377

03 marca 2011 Nowy stragan na demokratycznym jarmarku.. W każdej demokracji są stragany demokracji, na których handlarze obietnic i ulotnych piasków  złudzeń – sprzedają swoje iluzje. Demokratyczni prestidigitatorzy  prześcigają się w ofertach, ale jak dojdą do władzy realizują zupełnie co innego.. Albo dyrektywy  czerwonych socjalistów europejskich, albo tradycyjnie: podwyżka podatków, rozwój biurokracji i sterty- nikomu nie potrzebnych przepisów- oprócz ma się rozumieć- biurokracji. Ona żyje z przepisów, ona je pielęgnuje i podlewa, ona- do nich doczepiona- cieszy się życiem na nasz rachunek, na rachunek sektora prywatnego, który już ledwo wiąże  koniec z końcem. A przed nami dopiero podnoszenie podatków, bo biurokracji permanentnie  brakuje pieniędzy.. To co do tej pory w tej materii było realizowane od dwudziestu lat- to mały pikuś.. Wierzcie mi państwo.. Prawdziwa podwyżka podatków dopiero przed nami, aż do zupełnej ruiny gospodarczej.. To, że w styczniu zamknęło się 5000 firm- to dopiero początek. I tylko jeden procent podatku VAT spowodował taką katastrofę.. Zgodnie z arabskim przysłowiem, że przychodzi taki moment, że nawet mała słomka złamie grzbiet wielbłąda.. Bo ile można nakładać podatków na firmy i ludzi.?. Pod pozorem potrzeb państwa.... „Nie ma takiej zbrodni i niegodziwości jakiej nie dopuściłby się  skądinąd liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy”-  twierdził nieoceniony Aleksis de Tocqueville.. W czasach kiedy to pisał, nie było jeszcze Platformy Obywatelskiej. I nie było obywateli. Byli ludzie.. Ale już rodziła się demokracja podatkowa i obywatelska W naszej demokracji, co innego na fonii, a  co innego na wizji. Tak jak nie przymierzając z wielkim” autorytetem” wykreowanym z przez Gazetę Wyborczą. Mam na myśli pana Władysława Bartoszewskiego  zwanego- nie wiadomo czemu- profesorem. Chyba dla podkreślenia wyjątkowości postaci. Bo przecież tytułu profesorskiego nie posiada.. Pan Władysław Bartoszewski w  swoim ostatnim wywiadzie dla niemieckiej gazety dla Niemców” Die Welt” stwierdził, że w czasie niemieckiej okupacji bardziej bał się Polaków niż Niemców.(???). Dla niemieckich gazet dla Polaków takich rzeczy do tej pory nie mówił.. Jeszcze rok, dwa, a okaże się, że Żydzi podczas okupacji niemieckiej bardziej bali się Polaków niż Niemców.. Nie licząc szmalcowników- rzecz jasna. W każdym narodzie znajdą się szuje, gotowi za pieniądze robić najbardziej podłe rzeczy. Dzisiaj oczywiście nie jest inaczej. .Zaprzańców, oszustów, sprzedawczyków ci u nas dostatek.. W każdej epoce było podobnie.. Najwyżej struktura ilościowa się zmieniała. I nigdy nie przeszła w jakość. Bo ilość nigdy nie przechodzi w jakość, jak uważał  towarzysz Karol Marks. Bo niby dlaczego z kupy obłędnej ilości miałaby wyłonić się szlachetna jakość? Tak jak z tłumu głosujących miałaby wyłonić się moralna i uczciwa władza. .A niby z jakiego powodu? Ciekawe, jak dzisiaj czuje się pan Władysław pośród Polaków, czy też bardziej niebezpiecznie niż pośród niemieckich rządów Polakami w czasie okupacji, czy może bardziej bezpiecznie, tym bardziej, że znajduje się i bryluje na samych szczytach władzy .. Trzeba przyznać, że kartę okupacyjną ma bardzo dobrą.. Jest człowiekiem odważnym i konsekwentnym.. Był nawet w Auschwitz( numer obozowy 4427)- zwolniony w dniu 8 kwietnia 1941 roku.. W czasach stalinowskich też zachowywał się  godnie. A czemu dzisiaj stał się taki antypolonistyczny? Co mu Polacy zawinili, przecież  przebywał pośród nich całe życie? Znał się z Moczarskim z „ Monterem”, z Kossak-Szczucką.... Walczył, działał, nie ustępował.. Dzisiaj jest wielkim przyjacielem Niemców.. No i jest honorowym obywatelem Izraela.. No cóż.. Ludzie się zmieniają.. Ale, że bardziej bał się Polaków w czasie okupacji, niż Niemców.(????). Niewiarygodne..A jednak! Każdym razie na polskiej demokratycznej scenie politycznej pojawi się nowy stragan. Nazywał  się będzie  Partia Ochrony Zwierząt.. Dobrze, że nie ma w nazwie „Polska”. bo często nazwy wprowadzają w błąd.. Na przykład „Newsweek  Polska”. Że to niby poruszane są sprawy jak najbardziej polskie.. Bardzo mylące nazwy. Co innego pisać po polsku, a co innego myśleć po polsku... W programie Partii Ochrony Zwierząt. ma znaleźć się poprawa warunków zwierząt domowych i gospodarskich oraz propagowanie…. wegetarianizmu(??). To znaczy będą poprawiać warunki życia zwierząt, które nie są ich, ale są własnością innych osób, bo sami zwierząt domowych i gospodarskich nie posiadają. Będą ingerować w prywatną własność, a ponieważ żyjemy w demokracji większościowej, ustroju w którym można przegłosować każdą głupotę- to w przyszłości mogą stać się bardzo  niebezpieczni, jak każda lewica, obok ekologicznej, proletariackiej, ludowej  podatkowej czy ogólnie- demokratycznej.. Jak zaczną molestować chłopów pańszczyźnianych socjalizmu  o poprawę warunków życia ich zwierząt domowych i gospodarskich, to będzie to  ostateczny koniec drobnych gospodarzy. Wezmą się też za poprawianie warunków życia domowych kotów i psów w miastach, uprzykrzając życie ich właścicielom.. Czy jeszcze w ogóle  można mówić o właścicielach psów i kotów jak obowiązują prawa dla  zwierząt, które to prawa wyciągają zwierzęta spod jurysdykcji człowieka? Tak jak prawa ucznia, dziecka, człowieka.. W dziesięciu przykazaniach nie ma żadnych praw- są obowiązki!.. Prawa to człowiek ma naturalne dane od samego Pana Boga.. O zwierzętach w Dekalogu nie ma ani słowa.. Tak jak o dzieciach.. Ciekawe, kto będzie finansował tę partię demokratyczną? Ja na wegetarianizm nie przejdę w żadnym wypadku.. Żeby mnie przypalali nad ogniskiem ekologicznym i obdzierali ze skóry na buty dla psów i kotów- w przyszłości.. A bajki o „ kotach w butach” kiedyś były tylko bajkami.. Na naszych oczach stają się rzeczywistością, skoro zwierzęta są „ naszymi braćmi”. No powiedzmy sobie nie wszystkie, oprócz tych co zagryzają ludzi! Te nie są naszymi braćmi.. Bo przecież brat nie zagryza brata..  A zwierzęta się zagryzają między sobą i nie ma na to kary.. Nikt ich nie wsadza do zwierzęcych więzień… Bo braćmi są przecież między sobą także.. Wynika z tego , że uprawiają kanibalizm.. I ja też jestem kanibalem, bo lubię zjadać zwierzęta.. Najbardziej lubię świnie - zjadać!.. Nie wiem gdzie się podzieję, jak demokraci zwierzęcy przegłosują, jeśli im się uda zdobyć demokratyczną większość, że wszyscy musimy zostać wegetarianami.. Dlatego między innymi nie jeżdżę do USA, a konkretnie do stanu Illinois, a jeszcze konkretniej do miasta Eureka, bo tam obowiązuje demokratyczne prawo, że mężczyźnie z wąsami nie wolno całować kobiety(???) Ja akurat mam wąsy, a być może któraś chciałaby mnie pocałować.. Mógłbym wąsy tak naprawdę zgolić, ale jak ja bym wyglądał bez wąsów? Nikt by mnie nie poznał na ulicy.. No właśnie.. A czy problem wąsów został w naszym kraju rozwiązany? Już dawno powinna powstać Polska Partia Nadzoru nad Wąsami, żeby kontrolować strzyżenie według ustalonych norm europejskich.. Dziwię się, że do tej pory Komisja Europejska nie zajęła się tym palącym problemem społecznym.. Bo każdy problem dla socjalistów – lewaków - to problem społeczny. W ten sposób powstaje państwo totalitarne. No ma się rozumieć - demokratyczne.. I zajmuje się rozwiązywaniem naszych problemów.. problemów przecież Ronald  Reagan mówił, że „Rząd nie jest od rozwiązywania problemów. Rząd jest problemem”. A ONI dalej swoje.. Jak już nas poprzerabiają na wegetarian ustawowo i demokratycznie większościowo przegłosowując-, to i tak nastąpi odreagowanie,  wtedy jak uda zrzucić nam się nam  jarzmo demokratycznej dyktatury.. Wtedy naprawdę po wegetarianach przyjdą kanibale.. I będą musieli odreagować. W pierwszym rzędzie- mam nadzieję- zjedzą wszystkich  czerwonych ekologów.. Ale czy mięso wegetarianina będzie smaczne? I czy to w ogóle będzie mięso? WJR

List otwarty do red. Igora Jankego Od kilku dni wiele społeczności internetowych żyje informacją, że Ministerstwo Kultury rozdzieliło tegoroczne dotacje na rozwój czasopism kulturalnych nie tak, jak powinno. Kilku dziennikarzy wystosowało nawet list otwarty do ministra, aby ten zmienił podział pieniędzy i podzielił je sprawiedliwiej. Według informacji, która pojawiła się w weekendowym wydaniu dziennika „Rzeczpospolita”, dotacje straciły magazyny bardzo szeroko rozumianej prawicy. 3 miliony złotych jakie Ministerstwo Kultury zarezerwowało na wsparcie magazynów zostało podzielone następująco: po 140 tys. złotych otrzymały: „Krytyka Polityczna”, „Znak”, „Więź”, „Książki w Tygodniku: Magazyn Literacki” (dodatek do „Tygodnika Powszechnego”), „ResPublica Nowa”, „Kino”. 100 tys. zł przyznano „Przeglądowi Politycznemu”, zaś 108 tys. zł – „Didaskaliom”. Największe oburzenie wzbudziło pominięcie przy rozdzielaniu dotacji „Frondy”, której nakład kwartalnika wynosi 6,5 tys. egzemplarzy. Red. Igor Janke zamieścił list otwarty do Ministra Zdrojewskiego, w którym krytykuje pominięcie „Frondy”, „Christianitas”, „Presji” pisząc: „apeluję do Pana Ministra o zweryfikowanie decyzji o przyznanych dotacjach na najbliższy rok i wspomożenie także pism, które swoim poziomem intelektualnym na to zasługują, a zostały pominięte. Będę bardzo wdzięczny za szybką i skuteczną reakcję w tej sprawie”. W podobnym tonie pisze red. Łukasz Warzecha.
Najciekawsze, że minister momentalnie odpowiedział na ten list i obiecał przyjrzeć się liście czasopism raz jeszcze i jakoś zdobyć pieniądze na dotacje dla pozostałych czasopism. Przejdźmy jednak do meritum, bo ono jest w tym wypadku najważniejsze. To, że wszelkiej maści lewicowe organizacje i stowarzyszenia uwielbiają sięgać do kieszeni podatnika jest rzeczą naturalną. Nic innego bowiem jak właśnie stosunek do własności, szczególnie do cudzej własności, odróżnia lewicę od prawicy. To, że lewicowe magazyny chcą być finansowane pod przymusem przez podatników, nietrudno zrozumieć. To, że o podobne przywileje zabiegają magazyny, które na prawo i lewo wspominają o swoim konserwatyzmie i prawicowości może wzbudzić albo gniew albo politowanie. Popatrzmy na liczby. „Fronda” w ub. roku według danych prasowych otrzymała 96 tys. złotych dotacji z Ministerstwa Kultury. Jak podaje sama redakcja, nakład pisma sięga 6,5 tys. egzemplarzy. Załóżmy, że sprzedaż wynosi 50 proc., aczkolwiek pewnie jest wyższa, bo trudno oczekiwać, aby drukowano ją w ilości dwukrotnie wyższej niż faktyczna sprzedaż. Oznacza to, że aby otrzymać te 100 tys. złotych niezbędne do utrzymania działalności na tym samym poziomie co w ubiegłym roku każdy z czytelników powinien dołożyć się do „Frondy” w wysokości 29,53 zł. Ponieważ w ciągu roku ukazują się 4 wydania kwartalnika wychodzi, że do pełni szczęścia redakcji wystarczyłoby, aby każdy czytelnik dołożył 7,38 zł do każdego numeru. W przypadku pozostałych magazynów sumy są zapewne podobne, albo nawet niższe. Czy naprawdę czytelnicy tych magazynów nie są w stanie ich wesprzeć 20 czy 30 złotymi w ciągu roku? Czy nie są one warte takiego wsparcia przez zaangażowanych czytelników? Czy w dzisiejszych czasach mając jako narzędzie poczytne medium naprawdę nie można zebrać kilkunastu lub kilkudziesięciu tysięcy złotych potrzebnych na działalność? Czy gdyby podwyższyć cenę do wymaganych realiów, nagle sprzedaż stanęłaby? Aż się wierzyć nie chce, że te 5 czy 8 złotych różnicy w cenie ulubionego czasopisma doprowadziłoby do jego zamknięcia. Na powyższe pytanie są dwie możliwe odpowiedzi. Albo rzeczywiście nie można i nie ma szans na zebranie podobnych sum, albo redaktorzy i właściciele tych czasopism idą na łatwiznę sięgając po dotacje, a czytelnicy w ogóle się nie liczą będąc jedynie przykrywką do wyciągnięcia pieniędzy na niepotrzebne tak naprawdę nikomu pismo. Wydaje mi się, że druga odpowiedź jest bliższa prawdy. Łatwiej jest wypełnić wniosek o dotację, gdzie wystarczy zaznaczyć krzyżyki w poszczególnych rubrykach i napisać aplikację niż przeprowadzić kampanię zachęcającą do kupna magazynu lub wsparcia przedsięwzięcia, udowodnić czytelnikom, że ma się cel i chce się go tymi lub innymi środkami osiągnąć. Podobne działanie jest jednak – przynajmniej dla mnie – frajerstwem i w dłuższej perspektywie działaniem na szkodę nie tylko swoją, swojego środowiska, ale dobra wspólnego. Dziś bowiem minister Zdrojewski łaskaw był odpowiedzieć na internetowy wpis p. red. Igora Jankego, ale jestem więcej jak pewien, że gdy w ministerialnym fotelu na Krakowskim Przedmieściu zasiądzie kiedyś jakiś kompan tow. Sierakowskiego, podobne posty p. red. Jankego pozostaną bez żadnego odzewu, a co najwyżej skwitowane śmiechem. 
Jeśli zatem p. red. Janke pisze, że: „W czasach, gdy czytelnictwo tak gwałtownie spada, (…) warto wspierać różnorodne ośrodki myśli”, powinien poważnie się zastanowić, dlaczego tak naprawdę czytelnictwo spada? Może właśnie dlatego, że kierownictwa czasopism miast zabiegać o względy czytelników zabiegają bardziej o pieniądze na swoje utrzymanie? Drogie redakcje, drodzy redaktorzy, drogi red. Janke. Nie tędy droga. W ten sposób nigdy nie wygracie wojny ideologicznej z lewicą. Lewica jest pod tym względem skuteczniejsza, bo tak uczona jest od dawna – żyć na cudzy koszt i realizować swoje marzenia o nowym wspaniałym świecie za cudze pieniądze. Jednak fakt, że ktoś kradnie nie oznacza, że jak wy będziecie również kraść pieniądze podatnika na swoje szczytne cele to będziecie od nich lepsi. Sięgając po te środki jesteście na tym samym poziomie co lewica. Ideały sięgają zaś niestety bruku. Spójrzmy jeszcze na sytuację z drugiej strony, czyli na świat bez dotacji do czasopism. Reguły są jasne i równe. Nie trzeba kłócić się o jakieś w gruncie rzeczy śmieszne sumy, bo ich nie ma. Nie trzeba się martwić o to, kto zasiada w ministerstwie, bo nie ma środków do podziału. Jest wojna o czytelnika i o to, aby zdobyć przychylność jak największej liczby. Wyjść z tej wojny zwycięsko, to wielka sztuka. Wyjść zwycięsko z bitewki o 100 tys. złotych przyznanych drogą administracyjną, to tak naprawdę klęska. Pisać zaś listy otwarte do ministra, że pominął te czy inne czasopisma, a nie wzywać go do ich likwidacji, to szczyt absurdu. Jeśli bowiem o tym, które czasopisma są wartościowe a które nie, nie decydują konsumenci, czyli czytelnicy, wówczas decydują o tym politycy i zakulisowe gierki, pojawiają się nadużycia i nieporządek – słowem: sytuacja dzisiejsza. Czy o to Panu chodzi red. Janke? Uprzedzając atak na mój tekst, że chcę zniszczyć niezależne media, które są cenne dla debaty publicznej, podwyższają jej poziom, od razu odpowiadam. Nie chcę ich niszczyć, wręcz przeciwnie; chciałbym pomóc zrozumieć, że bijąc się o dotacje same siebie niszczą. Jeśli jednak chcecie dotować to, co waszym zdaniem dobre i pożyteczne, to gdzie jest koniec waszej hojności? Przecież oprócz magazynów są również wartościowe miesięczniki, dwutygodniki, tygodniki a nawet dzienniki, którym na pewno przydałoby się państwowe wsparcie. Zatem to nie mnie odpowiadać, ale wam, gdzie chcecie się zatrzymać i gdzie jest kres waszej hojności w szastaniu cudzymi pieniędzmi. Jeśli chcecie wspierać te media to czemu nie robicie tego bezpośrednio tylko potrzebne wam jest do tego ministerstwo z całym inwentarzem? Na koniec, pozwólcie że zacytuję wielkiego Frédérica Bastiata, który o dotacjach w sferze kultury pisał w słynnym eseju Co widać i czego nie widać: „Nasi przeciwnicy sądzą, że działalność, która nie jest ani finansowana, ani regulowana przez państwo, jest skazana na upadek. My uważamy, że jest wręcz przeciwnie. Oni wierzą w ustawodawcę, a nie w ludzi. My wierzymy w ludzi, a nie w ustawodawcę”. Czy prawicowe i konserwatywne media uwierzą wreszcie w siebie i wyzwolą się z uzależnienia od dotacji czy też wolą pozostać na garnuszku państwa coraz bardziej upodabniając się w ten sposób do lewicy, oto jest pytanie. Prawico, odwagi! Paweł Toboła-Pertkiewicz

O równości szans. W odpowiedzi p. Tobole-Pertkiewiczowi Pan Paweł Toboła-Pertkiewicz wystosował list do Igora Jankego w głośnej ostatnio sprawie dotacji dla pism. List jest wprawdzie adresowany do Igora, ale ponieważ i ja jestem w nim wymieniony, a o mojej interwencji w sprawie czasopism także sporo pisano, pozwolę sobie przeto odpowiedzieć we własnym imieniu. Pan Toboła-Pertkiewicz, członek władz Polsko-Amerykańskiej Fundacji Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego PAFERE, stawia tezę, że środowiska, wydające konserwatywne pisma kompromitują się, sięgając w ogóle po państwowe dotacje. Nic bowiem dziwnego, że czyni to lewica, ale prawica czynić tego nie powinna. Z tego też punktu widzenia potępia moje i Igora interwencje w tej sprawie. Problem polega na tym, że p. Toboła-Pertkiewicz, choć powołuje się na wybitnego ekonomistę Fryderyka Bastiata, zarazem kompletnie zapomina o wolności konkurencji i równości szans. Wyobraźmy sobie, że na ulicy są dwa sklepy. Jeden z nich dostał od władz dzielnicy doskonałą lokalizację bez żadnych dodatkowych opłat, a na dodatek został zwolniony z taksy za zajęcie chodnika na wyłożenie skrzynek ze świeżymi warzywami. Drugi dostał lokalizację znacznie gorszą i z żadnych opłat zwolniony nie został. Czy sklepy te działają w warunkach wolnej konkurencji i równości szans? Oczywiście – nie. Właściciel drugiego sklepu może uważać, że nikt nie powinien dostawać żadnych ulg, a lokalizacje sklepów powinny być losowane, a nie przyznawane przez władze dzielnicy, ale na razie działa w takiej rzeczywistości, jaka jest. I dlatego miałby rację, domagając się od władz dzielnicy lepszego miejsca i podobnych zwolnień jak konkurent. Tak wygląda obecnie sytuacja. Część pism o wyraźnym ideologicznym profilu przychylnym obecnej władzy dostaje pieniądze za nic, poprzez system dotacji. Część, o profilu tej władzy nieprzychylnym, nie dostała nic. Czy można od nich wymagać, że w tych okolicznościach uniosą się honorem i uznają, że wszystko jest w porządku? Nie, ponieważ została naruszona zasada równości szans i wolnej konkurencji. Póki system dotacji istnieje i póki trwa ostra wojna polityczna, mamy prawo domagać się równego traktowania stron w jego ramach.Takich sytuacji, gdy naruszana jest równowaga konkurencji, jest mnóstwo. Należą do nich wolne strefy ekonomiczne, preferencje dla zagranicznych inwestorów, a także sytuacje, gdy babcia handluje na chodniku pietruszką, nie ponosząc z tego powodu żadnych opłat, które muszą uiszczać uczciwi sklepikarze. Czy te opłaty są zasadne – to inna sprawa. Nonsensem jest także tworzenie SSE, w których panują korzystniejsze warunki podatkowe. Jeśli tak sprzyja to zakładaniu biznesu, niech podobne zasady obowiązują w całym kraju. Ale to są postulaty utopijne albo na przyszłość. W przypadku dotacji dla pism ja także jestem zwolennikiem ich zniesienia. Nie wolno jednak zapominać choćby o tym, że część pism już je dostawała, więc nowi, pozbawieni dotacji, nie będą mieli równego startu. Niektórzy – jak Stowarzyszenie im. Brzozowskiego, wydawca „Krytyki Politycznej”, dostali nie tylko setki tysięcy dotacji, ale jeszcze za bezdurno lokal w najlepszym miejscu Warszawy. Czy to, zdaniem p. Toboły-Pertkiewicza, tworzy warunki równej konkurencji? Niektórzy mogliby podnieść i ten problem (o którego wadze do końca przekonany nie jestem, ale trudno go jednak zlekceważyć), że z powodu ścisłego w wielu wypadkach połączenia wielkiego biznesu z polityką znacznie większe szanse na obfite wspomożenie mają pisma idące na rękę władzy. Pan Toboła-Pertkiewicz pokazuje wreszcie wyliczenie, z którego ma wynikać, że aby osiągnąć poprzedni poziom dotacji, wystarczyłoby, żeby każdy czytelnik „Frondy” wyłożył nieco ponad 7 zł. Ja proponuję inne wyliczenie. „Krytyka Polityczna” dostała 140 tys. zł. To są pieniądze niezależne od dochodów ze sprzedaży pisma czy funkcjonowania Nowego Wspaniałego Świata. Pisma konserwatywne apelują do swoich czytelników o pomoc finansową. Zakładam, że taka pomoc średnio wynosi 50 zł. Zatem aby osiągnąć poziom dotacji dla „KP” musiałoby się złożyć 2800 osób na jedno pismo. Dużo czy mało? Sprawa względna, ale pamiętajmy, że „KP” ma te pieniądze zagwarantowane, bez żadnych apeli i składek. Podsumowując – obecny system nie jest dobry. Jest zły i rodzi patologie. Ale jest. I póki jest, trzeba walczyć o to, żeby w jego ramach panowała względna choćby równowaga. Dziwi mnie, że autor listu do Igora Jankego tego nie rozumie. Warzecha

