Największy szwindel bankierów Z niedowierzaniem wysłuchałem wystąpienia Dariusza Kosiura dotyczącego koniecznej jego zdaniem reformy systemu bankowego. (O naprawę Rzeczpospolitej Naprawa RP a struktury globalne Piotr Bein 17.5.2010 O korumpowaniu polityków celem podboju i zniewolenia narodów pisze lucyferiański plan NWO Rotszyldów z 1773 r. Ale niewystarczy zadbać o wybór patriotycznego prezydenta czy nawet całego rządu! Rotszyldowie przewidzieli multum innych metod podporządkowania sobie gojów — media, finanse, zadłużenie, gospodarka, porządek i prawo, demoralizacja, korupcja religii, wykorzystanie masonerii, wojny, terroryzm, skłócanie gojów… Niewiele zdziałałby prezydent-patriota bez generalnego remontu całego systemu. Wcześniej, antygojowskie plany wdrażane w Europie wywołały wyrzucanie Żydów z niemal każdego zakątka kontynentu. Historia od tego czasu ujrzała realizację wszystkich punktów, nasilonych w judeocentrycznej orgii podboju, rozgrywającej się przed naszymi oczyma, w Polsce i globalnie! Doszły nowe metody: eugenika przez szczepionki, obniżenie rozrodczości przez aborcje, napromieniowanie i chemizację, pogorszenie zdrowia przez ciągłe serwowanie stresu, farmaceutyki oraz spapraną żywność, wodę i powietrze… Sami oceńcie, ile z punktów rotszyldowskiego planu realizują, pogłębiają lub finalizują w naszej obecności ci pretendujący do absolutnej władzy globalnej: Stosuj przemoc i terroryzm, walkę klasową i psychologię tłumu celem kontroli nad masami. Fala terroru jest najekonomiczniejszym sposobem szybkiego podporządkowania. Siej wojny i kontroluj konferencje pokojowe. Oręduj za spożywaniem alkoholu i narkotyków, demoralizacją i wszelkimi nałogami, systematycznie stosowanymi dla korupcji młodzieży. Oszukuj, zmylaj i demoralizuj młodych, ucząc ich teorii i zasad wiadomych nam, że są fałszywe. Głoś „liberalizm“, by uzurpować władzę polityczną. Rozbieraj istniejące siły porządku i prawa, przebudowuj wszystkie instytucje. Pozostawaj niewidzialny do momentu, gdy stanie się to na tyle silne, że żaden podstęp ani siła nie podważą tego. Przekręcaj państwowe i międzynarodowe prawo na sprzeczności, co najpierw maskuje prawo, a następnie usuwa je. Zastępuj prawo arbitrażem. Moralność to achillesowa pięta polityków. Muszą oni być przebiegli i kłamliwi, a kandydaci na urzędy publiczne – usłużni i posłuszni naszym nakazom. Wykorzystuj media dla propagandy i kontroluj wszystkie środki informacji publicznej, pozostając w cieniu, bez zarzutu. Systematycznie mystyfikuj, stosuj wzniosłe wyrażenia i popularne slogany – zawsze można odwrócić to, co się obiecało, bez konsekwencji. Niech masy wierzą, że są ofiarami kryminalistów. Następnie przywróć porządek, wyglądając na zbawicieli. Zinfiltruj Wolnomularstwo, wykorzystaj Loże Wielkiego Wschodu i ich prawdziwe oblicze działalności charytatywnej. Rozpropaguj ich ateistyczno-materialityczną ideologię wśród gojów. W godzinie koronowania naszego wszechwładnego pana całego Świata [Rothschildowie uważają się za pochodzących od Króla Dawida, tj. jeden z nich jest Mosziachem (Mesjaszem)], wpływy masońskie usuną wszelkie przeszkody. Wszelkimi sposobami odbieraj własność, żeby zapewnić poddaństwo i władzę. Stwarzaj paniki finansowe, głodem kontroluj i zniewalaj masy. Maskaraduj jako polityczni, finansowi i gospodarczy doradcy, realizując nasze zadania Dyplomacją, bez obawy ujawnienia tajnej władzy stojącej za sprawami państwowymi i międzynarodowymi.
Ostatecznym celem jest rząd światowy. Potrzeba ustanowić ogromne monopole, żeby nawet największe fortuny gojów były od nas zależne do tego stopnia, że dzień po wielkim ciosie politycznym pójdą na dno wraz z kredytem państwowym. Stosuj wojnę gospodarczą. Obrabuj gojów z nieruchomości i przemysłu przez kombinację wysokich podatków i nieczystą konkurencję. Spowoduj wzajemne niszczenie się gojów, tak żeby na świecie pozostał tylko proletariat, milionerzy oddani naszej sprawie i dość policji i wojska do ochrony naszych interesów. Nazwij to Nowym Ładem i mianuj Dyktatora. Poniższe przykłady diagnozy choroby Rzeczpospolitej są więc cząstkowe ku Jej leczeniu i naprawie. Ale trzeba gdzieś zacząć. Potrzeba generalnego remontu RP, a ten nie uda się bez remontu globalnego, bo kompleks jot ma apetyt globalny, napędzany nienawistną ideologią supremacjonistów i “wybrańców Boga”. Macki globalnej Hydry sięgają w najintymniejsze zakamarki życia politycznego, społecznego, gospodarczego, religijnego i kulturalnego Narodu — patrz np. Grupa Windsor. Józef Bizoń przypomina, że penetracja jest bardzo zaawansowana, np. kontrakty wojewódzkie są instrumentem zniewolenia przez UE. Mechamizmy takie budowali wspólnie PO-PiS-owcy (w tym Kaczyńscy) i ich poprzednicy, zdolni do metamorfoz upierzenia i nazw partii, z tymi samymi nazwiskami przewijającymi się przez almanachy władzy. Bez rozeznania istniejących mechanizmów zniewolenia, “wybory miną, wszystkie te dyskusje przeminą z wiatrem, a zbudowane mechanizmy pozostaną – zmienią się ludzie i nic się nie zmieni“, pisze Józef Bizoń na naszym blogu. A my nie jesteśmy nawet pewni, czy śp. Prezydent był członkiem tych wrogich struktur ani czy jego brat kandyduje z zamiarem rozprawienia się z tym towarzystwem. Osobiście nie sądzę, bo Lech Kaczyński służył jak wierny lokaj celom takiej Grupy Windsor, jak i masonerii czysto żydowskiej, Bnai Brith. Martwi mnie, że mendia już ustawiły wybór między Komorowskim a Kaczyńskim — starym zwyczajem Hydry dawania ludowi pozornego wyboru między wyłącznie jej kandydatami. Rzekomo alternatywni kandydaci, np. Korwin-Mikke, też nie wygląda czysto, pisze Bizoń: “odnośnie Korwina i UPR, to UPR=Balcerowicz – wystarczy przeczytać statut UPR (powinien być w internecie, bo swego czasu był). No i przeczytać w całości (obie części) artykułu “Nocna zmiana – czy nocna zdrada” – tam rola Korwina Mikke też jest pokazana.“ Dariusz Kosiur). Co do konieczności zmiany obecnego systemu bankowego nie ma najmniejszej wątpliwości. Przy czym system obecny należy nie reformować, a po prostu rozbić i zniszczyć. Zmiana polegająca na tym, że zamiast pobierania przez rząd kredytów inwestycyjnych w bankach prywatnych pobierane będą one w centralnym banku państwowym są zmianą jedynie kosmetyczną. W niczym nie likwiduje to zależności rządu i budżetu państwa od banków i bankierów. No bo jaka jest ostatecznie różnica między NBP a bankami prywatnymi, poza tą, że NBP posiada oprócz prawa do udzielania pożyczek także prawo emisji pieniądza? A prywatne banki mogą jedynie pieniądze – a raczej długi – pożyczać? Nie należy zapominać, że NBP jest integralnie związany z całym światowym systemem oszukańczej bankowości. Największym zaś oszustwem światowego systemu bankowego są tzw. pożyczki. Bardzo dobrze opisuje to film pt. “Pieniądze jako dług”. http://www.youtube.com/watch?v=Ue_lzEIVhnE Osoba chcąca być politykiem ma obowiązek zapoznania się z tym największym oszustwem i szwindlem wszechczasów. Przy czym, w razie konieczności powinna obejrzeć ten film nawet dziesięć razy. Aż do skutku – czyli aż zrozumie, w jaki sposób oszuści bankierzy stali się nowotworem złośliwym na gospodarczej i finansowej tkance społeczeństw. Zmiana systemu bankowego powinna zawierać dwa elementy:
1. Banki mogą pożyczać tylko i wyłącznie tyle pieniędzy, ile ich faktycznie posiadają. A nie – jak to jest powszechnie praktykowane – że pożyczają pieniądze, których nie mają.
2. Prawo emisji pieniądza ma rząd a nie bank. Przy czym nowo emitowane pieniądze nie są żadnym długiem rządu w jakimkolwiek banku.
