał perspektywę roku, 2012 jako daty wejścia Polski do strefy euro. Decyzja taka miała być lekarstwem na wszelkie bolączki wahań kursów walutowych, które targały stabilnością polskiego handlu międzynarodowego. Dzięki euro, twierdzono, Polska pozbyłaby się problemu ataku spekulantów na złotówkę. Tymczasem, jak wielokrotnie pisałem, chodzi nie o to, jak szybko biegniemy, ale raczej, w jakim kierunku. Sytuacja Polski, pozostająca poza pierwszą prędkością wydarzeń europejskich, jest lepsza niż np. Słowacji czy Estonii, które są w oku cyklonu. Wszystko to, dlatego, że nie udało się na szczęście zrealizować planu PO szybkiego wejścia Polski do strefy euro. Kryzys w eurolandzie jest dla socliberałów szansą na przyspieszony kurs tworzenia rządu europejskiego. Żeby się przekonać, jak daleko ta ideologia odbiega od rzeczywistości, wystarczy posłuchać wypowiedzi Alana Greenspana, niezwykle wpływowego finansisty amerykańskiego, w latach 1987-2006 szefa Rezerwy Federalnej USA. Greenspan twierdzi, że „Unia Europejska, jako jeden blok walutowy jest skazana na upadek. Kulturalne różnice między krajami północy i południa są zbyt duże, aby mogły mieć jednakową politykę pieniężną”. Należy również zastanowić się, co czeka Europę w najbliższych latach. Jeśli prawdą są słowa Greenspana, że strefa euro upadnie, to Unię czekają różnorakie wstrząsy. Trudno oczekiwać, aby z budowy superpaństwa zrezygnowały Niemcy i Francja. Angela Merkel już straszy, że „koniec euro to koniec Europy”. Jeszcze groźniej brzmią słowa kanclerz Niemiec wypowiedziane w Bundestagu: „Pokój, jakim cieszymy się na kontynencie od 50 lat, nie jest dany raz na zawsze.” Widzimy, zatem, że wejście Polski w układ eurolandu w dzisiejszej sytuacji może się odbyć tylko na warunkach wasalistycznych („nie zmarnować okazji, by siedzieć cicho”). Zważywszy na czekające Europę wstrząsy, potrzebna jest duża aktywność Polski w środkowej Europie, by tu szukać sojuszu w sytuacji zamętu. Jednakże trudno oczekiwać narodowej polityki zagranicznej od rządu Donalda Tuska. Polska dyplomacja z całym zaangażowaniem zapatrzona jest w działania Berlina. Autor jest kierownikiem Katedry Historii Systemów Politycznych XIX i XX wieku Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, wykładowcą w WSKSiM. http://naszdziennik.pl/
Nie wątpimy, iż patryjotyczna partia sayanów PiS, tak jak zachęcała do wejścia do Unii, tak samo znajdzie jakieś wyjście z kryzysu. Jak tylko upora się z problemami wewnętrznymi, które już nikogo nie obchodzą, ale wciąż są lansowane na czołowych miejscach w mediach. – admin.
Nowicką powinien zająć się prokurator Z mec. Piotrem Kwietniem, obrońcą Joanny Najfeld w procesie z Wandą Nowicką, rozmawia Maciej Walaszczyk. Co oznacza, że Wanda Nowicka jest na liście płac przemysłu aborcyjnego? - Cała sytuacja zaczęła się w 2009 roku. Kanwą całej sprawy była procedura kontrolna uruchomiona przez głównego inspektora nadzoru farmaceutycznego, który wszczął postępowanie celem wyjaśnienia, czy Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, na czele, której stoi Wanda Nowicka, nie dopuściła się nielegalnej reklamy środków wczesnoporonnych produkowanych przez Gedeon Richter Polska. Bo o tę firmę farmaceutyczną chodzi. Na stronie GINF jeszcze pół roku temu zamieszczone były dokumenty z tego postępowania.
Co się z nimi stało? - Z nieznanych mi powodów dokumenty te zostały zdjęte ze strony internetowej Głównego Inspektowa Nadzoru Farmaceutycznego. Były jawne zgodnie z przepisami ułatwiającymi dostęp do informacji publicznej.
Jakie informacje zawierały? - Nie znam akt kontroli przeprowadzonej przez nadzór farmaceutyczny ani w firmie Gedeon Richter, ani w Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Natomiast jest faktem, że GINF wymierzy organizacji kierowanej przez panią Nowicką karę z tytułu nielegalnej reklamy. Z tego, co wiemy, Federacja odwołała się od tej kary, ale sąd administracji uchylił ją ze względów proceduralnych. To, co powiedziała Joanna Najfeld pod adresem Wandy Nowickiej, odnosiło się m.in do tej informacji, do której jako dziennikarka miała dostęp. Jak się jednak okazuje, tego rodzaju wiedza to zaledwie wierzchołek góry lodowej. I jest to chyba najistotniejszy wniosek, jaki możemy wyciągnąć z tej sprawy.
Co ma Pan na myśli? Koncerny farmaceutyczne produkujące środki antykoncepcyjne, wczesnoporonne, sprzęt medyczny do wykonywania aborcji lobbują w Polsce na wielką skalę? Że organizacja kierowana przez Nowicką nie jest jedyna? - W skrócie można to tak ująć. Wanda Nowicka szefuje swojej organizacji mniej więcej od 10 lat. Warto zadać pytanie, jaką działalność prowadzi Federacja, która skupia w sobie kilka innych podmiotów. One również pozyskują, niezależnie od siebie, pieniądze od firm, których interesy są zbieżne z celami ideologicznymi tych organizacji. Mamy, więc do czynienia z ośmiornicą, a dotykając tej sprawy, zobaczyliśmy tylko część większej całości, która swoimi mackami oplata społeczeństwo. Otóż przez cały czas swojego istnienia Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny przez różnego rodzaju organizacje, działania społeczne, naukowe, jak również działania typowo polityczne wpływa na ustawodawcę oraz na rząd, aby liberalizować przepisy dotyczące antykoncepcji i dostępu do aborcji.
W jaki sposób to robi? - Federacja, którą kieruje Wanda Nowicka, postuluje i dąży do takiej zmiany prawa, by nastąpiła refundacja środków antykoncepcyjnych z Narodowego Funduszu Zdrowia, a więc ze środków publicznych. Jest to zatem działanie podjęte ściśle w interesie majątkowym producentów środków antykoncepcyjnych. Jeżeli Wanda Nowicka nie ujawnia tej informacji, to istnieje podejrzenie, że prowadzi lobbing i dopuszcza się płatnej protekcji. Polega to na tym, że protegujący przyjmuje korzyści w zamian za to, że obiecuje załatwić na różnych szczeblach władzy różnego rodzaju kwestie. Jeżeli Nowicka brała środki finansowe od producentów, np. instrumentów do przeprowadzania aborcji czy środków antykoncepcyjnych, a jednocześnie lobbowała za zmianą prawa w tej mierze, to jak można nazwać prowadzoną przez nią działalność? To, co najmniej nielegalny lobbing lub płatna protekcja.
Co trzeba zrobić, by udowodnić jej prowadzenie nielegalnego lobbingu? - Należy przede wszystkim sprawdzić dokumentację firmy Gedeon Richter Polska oraz dokumentację posiadaną przez Federację na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny w celu ustalenia, czy dochodziło do takiej współpracy. Należy ustalić zakres tej współpracy między obydwoma podmiotami, a także, jaki był przedmiot współpracy między IPAS, amerykańską organizacją aborcyjną, produkującą sprzęt do jej przeprowadzania, a Federacją. Należy odpowiedzieć na pytanie, jaki był rozmiar i cel tej współpracy, a także, czy w tym przypadku także nie dochodziło do płatnej protekcji. Należy również sprawdzić relacje innych firm, jeśli takie zostaną ujawnione, między podmiotami wchodzącymi w skład Federacji kierowanej przez Wandę Nowicką a działaniami Federacji w kierunku zmian prawodawczych.
W jaki sposób można zobowiązać koncerny do ujawniania listy osób, organizacji, podmiotów, które sponsorują w celu lobbowania zmian w prawie? - Prokurator generalny powinien zarządzić karne postępowanie wyjaśniające, a następnie prokuratura powinna wydać nakaz przeszukania pomieszczeń firmy Gedeon Richter Polska, jak również pomieszczeń należących do Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Zająć ich dokumentację, komputery i przejrzeć je, tak jak sprawdza się materiał dowodowy w postępowaniu karnym w celu ustalenia, czy nie doszło do płatnej protekcji. Proszę pamiętać, że celem działalności lobbingowej jest oddziaływanie na rzecz zmian prawa. Wanda Nowicka nigdy nie ukrywała, że jest zwolenniczką liberalizacji przepisów o dostępie do aborcji, refundacji środków antykoncepcyjnych z funduszy publicznych. Postulowała też rozszerzenie edukacji seksualnej wśród dzieci i młodzieży.
No właśnie, taka działalność jest postrzegana przez pryzmat demoralizacji młodych ludzi, a może to też forma lobbingu? - Jeżeli ktoś bierze pieniądze od firmy farmaceutycznej, która produkuje środki antykoncepcyjne, i jednocześnie postuluje się wprowadzenie szerokiej edukacji seksualnej w szkołach, której przedmiotem ma być wiedza, jak korzystać z farmakologicznych środków antykoncepcyjnych, wczesnoporonnych, to oczywiste jest, że taka organizacja działa w celu poszerzenia grupy konsumentów tych środków. A dokładnie działa się wtedy na rzecz interesu tego podmiotu, bo zwiększenie grupy konsumenckiej to zwiększenie obrotów i zysków. Bismarck podobno mówił, że lepiej nie wiedzieć, jak robi się politykę i kiełbasę. Ja przy tej sprawie dotknąłem tego, w jaki sposób Wanda Nowicka produkuje kiełbasę i uprawia politykę. Dramat polega na tym, że ta kiełbasa jest zrobiona z ciał pomordowanych dzieci. Dziękuję za rozmowę.
Cała Europa walczy z polskimi nazistami W sowieckim ustroju nie było miejsca na inny partriotyzm niż internacjonalizm komunistyczny. Stąd dyrektywa Stalina, która nakazywała nazwanie faszystami wszystkich, których zdefiniowano, jako wrogów systemu. Zabieg by nazywać polskich patriotów nazistami czy faszystami nie jest, więc ani nowy ani odkrywczy.
Faszyzm groźny i przydatny Potem w 1956 wobec żołnierzy LWP, którzy zostali skierowani do rozprawy z manifestującymi mieszkańcami Poznania zastosowano ten sam zabieg. Oficerowie polityczni wmawiali im, że rozkaz wymarszu z koszar podyktowany jest koniecznością walki z neonazistami i podżegaczami niemieckimi, którzy wywołali antypolskie powstanie mające na celu przyłączenie Wielkopolski do Niemiec. Motyw walki z niemieckim, nazistowskim, czy neofaszystowskim zagrożeniem, towarzyszy stale w propagandowym przekazie adresowanym do żołnierzy w koszarach. Do pacyfikacji protestów, kierowane są zwykle jednostki spoza regionu tak by ograniczyć możliwość kontaktu z lokalną społecznością. W grudniu 1970 roku zdezorientowani poborowi ze ściany wschodniej skłonni byli uwierzyć, że strajk w Gdańsku, to antypolskie powstanie wywołane przez niemieckich neofaszystów. Zbiorowa odpowiedzialność za zwycięstwo komunizmu nakazywała wspólne interwencje w bratnich krajach, gdy zagrożony był ustrój. Operacja wojskowa „Dunaj” angażowała również LWP w celu stłumienia praskiej wiosny 1968 roku. Trzydzieści lat temu w miesiącach zrywu Solidarności w Polsce, straszono tym razem nas, interwencją państw układu warszawskiego.
Na pomoc towarzyszom Dziś towarzystwo europejskiej lewicy także czuje się odpowiedzialne za zwycięstwo postępu nad Wisłą. W przypadku, gdy trzeba reedukować „polskie ciemne społeczeństwo”, czerwoni, różowi i tęczowi towarzysze zawsze mogą liczyć na wsparcie. Europejskie feministki, wobec strasznej dyskryminacji kobiet, pozbawionych przez polskie prawo dobrodziejstwa, jakim jest aborcja na życzenie, wysłały statek – klinikę aborcyjną Langenort. Zagraniczną pomoc otrzymują także geje i lesbijki. Obyczajowa tresura Polaków, jaką są wszelkie manify, marsze równości i gejowskie parady, prawie zawsze odbywa się przy wsparciu międzynarodowego desantu. I w tym roku w Warszawie, na wielkiej paradzie równości szli działacze z Niemiec, Holandii czy Belgii. Nierzadko wśród nich widać było polityków UE. Teraz rzekome zagrożenie nazistowskie mobilizuje niemieckie skrajne ugrupowania. Jacek Purski członek stowarzyszenia Nigdy Więcej, wzywał niemiecką Antifę do przyjazdu do Warszawy 11 listopada. Krewcy chłopcy z zza Odry wzięli sobie ten apel do serca i jak widać na serio potraktowali prośbę o sojuszniczą interwencję. Walka lewicy z polskim patriotyzmem i tresura polskiego społeczeństwa, co do zasad i metody przebiega tak jak zaprogramowali ją towarzysze z Kominternu. Gdzie są źródła tej metody pokazuje cytat z 1946 roku z doktryny Stalina: Gdy obstrukcjoniści staną się zbyt irytujący, nazwijcie ich faszystami, nazistami albo antysemitami. Skojarzenie to, wystarczająco często powtarzane, stanie się faktem w opinii publicznej. Redaktorzy, dziennikarze i przedstawiciele środowisk lewicy używający dziś wobec uczestników patriotycznej narodowej manifestacji Marszu Niepodległości określeń „neofaszyści” czy „naziści”, kontynuują dzieło Stalina. Jan Pospieszalski
Fizycy chcą zbadać wrak tupolewa Kilkunastu polskich profesorów, głównie specjalistów w dziedzinie mechaniki, chce zwołania konferencji naukowej na temat katastrofy smoleńskiej – ustalił portal tvp.info. Interesuje ich mechanizm zniszczenia samolotu, czyli to, dlaczego rozpadł się on na tysiące części. Niektórzy autorzy listu już wcześniej poddawali w wątpliwość oficjalną wersję wydarzeń z 10 kwietnia 2010 r. Przykładowo prof. Zdzisław Śloderbach z Politechniki Opolskiej w rozmowie z „Nową Trybuną Opolską” (wywiad przedrukowała "Gazeta Polska") mówił, że „nic nie wskazuje, aby przy takim locie koszącym, jaki wykonywał polski samolot z prezydentem, mógł on się rozpaść na tak drobne części”. Twierdził też, że w świetle praw fizyki zderzenie z drzewem nie mogło spowodować obrócenie samolotu grzbietem do dołu. Sugerował, że na pokładzie mógł nastąpić wybuch tzw. bomby paliwowo-powietrznej. Niedawno "Gazeta Polska Codziennie" i "Gazeta Polska" opisały wnioski ekspertów zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej, którzy zrekonstruowali rozbitą maszynę na podstawie kilkuset zdjęć części wraku. Z analiz specjalistów wynika, że w centropłacie Tu-154, najmocniejszej konstrukcyjnie części samolotu, doszło do rozerwania od wewnątrz.
Niezalezna.pl
Rosyjski wywiad aktywny, jak nigdy dotąd! To, co przeczytałem w "Rzepie", przyprawia o zawrót głowy... Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zorganizowała pod koniec października dwudniowe szkolenie kontrwywiadowcze dla naczelników, dyrektorów departamentów i kierownictwa Komisji Nadzoru Finansowego. Z ustaleń "Rz" wynika, że oficerowie kontrwywiadu ostrzegali urzędników przede wszystkim przed wzmożonymi działaniami wywiadu rosyjskiego. Powód? Plany przejęcia polskich banków przez państwowy rosyjski Sbierbank. – Mamy informacje, że rosyjskie służby bardzo mocno uczestniczą w próbie przejęcia polskiego sektora bankowego – mówi wysoki rangą oficer ABW.
A pamięta ktoś tekst pt. "17000”. Sprawdza się mój scenariusz.
17000 agentów obcych państw działa na naszą szkodę? To zadziwiające jak szybko ukręcono łeb sprawie tragedii smoleńskiej. Wszystko utknęło dokładnie tam, gdzie miało, czyli w nicości. Kolejne tematy zastępcze z wyborami w tle, spełniły swoje zadanie przekierowując polską świadomość w okolice propagandy i kolejnych organizacyjnych nonsensów. Jak to możliwe? Cóż, tajemnicą poliszynela jest fakt, że nad wszelkimi polskimi „prawidłowościami” czuwa 17000 agentów obcych państw. Wszelkie ruchy polityczne, gospodarcze i społeczne mają swoich kontrolerów, którzy doskonale wiedzą jak postępować i działać na korzyść swoich mocodawców. Pomimo tego, że ich dossier jest powszechnie znane, nie ma jakichkolwiek możliwości, aby tę grupę deportować. Kolejny nonsens polskiego piekiełka? Nic podobnego, całość przypomina strukturę sycylijskiej ośmiornicy, w wyjątkowej, bo powszechnie znanej wąskiej grupie osób ze świecznika. Wszystko oparte o wzajemne zależności, zdaje się być od lat nie do ruszenia. Czy te piramidalne informacje mogły stać się przyczynkiem do wielu zdarzeń z ofiarami z tle? To praktycznie pewne, powiązania świata politycznego, agenturalnego i przestępczego są ze sobą to nasza powszechna codzienność. Każde kolejne próby odzyskania przez Polskę pozorów niezależności z góry zdane są na niepowodzenie. W takim razie, jaki sens ma dokonywanie jakichkolwiek wyborów? No właśnie, być może, dlatego tak powszechnym w naszym społeczeństwie jest pogląd, że „oni i tak zrobią, co chcą, a my nie mamy nic do gadania”. Być może, dlatego jest jak jest. Dzisiaj mamy pewność, że każdy polityk ubiegający się o jakąś kluczową funkcję w państwie jest otwarty na kontakt z wyborcą aż do chwili, kiedy uzyska mandat zaufania. Później wszystko wraca do normy, innymi słowy, wyborca jak zawsze pozostaje „dojną krową”, lub „idiotą, który zachowuje się jak baran przeznaczony na rzeź”. Jakie to typowe, w takim razie czy istnieje ktoś, komu można zaufać, zwłaszcza w sferach politycznych? Pytaniem na pytanie, a czy faktem jest, że w ciągu najbliższych lat dojdzie do przebiegunowania naszej lichej planetki? O ile ta druga możliwość może się zdarzyć, tak w świecie życia publicznego nic się nie zmieni, dopóki nie dojdzie do deportacji tytułowych 17 000 agentów. W taki razie, czy istnieje, choć cień nadziei, że znajdzie się ktoś, kto ukróci ten stan? Prawdopodobieństwo jest bliskie zeru, zwłaszcza, kiedy rozważania prowadzi się w cieniu ostatnich kamuflowanych przez media zdarzeń. Stając się po części niepoprawnym optymistą, prawy polityk, lub ich grono nie ma wg mnie większych szans na przeforsowanie swoich dążeń, ba, być może sam skazuje się na bolesny koniec. Historia lubi się powtarzać. Oczywiście to tylko czarny humor, daleki od rzeczywistości nawet wobec faktu, że polscy politycy korzystają już z zupełnie innych, bardziej bezpiecznych środków transportu. Nie wpadajmy jednak w samozachwyt, wypadki są czymś „normalnym”, zwłaszcza obecnie. Wzorem tragicznej, historycznej przeszłości Polski tkwimy osamotni, wbrew obietnicom sojuszników na zaludnionej wyspie otoczonej zewsząd rekinami. Od lat podejmowane są próby pojednania z naszymi sąsiadami. Każdy kolejny rząd roztacza przed nami parasol bezpieczeństwa, który jak się okazuje chwilę później jest potwornie dziurawy. Wszelkie porozumienia podejmowane są na szczeblach władzy. Poszczególne społeczeństwa patrza na ten proces niezwykle uważnie i wyrabiają sobie adekwatne do sytuacji zdania. W większości sa one niepochlebne, lub zmanipulowane. Ten proces również jest nadzorowany przez agentów, którzy przez chwilę zmieniają skórę i stają się pospolitymi podżegaczami. Niekoniecznie musza to być ludzie, którzy są przybyszami, wspomniane osoby są rekrutowane tutaj w Polsce, choć szkolone zupełnie gdzieś indziej. Istnieje szereg starych powiedzeń, które charakteryzują…, nazwijmy ich po imieniu – Niemców, Rosjan, Czechów, są one jednoznaczne, stawiają wymienionych w jednym tylko świetle – wrogów i trudno będzie ten stereotyp zwalczyć. Trudno uważać kogoś, kto od wieków niszczył, palił i mordował za „nawróconego” przyjaciela. Swego czasu bardzo pilnie śledziłem procesy norymberskie, gdzie ukazano całe okrucieństwo Niemców. Biorąc nawet pod uwagę tamten czas, i warunki polityczne dowody przedstawione przez oskarżycieli udowadniały fakty, od których po latach, jeszcze dzisiaj jeży się włos na głowie. Podobne procesy powinny odbyć się z udziałem okupanta – strony sowieckiej. Czasami oczyma wyobraźni widzę wagę z dwiema szalami, na których hipotetycznie kładę winy i okrucieństwa obu wrażych stron. Owa waga nie porusza się. W efekcie, zawsze tkwi w pozycji równowagi. Jesteśmy otoczeni przez wrogów, którzy nie musza używać przemocy, nie potrzeba im dzisiaj dział, dekretów, ukazów, dzisiaj wystarcza im broń masowego rażenia – pieniądz. To właśnie on reguluje zasadność umieszczania w Polsce agentur, których zadaniem jest kontrola nie tylko nastrojów, ale być może stricte osobowa. Być może mnogość ostatnich, tajemniczych śmierci wśród ludzi z „polskiego świecznika”, nie jest przypadkową. Przed nami wybory, niezwykle istotne przedsięwzięcie, które przez kolejne lata będą miały wpływ na życie przeciętnego Polaka. Nie wierzę, aby jedynie słuszna opcja nie miała cichych „wspomagaczy”, którzy zrobią absolutnie wszystko, aby wykluczyć oponentów, opozycję. Oczywiście pozostaje kwestia techniczna, jednak agenci są doskonale przygotowani do podobnych przedsięwzięć. Mają kapitalne źródła wiedzy i szerokie kontakty, wśród decydentów. Ci ostatni zdają sobie sprawę prędzej, czy później z tego, że zostali wykorzystani za swoim przyzwoleniem, za podobne usługi płaci się albo złotem, albo otrzymuje się porcję ołowiu w głowę. Czasami trzeba poświęcić dziesiątki istnień ludzkich, aby wywrzeć presję na milionach. Agenci doskonale wiedzą, jak każdy niepokój wykorzystać, a następnie przekuć na sukces swojego mocarstwa. Nikt agenturalności nie ma wypisanej na twarzy, wiemy jednak z całą pewnością to, że „Wielki Brat”, dyszy nam na ramieniu, kiedy nadejdzie pora, nie zawaha się nawet przez chwilę – zada zdecydowany cios. Zegar już tyka… Drobne uzupełnienie, Oni już nawet specjalnie sie z tym nie kryją, a zegar właśnie wybił godzinę "0". ZeZeM
Jak politycy manipulują wskaźnikiem inflacji Inflacja w USA jest trzy razy wyższa, niż podają oficjalne wskaźniki. Mało osób wie o tym, że sposób liczenia wskaźnika inflacji ciągle się zmienia. Gdyby na przykład inflację w USA liczono tak, jak przed 1980 r. to wyniosłaby ona ponad 11 proc., podczas gdy oficjalnie wynosi ok. 4 proc., czyli prawie trzykrotnie mniej. Porównanie oficjalnej i prawdziwej inflacji można zobaczyć pod tym adresem:
http://www.shadowstats.com/alternate_data/inflation-charts
W Polsce także z oficjalnym wskaźnikiem inflacji dzieją się dziwne rzeczy. Zwróćmy uwagę, że w latach 2005-2007, kiedy ceny mieszkań wzrosły prawie o 100 proc. oficjalne wskaźniki inflacji wynosiły zaledwie 3-4 proc. rocznie. Jakim cudem? Po prostu cen mieszkań nie wlicza się do tzw. koszyka inflacyjnego. Ustalając, jakie produkty są uwzględnianie a jakie nie są uwzględnianie przy obliczaniu wskaźnika inflacji można wyznaczyć ten wskaźnik na dowolnym poziomie. Jeżeli na przykład w jednym roku ceny ogórków wzrosły i klienci zaczęli kupować więcej pomidorów, to GUS zacznie uwzględniać tańsze pomidory. We wskaźniku inflacji nie będzie ani śladu tego, że wzrosły ceny ogórków. Ukrycie faktycznej inflacji jest bardzo ważne, ponieważ to od niej zależna jest rentowność obligacji państwowych. Gdyby teraz np. oprocentowanie obligacji USA wzrosło trzykrotnie, zgodnie z faktycznym wskaźnikiem inflacji, kraj ten stanąłby na krawędzi bankructwa (zobaczmy jakie problemy mają teraz Włochy, kiedy oprocentowanie ich obligacji wzrosło do 7 proc.). Jakim zagrożeniem dla rządów są informacje o prawdziwej inflacji może świadczyć przypadek Argentyny. W lipcu tego roku argentyńska prokuratura wszczęła na polecenie rządu karną sprawę przeciwko firmie MyS Consultores, która publikowała własne dane odnośnie tempa utraty wartość przez tamtejszą walutę.
Aleksander Piński
Co naprawdę działo się na Marszu Niepodległości? Ogólny opis daję na blogu (przypominam, że blog prowadzę teraz na nowyekran.pl ). Jeszcze do tego zresztą wrócę. Oczywiście: mógłbym napsioczyć na organizację - ale: proszę mi wierzyć: nie jest łatwo panować nad 20-tysięcznym tłumem złożonym z członków rozmaitych organizacyj. Nie mając dobrych sposobów przekazywania wiadomości. Biorąc to pod uwagę można przymknąć oko na kilka niedociągnięć - i PT Organizatorom tylko powinszować. Natomiast to, co zrobiła Policja – to skandal. Takie widocznie otrzymali polecenie: by nie dopuścić do spokojnego odbycia się Marszu i wiecu. Wypróbowanymi za PRLu metodami starano się nie dopuścić, by ludzie przybyli na czas na wiec – a gdy ten się już rozpoczął, Policja usunęła legalnych demonstrantów z legalnego miejsca manifestacji!!! Drugim zadaniem Policji było niedopuszczenie do starcia między lewakami, a nami. Z lewicowego bydełka zostałby polski bigos – więc było to działanie na korzyść lewaków, którzy pod osłoną Policji spokojnie blokowali dojścia i trasy przemarszu. Na szczęście było ich w tym roku bardzo mało. A ilu było nas? Ja podaje liczbę 28.000 – jednak nie byłem w stanie ocenić liczby tych, którzy nadciągali za innych stron. W samym pochodzie brało udział ok. 10.000 – ale dwa razy tyle, rozproszone lub odcięte przez Policję, dotarło na Plac innymi drogami. Niektórzy podają liczbę 30.000. TVN i „Gazeta Wyborcza” zapewne podadzą, że 1000... Sprawę mogłaby rozstrzygnąć analiza zdjęć z helikoptera, który cały czas latał nad trasą Marszu i nad Placem. Ale to zapewne tajemnica państwowa... Osobną sprawą są otrzymane z Niemiec posiłki. Na tym clipie:
http://www.youtube.com/watch?v=l-PeRCrIuWM
widać, że członkowie AntiFy, wracając z obrzucania nas kamieniami, chronią się.. gdzie? A jakże: do siedziby „Krytyki Politycznej” - lewackiej organizacji, która ich tu sprowadziła, osłaniała i dawała instrukcje! Przypomnijmy, ze „Krytyka Polityczna” to pupilek władz dzielnicy Śródmieście, od których otrzymała na bardzo korzystnych warunkach siedzibę po luksusowej kawiarni „Nowy Świat”. Złożymy doniesienie do Prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa...