Manipulacje polskich aborcjonistów to nic nowego Warto przypomnieć, co autor „Niemego krzyku” pisał o metodach legalizacji masowego mordowania dzieci w łonach kobiet. Metody te bowiem z chirurgiczną precyzją stosują dziś polscy aborcjoniści – pisze Łukasz Adamski. Dr Bernard Nathanson jako pierwszy sposób na powolne wprowadzanie aborcji w USA podał manipulowanie sondażami poparcia dla aborcji. "W 1968 roku wiedzieliśmy, że uczciwe przeprowadzenie wśród Amerykanów ankiety na temat przerywania ciąży oznaczałoby dla nas druzgocącą klęskę. Zdecydowaliśmy się więc działać inaczej: posługując się środkami masowego przekazu, rozpowszechnialiśmy wyniki przeprowadzanych przez nas rzekomo ankiet, twierdząc, że 50 lub 60 proc. Amerykanów chce legalizacji przerywania ciąży” - przekonywał Nathanson. Czyż nie to samo robią polscy aborcjoniści, którzy coraz częściej przekonują, że Polacy akceptują hasło „mój brzuch, moja sprawa” i odchodzą od katolickiego nauczania w tej kwestii? Lewica jednak wzorem swoich „starszych braci w wierze” z USA nie przypomina, że odsetek osób popierających zabijanie dzieci w ich najwcześniejszym stadium rozwoju spada od początku lat 90-tych. Z pewnością jest to zasługą USG (które to nawróciło aborcyjnego lobbystę Nathansona), a które to urządzenie musi być dla feministek czymś tak samo paskudnym jak woda święcona. Może dlatego aborcjoniści z Zachodu domagają się, by nie wpływać na decyzję kobiet przychodzących do Planned Parenthood „na zabieg” za pomocą tego urządzenia. W Polsce na szczęście sondaże są nieubłagalne dla aborcjonistów. Nie znaczy to jednak, że przedstawiciele wielkiego biznesu aborcyjnego poświęcą każdego, ubrudzonego krwią dolara, na medialną propagandę mającą wmówić nam, że pewni ludzie nie zasługują na to, by żyć. Autor „Niemego Krzyku” zwracał również uwagę, jak aborcjoniści fałszowali dane na temat wielkości tzw. podziemia aborcyjnego poprzez wielokrotne zawyżanie ofiar zgonów wskutek nielegalnych aborcji. "Wiedzieliśmy również, że jeśli dostatecznie udramatyzujemy sytuację, wzbudzimy dość sympatii, aby sprzedać nasz program legalizacji sztucznych poronień. Dlatego sfałszowaliśmy dane na temat nielegalnych zabiegów przerywania ciąży wykonywanych każdego roku w USA. Mass mediom i opinii publicznej przekazywaliśmy informacje, że rocznie przeprowadza się w Stanach ok. miliona aborcji, chociaż wiedzieliśmy, że naprawdę jest ich ok. 100 tysięcy” - mówił lekarz. To jest chyba ulubiony argument z całej listy tego, co serwuje nam nasza kochana lewica. Ile razy to słyszeliśmy, że w Polsce podziemie aborcyjne jest ogromne i dlatego trzeba legalizować zabijanie nienarodzonych. Oczywiście liczby zabijanych nielegalnie dzieci są brane w naszym kraju z sufitu, ale odpowiednie wrażenie musi pozostać. „Podczas nielegalnych zabiegów umierało rocznie 200-250 kobiet, ale stale powtarzaliśmy, że śmiertelność jest znacznie wyższa i wynosi 10 tys. rocznie. Liczby te zaczęły kształtować świadomość społeczną w USA i były najlepszym środkiem, aby przekonać społeczeństwo, że trzeba zmienić prawo aborcyjne" - mówił Nathanson. Jednak nawet gdyby te liczby byłe prawdziwe i zabijanie dzieci w podziemiu byłoby problemem, to legalizacja tego procederu jest - nie bawmy się w semantykę - idiotyzmem. Przecież to tak samo, jakby dziś domagać się legalizacji mordowania łysych „karków” z BMW, bo przecież w podziemiu oni często giną w porachunkach mafijnych. By zabijać bardziej humanitarnie możnaby również udostępniać białe, sterylne pomieszczenia mordercom starszych ludzi… oj przepraszam, argument zły. Tego już się lewica domaga. Tyle, że nazwała to eutanazją. By walczyć z podziemiem aborcyjnym wystarczy kilku policjantów, którzy za pomocą prowokacji będą aresztować morderców w kitlach. Jednak to nie jest główny problem w naszym kraju, skoro czołowy polski lewicowy tygodnik robi z takich niegodziwców bohaterów swoich tekstów. Ten argument jest najczęstszym w próbie zalegalizowania zabijania dzieci nienarodzonych przez polskie organizacje lewicowe. Gazety więc przytaczają dramatyczne relacje kobiet, które były zmuszone do płacenia za zabicie swojego dziecka w niegodnych warunkach, okaleczeniu, którego doświadczyły podczas zabiegów etc. Jestem jednak pewien, że gdyby bohaterem każdego z tych tekstów było mordowane dziecko, a nie kobieta, to relacja byłaby jeszcze brutalniejsza. Nathanson zresztą opisywał w „Ręce Boga”, jak wyglądało wiele legalnych aborcji w Nowym Jorku. Kilkakrotnie zdarzało się, że „lekarze” zdając sobie sprawę, ile tygodni (przed erą USG) ma „płód”, przerywali procedurę wysysania dziecka odkurzaczem. Do dziś żyje kobieta, której w trakcie aborcji urwano rączkę. – Powinnam być ślepa i poparzona, powinnam być martwa, ale urodziłam się żywa. W akcie urodzenia mam napisane: „urodzona w trakcie aborcji”, a poniżej jest podpis lekarza, który tę aborcję przeprowadzał – opowiadała Gianna Jessen, która urodziła się podczas dokonywanej na niej aborcji. Dziewczyna miała być rozpuszczona za pomocą roztworu z soli i substancji, które wyżerają płuca i skórę dziecka w łonie matki. Po 24 godzinach zwłoki zostają wyrzucone z ciała matki. Mała Gianna jednak na drugi dzień po „zabiegu”, zamiast urodzić się martwą, zaczęła płakać. Przeżyła. „Lekarze” kliniki Planned Parenthood byli zszokowani. – Kiedy mnie zobaczyli, doświadczyli horroru morderstwa – mówiła po latach Gianna. Matka Gianny oddała niemowlę do adopcji. Zapewne nie mogła znieść widoku dziecka, które w imię jej prawa do decydowania o własnym brzuchu, miało zostać zgładzone. Dzisiaj 34-letnia Gianna Jessen działa w ruchu pro-life, jeździ po całym świecie dając świadectwo, czym tak naprawdę jest aborcja. Jest ona również świadectwem „humanitarnego” sposobu zabijania dzieci, jakiego domaga się u nas lewica. Nathanson zwracał również uwagę na ukrywanie prawdy o początkach życia oraz o życiu w fazie prenatalnej. "Oprócz karty katolickiej NARAL (Narodowe Stowarzyszenie na rzecz Zniesienia Zakazu Aborcji) stosował jeszcze dwie kluczowe metody w propagandzie na rzecz aborcji: ukrywanie wszystkich dowodów naukowych na to, że życie zaczyna się od poczęcia, i zawładnięcie środkami masowego przekazu. Pierwsza z tych metod polegała na konsekwentnym przeczeniu dowiedzionemu naukowo faktowi, że życie zaczyna się w chwili poczęcia. Utrzymywaliśmy, że stwierdzenie, kiedy zaczyna się życie człowieka, jest problemem teologicznym, prawnym, etycznym, filozoficznym, ale na pewno nie naukowym" - pisał ginekolog. Ile razy byliście, Drodzy Czytelnicy, świadkami, jak lewicowi politycy wili się jak węże, by nie użyć słowa „dziecko” w rozmowie o aborcji? Znana polska feministka błyskotliwie zauważyła kiedyś, że płód jest płodem, a nie dzieckiem. „Płód” można przecież spuścić do kibla. Zlepek komórek nie ma żadnej wartości. Tak jak nie miał jej człowiek o haczykowatym nosie w Niemczech czy burżuj albo kułak w Związku Radzieckim. Aborcjoniści celowo odczłowieczają nienarodzone dzieci. Łatwiej jest przecież powiedzieć: „dokonujemy aborcji do 3 miesiąca”, niż "zabijamy dziecko w pierwszych tygodniach jego życia". USG trochę zepsuło zabawę aborcjonistom, ale i tak ich propaganda jest godna innego socjalistycznego polityka - Josepha Goebbelsa. Nathanson dopiero gdy zobaczył na USG, jak wygląda „zabieg”, porzucił swój dotychczasowy fach. Jego film jest dostępny ( choć do dziś żadna amerykańska mainstreamowa telewizja go nie wyemitowała) i lewicowi politycy mogą się przekonać, czym jest w rzeczywistości aborcja. Była dyrektorka jednej z klinik Planned Parenthood, Abby Johnson, napisała, że uważała film Nathansona za „śmieszną propagandę”. Jednak i ona w pewnym momencie swojego życia zrozumiała, jakim ośrodkiem kierowała. Zresztą w swojej książce napisała ona, jak pracownicy kliniki mieli obowiązek nazywania poczętego dziecka "płodem", albo "tkanką", albo "P.O.C." ("Product of conception", produkt zapłodnienia) itp. Nathanson zwracał uwagę na to, jak w USA wmawiano, że tylko katolicy są przeciwnikami aborcji, a ludzie oświeceni - postępowi katolicy, intelektualiści i ludzie światli - są zwolennikami aborcji. "Najważniejszą i najskuteczniejszą z taktyk, które stosowaliśmy podczas naszej działalności w latach 1968-1973, była tzw. karta katolicka. Unikaliśmy jednak tego, aby wszystkich katolików traktować jednakowo. Zdawaliśmy sobie sprawę, że taka postawa poważnie by nam zaszkodziła. Potrzebowaliśmy pewnego wsparcia ze strony tych, których nazywaliśmy oświeconymi katolikami. Zamiast tego posługiwaliśmy się zbiorowym pojęciem hierarchii kościelnej, wystarczająco niejasnym, by przekonać wszystkich liberalnych intelektualistów, przeciwników wojny i środki masowego przekazu, że to właśnie Kościół winien jest powstaniu oporu przeciw legalizacji aborcji... Jakie było znaczenie organizowanej przez nas nagonki? Przede wszystkim przekonała ona media, że każdy, kto był przeciw dopuszczalności aborcji, musiał być katolikiem lub ulegać silnemu wpływowi hierarchii kościelnej. Rozpowszechniliśmy przekonanie, że katolicy, którzy są zwolennikami aborcji, to intelektualiści, światli, postępowi ludzie. Chodziło nam o to, aby za pośrednictwem mediów przekonać społeczeństwo, że nie ma grup niekatolickich, które byłyby przeciw przerywaniu ciąży" - zauważył lekarz. Dziś również słyszymy od lewicy: „jak nie chcesz dokonywać aborcji to tego nie rób, jednak nie zakazuj jej nikomu”. Jest to oczywiście argument kuriozalny, bowiem idąc tym tokiem rozumowania można powiedzieć: „zalegalizujmy zabijanie ludzi z nadwagą. Nikt wam nie karze ich zabijać, ale nie narzucajcie swoich katolickich argumentów innym”. Jednak nie tylko chrześcijanie protestują przeciwko zabijaniu dzieci nienarodzonych. Robi to również wiele organizacji ateistycznych. Naprawdę nie trzeba być człowiekiem wierzącym, by przekonać się, że „płód” jest w rzeczywistości małym człowiekiem. Wiara może jedynie pomóc w tym, by uznać, że każdy człowiek ma prawo żyć i nikomu nie wolno decydować o skróceniu jego życia. Lewicowe ideologie, które w miejscu Boga postawiły człowieka, zawsze kończyły się mniejszym lub większym ludobójstwem. Tak samo było podczas rewolucji, Robespierra (przeciwnika kary śmierci i humanisty), Lenina, Stalina, Hitlera, Pol Pota czy dziś lewicowych kapłanów „ postępu”. Dlatego właśnie tak bardzo aborcjonistów doprowadzają do furii ludzie, którzy nie nawrócili się na wiarę w Jezusa a walczą z aborcją. Trudno jest wówczas zastosować trick omawiany przez Nathanson. Jednak dziś legalizacji aborcji domagają nawet w większości nie jacyś lewicowi psychopaci, zaczadzeni błędną ideologią, a zwykli biznesmeni. Aborcja jest ogromnym biznesem przynoszącym miliardy dolarów zysku. Jak będzie ona legalna to będzie również finansowana przez NFZ, a to oznacza kokosy dla ginekologów. Przykład USA jest tego najlepszym dowodem. Tak jak w przypadku polskiego lobby homoseksualnego, które wykorzystuje dokładnie te same sposoby walki o swoje przywileje, jak organizacje gejowskie 30 lat temu w USA, schemat wykorzystania manipulacyjnych praktyk przez aborcjonistów jest podobny. Najgorsze jest to, że feministki wspierają aborcję mimo licznych dowodów na to, jak wykańcza ona psychicznie i fizycznie same kobiety. Nathanson zauważył jednak, że wszyscy aborcjoniści zapłacą kiedyś za swoje czyny. „Gdybym miał wyznać wprost horror tego wszystkiego, co robiłem, nie mógłbym z tym żyć. Pewnego dnia stanę twarzą w twarz z tymi wszystkimi, których życie mam na sumieniu. To trudne wyznać to wszystko, co robiłem, więc mam do mojego nawrócenia podejście takie, które względnie pozwoli mi cieszyć się zdrowiem” - powiedział w jednym z wywiadów zmarły przed kilkoma dniami autor "Niemego krzyku".

Łukasz Adamski

Watykan kontra ‘syjonistyczne tsunami’ The Vatican vs the ‘Zionist tsunami’
http://www.jpost.com/Opinion/Columnists/Article.aspx?id=210246
Giulio Meotti, 28.2.2011 - tłumaczenie Ola Gordon

My załamujemy ręce i się litujemy na ten biedny izraelski naród, co jemu Pan Bóg same upokorzenia, nieszczęścia i biedę przynosi. – admin.

W zastraszającym tempie rośnie oczernianie Izraela pośród najważniejszych dziennikarzy katolickich. Styczniowe wydanie ‘La Civiltà Cattolica’, najbardziej wiarygodnego czasopisma jezuitów, publikowanego pod nadzorem Watykanu – otwiera się artykułem redakcyjnym o uchodźcach palestyńskich. Przyjmując propagandowy arabski wyraz Nakba, deklaruje, że są oni rezultatem dokonywanych przez Izrael „czystek etnicznych. ” Czasopismo wspiera również anty-izraelskiego historyka Ilana Pappe i fałszywie głosi, że „syjoniści sprytnie wykorzystali poczucie winy Zachodu za holokaust, by położyć podwaliny pod własne państwo.” Łaciński patriarcha Jerozolimy Fouad Twal, właśnie dołączył do „spotkania międzyreligijnego” w Doha, Katar. To sponsorowane przez Ligę Arabską wydarzenie miało miejsce w Jerozolimie, z udziałem „przywódców chrześcijańskich i muzułmańskich.”

Bez obecności Żydów. Oczernianie Izraela rośnie pośród najważniejszych dziennikarzy katolickich. Vittorio Messori, który przeprowadził pierwszy wywiad-rzekę z papieżem Janem Pawłem II, napisał ostatnio artykuł redakcyjny dla włoskiego dziennika ‘Il Corriere della sera,’ w którym stwierdził: „Wszystkie rządy wszystkich narodów muzułmańskich są poddawane tsunami gwałtownej intruzji syjonizmu, który swoją stolicę ustanowił w Jerozolimie.” Nauki Watykanu mają bezpośredni wpływ na 1.166 mld ludzi. Aby zrozumieć ich nowy stosunek do Izraela, trzeba tylko przeczytać, co się stało na specjalnym synodzie w sprawie Bliskiego Wschodu, którego gospodarzem był Rzym. Nic nie powiedziano o islamskich prześladowaniach chrześcijan, co więcej, starano się pokazać zrozumienie Kościoła Katolickiego wobec muzułmańskich krzywd, dokonywanych zwłaszcza ze strony „syjonizmu” – słowo przywoływane jako symbol zła.

Abp Edmond Farhat – oficjalny przedstawiciel polityki Watykanu – ogłosił, że ostateczną przyczyną wszelkiego zła na Bliskim Wschodzie jest „ciało obce,” którym jest Izrael: „Obecna sytuacja na Bliskim Wschodzie jest jak żywy organ, który po przeszczepie nie może się przyjąć, a nie ma specjalistów potrafiących go uleczyć.” Amerykański abp Salim Bustros napisał końcowy komunikat synodu, twierdząc, że koncepcja żydowskiej Ziemi Obiecanej została „unieważniona przez Chrystusa,” ożywiając w ten sposób niesławną teologię zastępczą, która odegrała wielką rolę w holokauście. Bustros stwierdził również, że nie można wykorzystywać Biblii do uzasadniania „okupacji” Zachodniego Brzegu, próbował zerwać jakikolwiek związek między narodem żydowskim i jego ojczyzną. Była patriarcha Jerozolimy, Michel Sabbah, wyznaczony przez papieża Benedykta XVI do wygłoszenia przemówienia zamykającego synod, przedstawił dokument przeciwko Izraelowi o nazwie „Kairos,” podpisany przez wielu przywódców chrześcijańskich w Jerozolimie.

Mówi on, że „izraelska okupacja jest grzechem przeciwko Bogu,” oraz jest stronniczy wobec istnienia Izraela. Bariery bezpieczeństwa, blokujące samobójcze ataki, porównuje z „apartheidem,” anuluje koncepcję państwa żydowskiego i mówi, że „opór wobec zła okupacji jest prawem i obowiązkiem chrześcijanina.” Dokument ten został przedstawiony w należącym do Watykanu budynku Pax Christi, Akcji Katolickiej i Franciszkańskiej Kustodii Ziemi Świętej. Obecny watykański patriarcha Jerozolimy, Fouad Twal, potwierdził również, że „nie można mieć i syjonizmu i demokracji,” wspierających program „rozwiązania w formie jednego państwa” – eufemizm na zniszczenie państwa żydowskiego. Elias Chacour, katolicki arcybiskup Galilei i Nazaretu, powiedział, że Izrael dopuścił się „czystek etnicznych na Palestyńczykach.”

Okładanie Izraela jest również częścią strategii watykańskiego Sekretariatu Stanu na Bliskim Wschodzie; jego nieuregulowana sytuacja w kwestii wojującego islamizmu, polegająca na podejmowaniu wysiłku w celu osiągnięcia kompromisu z reżimami, oraz wyparciu się potępienia islamskiej ideologii. Według tego straszliwego planu Izrael jest przeznaczony na stracenie. Ale Kościół powinien mieć interes strategiczny w przyjaźni z syjonistami [sic!!! - admin]. Izrael i Watykan powinny być naturalnymi sojusznikami przeciwko wielbicielom śmierci. Jest tylko jeden bliskowschodni kraj, gdzie liczba chrześcijan wzrosła – Izrael (z 34.000 w 1949 r. do 163.000). Papież Benedykt powinien zawrócić tę tragiczną falę przeciwko Izraelowi i Żydom – który jego wrogowie chcą zniszczyć – z taką samą silną determinacją, z jaką podnosi silny głos w obronie „nie podlegających negocjacji” zasad dotyczących ludzkiego życia. Izrael również nie podlega negocjacji.

PS. Zachęcam do wejścia na http://www.polityka.pl/ i przeczytania artykułu pt. Blask Talmudu. Tam stoi jak byk: nie ma na szkoły to sprzedać synagogę. [Przyp. tłum.] Gdyby Kościół,  wciąż cieszący się dużymi wpływami na świecie, zechciał częściej zabierać głos w sprawie „antysemityzmu” – ale nie tak, jak uczynił to filosemita Jan Paweł II – to Żydzi szybko spuścili by z tonu i skończyły by się bydlęce ataki na Benedykta XVI i sam Kościół, a także nachalne wtrącanie się do jego wewnętrznych spraw. – admin

Labirynt (dez)informacji Nadmiar informacji jest najbardziej wyrafinowaną formą dezinformacji. Nawet jeśli są to informacje w pełni prawdziwe. Komputery np. przepalają się lub „wariują” pod wpływem zbyt wielkiej ilości danych. Nasze biologiczne komputery w głowach reagują podobnie. Zmorą informacji (pomijam celową dezinformację, a tej jest jeszcze więcej w mediach i internecie) jest podawanie jej wyrwanej najczęściej z globalnego kontekstu. Wywołuje to w sumie poczucie chaosu i dezorientacji. Dopiero właściwie umieszczone w kontekście globalnym informacje zamiast dezorientować, stają się rzeczywistymi informacjami. Są wtedy  po prostu pasującymi do całości puzzlami.

Pierwszą i najważniejszą rzeczą, o jakiej należy zawsze, przy każdej informacji pamiętać, to fakt istnienia ideologówNWO. Należy także jako tako orientować się w ich planach. Będąc świadomym realizowania przez polityczne marionetki i żydomedia planów NWO nie można zabłądzić w informacyjnym gigalabiryncie. Wczoraj obchodzony był dzień  żołnierzy wyklętychNie zapomniałem o nich. Pamiętam o nich na co dzień. Nie zamieszczałem informacji o tym dniu z kilku względów.

- Dzień ten nagłaśniały żydomedia. Nie muszę ich wspomagać w ich polityce (dez)informacyjnej.
- Dzień ten uchwalono z inicjatywy (p)rezydenta Kaczyńskiego, który inscenizował siebie jako „patryjotę”. A dbał o interesy Izraela i USA.

http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2860

Gdyby ci ludzie, owi żołnierze wyklęci, żyli dzisiaj i nie byli odmóżdżeni medialną propagandą, walczyliby nadal o wolną Polskę. Choć już nie przeciwko żydokomuchom, a przeciwko żydowskiej agenturze bandy czworga – PO PiS/SLD/PSL. To samo robiłby rotmistrz Pilecki.

http://mementomori.salon24.pl/283060,przypomnijmy-o-rotmistrzu-w-dzien-zolnierzy-wykletych

Historia jest ważna. Znajomość historii jest niesłychanie ważna. Ale nie można zapominać, że naszą uwagę od teraźniejszości często CELOWO odwraca się instrumentalnie wykorzystując zaszłości historyczne. Ludzie uwikłani w spory o historię często zapominają o dniu dzisiejszym. Wizycie gabinetu gauleitera Tuska w Izraelu żydomedia nie poświęciły tyle uwagi, na ile ta wasalska wyprawa pod ścianę płaczu w rzeczywistości zasługuje. Wywiad Radka agenta Sikorskiego dla Haarez pokazuje całkowite zwasalizowanie i podporządkowanie się PO polityce Izraela.

http://piotrbein.wordpress.com/2011/03/01/927/

Wizyta ta powinna otrzeźwić wyznawców PiS uważających PO za sterowaną za pośrednictwem WSI agenturę Kremla. W Jerozolimie wierchuszka sorosowskiego kibucu PO pokazała, kto jest jej prawdziwym przełożonym i suwerenem.

Tak samo otrzeźwieć powinni ci, którzy uważają PO za agenturę Niemiec i Brukseli. Jest to diagnoza tylko wtedy słuszna, jeśli się wie, że i Berlin, i Bruksela realizują politykę ideologów NWO. Bo i Unia, i Niemcy kierowane są przez agenturę Mędrców Syjonu. Szabrowanie Polski, mimo propagandy sukcesu uprawianej przez PO idzie dalej. Szaber ten zakamuflowany jest „gospodarczą liberalizacją” i „prywatyzacją”. Ostatnio przybiera wymiary kryminalnej megaparodii.

Polska biednieje z dnia na dzień, z godziny na godzinę.

http://www.hotmoney.pl/artykul/surowce-ceny-wegla-bija-kolejne-rekordy-a-bedzie-jeszcze-drozej-18500

http://biznes.onet.pl/podrozeja-woda-mleko-jogurty-oleje,18566,4197144,1,prasa-detal

http://www.hotmoney.pl/artykul/praca-poczta-szykuje-masowe-zwolnienia-w-calym-kraju-18492

http://wiadomosci.onet.pl/kraj/po-wprowadzi-podatek-od-chodnikow-i-przejsc,1,4198253,wiadomosc.html

Ale są i wieści pozytywne. Będziemy z Francuzami budowali okręty podwodne.

http://www.hotmoney.pl/artykul/razem-z-francuzami-zbudujemy-okrety-podwodne-18505

A po co nam są potrzebne okręty podwodne? – zapyta sceptyk. Jak to po co? Wygląda na to, że Al-Kaida posiada bazy podwodne. Teraz i tam będziemy ją ścigać. A nie tylko w Afganistanie. Inwazja na Libię trwa. Już wcale się nie ukrywając Zachód i USA wysyłają tam swoje wojska. Ale odmóżdżonym Gojom żydomedia wciąż wpierają, że w Libii miała miejsce „spontaniczna” rewolucja.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2011/02/27/amerykanska-interwencja-w-libii/

O co w tym wszystkim się rozchodzi? Przypominam w tym miejscu (z uporem maniaka) wypowiedź Rockefellera:

„Wszystko, czego teraz potrzebujemy to odpowiednio wielki kryzys, a wtedy narody zaakceptują nowy porządek świata” . Wszystkie te „rewolucje” i zbrojne interwencje to element wpędzania świata w stan biedy, chaosu i strachu. Banksterzy metodycznie i konsekwentnie realizują ich plany. Kryzys i chaos wywołają biedę i niedożywienie, strach i permanentny stres. Ludzie będą chorować jeszcze więcej. A to w połączeniu ze szczepionkami i „medycyną” zdepopuluje mieszkańców globu. Depopulacja nie jest bowiem chorobliwym wymysłem nieodpowiedzialnych wyznawców „teorii spiskowych”. Jest realizowanym z żelazną konsekwencją planem Mędrców Syjonu.

http://marucha.wordpress.com/2011/03/02/propaganda-depopulacji-w-naukowe-brednie-zawoalowana/

Kto wie, czy nie wykorzystane zostaną do szybszego jej przeprowadzenia nuklearne zasoby USA. Chorobliwe dywagacje na temat „dobroczynnego” działania  bomb atomowych na zahamowanie (wyssanego z palca) ocieplenia klimatu napawać mogą niepokojem.

http://fronda.pl/news/czytaj/jak_zlikwidowac_globalne_ocieplenie

Po tych szaleńcach i zbrodniarzach wszystkiego można się spodziewać. Zaatakują np. głowicami nuklearnymi Iran, Koreę płn. i Wenezuelę i jeszcze ogłoszą, że zrobili to, aby uratować ludzkość przed klimatyczną katastrofą. Najgorsze jest to, że miliony odmóżdżonych Gojów w tę brednię uwierzy. Poliszynel

Złote żniwa Izaaka Luxenberga „Żydzi dla zysku podniecali chłopów, aby rabowali, zabijali, aby mogli od nich fanty najdroższe za parę grajcarów nabywać” – pisał Franciszek Ksawery Prek, naoczny świadek rabacji galicyjskiej 1846 r. Franciszek Ksawery Prek – wybitny malarz, literat, pamiętnikarz i społecznik, przeszedł do historii przede wszystkim jako autor 11-tomowych pamiętników obejmujących lata 1817-1855, będących nieocenionym źródłem wiedzy o życiu społeczno-gospodarczym oraz obyczajowym ówczesnej Galicji. Fragmenty dziennika opublikowane przez Zakład Narodowy im. Ossolińskich – Wydawnictwo pt. „Czasy i ludzie” (Wrocław 1959) przybliżają barwną panoramę tamtych lat, m.in. tragiczne wydarzenia 1846 r.

„Mego ojca piłą rżnęli…” Antyszlacheckie wystąpienia chłopów w Galicji w lutym 1846 r. zostały już po wielokroć opisane przez wielu autorów.  Społeczny konflikt nabrzmiewający od lat wybuchł z ogromną siłą dzięki knowaniom austriackiej administracji lokalnej, dążącej do zniszczenia rękami włościan polskiego zrywu niepodległościowego. Jednak pewne aspekty owych wypadków wciąż oczekują na bliższe zbadanie. W tych tragicznych dniach obwód tarnowski, w mniejszym stopniu bocheński, sanocki, jasielski, sądecki, wadowicki, rzeszowski stały się widownią krwawych porachunków. Podburzone przez Austriaków oddziały chłopskie atakowały, grabiły i równały z ziemią „pańskie” dwory. Szczególnie złowrogą sławę zdobyła wataha Jakuba Szeli, odpowiedzialna za napady w Smarżowej, Kamienicy, Gorzejowej, Siedliskach, Bączałce, Grudnej, gdzie z wyszukanym okrucieństwem zamordowano ponad sto osób. Rabacja okazała się kataklizmem, który uderzył z niepohamowaną mocą, wprawiając w przerażenie całą ówczesną Europę. W Tarnowskiem zrujnowano aż 90 proc. szlacheckich gniazd; w Sądeckiem 77 proc.; w Bocheńskiem i Jasielskiem ok. 35 proc.; w Sanockiem i Wadowickiem ok. 20 proc. W sumie zniszczono aż 470 dworów i pałaców. Dewastacjom i grabieżom towarzyszył wielki rozlew krwi. Zamordowano ok. 200 właścicieli dóbr i dzierżawców oraz kilkakrotnie więcej służby. Ogółem historycy doliczyli się co najmniej 1100 zabitych (z tego 3/4 w Tarnowskiem) tylko podczas napadów na dwory. Zdaniem niektórych badaczy całkowita liczba ofiar rabacji mogła sięgnąć nawet dwóch tysięcy. Nie jest to wykluczone, jeśli uwzględnić, że chłopskie watahy atakowały również polskie oddziały powstańcze. Do największej tragedii doszło pod Gdowem, gdzie powstańcza partia pułkownika Adama Suchorzewskiego została rozgromiona przez austriackie wojsko oraz tłumy chłopstwa (zwerbowanego przez starostę bocheńskiego Karola Bernda). Doszło wówczas do bestialskiego mordowania wziętych do niewoli powstańców, do dobijania rannych leżących na pobojowisku. W tym jednym starciu poległo aż 154 polskich patriotów, z tego wielu – z rąk chłopskich „braci”. „Ręce za lud walczące sam lud poobcina” – napisał proroczo narodowy wieszcz.

Krew i wódka Współczesnych szokowało okrucieństwo uczestników ruchawki. Zabójstw dokonywano przy pomocy noży, siekier, wideł, cepów, nieraz bestialsko torturując ofiary. Do legendy przeszły przypadki przerzynania „panów” piłami. Ginęli nie tylko przedstawiciele szlachty oraz ich służba; również księża katoliccy oraz chłopi, którzy próbowali powstrzymać morderców. W pamiętnikach Preka oraz w pracach wielu innych autorów znajdziemy szereg drastycznych opisów zbrodni. W relacjach powtarza się często motyw odurzenia alkoholem sprawców rzezi. Problem odbił się echem nawet w literaturze. „Tańcowali raz po raz chłopska kosa, pański pas. Od ogródka do ogródka ciekła rowem krew jak wódka. Tańcowali – z panem pień. Była noc jak biały dzień…” - pisał Bruno Jasieński w „Słowie o Jakubie Szeli” (1926). W istocie podczas rabacji wódka lała się strumieniami. Może to być wytłumaczeniem przynajmniej części okrucieństw, dokonanych (jak potwierdzają relacje świadków) w pijackim amoku. W owym czasie wysokoprocentowy alkohol nie zaliczał się do towarów szczególnie tanich (zwłaszcza dla wiejskiej biedoty). Tymczasem uczestnicy rabacji spożywali go w znacznych ilościach, za darmo. Nasuwa się pytanie: kto poił wódką chłopskie watahy? Kto był ich hojnym „sponsorem”?

Podżegacze Wszyscy autorzy zgodnie wskazują na złowrogą rolę, jaką odegrał tarnowski starosta Joseph Breinl, utrzymujący ścisłe kontakty z radykalnymi chłopskimi liderami, w tym z Jakubem Szelą. Krążyły pogłoski, jakoby Breinl wypłacał znaczne sumy za schwytanych bądź zabitych szlachciców. Cena za pojmanego miała wynosić 5 złotych reńskich, za zabitego – dwakroć tyle (co odbierano jako zachętę do zabójstw). Starosta Breinl zaprzeczał później, jakoby płacił za zabijanie ludzi, acz przyznał, że rozdał chłopom 4000 złotych reńskich – „w nagrodę za wierność cesarzowi”…

Franciszek Ksawery Prek nie poprzestaje na zdemaskowaniu niecnej roli tarnowskiego starosty. Ujawnia też jego najbliższych współpracowników. Byli nimi komisarze cyrkularni Chomiński, Żminkowski, Leśniewicz („wszyscy trzej Rusini, najpodlejsze pod słońcem dusze”), następnie kanceliści Trojanowski, Zgorski, Wolfarth. Wreszcie Żyd Izaak Luxenberg, dzierżawca propinacji w Tarnowie. Izaak Luxenberg znany był z mętnych interesów prowadzonych na dość szeroką skalę. Zażyłe stosunki z austriacką administracją pozwoliły mu odegrać niepoślednią, a wyjątkowo złowrogą rolę. Jak zaświadcza Prek: „Żyd Luksenberg, który dzień i noc z Breinlem konferował, szachrował, Żydków swoich po wsiach rozsyłał, szpiegował, chłopów do zabójstwa i rabunków namawiał i pieniądze w nadgrodę za najokropniejsze zbrodnie rozdawał i przyrzekał”. Współpracę Izaaka Luxenberga ze starostą Breinlem potwierdza prof. Stefan Kieniewicz, który nadmienia, iż mimo masowej skali rzezi ani jeden Żyd nie zginął z rąk chłopów.