Opiszę to na przykładzie. W zdrowym systemie powinno być tak: Rząd po debacie parlamentarnej przeforsował emisję miliarda złotych na jakąkolwiek inwestycję. Pieniądze wydrukowano. Inwestycja została wykonana. Ludzie pracujący przy niej zarobili pieniądze (społeczeństwo odrobinę się wzbogaciło). Na koniec państwo jest “bogatsze” o nową inwestycję. A dodatkowo rząd w ramach podatków od pensji od pracujących przy tej inwestycji odzyskał część pieniędzy zainwestowanych w daną inwestycję. Może więc rząd te odzyskane pieniądze wykorzystać na inne cele. Na przykład na służbę zdrowia czy na szkolnictwo. W obecnym systemie jest tak: Rząd zaciąga “pożyczkę” a więc nieistniejące pieniądze, gdyż banki pożyczają dług, a nie pieniądze. Pieniądze zostają dodrukowane na polecenie banku. Inwestycja zostaje wykonana. ludzie otrzymują zapłatę za pracę. Do tego miejsca wszystko jest podobne. Ale istnieje jedna ogromna różnica. Na zakończenie inwestycji państwo jest wprawdzie teoretycznie bogatsze o tę inwestycję, ale musi spłacić dług zaciągnięty na tę inwestycję łącznie z odsetkami. Wpływy z podatków, zamiast iść na inne cele (np. na służbę zdrowia czy oświatę) pójdą na spłatę części długu. Aby spłacić resztę długu i odsetki rząd musi albo podnieść podatki, albo narzucić cięcia w szpitalach i szkołach, albo zaciągnąć kolejny dług. W takiej zwariowanej i oszukańczej spirali długu wymyślonego przez bankierów żyjemy. Przy czym oddajemy bankierom pieniądze, których oni nam wcale nie pożyczyli. Oni pożyczyli nam dług. A w zamian za pożyczony nam dług dostają z powrotem rzeczywiste pieniądze, nabijając sobie ich bankierskie, prywatne konta. Ten niewyobrażalny szwindel praktykowany jest jako normalność. Choć gołym okiem widać, że nawet najbogatsze państwa na świecie są na kilka pokoleń naprzód zadłużone w sposób nie do spłacenia. A długi te lawinowo i bez przerwy rosną Albo więc są politycy nieukami - powinni więc najpierw poduczyć się ekonomii, ale tej zdroworozsądkowej, a nie tej pokrętnej, załganej i ogłupiającej pseudoekonomii wykładanej na studiach. Albo też politycy tego szwindlu nie widzą – są więc ślepcami albo głupcami – ale z tego powodu powinno się wywalić ich z udziału w polityce. Albo też politycy widzą to, ale udają że nie widzą. Stają się jednak w ten sposób wspólnikami oszustów bankierów. Zniewolenie ekonomiczne świata postępuje. Media o tym milczą, lub podają wyssane z palca “recepty” na uzdrowienie finansów. A politycy w kolejce ustawiają się po kolejne pożyczki. Koniec będzie taki, że jedynie bankierzy będą mieli pieniądze. A całe narody i państwa będą zadłużonymi bankrutami. Marucha Cel uświęca trupyI po co te nerwy, pomówienia, domniemania, snucie najbardziej absurdalnych hipotez oraz szczucie Polaków “prawdziwych” przeciwko “nieprawdziwym”, realizowane skutecznie przez żydowskich agitatorów? Od momentu wysłuchania pierwszej informacji o katastrofie pod Smoleńskiem do chwili obecnej nie miałem i nadal nie mam cienia najmniejszych wątpliwości, kto zabił Lecha Kaczyńskiego. Moja, niczym niewzruszona, odpowiedź brzmi: on sam. A ściślej – zabiła go iście chazarska nienawiść do Rosjan i przekonanie, że przy użyciu polskich szabas-gojów da jej w Katyniu upust daleko większy, niż wtedy, gdy ruszył na odsiecz żydowskim namiestnikom Gruzji, cokolwiek pochopnie przekonanym o powodzeniu swojej akcji zbrojnej przeciwko Rosji. Niestety, nie wyszło. “Rzeczpospolita” straciła urzędującego prezydenta, a wraz z nim blisko setkę towarzyszących mu osób. Skłamałbym pisząc, że wszystkich żałuję w równym stopniu. A już w najmniejszym dowódców poszczególnych wojsk, którzy uznali za konieczne podlizać się swojemu zwierzchnikowi i zameldować w komplecie na pokładzie tego samego samolotu. Jako były żołnierz służby zasadniczej, który spełnił swój patriotyczny obowiązek na początku lat 70-ych ubiegłego wieku w jednostce łączności Marynarki Wojennej w Wejherowie, nigdy nie darzyłem specjalnym szacunkiem kady zawodowej lecz widzę, że trepy NATO-wskie są jeszcze bardziej tępe od trepów z Układu Warszawskiego. Pierwsi do defilad, pokazówek i odznaczeń, ostatni do porządnego szkolenia i wysiłku w doskonaleniu wojskowego rzemiosła. Nic dziwnego, że w chwilach krytycznych – takich choćby jak moment lądowania TU-154 pod Smoleńskiem – naszym wybitnym pilotom, co to “i na drzwiach od stodoły polecą”, pozostaje jedynie wzywanie imienia Pana Boga. Niestety, zwykle nadaremno… Oczywista oczywistość winy Lecha “Spieprzaj Dziadu” Kaczyńskiego w dokonaniu zbiorowego samobójstwa na rosyjskiej ziemi stoi w jawnej sprzeczności wobec narastającego amoku sPiSkowców, umiejętnie podsycanego przez medialne imperium o. Rydzyka oraz agitacyjne gudłajstwo (Wildstein, Pospieszalski, Janecki, Sakiewicz, Ziemkiewicz) z nieograniczonym dostępem do publicznej telewizji i radia. Nie ma dnia, abym w swojej poczcie elektronicznej nie otrzymywał coraz bzdurniejszych hipotez mających przekonać, że za katastrofą pod Smoleńskiem stoi putinowska bezpieka. Gdy jednak próbuję podążyć tym tropem, wysuwając domniemanie, że FSB, i owszem, mogła maczać palce w kwietniowej tragedii lecz tylko jako podwykonawca działający na zlecenie służb znacznie bardziej wpływowych, szczególnie Mossadu, wówczas sPiSkowcy nabierają wody w usta i patrzą na mnie jak na kogoś, kto w praktycznej interpretacji spiskowej teorii dziejów posuwa się stanowczo za daleko. A niby dlaczego? Stara maksyma łacińska – niemal zawsze sprawdzalna w praktyce wymiaru sprawiedliwości – mówi, że ten popełnił zbrodnię komu przyniosła korzyść (w oryginale: “Cui prodest scelus, is fecit”). Dla Rosji śmierć prezydenta RP, znanego wprawdzie ze swojej organicznej nienawiści do tego państwa, lecz nie mającego żadnych szans na reelekcję byłaby rozwiązaniem najgorszym z możliwych. Widać to zresztą teraz, po zmasowanych atakach rusofobów – głównie antysłowiańskiego, czyli żydowsko-chazarskiego chowu – na naszego wschodniego sąsiada. W tych atakach nie brak nawet plugawienia pamięci około 600 tysięcy Rosjan poległych na obcej dla siebie ziemi w walce z Niemcami, którzy – co przypominam wielu durniom, zwłaszcza “repatriantom” zza Buga – nie wysyłali Polaków do Kazachstanu lecz do piachu, czyli ostatecznie i bezpowrotnie. Z korzyściami dla Mossadu, a ściślej – jego syjonistycznych mocodawców, rzecz wygląda zgoła odwrotnie. W kontekście zbliżających się wyborów prezydenckich i ich spodziewanych wyników, żywy Lech “Spieprzaj dziadu” Kaczyński jawił się jako oczywisty trup polityczny. Co gorsze, ten sam los – po przegranych wcześniej wyborach parlamentarnych – czekał Prawo i Sprawiedliwość. Istniało zatem poważne ryzyko, że Platforma Obywatelska – również kontrolowana przez syjonistów – będzie miała za konkurenta nie jakąś kolejną mutację Unii Wolności (aby utrzymać szabas-gojów w przekonaniu, że demokracja ma się dobrze) lecz partię z dominującym elektoratem patriotycznym, w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Po prostu, ludzie pamiętający, wcześniejsze wyczyny PiS (zasadny skrót od Prowokacje i Spiski) oraz widzący, jak PO – silna trójwładzą premierowską, parlamentarną i prezydencką – bezkarnie realizuje cele żydokomuny niemieckiej, mogliby w końcu powiedzieć koczownikom i przybłędom “DOSYĆ!”. Katastrofa pod Smoleńskiem definitywnie likwiduje takie zagrożenie. Dotychczasowy prezydent, choć trup w sensie biologicznym zyskał na wartości wielokrotnie. Lech “Spieprzaj Dziadu” Kaczyński przeistoczył się cudownie w Lecha “Santo Subito” Kaczyńskiego. Notowania PiS i jego lidera Jarosława Kaczyńskiego, wyznaczonego na nowego pretendenta do urzędu prezydenta 3/4 RP, skoczyły w górę równie gwałtownie jak gwałtownie spadał na smoleński las TU-154. Wystarczyło umiejętnie wykorzystać typową dla Słowian uczuciowość, zaprzęgnąć do pracy dyspozycyjnych agitatorów (także w sutannach) i nagle – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – najbardziej zażydzona z istniejących partii, stała się partią najbardziej “polską i patriotyczną”. Przypominam jeszcze raz sPiSkowcom: ten popełnił zbrodnię, komu przyniosła korzyść. Osobnego potraktowania wymaga analiza zaskakującej zmiany stosunku wielu setek tysięcy obywateli RP – etnicznych Polaków nie wyłączając – do Lecha “Spieprzaj dziadu” Kaczyńskiego. Ta zmiana – widoczna bezpośrednio, na własne oczy i uszy – pozwala mi lepiej zrozumieć fenomen fascynacji oraz stawiania na piedestały niejakiego Józefa Piłsudskiego, litewskiego przybłędy z pochodzenia, który przez wnikliwych badaczy historii (nie mylić z “historykami”) znany jest m.in. jako agent austriacko-niemiecki o pseudonimie “Ziuk”, tchórz (dezercja przed Bitwą Warszawską), zakompleksiony żołdak (samozwańczy awans na marszałka) i usłuszne narzędzie żydomasonerii (m.in. przewrót z maja 1926). Pozostając odporny na żydowską agitację, czuję się w obowiązku przypomnieć Polakom oczadziałym – przyjmijmy, że chwilowo – przez sPiSkowców, oczywiste FAKTY. Otóż, niepodważalną i – niestety – nieodwracalną zasługą Lecha santo Subito Kaczyńskiego jest m.in.:
Po pierwsze: Ratyfikowanie Traktatu Lizbońskiego, likwidującego ostatecznie resztki suwerenności Polski i oddającego ją w pacht żydo-masonom z Brukseli. Teraz mamy np. prezydenta UE, o którego wyborze nie decydowali nawet europarlametarzyści, cóż zatem mówić o szeregowych Europejczykach. Kto tego nie pamięta, ten żyd lub szabas-goj z obrzezanym mózgiem.