Bez większych nadziei, że kiwnie ona palcem. JKM
O co chodzi? Chyba już wiem... Na "Wykopie" chyba siedmiu ludzi napisało, że w dzisiejszym występie w "SuperStacji" wygadywałem bzdury. Problem w tym, że żaden nie raczył napisać, na czym ta bzdurność miałaby polegać?
Na "Wykopie" chyba siedmiu ludzi napisało, że w dzisiejszym występie w "SuperStacji" :
http://www.wykop.pl/link/941079/janusz-korwin-mikke-w-superstacji-na-temat-marszu-niepodleglosci-11-11-2011/
wygadywałem bzdury. Problem w tym, że żaden nie raczył napisać, na czym ta bzdurność miałaby polegać? Więc po głębokim namyśle podczas spaceru pod księżycem, który zaczyna już schodzić z pełni, doszedłem do wniosku, że krytykom chodzi chyba o to, co uważał za absurd sam p.Krystian Legierski. O to, że powiedziałem, że młodzi mężczyźni powinni umieć się bić, powinni się wręcz bić – i jeśli kibice „Widzewa” leja się z kibicami ŁKSu, albo bojówki „prawicowe” z „lewicowymi” - to bardzo dobrze. Bo potrzebujemy mieć mężczyzn wprawionych w bijatykach – a nie maminsynków. Oczywiście: nie każdy musi się bić, możemy mieć 10% młodych Einsteinów żyjących w stylu: „Ale Fernando, byczek spokojny/ Nie lubił wrzawy, nie znosił wojny...” - mówimy o przeciętnej. P.Legierski podnosił, że przy takich bijatykach ktoś może stracić życie. To prawda. Zdarza się to rzadko – ale się zdarza. Zdarza się nawet na boiskach piłkarskich. No, i co z tego? To są koszty treningu!Tak – możliwe, że z tego powodu ginęłoby rocznie pięćdziesięciu czy stu młodych ludzi. Przypominam, że z powodu dopuszczenia w Polsce do ruchu drogowego samochodów ginie rocznie ok. 5500 ludzi. A to, że młodzi ludzie będą wprawieni do bijatyk jest dla społeczeństwa znacznie ważniejsze, niż samochody! Samochody można kupić w pięć minut. Zręczności i wprawy w walkach nabiera się latami. A ta zręczność może nie okazać się nigdy potrzebna – a może przyjść taki czas, że będzie podstawowa dla istnienia narodu. Zresztą: chodzi o coś ważniejszego, niż umiejętność bicia się; chodzi o wyrobienie nawyku nie ustępowania przeciwnikowi. Prezydent, który w młodości ustępował każdemu, kto się na niego zamierzył, z całą pewnością będzie złym prezydentem; wszyscy będą po nas jeździć, jak po burych sukach. Ta liczba ofiar - 50÷100 - jest bez znaczenia dla narodu. Zresztą: dla rozwoju narodu ważna jest liczba kobiet. Nie: mężczyzn! Śmierć nawet 2/3 czy więcej mężczyzn nie odbije się prawie w ogóle na przyszłości narodu. W końcu po coś dobry Pan Bóg stworzył nas poligamistami... Co do Marszu: podkreślam, że z całą pewnościa za zdecydowaną wiekszość awantur odpowiedzialna jest Policja. W miejscach, gdzie policjantów nie było, pochód szedł bardzo spokojnie. A tych nielicznych lewaków - gdyby bez osłony policji odważyli się stanąć nam na drodze - czapkami byśmy nakryli. Jak napisałem na gorąco: Milicja (dla niepoznaki przezwana „policją”) starannie przeszkadzała uczestnikom wiecu w dotarciu na pl.Konstytucji 1952 r. - miejsce zbiórki. Bo 500 tęczowych lewaków sobie demonstrowało. Gdy tam wreszcie dotarłem, zastałem 2000 zwolenników Nowej Prawicy gotowych do dołączenia do demonstracji. Gdy weszliśmy na plac, było tam już ponad 12.000 ludzi. Miały być przemówienia – ale milicja zaczęła spychać nas z placu. Mnie z grupką zwolenników odcięto – ale przebiliśmy się siłą. Nie wiem, skąd milicja wzięła stupajki o takich fizjonomiach – ale zrobiło mi się b. PeeReLowsko. I jakiś aspirant, który wrzeszczał, że w żadnym marszu nie pójdę. Poszliśmy. Weszliśmy na plac Na Rozdrożu, Było na nim 28.000 ludzi. Gdy miały zacząć się przemówienia, milicja ogłosiła, że rozwiązuje zgromadzenie i wywrzeszczała przez megafon, że siłą spędzi nas z placu. No, tośmy zeszli. Prawica jest praworządna. JKM
Patentowani Polacy Jesteśmy narodem przedsiębiorczym. W swoim czasie, gdy junta w Urugwaju zaczęła chronić urugwajskie komputery przed "nieuczciwą konkurencją" zza granic - to Polacy opanowali 100% przemytu komputerów z Taiwanu! Zainteresowałem się liczba wydanych w Polsce patentów. Najpierw postanowiłem zgadnąć, ile wynalazków jest zgłaszanych. Uznałem, że 50.000 ÷ 70.000 rocznie. Sprawdziłem – i zdębiałem! W 1990r zgłoszono 4105 wynalazków i uzyskano 3242 patenty. W 2003 zgłoszono 2268 i uzyskano tylko 613 patentów. Wikipedia donosi tryumfalnie, że wzrasta za to liczba patentów uzyskanych za granicą: w 1995 uzyskano 65, a w 2001 już – ho-ho - 116 patentów!!! Czym predzej zajrzałem na strone Urzędu Patentowego USA – bo może mam jakąś radykalnie zła ocenę? Ale nie: US PTO w 2010 wydał 219.614 (zgłoszono 490.226) patentów, (z czego 122.693 rezydentom zagranicznym). 729 patentów to wydał... w roku 1851. Czyli moja intuicja, ile Polacy „powinni” zgłaszac patentów była słuszna. Magistrów i doktorów mamy na pęczki. Ale ci, co myślą twórczo, wyjechali za granicę. Co ciekawe: też mamy rezydentów zza granic. Patentów też nie zgłaszają. Taki klimat intelektualny? Byc moze jednak nie jesteśmy narodem bęcwałów - tylko przeciwnie: Polacy patentuja, co się da w US PTO (i to jest w tej puli 122 tysięcy...) i na wszelki wypadek nie przyznają się do tego w "polskich" urzędach? Mozliwe. Jesteśmy narodem przedsiębiorczym. W swoim czasie, gdy junta w Urugwaju zaczęła chronić urugwajskie komputery przed "nieuczciwą konkurencją" zza granic - to Polacy opanowali 100% przemytu komputerów z Taiwanu! Polacy też np., "opatentowali" przecież jakiś sposób na "zielone karty"; zanim przerwano ten proceder, co czwarte prawo pobytu w USA było wydawane... Polakom. Do dziś nie wiadomo, jak nasi ludzie to zrobili. Bez pomocy Żydów! No - więc jak to jest z tymi patentami? JKM
Zamaskowany sadysta Korwin-Mikke Panią Ronglien, osobniczkę postępową, wzburzyło to, że nie przestrzegam zasady równouprawnienia – więc przyjechała, by też zostać zbita przez obrzydliwego szowinistę, Korwin-Mikkego. Wyglądającego na zdjęciu (z http://tiny.pl/h18mg ) b. pociągająco
Niejaka Ellisiv Rognlien przyjechała aż z Norwegii – rozumiem, że ekologicznie, konno – by wziąć udział w „Kolorowej Niepodległej” - czyli przeciwstawić się bandzie faszystów i nacjonalistów biorących udział w pogardy godnym Marszu Niepodległości. W szczególności wzburzyła Ją wypowiedź niejakiego Janusza Korwin-Mikkego, który spytany na własnym chatcie (przez jakiegoś prowoka?): „Czy jak lewactwo będzie przeciwstawiało się Marszowi, to należy bić?”. Odpowiedziałem, że tak – oszczędzając jednak kobiety i dzieci. Panią Ronglien, osobniczkę postępową, wzburzyło zapewne to, że nie przestrzegam zasady równouprawnienia, – więc przyjechała, by też zostać zbita przez obrzydliwego szowinistę, Korwin-Mikkego. No, cóż: jeśli tej masochistce istotnie tak na tym zależy, to niech zadzwoni: umówimy się prywatnie i zobaczymy, co się da zrobić... Po co robić to publicznie i gorszyć maluczkich? Jednak nie są to pierwsze związki tej links-Norweżki z Polską. Rzut okiem np. na internetowe pismo WŁADZA RAD (z motto: „Proletariusze wszystkich krajów – łączcie się!” oraz pięknym Sierpo-Młotem)
http://1917.net.pl/?q=taxonomy/term/1600
pokazuje, że jest Ona jego wybitną publicystką. Walczy tam o Władzę Rad i Nacjonalizację Kolei – o Elektryfikacji Kraju jakoś zapominając. Pismo jest zresztą urocze. Są tam artykuły typu: "»Feliks Dobre Serce« - Pamięci wybitnego polskiego rewolucjonisty Feliksa Dzierżyńskiego w 84. rocznicę śmierci”. Jest pytanie, czy gloryfikacja ludobójstwa, – bo niczym innym nie była działalność osławionej CzeKi – nie jest przypadkiem karalna? Z pisma można się też dowiedzieć, że w „Porozumieniu 11 Listopada” zwyciężył anty-semityzm. Widać to po tryumfującym tytule: „Porozumienie 11 listopada: Spór wokół konfliktu izraelsko-palestyńskiego wśród organizatorów. Syjoniści wylecieli z komitetu”. Słusznie: syjoniści do Syjamu! Co prawda z tekstu wynika, że było odwrotnie: Żydowska Ogólnopolska Organizacja Młodzieżowa nie mogąc pogodzić się z obecnością w „Porozumieniu 11-XI” organizacji pod nazwą "Kampania Solidarności z Palestyną" oraz „brakiem reakcji organizatorów na jawnie ksenofobiczne transparenty i hasła wznoszone przez organizacje zrzeszone w Porozumieniu” sama wystąpiła i wytarła starannie nogi za drzwiami, – ale nieważne. Grunt, że pozbyto się Żydów. Hmmm... Na p.Konstytucji 1952 roku stanąłem na moment oko w oko z takim zamaskowanym. Czarne oczy, szczupła twarz – mógł być z al-Q'aidy...Otóż tow.Ronglien powiedziała na konferencji prasowej, że "Korwin-Mikke był wśród zamaskowanych - mamy zdjęcia".
http://wiadomosci.wp.pl/title,Korwin-Mikke-byl-wsrod-zamaskowanych-mamy-zdjecia,wid,13980686,wiadomosc.html?ticaid=1d5f1&_ticrsn=3
Cieszę się, że kolejna fanka-masochistka kolekcjonuje moje zdjęcia i z chęcią zobaczę na sali sądowej, gdzie p.Ronglien te zdjęcia niewątpliwie pokaże, jak wyglądam w masce. Rozumiem, że ze szpadą w ręku, jak mój ulubiony bohater: Zorro. PS. Zawiadamiam przy okazji, że jacyś zamaskowani pobili naszego operatora TV – kol.Krzysztofa Pawlaka. Mam nadzieję, że przynajmniej tego nie zrobiłem ja. JKM
Jakie doniesienia składamy do prokuratury?
1) W sprawie "Krytyki Politycznej" - która sprowadziła i hołubiła brunatnych faszystów z AntiFy
2) W sprawie Policji, która bezprawnie i brutalnie przeszkadzała manifestantom w dotarciu na miejsce zbiórki i próbowała nie dopuścić do połączenia się otaczającej mnie grupki z korpusem Marszu.
Treść pism do prokuratury podamy - oczywiście po złożeniu ich w prokuraturze. Jest tragedia dla partii Prawa, że musi wystepować przeciwko Policji. Jednak w normalnym państwie policje stoja na straży Prawa - a w państwach faszystowskich i socjalistycznych - są pachołkami rządzących klik - i przy okazji odreagowują to poniżenie pokazując, kto ma "Władzę". JKM
Les renegats, czyli worek lub rozporek Motywy zmiany poglądów można ze sporą pewnością wydedukować z zachowania. Jeśli przyczyną zmiany jest zwyczajne przekonanie, na ogół nie towarzyszy temu zaciekłe zwalczanie przez przekonanego zwolenników poglądów dawniej przez niego wyznawanych. W Ewangeli św. Mateusza czytamy, że „gdy duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku, ale nie znajduje. Wtedy mówi: Wrócę do swego domu skąd wyszedłem; a przyszedłszy, znajduje go niezajętym, wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze z sobą siedmiu innych duchów, złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I staje się późniejszy stan owego człowieka gorszy niż był przedtem”. Ludzie zmieniają poglądy i to jest naturalne. Teoretycznie każda dyskusja może kończyć się przekonaniem uczestnika, prezentującego pogląd niesłuszny. Dzisiaj, rzecz jasna, nie wchodzi to w grę, bo celem dyskusji nie jest przekonywanie się nawzajem, tylko pokazanie, jak można się „pięknie różnić”, to znaczy – pić sobie z dzióbków, ale broń Boże nie zmieniać poglądu, z którym się do dyskusji przystąpiło. „Dialog”, bowiem, w który – jak się okazało – „wierzy” przewielebny ksiądz Boniecki, jest celem samym w sobie. Składa się na to szereg zagadkowych przyczyn, a na jedną z nich wskazał brutalnie jeszcze za komuny felietonista Hamilton („W warszawskiej urzędówce „Kulturze” komunistyczny parobek Hamilton...”) wyjaśniając, że w Polsce są dwa światopoglądy, bo są dwie kasy. Kasa, jako najtrwalszy fundament i gwarancja stałości poglądów? Czemu nie; wspominał o tym już Gałczyński w „Refleksjach z nieudanych rekolekcji paryskich”: „Posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę, – kto mnie przyjmie?” Czyż nie na tym właśnie polega np. główna trudność sławnego „dialogu ekumenicznego”? Pół biedy, gdy w tym dialogu rzeczywiście wchodzą w grę jakieś subtelności teologiczne, na przykład – czy Duch Święty pochodzi „od Ojca i Syna”, czy inaczej – „od Ojca przez Syna” – ale w znacznej wiekszości przypadków o żadnych takich subtelnościach nie ma mowy, bo każdy wie, że np. rozłam spowodowały królewskie maroty. O tym jednak za żadne skarby nie można głośno mówić. Dlatego też rozmaici elokwentni teologiczni krętacze ubierają pierwotne, chamskie przyczyny sporu, w niesłychanie skomplikowane woale, spod których już niczego nie widać. Pamiętając jednak, że strzeżonego Pan Bóg strzeże, na wszelki wypadek celebruje się „dialog”, to znaczy – wspomniane wzajemne picie z dzióbków – i na takich celebrach, jak nie w tym, to w innym miejscu, gdzie są dobre hotele i restauracje, zawodowi dialoganci spędzają nieraz całe życie. Warto przypomnieć wstrząs, jaki w tych środowiskach wywołała publikacja dokumentu „Dominus Iesus”, w którym J.Em Józef kardynał Ratzinger powtórzył proste prawdy wiary. Nic tak nie gorszy jak prawda, toteż klangor gęgaczy zaniepokojonych możliwością zakończenia dobrego fartu, podniósł się aż pod Niebiosa, które wreszcie wysłały na ziemię aniołka z komunikatem: „Pan Bóg prosi, żeby było ciszej!” Motywy zmiany pogladów można ze sporą pewnością wydedukować z zachowania. Jeśli przyczyną zmiany jest zwyczajne przekonanie, na ogół nie towarzyszy temu zaciekłe zwalczanie przez przekonanego zwolenników poglądów dawniej przez niego wyznawanych. Jeśli jednak w grę wchodzą inne motywy przewodnie, to jest odwrotnie. Taki delikwent prezentuje ostentacyjną gorliwość neofity w myśl formuły: „palę wszystko, co kochałem, kocham wszystko, co paliłem!” A z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w kilku przypadkach, którymi zainteresowałem się pod wpływem irytacji radiową wypowiedzią ex-jezuity Stanisława Obirka na temat Romana Dmowskiego w związku z Marszem Niepodległości. Powiedział on, że obecność ronda Romana Dmowskiego w Warszawie jest skandalem, ponieważ Dmowski był antysemitą. „Niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje” – przestrzegał Antoni Słonimski. Gdyby nie różnica wieku, to przysiągłym, że miał na myśli właśnie ex-jezuitę Stanisława Obirka. Jak wiadomo, wystapił on z zakonu pod pretekstem szykan, jakie miały go spotkać z powodu krytykowania „bałwochwalstwa”, jakim otoczony został w Polsce Jan Paweł II. Byłoby to może przekonujące, gdyby nie fakt, że wkrótce po wystąpieniu z zakonu Stanisław Obirek poślubił był panią Szaszanę Ronen, byłą małżonkę Michała Sobelmana, z którą, jak na tej podstawie można się domyślić – dzielił zainteresowania nie tylko ściśle naukowe. Ta sytuacja wydaje się zupełnie odarta z patosu, zbliżając się do słynnej ubeckiej triady: „korek, worek i rozporek”, przy pomocy, której bezpieczniakom udawało się nakłaniać niektóre osoby duchowne, by „bez swojej wiedzy i zgody” – i tak dalej. Co więcej – nabiera mimowolnych akcentów komicznych, gdy dopuścimy, iż neoficka gorliwość Stanisława Obirka w walce z przejawami antysemityzmu może być wzmacniana obawą konfliktów i rozmaitych małżeńskich opresji. Podobnie zachowuje się Tadeusz Bartoś – dominikański ptaszek Boży, który 25 stycznia 2007 roku opuścił zakon między innymi na tle krytyki nauczania Kościoła w kwestiach homoseksualnych. Że też akurat to musiało go tak razić, aż na otarcie łez uhonorowany został nagrodą „Hiacynt”, przyznawaną przez utworzoną przez sodomitów i gomorytki Fundację Równości. Wreszcie Tomasz Węcławski, który nie tylko odszedł ze stanu kapłańskiego, ale również formalnie wystąpił z Kościoła katolickiego, a 30 kwietnia 2008 roku przybrał nazwisko Polak, podobnie jak jego młodsza małżonka Beata Anna Pokorska. Ten związek niewątpliwie musiał odmłodzić również profesora Tomasza Polaka, bo czyż w przeciwnym razie wystąpiłby u boku żony w skórzanych spodniach, jako wzbudzający sensacyjną wesołość uczestnik „Marszu Równości”, zorganizowanego przez sodomitów i gomorytki w Poznaniu? O ile wspomnianych byłych duchownych można podejrzewać, iż doznali iluminacji na tle seksualnym, o tyle takiej motywacji trudno dopatrzeć się w przypadku posła Stefana Niesiołowskiego, czy senatora Jana Filipa Libickiego. Obydwaj zaczynali, jako ostentacyjnie pobożni działacze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, a ostatecznie wylądowali w Platformie Obywatelskiej, gdzie poseł Niesiolowski „przekonany” przez premiera Tuska, w podskokach poparł kandydaturę Wandy Nowickiej na sejmową wicemarszalicę. Jestem pewien, że nie jest to ostatnie słowo obydwu mężów stanu, którzy na pewno już wkrótce zaskoczą nas gotowością do jeszcze większych poświęceń - oczywiście dla dobra Polski. Ale – powiedzmy sobie szczerze – jakże inaczej, skoro alternatywą jest powrót z parlamentarnych salonów, gdzie na koszt Rzeczypospolitej można dobrze wypić i smacznie zakąsić – do ciemności zewnętrznych, gdzie nie tylko płacz i zgrzytanie zębów, ale przede wszystkim – konieczność wydłubywania kitu z okien? W obliczu takiej alternatywy nawet pani Wanda Nowicka wydaje się warta mszy. SM
Męczeństwa chodzą czwórkami W piątkowy wieczór okazało się, że pięknie zapowiadający się telewizyjny serial pod tytułem: Zbigniew Ziobro walczy o demokratyzację PiS-u - zakończył się męczeństwem i to nie tylko głównego bohatera, ale i jego asystentów: Jacka Kurskiego i Tadeusza Cymańskiego. Nie oznacza to oczywiście zakończenia serialu; przeciwnie - przynajmniej przez pewien czas zarówno TVN, jak i telewizja rządowa będą męczennikom ostentacyjnie współczuć w czasie wprost proporcjonalnym do liczby posłów, jakich trójce męczenników uda się skaptować do nowej partii, którą teraz pewnie, w ramach „jednoczenia prawicy” założą. Jeśli niewielu, to serial szybko zejdzie z anteny, a jeśli jakąś liczącą się frakcję - no to zobaczymy, jaką decyzję w tej sprawie podejmie razwiedka - bo jest rzeczą oczywistą, że nagła sympatia telewizyjnych wycirusów do Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego musi być następstwem rozkazu Sił Wyższych - tak samo, jak smoleńskie łzy „Stokrotki” i spuchnięta od płaczu twarz pana red. Lisa. Zbigniew Ziobro już sygnalizował, że marzy o partii skupiającej zarówno narodowców, jak i piłsudczyków, zarówno zwolenników „państwa solidarnego”, jak i konserwatystów, a nawet - liberałów, zarówno wierzących, jak i niewierzących, żywych i uma... no, mniejsza z tym. Słowem - Partii Wszystkich Ludzi. Siłom Wyższym taka formuła może nawet się podobać, bo widocznie przewąchały, że na marginesie politycznej sceny kiełkuje coś nowego. Jakże inaczej wytłumaczyć zapowiedź obecności pana generała Petelickiego na Marszu Niepodległości? Oczywiście może być i tak, że pan generał się nawrócił, ale ja timeo Danaos et dona ferentes i po staremu podejrzewam, że chodzi o to, by na wszelki wypadek przejąć inicjatywę, zanim z poczwarki cokolwiek się wykluje. A ponieważ Zbigniew Ziobro od dawna cierpi na prokuratorska chorobę zawodową, nakazującą postrzeganie świata, jako obszaru zaludnionego przez 7 miliardów podejrzanych, to z tego punktu widzenia znakomicie nadaje się na czołowego figuranta przyszłej - oczywiście prawicowej, jakże by inaczej - formacji. Nawiasem mówiąc, telewizyjny serial o nieudanej próbie demokratyzowania PiS pokazuje, co to za partia - i jakich ludzi dobiera sobie do współpracy prezes Jarosław Kaczyński. Inaczej zresztą chyba być nie może w przypadku formacji, która agituje za Anschlussem i traktatem lizbońskim - a rozhuśtuje emocjonalnie ludzi płomiennymi hasłami obrony narodowego interesu i natrętnym cierpiętnictwem. Jeśli jednak ludziom na tyle inteligentnym i spostrzegawczym, że nie mogli tego nie zrozumieć, ani tego nie zauważyć, do niedawna to nie przeszkadzało, to jedynym powodem, dla którego teraz właśnie zaczęło, było pragnienie wykorzystania powyborczej dintojry, jako trampoliny do kariery. Ostentacyjna życzliwość medialnych wycirusów dla męczenników jest poszlaką, że i Siły Wyższe postanowiły ostrożnie w nich zainwestować w nadziei na wykorzystanie w kolejnej, prawicowej” mistyfikacji. Bo starzejący się prezes PiS stręczy „strategię budapesztańską”; znaczy się - czekamy, aż kryzys podgryzie fundamenty szajki Donalda Tuska, która wskutek tego znajdzie się na śmietniku historii, a wtedy dla każdego stanie się jasne, że tylko w PiS-ie tkwi zaród zbawienia. Na kryzys PiS nie ma wpływu; to żywioł na kształt ślepych sił natury, które wprawdzie niszczą, ale jednocześnie - tworzą. Zatem jedyne, na co trzeba zwrócić uwagę, to to, by w „owym dniu” na scenie politycznej dla PiS-u nie było żadnej alternatywy. Warto zwrócić uwagę, że identyczny problem ma również Platforma Obywatelska - a więc mimo pozorów nieprzejednanej wrogości, obydwie antagonistyczne partie w gruncie rzeczy dążą do tego samego - żeby wobec żadnej z nich nie było alternatywy. No dobrze - a jak na to zapatrują się Siły Wyższe? Z ich punktu widzenia dwubiegunowa scena polityczna jest jak najbardziej korzystna, bo co cztery lata wystarczy tylko rzucić hasło, by albo jednych, albo drugich „odsunąć od władzy” - dzięki czemu władza razwiedki pozostanie niezagrożona. Zatem dwie partie - chociaż oczywiście niekoniecznie z udziałem tych samych Umiłowanych Przywódców - i dlatego dopuszczają testowanie przez rozmaite rozłamy w nadziei, że obok wyświechtanej już formuły powstanie formuła atrakcyjniejsza, to znaczy - zdolna do jeszcze skuteczniejszego bajerowania mniej wartościowego narodu tubylczego. Tymczasem sytuacja na Węgrzech wydaje się jakościowo inna; tam zielone światło dla zasadniczej reformy państwa musiała zapalić węgierska razwiedka - najwyraźniej przerażona ześlizgiem państwa po równi pochyłej. U nas o niczym takim nie ma mowy, bo tubylcze Siły Wyższe od samego początku swojego istnienia zawsze realizowały w Polsce interesy jakiegoś państwa obcego, a teraz to nawet nie jednego, tylko, co najmniej czterech. Zatem w tej sytuacji „strategia budapesztańska” może być jedynie rodzajem makagigi, zabezpieczającego w oczach opinii publicznej PiS-owski monopol na patriotyzm. Na marginesie tej burzy w szklance wody wypada odnotować kolejne męczeństwo - męczeństwo księdza Adama Bonieckiego, któremu jego zakonny przełożony zabronił wypowiadania się w mediach po gościnnym występie u „Stokrotki”. Podniósł się niebywały klangor, pozornie w obronie wolności słowa, brutalnie tłumionej przez rozbestwiony kler - tak w każdym razie twierdzą rozmaite rozpieszczone Bartosie. Można by się na to nabrać, gdyby nie fakt, że ci sami ludzie i te same środowiska podnosiły pod niebiosa klangor, by władze kościelne zakneblowały ojca Tadeusza Rydzyka. Najwyraźniej uważają, że jak mówi ksiądz Boniecki, to jest wolność słowa, a jak ojciec Rydzyk - to nie. Skąd taka różnica? Ano stąd, że ksiądz Boniecki mówi, co innego, a ojciec Rydzyk - co innego. Zatem nie chodzi o żadną wolność słowa, tylko o wsparcie księdza Bonieckiego przez budowniczych w naszym nieszczęśliwym kraju Żywej Cerkwi - do której ksiądz Boniecki po swojemu też się przyczynia. Ale - jak powiadali starożytni Rzymianie - omne trinum perfectum - więc wypada nam odnotować jeszcze jedno męczeństwo - profesora Zdzisława Krasnodębskiego, którego władze Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego postanowiły z tego uniwersytetu wycisnąć pod jakimś błazeńskim pretekstem. Ale tak musi być, kiedy katolickie de nomine uniwersytety, biorą tak zwane „granty”, czy mówiąc po prostu - jurgielt z Unii Europejskiej. Tak jak za komuny „dla dobra nauki” profesores podejmowali współpracę z bezpieką - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, no to teraz, kiedy dysponenci jurgieltu kierują się opiniami pani filozofowej, czy innych tego rodzaju dam - spełniają w podskokach wszystkie ich pragnienia. Kardynał Wyszyński zapewne przewraca się w grobie, więc najwyraźniej i on został męczennikiem - a że drugi raz i to po śmierci - to rzeczywiście precedens - ale i czasy też mamy precedensowe. SM
Słuchając uderzeń młotka W swoim znakomitym „Stanisławie Auguście” Stanisław Cat-Mackiewicz pisze m.in., że kiedy 30 sierpnia 1762 roku w Rykach umierał ojciec ostatniego polskiego króla Stanisława Augusta, pierwszy senator Rzeczypospolitej, kasztelan krakowski Stanisław Poniatowski, to kazał zawołać stolarza, któremu polecił przygotować trumnę w pokoju położonym nad sypialnią, w której leżał. „Wsłuchiwał się w odgłosy młotka i kiedy ich słychać nie było, posyłał robotę nad trumną przyspieszyć. I w tym wsłuchiwaniu się w młotek klecący trumnę i w tym przyspieszeniu roboty nad trumną przez ojca ostatniego naszego króla jest coś niezwykle symbolicznego i sugestywnego” - pisze Cat-Mackiewicz. 8 listopada odbyło się pierwsze posiedzenie nowowybranego Sejmu, w którym chyba jeszcze nigdy nie zasiadało tylu szubrawców - wyjąwszy oczywiście okres komunistyczny, kiedy w Sejmie trudno było znaleźć kogoś innego. Posłowie składali ślubowania - ale czy rzeczywiście przywiązywali do nich jakąś wagę - nie ma pewności, skoro nawet sam prezydent Bronisław Komorowski 10 lipca br. sprzeniewierzył się prezydenckiej przysiędze. Wbrew, bowiem zapewnieniu, że będzie „strzegł niezłomnie godności Narodu”, w liście do uczestników uroczystości w Jedwabnem oskarżył Naród Polski, iż był sprawcą zbrodni II wojny światowej. Że o sprawstwo zbrodni II wojny światowej oskarżają Polaków wrogowie Polski, to rzecz zrozumiała, natomiast trudniej zrozumieć przyczyny, dla których na stronę wrogów Polski przechodzi polski prezydent. To są właśnie objawy procesów rozkładowych, jakim ulega nasze państwo, objawy swoistej recydywy saskiej, więc trudno się dziwić, że i wśród parlamentarzystów znalazło się tyle osób, które prokurator generalny ZSRR Andriej Wyszyński określał mianem „elementów socjalnie bliskich” - oczywiście bliskich bolszewikom. I jakby w uzupełnieniu i podkreśleniu tych objawów dekadencji, 8 listopada, z udziałem przedstawicieli Niemiec, Rosji, Francji i Holandii, w niemieckim Lubminie odbyło się uroczyste uruchomienie Gazociągu Północnego, który połączył Rosję z Niemcami. Wprawdzie podstawowym celem tego gazociągu jest transport rosyjskiego gazu do Europy Zachodniej z ominięciem Polski, ale ma on również swój wymiar symboliczny - na co z okazji jego uruchomienia zwróciła uwagę Nasza Złota Pani Aniela mówiąc, iż „stawiamy na mocne i pewne partnerstwo w przyszłości i ten projekt jest świetnym tego przykładem”. Oczywiście mocne i pewne partnerstwo z Rosją. Minister Radosław Sikorski, będąc członkiem innej watahy, porównywał Gazociąg Północny do paktu Ribbentrop-Mołotow - ale teraz, kiedy należy do zupełnie innej watahy, na pewno już tak nie uważa - bo czyż w przeciwnym razie mógłby być w naszym nieszczęśliwym kraju ministrem spraw zagranicznych? Jasne, że nie, podobnie jak Tadeusz Rejtan nie mógłby zostać marszałkiem Sejmu za Stanisława Augusta. Wówczas takie ograniczenia wynikały z mocnego i pewnego partnerstwa Katarzyny i Fryderyka. Teraz, mimo iż czasy się zmieniają, mimo, iż „wszyscy ludzie będą braćmi” i w ogóle - „mocne i pewne partnerstwo” również pociąga za sobą podobne ograniczenia, a także - podobne następstwa, bo nawet z bliblijnego opisu stworzenia świata wynika, że funkcjonuje on zgodnie z zasadą przyczynowości, która mówi, że z określonych przyczyn muszą nastąpić określone skutki. Jeśli tedy obserwujemy nasilające się objawy recydywy saskiej, to i skutki nietrudno przewidzieć. Zatem w przerwach między triumfalnymi przemówieniami naszych Umiłowanych Przywódców z okazji Dnia Niepodległości, posłuchajmy również odgłosów młotka, którego uderzeń nawet nie musimy już przyspieszać. SM
Albo dureń - albo świntuch Wielce Czcigodny Senator Rzeczypospolitej Polskiej Jan Filip Libicki, to albo świntuch, albo skończony dureń. Tertium non datur. Nieprzymuszony przez nikogo oświadczył, że „3 listopada br.” zwrócił się do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta z donosem, by sprawdził zgodność statutu PiS z prawem III Rzeczypospolitej - ponieważ jego zdaniem w tym statucie brakuje „elementarnych standardów demokratycznych”. Pikanteria sytuacji polega na tym, że Wielce Czcigodny Senator Rzeczypospolitej Polskiej Jan Filip Libicki od roku 2002 do roku 2010 - a więc przez prawie 8 lat - był członkiem Prawa i Sprawiedliwości - a zostając członkiem PiS musiał podpisać deklarację, że akceptuje zarówno program, jak i statut tej partii. Przez grzeczność nie dopuszczam myśli, że Wielce Czcigodny Senator RP Jan Filip Libicki w roku 2002 nie przeczytał statutu PiS, a jeśli nawet przeczytał - to nie przywiązywał żadnej wagi do tego, czy respektuje on standardy demokratyczne, czy nie - nawet gdyby zależało mu przede wszystkim na uzyskaniu mandatu poselskiego, by dzięki niemu przejść na utrzymanie Rzeczypospolitej. W przeciwnym, bowiem razie musiałbym przyjąć, iż podpisując deklarację członkowską PiS poświadczył nieprawdę przynajmniej w tym zakresie, że „zapoznał się” ze statutem partii, do której zgłosił akces i że zobowiązał się do jego przestrzegania.