Beneficjenci zbrodni Niektórzy wiążą zaangażowanie pewnych galicyjskich Żydów w rabację z prowadzoną w poprzednich latach akcją trzeźwości, propagowaną przez Kościół katolicki. Akcja ta w krótkim czasie przyczyniła się do poważnego obniżenia ilości spożywanego alkoholu, a przez to znacznie ograniczyła dochody arendarzy. Z pamiętników Preka wynika jasno, że Żydzi uczestniczyli bezpośrednio w najściach na dwory. Dowodem tego zdarzenia z Nockowej, gdzie napadnięty pan Woynarowski dzielnie stawił czoła napastnikom ze strzelbą w ręku – „czterech chłopów trupem położył, a Żyda mocno postrzelił.” Ponadto wielu Żydów miało czerpać korzyści finansowe, skupując za bezcen od uczestników rabacji dobra zrabowane podczas grabieży dworów. „Oni [Żydzi] się najwięcej teraz obcymi łupami wzbogacili” – wspominał Prek. Trzeba tu nadmienić, iż Prekowa relacja o nikczemnej postawie niektórych Żydów znajduje potwierdzenie u innych autorów. Np. Helena Klementyna Katarzyna Kadłubowska w swym „Dzienniku z lat 1856-1860″ stwierdza, iż: „Po tym rabunku położenie nasze było bardzo krytyczne, cały majątek przeszedł w ręce chłopów, a bardziej jeszcze Żydów, którzy zrabowane rzeczy za bezcen kupowali…” Jak już wspomniano, skala grabieży oraz spekulacji zrabowanymi dobrami była bardzo wysoka. Wedle Preka, wielce wzbogacili się na nich, poza Żydami, również urzędnicy austriaccy ze starostą Breinlem na czele.

Sprawiedliwi wśród narodów cesarstwa Podkreślmy z mocą, iż Franciszek Ksawery Prek wcale nie obciąża zbiorową odpowiedzialnością całej społeczności żydowskiej. Przeciwnie, przytacza przykłady chwalebnej postawy izraelickich sąsiadów, przeciwstawiających się zarówno morderczym watahom, jak i własnym chciwym ziomkom. Opisuje swą rozmowę z leśniczym, bestialsko pobitym przez chłopów, zawdzięczającym życie żydowskiemu szynkarzowi, który „wódką, prośbami chłopów zmiękczył i uprosił, aby go oszczędzili”. Wspomina żydowskiego arendarza z Kamienicy, który (wraz z osiadłym we wsi Cyganem) próbował bezskutecznie ocalić pochwyconego przez chłopów Wiktora Bogusza. Wyjątkowo ciekawa jest informacja o rabinie, który „w tarnowskim cyrkule rzucił klątwę na wszystkich Żydów, którzy by co z zrabowanych rzeczy kupili od chłopów”. Niestety, jak stwierdza Prek: „Rząd zniósł tę klątwę i rabinowi zagroził karą za to, a Żydom pozwolił zrabowane rzeczy kupować, które też oni za bezcen nabywali wraz z byłym starostą tarnowskim Breinlem, który tym się zbogacił.” Wypada wyrazić żal, że nazwiska tych dzielnych Żydów giną w mroku niepamięci.

Żniwiarz Gross Na terenach objętych rabacją obserwujemy zatem mnogość postaw miejscowych Żydów – od działań inspirujących zbrodnie, poprzez bezpośredni w nich udział, następnie czerpanie zysku z grabieży, aż po wystąpienia jednostek szlachetnych, przeciwstawiających się mordercom, łupieżcom i paserom popieranym przez lokalne władze. W chwili, gdy piszę te słowa, emocje rozpala książka Jana Tomasza Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross „Złote żniwa”, zarzucająca Polakom masowe mordowanie Żydów w okresie II wojny światowej oraz grabież mienia pożydowskiego. Jej wydawca – prezes Wydawnictwa Znak Henryk Woźniakowski – zadeklarował, że opublikowanie tego dzieła wynika z misji jego środowiska, misji polegającej na „pracy nad pamięcią”. Zaskakujące w tym kontekście jest oświadczenie dyrektor Wydawnictwa Znak Barbary Skóry, która w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” książkę Grossów nazwała tendencyjną. Szczególnej krytyce poddała „metodę gęstego opisu” Grossa jako niemającą nic wspólnego z rzetelną nauką oraz budzącą etyczne wątpliwości. Wedle dyr. Skóry, Grossowi wystarczą trzy przypadki obrabowania Żydów przez Polaków, aby wyciągać daleko idące wnioski odnoszące się do całej lokalnej społeczności czy nawet całego narodu polskiego

(zob.: http://www.rp.pl/artykul/609914.html).

Wyraziła przy tym obawę, że książka może sprowokować wzrost nastrojów antysemickich w Polsce. Jak wyglądałoby opisanie relacji polsko-żydowskich podczas rabacji 1846 r., sporządzone wedle metody Jana Tomasza Grossa? Czy nie zabrakłoby w nim miejsca dla żydowskiego arendarza z Kamienicy, błagającego o życie polskiego „pana”? Albo dla rabina wyklinającego współziomków budujących fortuny na dobrach splamionych krwią? Czy o taką „pracę nad pamięcią” chodzi prezesowi Wydawnictwa Znak? Andrzej Solak

Patogen nieznany nauce znaleziony w genetycznie modyfikowanych uprawach typu RR (Roundup Ready)? Szanowni Państwo, poniżej niezwykle ważna wiadomość! Prosimy o szerokie nagłośnienie tej wiadomości. Prosimy o zadawanie pytań w tej sprawie politykom. Prosimy żądajcie od Rządu RP natychmiastowego ZAKAZU GMO zanim omawiany patogen rozpowszechni się u nas.

Profesor Don Huber z USA, który badał patogeny roślin przez ponad 50 lat uważa, że zagrożenie jakie stwarza nowy patogen jest wyjątkowe, stanowi ogromne ryzyko i powinno być ono traktowane jako sytuacja krytyczna.

W swoim liście do Sekretarza Rolnictwa USA Toma Vilsacka prof. Huber pisze: „Zespół uznanych naukowców specjalizujących się w badaniach roślin i zwierząt zwrócił niedawno moją uwagę na odkrycie widocznego jedynie pod mikroskopem elektronowym patogenu, który wydaje się mieć duży wpływ na zdrowie roślin, zwierząt, a prawdopodobnie także ludzi. Z oglądu danych wynika, że jest on szeroko rozpowszechniony, może wywołać poważne konsekwencje, a także, że występuje w wyraźnie wyższym stężeniu w odmianie soi i kukurydzy (RR) [są to odmiany genetycznie modyfikowane], co może oznaczać związek z genem RR lub co bardziej prawdopodobne z obecnością Roundupu. Organizm ten jest dotąd w nauce NIEZNANY”. Jest to bardzo “wrażliwa” informacja, która mogłaby spowodować załamanie się rynku eksportu amerykańskiej soi i kukurydzy, a także poważne zakłócenia w krajowych dostawach żywności i paszy. Istnieje także prawdopodobieństwo, że ten nowy organizm już jest odpowiedzialny za wywołanie poważnych szkód…

Umiejscowienie i stężenie patogenu. Patogen występuje w wysokim stężeniu w mączce sojowej i kukurydzianej odpornej na działanie Roundupu, w wytłokach gorzelnianych z kukurydzy RR, fermentowanej paszy dla zwierząt, zawartości świńskich żołądków oraz w łożyskach bydła i trzody chlewnej karmionej produktami RR.

Związek z rozprzestrzenianiem się chorób roślin. Patogen występuje w dużym stężeniu w roślinach dotkniętych dwoma wszechobecnymi chorobami, które obniżają plony i dochody rolników. Są to syndrom nagłej śmierci soi (SDS) oraz fuzarioza kukurydzy. Patogen występuje także w grzybiczym komponencie czynnika wywołującego SDS (Fusarium solani fsp glycines).

Związek ze spadkiem płodności zwierząt. Badania laboratoryjne potwierdziły obecność tego organizmu w szerokim spectrum inwentarza żywego, który był dotknięty niepłodnością i poronieniami. Wstępne rezultaty z trwających badań pozwalają na potwierdzenie zdolności do wywołania poronień w warunkach klinicznych. Istnienie patogenu może wyjaśnić przyczynę obserwowanego w ostatnich kilku latach wzrostu częstotliwości występowania niepłodności i poronień u bydła mięsnego i mlecznego, trzody chlewnej i koni. Mieszczą się w tym także ostatnie raporty, mówiące o ponad 20% poziomie bezpłodności u jałówek i poronieniach u bydła na poziomie 45%…

Cały list: http://www.icppc.pl/antygmo/2011/03/list-otwarty-profesora-dona-hubera-w-sprawie-nowego-patogenu-powstalego-w-wyniku-modyfikacji-genetycznych/

List do pobrania z: http://www.icppc.pl/antygmo/wp-content/uploads/2011/03/patogenpopolsku.doc

ŹRÓDŁO: http://www.i-sis.org.uk/newPathogenInRoundupReadyGMCrops.php

WSPIERAJ KAMPANIĘ http://www.icppc.pl/antygmo/pomoz-kampani/

Z poważaniem, Jadwiga Łopata i Julian Rose

Źródło: http://www.stopcodex.pl/2011/03/patogen-nieznany-nauce-znaleziony-w-genetycznie-modyfikowanych-uprawach-typu-rr-roundap-ready/

GOSPODARKA „GADŻECIARSKA” W Necie zalew informacji, że Apple pokazało nowego iPada2. O tym, że „Apple nie ma klientów – ma wyznawców” wiadomo od dawna. Ale czy „premiera” nowej wersji urządzenia, która od poprzedniej różni się głównie tym, że jest cieńsza o 4,6 mm, lżejsza o 90 g i ma dwie kamery - z przodu i z tyłu – a nie tylko jedną, rzeczywiście wymagała transmisji on-line w BBC i informacji na czołówkach wszystkich portali informacyjnych??? Co prawda nowy iPad ma też specjalnie zaprojektowane etui w dziesięciu kolorach, które może być używane jako… podstawka! Ciekawe jak wielu posiadaczy iPoda zaciągnie kredyt (zapłacą kartą kredytową), żeby kupić iPoda2? Bo przecież „muszą go mieć”! Ale dzięki temu wzrośnie amerykańskie (i nie tylko) PKB! I może nawet indeksy giełdowe zostaną „pociągnięte” przez Apple’a? Nie tak dawno, gdy „rynki finansowe” obiegła „hiobowa” zaiste wieść, że premiera iPada2 może się opóźnić o kilka miesięcy, kurs akcji Apple’a spadł ponad 4%! Ciekawe, czy jutro wzrośnie? Może za sprawą tych kolorowych etui? Najwyższa już pora, żeby polskie OFE też mogły inwestować na moją emeryturę w kolorowe etui! Nie mam nic przeciwko „gadżetom”. Sam mam parę. Skoro „jeleń ma rogi, to facet musi mieć (oprócz rogów – jak powiadają złośliwcy) jakieś gadżety”. Ale coraz powszechniejsze opieranie światowej gospodarki na podobnych „kolorowych etui” nie wróży jej nic dobrego. Owszem żyjemy w epoce gospodarki „informatycznej”, „post-industrialnej”, o której pisał Alvin Toffler w „Trzeciej fali”. Ale ta fala nie wzbiera za sprawą „nowych, kolorowych etui” prezentację których, on-line, pokazują największe telewizje świata. Gwiazdowski

"Rząd cofa nas w rozwoju, ludzie mają tego dość" Maroko w lutym. Czerwone skały. Gaje pomarańczowe w ruinach dawnych twierdz. Kwitnąca pustynia. Błękit oceanu zlewający się z błękitem nieba.

Ale nie to było dla mnie najważniejsze. Raczej podobieństwo ich (Marokańczyków) łagodnej (w porównaniu z Libią) rewolucji i ich już post-postkolonializmu (gdy Zachód przestał być i przeciwnikiem i punktem odniesienia) z naszym post-postkomunizmem.
W obu wypadkach to problemy półperyferii szukających własnej drogi rozwojowej. I podwójne koszty kryzysu. Najpierw finansowego, a teraz skutki strategii zachodnich. Odpływ inwestycji, bo strefa euro zajęta jest sobą. Inflacja - bo USA drukuje dolary. Rosnąca luka edukacyjna i technologiczna: rosnące bezrobocie wśród absolwentów uczelni. I - w obu wypadkach - napięcie między demokratyczną formą a praktyką. Zbyt fasadowy parlamentaryzm (Maroko). Partia władzy budująca klientelistyczny monopol w mediach i sektorze publicznym (to my). Zbyt rozbudowana, nieefektywna biurokracja jako fundament oligarchii. Czyli w obu wypadkach - zbyt powolna modernizacja i brak strategii na miarę wyzwań. Ale najciekawsze jest podobne penetrowanie elastyczności własnej tradycji i tożsamości. To właśnie było głównym tematem moich rozmów: i na uniwersytecie w Rabacie i w Instytucie Spraw Międzynarodowych. Jak praktycznie dokonuje się u nas (ale i u nich) zbliżanie standardów prawnych z Unią. A u nich dodatkowo - budowanie rządów prawa w wielokulturowym społeczeństwie. Oni śledzą nasze wysiłki. Choćby ostatnie uznanie przez polski sejm 20 małżeństw zagranicznych bez określenia ich charakteru, ale z odesłaniem do "wyższości prawa krajowego". Można to nazwać oportunizmem (bo problem tylko się odsuwa i wzrośnie presja na zmianę prawa krajowego i uznanie związków gejowskich). Albo - życzliwiej dla PO - "niekonfrontacyjną obroną".
"Luka nieubłaganie rośnie" Obalane dziś w Północnej Afryce reżimy (Mubarak, Kadafi) kiedyś były pionierami pokolonialnych reform. Jeszcze w latach 80. wydawano tam na ucznia 20% tego, co na Zachodzie. Dziś tylko średnio - 10%. Luka nieubłaganie rośnie. U nas też. I dlatego to my - kraje post-post komunistyczne, gdzie też głównym problemem już nie jest komuna, ale znalezienie strategii rozwoju, są dla północnej Afryki punktem odniesienia. Zachód jest już zbyt odległy, zbyt cyniczny (ropa, handel bronią), zbyt pobłażliwy w przeszłości dla takich oprawców, jak Kadafi. Rewolucje oparte na mobilizacji medialnej są początkowo podobne. Potem szukają w każdym kraju własnej formy politycznej, aby następnie spotkać się w, znów podobnej, fazie rewolucji socjalnych, poszukujących rozwoju ale i - sprawiedliwości. I uznających, że konwergencja prawna, ale bez utraty tożsamości, jest konieczna w globalizującym się świecie. Inaczej pozostanie się na boku. Będąc w Maroku, obserwując tłum protestujący przeciwko tylko terminowemu zatrudnianiu i inflacji - czułam się jak w Polsce. Bo wbrew temu, co o sobie myślimy, my też się strukturalnie cofamy. A rząd PO zamiast reform i innowacji instytucjonalnych, obniża standardy we wszystkich dziedzinach.
Prof. Jadwiga Staniszkis

"Onet" prawda, czyli bezczelna manipulacja Na Onecie zamieszczono artykuł o znamiennym tytule: „Kulisy lądowania w Gruzji: gen. Błasik naciskał na Protasiuka”. Chodzi o tekst zamieszczony w dzisiejszej Wyborczej. Ze względu na wczesną porę nie będę go komentować, powiem tylko jedno: czytałam ten artykuł trzy razy, szukając informacji zawartej w onetowym tytule i nic... Nie ma nawet wzmianki o generale Błasiku, a kapitan Protasiuk jest wspomniany może raz. Głównymi bohaterami tekstu są kapitan Pietruczuk i wiceszef Sił Powietrznych. Nie wiem, jakim trzeba być manipulantem, żeby zamieścić taki tytuł. Pal licho sam artykuł, bo nie pierwszy już raz GW stosuje kompletnie nielogiczne analogie, ale nawet Gazeta nie zmyśliła tutaj kompletnie oderwanego od rzeczywistości tytułu tekstu! Przy okazji - zacznę się chyba modlić o to, żeby wszyscy "źli" ludzie byli w jakiś sposób powiązani z PIS, bo tylko wtedy dziennikarze śledczy pracują na najwyższych obrotach... Mariquita

Wszystkie naciski przed Tbilisi Gdy dowódca Tu-154 nie chciał wykonać rozkazu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, aby lecieć do objętej wojną Gruzji, wiceszef sił powietrznych chciał, aby stery przejął drugi pilot. A był nim wtedy kpt. Arkadiusz Protasiuk, który 20 miesięcy później dowodził prezydenckim lotem do Smoleńska "Gazeta" jako pierwsza ujawnia notatkę służbową, którą dla szefa MON tuż po tzw. incydencie gruzińskim napisał ówczesny dowódca Tu-154 kpt. Grzegorz Pietruczuk. Na trzech stronach opisał szczegółowo kto, kiedy i w jaki sposób próbował wpłynąć na zmianę planu lotu i zmuszenia do lądowania w objętej wojną Gruzji.
Bomba w pobliżu lotniska Chodzi o zdarzenia z 12 sierpnia 2008 r. na lotnisku w Symferopolu (Ukraina). Prezydent Lech Kaczyński z delegacjami przywódców Litwy, Łotwy, Estonii i Ukrainy udawał się do Tbilisi, stolicy Gruzji (na pokładzie były 74 osoby). Chciał wesprzeć prezydenta Michaiła Saakaszwilego w konflikcie z Rosją. Delegacja miała wylądować w Gandży (Azerbejdżan) i stamtąd samochodami opancerzonymi z ochroną jechać do Tbilisi. Jednak podczas postoju w Symferopolu (miał tu dołączyć prezydent Ukrainy) prezydent Kaczyński zażądał zmiany planów: zamiast do Gandży chciał lecieć do Tbilisi. O tych planach dowódcę lotu kpt. Pietruczuka poinformowali ówczesny szef BBN Władysław Stasiak i szef gabinetu prezydenta Maciej Łopiński. "Przystąpiłem do analizy możliwości wykonania zadania" - napisał w notatce kpt. Pietruczuk. Dowiedział się, że w pobliżu pasa startowego w Tbilisi wybuchła bomba, a naziemne urządzenia radarowe prawdopodobnie zostały zniszczone, więc nie ma kontroli radarowej. O sytuacji w Gruzji nie miała też informacji załoga ukraińskiego prezydenta. Stwierdzili, że "nie są przygotowani do należytej ochrony swojego prezydenta". Szef ochrony polskiego prezydenta płk Krzysztof Olszowiec też był przeciwko lądowaniu w Tbilisi, bo - jak napisał kpt. Pietruczuk - "nie jest przygotowany do należytej ochrony pana prezydenta". W tej sytuacji kpt. Pietruczuk doszedł do wniosku, że niezaplanowany lot nad terenem objętym wojną może nieść ryzyko zestrzelenia, a lądowanie na zbombardowanym lotnisku jest niebezpieczne. Poinformował o tym Stasiaka i Łopińskiego.
Wtedy zaczęły się naciski. - To były wręcz próby wymuszenia zmiany decyzji - opisuje w rozmowie z "Gazetą" gen. Artur Kołosowski, wówczas szef sekretariatu ministra obrony narodowej. To on na polecenie szefa MON badał okoliczności incydentu gruzińskiego. Stasiak miał przekonywać dowódcę argumentami "politycznymi" (tak nazywa je w notatce kpt. Pietruczuk), że "do Tbilisi wybiera się prezydent Sarkozy i musimy być tam przed nim". Kapitan nie zmienił zdania. Umocnił się w tym po rozmowie z tzw. agentem handlingowym, który w Tbilisi prowadził obsługę naziemną polskich samolotów. "Przekazał mi, że ze względu na zagrożenie wraz z rodziną opuścił Tbilisi i nie posiada żadnych informacji o lotnisku "- napisał kpt. Pietruczuk w notatce.
Prezydent wchodzi do kabiny Wtedy - jak czytamy w notatce - do dowódcy zadzwonił gen. Krzysztof Załęski, z-ca dowódcy sił lotniczych. To nowy, nieznany dotąd fakt. Z notatki kpt. Pietruczuka: - "Generał Załęski próbował nakłonić mnie do zmiany decyzji i odbycia lotu bezpośrednio do Tbilisi. Kiedy przedstawiłem wszystkie argumenty uniemożliwiające wykonanie lotu i odmówiłem, pan generał spytał, czy drugi pilot kpt. A. Protasiuk może objąć moje obowiązki i wykonać lot do Tbilisi". Okazało się, że nie mógł, bo miał za mało wylatanych godzin, aby przesiąść się na fotel pierwszego pilota. Wtedy gen. Załęski wysłał faks do ówczesnego dowódcy 36. specpułku płk. Tomasza Pietrzaka, aby kazał "wykonać polecenie pana prezydenta" lotu z Gandży do Tbilisi. Gen. Załęski jest w rezerwie, nie udało nam się z nim wczoraj skontaktować.Płk Piotr Łukaszewicz, były szef oddziału szkolenia lotniczego dowództwa sił powietrznych, mówi "Gazecie", że w tzw. rozkazie lotu, na podstawie którego się go wykonuje, jest napisane, kto pełni jaką funkcję (pierwszego pilota, drugiego, nawigatora, technika). - Drugi pilot może przejąć miejsce pierwszego tylko, gdy ten nie jest w stanie pełnić swoich obowiązki, np. z powodów zdrowotnych - mówi Łukaszewicz. - W innej sytuacji taka zmiana jest niedopuszczalna, to podważenie kompetencji dowódcy. Kiedy kpt. Pietruczuk nadal odmawiał lotu do Tbilisi, do kabiny przyszedł prezydent Kaczyński. Padła znana już wymiana zdań. Z notatki dowódcy: "Prezydent: Czy pan wie, kto jest zwierzchnikiem sił zbrojnych RP?. Kpt. Pietruczuk: Tak wiem, pan, panie prezydencie. Prezydent: W takim razie polecam wykonać lot do Tbilisi. Po tym pan prezydent wyszedł, nie czekając na moje wyjaśnienia". Prezydent zadzwonił do szefa MON, Bogdana Klicha, aby ten kazał dowódcy samolotu wykonać jego rozkaz. Minister odmówił.
W końcu prezydent się poddał i poprzez płk. Olszowca przekazał dowódcy, że - cytujemy za notatką dowódcy - "Skoro nie możemy wykonać polecenia pana prezydenta, pan prezydent prosi, aby dalszy lot był kontynuowany zgodnie z wcześniej postawionym zadaniem tzn. do Gandży". Ostatecznie samolot planowo wylądował w Gandży. W przedostatnim zdaniu swojej notatki kpt. Pietruczuk napisał: „Podczas opuszczania pokładu samolotu prezydent RP powiedział: »jeszcze się z panem policzę «. Odbyło się to w obecności szefowej pokładu”. - Kapitan Pietruczuk po tych zdarzeniach był rozbity emocjonalnie, był w złym stanie. Gdy poprosiliśmy o zrelacjonowanie tego, co się działo w Symferopolu, pytał, co teraz z nim będzie - wspomina w rozmowie z "Gazetą" gen. Kołosowski. - Wyraźnie obawiał się o przyszłość w wojsku. Zapewniłem go, że postąpił bardzo odpowiedzialnie i że na pewno włos mu z głowy nie spadnie.
Potem min. Klich odznaczył pilota za wzorowe wypełnianie przepisów na pokładzie samolotu. Szef klubu PiS Przemysław Gosiewski w sejmowym wystąpieniu nazwał go "tchórzem". A Karol Karski złożył na dowódcę doniesienie do prokuratury (sprawę umorzono). Prezydent nie chciał już latać z Pietruczukiem. Gen. Kołosowski zwraca uwagę, że świadkami przepychanek i nacisków 12 sierpnia byli kpt. Arkadiusz Protasiuk i nawigator mjr Robert Grzywna. To oni pilotowali Tu-154, który 10 kwietnia 2010 r. rozbił się w Smoleńsku. - Nie jestem psychologiem, ale lecąc do Smoleńska, mogli mieć w tyle głowy wydarzenia z Symferopola - mówi generał.

Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski

Terlikowski: Gruzińskie manipulacje „Gazety Wyborczej” Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski nie odpuszczają raz podjętego tropu. Jeśli już raz ich mocodawcy z Czerskiej uznali, że za wszystko odpowiada prezydent, który naciskał na pilotów, to nigdy nie zrezygnują z powtarzania tej opinii, choćby wszystkie fakty były przeciw nim. I tak trzeba traktować dzisiejszy tekst, w którym waleczni cyngle „GW” po raz kolejny wracają do sprawy gruzińskiej. Nie, żeby mieli jakiś nadmiar nowych dokumentów, poza notatką służbową kpt. Grzegorza Pietruczuka, który był pierwszym pilotem w czasie lotu do Gruzji.  Dokument ten nie wnosi nic specjalnie nowego, ale dzięki nemu można powrócić do powtarzania tezy, że za lądowanie w Smoleńsku odpowiada prezydent. A że brak na to dowodów to śledczy z „GW” wzorem śledczych z innych służb, powołują się na psychologię, wykładaną przez jednego z generałów.

„Gen. Kołosowski zwraca uwagę, że świadkami przepychanek i nacisków 12 sierpnia byli kpt. Arkadiusz Protasiuk i nawigator mjr Robert Grzywna. To oni pilotowali Tu-154, który 10 kwietnia 2010 r. rozbił się w Smoleńsku. - Nie jestem psychologiem, ale lecąc do Smoleńska, mogli mieć w tyle głowy wydarzenia z Symferopola - mówi generał” – notują Kublik i Czuchnowski. I tym kończy się ich tekst. Dlaczego? Odpowiedź jest banalnie prosta – w ten sposób wracają oni do swojej tezy i ponownie oskarżają (bez najmniejszych dowodów) prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Tym razem nie ma powodów, by pytać, czy to perfidia czy głupota. Nie ulega bowiem najmniejszej wątpliwości, że jest to perfidia, która nota bene jest na rękę wyłącznie Rosjanom i tym z naszych rodaków, którym bliższe są interesy Moskwy niż Polski. A do tego jest całkowicie sprzeczna z apelem, który ostatnio wystosowali promowani przez „GW” intelektualiści, w którym znajduje się apel o zaprzestanie grania katastrofą smoleńską. To, co zrobili dziś Kublik i Czuchnowski jest zaś zwyczajną i dość obrzydliwą grą emocjonalną. Tomasz P. Terlikowski

Dark Side of the Moon Każda porządna historia z lotem w kosmos musi zawierać epizod ze spotkaniem Obcych – i historia z pierwszym Polakiem na Księżycu też zawiera takie momenty. S. Wiśniewski bowiem po dokonaniu swych historycznych skoków na księżycowej ziemi, zostaje schwytany przez Obcych, co opisuje (tak od 01.11.33 http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE&feature=related;

do tego materiału będę się często w niniejszym poście odwoływał) w ten sposób: „jak usłyszałem, że jest Polak, to wydawało mi się w tym momencie dobrze, nie wiem, nie zastrzelą mnie, nie aresztują, nie zrobią mi krzywdę i rozmowa była (…) oni zapytali tego polskiego dyplomaty, czy on... czy wie, kto ja jestem. On mówi: „Ja nie znam tego człowieka, proszę go aresztować, zabrać, zabrać mu i zniszczyć sprzęt”. No w tym momencie zrobiło mi się podwójnie przykro, że polski, Polak, który wg mnie powinien mi pomóc, ewentualnie w jakiś sposób, no, zabrzmi to może dość banalnie, ale stanąć w mojej obronie. Jeśli mówię, kto ja jestem, a np. nie wpadłem na pomysł, żeby wziąć ze sobą jakikolwiek dokument (?? - przyp. F.Y.M. - na ruskie wojskowe lotnisko bez bumagi?)... no to, no poczułem się po prostu bardzo źle i mało komfortowo. Bo jeśli rozumiem, Rosjanie chcą mi zrobić krzywdę, czy ewentualnie, wiadomo, to jest ich praca, ich obowiązek, ale jeśli do tego jeszcze Polak się dokłada, to nie jest rzecz sympatyczna, o której chciałoby się wspominać.

Jest to nieco inna wersja od tej z 10 Kwietnia, która brzmiała mniej więcej tak: „Tam próbowałem uciekać przed tymi FSB, bo zaczęli mnie ganiać – no to wiesz, oni mnie, a ja ich, no a jak wpadłem potąd w błoto, no to już niestety nie mogłem już... Złapali mnie, wyrwali, kazali oddać kasetę (…) Jakby nie to, że wpadłem w błoto, to bym im uciekł, i z drugiej strony zrobił zdjęcia. Chłopaki mnie OMON-owcy chwycili i mówią: „Do tiurmy pójdziesz!” A ja pytam się: „Za co? Ja jestem z polskiej telewizji, to jest moja robota, to jest mój obowiązek. Coś im musiałem powiedzieć, żeby mnie nie zastrzelili. Już raz miałem makarowa przy łbie.