Po drugie: Skuteczne – przy użyciu spolegliwego narzędzia o personaliach Marek Jurek – wniesienie pod obrady Sejmu i przegłosowanie uchwały gwarantującej Żydom przekazanie polskiej ziemi. Wprawdzie jej wartość ma wynieść “tylko” jedną piątą z 65 mld dolarów, jakich żądają od nas hochsztaplerzy ze Światowego Kongresu Żydów lecz kto powiedział, że na tym skończą? Przy okazji – czym wytłumaczyć chwalenie się tym rabunkiem przez Lecha “Santo Subito” Kaczyńskiego podczas jego wizyt w Izraelu i USA? Kto tego nie pamięta, ten żyd lub szabas-goj z obrzezanym mózgiem.
Po trzecie: Aktywny współudział w likwidacji polskiej armii na rzecz stworzenia zawodowych najemników – bandytów opłacanych z naszych pieniędzy po to, aby napadać na kraje, które nigdy Polsce nie zagrażały (Irak, Afganistan). Realizacja żydowskich geszeftów także w tym wypadku okazała się dla nowego lokatora Wawelu ważniejsza od bezpieczeństwa Polski. Kto tego nie pamięta, ten żyd lub szabas-goj z obrzezanym mózgiem.
Po czwarte: Wstrzymanie ekshumacji Żydów, zamordowanych w 1941 roku w Jedwabnem. Przypomnijmy, że głupszy z bliźniaków uczynił to jeszcze jako prokurator generalny RP. Powód? Otóż istniało realne “zagrożenie”, że czaszki ofiar będą nosiły ślady postrzałów z broni, którą dysponowali tylko Niemcy. Dzięki decyzji Lecha “Santo Subito” Kaczyńskiego obowiązującą pozostała wersja o mordzie dokonanym przez Polaków, szeroko rozpowszechniana w świecie przez żydowskie media i wykorzystywana przez syjonistów do lansowania tezy o polskim antysemityzmie. Nie tylko zresztą przez syjonistów. Dość wspomnieć wystąpienie urzędującego wówczas prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego vel Stolzmana, który obciążył tą zbrodnią Polaków i w naszym imieniu przepraszał za nią syjonistów. Kto tego nie pamięta, ten żyd lub szabas-goj z obrzezanym mózgiem.
Po piąte: Przypisywanie zbrodni katyńskiej nie jej faktycznym realizatorom, czyli żydom z NKWD (na czele z jego szefem Ławrientijem Berią) lecz Rosjanom przy jednoczesnym przemilczeniu daleko większych i okrutniejszych zbrodni dokonanych na Polakach przez Ukraińców (Wołyń) i Litwinów (Ponary). To kolejny przykład bardzo kiepsko skrywanej, typowo chazarskiej nienawiści Lecha “Santo Subito” Kaczyńskiego do Rosjan. Kto tego nie pamięta, ten żyd lub szabas-goj z obrzezanym mózgiem. Niestety, nie wiemy o wszystkich antypolskich dokonaniach “wielkiego patrioty i Polaka”. Niektóre wypływają dopiero teraz. Ot, choćby w kondolencjach wystosowanych przez naczelnego rabina RP, który nie tylko nazwał L. Kaczyńskiego wielkim przyjacielem Żydów ale także – o czym nie wiedziałem – przypomniał jego jednoznaczny sprzeciw wobec międzynarodowej rezolucji potępiającej zbrodnie Izraela w Strefie Gazy. Uczynił to – podkreślmy – jako jedyny spośród przywódców państw europejskich. Niech nikt, a zwłaszcza sPiSkowcy, nie próbuje też przekonać mnie do L. Kaczyńskiego jako katolika. Zbyt dobrze pamiętam jego rechot i oklaski w warszawskim kościele, gdy usłyszał o rezygnacji abp. Wielgusa z kierowania archidiecezją warszawską. Z katolicką wiarą – mimo usilnych wysiłków żydowskich przechrztów robiących za duszpaszterzy – nie da się także pogodzić wprowadzonej przez eks-prezydenta uroczystości corocznego zapalania w Belwederze menory, symbolu żydowskiej nienawiści do nie-żydów oraz pisemnie wyrażonej radości z okazji reaktywowania w Polsce żydo-masońskiej loży Bnai Brith, szczególnie zasłużonej w bezwzględnym zwalczaniu katolicyzmu. I jeszcze jedno. Drugorzędna to wprawdzie rzecz, zwłaszcza w zestawieniu z jawnie antypolskimi działaniami Lecha “Santo Subito” Kaczyńskiego lecz ilekroć słyszę o nim jako człowieku miłym, ciepłym i życzliwym ludziom tylekroć otwiera mi się w kieszeni scyzoryk. Czyżby słynne “spieprzaj dziadu” adresowane do warszawskiego emeryta lub określanie dziennikarki mianem “czerwonej małpy” było wytworem wrażych knowań Putina i jego służb? Swoją drogą, co za sukinsyn podmienił nam w Smoleńsku prezydenta 3/4 RP? Z Warszawy wyleciał mściwy, małostkowy kurdupel bezwzględnie realizujący żydowskie geszefty, Wrócił natomiast wielki mąż stanu, Polak, patriota i katolik, godny miejsca na Wawelu. Czyżby naprawdę w VIP-owskiej kabinie TU-154 zadziałały jakieś silne pola magnetyczne? Jeśli tak, sPiSkowcy mają nad czym pracować. A może po prostu doszło do cudownej galwanizacji trupa i zainplantowania mu cech, niezbędnych dla osiągnięcia zamierzonego celu. Wszak ten uświęca wszystko. Zwłaszcza, gdy stawką jest sprawa żydowska. P.S. Jestem często nagabywany o swoje preferencje wyborcze na dzień 20 czerwca br. Zaręczam, że są przewidywalne i w pełni tożsame z głoszonymi od wielu lat poglądami. W pierwszej turze zagłosuję na Andrzeja Leppera, nie tyle jako człowieka i polityka (tu na moje komplementy liczyć nie może) lecz jako reprezentanta partii, której antypolskich działań przypisać nie sposób. Będzie to także forma obywatelskiego protestu przeciw manipulacjom zarówno instytucji państwowych (vide: PKW), jak i mend medialnych oraz polityków żywotnie zainteresowanych, aby przez koszerne sito nie przeszedł choćby jeden goj. Oczywiście, szanse Leppera na drugą turę są iluzoryczne lecz każdy wynik powyżej 1 proc. będzie tutaj pokazaniem efektownego “wała” samozwańczej elicie. W rundzie drugiej, zwłaszcza z udziałem B. Komorowskiego i J. Kaczyńskiego (ostatnio wielkiego “przyjaciela” Rosjan), reprezentujących dwa – pozornie zwalczające się – kibuce w ramach tej samej gminy, głosu najzwyczajniej nie oddam. Także wówczas, gdyby do takiego kroku namawiał Lepper. Mówiąc krótko – na żydów nie głosuję, bo nie kolaboruję. Henryk Jezierski
Polskie osadnictwo wojskowe 17 grudnia 1920 roku Sejm Ustawodawczy uchwalił ustawy o nadaniu ziemi żołnierzom Wojska Polskiego oraz ustawę o przejęciu na własność państwa ziemi w niektórych powiatach RP. Osadnictwo wojskowe miało wzmocnić element polski na Kresach i podjąć pracę nad ich gospodarczych i kulturalnym rozwojem. 15 października 1920 roku do Sejmu Ustawodawczego wpłynął wniosek nagły klubu poselskiego Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast” w sprawie nadania ziemi „na wschodnich rubieżach ziem polskich, rozejmem Polsce przyznanych” zasłużonym żołnierzom Wojska Polskiego, powracającym z frontu. W swoim rozkazie z 18 października na zakończenie wojny Naczelny Wódz Józef Piłsudski, dziękując w imieniu narodu żołnierzom za wielki wysiłek, wytrwałość i odwagę, zapewnił, ze Ojczyzna o nich nie zapomni. „Zaproponowałem już rządowi, - napisał – by część zdobytej ziemi została własnością tych, co ją polską zrobili, uznoiwszy ją polską krwią i trudem niezmiernym. Ziemia ta, strudzona siewem krwawym wojny, czeka na siew pokoju, czeka na tych, co miecz na lemiesz zamienią, a chciałbym byście w tej pracy przyszłej tyleż zwycięstw pokojowych odnieśli, ileście ich mieli w pracy bojowej”. Główną przyczyną pośpiechu w opracowaniu ww. ustawy była demobilizacja i powrót do normalnego życia setek tysięcy żołnierzy, którzy brali udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Wielu z nich, służąc przez lata w wojny nie mogło zdobyć zawodu , a teraz stawali wobec konieczności znalezienia jakiegoś zajęcia. Nadanie ziemi zasłużonym żołnierzom rozwiązywało więc częściowo problem ich zatrudnienia. Palącą potrzebą było również zwiększenie produkcji rolnej, obniżonej w czasie wojny, bowiem trudna sytuacja aprowizacyjna zmuszała rząd