No i w roku 2005, dzięki wstąpieniu do PiS, udało mu się zdobyć mandat poselski - chociaż w Poznaniu uzyskał tylko 17503 głosy. Większość swojej poselskiej aktywności - mam na myśli wystąpienia i interpelacje - poświęcił na „pozyskiwanie” - jak to się mówi - pomocy państwa dla osób niepełnosprawnych oraz dlaczegoś - sprawie budowy dróg ekspresowych. Wybory w roku 2007 przerżnął - widocznie wyborcy zorientowali się, co to za ananas - a do Sejmu i zarazem na utrzymanie Rzeczypospolitej - dostał się na skutek rezygnacji z mandatu poselskiego Zyty Gilowskiej w styczniu 2008 roku. 1 kwietnia 2008 roku - powiedziałbym, że w podskokach, gdyby to było możliwe w przypadku osoby poruszającej się na wózku inwalidzkim - głosował za ustawą upoważniającą prezydenta RP do ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Przypuszczam, że zdawał sobie sprawę, iż kandydując z listy PiS w wyborach w 2011 roku nie ma szans, więc 23 listopada 2010 roku przeszedł do formacji Polska Jest Najważniejsza - utworzonej wokół pani Joanny Kluzik-Rostowskiej, która - jak poinformował mnie Tajny Współpracownik, Do Którego Mam Zaufanie - nawiązała współpracę z tajnymi służbami Polski Niepodległej jeszcze podczas zatrudnienia w „Ekspressie Wieczornym” (gdzie została uplasowana, jako tzw. „dziennikarz śledczy”) - a kiedy zorientował się, że PJN nie zostało wyznaczone do wygrania wyborów - zapisał się do Platformy Obywatelskiej. I kiedy wreszcie został Wielce Czcigodnym senatorem-elektem Rzeczypospolitej Polskiej, napisał wspomniany donos do generalnego prokuratora Andrzeja Seremeta. Wprawdzie Wielce Czcigodny senator RP Jan Filip Libicki ma immunitet parlamentarny, ale to znaczy tylko tyle, że nie może być pociągnięty do odpowiedzialności prawnej, natomiast nic nie stoi na przeszkodzie by ocenić jego kwalifikacje moralne. Zatem oceniam. SM
Takie były zabawy, spory... Trawestując spiżowe spostrzeżenie Józefa Stalina, który zauważył, że w miarę postępów socjalizmu walka klasowa się zaostrza, można powiedzieć, że w miarę zanikania niepodległości, zaostrza się również walka o niepodległość. A zaostrza się głównie za sprawą wrogów polskiej niepodległości, na czoło, których - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” - wysforował się pan redaktor Seweryn Blumsztajn z „Gazety Wyborczej”, - tworząc w ten sposób brakujące ogniwo w łańcuchu Żydów, którzy sprzeciwiali się polskiej niepodległości w roku 1918, a i później też. Wprawdzie reżyser Jerzy Hoffman w filmie „1920 Bitwa Warszawska” tego wątku raczej nie eksponuje, a prawdę mówiąc - nie eksponuje go wcale, ale przecież wiadomo, że nawet w Polrewkomie, jaki zainstalował się w Białymstoku, znalazło się, co najmniej dwóch Żydów: Kon i Unszlicht, a fizjognomie pozostałych mogłyby stanowić ozdobę „Atlasu typów przestępczych” Cezarego Lombroso i to w dziale przestępców z urodzenia - a ilu Żydów było wśród komisarzy - tego już chyba nikt się nie dowie. Jeden z nich, nazwiskiem Izmaiłow, już prowadził na rozstrzelanie mojego, kilkunastoletniego wtedy ojca - jako „gramotnego” - i tylko błagalne wstawiennictwo sąsiadów, wsparte chyba jakimści okupem, go uratowało. Nawiasem mówiąc, w pierwszych dniach bolszewickiego urzędowania w Białymstoku językiem urzędowym był rosyjski i jidysz, więc warto pamiętać, że historia lubi się powtarzać. Podobno bardzo wielu młodych, wykształconych, uczy się jidysz, więc wygląda na to, że wszystko dopiero przed nami. Inna rzecz, że co ma wisieć - nie utonie - więc co najmniej trzech uczestników Polrewkomu: Próchniak, Unszlicht i Bobiński, zostało przez Ojca Narodów jednak zaciukanych podczas Wielkiej Czystki. Warto i o tym pamiętać, bo wprawdzie zbrodnie - zbrodniami - ale czyż niektórym się to słusznie nie należało? Więc chociaż Związek Radziecki zmienił położenie, to przecież nieśmiertelna żydokomuna wszystko jedno - nieomylnym tropizmem, czy też specjalnym nosem zawsze go wyczuje i jak kiedyś próbowała przerabiać Polaków na podobnych sobie „ludzi sowieckich”, tak teraz próbuje przerabiać ich na „europejsów” - lekko zokcydentalizowaną mutację „człowieka sowieckiego”, europejską odmianę Lejzorka Rojtszwańca. I kiedy młodzi Polacy przygotowują się do konfrontacji z europejsami na Marszu Niepodległości, nasi Umiłowani Przywódcy 8 listopada zebrali się w Warszawie gwoli ukonstytuowania tubylczego Sejmu. Najwyraźniej połączone bezpieczniackie watahy postanowiły coś zmienić, żeby wszystko zostało po staremu, więc część naszych Umiłowanych Przywódców została przesunięta z odcinka rządowego na odcinek sejmowy, podczas gdy innych Umiłowanych Przywódców czeka kariera odwrotna. W taki, zatem sposób na stolec marszałka Sejmu przeflancowana została ze stanowiska ministra zdrowia Ewa Kopacz - która jaka jest - każdy widzi, a do pomocy jej wyznaczono Cezarego Grabarczyka, który może się pochwalić chyba największą liczbą kilometrów niezbudowanych autostrad w historii świata, następnie - Marka Kuchcińskiego z PiS, Eugeniusza Grzeszczaka z PSL, Wandę Nowicką z trzódki odmieńców Janusza Palikota i Jerzego Wenderlicha z SLD. Wszyscy oni przeszli przez procedurę głosowania jednym susem - oprócz Wandy Nowickiej, w przypadku, której pierwsze głosowanie nie przyniosło stanowiska, podobnie jak Andrzejowi Szczypiorskiemu, któremu podobno nie przyjął się pierwszy chrzest. Trzeba było głosowanie ponawiać i dopiero za drugim razem się jej udało, a to, dlatego, że premier Tusk „przekonał” posłów Platformy Obywatelskiej - między innymi Stefana Niesiołowskiego - żeby Wandę Nowicką jednak poparli. Nie wszyscy dali się przekonać, chociaż na jawny sprzeciw już się nie odważyli; pobożny poseł Gowin nie wziął udziału w głosowaniu. Być może chroniąc się przed zbytnim wiatrem na swoją wełnę, ukrył się na ten czas w sejmowej kaplicy? Tak czy owak Wanda Nowicka została wicemarszalicą - a wtedy „Gość Niedzielny” opublikował wyrok sądowy w sprawie, jaką Wanda Nowicka wytoczyła Joannie Najfeld. Sąd stwierdził, że kierowana przez Wandę Nowicką Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny korzystała z pieniędzy przekazywanych przez koncerny farmaceutyczne produkujące środki antykoncepcyjne i poronne. Część naszych Umiłowanych Przywódców domaga się w związku z tym pozbawienia Wandy Nowickiej funkcji wicemarszalicy Sejmu - ale pewnie wszystko zakończy się wesołym oberkiem, bo Leszek Miller stanął na nieprzejednanie lewicowym stanowisku i Wandę Nowicką popiera - a poza tym przywódca tubylczych sodomitów poseł Biedroń wywołał skandal zarzucając w sejmowym przemówieniu przeciwnikom Wandy Nowickiej stosowanie „chwytów poniżej pasa”. Użycie tego określenia przez posła Biedronia wywołało mimowolny efekt komiczny, powodując wybuch homeryckiego śmiechu na sali. Ten naturalny odruch został wykorzystany przez rozmaitych samozwańczych guwernerów - na przykład red. Durczoka z TVN - do sztorcowania wszystkich przeciwników i Nowickiej i sodomii. Głos zabrał również największy cadyk III Rzeczypospolitej, czyli Aleksander Smolar, z oburzeniem dając do zrozumienia, że mniej wartościowy naród tubylczy jeszcze nie dojrzał „do Europy”. Ano - róbta tak dalej! Na marginesie warto odnotować, że Zbigniew Ziobro próbował stosować wobec Jarosława Kaczyńskiego „linię porozumienia i walki” - niczym generał Jaruzelski wobec „Solidarności”. Parł do rozłamu - ale podkreślając swoją lojalność wobec partii, a nawet jej Umiłowanego Przywódcy. Przypominało to walkę Casiusa Claya z George Foremanem, kiedy to Clay przemawiał w ringu do Foremana: „bracie, pogódźmy się; nie rób mi krzywdy, jesteś cięższy ode mnie” - a kiedy Foreman opuszczał gardę, wymierzał mu potężne ciosy. Kiedy do ataku ruszał Foreman, Clay krzyczał: „biją Murzyna!” - i tak swego przeciwnika taktyką „porozumienia i walki” skutecznie rozmiękczał. Ale nie z Jarosławem Kaczyńskim takie numery; w ramach „kompromisu” kazał Karolowi Karskiemu wszystkich trzech „ziobrystów” z partii wyrzucić. Ci zaraz założyli 16-osobowy klub parlamentarny „Polska Solidarna” - ale twierdzą, że nadal pozostają lojalnymi członkami Prawa i Sprawiedliwości. „Ta marynarka, to kupa gówna” - twierdził pułkownik Luschke w powieści Kirsta pod tytułem „08/15”. „Takie były zabawy, spory w one lata” - a tymczasem tego samego dnia, kiedy w Warszawie Umiłowani Przywódcy kotłowali się w Sejmie gwoli wytworzenia iluzji, że w naszym nieszczęśliwym kraju zmienia się na lepsze, w niemieckim miasteczku Lubmin odbyło się uroczyste uruchomienie Nordstreamu, czyli Gazociągu Północnego, którego celem jest dostarczanie rosyjskiego gazu do Europy Zachodniej z ominięciem Polski. Teraz Rosja może śmiało odciąć Polskę od dostaw gazu bez obawy wywołania perturbacji w dostawach do Niemiec i innych krajów Zachodniej Europy. Dlatego też Nasza Złota Pani Aniela, przemawiając z okazji uruchomienia Nordstreamu, które odbyło się również w obecności przedstawicieli Rosji Francji i Holandii powiedziała, że „stawiamy na mocne i pewne partnerstwo w przyszłości i ten projekt jest świetnym tego przykładem”. Oczywiście nasi Umiłowani Przywódcy, zajęci przetasowaniami, podsrywaniami, wzajemnym sztorcowaniem, że to niby nie dorastają „do Europy” no i wydzieraniem sobie ochłapów władzy, nawet nie zauważyli ognistego napisu „Mane-Tekel-Fares” na ścianie - a jeśli nawet któryś zauważył - to zachował to spostrzeżenie dla siebie, wiedząc, że o tym nie wolno głośno mówić. SM
15 listopada 2011"Rządy hien nad osłami" - tak demokrację określił jeden z największych umysłów naszej cywilizacji - Arystoteles. I nic z tej prawdy się nie ulotniło: Wprost przeciwnie - w miarę upływu czasu widać wyraźnie, że jest to ustrój, (jeśli oczywiście ten wielki chaos można nazwać ustrojem!) który kolejne narody doprowadza do bankructwa nie tylko finansowego, ale również moralnego.. Wielki Arystoteles miał rację, z samej racji nic oczywiście nie wynika. Mamy demokratyczny chaos podsycany dodatkowo przez różnych demokratycznych osłów, pardon - celebrytów- zwanych mylnie politykami… I pogrążamy się coraz bardziej..Jak tak dalej pójdzie, będą sadzone „ drzewa wolności” zamiast przydrożnych krzyży na rozstajach dróg, tak jak podczas „Rewolucji tzw.Francuskiej… Demokracja uczy niemyślenia i stadnego zachowania się?. Na indywidualizm nie ma w niej miejsca. Przegłosują! No i wkrótce na demokratycznej Saharze zabraknie piachu.. To znaczy demokratycznych głosów nie zabraknie - rodzą się nowe pokolenia, zabraknie piachu.. Trzeba je tylko otumaniać, najlepiej przy pomocy programów konstruowanych w Ministerstwie Edukacji i rozpowszechnianych poprzez państwowe szkoły.. Bo najważniejsza jest władza nad umysłami, najważniejsza jest nadbudowa, o bazę mniejsza.. Baza też jest ważna, ale ważniejsza jest nadbudowa. Jeśli lewicowcy nabudują nową świadomość na starą bazę- będzie Nowy Wspaniały Świat. I ten na Nowym Świecie, gdzie lewica poukrywała różnego rodzaju kastety i pałki przygotowane na manifestację w dniu 11 listopada.. Policja Obywatelska je znalazła w siedzibie wynajmowanej przez Nową Lewicę za grosze przez władze publiczne Warszawy. Tak jak swojego czasu ludzie gen. Pinocheta odkryli, że Allende ukrywał broń sprowadzaną z Kuby w celu zrobienia rzezi w Chile.. W imię rewolucji! „Krytyka Polityczna” też chce rewolucji. Na razie w sferze świadomości i obyczajów.. Pani Hanna Gronkiewicz-Waltz razem z panem Wojciechem Bartelskim powinni odebrać siedzibę „Krytyce Politycznej”.. Na razie do kastetów i pałek nikt się nie przyznaje.. To ciekawe, bo Policja Obywatelska twierdzi, że kontrolowała autokary jadące z Niemiec i żadnych kastetów i pałek w nich nie znalazła (???). To skąd – na Boga! - się wzięły w siedzibie ”Krytyki Politycznej ” na Nowym Wspaniałym Świecie - Aldousa Huxleya? Może Sławomir Sierakowski z tym drugim w okularach - je tam przynieśli? Policja jak najszybciej powinna się tym zainteresować, a sądy nie powinny zwalniać niemieckich chuliganów do domu, a polskich chuliganów kierować do więzień.. To mamy już niemiecką policję w Polsce? I zaprzyjaźnione z Niemcami - sądy? Najlepiej jak sąd Unii Europejskiej rozstrzygnąłby sprawiedliwie, kto z chuliganów powinien siedzieć, a kto pójść do domu.. Na niemieckich lewackich chuliganów dowodów nie ma - a na polskich chuliganów dowody są.. (????) No i trzeba się zainteresować Porozumieniem 11 – Listopada nawołującym europejskich chuliganów do przybycia do Warszawy, celem rozprawienia się z „Marszem Niepodległości”.. Panią Szczuką, panią Nowicką, panią Środą.. I innymi tego typu „osobowościami” walczącymi z normalnością, i pchającymi do rewolucji obyczajowej.. Pani wicemarszałek Wanda Nowicka ”znajduje się na liście płac przemysłu aborcyjno- antykoncepcyjnego” - tę informacje potwierdził warszawski sąd. Jakoś to wszystko powyciekało, mimo utajnienia procesu pomiędzy panią Nowicką i Najfeld, a teraz posłowie Stanisław Żelichowski i Jarosław Gowin domagają się oficjalnego odtajnienia dokumentów, żeby dowiedzieć się, czy pani Wanda Nowicka z Ruchu Janusza Palikota nie prowadziła nielegalnego lobbingu na rzecz firm farmaceutycznych (!!!!). Tu ciekawe są dwie rzeczy: ”Nielegalny lobbing” oraz jawne ”utajnienie” i tajne ”utajnienie”.. Jak można coś przeciekując, nazywać przeciekiem niejawnym, podczas gdy proces był utajniony, a potem domagać się jawnego odtajnienia tego, co już zostało ujawnione?.. Dlaczego nikt nie szuka tego, co ujawnił utajnione? Tak jak tego” chuligana”, który pracuje w tłumie i zajmuje się prowokacją, a którego twarz wczoraj pokazała telewizja państwowa? Prawdopodobnie pracuje dla Policji.. Ma pracować! To oczywiste, ale nie po określonej stronie.. Tylko po stronie prawdy i sprawiedliwości.. Jak go wczoraj odtajnili- to koniec pracy w tajniactwie?. Bo, po co komu tajniak, którego wszyscy w tłumie rozpoznają? Komuś zależało, żeby jego twarz pokazać szerzej, bo do tej pory krążyła w Internecie.. Co jest w Polsce grane? Czy już spec - służby robią, co chcą? Może Policja Obywatelska zajmuje się prowokacją w tłumie na rzecz jednej opcji politycznej? Jakoś dziwnie, ale życie układa się po stronie Lewaków.. Mają szczęście do sprawiedliwości, nie tylko społecznej.. Jak tylko sprawa nabiera niekorzystnego biegu dla nich, wszystko się rozpływa.. Gdzie jest śledztwo w sprawie przechowywania narzędzi chuligańskich w siedzibie ”Krytyki Politycznej”? Kto im te narzędzia dał, skoro nie przywieźli ich z Niemiec? Dlaczego nie przesłuchuje się członków Porozumienia 11 Listopada? Dlaczego nie przesłuchuje się lewactwa skupionego w kręgu „Krytyki Politycznej”? Dlaczego nie przesłuchuje się pani prezydent Warszawy, za to, że dała zgodę na manifestację na tej samej ulicy, ale w przeciwnym kierunku? Gdzie są pokrzywdzeni członkowie grupy rekonstrukcyjnej? - przecież przynajmniej jeden z nich mówił, że go pobili Niemcy.. Niemcy pojechali sobie do domu spokojnie, ale ukarano szybciutko trzech Cyganów, pardon - Polaków, żeby „opinia publiczna” miała mała satysfakcję, że jednak kogoś ukarano.. Jakieś wielkiej materii pomieszanie? Co to jest za zbitka nielegalny lobbing”? Skoro korupcja, czyli lobbing został zalegalizowany, to teraz jest legalny. Korumpuje się legalnie polityków, żeby przepychali demokratycznie ustawy i tyle.! To jest zalegalizowane.. Demokracja może wszystko! Tak jak za jakiś czas prostytucja zostanie zalegalizowana.. Skoro naciskanie na określone ustawy przy pomocy zlobbingowanych osobników kosztem pozostałych milionów” obywateli” jest legalne, to, co jest w tym nielegalnego? Może naciskanie przez tych, którzy nie dostali zgody na lobbingowanie przez państwo demokratyczne i prawne.? Bo na lobbingowanie i korumpowanie posłów- trzeba mieć zgodę państwa demokratycznego i prawnego. Lobbować bez jego zgody - nie można. Kiedyś ustawa kosztowała 3 miliony dolarów- i to było w porządku, ustaliła się cena rynkowa w zakresie korupcji ustawowej.. Ale jeden z uczestników życia społecznego i politycznego złamał zasadę? Chciał 17,5 miliona? No i mleko się wylało.. Tak jak ten, co zapłacił haracz zusowski państwu może pracować, a ten, co nie zapłacił - bo nie ma - musi pracować w tzw. szarej strefie i ukrywać się przed państwem.. Narażając się na kontrole i wścibskie oko sąsiada, który zawsze może donieść do odpowiednich organów państwa demokratycznego i – ma się rozumieć tym samym - prawnego. Bo chyba nikt sobie nie wyobraża państwa demokratycznego pełnego chaosu i sprzeczności - jako państwa bezprawnego? Państwo demokratyczne i prawne to jest państwo, o którym marzyliśmy.. Gdzie ludzie siedzą w więzieniach po dwa lata bez wyroków, gdzie sprawy toczą się latami i obowiązuje mickiewiczowska zasada: „Wygrasz w polu, to wygrasz i w sądzie? (!!!). No i kto jest silniejszy - ten wygrywa.. Wszystko w ramach prawa, co prawda demokratycznego, więc - lewa.. A sprawiedliwość musi być po określonej stronie.. Tak jak przy przeciąganiu liny.. Wygrywa tren, co sprawniej przeciągnie. Oczywiście jak się w międzyczasie lina nie zerwie.. No i czy Arystoteles nie miał racji? Pewnie, że hieny i osły są głównymi postaciami udziału w dekoracji zwanej demokracją.. I tak na razie pozostanie.. WJR
Kilka zasad, które warto stosować, gdy zbliża się kryzys Ponieważ nadciąga kryzys finansowy – i być może będzie to kryzys o biblijnych proporcjach, czas zubożenia narodów Europy i odwrotu od wartości, które przyświecały ojcom założycielom Unii Europejskiej – warto przypomnieć kilka zasad, które dobrze jest stosować w takich czasach.
Po pierwsze – gotówka. Wiele osób i firm myśli, w co zainwestować, żeby przetrwać i uchronić majątek osobisty lub firmy przed poważnymi stratami. Okres przed kryzysem to nie jest czas kupowania ani inwestowania, tylko sprzedawania. W kryzysie ceny prawie wszystkich aktywów idą w dół, czasami bardzo mocno. To dotyczy cen akcji, obligacji krajów, które nie są postrzegane, jako superbezpieczne (status superbezpiecznego mają na razie tylko cztery kraje: USA, Niemcy, Szwajcaria i Japonia), cen nieruchomości i ruchomości, cen ziemi. Wyjątek stanowią akcje firm, które kwitną w kryzysie, np. tych zajmujących się windykacją nieregulowanych należności. Są też inne branże; osoby zainteresowane z pewnością znajdą odpowiednie przykłady w internecie.
Po drugie – te same reguły dotyczą walut. Jako dobre inwestycje w czasach kryzysu postrzegane są waluty czterech wymienionych krajów. Pozostałe mogą być ryzykowne, choć na pewno będą wyjątki. Jest oczywiście problem z walutą Niemiec, czyli euro. Powinny przeważyć obawy o los Włoch i Francji i euro raczej straci na wartości względem dolara, być może znacznie. Oczywiście złoty – jako waluta kraju poważnie zadłużonego wobec zagranicy, o mało wiarygodnej polityce gospodarczej i niskiej wielkości rezerw dewizowych w relacji do zadłużenia (kapitału krótkoterminowego i portfelowego) – też poważnie ucierpi. Zatem przed kryzysem dobrą strategią jest akumulacja gotówki w bezpiecznych walutach oraz inwestycje w takie sektory, które zyskują w kryzysie.