Wracając zaś do relacji SW przed zespołem parlamentarnym min. A. Macierewicza, to może nieco zdumiewać fakt, iż epizod z przystawieniem makarowa do łba został przez SW zupełnie pominięty. Wiele on rzeczy „pamiętał jak dziś”, wiele pamiętał nawet lepiej niż zaraz „po katastrofie”, ale tej jednej najwyraźniej nie pamiętał w ogóle. Oczywiście, zdarza się, choć moim zdaniem ciężko jest zapomnieć chwilę, gdy ktoś nam grozi bronią, przystawiając ją do naszej skroni. Czy więc grożono w taki sposób SW, czy nie? A jeśli tak, to kto i w którym momencie? Czy G. Cyganowski, nakazujący ruskim specsłużbom zatrzymać polskiego montażystę i skonfiskować, a nawet zniszczyć sprzęt, był uzbrojony, czy nie? I jak się tenże Cyganowski znalazł koło tych ruskich wozów strażackich? Przybył jednym z nich z płyty lotniska, na której miał oczekiwać na przylot prezydenckiej delegacji? Kiedy się tam pojawił? To nowe kwestie, które sygnalizuję niezmordowanym blogerom, dziennikarzom śledczym i sejmowemu zespołowi. SW, skoro już jesteśmy przy tych strażackich wozach, zaczynając swoją prezentację (0.34.34), sam sobie cierpliwie odpowiada na pewne nasuwające się pytania – jednym z nich jest to dotyczące, co tu dużo kryć, dość sporej i widocznej opieszałości smoleńskich strażaków. Skąd ona? Mamy jasne od SW wytłumaczenie: „Dlaczego oni przyjechali tak późno, mimo tego, że byli tak blisko? Rzecz w tym, że prawdopodobnież... później pytałem tego strażaka(kiedy była ku temu okazja? - przyp. F.Y.M.), bo oni myśleli, że się zdarzył wypadek na szosie. Tam jest zaraz szosa wylotowa ze Smoleńska i ta straż jechała tą szosą. Tam nie da się po prostu zjechać, bo tam jest taki wysoki jest nasyp i musieli zawrócić i pojechać od strony lotniska.

Ciekawe, prawda? Najciekawsza i najważniejsza jednak rzecz związana z księżycowym obrazem SW jest teraz, proszę o pełne skupienie :). SW przekazuje swój materiał do „polskiego wozu transmisyjnego”, jak twierdzi, 1/2h lub maks. 1h po „zatrzymaniu”, a więc, załóżmy: koło godz. 10-tej (pol. czasu). Abstrahuję już w tym miejscu od kwestii, czy Ruscy mu ukradli ten legendarny materiał, czy go skopiowali po zarekwirowaniu, czy też wzięli sobie, jak to opowiadał SW, z „otwartego kanału” (jak powie „wszystko, co szło z polskiego wozu satelitarnego, każdy mógł sobie brać”, tak jakby było cokolwiek sensownego do wzięcia poza relacją SW; jakby półki wprost uginały się od kaset), który wspaniałomyślnie uruchomiono w polskim wozie – a więc mniejsza teraz z tym, co spowodowało, że emisja w ruskiej telewizji nieco poprzedziła emisję w TVP Info. Zauważmy bowiem jedną, naprawdę podstawową i zaskakującą rzecz. Materiał SW musiał zawierać parametry czasowe (związane z „zegarem kamery”; wiele o tym zresztą opowiada sam legendarny autor 0.27.04 materiału sejmowego na youtube) - zatem w owym wozie transmisyjnym, z którego tenże materiał 10 Kwietnia niedługo po 10-tej (pol. czasu) „poszedł na cały świat” i obiegł glob ziemski wzdłuż i wszerz, musiano WIDZIEĆ przed emisją, że... księżycowy film SW zaczyna się, co przecież stoi jak byk w pierwszym kadrze, o godz. 8.49.02, powtarzam o 8.49.02, podczas gdy „cały świat” już wiedział, że do katastrofy tupolewa doszło o... 8.56. Czy więc w tymże „wozie” żadnemu specowi czy szpecowi nie przyszło do głowy proste pytanie, jak to możliwe, że polski montażysta swym obiektywem łapie „czarną skrzynkę” o 8.49.59, a kawałek skrzydła i statecznika z biało-czerwoną szachownicą oraz całe pobojowisko ma w kadrze już o 8.49.09, a więc jak do cholery jest możliwe, by ów montażysta... nakręcił te szczątki PRZED katastrofą? Czy też przeciwnie, takie pytanie przyszło niejednemu specowi do głowy i z tego właśnie powodu materiał „poszedł w świat” BEZ parametrów czasowych? Kto tam w tym wozie wtedy dyżurował, hę? Nie tylko z kwiatu polskiej żurnalistyki, ale z kwiatu polskich specsłużb? Ale to nie koniec mojej opowieści o ciemnej, mrocznej stronie Księżyca. Wróćmy jeszcze na pożegnanie do jednej z największych przygód naszego bohatera, który stoi aktualnie „na dworzu”, bo go, jak moglibyśmy powiedzieć, „zwolniono z aresztu” w samochodzie. Tymże samochodem wywieźli go pod bramę lotniska OMON-owcy (ci sami, którym dziękował i których przepraszał swego czasu Graś), co wcześniej capnęli SW z pobojowiska. „Kawał chłopa”, czyli fajny oficer FSB, towarzyszy naszemu moonwalkerowi, trzymając torbę z jego sprzętem (1h17')): „i on mnie pilnował. Ja pilnowałem jego – on pilnował mnie (śmiech)(to trochę tak, jak z tym ganianiem się 10 Kwietnia z FSB-kami po błocie na Siewiernym – przyp. F.Y.M.) (…) i próbowałem właśnie w jakiś sposób porozmawiać z nim, dojść do porozumienia, żeby np. oddał mi ten sprzęt. On powiedział: „Jak narozrabiałeś, to cierp.” (…) I później po jakimś czasie – nie powiem, czy to było po 10 czy 15 min. w międzyczasie miałem możliwość krótką, krótkie spotkanie, rozmowy z red. Baterem, który tam był na miejscu. I powiedziałem mu, jaka jest sytuacja... Była taka mało grzeczna wymiana słów. On to dość niezbyt sympatycznie skomentował: „Co ty, człowieku, opowiadasz?” Ja mówię: „No, człowieku, przecież byłem, widziałem. Tam jest moja torba, tam są moje zdjęcia”.

Jak możemy się domyślić z tej scenki – Bater wysłuchuje relacji SW o jego pobycie na Księżycu i o zatrzymaniu tudzież o zarekwirowaniu sprzętu; tej zapewne, którą wygłasza SW wnet za bramą w doskonale nam znanych migawkach

(http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE&feature=related)

- i Bater reaguje obcesowo zapewne z tego powodu, że już „cały świat wie”, że doszło do „katastrofy prezydenckiego Tupolewa na Siewiernym”, a jeden jedyny SW, który był na MIEJSCU, sprawia wrażenie ślepego i głuchego, jakby nie widział i nie słyszał TEJ właśnie katastrofy, i pitoli od rzeczy. Bater jednak najwyraźniej nie informuje wtedy SW o tym, co się stało (tzn. jak widzi to wszystko „świat”) - ten ostatni wszak dopiero siedząc w kolejnym wozie dostaje sms-a „od kogoś z Wwy” z newsem o tragedii. Ale ta obcesowość Batera mogła się wiązać także z tym, że SW został zatrzymany przez ruskie specsłużby, a więc pewnie coś „w takiej chwili” narozrabiał (jak to ujął jeden z oficerów FSB).

Bater zatem, tak jak i Cyganowski o wiele lepiej zdają się rozumieć racje Obcych niż naszego księżycowego bohatera, co też jest bardzo ciekawe. (Nawiasem mówiąc, czy to możliwe, by taki pracownik ambasady czekający na lotnisku nie miał przy sobie listy ludzi mediów akredytowanych do obu (z 7 i 10 kwietnia) wizyt w Katyniu?) FSB zaś okazuje się niezwykle wielkoduszne, bo z uwagi na to, że SW „nic nie zarejestrował” swoją kamerą (jak im zaprezentował po odsiadce w tym drugim aucie) i przez wzgląd na zabłocone ubranie montażysty, odwozi go pod sam hotel: „Było to o tyle sympatyczne:Gdzie taki brudny pójdziesz, zabłocony”, wspomina SW. To jest dopiero happy end. To dopiero prawdziwa przygoda po lądowaniu na Księżycu! Brakuje tylko klasycznego „maładiec” po stwierdzeniu pułkownika FSB: „no to jak nic nie nagrał, to trzeba człowieka puścić. No to jak nie ma nic, nie ma nic nagranego, nic na niego nie mamy, to jedź, człowieku do hotelu”. Najpierw więc „kaseta na wabia” (z 7 kwietnia) oddana ruskiej bezpiece na pobojowisku, potem po „aresztowaniu na niecałą godzinę” przewinięcie taśmy w kamerze i pokazanie (ruskiej bezpiece) kompletnej nicości, jeśli chodzi o zapis księżycowej wędrówki. Bond mógłby brać lekcje u SW i to za ciężkie pieniądze, nie za ruble transferowe. Nic zatem dziwnego, że FSB wymięka i faktycznie odwozi montażystę pod hotel ulokowany w odległości rzutu beretką Plusnina od bramy lotniska. SW siedząc przed zespołem parlamentarnym, w chwili jakiegoś chyba nadmiernego wyluzowania, wyrzekł następującą mądrościową sentencję (0.38.24): „Dobrze, że akurat tam spadł”, mając oczywiście na myśli polskiego tupolewa. Miało to w pewnym skrócie (myślowym) oznaczać to, że 10 Kwietnia mogła być jeszcze większa masakra, „gdyby tupolew poleciał dalej” – na autobusy z ludźmi lub pobliskie budynki. Parafrazując tę złotą myśl, możemy rzec: dobrze, że pierwszy Polak spadł na księżycową ziemię na Siewiernym, bo to dzięki niemu wiemy, że tam tupolew w ogóle nie doleciał. I nie spadł. SW wprawdzie mówi wyraźnie (0.26.40): „Dopiero później, będąc zatrzymanym, miałem świadomość, jakiego zdarzenia, jakiej katastrofy jestem świadkiem”, ale różni „wojskowi fachowcy” (zapewne i z Rosji, i z Polski) sprawili, że tę świadomość w pełni odzyskał i ma do dziś. Czy pomagali mu także sparametryzować czasowo materiał nakręcony 10 Kwietnia? Takie pytanie nasuwa się w kontekście stwierdzenia SW (0.27.04), jakoby szacowna „komisja pana Millera” uznała czas podany w kamerze za pewien układ odniesienia do wielu innych zdarzeń i za „czas wiarygodny”. Oczywiście nie śmiem wątpić w wiarygodność „zegara kamery” montażysty TVP, chciałbym tylko wiedzieć, do jakiego zegarka (i kiedy dokładnie) ustawiał nasz księżycowy wędrowiec ów słynny „zegar kamery”? Do polskiego czy ruskiego? I czy nie było to czasem tak jakoś... po „zdarzeniu”?

http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk&feature=related (sejmowy materiał z SW)

http://www.youtube.com/watch?v=d1_0g_XFEJY&feature=player_embedded (jeden z radiowych wywiadów SW)

http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE&feature=related (różne relacje SW)

http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/kaczynski-fakty/news-rozpoczal-sie-transport-cial-ofiar-katastrofy,nId,271859

http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/kaczynski-fakty/news-tragedia-w-smolensku-podsumowanie-wydarzen-z-soboty,nId,271978

FYM

Macierewicz broni pilotów Jaka-40 Nie przesądzamy o winie pilotów Jaka-40, który 10 kwietnia ub.r. wylądował w Smoleńsku; chcemy, by prokuratura wyjaśniła tę sprawę - zapewnił wiceszef MON Czesław Piątas. "Jak na tamte warunki, na to, co się działo w wieży i co się działo po stronie rosyjskiej, bohatersko wylądowali w Smoleńsku, ratując życie polskich dziennikarzy" - twierdzi z kolei Antoni Macierewicz. Lądowaniem samolotu zajmowała się sejmowa Komisja Obrony Narodowej na wniosek posłów PiS. Jak-40 z dziennikarzami na pokładzie wylądował w Smoleńsku na kilkadziesiąt minut przed katastrofą polskiego Tu-154M. W chwili lądowania warunki na lotnisku były już bardzo trudne. W piątek poinformowano, że dowódca Sił Powietrznych gen. Lech Majewski złożył w prokuraturze zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez załogę Jaka-40. Gen. Majewski podał, że samolot wylądował "przy podstawie chmur 60 m i widzialności poniżej kilometra". "Na tę chwilę nie przesądzamy o winie pilotów. Mamy podejrzenia co do popełnienia przestępstwa. Zależy nam na pełnym i rzetelnym wyjaśnieniu tej sprawy" - powiedział Piątas. Dodał, że jedynym organem, który jest w stanie to uczynić, jest prokuratura, albowiem ma dostęp do informacji, których obecnie nie mają ani Siły Powietrzne, ani Sztab Generalny WP. "Postępowanie dyscyplinarne, które prowadzone jest przeciwko pilotom Jaka-40, jest postępowaniem, jakie toczy się w stosunku do żołnierza, który naruszył przepisy. Jest ono zgodne w pełni z ustawą o dyscyplinie wojskowej" - zapewnił Piątas. Zwołania posiedzenia komisji poświęconego lądowaniu Jaka-40 domagali się posłowie PiS. Antoni Macierewicz ocenił, że piloci Jaka-40 "jak na tamte warunki, na to, co się działo w wieży i co się działo po stronie rosyjskiej, bohatersko wylądowali w Smoleńsku, ratując życie polskich dziennikarzy". Zdaniem Macierewicza, informacja o skierowaniu zawiadomienia do prokuratury wojskowej nie była zaskoczeniem, bo "napaści na pilotów polskich związanych z wizytą w Katyniu trwały systematycznie od 10 kwietnia". Napaści te zaczęli Rosjanie, "a następnie dosyć szybko zostały podchwycone przez media oraz przez najwyższych przedstawicieli władz i administracji po stronie polskiej". W ocenie Macierewicza do prokuratury skierowano zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa tylko przez pilotów, choć od momentu katastrofy smoleńskiej "wskazano na istotne przesłanki niedopełnienia obowiązków i naruszenia kodeksu karnego przez bardzo wiele najwyżej postawionych osób w rządzie polskim, począwszy od premiera Donalda Tuska, ministra (ON) Bogdana Klicha, ministra (Tomasza) Arabskiego", a także "na drastyczne naruszenie zarówno rosyjskiego, jak i polskiego kodeksu karnego przez kontrolerów lotu". Macierewicz powiedział też, że dostępna dokumentacja, w tym zapis rozmów między kontrolerami lotu i pilotami Jaka, "jednoznacznie stwierdza", że warunki pogodowe w momencie lądowania Jaka-40 były w ramach norm przepisanych dla tego samolotu. "W momencie lądowania widoczność sięgała co najmniej 1200 m, a więc była zgodna z minimami pilotów. Również ta dokumentacja potwierdza, że kontrolerzy lotów wydali zgodę na lądowanie" - powiedział Macierewicz. Macierewicz

„Lucky” z warszawskiej palestr Był obrońcą w głośnych sprawach politycznych, m.in. „taterników”, „komandosów”, agenta II Zarządu Sztabu Generalnego, a po 1990 r. występował przed sądem jako adwokat Bogusława Bagsika. Władysław August Pociej, bo o nim mowa, według dokumentów IPN został zarejestrowany jako tajny współpracownik służb specjalnych PRL i przekazywał informacje m.in. na temat kolegów z palestry, w tym Wiesława Chrzanowskiego. Czy sprawy „komandosów”, „taterników” albo Melchiora Wańkowicza potoczyłyby się zupełnie inaczej, gdyby obrońcą w nich był ktoś inny zamiast Władysława Pocieja? Dlaczego właśnie on został adwokatem młodego, okrutnego zabójcy Piotra Filipczyńskiego, znanego obecnie jako Peter Vogel, którego ojciec piastował ważne stanowisko w RWPG? Na te pytania nie ma dziś jednoznacznej odpowiedzi. Jedno jest natomiast pewne: nazwisko mec. Władysława Pocieja pojawiało się przy najważniejszych procesach, w których wcześniej działania prowadziło Biuro Śledcze MSW lub II Zarząd Sztabu Generalnego pod nadzorem Czesława Kiszczaka. Dokumenty dotyczące mec. Pocieja pokazują m.in. zakres inwigilacji prowadzonej przez służby specjalne PRL wobec opozycji demokratycznej.

Tajny współpracownik Według znajdujących się w IPN materiałów, urodzony w 1918 r. mec. Władysław August Pociej został zarejestrowany jako KO „Lucky” w Krakowie przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego w 1947 r., a jego kontakty ze służbami PRL są udokumentowane aż do końca lat 80. „Zobowiązuję się współpracować z organami Bezpieczeństwa Publicznego nad wykrywaniem wrogów działających na szkodę Rzeczpospolitej Polskiej” – napisał własnoręcznie Władysław Pociej w oświadczeniu 10 grudnia 1947 r. Był on wówczas jednym z głównych krakowskich działaczy Młodzieży Wszechpolskiej obok Tadeusza Radwana i Stanisława Wielgusa. W latach 40. w rozmowach z funkcjonariuszami MBP Władysław Pociej informował m.in. o działaniach krakowskiego środowiska Młodzieży Wszechpolskiej. Po przyjeździe na stałe do Warszawy kontakt „Lucky’ego” ze służbami specjalnymi PRL był kontynuowany. „Bardziej systematyczna współpraca z w/w datuje się od 1958 roku. KO podał szereg informacji o niektórych adwokatach, m.in. o Węglińskim i Chrzanowskim Wiesławie. »Lucky« ma duże możliwości operacyjne po linii adwokatury, jednak nie chce się zaangażować w ściślejszą współpracę z naszą służbą. Dotychczas spotkania z nim odbywały się przeciętnie co 2 miesiące w jego prywatnym mieszkaniu. Wynagradzany był sporadycznie upominkami” – pisał w tajnej notatce 26 sierpnia 1963 r. porucznik J. Łabędzki, starszy oficer operacyjny Wydziału II Departamentu II MSW.
Obrońca w najgłośniejszych procesach Mec. Władysław Pociej był obrońcą m.in. Melchiora Wańkowicza, Barbary Toruńczyk z grupy „komandosów” i Krzysztofa Szymborskiego, starszego asystenta w Katedrze Biofizyki Instytutu Fizyki Doświadczalnej z grupy „taterników”. Według dokumentów IPN, Krzysztof Szymborski dopiero na sali sądowej dowiedział się, że jego obrońcami są Władysław Pociej i jego żona. Już wtedy w środowisku „komandosów” pojawiła się informacja, że Władysław Pociej może być informatorem Służby Bezpieczeństwa. W marcu 1970 r. w Biurze Śledczym MSW sporządzono notatkę dotyczącą wiadomości pochodzącej z Radia Wolna Europa. „Radio Wolna Europa w audycji z dnia 21 III br. komentując przebieg rozprawy przeciwko Maciejowi Kozłowskiemu i innym podało następującą informację [fragment nieczytelny] adwokata Władysława Pocieja podaje opinię, która dotarła do rozgłośni ze środowisk zarówno prawniczych, jak i młodzieżowych. Czynię to tylko dlatego, że identyczna opinia powtarza się z wielu źródeł. Gdy pozostali obrońcy w procesie taterników cieszą się wielkim zaufaniem i szacunkiem, niestety, przy nazwisku adwokata Pocieja słyszy się czasem przymiotnik »cichy«. Jak wynika z materiałów operacyjnych będących w posiadaniu Biura Śledczego MSW, Witold Ferfet, obrońca Małgorzaty Szpakowskiej, poinformował ją, że Eugeniusz Smolar (przebywa w Danii) (…) przekazał rozgłośni Radia »Wolna Europa« wiadomość, iż adwokat Władysław Pociej jest »agentem« Służby Bezpieczeństwa. W związku z powyższym nie bez znaczenia jest fakt, że w odniesieniu do osoby adwokata Władysława Pocieja podobne enuncjacje wysuwała również Barbara Toruńczyk. Władysław Pociej był jej obrońcą w procesie tzw. »komandosów«” – czytamy w tajnej notatce Biura Śledczego MSW. Mec. Pociej był również obrońcą Piotra Filipczyńskiego, znanego bardziej jako Peter Vogel. W 1971 r. Filipczyński – syn peerelowskiego dygnitarza (jego ojciec Tadeusz był wysoko postawionym dyplomatą) – w bestialski sposób zamordował 75-letnią guwernantkę swojego znajomego. Obrońca mec. Władysław Pociej na procesie argumentował, że kilka dni przed masakrą Piotr Filipczyński przeżył poważny wypadek samochodowy i przeszedł ostry wstrząs mózgu. Ostatecznie zabójca w 1972 r. został skazany ze względu na okoliczności i młody wiek (17 lat) na 25 lat więzienia. We wrześniu 1979 r. Filipczyński w tajemniczych okolicznościach dostał zgodę na przerwę w odbywaniu kary, a 18 lipca 1983 r., mimo stanu wojennego, wyjechał z Polski. Kilka miesięcy później Rada Państwa przychyliła się do wniosku Filipczyńskiego i złagodziła wyrok do 15 lat więzienia.

Chwalony przez Kiszczaka Z dokumentów IPN wynika, że mec. Władysław Pociej w latach 70. i 80. był wybrany przez specjalne służby wojskowe PRL, czyli II Zarząd Sztabu Generalnego, m.in. do obrony szpiegów. W materiałach archiwalnych zachowały się dokumenty na ten temat, m.in. korespondencja między WSW a III Departamentem MSW.
„Szefostwo WSW i II Zarząd Sztabu Generalnego zainteresowane są wytypowaniem adwokata, który przejąłby obronę prawną ob. Osowieckiego aresztowanego przez władze NRF pod zarzutem szpiegostwa. Z wstępnych ustaleń wynika, że odpowiednim obrońcą do tej sprawy byłby mec. Władysław Pociej, którym zainteresowany jest Departament III MSW. W związku z tym prosiłbym o wyrażenie zgody na podjęcie rozmów w interesującej nas sprawie z obrońcą Pociejem lub wskazanie innej kandydatury” – pisał 31 sierpnia1971 r. płk Czesław Kiszczak, ówczesny zastępca szefa Wojskowej Służby Wewnętrznej. Z dokumentów wynika, że nie było to jedyne zadanie przewidziane dla mec. Władysława Pocieja przez II Zarząd Sztabu Generalnego. Jego nazwisko pojawia się także w latach 80. w dokumentach związanych z działalnością wojskowych służb specjalnych. Ostatecznie Departament III w końcu lat 80. wyrejestrował tajnego współpracownika „Lucky”. „Wyeliminowany w dniu 88.10.06 z powodu dekonspiracji i braku możliwości” – czytamy w znajdujących się w IPN dokumentach. Dorota Kania

Zabójca Kennedy’ego zostaje w areszcie Sirhan Sirhan, zabójca Roberta Kennedy'ego, pozostaje w areszcie. Kalifornijska Rada ds. Zwolnień Warunkowych odmówiła przedterminowego zwolnienia. Według Rady 66-letni obecnie Sirhan nie wykazał dostatecznej skruchy ani zrozumienia wagi zbrodni, której się dopuścił 4 czerwca 1968 r. Podczas przesłuchania Sirhan, który jest Palestyńczykiem wyznania chrześcijańskiego, oświadczył członkom Rady, że odczuwa smutek, ale nie pamięta zabójstwa Kennedy'ego w kuchni hotelu Ambassador w Los Angeles, kilka minut po tym jak Kennedy obwieścił swoje zwycięstwo w prezydenckich prawyborach w stanie Kalifornia.
Sirhan postrzelił wówczas jeszcze pięć innych osób, ale wszystkie przeżyły. Ameryka nie otrząsnęła się jeszcze wówczas z szoku po zabójstwie pięć lat wcześniej starszego brata Roberta, prezydenta Johna F. Kennedy'ego.

"Migalski, oddaj mandat" Lektura komentarzy internautów w reakcji na publikacje dziennikarzy i polityków zamieszczane na portalach czy blogach internetowych bywa męcząca, irytująca, czasami wręcz odpychająca przez swoją ordynarność, ale niekiedy jest to bardzo pouczająca lektura. Zostawmy jednak tę gorszą część internetowej "twórczości", z którą powinni się zmierzyć właściciele stron internetowych. To od nich będzie zależeć poziom kultury dyskusji. Być może przyjdzie taki moment, gdy właściciele portali, kiedy już okrzepną organizacyjnie i finansowo, określą podstawowe zasady etyczne, jakimi powinni się kierować piszący swoje teksty internauci. Na razie nie mają najlepszych wzorców. Gdyby media nie lansowały Palikota, nie byłoby dna, jakie osiągnęliśmy dzięki jego chamskim wybrykom, do których trzeba także zaliczyć ostatnią skandaliczną kampanię billboardową "haft miejski", gdzie pojawia się niecenzuralne słowo, finansowaną z naszych podatków przez ministerstwo kultury, czy równie skandaliczny komiks o Chopinie dla Niemców, finansowany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, i wiele innych zdemoralizowanych zachowań czy akcji. Szukając pozytywnych wzorców zachowań na internetowych forach, sygnalizuję dyskusję, jaka toczy się od kilku miesięcy na temat nowej formacji politycznej Polska Jest Najważniejsza, szczególnie zwracam uwagę na wątek, który jest poświęcony osobie europosła Marka Migalskiego. Jak wiadomo, został on zaproszony przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego do grona polityków kandydujących do Parlamentu Europejskiego z list Prawa i Sprawiedliwości. Stosunkowo młody doktor politologii, komentator polityczny i wykładowca uniwersytecki, tępiony przez własne grono uniwersyteckie, odniósł w 2009 roku sukces w okręgu katowickim, zdobywając w wyborach do Parlamentu ponad 112 tysięcy głosów. Rok później napisał tzw. list otwarty do prezesa PiS, w którym skrytykował sposób, w jaki kieruje on partią. W następstwie tego został wykluczony z delegacji PiS w Parlamencie Europejskim i zaangażował się w tworzenie nowej formacji politycznej PJN, która rozbiła jedność w PiS i funkcjonuje raczej jako przystawka PO. Dziś temperament Marka Migalskiego realizuje się głównie w eksplozji publicystyki i komentarzy zamieszczanych w wielu portalach internetowych. Ciekawa i pouczająca okazuje się reakcja na tę "zadyszkę" tekstów Migalskiego ze strony internautów. Nie ma łatwo Migalski w internecie, choć dwoi się i troi, uzasadniając swoje racje i motywy krytyki prezesa PiS, słuszność powstania PJN i własnej roli w tworzeniu tej partii. Reakcje internautów są w zasadzie jednoznaczne i niekoniecznie motywowane politycznymi sympatiami dla PiS. Odejście Migalskiego z PiS (choć formalnie nie był on członkiem tej partii) oraz jego udział w tworzeniu PJN zostało odebrane przez internautów jako ewidentna zdrada i zaprzaństwo. Stąd liczne skojarzenia z "Judą Iskariotą", które wydają się jednym z łagodniejszych epitetów pod adresem Marka Migalskiego. Co tak rozwścieczyło ludzi, z których duża część domaga się bojkotu Migalskiego w internecie i niereagowania na jego felietony czy komentarze? Sądzę, że jest to zdrowa reakcja na złamanie przez Migalskiego elementarnych zasad przyzwoitego postępowania, którego ludzie oczekują od każdego człowieka, nie tylko od polityka. Być może chodzi tu także o kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, jakie otrzymuje Migalski od podatników z tytułu bycia europosłem. A są to pieniądze, które dostaje regularnie co miesiąc tylko dzięki mandatowi, jaki przypadł mu z tytułu wstawienia jego osoby na listy wyborcze PiS. Internauci nie odmawiają Migalskiemu prawa do wyrażania własnych opinii, publikowania komentarzy w internecie, ale nawołują do braku reakcji na nie w postaci komentarzy i wpisów internautów aż do czasu, kiedy europoseł odda swój mandat. W ich opinii, mandat ten i jego materialna ekwiwalencja nie należą się posłowi po krytyce, jaką kieruje wobec PiS i prezesa Kaczyńskiego, a także dlatego, że buduje konkurencyjną partię. "Kiedy oddasz mandat?" - tak najczęściej pytają Migalskiego internauci. I uzasadniają. Gdyby nie PiS i prezes Kaczyński, dr Marek Migalski nie miałby najmniejszych szans na uzyskanie głosów jakichkolwiek wyborców, w tym sympatyków PiS, aby dostać się do europarlamentu. Gdyby nie rekomendacja partii, wsparcie jej prezesa, Migalski nie mógłby zaistnieć w polityce, a potem nie mógłby zakładać partii stojącej w kontrze do PiS. Internautów oburza człowiek, który opluwa tych, którym zawdzięcza swoją pozycję i pieniądze. W tym uzasadnieniu zawiera się oczekiwanie zachowania zwykłej ludzkiej lojalności w stosunku do grupy (partii), która działając w dobrej wierze, obdarzyła Migalskiego swoim zaufaniem. Dlatego nazywam tę reakcję zdrową, gdyż szczególnie dziś polityka wymaga powagi i przyzwoitości. Co ciekawe, nikt z internautów nie domaga się od Migalskiego zachowania zgodnego z honorem, tak jakby było to zbyt wielkie oczekiwanie od polityka. Krytycy Migalskiego występują w ten sposób przeciwko politykom, którzy swoją pracę (deklaracje, zobowiązania itd.) traktują nieuczciwie, koniunkturalnie. Internauci dają przekaz, że polityk, który zmienia jak rękawiczki swoją partyjną przynależność, jest niepoważny i niewiarygodny. Wiarygodność tę mógłby w części zachować, gdyby poniósł konsekwencje swojej decyzji, czyli oddał mandat i zrezygnował z pieniędzy, jakie są z nim związane. Jakie to proste.Wojciech Reszczyński

Jak sprzedawano polskie banki Spór wokół OFE nie jest jedynym sporem, jaki toczy się w kręgu liberalnych ekonomistów, którzy przeprowadzali “transformację ustrojową”. Równie zaskakująca jest różnica zdań na temat prywatyzacji: szef Rady Gospodarczej przy premierze, Jan Krzysztof Bielecki, od dłuższego czasu twierdzi, że część firm o strategicznym znaczeniu powinna pozostać w rękach państwa, natomiast Leszek Balcerowicz pozostaje konsekwentnym zwolennikiem wyprzedaży majątku narodowego. Spór pomiędzy byłym premierem a wicepremierem w jego rządzie ma jednak charakter głownie teoretyczny, gdyż większość wartościowych składników tego majątku została już dawno sprzedana.
 