do importu zboża na co skarb państwa nie miał środków. Na Kresach znaczne część ziemi leżała odłogiem, poza tym ziemia zniszczona działaniami wojennymi, wymagała dużego wysiłku, aby ją zagospodarować. Zdawano sobie sprawę, że skierowanie żołnierzy do pracy na roli powinno nastąpić przed rozpoczęciem prac polowych, a więc najpóźniej wczesną wiosną 1921 roku. Na mocy uchwalonej ustawy państwo przejmowało na własność w 22 wschodnich powiatach dobra skarbu rosyjskiego, dobra skarbowe, dobra należące do członków b. dynastii rosyjskiej, dobra duchowne i klasztorne (po porozumieniu ze Stolica Apostolską) oraz opuszczone dobra prywatne. Z kolei ustawa o nadaniu ziemi żołnierzom przyznawało prawo do bezpłatnego otrzymania ziemi inwalidom i żołnierzom, którzy się szczególnie odznaczyli oraz żołnierzom-ochotnikom, którzy odbyli służbę frontową. Wszyscy inni żołnierze mogli otrzymać ziemię odpłatnie. Rozmiar przydzielonej żołnierzom ziemi miał zapewnić samodzielność gospodarczą, ale nie mógł przekraczać 45 ha. W ramach pomocy osadnicy mieli otrzymać część pochodzącego z demobilizacji inwentarza żywego i martwego, materiał budowlany (drewno) oraz kredyt w wysokości 2 mld marek polskich, udzielony w gotówce lub narzędziach rolniczych, zbożu do siewu, itp Do przejmowania ziemi na własność państwa i nadawania jej żołnierzom miały zostać powołane Powiatowe Komitety Nadawcze. Wobec znacznego opóźnienia w wydaniu rozporządzeń wykonawczych do ww. ustawy, w styczniu 1921 roku minister spraw woskowych gen. Kazimierz Sosnkowski w „Instrukcji wiosennych prac dywizji”, upoważnił każdy pułk i dywizję do „wynajdywania” dla swych żołnierzy b. majątków rosyjskich, który żołnierze mogli objąć i zacząć jego zagospodarowanie. Żołnierze, przybyli na Kresy wiosna 1921 roku, zorganizowani byli w tzw. kolumny robocze, mające charakter półwojskowy. Dopiero latem 1921 roku doszło do ich rozwiązania i żołnierze rozpoczęli gospodarowanie na własny rachunek. Do trudów codziennego życia dołączyła się niechęć, a często i wrogość, że strony kresowej społeczności, szczególnie ukraińskiego i białoruskiego chłopstwa, części ziemian, a także aparatu administracyjnego. Miejscowi mieli uczucie krzywdy, gdyż nie dano im bezpańskiej ziemi, utracili też serwituty. Zaostrzenie stosunków z ludnością miejscową nastąpiło w latach 1923-1924, kiedy to bandy dywersyjne, inspirowane przez Sowiety, zaczęły napadać na polskie ośrodki. Osadnicy zaczęli organizować własne zbrojne patrole. Jednocześnie osadnicy apelowali o utrzymywanie dobrych stosunków z ludnością miejscową, którą należy „nie zwalczać, ale pozyskiwać do lojalnej współpracy”. Ziemianie z kolei poczuli się zagrożeni, gdyż ziemia przeznaczona na cele osadnictwa wojskowego pochodzić miała – w miarę potrzeby – również z majątków prywatnych. Niektórzy ziemianie okazywali jednak zrozumienie dla niełatwej sytuacji osadników i wychodzili im naprzeciw. Ks. Radziwiłł z Nieświeża oddał na cele osadnicze 14 folwarków, ks. Sapieha z pow. grodzieńskiego – 800 m3 przetartego drzewa, a Maria Szemiotowa przekazała znaczną część swojego majątku Iłosk w pow. Kobryń. Od początku akcji osadniczej nie było właściwie ogólnego planu wedle którego akcja miała być realizowana. W tej sytuacji gen. Sosnkowski wystąpił w czerwcu 1921 roku z wnioskiem o powołanie specjalnego organu, który zająłby się ujednoliceniem polityki osadniczej i opracowaniem planu na przyszłość. W wyniku tych starań, we wrześniu 1921 roku powołano Międzyministerialną Komisję do Spraw Osadnictwa Wojskowego, która funkcjonowała przy Głównym Urzędzie Ziemskim W 1921 roku osadzono 5000 osadników, przy czym tylko połowa z nich otrzymała indywidualne działki. Od 1922 roku zaczęto stawiać kandydatom większe wymagania co do przygotowania rolniczego oraz posiadanych środków na zagospodarowanie otrzymanej ziemi. Na początku 1923 roku posłowie ukraińscy i białoruscy, którzy weszli do nowego Sejmu, domagali się całkowitego zaprzestania osadnictwa wojskowego i wszelkiej polskiej kolonizacji na Kresach „bo to jest wydzieranie ziemi od naszego chłopa”. Z kolei partie lewicowe – PPS i PSL „Wyzwolenie” chciały wstrzymania osadnictwa wojskowego do czasu realizacji ustawy o reformie rolnej. W marcu 1923 rezolucja o wstrzymaniu dalszego osadnictwa została przyjęta przez Sejm, po tym jak została wparta przez endecję. Wstrzymanie przejmowania ziemi na cele osadnictwa wojskowego nie oznaczało całkowitego zaniechania tej idei, co przejawiało się w wystąpieniach polityków chłopskich, a także kierownictwa MSW. Rozumiano jednak, że dalsza akcja osadnictwa wojskowego nie będzie kontynuowana wedle poprzedniego wzorca i niezbędne będzie wprowadzenie odpłatności za otrzymaną ziemię i szersze uwzględnienie ludności miejscowej przy podziale ziemi. MSW, zaniepokojone rozszerzającą się na ziemiach wschodnich wrogą agitacją, zwróciło się w maju 1925 roku do ministra reform rolnych o przyznanie pierwszeństwa żołnierzom z kwalifikacjami rolniczymi przy zakupie parcelowanej ziemi, gdyż oni „zawsze będą zdecydowanymi zwolennikami przynależności ziem tych do Państwa Polskiego”. Oprócz tego postulowano przydzielanie żołnierzom połowy samodzielnych działek z każdego parcelowanego obiektu i tworzenie z ich zwartych kompleksów. Także organizacje osadnicze domagały się powiększenia liczby osadników do 40 tysięcy, z których połowa otrzymałaby ziemię na Kresach Wschodnich. Do realizacji tych postulatów nigdy nie doszło. Kontynuowanie osadnictwa wojskowego, jako samoistnej akcji, zostało zakończone postanowieniami ustawy o wykonaniu reformy rolnej z grudnia 1925 roku, na mocy której tracił moc art. 2 ustawy z grudnia 1920 o przejmowaniu ziem prywatnych na własność państwa. Zasłużeni żołnierze i inwalidzi armii polskiej oraz polskich formacji ochotniczych znaleźli się w grupie, w której dawano pierwszeństwo przy parcelacji. Nie było już podstaw prawnych do dalszej akcji osadniczej we wschodnich województwach. Ten rozdział w polityce kresowej został definitywnie zakończony. Ostatecznie łączna liczba osadników wojskowych doszła do 8 tysięcy, a po przekwalifikowaniu osadników cywilnych, którzy nabyli ziemię z parcelacji państwem, osiągnęła ponad 9 tysięcy osób. Spośród nich największą grupę stanowili podoficerowie (42%) i szeregowcy (40%), oficerów było zaledwie 17%, w tym 94 generałów. Ponad jedną trzecia osadników było odznaczonych Krzyżami Walecznych lub Virtuti Militari. Największa liczba osadników, bo aż ponad dwie trzecie, pochodziło z ziem b. zaboru rosyjskiego, ponadto z Małopolski prawie jedna czwarta, tylko 5% z ziem b. zaboru pruskiego. Najwięcej osadników, bo ponad 41% znajdowało się na Wołyniu, 21 % w woj. nowogródzkim, 13 % w woj. wileńskim, 12% w woj. poleskim i 11% w woj. białostockim. Ludność osadnicza w tych pięciu województwach w 1931 roku szacowana była na 34 tysiące osób, reprezentowała na tym terenie zaledwie 0,5% ogółu ludności, w tym 1,3 % ludności polskiej. Ogólny obszar nadanych działek przekroczył 151 tysięcy ha, a średnia powierzchnia działki wynosiła 18 ha, z tym że największa była na Polesiu (25 ha), a najmniejsza na Wołyniu (15 ha), co związane było z klasą gruntów ornych. W sumie liczba „ognisk” osadniczych wynosiła prawie 700 – były więc to małe osiedla, stanowiące wysepki, otoczone ukraińskimi lub białoruskimi wioskami. Osady wojskowe różniły się od okolicznych wsi zabudową i charakterem upraw polowych. Zagrody