Po trzecie – osoby, które mają dobrą znajomość rynków finansowych i sporą odporność psychiczną, mogą się pokusić o krótką pozycję na indeksach giełdowych krajów, które zostaną najmocniej dotknięte kryzysem. Dotyczy to z pewnością Włoch i Francji. Nie wyjaśniam tego slangu finansowego. Jeśli ktoś nie rozumie, to znaczy, że nie powinien tego robić.
Podsumujmy. W okresie przed kryzysem należy sprzedać niepotrzebne aktywa, bo ich ceny w czasie kryzysu znacznie spadną. Dopiero jak nadejdzie największa panika, płacz i zgrzytanie zębów tych, co nie sprzedali odpowiednio wcześnie, ci, którzy będą dysponować gotówką, będą mogli zacząć kupować silnie przecenione aktywa. Oczywiście jest jedno ale. Co jeśli kryzys nie przyjdzie? Jeśli powstaną rządy w Grecji i we Włoszech, szybko wdrożą potrzebne reformy polegające na głębokich cięciach wydatków socjalnych, prywatyzacji (sprzedaży firm Chińczykom) i uelastycznieniu rynków pracy i zostanie to przyjęte bez sprzeciwu przez społeczeństwa tych krajów? Jeśli Niemcy zgodzą się, żeby zamienić EBC pod przywództwem Super Mario w prasę drukarską, a drukowanie pieniędzy przez 2 – 3 lata faktycznie pomoże, czyli przyspieszy wzrost gospodarczy, nie generując inflacji? Jeśli Chiny, Japonia i kraje arabskie zaoferują strefie euro pomoc za pośrednictwem MFW i ta pomoc zostanie skutecznie wdrożona i zadziała? I w końcu, jeśli liderzy strefy euro dogadają się, zaczną mówić jednym głosem, kierując się interesem całej strefy euro, a nie narodowymi partykularnymi interesami? Jeżeli to wszystko się zdarzy, to być może unikniemy kryzysu. Wtedy opisane powyżej działania antykryzysowe mogą zaskutkować tym, że nie zarobimy, podczas gdy inni zarobią, lub stracimy, jeżeli będziemy grali na krótko (powtarzam: to tylko dla zawodowców!) lub ulokujemy całą gotówkę w walutach krajów postrzeganych, jako bezpieczne zatoki. Dlatego główna trudność nie polega na tym, żeby wybrać odpowiednie inwestycje. To jest proste i zostało opisane powyżej. Główna trudność polega na tym, żeby ocenić, czy kryzys faktycznie nadchodzi, czy nie. Szczęśliwie jest jeden wskaźnik, który zapowiada ten kryzys z prawie stuprocentową skutecznością. Jeżeli oprocentowanie włoskich obligacji 10-letnich będzie rosło, to będzie też rosło ryzyko kryzysu. Dlatego sugeruję – w interesie szerokich mas społecznych – aby ekonomiczne serwisy głównych dzienników telewizyjnych zaczynały się od podania oprocentowania włoskich obligacji z informacją, czy wzrosło, czy spadło, i jak daleko do 7 proc. Gazety też powinny codziennie podawać tę informację na pierwszej stronie. Wtedy będzie można mówić o skutecznej masowej edukacji finansowej realizowanej przez media. A edukacja jest bardzo potrzebna w czasach kryzysowych. Trudność nie polega na wyborze inwestycji, tylko na wyczuciu, czy kryzys nadchodzi Krzysztof Rybiński
PROKURATOR SUPER STAR Agata Nowakowska i Wojciech Czuchnowski – dziennikarze „śledczy” GW – „dotarli” do „tajnych” zeznań prokuratora Marka Wełny, który „po latach” „ujawnił” jak urzędnicy rządu PiS kazali mu szukać haków na przeciwników politycznych.
http://wyborcza.pl/1,75478,10634414,Jak_PiS_hakow_szukal.html#ixzz1dfCbpeeF
Czy to nie jest ten sam prokurator, który „ujawnił” że wykrył korupcję w Sądzie Najwyższym?
http://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/artykuly/420955,sledztwo_w_sprawie_korupcji_w_sadzie_najwyzszym.html
A czy korupcja w Sądzie Najwyższym nie jest ciekawszym tematem dla dziennikarzy „śledczych” niż „naciski” premiera na swoich podwładnych? Bo pozwolę sobie przypomnieć, że cza czasów PiS prokuratura podlegała ministrowi sprawiedliwości, który był prokuratorem generalnym, a więc zwierzchnikiem służbowym wszystkich prokuratorów z jednej strony i podległym, – jako minister – „pierwszemu ministrowi”, czyli premierowi. Nota bene podwładni pana prokuratora Marka Wełny wypytywali „podejrzanych” o „przeciwników politycznych” PiS. A pan prokurator Marek Wełna jakoś nie zwołał wówczas żadnej konferencji prasowej, na której opowiedziałby o naciskach ze strony „rządu”. Zwoływał natomiast liczne konferencje prasowe, na których przechwalał się aresztowaniami ludzi, którzy następnie zostali uniewinnieni, albo w odniesieniu, do których prokuratura musiała wręcz umarzać śledztwa „z powodu braku znamion czynu zabronionego”, bo się nawet aktu oskarżenia sporządzić nie dało. Czy zatem pan prokurator Marek Wełna uległ naciskom „rządu PiS” i realizował posłusznie otrzymane wytyczne, czy może sam „niezależnie” realizował taką samą politykę karną, jaką miał „rząd PiS”? Skoro „ujawnił”, że był „naciskany”, to pewnie sam miał inne zdanie, bo przecież nie musimy „naciskać” na nikogo, kto ma takie samo zdanie jak my. A jeśli zatem uległ „naciskom rządu PiS” to skąd domniemanie, że nie ulega żadnym naciskom dziś Gwiazdowski
Dziwny jest ten świat – ferma długu publicznego W ostatnią środę oprocentowanie 10-letnich włoskich obligacji przekroczyło 7 proc., a Italii nie stać na tak wysokie koszty pożyczania pieniędzy.
Dług publiczny Polski:
815 151 594 109 PLN – tyle wykazuje licznik Balcerowicza. Oczywiście, w momencie edytowania wpisu, ten dług jest już wyższy.
Czasy się zmieniają. Dzis bogatego od biednego można odróżnić po możliwości do zaciąganych przez nich kredytów, a w szczególności do tolerowania określonej wysokości jego oprocentowania. Dziwny jest ten świat! Ameryka pożycza, Rosja pożycza, Niemcy pożyczają, Francuzi pożyczają. Cały świat pożycza. Cały świat na pożyczkach stoi. Nasuwa się pytanie – czy istnieją kraje, które nie sa zadłużone Takich krajów nie ma, a właściwie jest tylko jeden. Na 168 państw, dla których dane zebrał Międzynarodowy Fundusz Walutowy, tylko Libia nie miała długu publicznego. Na liście 10 najmniej zadłużonych krajów świata dominują kraje naftowe. Jest ich siedem. Nienaftowe są tylko: Honkong, Estonia i Chile. Jest to jednak przykład, że długu publicznego można uniknąć.
Kraj Dług (%PKB) Cechy szczególne
Libia 0% ropa i gaz
Hongkong 1%
Turkmenistan 3% ropa i gaz
Gwinea Równikowa 5% ropa i gaz
Chile 6%
Estonia 7%
Oman 8% ropa i gaz
Rosja 11% ropa i gaz
Kazachstan 11% ropa i gaz
Uzbekistan 11% ropa i gaz
Od kogo państwa pożyczają? Najczęściej od swoich obywateli.
Dług publiczny w Polsce jest finansowany głównie przez Polaków. W połowie 2010 r. państwowy dług publiczny wynosił 721 mld zł, z czego 425 mld zł stanowił dług wobec polskich firm i obywateli. Pozostałe 296 mld zł długu Polska miała wobec inwestorów z innych krajów. Przykładowo, każdy Polak, który kupuje obligacje skarbowe pożycza rządowi swoje pieniądze. Co więcej, ten dług zostanie mu spłacony z jemu zabranych podatków. To jednak oznacza, że im więcej państwo pożycza, tym więcej musi nakładać podatków. Jeżeli rząd systematycznie zwiększa dług, to ciężar jego spłaty spada na kolejne pokolenia. Statystyczny Polak może nawet nie wiedzieć o tym, że swojej pieniądze pożycza państwu. Wystarczy, że fundusz emerytalny, w którym zbiera pieniądze na jego emeryturę, kupuje obligacje skarbowe Tak, więc żyjemy na koszt przyszłych obywateli. Im ich będzie mniej, tym bardziej będziemy musieli przykręcić im śrubę podatkową. Na pociechę dla nas Niemcy, Wielka Brytania, Francja czy Włochy mają wyższy dług publiczny w relacji do PKB niż Polska. Czyli nasza sytuacja nie jest wcale najgorsza. Habich
Proroctwo Daniela według Izaaka Newtona Izaaka Newtona kojarzymy przede wszystkim, jako wybitnego fizyka, który sformułował między innymi prawo powszechnego ciążenia i prawda dynamiki. Czytelnika może jednak zaskoczyć fakt, że nauki przyrodnicze stanowiły jedynie ułamek tematów, jakimi zajmował się jego niespokojny umysł. W pierwszej kolejności Izaak Newton koncentrował się, bowiem na badaniu Biblii, której poświęcał o wiele więcej czasu niż nauce. Napisał nawet, że “Żadna inna nauka nie jest tak potwierdzona, jak nauka Biblii”. Prowadzone przez Newtona badania zaowocowały wieloma traktatami i komentarzami do Pisma Świętego, jednak jego najciekawszym dziełem pozostaje wydane w 1733 roku, a więc sześć lat po jego śmierci dzieło “Uwagi dotyczące proroctw Daniela i Apokalipsy św. Jana” (“Observations Upon the Prophecies of Daniel and the Apocalypse of St. John”). W powyższej pracy Sir Isaac Newton odnalazł klucz do zrozumienia tego jak prorok Daniel, przepowiedział przyszłe dzieje świata. W Starym Testamencie nie brak proroctw, skąd, więc szczególne zainteresowanie właśnie Danielem? Odpowiedzi udzielił sam Newton pisząc na 24 stronie swojego dzieła:
“Daniel cieszył się największym zaufaniem wśród Żydów aż do dojścia do władzy rzymskiego cesarza Hadriana. Odrzucić jego proroctwa, to odrzucić religię chrześcijańską. Wynika to z tego, że religia ta została ufundowana na jego proroctwie dotyczącym Mesjasza”. W innym miejscu (s. 14) pisze on z kolei: “Daniel jest najbardziej dokładny w kwestiach porządku czasowego, a także najbardziej zrozumiały. Z tego względu w rzeczach, które dotyczą czasów ostatecznych musi on być kluczem do pozostałych”. Według Newtona pozostałe biblijne proroctwa, takie choćby jak Apokalipsa wg św. Jana, winny być analizowane dopiero po wnikliwym zrozumienia słów proroctwa Daniela. Pierwszą wizją był sen króla Nabuchodonozora o posągu:
31 Ty, królu, patrzyłeś: Oto posąg bardzo wielki, o nadzwyczajnym blasku stał przed tobą, a widok jego był straszny. (Biblia Tysiąclecia) Drugi sen miał miejsce niedługo po pierwszym. Dotyczył on wizji czterech bestii:
2 Daniel, więc powiedział: «Ujrzałem swoją wizję w nocy. Oto cztery wichry nieba wzburzyły wielkie morze. 3 Cztery ogromne bestie wyszły z morza, a jedna różniła się od drugiej. (tamże)
Część z tych snów została zinterpretowana już przez samego Daniela, który powiedział Nabuchodonozorowi “ty jesteś głową ze złota”. Część jednak wizji pozostała nieodgadniona, zaś celem Newtona była właśnie dowiedzieć się co przedstawiały owe wizje. Nie chciał on jednak być prorokiem, uważał, aby przypadkiem samemu nie zająć się przewidywaniem przyszłości. Jego celem było jedynie użycie historii do interpretowania już spełnionych proroctw.
I Królestwo
2 Głowa tego posągu była z czystego złota,
4. Pierwsza podobna była do lwa i miała skrzydła orle. Patrzałem, a oto wyrwano jej skrzydła, ją zaś samą uniesiono w górę i postawiono jak człowieka na dwu nogach, dając jej ludzkie serce.
Wizje Daniela dały wskazówki na temat tego czym było pierwsze królestwo. Złota głowa i pierwsza z bestii to Babilon (605-538 p.n.e.), którego królem był Nabuchodonozor. Królestwo to zostało zniszczone przez drugie: “po tobie jednak powstanie inne królestwo, mniejsze niż twoje”.
II Królestwo
pierś jego i ramiona ze srebra,
5 A oto druga bestia, zupełnie inna, podobna do niedźwiedzia, z jednej strony podparta, a trzy żebra miała w paszczy między zębami. Mówiono do niej: "Podnieś się! Pożeraj wiele mięsa!"
Drugim królestwem ze srebra symbolizowanym przez bestię podobną do niedźwiedzia miała być Persja (538-331 p.n.e.). Królestwo to przetrwało dość długo zostało jednak zniszczone za panowania króla Dariusza II, kiedy to wskutek zwycięskiej bitwy pod Gaugamelą Grecy zdobyli Babilon.
III Królestwo
brzuch i biodra z miedzi,
6 Potem patrzałem, a oto inna [bestia] podobna do pantery, mająca na swym grzbiecie cztery ptasie skrzydła. Bestia ta miała cztery głowy; jej to powierzono władzę.
Zwycięska Grecja stała się Trzecim królestwem (331-168 p.n.e.). Oczywiście mowa o Grecji pod zwierzchnictwem Macedonii i jej najwybitniejszego władcy, Aleksandra. Jego imperium nie przetrwało jego śmierci, jednak dało fundament pod rządzone przez Greków królestwa, które w całości rządziły hellenistycznym Wschodem. Tym właśnie było trzecie królestwo, które upadło dopiero pod naporem żelaza.
IV Królestwo
Czwarta bestia - to czwarte królestwo, które będzie na ziemi, różne od wszystkich królestw; pochłonie ono całą ziemię, podepce ją i zetrze.
33 golenie z żelaza, stopy zaś jego częściowo z żelaza, częściowo z gliny.
7 Następnie patrzałem i ujrzałem w nocnych widzeniach: a oto czwarta bestia, okropna i przerażająca, o nadzwyczajnej sile. Miała wielkie zęby z żelaza <i miedziane pazury>2; pożerała i kruszyła, depcąc nogami to, co pozostawało. Różniła się od wszystkich poprzednich bestii i miała dziesięć rogów. 8 Gdy przypatrywałem się rogom, oto inny mały róg wyrósł między nimi i trzy spośród pierwszych rogów zostały przed nim wyrwane. Miał on oczy podobne do ludzkich oczu i usta, które mówiły wielkie rzeczy.
Czwarty był Rzym (168p.n.e. - 476 n.e.), który przetrwał najdłużej, rządząc całym znanym wówczas antycznym światem. Fundamentem Rzymu była armia, niezwyciężone rzymskie legiony, dzięki którym miasto nad Tybrem narzucało swoją wolę żelazną ręką. Królestwo to jednak, jak wspomniano w księdze różniło się od wcześniejszych. Przede wszystkim nie składało się ono jedynie z żelaza, stopy kolosa były, bowiem zmieszane z gliną, która sprawiała, że bardzo łatwo było go obalić. Wtedy natychmiast uległy skruszeniu żelazo i glina, miedź, srebro i złoto - i stały się jak plewy na klepisku w lecie; uniósł je wiatr, tak, że nawet ślad nie pozostał po nich. Kamień zaś, który uderzył posąg, rozrósł się w wielką górę8 i napełnił całą ziemię. To właśnie za panowania Rzymu narodził się Mesjasz i sprawił, że dotychczasowe konstrukcje stworzone przez człowieka zawaliły się i niewiele z nich zostało. Warto jeszcze dodać bardzo ciekawą interpretację dziesięciu rogów “żelaznej bestii”. Otóż rogi te miały symbolizować dziesięć narodów, które wyrosły po upadku Rzymu. Czwarta bestia, mająca symbolizować Imperium Rzymskie posiadała dziesięć rogów. Według Newtona po upadku jego zachodniej części narodziło się dziesięć nowych narodów. Były nimi ludy do tej pory znajdujące się pod panowaniem Rzymu, żyjące na południe od Dunaju i na zachód od Grecji: Brytowie, Frankowie, Alanowie, Wizygoci, Burgundowie, Lombardowie, Swewowie, Wandalowie, Rzymianie i Hunowie. Może dziwić umieszczenie wśród nich Hunów, jednak według Newtona ich imperium rozwijało się niejako wraz z upadkiem Rzymu, a sami Hunowie sprawili, że doszło do przemieszczenia się ogromnej rzeszy germańskich plemion na zachód na ziemie będące rzymskimi prowincjami. Inny, współczesny komentator John Pratt zauważył, że niektóre z tych królestw upadło (trzy złamane rogi), zaś z czasem z pozostałych plemion narodziła się współczesna Europa. Na mapie, którą załączył można dostrzec wyróżnione przez Newtona plemiona wraz z miejscami, w których żyli mniej więcej w momencie upadku Rzymu.
http://www.johnpratt.com/items/docs/lds/meridian/2004/images/map_newt.gif
To jednak nie koniec analiz Newtona. Księga Daniela była jedynie punktem wyjścia, kluczem, który pozwalał prawidłowo zinterpretować kolejne proroctwa zawarte w Biblii, w tym to najbardziej tajemnicze - Apokalipsę wg św. Jana. Newton twierdził, że z jego wyliczeń przybliżoną datę końca świata można określić na rok 2060. Jak on sam jednak twierdził, nie zajmował się przepowiadaniem przyszłości.
Orwellsky
Putinizacja wolności zgromadzeń Po Marszu Niepodległości prezydent Bronisław Komorowski zapowiedział zmiany w ustawie o zgromadzeniach, mogące zrujnować finansowo organizatorów opozycyjnych manifestacji. Prawnicy i obrońcy praw człowieka są zgodni – takie przepisy byłyby zagrożeniem dla demokracji. Czy podatny grunt dla ich wprowadzenia miały stworzyć prowokacje, do jakich doszło 11 listopada? Wieczór 11 listopada. Telewizje epatują zadymami, do jakich doszło przy okazji narodowego święta. Konferencję prasową zwołuje prezydent Bronisław Komorowski. Manifestanci jeszcze nie zdążyli rozejść się do domów, gdy prezydent ogłasza: – Zleciłem odpowiednie prace prawnikom i sądzę, że jest możliwe znalezienie zapisów, które by nowelizowały dotychczasową ustawę bez konieczności zmiany konstytucji, co jest w tym wypadku istotne, w taki sposób, aby w większym stopniu odpowiedzialność za szkody i zniszczenia w miejscach i czasie objętych zgodą na przeprowadzenie demonstracji jednak obciążała organizatorów. Dyrektor biura prasowego Kancelarii Prezydenta Joanna Trzaska-Wieczorek zapowiada spotkanie Bronisława Komorowskiego ze współpracownikami, które odbędzie się „w kontekście ewentualnego wniesienia przez prezydenta inicjatywy ustawodawczej. Zaznacza, że prezydent opowiada się za wzmocnieniem uprawnień władz samorządowych w zakresie decydowania o możliwości organizowania demonstracji. Następnego dnia konferencję prasową zwołuje premier Tusk. Zapowiada, że będzie w tej sprawie współpracował z prezydentem. Mówi, że nie można wykluczyć nawet zmian w konstytucji. Dodaje, że obecne przepisy są nieprecyzyjne, gdyż samorządy, które zabraniają niebezpiecznych zgromadzeń, przegrywają przed sądami. Pada kolejna tajemnicza zapowiedź „ułatwienia samorządom działań prewencyjnych, które zapobiegłyby aktom chuligaństwa” (w większości samorządów wielkich miast rządzi PO). Jest też wypowiedź pod publiczkę o tym, że normalne życie warszawiaków nie może być blokowane przez masowe demonstracje.
Romaszewski: zakłamane relacje i policyjne prowokacje Zbigniew Romaszewski, legenda opozycji z czasów PRL, uczestniczył w Marszu Niepodległości. Telewizyjne przekazy z niej ocenia, jako najbardziej zakłamane relacje po 1989 r. Uważa, że zajścia były wynikiem prowokacji. – TVN pokazał kamienie wyrwane z bruku, jakimi mieli rzucać uczestnicy Marszu Niepodległości. Tyle, że one nigdy nie zostały użyte, bo uniemożliwili to kibice – opowiada. – Byłem świadkiem, jak jakiś zamaskowany od stóp do głów gówniarz wyrywał kamienie z bruku. Podeszli do niego kibice, nazywani przez media kibolami, i zapytali: „co ty wyprawiasz?” – mówi Romaszewski. – W wyniku interwencji „kiboli” kamienie te w ogóle nie zostały użyte, za to pokazał je TVN. Jego zdaniem wydarzenia w czasie Marszu Niepodległości były w ogromnej części prowokacją. – Policja brutalnie spychała manifestantów, zamiast po prostu ogłosić, jakimi ulicami mamy pójść. To wszystko robiło trochę wrażenie ćwiczeń przed pacyfikowaniem manifestacji, do jakich niewątpliwie dojdzie w nadchodzących ciężkich dla rządu czasach – ocenia. Romaszewski był także świadkiem wydarzeń wokół podpalonego później wozu TVN. Jak mówi, został on świadomie opuszczony przez pilnujących go wcześniej policjantów. – To nie pierwsza tego typu prowokacja, podobną było zatrzymanie Piotra Staruchowicza na oczach tłumu uczestników obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego – stwierdza. Prowokacje przeciwników Marszu Niepodległości pokazują też filmiki zamieszczone w internecie. Na jednym z nich osobnik w białej kominiarce uderza fotoreportera. Po zdjęciu kominiarki okazuje się on osobą biorącą wcześniej udział w... lewicowych manifestacjach.
Prof. Irena Rzeplińska: ten przepis nie przejdzie Obserwatorów zaskakuje szybkość reakcji prezydenta Komorowskiego na wywołane w wielkiej mierze przez prowokatorów oraz brutalność policji rozróby. Jakim cudem zdołał on wpaść na pomysł zmian w konkretnych przepisach ważnej dla demokracji ustawy w ciągu dwóch godzin? Mimo że głowa państwa ma w dniu narodowego święta szczelnie wypełniony kalendarz? Czy te pomysły nie powstały wcześniej? Czy akcja prowokatorów, policji i mediów nie miała przygotować gruntu pod zmiany? Jeśli tak, to szybka konferencja prasowa nie dziwi. Z PR-owego punktu widzenia należało kuć żelazo póki gorące. Zaproponować zmiany w prawie o zgromadzeniach w chwili, gdy obywateli postraszono rzekomymi gigantycznymi rozróbami. Co w praktyce oznaczałoby postulowane przez Komorowskiego wprowadzenie odpowiedzialności finansowej organizatorów za zniszczenia, do których doszło w czasie manifestacji? Adam Borowski, legenda antykomunistycznej opozycji, a dziś organizator manifestacji w obronie praw człowieka w Czeczenii, nie ma wątpliwości. – W ten sposób władza może zniszczyć każdą organizację. Wystarczy, że gdzieś na obrzeżach jakiejś manifestacji prowokator zniszczy kilka samochodów o dużej wartości, a władza obciąży kosztami kogoś, kto zgłosił zgromadzenie. Osoby demolującej samochody organizator mógłby nie widzieć nigdy na oczy. Jak podkreśla Borowski, w manifestacji, w której bierze udział kilkadziesiąt tysięcy osób, jest też statystycznie prawdopodobne pojawienie się jednej lub kilku osób agresywnych lub niezrównoważonych? – Zgoda na takie zmiany oznaczałaby rezygnację z tego, o co walczyliśmy w PRL – stwierdza Zbigniew Romaszewski. Prof. Irena Rzeplińska z Instytutu Nauk Prawnych PAN, działająca w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, nie wyobraża sobie sytuacji, w której wszedłby w życie przepis proponowany przez Komorowskiego. – Prawo do manifestacji jest niezbędne dla demokracji. Wprowadzenie odpowiedzialności finansowej organizatorów mocno ograniczyłoby swobody demokratyczne – mówi. Nie potrafi wskazać, jak w praktyce praworządnego państwa miałby działać taki restrykcyjny paragraf. – Ten przepis nie przejdzie. Bo niby, czemu sąd miałby skazać organizatora za to, że chuligan, którego nie widział na oczy, coś zdemolował? Karać trzeba tego, kto demoluje. Nie zgadza się też z pomysłami, by manifestacje mogły być ograniczane ze względu na ich uciążliwość. – Pamiętam, jak warszawski urzędnik postulował niegdyś kuriozalnie, by manifestantom kazać demonstrować... poza Warszawą, najlepiej w lesie. Piotr Lisiewicz
Grzegorz Piotrowski to Grzegorz Pietrzak Morderca księdza Jerzego Popiełuszki Grzegorz Piotrowski obecnie nazywa się Grzegorz Pietrzak. Mieszka w Łodzi – jak na ironię losu - przy ulicy Organizacji Wolność i Niezawisłość, do której dochodzi się ulicą Łagiewnicką. Mieszkanie Grzegorza (Piotrowskiego) Pietrzaka znajduje się na Bałutach w robotniczej dzielnicy Łodzi. - Ulice Organizacji WiN i Łagiewnicka to tzw. Julianów, gdzie jest dużo mieszkań resortowych, które zajmują wojskowy i byli milicjanci. Niedaleko jest komisariat, Urząd Skarbowy – generalnie spokojne miejsce – opowiada jeden z łódzkich dziennikarzy. Z nieoficjalnych informacji wynika, że morderca księdza Jerzego otrzymuje państwową emeryturę. Zapytaliśmy Małgorzatę Woźniak, rzeczniczkę MSWiA , czy Grzegorz Piotrowski otrzymuje pieniądze z MSWiA. - Taka osoba nie dostaje naszego uposażenia – mówi Małgorzata Woźniak. Zapytana, czy resortową emeryturę Piotrowski pobiera pod zmienionym nazwiskiem, rzecznika MSWiA odsyła nas do... „zainteresowanego”. - O te informacje proszę zapytać osoby zainteresowanej, bo jest przecież ochrona prywatności i ustawa o danych osobowych – mówi. „Rzeczpospolita” ujawniła, że Grzegorz Piotrowski pisze w „Faktach i Mitach” pod dwoma pseudonimami. Na łamach tego antyklerykalnego czasopisma miał posługiwac się, jako Dominika Nagel i Anna Tarczyńska.
Według „Rz” Piotrowski, co tydzień pojawia się w redakcji czasopisma. Tam przygotowuje swe teksty do druku. Jest głęboko zakonspirowany. Redakcja za wszelką cenę stara się ukryć jego prawdziwą tożsamość. Piotrowski zmienił się nie do poznania od czasu, gdy zasiadał na ławie oskarżonych podczas procesu o morderstwo na ks. Jerzym. Posiwiał, nosi zarost, a oczy chowa za ciemnymi okularami. By zmylić wścibskich, którzy chcieliby poznać o nim cała prawdę, nie pobiera osobiście wynagrodzenia. Według „Rzeczpospolitej” pieniądze za teksty w „Faktach i Mitach” wpływają, co miesiąc na konto jego żony Janiny. Redakcja „Faktów i Mitów” zaprzecza, jakoby morderca ks. Popiełuszki dla niej pracował i grozi „Rzeczpospolitej” procesem. Naczelnym i współwłaścicielem tygodnika jest Roman Kotliński – poseł Ruchu Palikota. Dorota Kania, Wojciech Kamiński, Maciej Marosz
Volkswagen przekazał milion dolarów żydowskiej masońskiej organizacji “Liga Przeciwko Zniesławieniu” Niemiecki koncern Volkswagen AG oznajmił o przekazaniu miliona dolarów żydowskiej organizacji “Liga Przeciwko Zniesławieniu” – (Anti Defamation League – ADL), operującej z głównej siedziby w Nowym Jorku. Celem darowizny jest wsparcie programów “różnorodności” [ang. diversity] w szkołach i zakładach pracy oraz walki z “cybernetowym zastraszaniem i fanatyzmem”. “Inicjatywy ADL i jej programy są współbieżne z oddaniem się sprawie wielokulturowości przez firmę Volkswagen AG, wcielaną w życie w wśród naszych pracowników w zakładach na całym świecie” – powiedział członek zarządu Volkswagena, Christian Klingler. Dyrektor ADL, Abraham Foxman w oświadczeniu stwierdził: “Jesteśmy niezwykle zadowoleni z tak hojnego wsparcia przez [firmę] Volkswagen, która jest partnerem w walce przeciw antysemityzmowi, rasizmowi i bogoterii.” Koncern Volkswagen Akiengesselschaft z siedzibą w Wolfsburgu, znany jest głównie z produkcji samochodów marki Volkswagen, lecz jest również właścicielem i współwłaścielem podmiotów wytwarzających samochody następujących marek: Audi, Bentley, Bugatti, Lamborghini, Porsche, SEAT, Škoda oraz Scania i MAN. Ambitne plany koncernu pragną globalnej dominacji i wysunięcia się już w 2018 roku na pierwsze miejsce w produkcji samochodów na świecie.