Przede wszystkim dotyczy to sektora bankowego, o którym Bielecki mówi, że “powinien być bardziej zrównoważony, jeśli chodzi o udział w nim inwestorów zagranicznych i krajowych” (“Gazeta Wyborcza”, 14.06.2010 r.). Bielecki przyznaje, iż pierwsze zasady prywatyzacji polskiej bankowości przyjął w 1991 r. jego rząd, dziś stwierdza jednak, że “kontynuowanie tego procesu nie jest rozsądne”, bo w rezultacie kryzysu pojawiło się zagrożenie drenowania zasobów zagranicznych oddziałów przez centrale wielkich banków. To oczywiście pocieszające, że Bielecki zrozumiał zagrożenia, o których “Nasza Polska” pisała od kilkunastu lat, choć trudno oprzeć się wrażeniu, iż jego “nawrócenie” ma ścisły związek z pozbawieniem go funkcji prezesa banku Pekao SA przez włoskich właścicieli. Warto jednak wykorzystać “wojnę na górze” w obozie liberałów do przypomnienia, jak w III RP straciliśmy własny sektor bankowy. Oto chronologia prywatyzacji polskich banków oraz analiza ich kadr zarządzających.
- W październiku 1992 r. (za rządów Hanny Suchockiej) na giełdę trafiły akcje BRE Banku. Dwa lata później partnerem strategicznym banku został niemiecki Commerzbank, który w 2000 r. posiadał już połowę udziałów, a od 2003 r. kontroluje ponad 70 proc. akcji. Prezesem BRE Banku jest dziś Cezary Stypułkowski (były prezes Banku Handlowego i PZU), Radą Nadzorczą kieruje Maciej Leśny (były wiceminister współpracy gospodarczej z zagranicą, gospodarki i infrastruktury w rządach SLD), a w jej składzie zasiada m.in. Jan Szomburg (prezes gdańskiego Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, niegdyś jeden z głównych ideologów KLD). Kluczowe stanowiska we władzach banku zajmują jednak Niemcy.
- W styczniu 1994 r. (za rządów Waldemara Pawlaka) na giełdzie zadebiutowały akcje Banku Śląskiego. 25,9 proc. akcji kupił wówczas holenderski ING, który dwa lata później kontrolował już ponad połowę udziałów, a od 2001 r. posiada ponad 70 proc. akcji. Prezesem banku, noszącego dziś nazwę ING Bank Śląski, jest Małgorzata Kołakowska, na czele Rady Nadzorczej stoi Anna Fornalczyk (w latach 1990-1995 prezes Urzędu Antymonopolowego, później szefowa gabinetu politycznego wicepremiera Balcerowicza), a w jej składzie zasiada m.in. Brunon Bartkiewicz (dyrektor i prezes Banku Śląskiego w latach 90.). Kluczowe stanowiska we władzach banku zajmują jednak Holendrzy.
- W marcu 1995 r. (na przełomie rządów Waldemara Pawlaka i Józefa Oleksego) w Wielkopolskim Banku Kredytowym inwestorem został irlandzki Allied Irish Bank, kupując 16,3 proc. akcji. Dwa lata Irlandczycy posiadali już ponad połowę udziałów, a we wrześniu 1999 r. (za rządów Jerzego Buzka) kupili 80 proc. akcji Banku Zachodniego i w czerwcu 2001 r. doszło do połączenia obu banków w jeden Bank Zachodni WBK, kontrolowany w ponad 70 proc. przez AIB. Jednak we wrześniu 2010 r. z powodu kryzysu Irlandczycy postanowili sprzedać BZ WBK hiszpańskiemu bankowi Santander (obecnie transakcja jest finalizowana). Prezesem WBK jest Mateusz Morawiecki (należy również do Rady Gospodarczej przy premierze Tusku), a w Radzie Nadzorczej zasiada m.in. Aleksander Galos (były dyrektor gabinetu Jana Rokity jako szefa URM w rządzie Suchockiej). Kluczowe stanowiska we władzach banku zajmują jednak Irlandczycy.
- W 1995 r. (za rządów Józefa Oleksego) pierwszą transzę akcji prywatyzowanego Banku Gdańskiego kupił prywatny Bank Inicjatyw Gospodarczych, który powstał w 1989 r. w środowisku komunistycznej nomenklatury. W 1997 r. oba banki zostały połączone w jeden BIG Bank Gdański, od 2003 r. noszący nazwę Bank Millennium. Obecnie ponad 65 proc. akcji posiada portugalski Banco Comercial Portugues. Prezesem Banku Millenium jest Bogusław Kott (wieloletni pracownik PRL-owskiego Ministerstwa Finansów, od 1989 r. prezes BIG), Radą Nadzorczą kieruje Maciej Bednarkiewicz (znany adwokat i były poseł OKP), wiceprzewodniczącym RN jest Ryszard Pospieszyński (w czasach PRL sekretarz CRZZ, ambasador w Pakistanie i wiceminister gospodarki morskiej), a w jej składzie zasiadają m.in. prof. Marek Rocki (były rektor SGH, obecnie senator PO) i prof. Dariusz Rosati (były minister spraw zagranicznych, członek Rady Polityki Pieniężnej i eurodeputowany). Kluczowe stanowiska we władzach banku zajmują jednak Portugalczycy.

- W styczniu 1995 r. (za rządów Waldemara Pawlaka) zadebiutowały na giełdzie akcje Banku Przemysłowo-Handlowego. W październiku 1997 r. (za rządów Włodzimierza Cimoszewicza) na parkiet trafiły akcje Powszechnego Banku Kredytowego. Od 1998 r. (za rządów Jerzego Buzka) inwestorem strategicznym w BPH był niemiecki Bayerische Hypo- und Vereinsbank (HVB), a w PBK austriacki Bank Austria Creditanstalt. W grudniu 2001 r. zagraniczni akcjonariusze obu banków połączyli się, czego skutkiem było również połączenie BPH i PBK. Od lipca 2004 r. bank nosił nazwę BPH, a w listopadzie 2005 r. jego właściciel, HVB, został przejęty przez włoską grupę UniCredit i dwa lata później większość BPH (285 spośród 485 oddziałów) została włączona do kontrolowanego przez Włochów Pekao SA. Pozostałe 200 oddziałów zostało sprzedanych w czerwcu 2008 r. amerykańskiemu koncernowi General Electric, a 31 grudnia 2009 r. nastąpiła fuzja BPH z GE Money Bank. Obowiązki prezesa banku pełni obecnie Brytyjczyk Richard Gaskin, a przewodniczącym Rady Nadzorczej jest Wiesław Rozłucki (twórca i pierwszy prezes Giełdy Papierów Wartościowych w latach 1991-2006). Kluczowe stanowiska we władzach banku zajmują jednak Amerykanie.
- W czerwcu 1998 r. (za rządów Jerzego Buzka) na giełdę trafiły akcje banku Pekao SA. W sierpniu 1999 r. 52,09 proc. akcji Pekao SA kupiło włosko-niemieckie konsorcjum UniCredit i Allianz, przy czym bank faktycznie stał się częścią włoskiej grupy UniCredit. Obecnie Włosi posiadają ponad 59 proc. akcji. Od roku prezesem Pekao SA jest Alicja Kornasiewicz (była wiceminister skarbu w rządzie Buzka, która finalizowała prywatyzację tego banku), na czele Rady Nadzorczej stoi prof. Jerzy Woźnicki (były rektor Politechniki Warszawskiej, wcześniej członek KLD i Unii Wolności), a w jej składzie zasiadają m.in. prof. Leszek Pawłowicz (wiceprezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową) i Krzysztof Pawłowski (były senator OKP, później związany z PO). Kluczowe stanowiska we władzach banku zajmują jednak Włosi.
- Latem 1997 r. (za rządów Włodzimierza Cimoszewicza) na giełdzie zadebiutowały akcje Banku Handlowego, a w 2000 r. (za rządów Jerzego Buzka) jego większościowym akcjonariuszem został amerykański Citibank, który obecnie posiada 75 proc. udziałów. W 2001 r. działający już w Polsce Citibank i BH zostały połączone i w jeden Citi Handlowy. Prezesem banku jest Sławomir Sikora (w latach 1990-1994 dyrektor Departamentu Systemu Bankowego i Instytucji Finansowych w Ministerstwie Finansów, później wiceprezes banku PBK i prezes AmerBanku), Radą Nadzorczą kieruje prof. Stanisław Sołtysiński (prawnik, były szef RN spółki Agora – wydawcy “Gazety Wyborczej”), wiceprzewodniczącym RN jest Andrzej Olechowski (były minister finansów i spraw zagranicznych oraz dwukrotny kandydat na prezydenta), a w jej składzie zasiada m.in. Igor Chalupec (były wiceminister finansów w rządzie SLD, później prezes PKN Orlen). Kluczowe stanowiska we władzach banku zajmują jednak Amerykanie.
- W grudniu 2004 r. (za rządów Marka Belki) udziałowcami kontrolowanego dotąd przez państwo Banku Gospodarki Żywnościowej zostały: holenderski Rabobank (13,76 proc. akcji) oraz Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju (15 proc.). Już miesiąc później Holendrzy zwiększyli swój udział do ponad 35 proc., w 2007 r. mieli ponad 44 proc. akcji, a w 2008 r., dzięki przejęciu udziałów EBOiR, posiadali już ponad 59 proc. Skarb państwa jest jeszcze właścicielem ponad 37 proc. akcji. Prezesem banku jest Jacek Bartkiewicz (w latach 2001-2002 wiceminister finansów w rządzie SLD, wcześniej wiceprezes Banku Śląskiego), a w Radzie Nadzorczej zasiada m.in. Andrzej Zdebski (wiceminister gospodarki oraz prezes Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych za rządów SLD). Kluczowe stanowiska we władzach banku zajmują jednak Holendrzy.
- Ostatnim prywatyzowanym bankiem był PKO BP. W listopadzie 2004 r. (za rządów Marka Belki) akcje PKO BP zadebiutowały na giełdzie. Ale tu większościowym udziałowcem nadal jest skarb państwa, posiadający bezpośrednio prawie 41 proc. akcji, a poprzez ostatni całkowicie państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego – dalsze ponad 10 proc.
Udział kapitału zagranicznego w polskim sektorze bankowym wynosi prawie 75 proc. Takich proporcji nie ma żaden z krajów zachodniej Europy. W Polsce jest to skutkiem działań prywatyzacyjnych kolejnych rządów: od Suchockiej do Belki, przy czym warto pamiętać, że najwięcej banków obcy kapitał przejął w okresie urzędowania ekipy Jerzego Buzka i Leszka Balcerowicza (1998-2000). Nic dziwnego, że to właśnie ci politycy są obsypywani zagranicznymi zaszczytami… Paweł Siergiejczyk

Kowal zawinił, cygana wieszają

1. Widać gołym okiem, że Minister Rostowski zaczyna się rzucać jak ryba złowiona w sieci. Jego ostatnie decyzje w stosunku do jednostek samorządu terytorialnego to niestety potwierdzają. W grudniu poprzedniego roku bez konsultacji z przedstawicielami samorządu wydał on bowiem rozporządzenie w którym zobowiązania samorządów wynikające z ostatnio coraz bardziej popularnego partnerstwa publiczno-prywatnego zaliczył do deficytu finansów publicznych i w konsekwencji do długu publicznego. Z dnia na dzień zadłużenie jednostek samorządu terytorialnego wzrosło o blisko 7 mld zł, a część z nich znalazła się na granicy zadłużenia ustalonej przez ustawę o finansach publicznych na poziomie 60% wykonanych dochodów samorządu. Część z nich nie miała innego wyjścia jak zrezygnować z już rozpoczętych projektów publiczno- prywatnych. Ich partnerzy z sektora prywatnego zostali postawieni w trudnej sytuacji, zakończenia inwestycji w oparciu o własne zasoby finansowe. Rozporządzenie zostanie zapewne przez samorządowców zaskarżone do Trybunału Konstytucyjnego i jest spora szansa na jego uchylenie (głównie ze względu na sprzeczny z Konstytucją tryb jego wejścia w życie ) ale stanie się to pewnie za kilka naście miesięcy, a przez ten czas samorządowcy zostaną pozostawieni sami sobie.

2. Ale za progiem czają się propozycje Ministra Rostowskiego, które mogą wręcz sparaliżować działalność inwestycyjną samorządów już od roku 2012. Otóż Minister uznał ,że dług publiczny generowany przez samorządy jest zbyt wysoki i dlatego powinien zostać ograniczony w pierwszej kolejności. Mimo tego, ze zadłużenie sektora samorządowego wynosi tylko niecałe 6% całego zadłużenia publicznego (45 mld zł na 780 mld zł) to ten dług właśnie ma być redukowany w pierwszej kolejności. Minister Finansów chce aby już w roku 2012 deficyty budżetów jednostek samorządu terytorialnego wynosiły nie więcej niż 4% dochodów, w 2013 -3%, w 2014-2% i w 2015 nie więcej niż 1% dochodów. Jest to więc próba poważnej zmiany reguł gry, podczas jej trwania. Jak już wspominałem już w tej chwili w ustawie o finansach publicznych istnieją ograniczenia zadłużania się jednostek samorządu terytorialnego. Dług jednostki samorządu terytorialnego nie może być wyższy niż 60% wykonanych dochodów, a koszty jego obsługi nie mogą być wyższe niż 15% planowanych dochodów budżetowych. Przestrzegania tych progów pilnują Regionalne izby Obrachunkowe, które opiniują każdy projekt budżetu i ich negatywna ocena, w sytuacji kiedy projekt nie przestrzega tych zasad, nie pozwala na jego uchwalenie.

3. Wiadomo, że lata 2012-2015 będą okresem ,kiedy samorządy będą finiszowały z realizacją inwestycji współfinansowanych z budżetu UE na lata 2007-2013. Projekty te mają to do siebie, że potrzebny na ich realizację jest nie tylko wkład własny sięgający przynajmniej 50% kosztów inwestycji, a często samorząd musi mieć środki finansowe na pokrycie całości jej kosztów, które dopiero po zakończeniu, są refinansowane. Samorządy nie mają więc wyjścia, jeżeli chcą wykorzystywać środki unijne, muszą pożyczać pieniądze, bo nie mają takich ilości własnych środków finansowych. Wprowadzenie tego rodzaju limitów, grozi więc paraliżem procesu inwestycyjnego samorządów i w ostatecznym rachunku może spowodować niewykorzystanie środków unijnych postawionych do dyspozycji naszego kraju w obecnej perspektywie finansowej. Minister Rostowski przez trzy lata swojego urzędowania jak to kiedyś celnie scharakteryzowała prof. Zyta Gilowska „ beztrosko bieży przez las jak bajkowy Czerwony Kapturek”,a teraz gwałtownie nakazuje oszczędzanie i to nie sobie tylko samorządom. Do oceny tych posunięć Rostowskiego jak ulał pasuje przysłowie „Kowal zawinił, cygana wieszają”. Zbigniew Kuźmiuk

Praktyczna walka z totalitaryzmem Liga Północna – przedtem zwana Liga Padańską – to nasza bratnia partia. Rozpoczęła tak samo jak my czy FPÖ śp. Jerzego Haid'ra w Austrii – po czym, jak FPÖ czy Partia Ludowa w Szwajcarii, podjęła tematykę narodową i dzięki temu (i akcji „czyste ręce”) została liczącą się partią, choć działa tylko w „Padanii”, czyli 1/3 Włoch. By być ścisłym: partia p. Huberta Bossiego byłaby odpowiednikiem UPR, gdyby UPR działała tylko na terenie Wielkopolski – i domagała się oderwania się Wielkopolski od skorumpowanej i nieudolnej reszty Polski. Obecnie Liga Północna zagłosowała za votum zaufania dla p. Sylwiusza Berlusconiego – ratując tym samym Jego gabinet od upadku. Czy słusznie? Oczywiście: TAK! Wbrew totalitarnym przekonaniom tzw. L**u (zwłaszcza: L**u spod Drzewka Oliwkowego...) można być dobrym premierem – będąc jednocześnie np. dziwkarzem czy pijakiem. Nie twierdzę, że p. Berlusconi jest najlepszym premierem Republiki – co to, to nie; twierdzę tylko, że afera z panienkami niezbyt ciężkiego się prowadzenia nie jest powodem do dymisji. Inne by się znalazły – ale jeśli pomyśleć, że po upadku rządu do władzy dorwaliby się „oliwkowi”... za dwa lata z Włoch zrobiłaby się druga Grecja. I tak niewiele jej brakuje. 

Polędwiczki à la Newton Ta potrawa podawana byłaby z należytym szacunkiem – bo nie każda gospodyni potrafiłaby ją upichcić. Przyrządzenie polędwiczek à la Newton wymagałoby bowiem wysokich umiejętności – i nie z każdego mięsa można by je przyrządzić. A też i receptura nie byłaby zwyczajna: kilka składników byłoby dość egzotycznych...

Za to smak: wyborny. Palce lizać! Polędwiczki à la Newton byłyby ozdobą menu każdej szanującej się restauracji. Gdy sobie pomyślę, że mógłbym spróbować tej potrawy... Ale nie spróbuję! Sir Izaak Newton nigdy nie stanął przy kuchni i jadł to, co przyrządziły Mu dość liczne siostrzenice. Przesądy nie pozwalały wtedy mężczyznom zajmować się kobiecymi czynnościami. I dlatego wymyślił tylko Prawo Powszechnego Ciążenia, Rachunek Różniczkowy, Całkowy i Wariacyjny, odkrył naturę światła, przyczyny przypływów i wymyślił jakiś głupi „dwumian Newtona”. Gdyby nie te przesądy, na pewno zamiast tego wymyśliłby genialne polędwiczki! JKM

Szlamowanie ze znieczuleniem W ubiegły czwartek rząd premiera Donalda Tuska odbył pielgrzymkę ad limina do Izraela. Piszę ten felieton 21 lutego, a więc jeszcze przed pielgrzymką, o której Władysław Bartoszewski powiada, że jest dowodem rosnącej pozycji naszego nieszczęśliwego kraju na światowej arenie, ale kto by tam traktował serio deklaracje Władysława Bartoszewskiego? Zamiast tedy komentować deklaracje tego przestarego starca, przyjrzyjmy się lepiej sekwencji wydarzeń, które tę pielgrzymkę poprzedziły, a lepiej zrozumiemy, co czeka nasz nieszczęśliwy kraj w najbliższej i dalszej przyszłości. Pierwszym wydarzeniem, na które warto zwrócić uwagę, jest spotkanie, jakie 18 sierpnia 2009 roku odbył rosyjski prezydent Dymitr Miedwiediew z izraelskim prezydentem Szymonem Peresem w Soczi. Szymon Peres oświadczył, że obiecał rosyjskiemu prezydentowi, iż Izrael nie zaatakuje Iranu i że załatwi z prezydentem Obamą zablokowanie umieszczenia tarczy antyrakietowej w Polsce. Krótko mówiąc, przedstawił rosyjskie korzyści z tego spotkania. A jakie były koncesje Rosji dla Izraela? Tego oczywiście nie wiemy, ale zaledwie miesiąc później, 17 września 2009 roku prezydent Obama rzeczywiście ogłosił rezygnację USA nie tylko z antyrakietowej tarczy, ale w ogóle – z aktywnej polityki w Europie Wschodniej – co oznaczało całkowite załamanie polityki wschodniej prezydenta Kaczyńskiego. Dlaczego prezydent Obama to zrobił – tego oczywiście nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby po kilkudziesięciu latach się okazało, że ruska razwiedka weszła w posiadanie oryginalnego aktu urodzenia amerykańskiego prezydenta – bo w USA nigdzie nie można go znaleźć. Byłżeby zatem w Moskwie? To by wiele tłumaczyło, zarówno wtedy, jak i teraz, ale jest to naturalnie tylko jedna z możliwych hipotez. Tak czy owak, Ameryka wycofała się z aktywnej polityki w Europie, co oznaczało, że odtąd ramy polityki europejskiej wyznaczane są przez strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie. W ramach tego partnerstwa, na ubiegłorocznym, październikowym szczycie w Deauville, gdzie gospodarzem był francuski prezydent Mikołaj Sarkozy, Nasza Złota Pani Aniela spotkala się z rosyjskim prezydentem Dymitrem Miedwiediewem. Szczyt w Deauville miał charakter nieformalny, więc nie zapadły tam żadne decyzje, ale po co tu jakieś decyzje, kiedy – ja mówi poeta – „tylko kiwnąć – Żyd już wie”? I rzeczywiście – w miesiąc później 19 listopada, na już jak najbardziej formalnym szczycie NATO w Lizbonie ogłoszone zostało strategiczne partnerstwo NATO – Rosja. W ramach tego strategicznego partnerstwa również nasz nieszczęśliwy kraj, jako przecież członek NATO, musiał otrzymać jakieś zadania. A jakie? Ano – o tym wiedzieliśmy już w miesiąc po katastrofie w Smoleńsku, kiedy to red. Michnik, a za nim – całe stado autorytetów moralnych i intelektualistów zaczęło naszemu nieszczęśliwemu krajowi stręczyć „pojednanie” z Rosją. Pojednanie – to znaczy konkretnie co? Ano – zgodę na status „bliskiej zagranicy” – bo inne postacie „pojednania” Rosji nie interesują. Ale i „bliska zagranica” to konkretnie co? Ano – możliwe, że to „strefa buforowa”, o której – jako o warunku sowieckiej zgody ma zjednoczenie Niemiec wspominał na spotkaniu ministrów spraw zagranicznych OBWE w Wiedniu minister Edward Szewardnadze. Wkrótce po szczycie w Lizbonie rozpoczęły się jaśminowe rewolucje w arabskich państwach Afryki Północnej, co wywołuje mieszane uczucia w USA i Izraelu, ponieważ oznacza koniec epoki „naszych sukinsynów”, a początek – jeszcze nie wiadomo – czy modelu tureckiego, w którym demokrację kontroluje wojsko, czy też irańskiego – w którym demokrację kontrolują ajatollahowie przy pomocy strażników rewolucji. Bo demokrację ktoś musi kontrolować i jeśli nie robią tego tajniacy – tak jak, dajmy na to – u nas – no to albo armia, albo ajatollahowie. Krótko mówiąc - czasy idą niepewne, złoto się przyda. Podczas kiedy u nas śledzimy słupki sondaży i rozcinamy na czworo każdy włosek śledztwa smoleńskiego, 18 lutego, a więc już po wizycie w Izraelu połowy rządu niemieckiego z Naszą Złota Panią Aniela na czele, izraelska gazeta „Haarec” przyniosła informację o uruchomieniu przez izraelski rząd do spółki z Agencją Żydowską programu odzyskania „żydowskiego” mienia w Europie Środkowej. Najpierw trzeba je „zlokalizować” a potem – „odzyskać”. I jednym i drugim ma się zajmować specjalna grupa „HEART” której prezesem został Rafi Eitan, a dyrektorem zarządzającym – Bobby Brown z Nowego Jorku. Całość technicznie koordynuje Ania Wierchowskaja, która w swoim czasie uczestniczyła w operacji szlamowania przez organizacje przemysłu holokaustu szwajcarskich banków, więc ma w tym eksperiencję. Podstawą działania grupy „HEART” ma być rezolucja konferencji w Pradze z 2009 roku, na której nasz nieszczęśliwy kraj reprezentował nieszczęsny Władysław Bartoszewski. Ta rezolucja nie jest wprawdzie „prawnie wiążąca”, ale jest „wiążąca moralnie”. Dlatego Ania Wierchowskaja oznajmia zainteresowanym, że „nie trzeba mieć tytułu własności mienia aby spełniać warunki. Jeśli zainteresowani sądzą, że posiadali takie mienie, albo czerpali z niego zyski, powinni wypełnić formularz”. „Jeśli sądzą, że posiadali”! Cóż za piękny tytuł do rekompensaty! To dopiero „złote żniwa”! I dopiero w tym kontekście możemy zrozumieć działalność „światowej sławy historyka” oraz wszystkich jego krajowych kolaborantów, tych wszystkich „maleńkich uczonych” z tych wszystkich centrów badań nad zagładą Żydów. Cóż to za problem przypomnieć sobie, że przodkowie posiadali przedsiębiorstwo wypłukiwania złota z powietrza? Przy takich kryteriach kwota 65 mld dolarów, jaką niedawno wymienił b. ambasador Izraela w Polsce Szewach Weiss, wydaje się nawet powściągliwa. Program ma ruszyć z kopyta już od maja, kiedy my akurat po uroczystych obchodach rocznicy katastrofy smoleńskiej, będziemy pełni dziękczynienia za beatyfikację Jana Pawła II , a przedtem – o co właśnie zaapelował przewielebny ks. Oder – zbierali informacje o cudach, jakie się dokonały za sprawą błogosławionego. Dopiero na tym tle lepiej możemy ocenić doniosłość pielgrzymki rządu premiera Tuska ad limina w celu poinformowania o decyzjach, jakie rząd izraelski podjął wspólnie z Naszą Złotą Panią Anielą – no i domyślić się dalszych losów naszego nieszczęśliwego kraju. SM

Dopóki Sobór Watykański II był tematem tabu, uleczenie choroby, czyli kryzys w Kościele, było niemożliwe – wywiad z bp. B.Fellayem, FSSPX o rozmowach z Rzymem

Poniżej prezentujemy tłumacznie pierwszej z trzech części wywiadu przeprowadzonego z Przełożonym Bractwa św. Piusa X, bp. Bernardem Fellay. Wypowiedź dotyczy m.in. rozmów z Rzymem, tzw. hermeneutyki ciągłości, ekumenizmu, spotkaniach w Asyżu, etc.

Rozmowy doktrynalne – część 1

1. Wasza Ekscelencjo, zdecydowano się na próbę prowadzenia rozmów doktrynalnych z Rzymem. Czy Ekscelencja mógłby przypomnieć nam o powodach tej decyzji? Należy rozróżnić między intencją Rzymu a naszą. Rzym zasugerował, że z Bractwem [Św. Piusa X] są pewne problemy doktrynalne, które powinny zostać wyjaśnione, zanim nastąpi jakiekolwiek kanoniczne uznanie Bractwa – problemy, których rozwiązanie najwyraźniej zależy od nas, gdy chodzi o naszą akceptację Soboru [Watykańskiego II-go]. Dla nas jednak chodzi o coś innego: my mamy nadzieję przedstawić Rzymowi naukę, którą Kościół zawsze głosił, i tym samym wskazać sprzeczności pomiędzy tym odwiecznym nauczaniem a tym, co miało miejsce w Kościele od czasu Soboru. Z naszego punktu widzenia jest to jedyny cel, do którego dążymy.

2. Jakiego rodzaju są to rozmowy: negocjacje, dyskusje czy wyjaśnienia doktrynalne? Nie można ich nazwać negocjacjami. Zupełnie nie o to w nich chodzi. Z jednej strony jest wyjaśnianie doktryn, a z drugiej dyskusja, ponieważ mamy do czynienia z rozmówcą rzymskim, z którym dyskutujemy o dokumentach i o tym, jak je rozumieć. Nie można jednak nazwać tego negocjacjami, ani też poszukiwaniem kompromisu, ponieważ są to kwestie wiary.

3. Czy Ekscelencja mógłby przypomnieć o rodzaju obranej metodyki dla tej pracy? Jakie tematy zostały dotąd poruszone? Metodyką pracy jest pisanie; przygotowuje się teksty, które stają się podstawą do dalszej dyskusji teologicznej. Wiele tematów zostało już poruszonych, lecz póki co, wolę pozostawić to pytanie otwartym. Mogę powiedzieć, że zbliżamy się do konkluzji, ponieważ już przerobiliśmy wszystkie tematy podjęte przez Sobór.

4. Czy Ekscelencja mógłby opisać rozmówców z Rzymu? Są to eksperci – innymi słowy, profesorowie teologii, którzy również konsultują się z członkami Kongregacji Doktryny Wiary. Możny powiedzieć, że są “profesjonalistami” od teologii. Jeden to Szwajcar, Rektor Angelicum, O. Morerod OP, inny to nieco starszy jezuita, O. Becker; inny jest członkiem Opus Dei, wikariusz generalny ks. prałat Ocariz Braña; dalej Abp. Ladaria Ferrer, sekretarz Kongregacji Doktryny Wiary, i wreszcie moderator, ks. prałat Guido Pozzo, sekretarz komisji Ecclesia Dei.