osadnicze były rozrzucone w terenie, nie tworzyły więc wiejskiej szeregowej zabudowy. Każda działka miała swoje pole uprawne w jednym kawałku, toteż nie spotykano szachownicy pól, tak charakterystycznej dla polskiej wsi. Nazwy osad pochodziły od miejscowości w których powstały, ale z biegiem czasu niektóre z nich przybrały inne nazwy, nawiązujące do wojskowego pochodzenia osadników czy też formacji wojskowych, z których wywodzili się osadnicy – np. Krechowiecka, Jałowiecka, Hallerowo, Ułanówka, Belinówka, Armatniów, Piłsudczyzna. Osadnicy starali się, aby z ich osad utworzyć odrębne administracyjne jednostki – gromady – z własnym sołtysem, który mógłby dbać o ich interesy na terenie gminy. Pierwsze osadnicze gromady powstały już w 1924 roku na Wołyniu, a w latach następnych coraz więcej osad wojskowych uzyskało taki status. Stopniowo osadnicy zajmowali także stanowiska w administracji i samorządzie lokalnym. Dużą wagę do roli samorządu przywiązywał wieloletni wojewoda wołyński Henryk Józewski, twierdząc, że jest on „najlepszym warsztatem wspólnej polskiej i ukraińskiej pracy”, który nie jest „terenem akcji politycznej”. Zdaniem wojewody, do pracy samorządowej powinni być wprowadzani ludzie, którzy mają zrozumienie dla miejscowej ludności, a takich widział właśnie wśród osadników. W jednym ze swoich raportów pisał: „obserwowałem szereg wypadków, kiedy stanowiska wójtów zajmowali osadnicy wojskowi, cieszyli się oni zaufaniem i sympatią wśród miejscowej ludności ukraińskiej”. Józewski dostrzegał w osadnikach duży potencjał twórczy, korzystny dla Wołynia w przeciwieństwie do ziemiaństwa, które powoli wycofywało się z życia społecznego. Program wojewody, uznający asymilację państwową jako kierunek polityki na Wołyniu zbieżny był z koncepcjami Związku Osadników. Również Tadeusz Hołówko oceniał, iż osadnicy tworzą na Kresach element demokratyczny, który „w stosunku do miejscowej ludności odgrywa rolę wiejskich nauczycieli nowoczesnej organizacji życia społecznego i racjonalnej gospodarki rolnej”. Podkreślał to również w swoich sejmowych wystąpieniach, poseł Kamiński – przedstawiciel osadników wojskowych, mówiąc: „dziś (…) osadnictwo dalej się nie posuwa i sądzę, ze mamy prawo do tego, aby tam mieszkać i wspólnie z Wami (Ukraińcami i Białorusinami – przyp. Godziemba) gospodarować i nie będziemy tymi, którzy będą prowadzić jakąś wojnę z Wami. Przeciwnie, podajemy Wam chętnie rękę na to, aby podnieść tamtejsze rolnictwo na wyższy poziom”. Niestety politycy ukraińscy i białoruscy określali osadnictwo wojskowe jako narzędzie polonizacji ziem ukraińskich i białoruskich i deklarowali, jak poseł Makiwka, że naród ukraiński „nigdy nie zaprzestanie walki z osadnictwem i nigdy nie uzna za prawych posiadaczy parceli tych osadników, których rządy polskie z krzywdą włościaństwa ukraińskiego na ziemiach ukraińskich osiedliły i mają osiedlić”. Mimo tego antyosadniczego stanowiska przywódców ukraińskich i białoruskich, bezpośrednie stosunki osadników z miejscową ludnością układały się z czasem coraz lepiej, choć nie zanikła wzajemna nieufność. Do polepszenia stosunków przyczyniały się zarówno organizacje rolnicze i spółdzielnie powstałe z inicjatywy osadników, a także nowoczesne metody gospodarowania, naśladowane przez okolicznych chłopów. „Gospodarczo okrzepli, – wspominał Aleksander Hanke-Nowak, następca Józewskiego na Wołyniu – byli wzorem dla swoich sąsiadów. Współżycie sąsiedzkie mieli dobre. Mieli swoje spółdzielnie, do których należeli i chłopi ruscy. Organizacja gospodarcza była przeprowadzana w drodze samodzielnego wysiłku osadników”. W początkowym okresie położenie osadników było bardzo ciężkie. Przydzielone im grunty najczęściej pozbawione były jakichkolwiek budynków, toteż proces adaptacji był bardzo trudny. W tej sytuacji pomoc państwa była niezbędna, niestety kłopoty skarbu państwa uniemożliwiały terminowe wypłacanie obiecanych kredytów. Dodatkowo osadnicy, korzystający z tej pomocy, nie mieli prawa do innych kredytów udzielanych przez państwowe instytucje finansowe, toteż pozostawał im tylko dużo droższy kredyt prywatny. Prasa publikowała dramatyczne reportaże, ukazujące nędzę życia osadników wojskowych. Doprowadziło to w 1923 roku do uchwalenia ustawy, przyznającej osadnikom kolejny 50 mld kredyt. Jednak w obliczu szalejącej hiperinflacji, była to kropla w morzu potrzeb. Dopiero w 1924 roku po wprowadzeniu złotego, ww. kredyty zostały zwaloryzowane, a długi osadnicze zredukowane o 40%. Już w 1922 roku osadnicy powołali własną samorządną organizację – Centralny Związek Osadników Wojskowych, do którego do 1925 roku zapisało się ponad 90% osadników. Po włączeniu do niego osadników cywilnych, w 1929 roku organizacja ta zmieniała nazwę na Centralny Związek Osadników. CZO popierał rządy Józefa Piłsudskiego, a sam Marszałek uważał, iż „osadnicy są kierownikami życia miejscowego, mają w sobie niewygasłego ducha wojskowego i stanowią pożyteczny państwowo element; pod względem strategicznym obecność nad granicą osadników, którzy dotąd nie zatracili poczucia łączności z armią, posiada ważne znaczenie”. Spośród różnych grup obozu piłsudczykowskiego największe wpływy miał w CZO Związek Naprawy Rzeczypospolitej. Po śmierci Marszałka Piłsudskiego, Stronnictwo Narodowe podjęło próbę uzyskania wpływów w środowisku osadników na Wołyniu, gdzie swoją działkę miał gen. Marian Żegota-Januszajtis. W 1935 roku został on wybrany prezesem Związku Osadników Wojskowych w powiecie krzemienieckim, gdzie osiedliło się stosunkowo sporo hallerczyków i legionistów z II Brygady. Jednak Zarząd Główny nie uznał tego wyboru, twierdząc, iż zaangażowanie generała w działalność SN koliduje z założeniami organizacji, która jako całość, stoi na gruncie współpracy z rządem i ideologią Marszałka Józefa Piłsudskiego. Zadecydowano o rozwiązaniu krzemienieckiego oddziału organizacji a Januszajtis zrezygnował z ponownego kandydowania. Od 1923 do 1931 roku ukazywał się dwutygodnik organizacji „Osadnik” (potem „Miesięcznik Osadniczy”). Kryzys gospodarczy spowodował gwałtowny spadek liczby prenumeratorów, co zmusiło redakcję do zamknięcia pisma. Dopiero w kwietniu 1938 roku zaczęto wydawać nowy dwutygodnik „Rolnik i Zagroda”, ale liczba prenumeratorów nadal nie gwarantowała jego opłacalności, stad też w lipcu 1939 roku pismo zostało zawieszone. Dowodem społecznego dorobku osadników było zorganizowanie przez nich w ciągu pierwszych pięciu lat 123 kas spółdzielczych, 10 spółdzielni mleczarskich i 410 kółek rolniczych. Następnie w osadach wspólnie budowano domy ludowe, szkoły i kościoły. Gospodarstwa osadnicze przodowały na Kresach w stosowaniu nawozów sztucznych, w rezultacie czego osiągały znacznie wyższe plony niż tamtejsze drobne gospodarstwa. Osadnicy wojskowi wprowadzali nowe dla kresowej gospodarki uprawy, jak rzepak, len, tytoń, buraki cukrowe. ”Czy pan da wiarę, – informował reportera jeden z osadników z Równego - że dopiero nasi nauczyli ich siać saradelę, podobnie jak osadnicy w okolicach Krewa nauczyli chłopów kosić zboże kosą, a nie sierpem. Nie można na Wołyniu rozpocząć nic nowego, nic twórczego, aby w ten czy inny sposób nie potknąć się o osadników”. Mimo tego dochody tych gospodarstw były minimalne, koszt spłaty rat kredytów duże, a zysk jednego z nich w roku 1932 roku szacowano przeciętnie na zaledwie 100 zł. W rezultacie w 1936 roku nastąpiło dodatkowe 30% oddłużenie osadnictwa wojskowego.