FAKTY BIBUŁY: Organizacja B’nai B’rith jest żydowską, nacjonalistyczną, syjonistyczną i masońską, a ze swej natury i celów całkowicie antychrześcijańską organizacją, której źródło stanowi mieszanina masońskiego rytu York i Odd Fellows. Założona została w 1848 roku w Nowym Jorku i przyjęła wzór wolnomularski, symbole masońskie, rytuały, stopnie oraz sposób prowadzenia działalności. Jak wskazuje na to wiele autorów, w tym ks. prof. Michał Poradowski, celem organizacji jest jednoczenie środowiska żydowskiego i tworzenie warunków do politycznej, gospodarczej i religijnej dominacji nad światem w ramach budowania tzw. Nowego Światowego Porządku (New World Order). Tak jak wiele oficjalnie działających organizacji masońskich, tak i B’nai B’rith uczestniczy w spektakularnych akcjach charytatywnych mających stanowić rodzaj medialnej zasłony dymnej. Loża B’nai B’rith w niepodległej Polsce uregulowała swoją oficjalną działalność w 1923 roku, lecz wszystkie 11 lóż masońskich zostało zdelegalizowanych przez Prezydenta Rzeczyposplitej, Ignacego Mościckiego, dekretem z dnia 22 listopada 1938 roku. W Polsce organizacja o nazwie “Niezależny Zakon Synów Przymierza” – Independent Order of B’nai B’rith reaktywowała swoją działalność 9 września 2007 po prawie 70 latach oficjalnej nieobecności. W uroczystości reaktywacyjnej w Warszawie wziął udział m.in. prezydent B’nai B’rith International Moishe Smith. Po uroczystości nastąpiło spotkanie ambasadora USA w Warszawie, Victora Ashe z szefami organizacji. W krótkim komunikacie Ambasady Stanów Zjednoczonych w Warszawie, zamieszczonym na stronie internetowej Ambasady, stwierdzono, iż: “9 września przy okazji otwarcia nowej loży B’nai B’rith w Warszawie ambasador Victor Ashe spotkał się z działaczami tej organizacji – prezesem Moishem Smithem i wiceprezesem Danem Mariaschinem. Omówiono m.in. sprawę ustawodawstwa dotyczącego zwrotu mienia oraz kwestie związane z Radiem Maryja i Telewizją Trwam. Otwarcie warszawskiej loży B’nai B’rith oznacza odrodzenie się tej organizacji żydowskiej w Polsce po niemal 70 latach nieobecności.” Specjalny list wyrażający radość z reaktywacji organizacji i z gorącymi życzeniami przesłała kancelaria Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, której sekretarzem była pani Ewa Juńczyk-Ziomecka, obecny konsul w Nowym Jorku, znana z wielu filosemickich poczynań. Jest ona członkiem walczącej z patriotyzmem polskim i ideami narodowymi państwa polskiego organizacji “Otwarta Rzeczpospolita” oraz członkiem stowarzyszenia “Żydowski Instytut Historyczny”. Przez wielu obserwatorów określana była, jako “zły duch kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego”. Propagandowym i medialnym ramieniem organizacji B’nai B’rith jest “Liga Przeciwko Zniesławieniu” (Anti Defamation League - ADL) - skrajnie antykatolicka organizacja żydowska, której celem jest judaizacja społeczeństw chrześcijańskich, osłabianie wiary katolickiej i wpływów Kościoła oraz tropienie tzw. antysemityzmu, a nawet podgrzewanie nastrojów do jego pobudzania. Organizacja ta została założona w Nowym Jorku w 1913 roku jako „The Anti-Defamation League of B’nai of B’nai B’rith“, co wskazywało wyraźnie na założyciela – właśnie masońską organizację “The Independent Order ofof B’nai B’rith“. Po pewnym czasie dla celów propagandowych zrezygnowano z drugiego członu nazwy. Dnia 26 maja 2010 r. metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz odebrał Międzyreligijną Nagrodę im. Kardynała Augustyna Bea, ustanowioną przez ADL. Kardynał Augustyn Bea był niemieckim jezuitą, który w zasadniczy sposób przyczynił się do rewolucyjnych zmian dokonanych podczas Soboru Watykańskiego II. Razem z żydowskim historykiem, Jules Isaac, był autorem deklaracji Nostra Aetate, przekreślającej całą 2000-letnią tradycję Kościoła. “Deklarcja o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich Nostra aetate” stała się narzędziem judaizacji Kościoła katolickiego, co czynione było w okresie posoborowym w ramach “dialogu” ekumenicznego i międzyreligijnego, a szczególnie dialogu katolicko-żydowskiego. Rola kardynała Bea określona została przez arcybiskupa Marcela Lefebvre’a jako “narzędzie zdrady”. Kardynał Bea kontaktował się bezpośrednio z masońskim lożami w Nowym Jorku i Waszyngtonie, szczególnie z żydowską masonerią B’nai-Brith. Kardynał Stanisław Dziwisz był sekretarzem najbardziej rewolucyjnego w historii Kościoła papieża – Jana Pawła II, który w ciągu swojego długiego pontyfikatu znacznie osłabił Kościół, szczególnie w zakresie propagowania fałszywej tezy “wolności religijnej”. Tak jak papież Jan Paweł II cieszył się medialnym przychylnym rozgłosem, nadawanym przez liberalne, żydowskie bądź filosemickie media światowe, tak i kard. Dziwisz otrzymuje nagrody i wyróżnienia od wrogów Kościoła. W swojej diecezji oraz poprzez wpływy w całym Kościele w Polsce, kard. Dziwisz chroni również b. tajnych współpracowników komunistycznego reżimu, działających w Kościele. Wspiera też liberalnych polityków. Ks. bp. Stanisław Dziwisz, niemający żadnego doświadczenia w zakresie kierowania diecezją, został arcybiskupem jednej z najważniejszych archidiecezji, a następnie otrzymał nominację kardynalską od papieża Benedykta XVI, który tym sposobem zastosował stary watykański zwyczaj „degradacji poprzez promocję” (promoveatur ut amoveatur), celem pozbycia się z Watykanu osób mogących stanowić utrudnienie w procesie rewitalizacji Kościoła. Kościół katolicki od wieków przestrzegał wiernych przed jakimikolkwiek kontaktami z lożami masońskimi, a każdy, kto je wspomagał lub zostawał ich członkiem, był automatycznie ekskomunikowany. Już w 1738 roku roku papież Klemens XII wydał Konstytucję Apostolską, w której uznaje masonerię za herezję i zobowiązuje biskupów do traktowania jej członków, jako podejrzanych o herezję. Z uwagi na niezwykłą ważność zagadnienia, rozbudowę masonerii oraz napływających i ujawnianych faktów desktrukcyjnej jej działalności, wielu kolejnych papieży zajmowało się zagadnieniami masonerii przestrzegając i nakładając karę ekskomuniki na wiernych wchodzących w jej struktury. Pomimo wielu prób zniesienia bądź łagodzenia obowiązujących kar, podejmowanych przez zarażonych modernizmem posoborowych hierarchów, do dnia dzisiejszego obowiązuje w Kościele kara ekskomuniki. Wyrażone zostało to i potwierdzone przez Prefekta Kongregacji Nauki Wiary kard. Józefa Ratzingera, który dnia 26 listopada 1983 roku ogłosił deklarację o stowarzyszeniach masońskich Quaesitum est: de associationibus massonicis. Tym samym każdy, kto przyczynia się do publicznego uwiarygadniania i promowania masońskich organizacji, również poprzez przyjmowanie ich odznaczeń i zaszczytów, stawia się poza Kościołem podpadając pod ekskomunikę excommunicatio latae sententiae.
Federa i dolary Kto finansuje działania polskich grup, walczących o tak zwane prawa reprodukcyjne i seksualne kobiet? Jaka jest skala tych operacji? Organizacja pani Nowickiej jest częścią międzynarodowego koncernu, największego w ogóle, providerów aborcji i antykoncepcji, więc pani po prostu jest na liście płac tego przemysłu – powiedziała publicystka Joanna Najfeld 13 lutego 2009 r. w telewizji TVN24. Kierująca Federacją na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny Wanda Nowicka oskarżyła ją za to przed sądem o zniesławienie. W ten sposób sama sprowokowała zainteresowanie powiązaniami „organizacji kobiecych”. Przenieśmy się do Stanów Zjednoczonych, gdzie aborcja jest legalna, tego typu organizacje dobrze znane, a ich strategia i powiązania opisane.
Kliniki aborcyjne i miliard dolarów Planned Parenthood Federation of America (PPFA – Federacja Planowanego Rodzicielstwa Ameryki), powszechnie zwana krótko: Planned Parenthood (PP), z Nowego Jorku twierdzi, że dba o zdrowie reprodukcyjne i seksualne kobiet; ma także na celu dobro rodziny. Kto chce wierzyć, że o to naprawdę chodzi, niech wierzy. Organizacja posiada sieć klinik aborcyjnych. Mimo że sama podaje, iż aborcje stanowią 3 proc. jej działalności, biorąc pod uwagę ich liczbę (ponad 300 tys. w 2007 r.) i cenę (od 350 do 900 dolarów za aborcję w pierwszym trymestrze – dane ze strony internetowej PPFA), trudno uznać, że to nic nieznacząca część dostarczanych „usług”. W latach 2007-2008 organizacja wykazała ponad miliard dolarów przychodu (revenue). Warto dodać, że około jednej trzeciej funduszy PPFA pochodziło z rządowych grantów i kontraktów (ponad 300 mln dolarów w 2008 r.) Dane te zapisane są w sprawozdaniach PPFA.
TRR i Federa PPFA jest jednym z najbardziej znanych elementów globalnego związku International Planned Parenthood Federation (IPPF – Międzynarodowa Federacja Planowanego Rodzicielstwa), do którego należy w sumie około 150 organizacji. W 2008 r. 77 proc. finansów IPPF pochodziło ze środków przekazanych przez rządy różnych państw — głosi sprawozdanie finansowe IPPF. Jednym z jego akredytowanych członków jest Towarzystwo Rozwoju Rodziny (TRR), które działa w Polsce na rzecz „zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego”. TRR jest również członkiem założonej przez Wandę Nowicką Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny (Federacja). Organizacje, z którymi wiąże się postać Wandy Nowickiej, są odbiorcami różnych grantów. Jak pokazują zeznania podatkowe IPPF, w latach 2001-2008 TRR otrzymało w sumie w zaokrągleniu 430 tys. dolarów. W dotyczącym Polski raporcie, przygotowanym przez Fundusz Ludnościowy ONZ (UNFPA), z 2002 r., czytamy, że TRR otrzymywało także od czasu do czasu dary w towarze od firm farmaceutycznych. Według tego samego dokumentu, TRR otrzymało także prezerwatywy Unimil, których producentem jest Ansell, 10 tys. tabletek środka antykoncepcyjnego Marvelon (producent: Schering-Plough) od UNFPA, a także aparat USG ze Szwajcarii.
Pfizer i lekarze W roku 2004 r., oprócz 49 tys. dolarów od IPPF (suma ujęta powyżej), TRR dostało również 43 tys. dolarów z fundacji potentata farmaceutycznego, producenta środków antykoncepcyjnych – Pfizer Foundation. Grant został przyznany na szkolenie młodych lekarzy w celu poprawy, jakości zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego („To improve the quality of sexual and reproductive health care by training young physicians”), jak głosi opis grantu w sprawozdaniu finansowym Pfizer Foundation. Kolejna amerykańska organizacja walcząca m.in. o prawo do bezpiecznej aborcji International Women’s Health Coalition (IWHC) z Nowego Jorku również przetransferowała fundusze do Polski. Jak pokazuje jej zeznanie podatkowe z 2006/07 r., przyznała ona 146 492 dolary (od 2000 do 2006 r.) organizacji ASTRA (Central and Eastern European Women’s Network for Sexual and Reproductive Rights – Środkowo- i Wschodnioeuropejska Sieć Kobiet na rzecz Praw Seksualnych i Reprodukcyjnych). Z opisu celu tego grantu można wywnioskować, że przynajmniej 43 tys. zostały w roku 2006 zapisane na Federację. Dla wyjaśniania: ASTRA to europejska sieć organizacji pozarządowych, zajmujących się prawami seksualnymi i reprodukcyjnymi, której współzałożycielem była Wanda Nowicka. Dokumenty podatkowe wskazują, że IWHC refundowała również jej wydatki związane z podróżami na trzy konferencje ONZ: w sumie 6 tys. dolarów (od 1998 r.). Dla pokazania, że aborcja jest poważnym celem IWHC, należy dodać, że – według jej zeznania podatkowego – finansowała ona również International Consortium on Medical Abortion (Międzynarodowe Konsorcjum ds. Aborcji Medycznej), w którym udzielała się Nowicka.
Fundacja Forda Kolejnym źródłem funduszy była Population Action International (Międzynarodowa Akcja Ludnościowa) z Waszyngtonu, zajmująca się m.in. dostępem do antykoncepcji na całym świecie, współpracująca zresztą z IPPF. Federacja, zapisana w zeznaniu podatkowym, jako prawny pełnomocnik ASTRY, otrzymała według takich zeznań w 2007 r. 31 700 dolarów, a w 2006 – 40 tys. dolarów. Federacja otrzymała również w 2006 r. grant w wysokości 1260 dolarów z Tides Foundation z San Francisco, jak wynika z zeznania podatkowego tej fundacji. Finansowała ona również PPFA, gdyż jej pole działania dotyczy m.in. tzw. zdrowia reprodukcyjnego. Fundacja Forda z Nowego Jorku posiadająca kilkanaście biur na świecie, finansująca m.in. projekty związane z tzw. zdrowiem reprodukcyjnym i bezpieczną aborcją, w latach 1999-2005 przekazała Federacji 550 tys. dolarów, (aby wspierać prawa kobiet i zdrowie reprodukcyjne), jak wynika z zeznań podatkowych tej fundacji. W latach 2009-2010 Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny ma otrzymać od Fundacji Forda 150 tys. dolarów na działania związane z międzynarodową konferencją na temat AIDS. Informacja o tym znalazła się na stronie internetowej Fundacji Forda. Podobnie do Fundacji Forda postępuje Global Fund for Women z San Francisco, który wspiera różne grupy kobiece. Wśród nich nie zabrakło ASTRY – 50 tys. dolarów i Federacji – 3,5 tys. (zeznanie podatkowe za rok 2004/2005). Ze strony internetowej Global Fund for Women możemy dowiedzieć się, że Wanda Nowicka była jednym z jej doradców, a także, że na rok 2008/2009 Federa otrzymała 75 tys. dolarów. 24 tys. dolarów przyznano na Ośrodek Informacji Środowisk Kobiecych OŚKa z Warszawy. Notka, zamieszczona w 2008 roku na stronie Global Fund for Women, informuje, że przyznany Federze na trzy lata grant ma służyć promocji praw i zdrowia reprodukcyjnego, z włączeniem legalizacji aborcji. Federa planowała wówczas organizację strategicznego spotkania regionalnego organizacji kobiecych Europy Wschodniej, które miałoby być poświęcone tej sprawie.
Wierzchołek góry lodowej? Wyżej wymienione informacje pokazują być może tylko wierzchołek góry lodowej, ponieważ niniejsza kwerenda nie objęła ewentualnych dotacji z Unii Europejskiej czy od polskich sponsorów. Nie objęła również funduszy organizacji europejskich, np. Mama Cash (organizacja założona w Holandii) czy Sigrid Rausing Trust (organizacja z Londynu, zajmująca się prawami człowieka, w tym prawami kobiet). Wanda Nowicka była kiedyś we władzach tej pierwszej, o czym informuje strona internetowa Mama Cash. Na niej czytamy też, że organizacja ta wspierała Ponton, nieformalną grupę edukatorów seksualnych działających przy Federacji. ASTRA była odbiorcą grantów Sigrid Rausing Trust (SRT) od 2005 r., ostatnio otrzymała 45 tys. funtów – informuje strona internetowa SRT. Fundatorami wymienionych tutaj grantów są różnego typu organizacje, jednak nie oznacza to, że nie mogą one działać jak biznesy. Inwestują przecież pieniądze, opłacają swoich pracowników. Dla przykładu, niektórzy najwyżsi rangą pracownicy PPFA – zgodnie z jej sprawozdaniem – zarobili w roku rozrachunkowym 2007/2008 od prawie 250 tys. dolarów do ponad 385 tys. dolarów. Przyznajmy, że niektóre polskie organizacje feministyczne dobrze sobie radzą z pozyskiwaniem funduszy za granicą. Udało im się przecież przetransferować potężne kwoty. Dobrze byłoby, żeby wiedziały o tym polskie urzędy gminy czy miasta oraz ministerstwa, do których organizacje te mogą się zwracać o dotacje, obciążające polskiego podatnika.
TRR informuje Poprosiliśmy Federację na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny oraz Towarzystwo Rozwoju Rodziny o informacje na temat finansowania tych organizacji ze źródeł zagranicznych w ostatnim dziesięcioleciu oraz ewentualny komentarz do tej kwestii. Federacja nie odpowiedziała na tę prośbę. TRR przesłał list, podpisany przez dyrektora krajowego Piotra Kalbarczyka. Napisał on m.in.: Towarzystwo realizowało i realizuje szereg projektów w zakresie zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego finansowanych również przez fundacje i stowarzyszenia zagraniczne. Nie są to i nie były fundacje związane z producentami środków antykoncepcyjnych. W latach 2007-2009 wysokość dotacji zagranicznych wyniosła około 360 000 zł. Towarzystwo korzysta również bezpośrednio ze wsparcia firm farmaceutycznych, ale w żaden sposób nie promuje ani konkretnych środków, ani konkretnych firm. Zabrania tego statut Towarzystwa. Środki pochodzące z tych darowizn są przeznaczane na realizację programów profilaktycznych i edukacyjnych prowadzonych przez TRR. W latach 2007-2009 otrzymaliśmy od firm farmaceutycznych kwotę około 55 000 zł. W kwestii korzystania ze środków UNFPA (Fundusz Ludnościowy ONZ – przyp. red.) – Polska nigdy nie była krajem priorytetowym dla UNFPA. Mimo to Towarzystwo Rozwoju Rodziny dzięki pracy ówczesnego przewodniczącego TRR, prof. Z. Izdebskiego realizowało program zwiększenia dostępu Polek do nowoczesnych środków antykoncepcyjnych. W ramach tego programu w latach 1999-2001 udostępniano nieodpłatnie hormonalne środki antykoncepcyjne pochodzące z programu celowego UNFPA. Rozprowadzono wówczas środki o wartości około 20 000 USD. Natalia Dueholm
Rosjanie wchodzą w sektor bankowy w Polsce Rosjanie chcą być mocno obecni w Polsce na rynku paliwowym, teraz widać, że są mocno zainteresowani obecnością na rynku bankowym i jak można wnioskować po metodach, jakich do tego używają, mogą być wyjątkowo skuteczni.
1. Niedawno pisałem, że bankowe zagraniczne spółki-matki będą pozbywały się swoich aktywów w Polsce, ze względu na konieczność spełnienia wymogów kapitałowych w swych macierzystych krajach. Dzieje się tak ze względu na już ogłoszoną częściową niewypłacalność Grecji, a także coraz bardziej prawdopodobną niewypłacalność Włoch. Narodowe nadzory bankowe w krajach Europy Zachodniej, a także unijny nadzór bankowy, co i rusz nakazują bankom podniesienie wskaźników kapitałowych, na co potrzebne są dziesiątki miliardów euro, a te nie mając innego wyjścia, będą pozbywały się swoich aktywów za granicą.
2.Należy w tym miejscu przypomnieć, że lata 90-te to masowa wyprzedaż polskich banków, wtedy uzasadniana nie tylko koniecznością zapewnienia dodatkowych dochodów budżetowych, ale przede wszystkim sprowadzaniem do naszego systemu bankowego znaczącego wsparcia kapitałowego. Za nieduże jak na zachodnie warunki pieniądze, inwestorzy z Europy wykupili największe banki w Polsce, tak, że w rękach państwa pozostał tylko bank PKO BP S.A. Bank Ochrony Środowiska i Bank Pocztowy i Bank Gospodarstwa Krajowego (ten ostatni nie prowadzi jednak działalności detalicznej), które stanowią niewiele ponad 20% sektora bankowego. Zresztą rząd Tuska prowadzi intensywne działania, żeby i tego skrawka państwowej własności w sektorze bankowym także się pozbyć, przygotowując między innymi sprzedaż ponad 15% akcji banku PKO BP S.A. Prowadzenie bankowych spółek-córek w Polsce okazało się dla ich zagranicznych właścicieli niezwykle zyskowne, więc przez ostatnie kilka lat zadowalali się oni transferem z naszego kraju wysokich dywidend. Dość powiedzieć, że w nie najlepszym obecnym roku, zysk netto sektora bankowego wyniesie wg. szacunków, co najmniej14-15 mld zł i będzie aż o 40% wyższy niż w roku 2010. Jak z tego widać bankowy biznes w Polsce jest bardzo opłacalny.
3. Mimo tej wysokiej opłacalności, konieczność pozyskania dodatkowych kapitałów do połowy 2012 roku powoduje, że nawet te najbardziej dochodowe biznesy bankowe idą pod młotek. W Polsce zaczęło się od pozbycia się przez Irlandczyków banku BZ WBK i mimo tego, że starał się o ten zakup także nasz bank PKO BP, ostatecznym nabywcą okazał się hiszpański Santander. Od dłuższego czasu nabywcy na Kredyt Bank i firmę ubezpieczeniową Warta poszukuje belgijski KBC, na skutek poważnych problemów kapitałowych i płynnościowych w swoim kraju. Tu także nabywcą ma być hiszpański Santander, choć po obniżeniu jego ratingu o dwa poziomu przez agencje S&P i Fitch, nie jest to już wcale takie pewne. Swój bank Millenium chcą sprzedać Portugalczycy i tu także nabyciem zainteresowany jest bank PKO BP, ale o jego kupno intensywnie starają francuski BNP Paribas i włoska Intesa, mimo tego, że te banki u siebie mają spore kłopoty. Coraz częściej mówi się także, że niemiecki Commerzbank sprzeda swoją spółkę w Polsce, czyli BRE Bank i związane z nim Multibank i mbank.