5. Czy nastąpiła jakaś zmiana w myśleniu rozmówców po przeczytaniu tekstów przygotowanych przez teologów z Bractwa? Raczej nie można tak powiedzieć.

6. Biskup de Galarreta powiedział w swoim kazaniu podczas święceń w La Reja w grudniu 2009, że Rzym zgodził się co do tego, że Magisterium przedsoborowe miałoby być “jedynym możliwym wspólnym standardem” w tych rozmowach. Czy jest jakaś nadzieja, że nasi rozmówcy zweryfikują swoje przekonania o Soborze, czy jest to dla nich niemożliwe? Czy II-gi Sobór Watykański rzeczywiście jest ową “kością niezgody”? Myślę, że trzeba to pytanie postawić inaczej. Papież Benedykt XVI dokonał podczas swojej przemowy w grudniu 2005 pewnych rozróżnień, z których bardzo jasno wynika, że pewna szczególna interpretacja Soboru nie jest już dozwolona, i że z tego powodu, aczkolwiek nie ma mowy o ponownym zweryfikowaniu Soboru, jest mimo wszystko pewna intencja, by zrewidować sposób, w jaki się go przedstawia. Różnica między jednym a drugim może wydawać się raczej nieznaczna, ale jest to właśnie ta różnica, na którą liczą ci, którzy nie chcą zniesienia Soboru, a równocześnie uznają, że obecność pewnej ilości dwuznaczności otwiera drogę zakazanym ścieżkom, o których musimy pamiętać, że są zakazane. Czy II-gi Sobór Watykański jest kością niezgody? Dla nas niewątpliwie tak!

7. Dlaczego jest im tak trudno przyznać sprzeczność pomiędzy II-gim Soborem Watykańskim a przedsoborowym Magisterium? Odpowiedź jest raczej prosta. W momencie, gdy uznaje się zasadę, że Kościół nie może się zmienić, a chce się równocześnie akceptacji II-go Soboru Watykańskiego, to jest się zmuszonym twierdzić, że ten Sobór również niczego nie zmienił. Dlatego nie przyznają się do znalezienia jakiejkolwiek sprzeczności pomiędzy Soborem a poprzednim Magisterium, niemniej jednak nie są w stanie wytłumaczyć natury zmiany, która ewidentnie miała miejsce.

8. Poza dawaniem świadectwa o wierze, czy udawanie się do Rzymu jest dla Bractwa Św. Piusa X ważne i korzystne? Czy jest to niebezpieczne, oraz czy Wasza Ekscelencja myśli, że będzie to długo trwało? Jest bardzo ważne, żeby Bractwo takie świadectwo dawało; taki jest powód rozmów doktrynalnych. Jest to naprawdę kwestia uczynienia wiary katolickiej zrozumianej w Rzymie, oraz, czemu nie, w całym Kościele. Istnieje jedno niebezpieczeństwo – żywienia iluzji. Widzimy, że niektórzy katolicy zasypiają snem iluzji. Lecz niedawne wydarzenia te iluzje rozwiały. Mam na myśli ogłoszenie o beatyfikacji Jana Pawła II-go czy zapowiedź nowego spotkania w Asyżu na wzór między religijnych spotkań w 1986 i 2002.

9. Czy Papież śledzi te rozmowy, czy może już je komentował? Myślę, że tak, chociaż nie znam konkretnych szczegółów. Czy komentował rozmowy? Podczas spotkania ze swoimi byłymi studentami zeszłego lata w Castel Gandolfo powiedział, że jest zadowolony z rozmów. To wszystko.

10. Czy można powiedzieć, że Ojciec Święty, który ma do czynienia z Bractwem Św. Piusa X od ponad 25-ciu lat, okazuje się teraz bardziej życzliwy Bractwu niż w przeszłości? Nie jestem pewien. I tak, i nie. Myślę, że jako papież ma on odpowiedzialność za cały Kościół, troszczy się o Jego jedność i obawia się zdeklarowanej schizmy. On sam twierdził, że takie były motywy, które skłoniły go do działania. Jest on teraz widzialną Głową Kościoła, co może też tłumaczyć jego zachowanie. Czy to oznacza, że okazuje on Bractwu więcej zrozumienia? Wydaje mi się, że żywi on do nas pewną sympatię, choć ograniczoną.

11. Podsumowując, co można dziś powiedzieć o tych rozmowach? Gdyby trzeba było przeprowadzić je jeszcze raz od początku, zrobilibyśmy to. Są one bardzo ważne. Ich znaczenie jest istotne. Jeśli ma się nadzieję na zmianę całego toku myślenia, nie można się obejść bez tych rozmów.

12. Już od jakiegoś czasu słychać głosy dostojników kościelnych, np. ks. prałata Gherardiniego czy Biskupa Schneidera, którzy nawet w Rzymie przedstawiają rzeczywistą krytykę dokumentów II-go Soboru Watykańskiego, nie tylko ich interpretacji. Czy można żywić nadzieję, że ta tendencja się rozpowszechni i stanie się obecna także w Watykanie? Nie mówię, że możemy żywić taką nadzieję, lecz musimy. Musimy naprawdę mieć nadzieję, że ta wstępna krytyka – nazwijmy ją spokojną, obiektywną krytyką – będzie się rozwijać. Dotąd Sobór ten był zawsze tematem tabu [jako coś niepodważalnego]; taka sytuacja sprawiała, że uleczenie tej choroby, jaką jest kryzys w Kościele, było niemal niemożliwe. Musimy potrafić rozmawiać o tych problemach i wnikać w głąb tych spraw, inaczej bowiem nie będziemy w stanie zaaplikować koniecznych lekarstw. Motu Proprio jest niezwykle ważnym krokiem, krokiem istotnym, ale jak dotąd, efekt jest praktycznie żaden lub nikły z powodu masywnego oporu biskupów. Biskupów nieposłusznych Papieżowi.

13. Czy Bractwo Św. Piusa X może odegrać ważną rolę w uświadamianiu Rzymowi tego stanu rzeczy? Jak? Jaka jest rola wiernych w tej ważnej sprawie? Jeśli chodzi o Bractwo, to owszem, możemy wywrzeć wpływ, a konkretnie przedstawiając odwieczną naukę Kościoła oraz okazując sprzeciw wobec soborowych nowinek. Rolą wiernych świeckich jest dawać świadectwo czynem, bo są oni dowodem na to, że można w dzisiejszych czasach żyć Tradycją. Tradycyjna dyscyplina jest czymś, jest czymś, czego Kościół zawsze wymagał, i jest to nie tylko adekwatne do naszych czasów, ale i rzeczywiście możliwe do realizowania w praktyce.

14. Czy Wasza Ekscelencja uważa, że Motu Proprio, pomimo swoich słabych stron, jest krokiem w stronę odnowy Tradycji? Jest to niezwykle ważny krok. Można by nawet nazwać go istotnym krokiem, mimo tego, że, jak dotąd, efekt jest praktycznie żaden lub nikły z powodu masywnego oporu biskupów. Na płaszczyźnie prawnej Motu Proprio jest uznaniem tego, że stare prawo dotyczące Mszy tradycyjnej nigdy nie zostało zniesione: jest to istotny krok ku przywróceniu Tradycji należnego Jej miejsca.

15. Czy w praktyce Wasza Ekscelencja zauważa od czasu wydania Motu Proprio jakąś znaczną zmianę w skali światowej w stosunku biskupów do tradycyjnej Mszy? Nie. Jest gdzieniegdzie kilku biskupów posłusznych Papieżowi, ale są to rzadkie przypadki.

16. A kapłani? Tak, da się z ich strony zauważyć duże zainteresowanie, lecz wielu z nich jest prześladowanych. Samo zastosowanie Motu Proprio w sposób, w jaki zostało ono sformułowane, wymaga niezwykłej odwagi. Tak, oczywiście, jest coraz więcej kapłanów zainteresowanych tradycyjną Mszą, zwłaszcza młodszego pokolenia. Jest to bardzo zachęcające!

17. Czy są wspólnoty, które zdecydowały się przyjąć starą liturgię? Może ich być wiele, ale wiadomo nam o jednej – we Włoszech wspólnota franciszkanów Niepokalanej zdecydowała się na powrót do starej liturgii; w ich żeńskiej wspólnocie już zostało to zrobione wcześniej. Kapłanom zatrudnionym przy duszpasterstwie w diecezjach nie jest tak łatwo.

18. Jaką radę ma Wasza Ekscelencja dla katolików, którzy dzięki Motu Proprio mają dostęp do tradycyjnej Mszy w mniejszej odległości niż najbliższa kaplica FSSPX? Polecam, by najpierw zwrócili się do kapłana Bractwa o radę, by nie szli z zamkniętymi oczami na jakąkolwiek tradycyjną Mszę, która jest odprawiana w pobliżu. Msza jest skarbem; ale jest też kwestia sposobu Jej odprawiania, oraz wszystkiego, co się z tym łączy: kazanie, katecheza, sposób udzielania sakramentów… Niekoniecznie na każdej tradycyjnej Mszy są obecne te warunki, przez które Msza wydaje wszystkie swoje duchowe owoce oraz ochrania duszę przed niebezpieczeństwami obecnego kryzysu. Dlatego proszę najpierw pytać kapłana Bractwa o radę.

19. Liturgia nie jest podstawą kryzysu w Kościele. Czy Wasza Ekscelencja sądzi, że powrót (tradycyjnej) liturgii jest w każdym przypadku początkiem powrotu do spójności w wierze? Tradycyjna Msza posiada absolutnie nadzwyczajną moc łaski. Widać to w pracy apostolskiej, a zwłaszcza u kapłanów powracających do tradycyjnej Mszy: rzeczywiście stanowi ona antidotum na kryzys. Jest naprawdę bardzo skuteczna, na każdej płaszczyźnie. Na płaszczyźnie łaski, na płaszczyźnie wiary… Myślę, że gdyby stara Msza została prawdziwie uwolniona, Kościół wyszedłby bardzo szybko z tego kryzysu, choć i wtedy zajęłoby to wiele lat!

20. Od dłuższego czasu Papież mówi o “reformie reformy”. Czy Wasza Ekscelencja myśli, że ma on nadzieję pojednać starą liturgię z nauczaniem II-go Soboru Watykańskiego w reformie, która miałaby być złotym środkiem? Ależ na razie nic o niej nie wiadomo! Wiemy, że Papież chce tej reformy, ale w jakim kierunku ma ona dążyć? Czy wszystko w końcu zostanie wymieszane, “forma zwyczajna” z “formą nadzwyczajną”? Czegoś takiego nie zawiera Motu Proprio, które wymaga od nas rozróżniania tych dwóch “form”, by nie mieszać ich razem; jest to bardzo mądre. Trzeba zaczekać i zobaczyć, na razie trzymajmy się tego, co mówią władze rzymskie.

21. Ojciec Święty zapowiedział kolejne spotkanie w Asyżu. Zostało to skomentowane przez Waszą Ekscelencję podczas kazania z 9-go lutego br. w kościele Św. Mikołaja. Wasza Ekscelencja sprzeciwia się temu pomysłowi, podobnie, jak uczynił Arcybiskup Lefebvre przy okazji pierwszego spotkania 25 lat temu. Czy Wasza Ekscelencja ma w planach bezpośrednią interwencję u Ojca Świętego? Gdyby nadarzyła się okazja, gdyby miałoby to dać jakiś rezultat, to dlaczego nie?

22. Czy nawoływanie innych religii do starania o pokój jest aż tak poważną sprawą? Pod jednym względem – i tylko pod tym jednym względem – nie. Nie ma problemu we wzywaniu innych religii do starań o pokój, jeśli chodzi o pokój społeczny, ale wtedy jest to na płaszczyźnie społecznej, nie religijnej. Nie jest to czynność religijna, tylko po prostu akt religijnego społeczeństwa, które działa cywilnie, by szerzyć pokój. Nawet nie chodzi wtedy o pokój religijny, tylko raczej o cywilny pokój międzyludzki. Natomiast proszenie ludzi o wykonywanie religijnych czynności podczas tego spotkania jest absurdalne, ponieważ pomiędzy poszczególnymi religiami występuje zasadniczy brak zrozumienia. W takich warunkach nie jest jasne, co ma oznaczać owo dążenie do pokoju, kiedy nie ma zgodności nawet co do natury Boga, czy do tego, jakie znaczenie przypisuje się boskości. Naprawdę można się zastanawiać, jak w taki sposób można by coś istotnego osiągnąć.

23. Można mniemać, że Ojciec Święty rozumie ekumenizm inaczej, niż Jan Paweł II. Czy nie są to dwa różne stopnie tego samego błędu? Nie – myślę, że Papież rozumie ekumenizm w ten sam sposób. Stwierdza prawidłowo, że “Niemożliwe jest modlić się razem”, ale trzeba zauważyć, co dokładnie chce on przez to powiedzieć. W 2003 roku udzielił wyjaśnienia w tej kwestii, w książce “Wiara, prawda, tolerancja – Chrześcijaństwo a religie świata” [polskie wydanie: Jedność, 2004]. Uważam, że dzieli się tam włos na cztery i próbuje usprawiedliwić Asyż. Można się naprawdę zastanawiać, jak to będzie możliwe w październiku.

24. Niektórzy włoscy intelektualiści wyrazili publicznie swoje zakłopotanie w obliczu konsekwencji takiego spotkania. Czy Wasza Ekscelencja wie o innych reakcjach wewnątrz Kościoła? Mają rację. Czy widzimy inne reakcje wewnątrz Kościoła? W kręgach oficjalnych – nie. Wśród nas [członków FSSPX] oczywiście tak.

25. A reakcje tradycyjnych ugrupowań związanych z Ecclesia Dei? O żadnych takich reakcjach mi nie wiadomo!

26. Jak Wasza Ekscelencja tłumaczy fakt, że Ojciec Święty, który potępia relatywizm w kwestiach religijnych i który nawet odmówił swojego udziału w asyskim spotkaniu w 1986, miałby teraz chcieć wspominać to spotkanie poprzez powtórzenie go? Jest to dla mnie tajemnicą. Nie wiem. Myślę, że Papież może być pod jakąś presją czy wpływami. Prawdopodobnie jest zaniepokojony aktami antychrześcijańskimi [opisywanych ostatnio w mediach], przemocą antykatolicką, tymi bombami w Egipcie i Iraku. Może właśnie to go skłoniło do zaproponowania tego nowego spotkania w Asyżu; nie nazwałbym tego aktem desperacji, lecz jakąś ostatecznością… W każdym razie czyni pewne próby. Nie byłbym zaskoczony, gdyby tak to wyglądało, ale nie wiem o tym nic więcej.

27. Czy istnieje możliwość, że Ojciec Święty zrezygnuje z tej między religijnej demonstracji? Nie wiemy zbyt wiele o tym, jak to zostanie zorganizowane. To się dopiero okaże. Przypuszczam, że będą starać się to wydarzenie zminimalizować, ponieważ, jak była mowa, dla obecnego Papieża nie jest możliwa wspólna modlitwa pomiędzy grupami, które nawet nie uznają tego samego boga. Dlatego, jak mówiłem, można się zastanawiać, co oni będą mogli tam wspólnie robić!

28. Co powinni robić katolicy w odniesieniu do zapowiedzi o Asyżu III? Modlić się, żeby dobry Bóg w jakiś sposób zainterweniował, aby do tego wydarzenia nie doszło, a w każdym razie już teraz zacząć dokonywać zadośćuczynienia!

29. Czy zapowiedź zbliżającej się beatyfikacji Jana Pawła II-go przedstawia problem? Poważny problem – problem pontyfikatu, który sprawił, że rzeczy dalej posuwały się szybko w złym kierunku, “progresywnymi” ścieżkami, ku wszystkiemu, co jest nazywane “duchem Soboru Watykańskiego II-go”. Dlatego jest to publiczne uznanie nie tylko osoby Jana Pawła II-go, ale także Soboru i całego ducha, który mu towarzyszył.

30. Czy od czasu Soboru Watykańskiego II-go istnieje nowa koncepcja świętości? Obawiam się, że tak! Jest to koncepcja świętości dla wszystkich, świętości uniwersalnej. Nie jest błędem twierdzić, że każda istota ludzka jest powołana do świętości; błąd tkwi w zniżaniu świętości do takiego poziomu, który pozwala ludziom wierzyć, że każdy idzie do Nieba.

31. Jak Bóg mógł pozwolić, żeby prawdziwe cuda uwierzytelniały fałszywą naukę, w przypadkach wielu beatyfikacji i kanonizacji dokonanych w ciągu ostatnich dekad? Na tym polega cały problem; czy to są prawdziwe cuda? Moim zdaniem istnieją wątpliwości. Jestem bardzo zaskoczony niedbałością, z jaką wedle mojej wiedzy podchodzi się do tych spraw.

32. Jeśli kanonizacja angażuje nieomylność papieską, czy wolno odrzucić nowych Świętych kanonizowanych przez Papieża?To prawda, że jest tu problem, gdy chodzi o współczesne kanonizacje. Niemniej można by zadać pytanie, czy w sformułowaniu używanego przez Ojca Świętego jest intencja skorzystania z autorytetu nieomylności. Tekst [uroczystości] kanonizacji został zmieniony; sformułowania stały się o wiele mniej mocne, niż kiedyś. Myślę, że idzie to w parze z nową mentalnością, która wzbrania się przed tworzeniem definicji dogmatycznych za pomocą uciekania się do nieomylności. Powinniśmy jednak zdawać sobie sprawę, że to jest jedynie sugestia wyjaśnienia sytuacji… Nie ma na to żadnej zadowalającej odpowiedzi, oprócz tej o intencji Ojca Świętego co do skorzystania przez niego ze swojej władzy nieomylności lub nie.

33. Czy można wybierać wśród Świętych, przedstawionym wiernym w ostatnich czasach dla oddawania Im czci? Co z Ojcem Pio? Myślę, że nie powinniśmy dokonywać selekcji. Jednak zawsze można się trzymać zasad, które były wyznawane również w przeszłości; na przykład, jeśli wśród wiernych istnieje duże nabożeństwo, jak np. do O. Maksymiliana Kolbego czy do O. Pio; nie powinno to stwarzać wielkich trudności. Lecz powtórzę raz jeszcze: to są tylko opinie, gdyż brak na ten temat osądu dogmatycznie ogłoszonego przez Magisterium.

34. Czy Wasza Ekscelencja ma jakieś przykłady łask otrzymanych za wstawiennictwem Arcybiskupa Lefebvre’a? Tak, znamy niektóre takie przykłady, a nawet jest ich dość sporo. Nie wiem jednak, czy mieszczą się one w kategorii cudów, może w jednym lub drugim przypadku. Gdy mowa o uzdrowieniach, to z tego, co wiem, brakuje nam niezbędnych dokumentów medycznych.
Wiele łask jest uzyskiwanych przez wstawiennictwo Arcybiskupa, lecz to wszystko, co chcę powiedzieć na ten temat.

35. Bractwo właśnie obchodziło ważną rocznicę. Jak Wasza Ekscelencja podsumowuje te 40 lat? Inspirująca historia… wiele łez wśród wielkich radości. Jedną z największych radości jest zdanie sobie sprawy z tego, w jak dużym stopniu Pan daje nam okazję do utożsamiania się z wieloma błogosławieństwami, o których On mówił podczas kazania na Górze Błogosławieństw, na przykład o tym, by cierpieć z powodu Jego imienia. I pośród zmiennego trwania obecnego kryzysu widzimy, że ta praca wciąż się rozwija, co w ludzkim pojęciu jest prawie niemożliwe. Istotnie, jest to Boży znak dla pracy Arcybiskupa Lefebvre’a.

36. Czy liczba powołań wzrastała? Jeśli tak, to z jakich powodów? Myślę, że mamy dużą stabilność. Chciałbym widzieć więcej powołań. Myślę, że będziemy musieli od nowa rozpocząć krucjaty o powołania. Świat jako taki jest bardzo wrogo nastawiony do kształcenia powołań, dlatego musimy spróbować wszędzie stworzyć odpowiednie klimaty, w których powołania znów będą się mogły rozwijać. Bo powołań jest wiele, ale często nie mają warunków do dojrzewania z powodu materializmu na tym świecie.

37. Niedawno na konferencji w Rzymie, sponsorowanej przez Le Courrier de Rome, Wasza Ekscelencja skomentował spotkanie około 30-stu kapłanów diecezjalnych we Włoszech, na którym Wasza Ekscelencja był obecny. Czego ci kapłani oczekują dziś od Bractwa Św. Piusa X? Ci kapłani pytają nas przede wszystkim o doktrynę, co jest znakomitym znakiem. Jeśli są z nami, to oczywiście dlatego, że chcą starej Mszy, ale po odkryciu starej Mszy chcą czegoś jeszcze. Chcą czegoś więcej, ponieważ odkrywają cały nowy świat, o którym wiedzą, że jest autentyczny. Nie mają wątpliwości, że jest to ta prawdziwa religia. Potem muszą odkurzyć swoje studia teologiczne. I nie mylą się, kierując się prosto ku Św. Tomaszowi z Akwinu.

38. Czy ten ruch kapłanów, którzy zwracają się do Bractwa, jest taki sam we wszystkich krajach, tylko w różnym stopniu? Są oczywiście różnice w stopniu, a nawet w liczbach, zależnie od kraju. Lecz prawie wszędzie widzimy to samo zjawisko: Kapłan, często młody, który zbliża się do tradycyjnej Mszy, który z wielkim entuzjazmem odkrywa ten skarb, dąży krok po kroku ścieżką ku Tradycji, aż w końcu staje się całkowicie tradycyjny.

39. Czy Wasza Ekscelencja ma nadzieję, że tego rodzaju zainteresowanie mogłoby wpłynąć na niektórych biskupów, do takiego stopnia, w którym Wasza Ekscelencja przewidywałby przyszłą współpracę?
Już teraz jesteśmy w kontakcie z niektórymi biskupami, ale na tę chwilę wszystko jest zablokowane przez konferencje biskupów, przez wszędzie obecne presje, choć nie ma najmniejszej wątpliwości, że w przyszłości będą możliwości form współpracy z pewnymi biskupami.

40. Czy Wasza Ekscelencja jest gotowy na próbę eksperymentu Tradycji z biskupem na poziomie diecezjalnym? Jeszcze nie nadszedł na to czas, ale myślę, że to się wydarzy. Będzie trudno; musimy dokładnie się zastanowić, jak możemy tego dokonać. Będzie absolutnie konieczne, żeby zostało to przeprowadzone z biskupami, którzy naprawdę zrozumieli kryzys i rzeczywiście chcą z nami pracować.

41. Liczba wiernych świeckich [powiązanych z FSSPX] wciąż rośnie. Jest coraz więcej kaplic. Stan konieczności jest wciąż aktualny. Czy Wasza Ekscelencja przewiduje konsekrację innych biskupów pomocniczych dla Bractwa? Czy myśli Wasza Ekscelencja, że Rzym mógłby dziś sprzyjać konsekracjom episkopalnym w Tradycji? Dla mnie odpowiedź jest bardzo prosta: albo będą biskupi, albo nie, zależnie od tego, czy warunki, które panowały w czasie pierwszej konsekracji [w 1988] będą znów tego wymagały, czy nie.

Tłumaczyła Sara

na podstawie:

http://sspx.org/…

http://www.laportelatine.org/…

"Praska wiosna" a PRL W Czechosłowacji dopiero po 1961 roku doszło do pewnej liberalizacji – złagodzono system represji i stopniowo wprowadzano bardzo ograniczone zmiany w gospodarce i kulturze. Zaczęła wzrastać rola związków twórczych skupiających architektów, artystów, dziennikarzy i pisarzy. W niektórych pismach żądano ograniczenia cenzury, otwarcia na Zachód, przeprowadzenia reform gospodarczych oraz rehabilitacji ofiar systemu komunistycznego. W 1967 roku doszło do manifestacji studentów, protestujących przeciwko częstemu brakowi światła w domach akademickich. Hasło demonstracji „Więcej światła” miało w ówczesnej sytuacji szczególną wymowę. W partii trwał konflikt pomiędzy wieloletnim przywódcą partii Anoninem Novotnym a I sekretarzem Komunistycznej Partii Słowacji Aleksandrem Dubčekiem. W połowie grudnia 1967 roku na plenarnym posiedzeniu KC KPCz  Antonin Novotny – pozbawiony wsparcia Moskwy - znalazł się w ogniu krytyki, koniec jego ery wydawał się więc przesądzony. Na kolejnym posiedzeniu KC KPCz, które miało miejsce w dniach 3-5 stycznia, przyjęto dymisję Novotnego i powierzono stanowisko I sekretarza KC Aleksandrowi Dubčekowi, który dzieciństwo i młodość spędził w Związku Sowieckim, ukończył też sowiecką szkołę partyjną. Kreml wydawał się być zadowolony z tej zmiany. Jednak wkrótce sytuacja uległa zmianie. W lutym 1968 roku władze zgodziły się na ukazywanie się pisma „Literarni nowiny”, które stało się symbolem krytycznej prasy. Atmosferę podgrzała afera gen. Śejny, przyjaciela syna Novotnego i jego protegowanego, który uciekł na Zachód, w obawie przed wykryciem jego kradzieży w magazynach MON. Pod wpływem fali krytyki zdymisjonowano wielu prominentnych działaczy poprzedniej ekipy, a 22 marca zmuszono do dymisji z urzędu prezydenta A. Novotnego. Chociaż sytuacja w Czechosłowacji stawała się coraz bardziej napięta, prasa polska zajęta „wydarzeniami marcowymi” w niewielkim stopniu omawiała rozwój sytuacji u południowych sąsiadów. Początkowo „Trybuna Ludu” uspokajała, iż „stanowisko Czechosłowacji we wszystkich kluczowych problemach z dziedziny polityki zagranicznej jest niezmienne, wszelkie spekulacje jakie pojawiły się w prasie zachodniej na ten temat świadczą o całkowitym niezrozumieniu sytuacji”. Było zresztą zgodne z deklaracjami Dubčeka, który na posiedzeniu KC KPCz stwierdził: „nie zmieniamy generalnej linii partii, ani wewnętrznej, ani zagranicznej”. Rozwojem sytuacji e Czechosłowacji zainteresowany był także Władysław Gomułka, który już w lutym 1968 roku spotkał się z Dubčekiem w Ostrawie. W prasie opublikowano tylko standardową notkę informującą, iż „poinformowali się wzajemnie o niektórych problemach, wynikach budownictwa przywódcy socjalizmu w obu krajach, omówili kierunki dalszego rozwoju stosunków polsko-czechosłowackich”. W rzeczywistości Gomułka ostrzegał Dubčeka przed kontrrewolucją  i radził mu przywrócić pełną kontrolę nad środkami masowego przekazu, utrzymać zasadę centralizmu demokratycznego, a także ograniczyć krytykę „okresu kultu jednostki”. Jednocześnie zauważył, iż siły antysocjalistyczne w CSRS „nie występują pod hasłem obalenia ustroju, lecz głoszą hasła zreformowania socjalizmu, ulepszenia i udoskonalenia socjalizmu. Każde takie hasło jest wezwaniem, jest przeciwstawieniem się rzeczywistości socjalistycznej. Bo co to znaczy jeśli głosi się hasło demokratycznego socjalizmu? To znaczy, że istnieje w naszych krajach socjalizm, który jest niedemokratyczny, który jest jak oni mówią - <dyktatorski> i <totalitarny>. I to są chwytliwe sprawy”. Dla podkreślenia ważności tego co się dzieje w Czechosłowacji dla PRL, przywódca PZPR podkreślił: „Chcemy, że Wasza partia była mocna, Wasza dobra sytuacja pomaga nam. Gdyby u Was było źle, to i u nas wrogie elementy podniosłyby głowę”. W polskiej prasie sygnały o niepokojących zjawiskach w Czechosłowacji zaczynają się pojawiać w końcu marca, gdy ostrzega się Czechów przed nadmierną liberalizacją, wskazuje się, że hasła demokratyzacji mogą być wykorzystane przez elementy antysocjalistyczne. Jednocześnie uspokaja się, że wszystko znajduje się pod kontrolą KPCz, która „nie pozwoli się zaskoczyć niespodziewanie ewentualnymi próbami legalizacji tych nastrojów (niesocjalistycznych – Godziemba) pod pretekstem demokratyzacji i rehabilitacji.” Ważną cezurą w stosunkach pomiędzy Czechosłowacja a krajami socjalistycznymi stanowiło spotkanie w Dreźnie 23 marca 1968 roku, gdzie wbrew informacjom w prasie nie zajmowano się zagadnieniami gospodarczymi, lecz skoncentrowano się na ostrej krytyce rozwoju sytuacji w CSRS. Spotkanie w Dreźnie zostało uznane przez kraje zachodnie jako ingerencja w wewnętrzne sprawy Czechosłowacji. W związku z tym „Trybuna Ludu” oburzyła się na „oszczerców z obozu imperialistycznego” traktujących ww. spotkanie jako ingerencję sowiecką w wewnętrzne sprawy południowego sąsiada Polski. Po demonstracji 1-majowej, w trakcie której większość Czechów i Słowaków ostentacyjnie poparła reformy realizowane przez nowe władze oraz 3-majowej demonstracji młodzieży przeciwko organizowaniu manewrów wojskowych na terenie CSRS, przywódcy czechosłowaccy zostali wezwani do Moskwy, gdzie zostali bardzo ostro zaatakowani za zezwalania na rozwój kontrrewolucji w kraju. W trakcie spotkania przywódców Związku Sowieckiego z pierwszymi sekretarzami pozostałych państw socjalistycznych, Breżniew tak oceniał Dubčeka: „ Dziś nie możemy jeszcze powiedzieć, że nie jest on człowiekiem o silnej woli itd. Robiliśmy ze swej strony wszystko. Odbywaliśmy spotkania, wysłałem swój list prywatny, od ręki pisany, tutaj ciągnęliśmy ich przez cały tydzień i jeśli po tym wszystkim przyjeżdża z pustymi rękami, to mamy wątpliwości: jest niedoświadczony, nie rozumie albo … spryciarz?. Gomułka natomiast wskazał, iż w partii czechosłowackiej przewagę zdobyły elementy rewizjonistyczne i prawicowe dążące do przywrócenia republiki burżuazyjnej. Nie przeszkadzają one kontrrewolucji, rozwijającej się „pod szyldem ulepszania socjalizmu”, „rozszerzania demokracji socjalistycznej”. Na konferencji moskiewskiej postanowiono ostatecznie o potrzebie przeprowadzenia wspólnych manewrów wojskowych na terenie Czechosłowacji, traktując je jako „wsparcie” dla KPCz w walce z siłami kontrrewolucyjnymi. Breżniew otwarcie wskazał, iż „to pomogłoby otrząsnąć się ich armii, a reakcja poczułaby, że mamy przyjaźń, siłę. (…) Manewry przyczyniły by się do uzdrowienia stosunków w armii czeskiej, gdzie teraz panuje całkowity rozkład. (…) Obecność sztabów, pracowników sztabowych wywarłby wrażenie również na robotnikach i na siłach kontrrewolucyjnych”. W „Trybunie Ludu” zwracano uwagę, że sytuację w Czechosłowacji usiłują wykorzystać „ludzie zmierzający do własnych obcych narodowi celów, dalekich od zasad socjalistycznej demokracji”, a w prasie, radio i telewizji dochodzą do głosu „jawni antykomuniści”, którzy ośmielają się na „nieodpowiedzialne napaści” na kraje socjalistyczne, w tym na PRL. „Żołnierz Wolności” natomiast wskazywał na rolę pracowników mediów: „Nie w ten sposób rozumiemy demokratyzację. Wręcz przeciwnie uważamy, że przejawem demokratyzacji będzie respektowanie przez pracowników telewizji prawa społecznego do żądania, aby służyła ona całemu społeczeństwu, a nie poszczególnych redaktorom dla odzwierciedlenia ich subiektywnych poglądów”. Równocześnie PRL-owskie gazety uwypuklają informacje o sprzeciwie np. robotników największych zakładów w Pradze i Bratysławie wobec prób tworzenia opozycyjnych partii politycznych, a także wykorzystywaniu rehabilitacji osób, określanych jako: „eksponaty partii antyludowych i byli członkowie gwardii Hlinki”. Henryk Zdanowski na łamach „Polityki” wskazywał, iż  mało robotników czeskich popiera „inteligencki postulat” dotyczący wolności prasy, a ci, którzy go popierają wywodzą się „z tych zdeklasowanych”. Równocześnie autor podkreślał, iż „nie mniejszy dystans mają robotnicy do postulowanej ustawy o swobodzie zrzeszania się, mają przecież swoje organizacje”. Wynikać z tego miało, iż do tych zmian dąży jedynie niewielka grupa społeczeństwa czechosłowackiego. Po ukazaniu się w najbardziej poczytnych gazetach 27 czerwca 1968 roku manifestu „2000 słów”, napisanego przez Ludwika Vaculika, przywódców czechosłowackich ponownie wezwano do Moskwy na konferencję państw Układu Warszawskiego w sprawie zagrożenia komunizmu. Odmowa przyjazdu spowodowała gwałtowny atak propagandowy bloku sowieckiego. 12 lipca wszystkie partyjne gazety przedrukowały artykuł „Prawdy” zatytułowany „Atak przeciwko podstawom socjalizmu w Czechosłowacji”, w którym dowodzono, iż siły antysocjalistyczne „chcą oczernić i zdyskredytować KPCz jako awangardę klasy robotniczej i kierowniczą siłę społeczeństwa” , pchnąć kraj „z powrotem do kapitalizmu” oraz podważyć przyjaźń czechosłowacko-radziecką. Jednocześnie ostrzegano, iż „w walce w obronie ustroju socjalistycznego oraz umocnienie przyjaźni czechosłowacko-radzieckiej, komuniści i klasa robotnicza Czechosłowacji mogą liczyć na pełne zrozumienie i poparcie ze strony narodu radzieckiego”. W połowie lipca 1968 roku doszło do kolejnego spotkania przywódców komunistycznych w sprawie Czechosłowacji, w trakcie którego Gomułka stwierdził, iż „odbywa się tam pokojowy proces przekształcania państwa socjalistycznego w republikę typu burżuazyjnego”. Wśród przywódców czeskich zaś „dominują elementy nacjonalizmu, co wyraża się w tym, iż podporządkowują oni wszystko własnym interesom”, w efekcie kierownictwo KPCz, jego zdaniem – „zostało opanowane przez rewizjonizm”. Po spotkaniu wystosowano list do KC KPCz, opublikowany także w polskiej prasie, w którym padły słowa wskazujące na determinację krajów Układu Warszawskiego w dążeniu do obrony socjalistycznego charakteru CSRS. Napisano w nim, że „nie możemy się zgodzić, aby wrogie siły zepchnęły Wasza ojczyznę z drogi socjalizmu i stworzyły zagrożenie wyrwania Czechosłowacji ze wspólnoty socjalistycznej. To jest więcej, niż tylko Wasza sprawa. To wspólna sprawa naszych państw, które zrzeszyły się w Układzie Warszawskim, aby zabezpieczyć swą niezawisłość, pokój i bezpieczeństwo w Europie. (…) Nigdy nie pozwolimy, aby imperializm w sposób pokojowy czy niepokojowy, od wewnątrz czy od zewnątrz dokonał wyłomu w systemie socjalistycznym i zmienił na swą korzyść układ sił w Europie”. Uczestnicy spotkania wyrazili także niezadowolenie z postawy KC KPCz, któremu nie udało się zlikwidować zagrożeń, które „są w znacznym stopniu inspirowane przez ośrodki międzynarodowe, które robią wszystko, aby zaognić sytuację”. Te zagrożenia miały wystawiać „na niebezpieczeństwo wspólne żywotne interesy pozostałych krajów socjalistycznych. Narody naszych krajów nigdy by nam nie wybaczyły obojętności i beztroski wobec takiego niebezpieczeństwa”. „Trybuna Ludu” opublikowała artykuł, w którym z jednej strony podkreślano, iż „nikt nie zamierza (…) ingerować w wewnętrzne sprawy Czechosłowacji”, aby równocześnie wskazać, iż nie można „pogodzić się z tym, aby siły wrogie spychały Czechosłowację z drogi socjalizmu i zagrażały oderwaniem jej od socjalistycznej wspólnoty narodów”. Odpowiedź czechosłowackiej partii nie zadowoliła państw bloku sowieckiego, które uznały takie stanowisko za bagatelizowanie niebezpieczeństwa. Równocześnie rozpoczęto przygotowania do kampanii propagandowej wskazującej niezbędność interwencji zbrojnej. Na początku lipca 1968 roku prasa peerelowska ukazywała proces aktywizacji Niemców sudeckich, którzy w związku z sytuacją w Czechosłowacji mieli nadzieję na powrót do swych dawnych domów. Informowano o wiecach, zjazdach ziomkostw organizowanych w pobliżu granicy z CSRS. Wskazywano na pełne współdziałanie siły antysocjalistycznych w Czechosłowacji z „wrogimi centralami” na Zachodzie. „Ludzie bazujący na apelu <2000 słów> - napisano w „Trybunie Ludu” 14 lipca – jadą do Niemiec Zachodnich i tam konferują z przywódcami tego samego ziomkostwa Niemców Sudeckich”, m.in. z Becherem - „przed majem 1945 r. przywódcą SA i morderca Żydów na ówczesnym obszarze Sudetów a dziś deputowany do Bundestagu i zausznik Franza Jozefa Straussa – ten odwetowiec z krwi i kości – jako partner rokowań, to coś więcej niż program”. Peerelowskie gazety informowały także o „znajdowaniu” kryjówek z bronią amerykańską na terytorium CSRS i braku właściwej reakcji władz czechosłowackich. Jako podejrzane wskazuje się także fakt, iż amerykańska ekipa filmowa kręci w Czechach film „Most na Remagen”, dysponując jako rekwizytami dużą ilością broni. Po czechosłowacko-sowieckim spotkaniu na szczycie na przełomie lipca i sierpnia 1968 roku w Czernej nad Cisą doszło do pewnego uspokojenia nastrojów. Wydaje się jednak, iż samo spotkanie było jedynie elementem strategii mającej na celu propagandowe przygotowanie decyzji o interwencji. Bardzo szybko bowiem nastąpiło wznowienie ataków na przywódców czechosłowackich - już 14 sierpnia 1968 roku „Prawda” zarzuciła Dubčekowi nie realizowanie ustaleń z Czernej, a „Trybuna Ludu” 15 sierpnia podkreślała wzmożenie „dywersyjnej działalności sił antysocjalistycznych przeciwko KPCz i podstawom ustroju socjalistycznego w CSRS”. Ostateczną decyzję o wkroczeniu do Czechosłowacji prezydium KC KPZR podjęło 16-17 sierpnia, a 18 sierpnia powiadomiono o decyzji przywódców państw członkowskich Układu Warszawskiego. Ważną rolę w podjęciu decyzji o interwencji w Czechosłowacji odegrała zapowiedź zwołania na początek września nadzwyczajnego zjazdu KPCz. Breżniew i jego doradcy obawiali się, iż nastąpi na nim zasadnicza wymiana kadr oraz zmiana charakteru partii. Przedstawiony w połowie sierpnia projekt nowego statutu partii rezygnował z zasady „centralizmu demokratycznego”. Przygotowania ruszyły pełną parą, a wojska państw UW prowadziły manewry w pobliżu granic z Czechosłowacją, później już na jej terytorium. Ćwiczenia te stanowiły element przygotowań do inwazji, a równocześnie były formą nacisku na kierownictwo czechosłowackie. Pozostawała jeszcze kwestia znalezienia „zdrowych sił” w Czechosłowacji, które poprosiłyby o pomoc kraje sojusznicze. Breżniew na spotkaniu w Moskwie w dniu 18 sierpnia 1968 roku powiedział, że pięciu członków kierownictwa KPCz ( V. Bilak, A. Indra, A. kapek, D. Kolder i O. Śvestka) „zaniepokojonych przebiegiem przemian”, miało przekazać mu pismo, w którym proszą o udzielenie „wszechstronnej pomocy”. Po dokonaniu interwencji, grupa ta miała przejąć kontrolę nad środkami masowego przekazu, KC KPCz miał wybrać nowe władze partii a Zgromadzenie Narodowe CSRS nowy „rząd robotniczo-chłopski” Wkroczenie wojsk Związku Sowieckiego, PRL, NRD, Węgier i Bułgarii do Czechosłowacji nastąpiło 20 sierpnia około godz. 23. Grupie Bilaka nie udało się zrealizować zaplanowanych posunięć, a do ich apelu przyłączyło się zaledwie 18 członków KC. Zdecydowana większość członków KC pozostała wierna Dubčekowi. Prezydium KC KPCz wydało odezwę, w której uznano interwencję za „akt nie tylko sprzeczny z podstawowymi zasadami stosunków między państwami socjalistycznymi, ale także (…) z elementarnymi normami prawa międzynarodowego”. W „Odezwie pięciu rządów państw socjalistycznych do obywateli CSRS” napisano, iż „dzisiaj przybyli Wam z pomocą wasi bracia klasowi. Przybyli oni do Was nie po to, żeby mieszać się do Waszych spraw wewnętrznych, lecz po to, żeby wespół z wami stawić czoło kontrrewolucji, obronić sprawę socjalizmu i zażegnać niebezpieczeństwo grożące suwerenności, niepodległości i bezpieczeństwu Waszej ojczyzny”. W prasie peerelowskiej usiłowano przed wszystkim wykazać konieczność podjęcia tej jak pisano „bolesnej decyzji” . Interwencja została przedstawiona jako wielkie zwycięstwo państw obozu socjalistycznego nad siłami kontrrewolucji, dążących do „zmiany układu sił w Europie na korzyść imperializmu”, zwłaszcza RFN, pragnącej zmiany granic. Mimo, iż statut UW jasno stanowił, iż rozmieszczenie wojsk jednego z państw na terytorium drugiego mogło nastąpić tylko za zgoda tegoż, prasa twierdziła, iż „braterska pomoc” została udzielona zgodnie „z duchem i treścią sojuszniczych układów”, a zaawansowany rozwój kontrrewolucji i zagrożenie z Zachodu, upoważniało kraje socjalistyczne do „uznania, że to co dzieje się w Czechosłowacji przerosło ramy, które można było uważać za sprawy wewnętrzne tego państwa”. Z tego też powodu na „prośbę zdrowych sił” postanowiono udzielić „pomocy wojskowej” Czechosłowacji. Jednocześnie pomijano całkowitym milczeniem stosunek kierownictwa państwa czechosłowackiego do interwencji. Koncentrowano się także na wykazaniu błędów czechosłowackiej partii. Gen. Czapla w „Żołnierzu Wolności” dowodził, iż „utrata środków masowego przekazu na rzecz kontrrewolucji jednoznacznie uwydatniła grozę ofensywy antysocjalistycznej. KPCz utraciła kontrole jednej z ważniejszych dźwigni WŁADZY”. Wskazywał także na istnienie „rewizjonistyczno-nacjonalistycznej z udziałem sił syjonistycznych zorganizowanej działalności antysocjalistycznej. Wydarzenia aktualne w pełni potwierdzają starannie przygotowaną i z góry ukartowaną działalność zorganizowanych elementów kontrrewolucyjnych”. Z kolei płk. Konstanty Korzeniecki dopatrywał się analogii z „polskim marcem”, stwierdzając, iż „mamy tu przecież znamienny przykład syjonistycznej ekspansji. (…) Najpierw – w marcu br. trzeba uderzyć na Polskę, a jeśli się nie uda – bo rzeczywiście się nie udało – zaatakować Czechosłowację”. Kontynuując ten wątek Zdzisław Uberman w „Słowie Polskim” podkreślał, iż czechosłowackie media zostały opanowane przez „przedstawicieli wojującego syjonizmu” doprowadziły do tego, iż „uczciwemu zupełnie pomieszało się w głowie”. „Trybuna Ludu” natomiast informowała, że prasa syjonistyczna „zareagowała z prawdziwą wściekłością na bieg wydarzeń w CSRS”. Przytaczano informacje o rzekomym finansowaniu działalności czechosłowackich organizacji antysocjalistycznych przez RFN, a nawet FBI, dążących do sprowokowania „rozdźwięków miedzy społeczeństwem a partią rządzącą i rządem”, zniszczenia jedności państw socjalistycznych i stopniowego wprowadzenia w nich ponownie kapitalizmu. W tym celu obiecywano CSRS długoterminowe pożyczki. „Żołnierz Wolności” ujawniał kulisy spotkania niemieckiego ministra spraw zagranicznych W. Brandta z czechosłowackim odpowiednikiem, na którym Brandt miał przedstawić „tzw. stopniowy plan, który w ostatecznym rozrachunku zmierzał do wyłuskania Czechosłowacji z RWPG”. Wielką aktywność miała także rozwinąć Bundeswehra, która – wedle „Żołnierza Wolności” – utworzyła tzw. sztab roboczy Wenzel, którego zadaniem było utrzymanie technicznej łączności z Czechosłowacją. Temu ośrodkowi podlegały jednostki znajdujące się przy granicy z CSRS, które „wspomagać miały kontrrewolucyjne grupy w Czechosłowacji i zachęcać je do akcji”. Całe pogranicze FRN z CSRS miało być obsadzone przez „wojska amerykańskie i jednostki Bundeswehry, które swoją liczebnością kilkakrotnie przewyższały czechosłowackie siły obronne”. Wedle planów NATO Czechosłowacja miała być – zdaniem wojskowej prasy PRL – korytarzem dla zachodniej inwazji, która umożliwiłaby wojskom paktu „otoczenie z południowej flanki” NRD i większej części PRL. Specjalnie dla polskiego czytelnika często porównywano sierpień 1939 roku z sierpniem 1968 roku, podkreślając, iż podobnie jak w sierpniu 1939 roku do Gdańska przybywali „dziwni turyści” - rośli, krótko ostrzyżeni mężczyźni, którzy pierwszego września 1939 roku zrzucili „cywilne szatki i ruszyli na podbój świata”, także sierpniu 1968 roku do Czechosłowacji przybyła „lawina turystów”. W innych artykułach natomiast porównywano sytuację Czechosłowacji w 1968 roku z 1938 rokiem. „Znów bowiem antykomunizm związał się – napisał J. Gadomski w „Panoramie” – z niemieckim militaryzmem i ekspansjonizmem przeciwko interesom Czechosłowacji. (…) Znów rozpoczęto od rozsadzania Czechosłowacji od wewnątrz, znów zagroziło to polskiemu bezpieczeństwu narodowemu” Wobec tej ofensywy sił imperialistycznych, kierownictwo KPCz pozostawało bierne, a w partii „zaczęto faktycznie łamać główne leninowskie zasady organizacji życia partyjnego – zasady centralizmu demokratycznego, ideowo-organizacyjnej jedności partii. Partia znalazła się na progu legalizacji frakcyjnych ugrupowań, rozpadu na autonomiczne, słabo powiązane ze sobą organizacje”. Gen. Stanisław Czapla podkreślał, iż „każda partia komunistyczna lub robotnicza musi przestrzegać podstawowych zasad centralizmu demokratycznego, zaś wszelkie od tych zasad odstępstwa prowadzą do wypaczeń socjalizmu, do następstw nieraz zgoła tragicznych”. Podejmując dyskusję z hasłami „praskiej wiosny”, takimi jak „demokratyzacja socjalizmu”, „wolna, humanistyczna demokracja” wskazywano, iż były one przykrywką dla działań kontrrewolucyjnych. Dążenie do pokojowego przejścia od socjalizmu do kapitalizmu było nowym sposobem działania imperializmu, ponieważ „socjalizm zapuścił korzenie w świadomości społeczeństw krajów socjalistycznych” , a „ludzie pracy w Polsce i w innych krajach socjalistycznych nie wyobrażają sobie innej perspektywy rozwojowej niż perspektywa socjalistyczna i z nią wiążą swoje nadzieje i dążenia. Zmusza to dywersyjne ośrodki imperialistyczne do perfidnego ustawiania się niemal w roli obrońców socjalizmu, a w każdym razie jego ”.Tak pojęty „socjalizm demokratyczny” miał otwierać drogę dla sił wrogich socjalizmowi i „interesom nas pracujących”. Na dowód „Trybuna Ludu” przytaczała wypowiedź przywódcy brytyjskiej Partii Pracy Attlee, który „hasło socjalizmu demokratycznego nazwał wprost dynamicznym środkiem przeciw komunizmowi”. Kierownictwu czeskiej partii zarzucano także odejście od internacjonalizmu na rzecz nacjonalizmu, czego przejawem było – wedle prasy peerelowskiej – atakowanie Związku Sowieckiego i innych krajów socjalistycznych, a także domaganie się neutralności kraju. Kazimierz Kąkol w „Gazecie Poznańskiej” wyrażał przekonanie, iż „naród czechosłowacki, klasa robotnicza nie chciały i nie chcą paktowania z odwetowcami z NRF, że nie chciały i nie chcą, by ich ojczyzna stała się klinem, rozszczepiającym obóz socjalistyczny i stwarzającym realne zagrożenie dla państw tego obozu, a tak by się stało w przypadku neutralizacji”. Sugerowano przy tym otwarcie, iż Czechów oszukano, wmawiając im, że „po ogłoszeniu neutralizacji będzie można zlikwidować armię, która kosztuje miliony, a uzyskane w ten sposób środki przeznaczyć na podniesienie stopy życiowej. I już człowiek naiwny widział się za kierownicą własnego samochodu, w luksusowym mieszkaniu, w którego każdym pokoju będzie stał kolorowy telewizor”. Tak wyglądała – zdaniem peerelowskich propagandzistów – sytuacja w Czechosłowacji przed wkroczeniem armii „państw sojuszniczych”. Zaraz po interwencji, słowa takie jak zbrojna interwencja, inwazja, agresja, stały się peerelowskiej prasie tabu. W prasie pojawiają się natomiast informacje o „udzieleniu bratniej pomocy”, „wkroczeniu wojsk zaproszonych przez członków władz czechosłowackich”, „czasowym pobycie wojsk”, „wprowadzeniu wojsk” czy „przyjściu z pomocą przeciwko kontrrewolucji”. Potem pojawiają się głosy zdziwienia, że wkroczenie wojsk nazywane było interwencją czy okupacją. Wyrazy te pisane są cudzysłowie, dyskredytuje się je odwołując się do okupacji hitlerowskiej. Werbalne potępienie interwencji przez państwa zachodnie spotkało się z uspokajającymi komentarzami, iż „regres między Wschodem i Zachodem nie będzie długotrwały, że wkrótce przeważą nadrzędne interesy krajów, zainteresowanych w odprężeniu międzynarodowym”. Zdystansowaniu się Rumunii od polityki Kremla i nie wzięciu przez nią udziału w interwencji, nie poświęcano zbyt wiele uwagi. W komentarzu redakcja „Trybuny Ludu” pouczyła przywódców Rumunii, iż „obronę suwerenności i niepodległości narodów partie marksistowsko-leninowskie nierozerwalnie łączą z obroną interesów socjalizmu w każdym kraju i w skali międzynarodowej. Wspólnota socjalistyczna – to oparcie wszystkich narodów w walce o wyzwolenie narodowe i społeczne, to gwarancja suwerenności wszystkich państw socjalistycznych”. Tak więc bezpieczeństwo międzynarodowe państw UW opierało się na ich jedności, solidarności i ścisłej współpracy. Krytyce poddano też przeciwne interwencji stanowisko komunistycznych Chin, wskazując, iż „ogólny chaos, bratobójcza wojna, kryzysy polityczne, a najlepiej – otwarte konflikty zbrojne między poszczególnymi krajami socjalistycznymi – oto czego by pragnęli pekińscy przywódcy”. Po wejściu żołnierzy państw Układu Warszawskiego twierdzono, że większość Czechów zachowała spokój, a wielu „zwykłych ludzi” wyrażało wręcz wdzięczność wojskom sojuszniczym „za przybycie we właściwym czasie”. Do redakcji „Prawdy” miały napływać liczne listy „od grup, osób i poszczególnych obywateli z Czechosłowacji”, w których wyrażano obawy w związku z niebezpieczną sytuacja jaka powstała w następstwie „wywrotowej działalności kontrrewolucyjnych sił antysocjalistycznych”. Nadal jednak „elementy reakcyjne” miały dążyć do zaostrzenia sytuacji. „Żołnierz Wolności” informował, iż żołnierze sowieccy udaremnili próbę uszkodzenia systemu wodociągów, a wielu miastach skonfiskowano automaty, karabiny maszynowe, rusznice przeciwpancerne. Zdzisław Uberman twierdził, iż „w lasach – co widziałem na własne oczy – odkryto gotowe bunkry, w których przebywać mogli po kilka nawet miesięcy uzbrojeni ludzie”. Prasa podkreślała niezwykłe opanowanie żołnierzy sowieckich – I. Ruszkiewicz snuł na łamach „Żołnierza Wolności” absurdalną opowieść o tym jak po zabiciu żołnierza sowieckiego , oczywiście „zza węgła”, jego koledzy nie dokonali zemsty, ale zanieśli go do czołgu ze łzami w oczach. Żołnierze sowieccy jakkolwiek obrzucani wyzwiskami typu „stalinowcy”, „okupanci”, „ciemniacy”, bardzo spokojnie mieli dyskutować z ludnością, będąc przekonanymi o słuszności swej misji, co miało świadczyć o ich dużej świadomości politycznej. Przez pewien czas usiłowano sztucznie dramatyzować sytuację w CSRS, jednego dnia pisząc o postępującej normalizacji i coraz większej akceptacji i zrozumieniu społeczeństwa dla słuszności podjętych działań, następnego zaś dnia ukazywały się artykuły, w których wskazywano, że członkowie kontrrewolucyjnych grup ciągle podejmują próby zahamowania stabilizacji w kraju. Nie udało się znaleźć prawdziwych dowodów zbrodni imperialistów i należy zgodzić się ze Stefanem Kisielewskim, który zapisał w swym dzienniku, iż „Rosjanie wyszli tu trochę jak - (…) bo żaden wróg nie został nazwany, powiedziano tylko ogólnie, że środki masowego przekazu dostały się w ręce wroga. A więc nieprzyjacielem – wolna prasa”. W prasie cytowane były wypowiedzi polskich żołnierzy uczestniczących w „pokojowej operacji”, którzy z dumą wypełniali swój „internacjonalistyczny obowiązek”. „Całkowicie popieram – twierdził sierżant Józef Kucharczyk – decyzję naszego rządu i rządów wszystkich pięciu bratnich krajów socjalistycznych – udzielenia pomocy siłom socjalistycznym w Czechosłowacji na prośbę grupy działaczy KC KPCz. (…) Osobiście sądzę, ze i tak dotychczas wykazaliśmy zbyt wiele cierpliwości wobec poczynań kontrrewolucji w tym kraju”. Wtórował mu kpr. Roman Drewnowski podkreślając, iż „dalszy rozwój wypadków w Czechosłowacji groziłby oderwaniem tego kraju od obozu socjalistycznego i osłabiłby nasze wspólne siły w obliczu imperialistycznych agresorów”. Powodem bierności większości Czechosłowaków do żołnierzy-interwentów było – wedle peerelowskiej prasy – zastraszenie i „TOTALNY szantaż reakcji”. Nikt nie chciał pomagać żołnierzom z powodu rzekomo grożących „nieprzyjemności, nie tylko w postaci pogróżek”. Stopniowo jednak – ku radości peerelowskich propagandzistów - sytuacja zaczęła się zmieniać i część czechosłowackiego społeczeństwa „poszła za głosem rozsądku” i poparła normalizację systemu. Przejawem tego był to, że gdy jedni wieszali antysowieckie ulotki i plakaty, inni szybko je zdejmowali. Ta zmiana spowodowana była podobno „taktownym” zachowaniem żołnierzy, którzy ofiarnie wykonywali swoje obowiązki w „bratnim kraju”. W cyklu reportażu opublikowanych w „Żołnierzu Wolności” ukazywano zmianę stosunku ludności do polskich żołnierzy. Opisywano „bohaterski czyn” kpr. Ryszarda Kucharczyka, który uratował życie czeskiemu milicjantowi, ponosząc przy tym śmierć w wypadku czołgu, który spadł z nasypu na skutek gwałtownego hamowania. W rezultacie takich przykładów, Czesi zaczynali nawiązywać kontakty z polskimi żołnierzami, pierwsi – wedle peerelowskiej prasy – życzliwy stosunek okazywali starsi, doświadczeni ludzie. Do nich przyłączali się inni, coraz mniejszą wiarę dając „hasłom o treści wrogiej, prowokującej, napastliwej”. „Ludzie wbrew temu, czego należałoby oczekiwać po tych hasłach – napisano w „Żołnierzu Wolności” - obserwują przejeżdżający patrol bez bojaźni. Przekonali się już nieraz, że wbrew temu, co mówią napisy na ścianach zachowując się jak przyjaciele”. Propaganda przeciwników interwencji określała mianem „nieodpowiedzialnych”, „elementami wstecznymi”, natomiast popierający „bratnią pomoc” byli nazywani – „naszymi przyjaciółmi”, „ludźmi odpowiedzialnymi”, „zdrowymi siłami”. Stopniowe uspokojenie sytuacji w CSRS było wynikiem wymuszenia przez Kreml kapitulacji przywódców czechosłowackich, którzy podpisali porozumienie moskiewskie, w wyniku którego przywrócono cenzurę prasy, zdymisjonowano wielu „liberalnych” komunistów. Czołową postacią stopniowo stawał się Gustav Husak, który 29 sierpnia 1968 został wybrany na stanowisko I sekretarza KC Komunistycznej Partii Słowacji. W przedstawianiu pobytu polskich wojsk w CSRS pełno było sformułowań gloryfikujących ich służbę, o nim samych pisano, że „z honorem zdają egzamin z żołnierskiego męstwa”, spełniają „patriotyczny i internacjonalistyczny obowiązek”. Gazety zamieszczały także listy „czytelników” – dumnych z obecności polskich żołnierzy w CSRS. I tak pracownicy Fabryki Urządzeń Mechanicznych z Dolnego Śląska napisali: „Obywatele żołnierze, Wasza pomoc w utrwaleniu zdobyczy socjalizmu służy sprawie pokoju i naszej pracy. (…) Jesteśmy przekonani, że kontrrewolucyjne siły w Czechosłowacji zostaną zdecydowanie i szybko okiełznane, co pozwoli Wam na szybki powrót do kraju”. ZMS-owcy z Wrocławia podjęli z kolei następującą uchwałę: „Drodzy żołnierze! My członkowie ZMS, będący wyrazicielami postawy całej młodzieży Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego we Wrocławiu (…) zapewniamy Was, ze zawsze będziemy z Wami. Uważamy, że pomoc jaką okazujecie bratniemu narodowi czechosłowackiemu przyczyni się do umocnienia bezpieczeństwa i jedności państw socjalistycznych”. Stefan Kisielewski zanotował, iż „ludzie w Polsce dali się ogłupić, (…) pozbawieni rzeczywistej informacji politycznej z kraju. (…) Powtarzanie w kółko tego samego, choćby to była kompletna bzdura, daje w końcu jakiś skutek – wiedział coś o tym Józef Goebbels, wiedzą i nasi redaktorzy”. Wkroczenie wojsk UW do Czechosłowacji oznaczało koniec „praskiej wiosny”. Było także sygnałem, że wszelkie zmiany w państwach należących do sowieckiej strefy wpływów były niemożliwe do przeprowadzenia bez przyzwolenia Kremla. W ten sposób narodziła się tzw. doktryna Breżniewa. Przykład Czechosłowacji wskazywał również, iż państwa zachodnie nie były gotowe do podjęcia interwencji w Europie Środkowo-Wschodniej, w obawie przed groźbą wybuchu konfliktu światowego. Udział prawie 13 tysięcy żołnierzy polskich, dowodzonych przez gen. Floriana Siwickiego w operacji Dunaj był jedną z najbardziej haniebnych kart w dziejach PRL. Sposób informowania prasy peerelowskiej o interwencji w Czechosłowacji od samego początku uzależniony był od wytycznych kierownictwa partyjnego. W celu podkreślenia dramatycznej sytuacji sformułowano tezę o zagrożeniu Polski ze strony niemieckich „odwetowców”, a język propagandy nasycony został militarną terminologią .