Wybrana bibliografia:
H. Józewski – Zamiast pamiętnika
J. Stobniak-Smogorzewska – Kresowe osadnictwo wojskowe 1920-1945
L. Popek – Osadnictwo wojskowe na Wołyniu
A. Chojnowski – Koncepcje polityki narodowościowej rządów polskich w latach 1921-1939
P. Eberhardt – Polska ludność kresowa
Jarucka bis? Sylwester Latkowski na twitterze: Dzisiaj w redakcji spotkałem się z ludźmi, którzy chcieli by tygodnik Wprost uczestniczył w brudnej prowokacji wyborczej. Odmówiłem. W tle jest stacja TV i program, Wprost miał uwiarygodnić. Mogą mnie wywalić z Wprost, ale nie będę glejtował brudnych ataków wyborczych. Oni przyszli z reklamówką internetową, w której była zapowiedź, że więcej będzie w poniedziałkowym Wprost!!! Ciekawe. Piotr Tymochowicz na blogu: Zapowiadam swój wywiad z aktorką Anną Kotką, jako bardzo niezwykłe, bo bez jakiejkolwiek hipokryzji – wyznanie. Wywiad ukaże się w środę w godzinach przed-południowych. Anna Kotka była zaangażowana w czasie wyborów w 2007 roku, przez Platformę Obywatelską, potem w 2009 roku przez polityków PiS, gdzie występowała obok Jarosława Kaczyńskiego na wiecach partii. Wokół jej angażu – powstała atmosfera medialnego skandalu i oburzenia. Bardzo ciekawa była przy tym rola Jacka Kurskiego, Michała Kamińskiego, Adama Bielana i sposób jej agitowania do podwójnej roli narzuconej przez Jarosława Kaczyńskiego. Dziennikarz „Wprost’u“ nalegał na chociaż krótki z nią wywiad. Wywiad ten został przeprowadzony. Nowy szef działu związanego z dziennikarstwem śledczym – Sylwester Latkowski, w obawie przed utratą pracy – zrezygnował dziś z publikacji. Oto komentarz Anny Kotki: “Żyję w rzekomo wolnym, demokratycznym kraju. Opinia publiczna i politycy domagają się prawdy, prawdy o ludziach, którzy kandydują na urząd Prezydenta. Postanowiłam w końcu wyjawić tę prawdę. Oburzył mnie fakt, że dla tygodnika Wprost, gazety, która chce uchodzić za niezależną, prawda …owszem, liczy się,… ale tylko wówczas, gdy jest wygodna! Zwracając się do mnie z prośbą o udzielenie wywiadu chcieli tę prawdę ujawnić, ale…po wyborach! Czegoś tu nie rozumiem. Ja chcę i powiem wszystko teraz, poinformuję opinię publiczną o kulisach i charakterze mojej współpracy z PiS podczas kampanii w 2009 roku.” Spodziewałam się akcji "Jarucka bis", ale nie sądziłam, że zostanie przeprowadzona na tak wczesnym etapie, i z tak zużytą bohaterką. Cugier-Kotka, poprzedzona publiczną zapowiedzią Latkowskiego, że szykowana jest brudna prowokacja, w której on odmówił udziału, to kolejny strzał, który rykoszetem trafi w Komorowskiego. Takie akcje udają się tylko raz, po Jaruckiej nikt już nie kupi Cugier-Kotki, ale podejrzenie, że stoją za nią ci sami scenarzyści zostanie. Czekanie na jutrzejszy "sensacyjny" wywiad możemy sobie umilić obstawianiem, którzy dziennikarze okażą się mniej wybredni niż Latkowski i się do Tymochowicza przyłączą. Kataryna
Praca kobiet W krajach rządzonych przez ONYCH trwa nieustanna kampania propagandowa za „równouprawnieniem kobiet”. Co w praktyce oznacza, że trzeba z mężczyzny zdjąć ciężar utrzymania rodziny, a przerzucić go – przynajmniej częściowo – na barki kobiety! Ale przecież tak zawsze było! Mężczyźni harowali w pocie czoła, a kobiety... harowały w domu. W czasach, gdy nie było pralek, zmywarek, żelazek elektrycznych, a nawet zlewozmywaków dwukomorowych – praca kobiety w domu była naprawdę ciężka. W mieście trzeba było często donieść wodę, na wsi wydoić krowy. Kobiety wcale nie próżnowały! Powstaje pytanie: właściwie dlaczego ONI tak koniecznie chcą, by kobiety pracowały poza domem? Odpowiedź jest oczywista – gdy się pamięta o zasadzie, że „Gdy nie wiadomo, o co chodzi – to znaczy, że chodzi o pieniądze”. Jeśli kobieta ugotowała obiad, uprała koszulę, uszyła sobie sukienkę – to od tego ONI nie mieli jak pobrać podatku! Jeśli odda koszulę do pralni, kupi sukienkę w sklepie i pójdą z mężem do restauracji – to ONI ściągną z tej rodziny ogromne podatki. I tylko o to w tym wszystkim chodzi. Kobieta w pracy może tylko malować paznokcie. To marnowanie ludzkiego czasu ICH nie interesuje: ważne, że udało się IM nałożyć na rodzinę podatek. Ludzie – a zwłaszcza kobiety – dają się na to nabierać. Malowanie paznokci jest przyjemniejsze od prasowania koszul. Podobnie jeszcze niedawno nie do pomyślenia byłaby dyskusja o eutanazji. To naruszenie najważniejszego tabu naszej cywilizacji... ale gdy nie wiadomo o co chodzi... ONI pobrali ogromne składki emerytalne – i teraz chodzi IM o to, jak wymigać się od płacenia emerytur. Dlatego właśnie rządy i Wielkie Firmy Ubezpieczeniowe po cichu dotują eutanatorów... Jak mawiał śp. Aleksy de Tocqueville: „Nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, której nie mógłby dopuścić się skądinąd łagodny i liberalny rząd – jeśli zabraknie mu pieniędzy". JKM
Goldman Sachs w drodze do panowania nad światem Goldman Sachs to najpotężniejsza firma na Wall Street, ale w rzeczywistości jest ona jedynie agendą lucyferian Rothschildów, którzy w poprzednim i obecnym stuleciu rozciągnęli swą władze na cały niemal świat, działając pod różnymi nazwami. Tworzenie nowych jednostek i nowych nazw ma ukryć przed ludźmi pajęczą sieć powiązań: jedną z nich jest Klub Bilderberg, inną filantrop George Soros. Mózgiem administracji Baracka Obamy są chłopcy Rothschildów znani jako Rubins, Summers, Volcker czy (następna generacja) Geithner, Emanuel itd. Rothschildowie są właścicielami Rockefellerów, Fordów, rodziny Bushów, a Bill Clinton pracuje dla nich. Oficjalne bogactwo Rotschildów to jakieś śmieszne drobniaki w porównaniu z rzeczywistą wartością ich fortuny, jaką oblicza się na tryliony (trylion to po polsku milion miliardów) dolarów. Listy “najbogatszych ludzi na świecie”, publikowane uroczyście co roku przez Forbes, “fortuny” Billa Gatesa czy Warrena Buffeta, to małe piffko w porównaniu z tym, czym dysponują lucyferianie. Oczywiście wszystko działa pod płaszczykiem matriksowej “demokracji”, której Rothschildowie są wielkimi zwolennikami, bowiem najłatwiej jest kiwać i gnoić gojów, gdy myślą, iż mają coś do powiedzenia, a ich głos się liczy. Goldman Sachs zawsze doceniał potęgę sieci wpływów, dlatego chętnie wynajmuje byłych polityków i urzędników państwowych. Młodzi pracownicy, wyłowieni drogą ostrych eliminacji, poddawani są morderczemu treningowi intelektualnemu przez 17 godzin na dobę. Nic nie wskazuje na to, aby Goldman Sachs, znajdujący się w centrum władzy Wall Street, będącej sercem amerykańskiej gospodarki, miał w przewidywalnym horyzoncie czasowym utracić swą władzę i wpływy. Jego wkład finansowy w kampanię wyborczą pewnego urodzonego na Hawajach Kenijczyka był większy, niż jakiejkolwiek innej firmy w USA. W ciągu ostatnich lat Goldman Sachs przejął pod kontrolę wielkie obszary władzy rządu federalnego. Być może za kilka lat przejmie cały rząd amerykański.