4. Jak pisze dziennik Rzeczpospolita do zakupów na rynku bankowym w Polsce przygotowują się Rosjanie, a dokładnie największy bank rosyjski Sbierbank. Ich głównym doradcą i jak twierdzą znawcy tej problematyki „akwizytorem” w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, jest jeszcze do niedawna Prezes włoskiego Unicredit Alessandro Profumo, odwołany w atmosferze skandalu korupcyjnego z tej funkcji. A ponieważ światek bankowy w Polsce zna, bo kupował i rozdawał karty w PKO S.A i jest jak można przypuszczać przyjacielem szefa Rady Gospodarczej przy Premierze Tusku, Jana Krzysztofa Bieleckiego, to może być na rynku bankowym w naszym kraju bardzo pomocny dla Rosjan. Rosjanie chcą być mocno obecni w Polsce na rynku paliwowym (chęć zakupu koncernu Lotos), teraz widać, że są mocno zainteresowani obecnością na rynku bankowym i jak można wnioskować po metodach, jakich do tego używają, mogą być wyjątkowo skuteczni. Zbigniew Kuźmiuk
Konieczność obserwacji operacji NBP i MF na dewizach Jak to się stało, że w ciągu ostatnich pięciu lat nasze ryzyko wrosło powyżej brazylijskiego a koszt długu Brazylii zmalał ponad dwukrotnie w porównaniu z Polską? Oj łezka się w oku kręci, kiedy człowiek sobie przypomni, że był w historii emisji polskiego długu taki okres, kiedy to spready nad niemieckimi bundami były w granicach między nimi a koszykiem krajów AAA i na poziomie dwa-trzy razy niższym niż obecnie między obligacjami Niemiec i Francji. Tak, gdy w styczniu 2006 r. wypuszczaliśmy 3 mld euroobligację to w Polsce w Sejmie była histeria, EBC już rozpoczął swoje systematyczne podnoszenie stóp do poziomu 4,0%, a sprzedawaliśmy dziesięcioletnią obligację z kuponem 3,62%. Ba wykłócaliśmy się o pół punkta bazowego i płaciliśmy bankom emitentom 4 pkt. bazowe za obsługę. Nic dziwnego, że w efekcie w chwili otrzymania środków byliśmy kilkadziesiąt milionów „do przodu”. A nawet obecnie jest to polska obligacja referencyjna umieszczona w Financial Times’ie i która, mimo, że jej zapadalność zmalała o połowę, a stopy EBC do 1,25% sprzedawana jest po cenie bliskiej pare value (100,99, dzisiaj 101,06). Bardziej przykre, że ukazana obok obligacja brazylijska o zapadalności 02/15 ma rentowność o 57 pkt. bazowych niższą, mimo że jej kupon w momencie emisji był ponad dwukrotnie wyższy od polskiej obligacji (7,38%), a i obecnie rating Polski (A-/A2/A-) jest wyższy od ratingu Brazylii (BBB-/Baa2/BBB). Obecnie jesteśmy obserwatorami sagi włoskiej, jako kontynuacji greckiej i powinniśmy działać tak, aby nieszczęście, które dotyka kraje peryferyjne nie stało się naszym współudziałem. Tym bardziej, że jak cytuje w artykule „Poland pledges commitment to euro” prezesa NBP Financial Times Polacy są eurooptymistami. Twierdzenia typu: „Nikt nie powinien myśleć, że euro upadnie, zniknie. Nie ważne jak długa jest ta droga, ja myślę, że obstawianie przeciwko euro się skończyło” świadczy o tym, że opinia publiczna powinna bacznie obserwować czy tak kontrowersyjne stwierdzenia nie materializują się w operacjach NBP. Gdyż błędne, europtymistyczne operacje NBP mogą być podstawą strat nas wszystkich. W Polsce po wyborach nastało nieznaczne wzmocnienie złotego. Niestety, ale częściowo jest ono spowodowane nieracjonalnego działania Ministerstwa Finansów, które w sytuacji bardzo znaczącej emigracji zarobkowej młodych Polaków nadal wypychają miejsca pracy za granicę, narażając na ryzyko destabilizacji walutowej finanse publiczne. Wprawdzie racjonalnym byłoby oczekiwać powiązania zaciąganych zobowiązań z przewidywanym napływem środków europejskich, niemniej nie widać, aby ktokolwiek to robił. Dlatego stałe zadłużanie się w walutach zagranicznych należy traktować, jako pogłębianie ryzyka ekspozycji walutowej państwa, na wzór tej, której negatywne konsekwencje odczuwają wszyscy, którzy spekulując pozaciągali kredyty hipoteczne we frankach. Oczywiście w razie kryzysu walutowego nagle okaże się, że wszyscy, którzy mają zobowiązania finansowe w dewizach mogą otrzeć się o falę bankructw na wzór tych państw, którzy wychodząc z euro będą zmuszeni do regulowania swoich zagranicznych zobowiązań w tej walucie. Wszelkie manipulacje związane ze zwiększeniem podaży waluty w celu chwilowego wzmocnienia złotego pomogą wprawdzie chwilowo w księgowym „window dressing” długu Polski, ale kosztem przyszłej niestabilności finansowej i aktualnemu zwiększeniu importu kosztem zmniejszenia aktywności gospodarczej i dalszemu wypychaniu młodzieży za granicę. W tej perspektywie należy postrzegać dokonaną $2 mld emisję obligacji 27 października o zapadalności w 2022 r. powodując, że rekordowe, bo aż $4 miliardowe emisje były nominowane w USD w tym roku. Gdyż ponadto w sumie $2 mld emisji o zapadalności w 2021 r. było wyemitowanych w kwietniu i czerwcu 2011 r. W tym roku nie tylko wystąpiły dolarowe emisje, gdyż oprócz emisji 28 miliardowej ($360 mln) w jenach, wyemitowano za granicą 350 mln ($389 mln) długu we frankach szwajcarskich w lutym, obok 1 miliarda euroobligacji w styczniu. Stałe zadłużanie zagraniczne sprawia, że w przyszłym roku należało będzie zwrócić aż $4,6 mld zaczynając od 750 mln euro w marcu. Emisja październikowa nastąpiła, mimo że wymagane ryzyko znacząco wzrosło. O ile nawet wysokie spready ponad obligacje amerykańskie przy emisjach kwietniowej i czerwcowej wynosiły 179 pb i 170 pb odpowiednio, to obecna emisja dawała premię na poziomie aż 280 pb, a więc była o ponad 1 pkt. procentowy droższa. I żadne tłumaczenie o tym, że była o 30 pb tańsza niż analogiczna emisja turecka nie usprawiedliwia, w sytuacji, kiedy rating Polski wynosi A-, a Turcji jest na poziomie spekulacyjnym B. Sytuacja jest jeszcze gorsza, kiedy porównamy koszty dziesięciolatki kwietniowej, która wg. Bloomberg’a wynosi 4,83% w porównaniu z rentownością dziesięciolatki chilijskiej wyemitowanej 7-go września o rentowności 3,35% i to mimo ratingu Chile na poziomie A+. Nic dziwnego, że oceniając obecnie opłacalność dla Polski tej emisji Viktor Szabo z Aberdeen Asset Management stwierdził, że „Emisja jest droga z polskiego punktu widzenia”. Jednocześnie Paweł Kozłowski i Katya Andrusz opisując powyższe trendy w artykule Bloomberg’a „Record Dollar Bond Sales Spurred by Best Rally in 14 Months: Poland Credit” przypominają, że o ile złoty w październiku uległ wzmocnieniu o 1,8% to jednak w trzecim kwartale osłabł o 10% względem euro – najwięcej wśród wszystkich 177 walut analizowanych przez Bloomberg i bardziej, bo o 17% względem dolara. Nawet nie znając ustaleń NBP-MF, jak i skali konieczności „wygładzenia” przepływu funduszy strukturalnych, „przedwyborcze” działania interwencyjne NBP wydają się kontrowersyjne. Przy założeniu, że nie chodzi o obronę kursu w celu zaaplikowania triku księgowego i obejście ustawy u o skali zadłużenia budżetu względem PKB i wypłat środków unijnych rolnikom, to o ile interwencja piątkowa miała pewien sens, o tyle jej powtórzenie w poniedziałek pozwoliło jedynie na opłacalne wycofanie się z Polski części inwestorów. Wprawdzie po wycofaniu 4,5 mld inwestycji w lipcu inwestorzy zagraniczni wrócili na polski rynek, niemniej wyniki inwestycyjne ostatniego kwartału mogą nasilić proces ucieczki, połączony z wymuszeniem podwyżek rentowności ponad poziom możliwy do utrzymania. W Polsce odczuwane są procesy spowolnienia gospodarczego wynikające z trudności uchwycenia równowagi przez strefę euro, do której kierowane jest 55% krajowego eksportu. Co w powiązaniu z przyszłorocznymi planami ograniczenia deficytu z 5,6% PKB w tym roku do wymaganego przez UE poziomu 3% i to po ograniczeniu wpłat do OFE musi nasilać schłodzenie procesów gospodarczych. W efekcie jak w raporcie Citibanku napisali polscy analitycy Kalisz i Chrapek ograniczenie wzrostu musi prowadzić do wtórnego spadku dochodów budżetowych i należy tylko mieć nadzieję, że na skalę znacznie mniejszą niż Grecji. Założenia przyszłorocznego wzrostu na poziomie 4% należy zresztą traktować, jako element kampanii przedwyborczej, w sytuacji, kiedy nawet optymistyczne szacunki NBP mówią o 3,2% wzroście, co oznacza spowolnienie na skalę 1 pkt. procentowego. Bardziej pesymistyczne są szacunki MFW do niedawna zakładające poziom 3,8%-owy wzrost PKB, a 20 września obniżone do nadal optymistycznego poziomu 3%. Zresztą NBP łącznie z RPP troszczą się głównie o poziom inflacji, która podniosła się o do poziomu 4,3% w sierpniu usprawiedliwiając tym samym wysoki w skali krajów wysokorozwiniętych poziom stóp procentowych (4,5%), w sytuacji, gdy u innych jest on na poziomie realnie ujemnym, jak i pozbawiające rezerw dewizowych interwencje walutowe. Wszystko to się odbywa przy akompaniamencie stwierdzeń prasowych o pozytywnym wpływie interwencji na ceny benzyny na stacjach benzynowych, podczas gdy każdy posiadacz samochodu może odnieść wrażenie, że ostatnio ta relacja nie ma zastosowania. W okresie przedwyborczym polskie koncerny naftowe jak gdyby trwale się uodporniły na spadki polskiej waluty. Utrzymywanie wysokiego poziomu stóp procentowych następuje, mimo że ostatnio nawet inne kraje w tym Brazylia i Turcja, nie wspominając o ostatniej obniżce EBC, a pod koniec września i Izrael postanowiły zmniejszyć koszty pożyczkowe w celu pobudzenia koniunktury, nie oglądając się na następujące procesy inflacyjne. Polska polityka pieniężna znalazła się w potrzasku, w sytuacji, kiedy nie tylko polscy obywatele „wyedukowani” na absurdalnych stwierdzeniach udawadniających tańszość pożyczki we frankach szwajcarskich, również Ministerstwo Finansów prowadziło szkodliwą politykę zaciągania zobowiązań w obcej walucie w celu wzmocnienia złotówki. Powodując osłabienie eksportu, polepszenie wyników importerów i wypchnięcia młodzieży za granicę w poszukiwaniu pracy. Teraz zaś, kiedy proste rezerwy dewizowe ulegają wyczerpaniu nadal kontynuuje się tę politykę w celu ograniczenia księgowego wymiaru długu w relacji do PKB. Również często podawane są informacje o działaniach mających na celu wzmocnienie złotego i utrzymanie wysokich stóp procentowych, jako antidotum na wyhamowanie inflacji importowanej jest odwracaniem kolejności rzeczy. A sytuacja jest rzeczywiście poważna w sytuacji wysokiego długu publicznego i prywatnego denominowanego w obcych walutach, przy utrzymywaniu permanentnego deficytu handlowego, wyczerpywaniem aktywów, które można sprzedać za granicę, obawą, co do skali funduszy unijnych w przyszłej perspektywie finansowej, jak i wysokim poziomem zadłużenia zagranicznego. W efekcie kolejny rząd może się znaleźć w trudnej sytuacji konieczności ograniczenia skali zadłużania zagranicznego, w sytuacji ograniczenia perspektyw rozwojowych spowodowanych załamaniem demograficznym i groźbą skokowego wzrostu wymiaru długu w przypadku odpływu inwestorów zagranicznych. Wprawdzie rynek długu rządowego w Polsce dla zagranicy to zaledwie $157,4 mld i 33% PKB Polski, a więc zaledwie 11% rynku niemieckiego, niemniej wzrost udziału inwestorów zagranicznych w jego strukturze jest najszybszy. W ciągu dwóch lat do sierpnia br zwiększyli oni swoje zaangażowanie w nim aż o 122%, do poziomu 154,3 mld PLN. W związku z powyższym po likwidacji stabilizacyjnego wpływu OFE ma on wysoką ekspozycje na fluktuacje dotyczące rentowności. O ile dawniej wysokie stopy procentowe w powiązaniu z procesami aprecjacyjnymi doprowadziły do przyrostu inwestycji, o tyle utrata perspektyw wzrostowych, występująca na GPW sprzyjająca odpływowi kapitału, przejawie się presją deprecjacyjną, której efektu nie jest w stanie skompensować wysokość oprocentowania. W efekcie inwestycje w polskie obligacje dla inwestora zagranicznego okazały się trzecimi z najgorszych w ostatnim kwartale, odnotowując straty na poziomie 15,7% w ujęciu dolarowym, co było spowodowane utratą wartości złotego na skalę 16,9%. Straty były, więc ponad dwukrotnie większe niż na przeżywających swoje ciężkie chwile i wymagające nadzwyczajnej interwencji EBC emisjach Hiszpanii. W tej sytuacji występuje oczekiwanie na dalsze pogorszenie sytuacji, które zwiastuje podwojenie ryzyka na polskich CDSach, a które w ciągu roku wzrosło do poziomu aż 314 pb. Powyższy wzrost ryzyka jest kompletnie pomijany w debacie w Polsce, mimo że jest wyraźnie widoczny w różnicy w rentowności między obligacjami polskimi i amerykańskimi. Zgodnie z danymi JPMorgan Chase&Co indexes ta różnica osiągnęły swoje dwuipółletnie maksimum 331 pb 23 września, spadając nieznacznie do 309 pb pod koniec kwartału. To załamanie wiarygodności jest również widoczne na rekordowych różnicach w rentowności między polskimi złotowymi dziesięciolatkami złotowymi, a niemieckimi denominowanymi w euro. Otóż 22 września ta różnica wynosiła aż 443 pb – najwięcej niemal od dziesięciu lat, bo od listopada 2002 r., padając do 403 pb pod koniec kwartału. Również koszt zabezpieczenia przed niewypłacalnością dla okresu pięciu lat zgodnie z danymi dostarczanymi przez CME Group Inc. wzrósł aż o 143 pb w trzecim kwartale do poziomu 296 pb 30 września, wcześniej osiągając swoje kwartalne maksimum na poziomie 314 pb. Wg Bloomberga w trzecim kwartale ryzyko polskie wzrosło o 72 pb w porównaniu z niemieckim i było porównywalne z poziomem najwyższym w okresie ostatnich 29 miesięcy. Dlatego opinia publiczna powinna być uczulona na posunięcia interwencyjne NBP, na równi ze zmianami podziału kompetencji w zarządzie NBP, gdyż tego typu działania mogą się okazać wyjątkowo kosztowne dla naszego kraju. A w związku z obecnymi zawirowaniami na rynku kapitałowym, o ile budowanie „poduszki dewizowej” może być działaniem racjonalnym, o tyle wszelkie działania spekulacyjne powinny być napiętnowane. A opinia publiczna powinna uważnie obserwować działania MF i NBP na rynku kapitałowym i tych informacji dotyczących zarządzania rezerwami się domagać.
Cezary Mech
O istocie politycznych ekstremizmów Władza i sacrum musiały iść, więc ręka w rękę. Władza musiała także dokonywać różnych cesji na rzecz obywateli, żeby zaskarbić sobie ich przychylność, cesji rzeczywistych, nie fikcyjnych. Władca dokonujący pałacowego przewrotu, nawet krwawego, natychmiast po tym sukcesie rozglądał się za kimś, kto mógłby tę jego zbrodnię uświęcić. Potrzebna była legitymacja, kościelna, cerkiewna, ludowa – jakaś. I ceremonia – koronacja, triumf, choćby uczta. Coś, co uspokoiłoby poddanych, dało im przedsmak nowych rządów, wprowadziło w dobry nastrój i dało nadzieję na przyszłość. Tak było w czasach, kiedy władza związana była z sacrum. Okoliczności wymuszały takie zachowanie, każdy dwór był, bowiem pełen koterii i klik gotowych na kolejny przewrót. O wiele trudniej zaś strącić z tronu energicznego pomazańca z bronią w ręku, niż pomazańca niedołężnego, lub energicznego świętokradcę z bronią w ręku. Władza i sacrum musiały iść, więc ręka w rękę. Władza musiała także dokonywać różnych cesji na rzecz obywateli, żeby zaskarbić sobie ich przychylność, cesji rzeczywistych, nie fikcyjnych. Nie było, bowiem w tych odległych czasach mediów, za pomocą, których władca mógłby kłamać. Wszystko się zmieniło za sprawą rewolucji i socjalistów, którzy jak to już tu wielokrotnie dowiedliśmy byli w istocie wynalazkiem policyjnym służącym dyscyplinowaniu, tak zwanego nowoczesnego społeczeństwa. Wynalazkiem, który wskutek rywalizacji politycznej pomiędzy mocarstwami usamodzielnił się i sam rozpoczął wielką grę polityczną. Od czasu tej emancypacji władza, nie tylko socjalistyczna, ale każda przestała się właściwie liczyć z obywatelami ograniczając coraz bardziej ich potrzeby, możliwości, a także chęci. Media brały w tym czynny udział. Początkowo gazety, potem telewizja i wreszcie multimedia. Media ograniczały stopniowo przekaz, który nazwiemy tu sobie rzeczowym, na rzecz bardziej atrakcyjnego i podnoszącego ciśnienie przekazu ekstremalnego. Nazywało się to łamaniem tabu. Doszło do tego, że władza dziś nie musi właściwie robić nic poza promocją ekstremizmów. To wystarczy do tego, by trzymać ludzi za twarz i stworzyć im złudzenie szczęścia, stabilizacji i dobrobytu w ich ciasnych domkach, na biednej pensji. Wróćmy jednak do początków, czyli to tego, od czego cała ta zwana nowoczesnością i demokracją tragedia się zaczęła. Mamy oto Polskę roku 1918, początki niepodległości wyczekanej i wywalczonej. Wywalczonej przez dwa pokolenia obywateli, ale zdobytej przez grupkę ekstremistów, którym przewodził niejaki Piłsudski Józef. Człowiek ten, zdecydowany, ale nieco marzycielski, do dziś uważany jest z niezrozumiałych względów za pragmatyka. Nie jest nim jednak w istocie, bo głowę ma nabitą rozmaitymi koncepcjami socjalistycznymi, które mimo styczności, wielokrotnej styczności z tajniakami, nawet z samym Jewno Azefem, traktował serio i z pełną powagą. Prowadziło to do tego, że faworyzował w swoim otoczeniu ludzi myślących podobnie, czyli podobnych sobie ekstremistów, ignorując całkowicie fakty, ludzi i okoliczności. Tę jego słabość wyczuł dokładnie i wykorzystał inny ekstremista i fantasta, Włodzimierz Lenin. Ten dysponował jednak o wiele większymi niż Piłsudski możliwościami i o wiele większym kredytem. To jednak okazało się później. Kredyt polityczny jest, bowiem nierozerwalnie związany z potencjałem i gotowością do wojny. Obydwie te rzeczy miał Lenin i wykorzystał je on sam i jego następcy. Nie miał ich zaś Piłsudski, bo stwarzając państwo słabsze niż powinien, mniejsze i nienadające się do obrony odebrał sobie powagę, a swemu państwu rację bytu. Nikt tego oczywiście nie powiedział, wprost, ale II Rzeczpospolita nie była traktowana, jako podmiot polityczny przez inne państwa. Pamiętamy o Locarno i wrześniu 1939 roku. Była traktowana, jako ochłap, który rzuci się na pożarcie jakiemuś wygłodniałemu psu. Nie rozumieli tego ekstremiści z otoczenia Piłsudskiego, dawni terroryści i ludzie pozbawieni jakichkolwiek korzeni oraz własności. No, bo kim był taki Rydz, czy Beck, czy nawet Sosnowski. To były polityczne zera, byli zamachowcy poprzebierani za wojskowych i dyplomatów. Ich państwo zaś było nikomu niepotrzebnym, pozbawionym międzynarodowego kredytu pretekstem do wojny. Oni sami zaś reprezentowali jedynie interesy swojej kliki. Dla nas dziś istotne jest jednak, co innego. To mianowicie, że niepodległość została odzyskana nie w imię tradycji, ciągłości historycznej i całości państwa, ale w imię idiotycznej doktryny, która nie egzystowała nigdzie poza mózgiem Włodzimierza Ilicza Lenina. Wtedy po raz pierwszy w Polsce władza podjęła ważką decyzję polityczną, decyzję o być albo nie być, poza dążeniami milionów obywateli, w oparciu o krótkoterminowe kalkulacje. Potem poleciało już z górki. II Rzeczpospolita była polityczną fikcją, wyżywającą się w publicznych linczach nieprawomyślnych oficerów i profesorów, kalwińskich rozwodach, dancingach i wirujących talerzykach, a także w alkoholizmie. Im mniej politycznej przestrzeni miało to państwo, tym więcej pili jego dostojnicy nie rozumiejąc nic absolutnie z tego, co się dzieje dookoła. Koniec wszyscy znamy. O komunizmie nie ma, co pisać, bo były to po prostu rządy mafii, czyli także ekstremistów. Tak zwana III RP niczym się nie różniła od swoich poprzedniczek. Ludzie żyjący daleko poza normami społecznymi stali się elitą państwa i nadawali mu ton. Jak dawniej wbrew obywatelom, wbrew ich interesom i wbrew interesom państwa. Zgodnie za to z interesami kliki, którą tworzyli oraz innych klik, które widząc, co się święci podjęły swoją grę w ekstremizm. Tak wygląda nasza najnowsza historia, która nie będzie niestety inna, bo władza już dawno nie idzie w parze z świętością i nie potrzebuje żadnej legitymacji poza kłamstwem, zwielokrotnionym przez media. Taka jest zresztą rzeczywista funkcja mediów. Oszukiwanie obywateli i pokazywanie im nieistniejącego świata, który staje się ważniejszy niż świat rzeczywisty. Mamy w kraju partię zwaną Prawo i Sprawiedliwość, partia ta przez dwa lata swoich rządów zrobiła kilka dobrych i ważnych dla obywateli rzeczy. Obniżyła podatki, zniosła podatek spadkowy dla rodzin zmarłych, zniosła ograniczenia dotyczące żeglugi po Bałtyku. Ktoś powie, że to niewiele. A co zrobili inni? Poza oczywiście promocją ekstremizmów i własnych nieszczególnie sympatycznych postaci? Od roku 2005 partia te nie może niestety wygrać wyborów. Dlaczego? Dlatego, że ekstremistyczna konkurencja, wszyscy ci reprezentanci obozu pogardy wobec obywatela, jego praw i marzeń produkują przekaz, w którym to PiS właśnie jawi się, jako partia ekstremistyczna i oderwana od życia. Jest dokładnie na odwrót. Co na to PiS? Czy przypomina o swoich zasługach? Czy mówi o tych podatkach, konsekwencjach ich obniżenia, czy mówi o tym, że wreszcie można stać się posiadaczem domu po zmarłym ojcu i nie płacić za to haraczu? Nie PiS gładko poddaje się ekstremistycznej narracji. PiS uderza w ton, który nie dość, że jest fałszywy to jeszcze dla większości obywateli, którzy są naturalnymi sojusznikami tej partii, bardzo łatwy do rozszyfrowania i nieciekawy. PiS produkuje przekaz medialny dokładnie taki, jakiego oczekują jego przeciwnicy, PiS buduje narrację dla czytelników prozy Henryka Pająka i Waldemara Łysiaka. Dlaczego tak czyni. Ponieważ istnieje cała tradycja zarządzania społeczeństwem poprzez aktywizację ekstremizmów i ktoś w PiS uważa, że tak właśnie należy czynić. To jest gorzej niż głupota. PiS nie ma własnych mediów, a nawet gdyby je miał nic by mu to nie pomogło. Ekstremistyczny przekaz służy jedynie tym, którzy w nim uczestniczą i dzielą medialne budżety, nie interesuje tych, którzy mogliby PiS dać swój głos, nie zaciekawi tych 50 procent obywateli, którzy do wyborów nie chodzą. To jest złudzenie. Nie zgadzam się z Aleksandrem Ściosem, że partia musi mieć własne media. Prawica od dawna próbuje zbudować własne media, kończy się to za każdym razem aferą finansową. Ludzie, bowiem którzy się za to zabierają nie mają dobrych intencji, są ekstremistami, którzy chcą się szybko wzbogacić i konkurować z tymi z drugiej strony, zwanymi różnie – komuną, mainstreamem czy jakoś tak. To jest jedyne pragnienie ludzi zabierających się za tworzenie „naszych” mediów – być prawicowa Gazetą Wyborczą. Innego nie ma. PiS, żeby wygrać musi zająć się konstruowaniem przekazu dla ludzi, którzy gospodarczym i politycznym posunięciom rządu Jarosława Kaczyńskiego coś zawdzięczają. To są rzeczy ważne, ale niestety nie medialne. Medialny jest marsz niepodległości, opowieść profesora Żaryna o ONR i zwalczanie Kiszczaka, który spokojnie dożywa swoich dni na emeryturze nie niepokojony w rzeczywistości przez nikogo. Tym się nie wygra wyborów. Trzeba z tego zrezygnować. Dopiero ta rezygnacja i zmiana przekazu postawi włosy na głowie przeciwnikom. Bo oni nie mają nic do powiedzenia ludziom, mogą tylko straszyć PiS-em. Jutro napiszę coś niecoś, (pojutrze, bo jutro wyjeżdżam) o tym, kto może być zapleczem i sojusznikiem PiS w Polsce. Coryllus
Koniec czwartej władzy ...Władza bezbłędnie wykorzystała zawsze skuteczną procedurę wrogiego przejęcia cudzymi rękami i z minimalną pomocą użytecznego biznesmena założyła „Rzeczpospolitej” zmyślną pętlę na nogi i szyję: poruszy głową, drętwieją jej nogi; prostuje nogi, dławi się i traci dopływ krwi do głowy. Czwartą władzą nazwali samych siebie dziennikarze. Doszli do wniosku, że mają tak silne wpływy w świecie i poszczególnych krajach, że w rzeczywistości to oni decydują o wszelkich wydarzeniach, od poczęcia do śmierci obywatela, od jednych wyborów do drugich w państwie. Klasa polityczna, uważają, a nawet całe społeczeństwa są poddane ich dyktatowi, to znaczy władzy, która wystaje ponad ustawodawstwo, wykonawstwo i sądownictwo. Tak może rzeczywiście się wydawać, bo istotnie bywają okresy, kiedy poszczególni dziennikarze, używający mediów, w których pracują, jako narzędzi oddziaływania, funkcjonują niczym szare eminencje, kształtujące umysły wyborców i urzędników zza węgła, przez podpowiadanie rozwiązań, interpretowanie pojęć i antycypowanie faktów za pomocą z pozoru niewinnych, ale preparowanych informacji, zmanipulowanych twierdzeń i natłoku newsów od czasu do czasu maskujących te istotne teksty, które mają dotrzeć do zdezorientowanego i ogłupionego odbiorcy powszechnego. Przypomnijmy słynny tekst Adama Michnika "Wasz prezydent, nasz premier", wyprzedzający powołanie pierwszego rządu po wyborach 4 czerwca 1989 r. (Gazeta Wyborcza nr 40, 03.07.1989, str. 1). Michnikowi się wydaje, że to trwa nadal. Ale się myli.
Oto, co pisał w 1986 r. Józef Maria Bocheński:
Cytat: DZIENNIKARZ. Dziennikarstwo jest zawodem ludzi wyspecjalizowanych w tak zwanych środkach masowego przekazu, a więc w dziennikach, periodykach, telewizji, radiu itp. jak sama nazwa wskazuje, zadaniem środków masowego przekazu jest przekazywanie masom informacji. Stąd dziennikarz jest sprawozdawcą i niczym innym. Jest specjalistą w zbieraniu, przedstawianiu i podawaniu innym informacji. Jak długo pozostaje w tej dziedzinie, jego praca jest pożyteczna i nie można mu niczego zarzucić. Ale w ciągu ostatniego wieku dziennikarze przywłaszczyli sobie inną funkcję, a mianowicie występują w roli nauczycieli, kaznodziejów moralności. Nie tylko informują czytelników i słuchaczy o tym, co się stało, ale wydaje się im, że mają prawo pouczać ich, co powinni myśleć i czynić. A że ich poglądy są rozpowszechniane masowo, dziennikarze zajmują uprzywilejowane stanowisko, mają niekiedy istny monopol na pouczanie ludzi, co jest dobre, a co niedobre. Wiara, że tak ma być, że dziennikarz ma prawo tak się zachowywać, że należy mu wierzyć, gdy nas poucza, jest jednym z typowych zabobonów współczesnych. Bo jeśli chodzi o pouczanie nas, dziennikarz nie ma żadnego autorytetu. Nie jest, jako taki, ani specjalistą w żadnej nauce, ani autorytetem moralnym, ani przywódcą politycznym. Jest po prostu dobrym obserwatorem i umie pisać, względnie mówić. Co gorzej, sam zawód dziennikarza jest dla niego samego o tyle niebezpieczny, że musi pisać o najróżniejszych rzeczach, o których zwykle niewiele wie, a w każdym razie nie posiada głębszej wiedzy. Dziennikarz jest więc niemal z konieczności dyletantem. Uważać go za autorytet, pozwalać mu pouczać innych ludzi, jak to się obecnie stale czyni, jest zabobonem. Kiedy szukamy przyczyny szerzenia się tego zabobonu, wypada przyznać ze wstydem, że nie ma chyba innej, niż dziecinne wierzenie, że wszystko co drukowane jest prawdziwe - a zwłaszcza jeśli jest drukowane pięknymi słowami.