Wybrana literatura:

A. Dubček – Nadzieja umrze ostatnia: ze wspomnień Aleksandra Dubčeka
S. Kisielewski – Dzienniki
F. Fejto - Europa Wschodnia po śmierci Stalina: historia krajów demokracji ludowej 1955-1973
L. Kowalski – Kryptonim „Dunaj”. Udział wojsk polskich w interwencji zbrojnej w Czechosłowacji w 1968 roku
J. Karpiński – Mowa do ludu. Szkice o języku polityki
Krawczyk Andrzej - Praska wiosna 1968
Pajórek Leszek - Polska a praska wiosna. Udział Wojska Polskiego w interwencji zbrojnej w Czechosłowacji w 1968r
Wokół praskiej wiosny. Polska i Czechosłowacja w 1968r, red. Łukasz Kamiński
Zaciskanie pętli: tajne dokumenty dotyczące Czechosłowacji 1968r, red. A. Garlicki, A. Paczkowski Godziemba

Ślązak przeciw Ślązakowi – rozmowa z dr Józefem Musiołem Elity władzy w sprawie Śląska zatraciły instynkt państwowości, przedkładając barwy śląskie ponad narodowe, w imię szowinizmu, który zaczyna przybierać charakter antypolskiej konfrontacji – mówi dr Józef Musioł w rozmowie z Teresą Semik.

Czyj jest Śląsk? Polski. Skąd te wątpliwości?

Czytam w internecie, że Górny Śląsk jest śląski, nie polski. Jest polski, a mieszkają tu Ślązacy. A czyj jest Kraków? Małopolski? Absurd. To, co dzieje się na Śląsku, wywołuje niepokój u ludzi życzliwych temu regionowi.

Jakie niepokoje widać z perspektywy warszawskiej? Związane z ruchami separatystycznymi. Tak jest odbierana cała ta szarlataneria dotycząca dopominania się o autonomię, narodowość śląską, język śląski, a nawet innego koloru krzesła na Stadionie Śląskim.

Niektórzy politycy sprzyjają tym dążeniom. Chcą przy tej okazji wygrać coś dla siebie? Politycy zawsze zajmują się przede wszystkim sobą. Elity władzy w sprawie Śląska zatraciły instynkt państwowości. Mówię to z całą odpowiedzialnością.

Słabość państwa, a zwłaszcza regionalnych elit jest pożywką dla nastrojów antypolskich na Śląsku, z którymi wielu przestało się tu kryć. Śląsk dla Ślązaków, niektórych? To byłoby straszne. Nie może się odrodzić szowinizm lokalny, bo on zawsze jest niebezpieczny. Na Śląsk przybyły setki tysięcy ludzi, którzy w efekcie wojny rozpętanej przez Niemcy stracili na Wschodzie swoje domy. Dla nich teraz Śląsk pozostaje miejscem do życia.

Dlaczego tak bardzo zirytowała pana decyzja o zmianie kolorystyki Stadionu Śląskiego z biało-czerwonej na żółtą i niebieską? Barwy narodowe mają zostać wyparte przez regionalne, co w sferze symboliki daje świadectwo pewnej hierarchii. Barwy śląskie ponad narodowe, w imię szowinizmu, który zaczyna tu przybierać charakter antypolskiej konfrontacji.

Zwolennicy żółto-niebieskiej kolorystyki stadionu mówią, że chodzi wyłącznie o promocję barw regionu.
A pod jakimi sztandarami walczyli powstańcy śląscy? Niebiesko-żółtymi czy jednak biało-czerwonymi? I zmiana barw ma się dokonać właśnie w roku obchodów 90. rocznicy zwycięskiego III powstania śląskiego. Ten stadion zawsze był ważnym miejscem w życiu regionu. Jak Gerard Cieślik strzelił gola Ruskim, to wszyscy na trybunach śpiewali “Jeszcze Polska nie zginęła…” Śpiewali nie jakiś inny hymn, tylko polski.

Zmiana kolorystyki ma kosztować 58 tysięcy euro. Dużo. Wokół tyle biedy, a tu zmarnuje się środki dla czyjejś fantazji. Lepiej te pieniądze rozdać dzieciom na Śląsku, których ojcowie nie mają pracy. Nie chodzi o fantazje, tylko zdobywanie przyczółków.
Uważa pani, że jak Ruch Autonomii Śląska zdobędzie pełnię władzy, zapanuje tu szczęśliwość wieczna?

Nie chodzi o szczęśliwość, tylko o tę władzę.
Czy powstańcy śląscy chcieli wolnego Śląska? Nie, oni chcieli Polski. Gdyby Ślązakom było tak dobrze w państwie niemieckim, czy te powstania by wybuchły? Nie, bo po co?

Dlaczego Śląsk wrócił do Macierzy? Czy dlatego, że tu byli w większości Niemcy? Nie, to rdzenna ludność śląska dążyła do Polski. Mam ochotę krzyczeć: – Ludzie, czy wy tego już nie pamiętacie?!

To dlaczego dziś ta wspaniała większość milczy, gdy próbuje się Śląsk poróżnić między sobą i z resztą kraju? Ależ ona nie milczy, tylko nikt jej nie chce słuchać. Codziennie ludzie piszą do mnie i proszą: “zrób coś”, bo władza uważa, że wystarczy problem zamieść pod dywan. Tego sprzeciwu jest coraz więcej, bo nikt nie ma prawdy o Śląsku na swoją wyłączność. Proponuję, by ci, którzy tak negują na Śląsku polską rację stanu wybrali się na cmentarz i poczytali nagrobki. Ilu Polaków zginęło z rąk nienawidzonych oddziałów Grenzschutzu.

Przykro panu, tak osobiście, gdy próbuje się dziś dezawuować powstańców śląskich? Jestem Ślązakiem z dziada pradziada. Pięciu braci mojej matki uczestniczyło w powstaniach śląskich, najmłodszy zginął. Ojciec uczestniczył we wszystkich trzech powstaniach. Nikt mi nie ma prawa powiedzieć, że ja jestem tym gorszym Ślązakiem. Przez setki lat moja rodzina tu żyje i dla Polski pracuje jak umie najlepiej.

Może o to właśnie chodzi, by dzielić i skłócić Ślązaków? Ty jesteś lepszy, bo głosujesz za nacją śląską, a ty gorszy, bo nie masz kłopotu z wyborem polskiej narodowości. Jeżeli będziemy dalej tolerować takie bzdury, to wcale nie jest to wykluczone, że Ślązak powie do Ślązaka – won stąd!

Ten podział jest coraz ostrzejszy: my – Ślązacy i wy – Polaczki. Nie dostrzega pan tego? Dostrzegam i nie tylko ja. Jeżeli tu ciągle próbuje się skutecznie dezawuować symbole polskie, to rodzi to protest wśród potomków powstańców śląskich i wielu innych Ślązaków. Trzeba likwidować nieporozumienia na rzecz prawdy.

Już pojawiają się głosy, że powoli wszystko idzie w kierunku osobliwej “bałkanizacji” Górnego Śląska.
I to mnie przeraża. Jeżeli na sztandar biorą takie hasła nacjonaliści, musi to rodzić niepokój.

Czy nie jest to próba manipulowania Ślązakami? Jeśli tak, to kto chce Ślązaków poróżnić? Chyba tylko ci, którzy mówią, że nie mają obowiązku być lojalni wobec Polski, a Górny Śląsk jest śląski, a nie polski.

Działacze Związku Ludności Narodowości Śląskiej apelują do Ślązaków przebywających poza granicami Polski o wzięcie udziału w tegorocznym spisie powszechnym, żeby w pytaniach o narodowość mogli wpisać – śląska, a o język używany w domu – śląski. Co pan o tym sądzi? O sprawach Polski i Śląska mają decydować ludzie, którzy od lat nie mają z nami nic wspólnego? Przecież to absurd. To nie tylko nawiązanie do plebiscytu na Górnym Śląsku w 1921 roku, ale również do fatalnych lat po drugiej wojnie światowej i rugowania Ślązaków z życia politycznego i społecznego. Tamto niezadowolenie przynosi dziś skutki. Władza nigdy nie miała pomysłu na ten trudny region. Albo reszta Polski oglądała go przez pryzmat górniczych pióropuszy albo dopłat do węgla, albo roszczeń branży domagającej się za pomocą stylisk od łopaty lepszych praw. Na pewno ta ziemia jest tragiczna, zwłaszcza jeśli chodzi o skutki wkroczenia na te tereny Armii Czerwonej, deportacji Ślązaków na Wschód, a potem nadmiernej eksploatacji regionu, odsuwania Ślązaków od stanowisk, dlatego, że byli Ślązakami. O krzywdach nie da się zapomnieć.

Nie ma powodów, żeby zapominać. Podobnie, jak nie zapomni moja rodzina z Żywiecczyzny spacyfikowana w 1943 roku. Żołnierz niemiecki, który wyrzucał ją z domu mówił po śląsku.

Ile można odreagowywać frustracje? To musi trwać. Jedność i przyszłość Śląska budować należy na prawdzie. Wszelkie zafałszowania prędzej czy później zrodzą niebezpieczne antagonizmy. Dezintegracja Śląska będzie dezintegracją Polski. Niepowodzenie Śląska będzie niepowodzeniem Polski. Tak uważam.

Jakie widzi pan szanse na powodzenie dążeń do autonomii Śląska? Nie mam nic przeciwko temu, żeby samorządność była głębsza i bogatsza rozumem.

Czy ulica to ma załatwiać? Gdzie są śląscy posłowie, gdzie ich siła w parlamencie? Utonęła w partyjniactwie.
Właśnie. Siła Unii Europejskiej tkwi w sile regionów. Unia wycofała się z tych haseł. Siłą UE mają być silne państwa członkowskie. Nie zmienia to faktu, że możemy się postarać, by region wykształcił większe formy samorządności. Szansą dla Śląska są wszyscy ludzie mieszkający tu od wieków i przybyli z różnych stron. Stopieni w śląską całość, bo w grę wchodzi to swoiste genius loci.

Przeszkadza panu, że mowa śląska nie jest skodyfikowana? Jestem za tym, żeby ona rozkwitała. Skodyfikować można prawo karne i to nie za dużo. Gwara skodyfikowana zubożeje i będzie sztuczna. Dr Józef Musioł

Jarosław Marek Rymkiewicz: "Zapraszam na tę rozprawę wszystkich, którzy chcą żyć w Niepodległej Polsce" Zgodnie z zapowiedzią, opublikowaną jesienią ubiegłego roku, zawiadamiam, że pierwsza rozprawa w procesie, który wytoczyła mi "Gazeta Wyborcza" za wypowiedź, zamieszczoną w "Gazecie Polskiej" odbędzie się 17 marca 2011 r. o godz. 11.20, w Sądzie Okręgowym w Warszawie, IV Wydział Cywilny, przy al. Solidarności 127 w sali 219.

To będzie proces, który pokaże, na czym polega i jak wygląda wolność słowa w tym państwie, w którym teraz żyjemy, a które miało być - Niepodległą Polską. Swoich przeciwników "Gazeta Wyborcza" może do woli lżyć i znieważać - nazywając ich nacjonalistami, faszystami, oszołomami czy antysemitami. Mnie np. nazywano tam ideologiem skinów oraz stalinistą - ale niech ktoś powie choć jedno słowo prawdy o tych panach - O, na to oni nigdy się nie zgodzą. Są nietykalni, a dlaczego? Dlatego, że umówili się przy okrągłym stole z komunistami, że to oni będą tu rządzić. Ale nie będą - bo to jest nasz kraj. Zapraszam na tę rozprawę wszystkich, którzy chcą żyć w Niepodległej Polsce.

Jarosław Marek Rymkiewicz.

Tydzień wg Warzechy: "I wtedy pan premier się zirytował i walił pięścią w stół niczym Chruszczow butem" Afera tygodnia MSZ pod światłym kierownictwem Radosława „Roleksa" Sikorskiego postanowiło podpromować Polskę w Niemczech. W tym celu wydało zbiór komiksów, których bohaterem jest Fryderyk Szopen. Żeby nie razić naszych sąsiadów zbytnią sztywnością, treść musiała zostać uwspółcześniona – i została. „Na ch... on tam stoi?", „Ch... sto!", „Gdzie jest ta ci...?", „Je...any cweloholokaust!" – to tylko garstka przykładów kwiecistego języka, jakim posługują się bohaterowie komiksu. Sam minister z początku nie zajął się sprawą – jest dość zaabsorbowany śledzeniem, czy gdzieś znowu nie napisano, że ma jakiś zegarek lub samochód, którego naprawdę nie ma. Natychmiast też pojawiły się plotki, że za publikację komiksu, który kosztował 30 tys. euro, odpowiada Maya „Fuck Me Like The Whore I Am" Rostowska, doradczyni ministra i całkowitym przypadkiem córka ministra finansów. To by się nawet zgadzało – poetyka jest podobna. Ja jednak sądzę, że ambicją MSZ było po prostu pokazanie Polski pod władzą PO z całą jej specyfiką i obyczajowością – w końcu to politycy partii rządzącej, Miro i Zbychu, posługiwali się podobnym językiem w rozmowach ze swoimi biznesowymi kumplami. Ostatecznie została podjęta decyzja, że komiks jednak nie zostanie rozdany w Niemczech, mimo że jego nowatorskiego i oryginalnego charakteru broniła ofiarnie „Gazeta Wyborcza" w specjalnym tekście. A może to jednak błąd? Czy komiksów o tym p...ym ch... Szopenie nie można by dołączyć do pakietu prezentów, rozdawanych przez MSZ przy okazji polskiej prezydencji w UE? Przecież idealnie zgrałby się z bączkiem.

Przeprosiny tygodnia Rzecznik rządu Paweł Graś przeprosił w imieniu Donalda Tuska Ewę Kochanowską, wdowę po rzeczniku praw obywatelskich. Zrobił to dwa miesiące po spotkaniu premiera z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej, ponieważ dopiero teraz dowiedzieliśmy się z nagrania, które ujrzało światło dzienne, jak to pan premier się wówczas zirytował i walił pięścią w stół, niczym, nie przymierzając, towarzysz Chruszczow butem w pulpit w siedzibie ONZ. Zupełnie jednak nie rozumiem Pawła Grasia. Przecież to Ewa Kochanowska powinna przeprosić Donalda Tuska za swoje obcesowe, wstrętne, niegodne i obraźliwe pytanie: czy zadawanie pytań o przebieg katastrofy jest bezpieczne. Czy ta pozbawiona empatii, cyniczna smoleńska wdowa naprawdę nie dostrzega, jak dotknęła wrażliwego, dobrego, czułego człowieka, jakim jest nasz pan premier? Czy nie rozumie, jak bardzo szef naszego rządu się stara, począwszy od samego 10 kwietnia, naświetlić każdy szczególik wydarzeń, jak bolą go te wstrętne aluzje, niskie i podłe opinie, jak cierpi w ciszy swojego gabinetu i roni łzę, gdy nikt nie widzi? Jak można być tak nieczułym, tak wyzutym z wyższych emocji? Mam nadzieję, że Ewa Kochanowska szybko naprawi swój błąd i uda się w pokutnym worku do Canossy, czyli na Aleje Ujazdowskie.

Dowcip tygodnia „Polska jest mocarstwem" – orzekł niemiecki tygodnik „Der Spiegel". Wprawdzie dodał, że regionalnym, ale zawsze. Przedstawiciele partii rządzącej skwapliwie zaczęli tę ocenę powtarzać, gdzie się dało. Według „Spiegla" jesteśmy pod rządami Platformy państwem silnym, z którym wszyscy się liczą. Zaiste: mamy doborową, doskonale wyszkoloną armię, wystarczy jedno nasze słowo, aby przerwano budowę Nordstreamu, a Rosja trzęsie przed nami portkami. Swego czasu minister spraw zagranicznych Radek Sikorski pokpiwał sobie w różnych miejscach z broszurki z roku 1938, zatytułowanej „Polska jest mocarstwem", autorstwa ambasadora RP w Paryżu Juliusza Łukasiewicza. Przedstawiał ją jako dowód na głupotę polskiej przedwojennej dyplomacji, która wygłaszała buńczuczne tezy tuż przed wrześniem 1939 r. Ciekawe, czy z podobnie zdrowym sceptycyzmem podejdzie do artykułu „Spiegla".

Łukasz Warzecha

O Smoleńsku wiemy coraz mniej. Zginął prezydent, zginęła setka osób. Ale w jakich okolicznościach? Nie wiadomo Ci, którzy piszą scenariusze do thrillerów wiedzą doskonale, że aby film był dobry, musi wywoływać autentyczny lęk. A to można osiągnąć tylko na jeden sposób. Aby wydzielanie adrenaliny u widza był dostatecznie wysokie, do samego końca nie może się domyślać ani co jest źródłem zagrożenia, ani skąd może przyjść niebezpieczeństwo, ani też kiedy. Nie może wiedzieć nic. Tylko autentycznie przerażony widz łyknie każdą niedoróbkę, da sobie wmówić każdą bzdurę i przyjmie za dobrą monetę każdy zwrot akcji, czy zaproponowane przez scenarzystę rozwiązanie intrygi. Choćby było ono najbardziej nawet idiotyczne. Przerazić powinno się najlepiej tak, aby widz przestał reagować na racjonalne argumenty, wtopił się w siedzenie, nie mając nawet ochoty ruszyć do ubikacji, dla zniwelowania wewnętrznego ciśnienia. Ma zostać przykuty do miejsca. Nie ma prawa się ruszyć. Czy to ze strachu przed jego zmianą, czy z fascynacji fabułą, czy może dlatego, że boi się tego, co czai się za drzwiami? Nieważne. Ma siedzieć i dawać się hipnotyzować dalej. Przyglądając się temu co dzieje się wokół Smoleńska, odnoszę wrażenie, że narratorzy tej historii szkolili się u najlepszych twórców gatunku. Ci którzy, tak jak ja, śledzą od ponad dziesięciu miesięcy historię śledztwa, wiedzą coraz mniej. A właściwie nie wiedzą już nic. Poza tym, że zginęła setka osób. Ale kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach? Nie wiadomo. Jeszcze do niedawna można się było łudzić, że będziemy wiedzieć przynajmniej co wydarzyło się rano 10 kwietnia na Okęciu. Okazuje się, że i ta wiedza nie jest zwykłemu śmiertelnikowi dostępna. Czy w tym dniu działały kamery przemysłowe, czy nie? Czy zdjęcia odlatującego Tupolewa są właściwie z tego dnia czy z innego? I w końcu ile samolotów odleciało? Jak? O której godzinie?... Nie wiadomo nic. Wcześniej sądziliśmy, że nie będzie można (przynajmniej na razie) ustalić jaki był rzeczywisty zapis czarnych skrzynek, rozmów samolotów z wieżą i pilotów pomiędzy sobą. Że nie będziemy  znać autentycznych protokołów sekcji, oględzin miejsca zdarzenia. Czyli domyślaliśmy się, że nie będzie dostępu do bezpośrednich dowodów tego co się wydarzyło w Smoleńsku. Ale myśleliśmy, że tylko to co wydarzyło się po drugiej stronie, pozostanie wielką niewiadomą. Okazuje się, że i wypadki po tej stronie spowija mgła. Tak samo nieprzenikniona. Jaki można wyciągnąć z tego wniosek? Ano ciśnie się jeden podstawowy. Skoro los i okoliczności śmierci prezydenta i najważniejszych osób w państwie mogą pozostawać dla społeczeństwa, przez rok całkowicie nieznane - i mało tego, wszystko wręcz staje się coraz bardziej zagmatwane - to co można powiedzieć o losie zwykłego obywatela? O jego poczuciu bezpieczeństwa? Po odebraniu takiego przesłania można siedzieć - tak jak zapewne chcą twórcy tego makabrycznego widowiska - i tylko patrzeć z przerażeniem na rozwój wypadków. Można też próbować wyprzeć to wydarzenie ze swojej świadomości, plując na tych którzy pragną je wyjaśnić. No i w końcu można próbować dociekać prawdy o Smoleńsku. Dla mnie ta ostatnia ścieżka wydaje się jedyną właściwą. Bo to nie jest thriller.

Roman Misiewicz

Prof. Marek J. Chodakiewicz dla wPolityce.pl o właściwej reakcji na "Złote żniwa": "Nie trzeba się bronić, trzeba atakować" "Złote serca, czy złote żniwa?" to zbiór esejów na temat stosunków polsko-żydowskich w czasie II wojny światowej. Głównym redaktorem zbioru jest prof. Marek J. Chodakiewicz, znawca tematyki polsko-żydowskiej, z nominacji Prezydenta USA w latach 2005-2010 członek rady państwowego Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Wśród autorów znajdują się m.in. ks. prof. Waldemar Chrostowski, dr Piotr Gontarczyk, prof. Peter Stachura z Uniwersytetu Stirling (UK) oraz John Radziłowski z Uniwersytetu Alaska Southeast (USA). Patronem medialnym książki jest portal wPolityce.pl. Prezentujemy rozmowę z głównym redaktorem zbioru, prof. Markiem J. Chodakiewiczem: wPolityce.pl: Jak Pan ocenia publikację Grossa pt. "Złote żniwa"? Którą z jej licznych wad (wskazywanych publicznie) uznaje Pan za szczególnie dyskwalifikującą? Marek J. Chodakiewicz: Dyskwalifikuje ją metodologia post-modernistyczna czyli prawie zupełny brak badań oraz krytyki źródeł. Preferuje on teoretyzowanie, czyli przedstawia „konkluzję" przed badaniami. Dyskwalifikuje ją również lewicowe zabobony jakim hołduje J.T. Gross, a główny z nich to moralny relatywizm, według którego, po pierwsze, prawda nie istnieje i każdy sobie może konstruować jakiekolwiek prawdy; po drugie, co z powyższego wynika, w związku z tym przykłada się różną miarę do źródeł: dokumenty i relacje nie pasujące do „konkluzji" są ignorowane i odrzucane bez względu na ich prowiniencję. Zwróćmy uwagę, że prof. Gross tutaj nie dyskryminuje zupełnie. Nie pasujących mu do „dyskursu" żydowskich świadków nie uznaje wcale.

wPolityce.pl: Jak polska opinia powinna odnosić się do Grossa? Ignorować? Polemizować? Marek J. Chodakiewicz: Ignorować powinno się JT Grossa od początku. Tak stało się w wypadku jego Upiornej dekady (1999), ale niestety już nie Sąsiadów (2001), które wylansowano pop kulturowo. Natomiast Polacy, a szczególnie historycy, nie powinni ignorować mikrohistorii oraz tzw. tematów drażliwych. Mówię to od mojego pierwszego powrotu do oczyszczanej z Sowietów Polski w 1990 r. Zresztą przez długi czas z małym skutkiem, chociaż teraz się nieco poprawia dzięki IPN.

wPolityce.pl: Czy Gross wyrządza - z pańskiej, amerykańskiej perspektywy - rzeczywiście tak duże straty wizerunkowi Polski jak to wydaje się znad Wisły? Marek J. Chodakiewicz: Absolutnie. Jest to straszne żniwo nienawiści. Przytoczę jeden przykład. Kilka lat temu czasopismo absolwentów Princeton University opublikowało krytykę J.T. Grossa pióra profesora Jacoba Thompsona z Rice University. Dla „równowagi" redakcja wstawiła też tekst innego profesora, bodaj chemii czy biologii, który stwierdził mniej więcej tak (parafrazuję z głowy): "Jak dorastałem, to mój dziadek, który jest Żydem z Polski, wyzywał Polaków od ostatnich w zupełnie straszliwy sposób jako morderczych antysemitów. Było mi wstyd, bo brzmiało to wręcz rasistowsko. Bardzo mi z tym było niedobrze, bo to się powtarzało ilekroć dziadka widziałem. Na szczęście dzięki profesorowi Grossowi i jego książce "Sąsiedzi" teraz wiem, że dziadek niestety miał rację."

wPolityce.pl: Jak bronić się przed coraz infantylniejszym opisywaniem stosunków w okupowanej Polsce i tuż po wojnie, ze stosowaniem kryteriów zupełnie nieprzystających do tego okresu? Marek J. Chodakiewicz: Nie trzeba się bronić, trzeba atakować. Po pierwsze, należy pilnie zdekomunizować  uczelnie wyższe. Po drugie, o ile pierwsze się nie uda, należy stworzyć niezależne instytuty badawcze z funduszy prywatnych. Po trzecie, trzeba opracować plan badań nad wszelkimi „białymi plamami", a w tym i sprawą stosunków polsko-żydowskich i zabrać się w końcu do roboty. Dlaczego, na przykład, KUL nie opublikował jeszcze encyklopedii księży i sióstr, które ratowały Żydów? Najlepszym specjalistą od tego tematu na świecie jest Mark Paul, jeden z naszych autorów. A on urodził się z polskich rodziców w Kanadzie i zupełnie nie rozumie dlaczego ludzie nad Wisłą nie potrafią dbać o swoje interesy. Ja mu mówię, żeby się nie przejmował bowiem w większości mamy do czynienia z wyzutymi inicjatywy PRLowcami, straumatyzowanymi wciąż 50 latami okupacji sowieckiej Polski. Inaczej przecież już dawno załatwiliby te sprawy i dynamicznie zajmowaliby się innymi.

wPolityce.pl: gdzie tkwi źródło niemieckiego sukcesu związanego z rozmywaniem niemieckiej winy za Holocaust i przypisywaniem jej bezimiennym "nazistom" oraz narodom środkowoeuropejskim? Czy ten proces można odwrócić? Marek J. Chodakiewicz: Cud gospodarczy spowodował wyprodukowanie nadwyżki finansowej, którą mądra elita przeznaczyła na badania i kształtowanie kadr, które z wielką cierpliwością pracowały nad zmianą image Niemiec. To było możliwe tylko w wolnym świecie; tymczasem Polska była w klatce przez 50 lat. A Polonia nie ma środków, a jej przywódcom często brak intelektualnego wyrafinowania.

wPolityce.pl: Wiemy, że książka „Złote serca, czy złote żniwa?" ukaże się również w wersji anglojęzycznej. Czy są realne szanse, by dotarła do zagranicznych środowisk opiniotwórczych? Marek J. Chodakiewicz: Naturalnie: będzie we fragmentach dostępna w internecie. Potem wydamy ją normalnie i trafi do bibliotek i do szerszej publiczności. Liczymy oczywiście na wsparcie ludzi dobrej woli. Wszyscy tutaj po amerykańsko-kanadyjsko-szkockiej stronie udzielają się pro bono. Pat


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
376 377
377 Manuskrypt przetrwania
pedagogika, system oswiatowy we wloszech, Włochy liczą 57 576 429 mieszkańców zamieszkujących teryto
PrUpadł, ART 377 PrUpadł, V CSK 424/07 - postanowienie z dnia 7 lutego 2008 r
377 , Resocjalizacja nieletnich
plik (377)
4 Ksztaltowanie produktu id 377 Nieznany
377
377 dzialania na zbiorach
377
377
377
377
377
28 377 385 New Bohler PM HSS with Excellent Hot Hardness
377

więcej podobnych podstron