Goldman Sachs – maszyna do robienia baniek
OD AKCJI FIRM HI-TECH PO WYSOKIE CENY GAZU: GOLDMAN SACHS UKNUŁ KAŻDĄ WIĘKSZĄ MANIPULACJĘ RYNKOWĄ OD CZASÓW WIELKIEGO KRYZYSU – I WŁAŚNIE SZYKUJE SIĘ DO KOLEJNEJ Pierwsza rzecz, którą powinniście wiedzieć o Goldmanie Sachsie, to fakt: jest on wszędzie. Ten najpotężniejszy na świecie bank inwestycyjny jest jak wampirzyca; mątwa oplatająca swymi ramionami całą ludzkość, bezlitośnie przysysająca się wszędzie tam, gdzie czuć zapach pieniędzy. W rzeczy samej historię najnowszego kryzysu ekonomicznego, która przypomina dzieje błyskawicznego schyłku i upadku puszczonego w samych skarpetkach amerykańskiego imperium, czyta się jak spis wychowanków Goldmana Sachsa. Dziś znamy już najważniejszych graczy. Henry Paulson jako ostatni sekretarz skarbu w administracji George”a W. Busha i eksszef banku Goldman Sachs był architektem planu finansowego wsparcia upadających instytucji finansowych. Polegał on na wpompowaniu miliardów dolarów podatnika w firmy prowadzone przez starych kumpli z Wall Street. Robert Rubin, sekretarz skarbu w administracji Billa Clintona, spędził w Goldmanie 26 lat, zanim został prezesem Citigroup, które dzięki planowi Paulsona dostało 300 miliardów dolarów. John Thain, szef Merrill Lynch, a przy okazji wyjątkowy dupek, kupił sobie do biura dywan za 87 tysięcy dolarów, kiedy jego firmie groziło bankructwo. Ten były bankier u Goldmana Sachsa także dostał od Paulsona wielomiliardowe wsparcie. Paulson wydał miliardy rządowych dolarów, by wspomóc Bank of America ratujący upadające przedsiębiorstwo Thaina. Robert Steel, szef Wachovii i oczywiście były pracownik Goldmana, załatwił sobie i reszcie kierownictwa 225 milionów dolarów, dzięki czemu miał miękkie lądowanie, gdy jego bank ulegał samozagładzie. Są też Joshua Bolten, szef kancelarii Busha podczas bailoutu, i Mark Patterson, obecny szef personelu w ministerstwie skarbu, który jeszcze rok temu był lobbystą Goldmana, a także Ed Liddy, były dyrektor Goldmana, którego Paulson postawił na czele uratowanego przed bankructwem giganta ubezpieczeniowego AIG. Ten zaś, gdy tylko Liddy pojawił się na pokładzie, przetransferował ponad 13 miliardów dolarów do Goldmana. Szefowie banków centralnych Włoch i Kanady to też byli alumnowie Goldmana, tak jak prezes Banku Światowego, prezes giełdy w Nowym Jorku i dwaj ostatni szefowie nowojorskiego Banku Rezerw Federalnych – który, przez przypadek, odpowiada teraz za nadzorowanie Gołdmana – żeby nie wspomnieć… No właśnie, próba napisania historii o wszystkich byłych pracownikach Goldmana Sachsa zajmujących tam wpływowe stanowiska to zadanie niewykonalne. To tak, jakby się chciało zrobić listę wszystkiego. Wam wystarczy jednak ogólny obraz: jeśli Ameryka umiera, Goldman Sachs zrobi wszystko, by zarobić na jej pochówku. W zachodniej demokracji kapitalistycznej istnieje bowiem nieszczęsna luka – nikt nie przewidział, że w społeczeństwie, które biernie poddaje się rządom wolnego rynku i wolnych wyborów, zorganizowana chciwość musi wziąć górę nad niezorganizowaną demokracją. Dzięki swojej bezprecedensowej potędze i wpływom Goldman Sachs zrobił z Ameryki jeden wielki przekręt w stylu pump-and-dump (polegający na sztucznym windowaniu cen akcji), przez wiele lat manipulując całymi sektorami gospodarki. Gdy jakiś rynek upadał, gra przenosiła się na inny, a bank nieustannie żywił się pieniędzmi wyciskanymi z kieszeni zwykłych ludzi przez wysokie ceny gazu, rosnące raty kredytów konsumenckich, fundusze emerytalne, masowe zwolnienia czy wreszcie podatki, które pójdą na pokrycie kosztów drogich planów ratunkowych. Pieniądze, które tracicie, gdzieś przecież lądują. Dosłownie i w przenośni lądują w banku Goldman Sachs. Ten bank to ogromna i wysoce wyspecjalizowana maszyna przetwarzająca bogactwo całego społeczeństwa na czysty zysk kilku bogaczy. Recepta jest stosunkowo prosta: Goldman ustawia się w samym środku bańki spekulacyjnej, oferując papiery wartościowe, o których wie, że są gówno warte. Następnie bank zgarnia ogromne sumy od drobnych i średnich inwestorów przy wydatnej pomocy kalekiego i skorumpowanego państwa, które pozwala Goldmanowi na zmianę reguł podczas gry w zamian za parę groszy jałmużny, kompletnie nieistotnych z punktu widzenia banku. Kiedy bańka wreszcie pęka, a miliony zwykłych ludzi bankrutują i popadają w nędzę, Goldman zaczyna cały proces od nowa. Jego bankierzy, twierdząc, że niosą nam ratunek, pożyczają nam nasze własne pieniądze na procent i przedstawiają siebie jako ludzi pozbawionych żądzy pieniądza, jako ekipę bystrych facetów, którzy muszą przecież jakoś zadbać o to, żeby finansowy interes się kręcił. Robią ten sam numer od lat 20. ubiegłego wieku i właśnie mają zamiar znów go powtórzyć, tworząc coś, co może się okazać największą bańką w historii. Jeśli chcecie się dowiedzieć, w jaki sposób doszło do finansowego kryzysu, musicie najpierw zrozumieć, gdzie wyparowały pieniądze. A żeby to pojąć, musicie też zrozumieć, czego do tej pory całkowicie bezkarnie dokonywał bank Goldman Sachs. Oto historia pięciu baniek, w tym zeszłorocznej, dziwnej i pozornie niedającej się wytłumaczyć zwyżki cen ropy. W każdej z tych baniek było wielu przegranych, często wykupionych następnie przez państwo. Ale Goldman Sachs nigdy do przegranych nie należał.
PIERWSZA BAŃKA – Wielki Kryzys Bank Goldman Sachs nie od zawsze był wielkim behemotem napakowanego sterydami kapitalizmu wyznającym dewizę “zabij albo zgiń”. Był nim prawie od zawsze. Założony został w 1869 roku przez niemieckiego imigranta Marcusa Goldmana do spółki z zięciem Samuelem Sachsem. Obaj byli pionierami w dziedzinie papierów wartościowych. To elegancki sposób na określenie krótkoterminowych pożyczek, których udzielali drobnym przedsiębiorcom na Manhattanie, ponieważ owe “papiery wartościowe” zwane IOU (od angielskiego I Owe You), były po prostu wypisywanymi odręcznie wekslami, którymi obracali Goldman z Sachsem. Pewnie potraficie sobie wyobrazić pierwsze sto lat działalności biznesu Goldmana Sachsa: dzielny bank inwestycyjny prowadzony przez imigrantów walczy z przeciwnościami losu i bez żadnej pomocy z zewnątrz robi grubą kasę. W tej zamierzchłej historii jest tylko jeden epizod wart gruntownej analizy dzisiaj, w świetle ostatnich wydarzeń – katastrofalne zaangażowanie Goldmana w spekulacyjne operacje poprzedzające wielki krach na Wall Street pod koniec lat 20. ubiegłego wieku. Wielka katastrofa finansowa z tamtych lat ma kilka cech, które mogą nam się wydać znajome. Głównym narzędziem służącym do wyłudzania pieniędzy od naiwnych inwestorów był wówczas imwestment trust. Podobnie do dzisiejszych funduszy powierniczych trusty – przynajmniej teoretycznie – inwestowały pieniądze dużych i małych inwestorów w liczne notowane na Wall Street akcje i papiery wartościowe, choć informacje o konkretnych inwestycjach i ich wartości często nie trafiały do wiadomości opinii publicznej. Ale zwykły obywatel mógł zainwestować w trust 10 albo 100 dolarów i mieć poczucie, że jest wielkim graczem. Zupełnie jak w latach 90. XX wieku, kiedy pojawiły się nowe narzędzia i możliwości, takie jak day trading i e-trading, które przyciągnęły całe stada naiwniaków chcących poczuć, że są kimś. Wtedy trusty inwestycyjne wciągnęły całe rzesze zwykłych ludzi w spekulacyjną grę. Goldman wskoczył do tej gry późno, ale z ogromnym impetem. Pierwszym wehikułem inwestycyjnym była Goldman Sachs Trading Corporation (GSTC); bank wyemitował milion jej akcji po 100 dolarów za sztukę, sam wykupił je za własne pieniądze i sprzedał 90 procent tych akcji napalonym inwestorom po 104 dolary za jedną. Następnie GSTC zaczęła jak szalona kupować swoje własne akcje, wciąż podbijając ich cenę. W końcu, gdy były warte wielokrotnie więcej niż na początku, sprzedała część udziałów, by za uzyskane pieniądze otworzyć nowy trust – Shenandoah Corporation. Ten, rzecz jasna, także wypuścił miliony akcji, na które rzucili się chętni inwestorzy, a za uzyskane pieniądze Shenandoah powołała kolejny trust – Blue Ridge Corporation. W ten sposób każdy trust inwestycyjny służył jako fasada niekończącej się piramidy, w której tak naprawdę Goldman chował się za Goldmanem. Z 7 250 000 akcji Blue Ridge 6 250 000 należało do Shenandoah Corporation, która oczywiście w większej części należała do Goldman Trading. Efekt był taki (czy ten scenariusz nie wydaje się wam znajomy?), że powstał łańcuch pożyczonych pieniędzy, który musiał kiedyś się zerwać, gdy tylko jedno z ogniw zacznie szwankować. Zasada działania tego mechanizmu jest prosta (dziś zwiemy ją lewarem finansowym). Mamy dolara i na tej podstawie pożyczamy jeszcze 9 dolarów. Teraz mamy 10 dolarów, więc pożyczamy kolejnych 90. Następnie, kiedy mamy sto dolarów (a zachwyceni inwestorzy wciąż przynoszą nam swoje pieniądze), zbieramy z rynku i inwestujemy kolejne 900 dolarów. Jeśli jednak ostatni z trustów zaczyna tracić, nie mamy pieniędzy, żeby zapłacić inwestorom, i wszyscy bankrutują. W jednym z rozdziałów książki “The Great Crash, 1929″ (“Wielki Kryzys, 1929″) zatytułowanym “In Goldman Sachs We Trust” (nawiązanie do zdania “In God We Trust” na banknotach dolarowych) słynny ekonomista John Kenneth Galbraith przedstawił trusty Blue Ridge i Shenandoah jako klasyczne przykłady szaleństwa inwestowania lewarowego. Trusty według Galbraitha były główną przyczyną historycznego kryzysu. W przeliczeniu na dzisiejsze dolary straty banku wyniosły ogółem 475 miliardów dolarów. “Trudno się nie zdumieć, gdy się pomyśli, jaka wyobraźnia musiała stać za tak gargan-tuicznym szaleństwem – zauważa Galbraith. W myśl zasady: jeśli szaleć, to z maksymalnym rozmachem”.