(Józef Maria Bocheński, Sto zabobonów. Krótki filozoficzny słownik zabobonów, reprint: wyd. Antyk 2008, www.antyk.org.pl)
Zaczyna się coś sypać. Od 2005 roku, kiedy Donald Tusk kategorycznie odmówił utworzenia koalicji Platformy, (co za ironiczny przymiotnik!) Obywatelskiej z Prawem i Sprawiedliwością, dziennikarstwo polskie stopniowo, ale szybko konsolidowało się w bezwzględnej walce z PiS i w bezkrytycznym popieraniu PO. Tylko nieliczne media nie poddały się dyktatowi dziennikarskiego ogółu i nadal starały się kontrolować rząd, sądownictwo, prezydenturę. Większość całkowicie tej kontroli zaniechała, nie przeczuwając, że wpada w zastawioną przez samą siebie pułapkę, że wchodzi w ślepy zaułek, z którego nie ma odwrotu, bo brama z tyłu się zamyka. Dziennikarze takich mediów kontrolują teraz tylko siebie - nawzajem, tropią każdego, kto się wyłamuje, i niepokornych wyrzucają poza nawias. Ten mechanizm działa już automatycznie, stał się bezwzględnie nieludzki, a z tego rodzaju automatami tak już jest, że mają cybernetykę własną, mielą na ślepo. Jest w tym systemie koło zamachowe, którego już nie sposób zatrzymać. Władzy zostało do dokończenia tej roboty niewiele. Nie musiała się wysilać, dziennikarze zrobili to za nią samodzielnie. Trzeba było jeszcze tylko troszkę ten system "domknąć", aby już żadna wroga mysz mściwemu kotu się nie wymykała. Ostatecznym aktem stało się zawładnięcie Rzeczpospolitą, bastionem pewnej niewielkiej, ale jednak niezależności. Samowola bezczelnego dziennika minęła jak sen złoty. Władza bezbłędnie wykorzystała zawsze skuteczną procedurę wrogiego przejęcia cudzymi rękami i z minimalną pomocą użytecznego biznesmena założyła Rzeczpospolitej zmyślną pętlę na nogi i szyję: poruszy głową, drętwieją jej nogi; prostuje nogi, dławi się i traci dopływ krwi do głowy. Na razie dziennikarze Rzepy starają się zbyt ostentacyjnie nie wierzgać przeciw ościeniowi. Wolno im tylko trochę mniej, niż do tej pory, ale codziennie tej wolności ubywa. I tak powstał nowy typ równoważni, jeszcze w fizyce ani sporcie nieznany. Codziennie dokonuje się tam jakaś niezauważalna zmiana, ale takie zmiany się sumują i coś się wreszcie przechyli. Pułapkę zastawioną na samą siebie najbardziej jednak odczuwa Gazeta Wyborcza. Nie potrafi wydobyć się z matni, komentuje świat coraz sprzeczniej i zamiast filozoficznie z sensem, coraz bardziej szczegółowo i ku dołowi. Jej dawne wielkie pryncypia okazały się własnością Platformy. Gazeta przestała mieć wpływ na cokolwiek. Może, co najwyżej czepiać się pojedynczych ludzi, gmerać w zdarzonkach i fakcikach. Serwis gazeta.pl przybiera formy ginekologiczne. Wpływy ma tylko Tusk i Gazecie nie zostało nic innego, jak ochoczo go w tym wspierać. Jest już tylko narzędziem. Zapomniała, czym naprawdę jest dziennikarstwo, a marzenie o czwartej władzy prysło. W podobnej sytuacji znaleźli się wszyscy Pacewicze, Żakowscy, Stasińscy, Kuczyńscy, Sadurscy, Wołki, Olejniki, którzy mielą bezargumentowe obelgi, a przeprowadzając wywiady, nie dopuszczają rozmówców do głosu. Za nimi podąża czambuł ociemniałych sprawozdawców z Marszu Niepodległości i im podobnych. Idą jak za fletem czarodziejskim, aż jakiś wielki szczur ich pożre. Michnikowi nie pozostaje nic innego, jak dostrzec tożsamość swego dawnego planu i obecnego planu Tuska, i wspólnie doprowadzić do ujednolicenia polskiego społeczeństwa za pomocą klasycznego równania w dół, osłabiania edukacji, likwidowania historii, tępienia wszelkich wartości, uniemożliwiania reakcji na zło, przestawiania ludzkiego myślenia i odczuwania na tępą radość z sobotniego grilla. W tej sytuacji jedyne, co Gazecie, Polityce, Wprost, telewizjom, rozgłośniom radiowym pozostało, to jeszcze bardziej podporządkować się Donaldowi. Innego wyjścia nie ma, kończy się czwarta władza, niechybnie. Muldi
Heil Auschwitz! przed "Krytyką Polityczną"
Władze Warszawy fundują lokal lewackiej ekstremie politycznej. Na jednym z filmów przedstawiających bojówkę grasującą na ulicach Nowego Światu 11 listopada widać Niemca, który w pewnym momencie wykonuje faszystowski salut i krzyczy: "Heil Auschwitz!"
Maciej Walaszczyk http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111115&typ=po&id=po19.txt
Hanna Gronkiewicz-Waltz zafundowała Warszawie, w samym centrum miasta, polityczną kawiarnię ideologom nowej lewicy. Chodzi o klub "Nowy Wspaniały Świat" prowadzony przez osoby związane ze środowiskiem "Krytyki Politycznej". Na efekty tej decyzji nie trzeba było długo czekać. W tym roku lokal kawiarni stał się bazą wypadową dla niemieckich bandytów, którzy na zaproszenie Porozumienia 11 Listopada przyjechali do Warszawy na polskie Święto Niepodległości, by bić Polaków. Oficjalnie to grupka lewaków z tzw. antify. Ale na jednym z filmów przedstawiających niemiecką bojówkę grasującą na ulicach Nowego Światu widać Niemca, który w pewnym momencie wykonuje faszystowski salut i krzyczy: "Heil Auschwitz!". Bandyci z antyfaszystowskiego komanda z zamaskowanymi twarzami i pałkami w rękach po natknięciu się na grupę policjantów postanawiają jednak uciec do lokalu lewackiej "Krytyki Politycznej". Trafiają tam nieprzypadkowo, bo przy wejściu stoi Michał Sutowski, komentator i autor tekstów ukazujących się w "Krytyce". - To oczywiście niebywały skandal. Już samo zaproszenie niemieckich bojówkarzy po to, by zakłócić Marsz Niepodległości, jest potężnym skandalem. To, że anarchiści czy "antyfaszyści" krzyczą na ulicach Warszawy: "Heil Auschwitz!" jest czymś, co ciężko w jakikolwiek sposób ogarnąć rozumem. Ciekawostką jest fakt, że jedną z osób zapraszających na blokady był człowiek z brytyjskiego zespołu, który w latach 80. nagrał piosenkę żądającą uwolnienia Rudolfa Hessa, a dziś jest piewcą Lenina - komentuje Robert Winnicki, organizator Marszu Niepodległości. Sam lokal okazał się więc dla niemieckiego komanda azylem i bazą wypadową, z której wcześniej dokonało ono ataku na paradę grup rekonstrukcyjnych, które w ramach państwowych i oficjalnych obchodów święta 11 Listopada maszerowały Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem. - Jesteśmy oburzeni, że w Polsce 11 listopada ktoś wpadł na pomysł, aby z Niemiec zaprosić na Nowy Świat bojówki, które z pałami biegały po ulicy i zaatakowały grupę Legii Nadwiślańskiej - oświadczył poseł Arkadiusz Czartoryski. We wczorajszej konferencji prasowej w Sejmie udział wzięło dwóch uczestników piątkowej parady. - Grupy rekonstrukcyjne nigdy nie będą przybudówkami partii politycznych - mówił Paweł Rozdżestwieński z Fundacji Polonia Militaris. - Nie chcemy konfrontacji z jakąkolwiek organizacją polityczną w Polsce, chcieliśmy tylko i prosimy o to w przyszłości, aby nie zakłócano państwowych uroczystości - dodał. Członkowie historycznych grup rekonstrukcyjnych są oburzeni decyzją o zmianie trasy parady, na którą czekały tysiące warszawiaków. - Wyobraźcie sobie państwo, że 14 lipca we Francji ktoś zatrzymuje paradę kirasjerów albo na placu Czerwonym paradę rosyjskich żołnierzy? To nas najbardziej boli, że nasze przygotowania, wielotygodniowe ustalenia, treningi zostały sprowadzone do tego, że poszliśmy bokiem, że zablokowano oficjalne obchody święta 11 Listopada - święta wszystkich obywateli Rzeczypospolitej - podkreślał Czartoryski. Prawo i Sprawiedliwość chce, by burmistrz Śródmieścia Wojciech Bartelski wymówił umowę najemcy lokalu Nowy Wspaniały Świat, który jest ściśle związany z "Krytyką Polityczną". Stołeczne PiS przedstawi radzie dzielnicy projekt mający wywrzeć presję na władzy. W stanowisku, które radni zaproponują w formie uchwały, jest wezwanie burmistrza do pilnego "zweryfikowania warunków umowy najmu lokalu Nowy Wspaniały Świat, w którym po zamieszkach z policją na Nowym Świecie schronili się bojówkarze lewaccy". - "Krytyka Polityczna" nie realizuje zadań, które władze miasta przed nią przedłożyły, gwarantując jej najem lokalu na preferencyjnych warunkach. Wydarzenia z 11 listopada i udzielenie schronienia niemieckim anarchistom bijącym ludzi na ulicach pokazały, że umowa została złamana - podkreśla Maciej Wąsik z warszawskich struktur Prawa i Sprawiedliwości. Jednak to nie wszystko. Internauci szybko odnaleźli w materiałach zgromadzonych w sieci film z udziałem lewicowych działaczy, na którym występuje ta sama osoba, która w piątek brała udział w zamieszkach na placu Konstytucji - jako jeden z uczestników marszu ubrana w charakterystyczną śnieżnobiałą kominiarkę. - Na pl. Konstytucji prawdopodobnie mieliśmy również do czynienia z lewackimi prowokacjami, a w zamieszkach brała udział osoba znana z lewicowych manifestacji. Cała ta sekwencja zdarzeń jest nie tyle sensacyjna, ile groźna i świadczy o tym, że skrajna lewica zagraża bezpieczeństwu państwa i bezpieczeństwu publicznemu - dodaje Robert Winnicki. Organizatorzy marszu planują opublikowanie białej księgi zawierającej dokumentację z wypadków, do jakich doszło w stolicy 11 listopada. Szczególnie tych, które nie zostały pokazane w mediach. Zagrożenie mogło być jeszcze większe. Wczoraj policja poinformowała, że w piątek funkcjonariusze znaleźli w lokalu przy Nowym Świecie m.in. pałki, kastety, gaz łzawiący. Informacja została upubliczniona dopiero wczoraj. Co ciekawe, dwa dni wcześniej zapewniano, że podczas rewizji autokarów, które bezkarnie dojechały do centrum Warszawy, nie znaleziono żadnych niebezpiecznych narzędzi. Czy w takim razie przyniesiono je wcześniej do kawiarni Nowy Wspaniały Świat? - Z "Naszym Dziennikiem" nie rozmawiam - ucina rozmowę Michał Sutowski, który odesłał nas do swoich wyjaśnień dla portalu tvn24.pl. Próbuje przekonywać, że nie wiedział, skąd kastety i pałki zostały tam przyniesione. - To tym bardziej interesująca sprawa. W tym kontekście ciekawie brzmią informacje o kwocie około 500 tys. zł wsparcia finansowego, jakie miasto stołeczne Warszawa wyasygnowało dla tego środowiska - dodaje radny Wąsik. Maciej Walaszczyk
Marsz, który się dopiero zaczyna Nieustannie trwa proces samoczynnego reprodukowania się antypolskiej i anty-tradycjonalistycznej czerwonej oligarchii, która znakiem swojej tożsamości uczyniła "antyfaszyzm" Wyjdźmy od elementarnego faktu, który pomimo swojej oczywistości jest ignorowany w medialnym zgiełku po Marszu Niepodległości. Legalnie działające organizacje: Młodzież Wszechpolska i Obóz Narodowo-Radykalny, zgłosiły odnośnym władzom zamiar zorganizowania manifestacji pod wspomnianą wyżej nazwą i po dopełnieniu przepisanych prawem formalności zgodę na to uzyskały. Od tego momentu, i w myśl uroczyście zadeklarowanych zasad "państwa prawa", manifestacja ta powinna podlegać troskliwej ochronie organów władzy państwowej, a w szczególności wyznaczonych do tego sił porządkowych. Tymczasem inne organizacje i środowiska, które nawet specjalnie w tym celu utworzyły koalicję pod nazwą Porozumienie 11 Listopada, ogłosiły (nie po raz pierwszy zresztą) zamiar czynnego przeszkodzenia uczestnikom owego marszu w realizacji ich przedsięwzięcia. Nie czyniły z tego żadnej tajemnicy: przeciwnie - zapowiadając bezprawną "blokadę" marszu, posunęły się nawet do ściągnięcia posiłków zagranicznych w postaci anarcho-komunistycznych band z Niemiec, których terrorystyczna działalność jest powszechnie znana. Czym organizatorzy usprawiedliwiali to działanie? To oczywiście jest również wiadome: upoważniało ich do tego, ich zdaniem, "moralne oburzenie" faktem, iż manifestować będą znienawidzeni przez nich osobnicy, których określają mianem "faszystów", a nawet (zresztą wymiennie, jak to mają w zwyczaju) "nazistów". Cóż to jednak oznacza? Otóż, ni mniej, ni więcej, tylko totalny przejaw anarchii społecznej.
Wróg prywatny i wróg publiczny Wyznawcy pewnej ideologii, czyli wykoncypowanego obrazu świata, opartego nie na zreflektowanym rozpoznaniu pryncypiów rzeczywistości, tylko na mniemaniach, emocjach i wrażeniach (doksai - powiedzieliby filozofowie), a jednocześnie podejmujący działanie na mocy "upoważnienia" płynącego "z dołu", czyli z "racji" subiektywnej, co jest sprzeczne z wszelką zasadą urzeczywistniania porządku, wypływającą zawsze i tylko "z góry", uważają i chcą to swoje przekonanie narzucić par force, że społeczeństwo i państwo są zobowiązane do przyjęcia i realizacji ich wizji świata. Innymi słowy, wyznawcy (w tym wypadku) ultralewicowych ideologii, których wspólnym (negatywnym) mianownikiem jest "antyfaszyzm", dążą do tego, aby ich ideologiczny wróg "prywatny" (inimicus), nazywany przez nich "faszystą", został oficjalnie wskazany i zdefiniowany, jako wróg "publiczny" (hostis), ze wszystkimi tego konsekwencjami, począwszy od wykluczenia z przestrzeni publicznej. Państwo nie ma być, więc najwyższą formą możliwej jedności wspólnoty politycznej, której filarami i wspornikami są patriotyzm, tradycja wspólnej drogi dziejowej, wola bycia razem oraz ta nadrzędna zasada dobrego społeczeństwa, jaką jest dobro wspólne, lecz aparatem przemocy (od fizycznej po werbalną), używanym w służbie ideologii panującej, tj. "antyfaszyzmu".
Narodziny "antyfaszyzmu" Dokładnie taki właśnie system mieliśmy niedawno przez kilka dziesięcioleci, teraz zaś, jak widać, zmierzamy ku niemu z powrotem milowymi krokami. Dowodzi to jasno, że nieustannie trwa proces samoczynnego reprodukowania się antypolskiej - a w wymiarze powszechnym anty tradycjonalistycznej - czerwonej oligarchii, która znakiem swojej tożsamości uczyniła właśnie "antyfaszyzm". Proces ten rozpoczął się w latach 30 ubiegłego wieku, kiedy ruch komunistyczny przeszedł od "sekciarstwa" poprzedniej dekady - czemu towarzyszyły również próby kokietowania narodowych socjalistów, jako "obiektywnych sojuszników" w walce z burżuazją - do strategii tworzenia Frontów Ludowych. Tej ofercie pod adresem niedawnych śmiertelnych wrogów, czyli socjaldemokratów, a także rozmaitych "pożytecznych idiotów" z kręgów demoliberalnych i nawet "postępowo-katolickich", towarzyszyło równie szerokie spectrum "faszystów", którym objęto wszystkich antykomunistów, będących także przeciwnikami demoliberalizmu, a więc tradycyjnych katolików, konserwatystów i monarchistów, autorytarystów i nacjonalistów łącznie z nurtami narodowo-radykalnymi. Szczególny wkład do tej strategii wniósł genialny doprawdy propagandysta Kominternu Willi Münzenberg, zaś poligonem doświadczalnym jego skuteczności stała się wojna domowa w Hiszpanii. W naszej obecnej sytuacji "awatarem" Münzenberga stał się red. Seweryn Blumsztajn z "Gazety Wyborczej", jako główny organizator i propagandysta zagrzewający do walki z faszyzmem zamaskowanych bandytów z "antify" i im podobnych. Pomni błagania poety (Kornela Ujejskiego): "O rękę karaj, nie ślepy miecz!", winniśmy mieć to na uwadze, słysząc dochodzące od dawna z ulicy Czerskiej żądanie: "Przynieście mi głowy faszystów".
Biało-Czerwona, nie "kolorowa" Warto też na moment rzucić okiem na lewacki slogan "kolorowej Niepodległości". Cóż to może znaczyć? Czyżby Marsz Niepodległości czy w ogóle świętowanie Niepodległej w normalny sposób oznaczało coś brudnoszarego lub bezbarwnego? Jeśli nawet pominąć różnokolorowe emblematy poszczególnych ugrupowań i organizacji, to przecież znak łączący wszystkich - Biało-Czerwona flaga Polski - jest esencją barwności w jej głęboko symbolicznym znaczeniu, przesyconym też na wskroś tragizmem i wzniosłością, dniami chwały i cierpienia całej naszej historii. Ta paplanina o "kolorowości" odbiera tak naprawdę wszelką substancjalność pojęciu i symbolice barw, sprowadza ją do jakiegoś infantylnego gaworzenia o "książeczce do kolorowania" dla mieszkańców Ulicy Sezamkowej, nie rozwodząc się już nawet nad tą oczywistością, że to tylko nieudolny pseudonim dla podkładania pod to treści z repertuaru "tolerancjonizmu", głównie "tęczowego", mające się nijak do polskości i patriotyzmu.
Ani Lepanto, ani Cheronea Na koniec uwaga dotycząca sporów, jakie natychmiast po marszu wybuchły w środowisku narodowców czy szerzej - prawicowym. Uważam za nieuzasadnione zarówno głosy triumfalistyczne, jak i lamentacje, zwłaszcza nad "klęską medialną". Mówienie o "wielkim sukcesie" w czasie, kiedy nie dość, że jak "lawa plugawa" rozlewa się wszędzie relatywistyczne, demoliberalne bajoro, to jeszcze wypełniają je coraz szerzej czerwono-różowe siły ciemności, dowodzi braku poczucia rzeczywistości. Z drugiej strony, "klęska medialna" była od początku oczywistością. Bardzo wymowny jest fakt, że marszowi w jego głównej, wielotysięcznej kolumnie, idącej spokojnie i wytrwale do celu, nie towarzyszyła żadna kamera - prócz tej operacyjnej, policji. Mediów lewicowo-liberalnego i reżimowego mainstreamu w ogóle marsz nie interesował, a tylko jego obrzeża, gdzie mogli grasować niezdyscyplinowani "partyzanci" czy po prostu chuligani oraz prowokatorzy. Tego rodzaju "klęska" była nie do uniknięcia, więc trzeba ją było też z góry wpisać w koszty. Gdyby nawet organizatorzy odwołali marsz, to ona i tak by nastąpiła, i to w podwójnym sensie: raz, że "antyfaszyści" odtrąbiliby swoje zwycięstwo, dwa, że owi "partyzanci", nad którymi nikt nie ma kontroli, ani fizycznej, ani moralnej, i tak niechybnie by się pojawili, a wówczas nie byłoby już nic, co można im wizerunkowo przeciwstawić. Lecz kto z góry się poddaje, ten ponosi klęskę na pewno, a jeszcze na domiar okrywa się niesławą.
Zamiast epatowania ocenami skrajnymi, należy wyjść od rozpoznania sytuacji. A skoro jest to sytuacja wybitnie niekorzystna, to trzeba docenić tę mobilizację wielotysięcznych sił idących obok siebie zgodnie narodowców, monarchistów, piłsudczyków, konserwatywnych liberałów itd. To na swój sposób docenił nawet S. Blumsztajn, pisząc, że marsz pokazał siłę ruchu narodowego. Jeśli jawnie deklarowanym celem wroga było nie dopuścić do marszu i rozbić go, a cel ten nie został osiągnięty, to jego uczestnicy mają prawo - bez euforii, ale i bez fałszywej skromności - powiedzieć: a jednak hemos pasado! (przeszliśmy). Z pewnością nie jest to wiktoria na miarę wiedeńskiej czy tej spod Lepanto, ale też nie klęska, jak pod Cheroneą. Powiedzmy, że pierwsza nieprzegrana potyczka, jak pod Covadongą, początek długiej i żmudnej rekonkwisty. Jacek Bartyzel
Zmierzch Prawa i Sprawiedliwości Stało się. Zbigniew Ziobro, Jacek Kurski i Tadeusz Cymański zostali usunięci z szeregów Prawa i Sprawiedliwości. Dopełnia się przed nami obraz klasycznej partii rewolucyjnej, gdzie rewolucja pożera własne dzieci, gdzie Robespierre morduje Dantona, a Stalin Trockiego. Wydarzenia w PiS pobudzają mnie do trzech refleksji. Po pierwsze – oznacza to, że Zbigniew Ziobro i jego koledzy zostali skazani na założenie własnej partii. Niektórzy sądzą, że będzie ona bardziej prawicowa niż PiS, bardziej „konserwatywna” i „narodowa”. Na czym by miała ta różnica polegać, tego nie wiemy, ale śmiem przypuszczać, że ziobryści będą licytować się z PiS na radykalizm w tradycyjnych pisowskich tematach: zagrożenie rosyjskie, mgła 10 kwietnia, walką z agenturą i WSI. Skąd to przypuszczenie? Ano stąd, że była to grupa pisowskich radykałów, która miała spory udział w usunięciu z partii grupy Kluzik-Rostkowskiej, której zarzucono umiarkowanie, czyli w języku jakobińskim – „moderantyzm”. Zresztą wszelkie próby budowania czegoś między PiS a PO nie powiodły się. Dlatego Ziobro i jego koledzy budować będą „na prawo”. Powiedzmy dokładniej: w tym miejscu, gdzie powinna być konserwatywna prawica, miałby powstać projekt jeszcze radykalniejszego PiS. Jeśli tak ma wyglądać „alternatywa” dla Kaczyńskiego, to ja z góry dziękuję. Jeśli tak ma wyglądać polska „prawica”, to z góry proszę o wykreślenie mnie ze zbioru, który określa się tą nazwą. Nie wiążę z grupą Ziobry większych nadziei. Na Facebooku jeden z moich kolegów – niegdyś działacz UPR, potem PiS, który z partii tej czy to został wyrzucony, czy też musiał odejść „spontanicznie” i „dobrowolnie” (już nie pamiętam) – tłumaczy innemu koledze, który (jeśli dobrze rozumiem) w PiS nadal tkwi czy to faktycznie, czy to mentalnie: „Ci ludzie nie odeszli z PiS, bo różnili się poglądami, tylko, dlatego, że nie mogli znieść atmosfery wewnątrz i stylu zarządzania”. Owi „ci ludzie” to różnego rodzaju rozłamowcy z szeregów Kaczyńskiego. I tu jest istota rzeczy: Marek Jurek, Paweł Kowal, Elżbieta Jakubiak, Ludwik Dorn, a teraz Zbigniew Ziobro nie odchodzą z PiS, dlatego, że są ludźmi prawicy, konserwatystami, którzy dostrzegli, że PiS to nie partia prawicowa, lecz jakobińsko-rewolucyjna, posługująca się tylko prawicową frazeologią. Oni wszyscy odeszli z powodu „atmosfery wewnątrz i stylu zarządzania”, w związku, z czym nigdy nie marzyli o niczym więcej jak o zbudowaniu PiS-bis, czyli PiS bez nieomylnego Prezesa. Ani Marek Jurek, ani Paweł Kowal, ani Zbigniew Ziobro nie są alternatywą dla PiS. To tylko, – jako rzecze Ludwik Dorn – „pisowcy na wygnaniu”. Dlatego też z mojej strony poparcia nie dostaną. Nie chodzi o „demokratyzację” PiS, o zmiany personalne. Chodzi mi o partię prawicową, konserwatywną, katolicką, afirmującą porządek, własność prywatną i opartą na tradycyjnej geopolityce. A PiS czymś takim nigdy nie było, nie jest i zapewne nigdy nie będzie. To nie prawica, lecz prawicowo-podobna demagogia.
Po drugie – usunięcie ziobrystów zwiastuje zmierzch PiS. To nie jest schizma Jakubiakowej i Kluzik-Rostkowskiej, czyli osób drugorzędnych. Tym razem jakobińska maszyna robienia czystek doprowadziła do eksterminacji Zbigniewa Ziobry, który był przez lata symbolem „kaczyzmu”. To postać sztandarowa, symbol walki z „korupcją” i „układem”. Mam na Facebooku prawie 900 znajomych, wielu to zwolennicy PiS. Przed wyborami byli rozgrzani do czerwoności. Byli pewni zwycięstwa, widzieli już Kaczyńskiego, jako premiera, a ten hipnotyzował ich każdym słowem. Łykali i powtarzali każde jego hasło, jakby pochodziło z porządku objawionego. Oto ogłoszono wyniki wyborcze i… pisowski Facebook milknie. Nakręceni do czerwoności nagle dostali wiadro zimnej wody na rozgrzane czoła. Widać wyraźnie zniechęcenie i brak wiary w kolejny sukces. I do tego doszło teraz wyrzucenie Ziobry – sztandaru partii. Skutkiem będzie powszechna demobilizacja. Ci ludzie już wiedzą, że ani PiS, ani partie Kaczyńskiego i Ziobry żadnych wyborów nie wygrają. To zmierzch „niepodległościowej” formacji politycznej.
Po trzecie – nietrudno zauważyć, że w tym zmierzchającym PiS więcej rozłamów już nie będzie. W tym ugrupowaniu nikt już nie został. Nieomylny Prezes teraz może już być absolutnie pewny swojej despotycznej władzy. Usunął z partii wszystkich, którzy intelektualnie mogli się z nim równać, którzy spiskowali lub umysłowo byli zdolni do spiskowania. Jest teraz otoczony całym stadem Hofmanów, Suskich, Błaszczaków, Szydłów, Brudzińskich. Ci ludzie już się nie zbuntują. Wszelki możliwy ruch w PiS już się skończył. Został nieomylny Prezes i tłumek przeciętniaków. Nie ma liderów, nie ma następców. Partia będzie się zmniejszać i zmierzchać. Ale do samego końca nieomylny Prezes będzie dzierżył ster władzy niczym orientalny satrapa. Nie, nie oznacza to, że nikogo już z PiS nie wyrzucą. Usuwanie dyscyplinarne ma miejsce w PiS po każdych wyborach. To bardzo sprytne posunięcie. Gdy partia piąt i szósty raz z rzędu przegrywa wybory, pojawia się naturalne pytanie: kto za to odpowiada? I pojawia się naturalna odpowiedź: Prezes. Co więc robi sprytny socjotechnik (tego Kaczyńskiemu nie sposób odmówić)? Aby wyborcy i członkowie partii nie zdążyli sobie tego pytania nawet zadać, natychmiast ogłasza „listę zdrajców i agentów”. Następuje mobilizacja członków i zwolenników przeciwko „zdrajcom”, przez których partia przegrała wybory. Zamiast polaryzacji Prezes – doły partyjne, mamy natychmiastową mobilizację szeregów partii przeciwko „zdrajcom”, a na czele „ortodoksji” stoi… Prezes. W ten sposób Jarosław Kaczyński po każdych przegranych wyborach umacnia swoją wszechwładzę nad partią, która właściwie stała się jego prywatną własnością, taką orientalną satrapią z eunuchami, dworem itd. Ziobro szczęśliwie nawinął się Hofmanowi – gdyby nie to, że Cymański coś głupiego powiedział w telewizji, to dziś Hofman wylatywałby z PiS jako „odpowiedzialny” za porażkę. Adam Wielomski
Teologia rozpadu PiS W piątkowy wieczór okazało się, że pięknie zapowiadający się telewizyjny serial pod tytułem „Zbigniew Ziobro walczy o demokratyzację PiS” zakończył się męczeństwem – i to nie tylko głównego bohatera, ale i jego asystentów: Jacka Kurskiego i Tadeusza Cymańskiego. Nie oznacza to oczywiście zakończenia serialu; przeciwnie – przynajmniej przez pewien czas zarówno TVN, jak i telewizja rządowa będą męczennikom ostentacyjnie współczuć w czasie wprost proporcjonalnym do liczby posłów, jakich trójce męczenników uda się skaptować do nowej partii, którą teraz zapewne w ramach „jednoczenia prawicy” założą. Jeśli niewielu, to serial szybko zejdzie z anteny, a jeśli jakąś liczącą się frakcję, no to zobaczymy, jaką decyzję w tej sprawie podejmie razwiedka – bo jest rzeczą oczywistą, że nagła sympatia telewizyjnych wycirusów do Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego musi być następstwem rozkazu Sił Wyższych – tak samo, jak smoleńskie łzy „Stokrotki” i spuchnięta od płaczu twarz pana red. Lisa. Zbigniew Ziobro już sygnalizował, że marzy o partii skupiającej zarówno narodowców, jak i piłsudczyków; zarówno zwolenników „państwa solidarnego”, jak i konserwatystów, a nawet liberałów; zarówno wierzących, jak i niewierzących; żywych i uma… – no, mniejsza z tym. Słowem: Partii Wszystkich Ludzi. Siłom Wyższym taka formuła może nawet się podobać, bo widocznie przewąchały, że na marginesie politycznej sceny kiełkuje coś nowego. Jakże inaczej wytłumaczyć zapowiedź obecności pana generała Petelickiego na Marszu Niepodległości? Oczywiście może być i tak, że pan generał się nawrócił, ale ja timeo Danaos et dona ferentes i po staremu podejrzewam, że chodzi o to, by na wszelki wypadek przejąć inicjatywę, zanim z poczwarki cokolwiek się wykluje. A ponieważ Zbigniew Ziobro od dawna cierpi na prokuratorską chorobę zawodową, nakazującą postrzeganie świata, jako obszaru zaludnionego przez 7 miliardów podejrzanych, to z tego punktu widzenia znakomicie nadaje się na czołowego figuranta przyszłej – oczywiście prawicowej, jakże by inaczej – formacji. Nawiasem mówiąc, telewizyjny serial o nieudanej próbie demokratyzowania PiS pokazuje, co to za partia – i jakich ludzi dobiera sobie do współpracy prezes Jarosław Kaczyński. Inaczej zresztą chyba być nie może w przypadku formacji, która agituje za Anschlussem i traktatem lizbońskim – a rozhuśtuje emocjonalnie ludzi płomiennymi hasłami obrony narodowego interesu i natrętnym cierpiętnictwem. Jeśli jednak ludziom na tyle inteligentnym i spostrzegawczym, że nie mogli tego nie zrozumieć ani tego nie zauważyć, do niedawna to nie przeszkadzało, to jedynym powodem, dla którego teraz właśnie zaczęło, było pragnienie wykorzystania powyborczej dintojry, jako trampoliny do kariery. Ostentacyjna życzliwość medialnych wycirusów dla męczenników jest poszlaką, że i Siły Wyższe postanowiły ostrożnie w nich zainwestować w nadziei na wykorzystanie w kolejnej „prawicowej” mistyfikacji. Bo starzejący się prezes PiS stręczy „strategię budapeszteńską” – znaczy się: czekamy, aż kryzys podgryzie fundamenty szajki Donalda Tuska, która wskutek tego znajdzie się na śmietniku historii, a wtedy dla każdego stanie się jasne, że tylko w PiS tkwi zaród zbawienia. Na kryzys PiS nie ma wpływu; to żywioł na kształt ślepych sił natury, które wprawdzie niszczą, ale jednocześnie tworzą. Zatem jedyne, na co trzeba zwrócić uwagę, to to, by w „owym dniu” na scenie politycznej dla PiS nie było żadnej alternatywy. Warto zwrócić uwagę, że identyczny problem ma również Platforma Obywatelska – a więc mimo pozorów nieprzejednanej wrogości, obydwie antagonistyczne partie w gruncie rzeczy dążą do tego samego – żeby wobec żadnej z nich nie było alternatywy. No dobrze – a jak na to zapatrują się Siły Wyższe? Z ich punktu widzenia dwubiegunowa scena polityczna jest jak najbardziej korzystna, bo co cztery lata wystarczy tylko rzucić hasło, by albo jednych, albo drugich „odsunąć od władzy”, – dzięki czemu władza razwiedki pozostanie niezagrożona. Zatem dwie partie, – chociaż oczywiście niekoniecznie z udziałem tych samych Umiłowanych Przywódców – i dlatego dopuszczają testowanie przez rozmaite rozłamy w nadziei, że obok wyświechtanej już formuły powstanie formuła atrakcyjniejsza, to znaczy zdolna do jeszcze skuteczniejszego bajerowania mniej wartościowego narodu tubylczego. Tymczasem sytuacja na Węgrzech wydaje się jakościowo inna: tam zielone światło dla zasadniczej reformy państwa musiała zapalić węgierska razwiedka – najwyraźniej przerażona ześlizgiem państwa po równi pochyłej. U nas o niczym takim nie ma mowy, bo tubylcze Siły Wyższe od samego początku swojego istnienia zawsze realizowały w Polsce interesy jakiegoś państwa obcego, a teraz to nawet nie jednego, tylko co najmniej czterech. Zatem w tej sytuacji „strategia budapeszteńska” może być jedynie rodzajem makagigi, zabezpieczającego w oczach opinii publicznej PiS-owski monopol na patriotyzm. SM
Przyjdzie walec i – wyrówna? Jest jasne, że to właśnie wyrównywanie – zabieranie bogatym i dawanie takiej np., Grecji – jest jedną z przyczyn obecnych trudności. Wali się strefa €uro, trzeszczy Unia Europejska – a w Poznaniu zebrali się zwolennicy wprowadzania nadal na siłę równości. Co zabawne: w tzw. „aquises communautaires” jak byk wpisana jest, jako wartość wpisana jest „różnorodność”. Co nie przeszkadza wprowadzać równość na wszelkie możliwe sposoby. Jest jasne, że to właśnie wyrównywanie – zabieranie bogatym i dawanie takiej np., Grecji – jest jedną z przyczyn obecnych trudności. Federaści-doktrynerzy są jednak nieugięci: walczymy z wszelką dyskryminacją. Wszystko ma być takie same. Mam silne podejrzenie, że nie chodzi tylko o ideologię. Podejrzewam, że ci, co wyrównują, kręcą na tym spore lody. Co by tłumaczyło ich przywiązanie do tej absurdalnej idei. JKM
Ciepłe gniazdko W normalnym ustroju ludzie pracują. Ich dobrobyt pochodzi z pracy. Każdy orze, jak może - i jak umie. Jeden umie tylko machać łopatą - a drugi ruszać głową. Ten pierwszy zarabia 4000 - ten drugi - może i 400 000 miesięcznie. Ale pieniądze i jednego, i drugiego pochodzą wprost od ludzi. Wykopał komuś rów - zarobił 1000 złotych. Wymyślił fajną zabawkę, sprzedał 400 tysiącom rodzin - i na każdej sztuce zarobił złotówkę. Nikt nie musiał płacić pierwszemu tysiąca złotych - ani on nie musiał u niego pracować. Nikt nie musiał kupować tej zabawki. Jeśli kupowali - to widocznie im się to opłacało. Garstka ludzi - w Królestwie Polskim pięciu ministrów i 300 urzędników - w USA 500 urzędników - pilnowała porządku w kraju. "Minister" to "sługa"! Nawet, jak były wybory - to oni nie głosowali. Głosowali - i ustalali im pensje - ci, co pracowali i ich zatrudniali. Zatrudniali zresztą policjantów i żołnierzy. I sądy karne. I to wszystko. Dziś jest inaczej. Ogromna liczba ludzi żyje z posad państwowych, Co gorsze: głosują w wyborach - więc głosują na tych, co im podniosą pensje. I ulżą w pracy, zatrudniając im pomocników. Ogromna liczba żyje z jakichś zasiłków. I też głosują za tym, by zasiłków było jak najwięcej. Więc ci, co pracują, płacą coraz wyż-sze podatki. Gospodarka kraju popada w zastój. Po co pracować - skoro można dostać zasiłek? Co najważniejsze: ci ludzie nie żyją z pieniędzy, które wręczamy IM dobrowolnie. Nie - zdzierają z nas podatki pod przymusem - a potem dzielą łup między siebie. Są to, powiedzmy jasno: bandyci. Banda Janosika. Nad tym wszystkim czuwa spora grupa hersztów, którzy czerpią z tego naprawdę ogromne pieniądze. Pensje - oraz łapówki. Więc ONI dbają, by ten ustrój nie zmienił się na normalny - bo wtedy musieliby iść do uczciwej pracy. A ONI nic konkretnego nie umieją!! Umieją tylko gadać: "Unia Europejska dba o przestrzeganie Praw Człowieka rozumianych zarówno w sensie redystrybutywnym, jak i substancjalnym". Co to znaczy? Nic. To jest bełkot. Ale jak mądrze brzmi! Więc ci, co tak mądrze mówią, domagają się coraz wyższych poborów. I bredzą jeszcze straszliwiej. Zrozumiale mówią jedno: "Głosujcie na nas, to będziemy wam dawać zasiłki. Wyciągniemy 300 miliardów od Unii - i wam damy!". W każdym kraju tak mówią. Nie mówią tylko, skąd wezmą te 300 miliardów... Gdy w piątek ulicami Warszawy przetoczyła się największa w historii III RP manifestacja polityczna - przerazili się. Prawica dojdzie do władzy - i zniszczy IM to ciepłe gniazdko. Trzeba będzie iść do uczciwej roboty! Więc kazali telewizji mówić, że to nie 28 000 zdyscyplinowanych młodych prawicowców - lecz "garstka chuliganów". Ale kłamstwo ma krótkie nogi. I istnieje Internet. I każdy może tam zobaczyć, jak naprawdę wyglądał Marsz Niepodległości. Na razie podlegamy IM, tym podlecom. Ale za rok wywalczymy Niepodległość. I wolność. I ONI pójdą do roboty - a ICH hersztowie: za kratki. JKM
Mała religijna stabilizacja Państwo komunistyczne po konfrontacji milenijnej nadal toczyło zdecydowaną walkę z Kościołem katolickim w Polsce, mimo iż kardynał Wyszyński wyraźnie dystansował się od bieżącej polityki. Episkopat zdając sobie sprawę, że wydarzenia marcowe były przejawem walk frakcyjnych w PZPR, powstrzymał się od jakichkolwiek oficjalnych ocen w tej sprawie. Jedynie 21 marca 1968 roku w liście do premiera Cyrankiewicza zażądano uwolnienia młodzieży z więzień i aresztów oraz zaprzestania stosowania „anachronicznych środków represji”. Ta powściągliwa polityka Prymasa nie zmieniła w żaden zasadniczy sposób polityki kościelnej kierownictwa PZPR. Kościół, jako jedyna niezależna instytucja, w oczach rządzących komunistów stanowił jedyną licząca się opozycje polityczną w kraju. Podporządkowanie sobie Episkopatu Polski oznaczało w rezultacie przejęcie pełnej kontroli nad całym Kościołem w Polsce. W związku z tym starano się podejmować cały szereg działań zmierzających do pogłębienia i podsycania „rozbieżności w łonie Episkopatu” oraz „poderwania autorytetu Wyszyńskiego w episkopacie i wśród kleru”. W sprawozdaniu Urzędu do Spraw Wyznań z 1966 roku podkreślono, iż „praca Urzędu powinna koncentrować się na działaniach zmierzających do dalszego rozwarstwienia kleru i przeciwstawienia go reakcyjnej części episkopatu”. W Urzędzie do Spraw Wyznań kontynuowano prowadzenie rozmów z księżmi oraz biskupami, które miały być „w założeniach czynnikiem kształtującym postawy biskupów i tym samym rozwarstwiającym politycznie hierarchię kościelną w Polsce”. Wszyscy członkowie Episkopatu posiadali w aktach Urzędu do Spraw Wyznań teczki personalne, w których umieszczano wszelkie dotyczące ich dane, teksty kazań, oficjalnych wystąpień i listów, a także wycinki prasowe i donosy. Szczególnie wnikliwie zajmowano się ścisłemu gronu kierowniczemu polskiego Episkopatu. Oto jego krótka charakterystyka z 1969 roku: „Kierownictwo sprawami Kościoła w Polsce sprawuje w zasadzie Wyszyński jednoosobowo. Do kierownictwa Episkopatu zaliczyć można również wąskie grono osób, wnoszących głownie koncepcje działań i wypracowujących metody ich realizacji. Należą tu:
Kardynał Wojtyła – podejmuje szereg prac koncepcyjnych, sporządza dokumenty Episkopatu, jego głos waży w decydowaniu o kierunkach działania, ale nie zajmuje postaw kontrowersyjnych wobec Wyszyńskiego;
Sekretarz Episkopatu bp Dąbrowski – w pełni podporządkowany Wyszyńskiemu, stanowi zasadnicze ogniwo wykonawcze jego dyrektyw, koncentruje w swym reku kontakty z władzami państwowymi, jest organizatorem zaplecza prawnego i propagandowego kierownictwa Kościoła;
Bp Tokarczuk – wysunął się na czoło ordynariuszy, jako prognostyk polityczny, przedstawiciel nowoczesnej myśli kościelnej, rzutki organizator o cechach przywódczych;
Arcbp Baraniak – niewnoszący własnych koncepcji, ale popierający swoim autorytetem, wiedzą i doświadczeniem koncepcje Wyszyńskiego; Arcbp Kominek – bardzo giętki, o dużych aspiracjach politycznych i ambicjach osobistych, twórca wielu koncepcji i dokumentów Kościelnych”. Warto także podkreślić, iż wymieniony biskup przemyski Antoni Tokarczuk okazał w opinii władz czołowym przedstawicielem „reakcyjnej części Episkopatu”, który „nadużywa swej funkcji kościelnej, przekraczając obowiązujące przepisy prawne i nakazując podobne działania klerowi diecezji. W ciągu roku urzędowania utworzył on 10 placówek duszpasterskich z naruszeniem dekretu o organizowaniu i obsadzaniu stanowisk kościelnych oraz wydał szereg zarządzeń nakazujących księżom naruszanie przepisów administracyjnych”. Żadne interwencji Urzędu do Spraw Wyznań nie przyniosły skutku, a bp Tokarczuk cieszył się coraz większym poparciem ze strony Prymasa Wyszyńskiego. Jednak ani razu do końca 1970 roku nie uzyskał pozwolenia na wyjazd za granicę. Ważną metodą nacisku stosowaną przez władze komunistyczne wobec duchownych były zezwolenia na wyjazdy zagraniczne. Wszystkie wnioski paszportowe księży były opiniowane przez Urząd do Spraw Wyznań. Paszporty przyznawano duchownym, uchodzącym za lojalnych lub neutralnych w stosunku do władz, a odmawiano wykazującym tzw. postawę reakcyjną. W przypadku kardynała Wyszyńskiego odmowa wydania paszportu była rodzajem kary za jego działalność. Przy okazji odmowy wydania paszportu w styczniu 1966 roku, szef Urzędu Rady Ministrów decyzję uzasadnił, iż „swoją postawą zajętą poza granicami kraju (orędzie do biskupów niemieckich nie daje gwarancji zachowania postawy politycznej zgodnej z polską racja stanu”. Kolejny wniosek z 1967 roku także został odrzucony z tych samych powodów. We wrześniu 1968 roku uznano, iż „ponieważ na przestrzeni ostatnich lat niemal wszyscy starający się o wyjazd biskupi, łącznie z kardynałem Wojtyłą otrzymują paszporty (…) odmówienie wydania paszportu Wyszyńskiemu raz jeszcze ukaże Watykanowi i całej opinii światowej na polityczne przyczyny takiej decyzji”. Ostatecznie jednak władze komunistyczne zgodziły się na wyjazd Prymasa, gdyż obawiano się, iż „konsekwentne odmawianie prymasowi Wyszyńskiemu paszportu nie przynosi zamierzonych skutków, natomiast daje prasie zachodniej powód do krytycznych artykułów na temat polityki wyznaniowej Polski Ludowej” Nie bez znaczenie była z pewnością również wspomniana zmiana taktyki Prymasa, którą władze komunistyczne upatrywały w wizycie prałata Casaroli’ ego w Polsce w 1967 roku oraz dążeniu Watykanu do porozumienia z państwami komunistycznymi. Agostino Casaroli był podsekretarzem do zadań specjalnych Sekretariatu Stanu Stolicy Apostolskiej, któremu podlegałaby Kościoły w Europie Wschodniej. Z jego inicjatywy Watykan podpisał – ostro krytykowane - porozumienia z Węgrami w 1964 roku oraz Jugosławią w 1966 roku. W opracowaniach Urzędu do Spraw Wyznań podkreślano, iż „rozwój historyczny rozwiał w Watykanie przekonanie o nietrwałości ustroju socjalistycznego. Czas obalił mit, że w ustroju socjalistycznym religia istnieć nie może, a w kapitalistycznym ma możliwości rozwoju”. Równocześnie z uznaniem powitano „powstrzymanie się od potępienia komunizmu w uchwałach soboru watykańskiego”, zaangażowanie Watykanu na rzecz pokoju w Wietnamie, „opowiadanie się za sprawiedliwością społeczną”. To wszystko spowodowało zdjęcie ze Stolicy Apostolskiej „piętna reakcyjności”. Podczas wizyty w PRL, która trwała od połowy lutego do początków kwietnia 1967 roku Casaroli wizytował wszystkie polskie diecezje. Władze komunistyczne pilnie śledziły przebieg wizyty prałata. W jednej z notatek Urzędu zapisano, iż w trakcie wizyty Casaroli’ego na Akademii Teologii Katolickiej „jeden ze studentów księży zadał takie pytanie Casaroli’emu: za jaką cenę sprzeda Casaroli Polskę, tak jak to uczynił w Jugosławii i na Węgrzech? Casaroli miał odpowiedzieć: jak wisielec ma pętlę nad głową, to trzeba mu ulżyć i tę pętlę obciąć”.Z kolei ks. Michał Czajkowski (wieloletni agent SB) miał stwierdzić, iż „Watykan chce przenieść kard. Wyszyńskiego "na prymasa Matki Boskiej" do Częstochowy na, gdyż kult ten jest jego powołaniem, a politycznie staje się uciążliwym dla Watykanu”. Wedle funkcjonariuszy Urzędu do Spraw Wyznań prawdziwym celem Casaroli’ego było „zademonstrowanie wobec Wyszyńskiego i innych biskupów uprawnień kanonicznych i jurysdykcyjnych Stolicy Apostolskiej w stosunku do Kościoła w Polsce oraz danie jeszcze jednego, kolejnego dowodu przede wszystkim krajom <świata trzeciego="">, że Watykan konsekwentnie dąży do regulacji swoich stosunków z ustrojem socjalistycznym”. W rezultacie wedle optymistycznego sprawozdania Urzędu wizyta osłabiła „autorytet Wyszyńskiego wśród biskupów, kleru i świeckiego aktywy katolickiego, przekreśliła mit o nieograniczonym poparciu Watykanu dla niego i osłabiła przekonanie o opatrznościowej roli Wyszyńskiego, jako jedynego rzecznika obrony kościoła przed komunizmem”. Zwracano jednak także uwagę, iż wizyta ta umocniła „w Watykanie przekonanie o mocnym poparciu kościoła we masach posiadanych w Polsce” oraz spowodowała „osłabienie ruchu księży postępowych, z uwagi na obawę księży przed porozumieniem między państwem a kościołem”. Ostatecznie zdecydowana polityka Prymasa uniemożliwiała zawarcie porozumienia między Watykanem a rządem PRL. W drugiej połowie lat 60 władze komunistyczne występując z inicjatywą budowy pomnika Jana XXIII sprowokowały konflikt z Episkopatem. W czerwcu 1966 roku Prezydium Kół Księży „Caritas” podjęło formalną decyzję o pobudowaniu we Wrocławiu pomnika papieża Jana XXIII. Inicjatywa ta została następnie poparta przez PAX oraz Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne. Nie ulega wątpliwości, iż za tym pomysłem stały władze komunistyczne. Plan budowy pomnika był w rzeczywistości prowokacją. Liczono, iż uda się przekonać część biskupów do poparcia tej inicjatywy księży postępowych. Celem takich działań była oczywiście dezintegracja Episkopatu – komuniści zdecydowanie dążyli do powstania w jego łonie opozycji przeciwstawiającej się polityce Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Równocześnie chciano osiągnąć także inny cel propagandowy – pokazać opinii międzynarodowej, iż Kościół w Polsce cieszy się całkowitą swobodą działania. Wybór Jana XXIII nie był oczywiście przypadkowy. To za jego pontyfikatu nastąpił przełom w stosunku Watykanu do państw bloku komunistycznego. To on zainicjował kontakty dyplomatyczne Stolicy Apostolskiej ze Związkiem Sowieckim. Był także reformatorem Kościoła, a władze komunistyczne chętnie przeciwstawiały postępowe podejście tego papieża w sprawach Kościoła i wiary konserwatywnemu stanowisko Prymasa Wyszyńskiego. Także wybór Wrocławia, jako miejsca postawienia pomnika nie był przypadkowy. Arcybiskup Kominek – ordynariusz wrocławski był zaliczany w poczet zajadłych wrogów ustroju socjalistycznego. Był też inicjatorem słynnego listu do biskupów niemieckich z 1965 roku. Chciano, więc doprowadzić do konfliktu w łonie Kościoła tej diecezji. Ponadto chodziło o to by pomnik stanął na Ziemiach Zachodnich a władzom PRL zależało na uznaniu przez Stolicę Apostolską ich przynależności do Polski. Znamienne było, iż w trakcie uroczystości wmurowania kamienia węgielnego pod pomnik, funkcjonariusze MO i SB zatrzymywali kleryków, którzy robili zdjęcia i konfiskowali im filmy. W komunikacie arbp Kominka do duchowieństwa z maja 1967 roku w sprawie projektu budowy pomnika podkreślono życzliwość Jana XXIII dla Wrocławia i jego gorące pragnienie odbudowy zniszczonych kościołów na Ziemiach Zachodnich jednocześnie jednak zdecydowanie wskazano problem ograniczania budowy kościołów we Wrocławiu i w całej Polsce. W tej sytuacji arcybiskup trafnie wskazał, iż „akcja budowy pomnika Jana XXIII na tle tych niezałatwionych spraw bez ujawnienia projektu jest, co najmniej rzeczą niezrozumiałą. Trudno jest uwierzyć by w tych warunkach pomnik nosił charakter uczczenia Jana XXIII. Prędzej co innego kryje się za tym jeśli nie jakaś anonimowa akcja skierowana przeciwko Księdzu Prymasowi, księżom biskupom, kapłanom, a może i przeciwko Pawłowi VI, to przynajmniej nieporozumienie przykre i szkodliwe. Rozpytywaliśmy się w różnych urzędach we Wrocławiu i w Warszawie, kto za budowę pomnika bierze odpowiedzialność. I czy to nie dziwna rzecz: wszyscy się tego wypierają, nikt nic nie wie o bliższych szczegółach i planach. Wszystko otoczone jest tajemnicą i unika światła dziennego”. W zakończeniu tego komunikatu wspomniano, iż „zamiast zdawkowego, a może i niestosownego pomnika (gdzie jest projekt?) proponujemy udzielenie nam pozwolenia na odbudowę reszty wrocławskich i dolnośląskich kościołów, a także na budowę szeregu nowych, tam, gdzie są niezbędne dla zaspokojenia duchowych potrzeb wiernych. To będzie prawdziwa cześć, jaką Wrocław i Ziemie Zachodnie okażą papieżowi Janowi za Jego życzliwość tylokrotnie nam okazywaną”. W tym samym czasie z inicjatywy władz komunistycznych w prasie i radio pojawiały się liczne komentarze zachwalające inicjatywę budowy pomnika. Równocześnie piętnowano negatywną wobec tego przedsięwzięcia postawę biskupa wrocławskiego i Episkopatu Polski. Tak jak wcześniej ustalono budowa pomnika była przedstawiana, jako przyjazny gest i wyciągnięcie ręki do zgody z strony władz państwowych. Protesty Episkopatu ukazywano, jako dowód złej woli Kościoła oraz próbę storpedowania możliwości porozumienia. W odpowiedzi arbp Kominek w liście do przewodniczącego Prezydium WRN we Wrocławiu wskazał, iż dotarły do niego informacje „o wypadkach podawania w prasie w liście ofiarodawców także takich osób, które wpłaty na ten cel nie dokonały. Dopuszczono się, przeto chyba rozmyślnego fałszu. Przykładowo figuruje tam, jako ofiarodawca m.in. ksiądz Aureliusz Fuchs, którego ja osobiście już trzy miesiące temu pochowałem.”. Nie wiadomo, na jaką skalę dopuszczono się tego procederu. Z pewnością listy zawierały również faktycznych darczyńców, związanych z „Caritasem”, PAX-em czy innymi organizacjami podporządkowanymi władzy komunistycznej. Konieczność fałszowania podpisów wskazuje jednak, iż nie było łatwo znaleźć chętnych do wpłat, pomimo, iż wydziały finansowe umarzały podatki tym księżom, którzy wpłacali ofiary na pomnik. W tym czasie wrocławski ordynariusz był obiektem licznych przedsięwzięć Urzędu do Spraw Wyznań, realizowanych przy pomocy Wydziału IV MSW. Rozpowszechniano m.in. karykatury przedstawiające rzekomo rozwiązłe i pełne przepychu życie hierarchy. W tej sytuacji 28 stycznia 1968 roku we wszystkich świątyniach wrocławskich odczytano komunikat do wiernych arbp Kominka, w którym zdecydowanie stwierdzono, iż „dopóki Kościół katolicki na Dolnym Śląsku nie otrzyma zezwoleń na budowę koniecznych świątyń, tak długo przygotowania robione dla budowy pomnika Jana XXIII uważać będziemy za wielkie nieporozumienie, za przedsięwzięcie nieuczciwe”. Równocześnie zaapelowano o „zbudowanie we Wrocławiu, ze składek dotąd zebranych na pomnik, świątyni-pomnika dla uczczenia pamięci wielkiego papieża. W zbudowaniu świątyni-pomnika we Wrocławiu na pewno przyjdą z pomocą wszyscy wierni Dolnego Śląska”. Propozycja Arcybiskupa skonstruowana w taki sposób stawiała władze w sytuacji bez wyjścia. Jej przyjęcie było w oczywisty sposób niemożliwe, jednak odrzucenie wiązało się z uwiarygodnieniem oskarżeń Kościoła w sprawie zakazu budowy świątyń oraz skompromitowaniem budowy pomnika. W maju 1968 roku Episkopat Polski w ślad za wystąpieniem ordynariusza wrocławskiego wydał własny komunikat do wiernych w tej sprawie. Miał on na celu ostrzeżenie katolików przed charakterem inicjatywy budowy pomnika i jednocześnie tłumaczył wiernym przyczyny postawy Episkopatu w tej kwestii. Jako autorów pomysłu budowy pomnika wskazywano „niektóre koła polityczne chcące doprowadzić do rozdźwięku w społeczeństwie katolickim”. Wskazywano przy tym, że „celem akcji jest nie tyle uczczenie zmarłego Papieża, ile raczej realizowanie niezdrowych ambicji i chęci wprowadzenia zamętu, przeciwstawienie Wiernych i Duchowieństwa – Biskupom, którzy znają cele tej inicjatywy”. Komunikat kończył się deklaracją: „Katolicy polscy – zachowując pełny szacunek dla świetlanej pamięci Papieża Jana XXIII – nie przyłożą ręki do inicjatywy, która zmierza do wywołania niezgody i zamieszania w społeczeństwie”. Ostatecznie pomnik odsłonięto 5 czerwca 1968 roku. W uroczystościach wzięli udział przedstawiciele władz wojewódzkich oraz około tysiąca księży. Ci ostatni wzięli udział wbrew zakazowi arcybiskupa Kominka i Episkopatu. W sprawozdaniu Urzędu do Spraw Wyznań z satysfakcją stwierdzono, iż „w związku z odsłonięciem pomnika Jana XXIII arcybiskup Kominek otrzymuje wiele anonimów, jest przygnębiony obrotem sprawy i udziałem licznej grupy księży na uroczystościach”. Władze komunistyczne uznały akcję budowy pomnika za swój duży sukces. Nie da się jednak ukryć, iż był to sukces tylko częściowy. Nie udało się przekonać do poparcia budowy pomnika jakiegokolwiek biskupa. Nie udało się, więc doprowadzić do dezintegracji Episkopatu.
Wybrana literatura:
P. Raina – Kościół w PRL. Dokumenty , t. 1-3
P. Raina – Kościół a państwo w świetle akt Wydziałów do Spraw Wyznań
J. Żaryn – dzieje Kościoła katolickiego w Polsce (1944-1989)
A. Dudek – Państwo i Kościół 1945-1970
A. Dudek, R. Gryz – Komuniści i Kościół w Polsce 1945-1989
Tajne dokumenty. Państwo-Kościół 1960-1980
Godziemba's blog