DRUGA BAŃKA – Spółki internetowe Przenieśmy się teraz o 65 lat do przodu. Goldman nie tylko przetrwał kryzys, który zmiótł z powierzchni ziemi wielu oszukanych przezeń inwestorów, ale nawet stał się głównym gwarantem emisji akcji najpotężniejszych i najbogatszych amerykańskich korporacji. Dzięki Sidneyowi Weinbergowi, który przeszedł drogę od pomocnika sprzątacza do szefa firmy, Goldman został pionierem wprowadzania akcji spółek do obrotu giełdowego (z angielskiego IPO, czyli Initial Public Offering),jedne-go z głównych i najbardziej lukratywnych sposobów, dzięki którym firmy zdobywają pieniądze. W latach 70. i 80. XX wieku Goldman nie miał może aż tak potężnych wpływów politycznych na całym świecie, jakie ma dzisiaj, ale był już firmą z najwyższej półki, szanowaną za to, że przyciąga największe talenty na Wall Street. Był także, co dziwne, szanowany za swoją względnie stałą etykę i cierpliwe podejście do inwestycji, które nie przynoszą szybkiego zysku. Wszyscy menedżerowie na kierowniczych stanowiskach musieli nauczyć się firmowej man-try “długoterminowej chciwości” i do niej się zastosować. Jeden z byłych pracowników banku, który odszedł na początku lat 90., wspomina, jak jego szefowie zrezygnowali z bardzo lukratywnej transakcji, twierdząc, że w przyszłości przyniesie ona straty. – Oddaliśmy pieniądze inwestorom, którzy weszli z nami w ten układ – opowiada. – Wszystko, co robiliśmy, było legalne, lecz zasada długoterminowej chciwości mówi, że nie chcemy uzyskać takiego krótkoterminowego zysku kosztem klientów, którzy mogliby potem się od nas odwrócić. I wtedy coś się wydarzyło, choć trudno dziś powiedzieć, co konkretnie. Być może chodziło o to, że jeden z prezesów Goldmana Robert Rubin na początku lat 90. poszedł za Billem Clintonem do Białego Domu, gdzie stanął na czele Narodowej Rady Ekonomicznej, a potem został sekretarzem skarbu. Amerykańskie media z upodobaniem powtarzały historię dwóch ludzi z pokolenia baby boom,yuppies, którzy opanowali Biały Dom, a jednocześnie jawnie uwielbiały Rubina, przedstawiając go jako najbardziej inteligentnego człowieka na świecie, zdecydowanie wyprzedzającego swoim geniuszem Newtona, Einsteina, Mozarta i Kanta razem wziętych. Rubin był wzorem goldmanowskiego bankiera. Urodził się prawdopodobnie w garniturze za cztery tysiące dolarów, jego twarz wydawała się na zawsze zamrożona w przepraszającym grymasie typu “przykro mi, że tak bardzo przerastam cię inteligencją”. Wyglądał, jakby był niezdolny do emocji jak Spock ze “Star Treka”. Jego jedyne ludzkie uczucie, jakie można sobie wyobrazić, to koszmar, że oto zmuszony jest latać w klasie ekonomicznej. Wręcz narodowym dogmatem stało się przekonanie, że cokolwiek Rubin wymyśli, jest to najlepsze dla gospodarki. Zjawisko to osiągnęło szczyt w roku 1999, kiedy pojawił się na okładce “Time”a” wraz ze swym zastępcą Lanym Summersem i szefem Fed Ala-nem Greenspanem. Tytuł nad ich głowami głosił: “Komitet zbawienia świata”. A co wymyślał Rubin? Od początku jasno wyrażał przekonanie, że panaceum na wszystko jest wolny rynek i należy walczyć ze wszelkimi regulacjami ograniczającymi przedsiębiorstwa i giełdę. Podczas jego kadencji na stanowisku sekretarza skarbu administracja Clintona dokonała całej serii ruchów, które miały drastyczne konsekwencje dla światowej gospodarki. Poczynając od klęski Rubina, którą poniósł, próbując okiełznać kolegów z Goldmana osiągających obsceniczne wręcz zyski na transakcjach krótkoterminowych. Oszustwo związane z bańką internetową jest dosyć proste – nawet ekonomiczny analfabeta zrozumie, o co chodzi. Firmy, które warte były niewiele więcej niż pomysły na biznes nagryzmolone na kawiarnianej serwetce przez cierpiących na bezsenność palaczy trawki, dostały się na giełdę przez IPO, reklamowane były w mediach i sprzedawane inwestorom za grube miliony. Mówiąc obrazowo, bankierzy z banku Goldman Sachs obwiązywali melony wstążeczkami, a następnie wyrzucali je z 50. piętra i w czasie ich lotu przyjmowali zlecenia inwestorów. W tej grze wygrywałeś tylko wtedy, gdy zdążyłeś wycofać swoje pieniądze, zanim melon sięgnął bruku. Teraz wydaje się to oczywiste, ale wówczas przeciętny inwestor nie wiedział, że banki zmieniły reguły gry, przedstawiając transakcje jako znacznie korzystniejsze, niż były w rzeczywistości. Zbudowały one dwuwarstwowy system inwestowania – jeden dla ludzi z wewnątrz, którzy znali prawdziwe liczby, drugi dla niezorientowanych inwestorów rozpaczliwie ścigających się z rosnącymi cenami, o których banki od początku doskonale wiedziały, że są oderwane od rzeczywistości. Kilka lat później Goldman nauczył się już, w jaki sposób wykorzystywać zmiany w uregulowaniach prawnych, ale jeszcze w czasach przekrętu internetowego główną wprowadzoną przez niego innowacją było zaniechanie kontroli jakości w swojej branży. Od czasów Wielkiego Kryzysu istniały surowe przepisy regulujące zasady underwritingu [który dalej tłumaczyć będziemy jako "poręczenie" lub "gwarantowanie" emisji, to umowa pomiędzy firmą a wprowadzającym ją na giełdę bankiem inwestycyjnym polegająca w uproszczeniu na tym, że bank - w przypadku braku zainteresowania inwestorów - zobowiązuje się do kupienia pewnej puli akcji, tak by emisja doszła do skutku; bank inwestycyjny otrzymuje wynagrodzenie za taką transakcję bądź w określonej kwocie, bądź poprzez prawo do zakupu akcji po preferencyjnej cenie - przyp. red.], do których stosowano się na Wall Street podczas wprowadzania spółek na giełdę – mówi dyrektor jednego z dużych funduszy hedgingowych. – Firma musiała działać w branży przez co najmniej pięć lat i wykazać się zyskami przez trzy kolejne lata. Te zasady wyrzucono jednak na śmietnik – dodaje. Goldman wykorzystywał naiwność klientów, wciskając im kit na temat lipnych akcji: – Ich analitycy twierdzili, że akcje firmy Bullshit.com warte są sto dolarów za sztukę. Problem polegał na tym, że nikt nie powiedział inwestorom, iż zmieniły się zasady gry. – Ale wszyscy wewnątrz banku o tym wiedzieli – opowiada dyrektor funduszu. – Bob Rubin musiał znać standardy udzielania gwarancji. Nie zmieniły się przecież od lat 30. ubiegłego wieku. Jay Ritter, profesor finansów na University of Florida, który specjalizuje się w ofertach publicznych, mówi, że banki takie jak Goldman Sachs doskonale wiedziały, iż na wielu firmach, które promowały, nie da się zarobić. – Na początku lat 80. ludzie z Goldmana Sachsa wymagali, żeby firma przynosiła zyski przez trzy lata. Potem skrócili ten czas do jednego roku, następnie do kwartału. W czasach bańki internetowej nie wymagano już nawet, by firma miała nadzieję na jakiekolwiek zyska w dającej się przewidzieć przyszłości. Goldman zaprzeczał, jakoby zmienił swoje zasady gwarantowania emisji podczas bańki internetowej, ale z jego własnych statystyk wynika co innego. Teraz – tak samo jak w czasach trustów inwestycyjnych z lat 20. XX wieku – Goldman zaczynał ostrożnie, ale kiedy już się rozkręcił, rozpętał istne szaleństwo. Na początku boomu technologicznego w 1996 roku wprowadził na giełdę słabą finansowo i mało znaną firmę Yahoo!, a następnie został niekwestionowanym królem tego typu operacji. Z 24 firm, które wprowadził na giełdę w 1997 roku, jedna trzecia przynosiła straty. W1999 roku, w samym szczycie boomu, wprowadził na giełdę 47 firm, w tym tak poronione projekty jak Webvan czy eToys, a także oferty inwestycyjne, które były współczesnymi odpowiednikami Blue Ridge czy Shenandoah. W ciągu pierwszych czterech miesięcy następnego roku udzielił gwarancji 18 firmom, mimo że 14 z nich przynosiło straty. Jako wiodący gwarant firm internetowych Goldman zapewniał wtedy o wiele bardziej nieobliczalne zyski niż jego konkurenci: w 1999 roku cena firmy wprowadzanej przez Goldmana na giełdę podczas pierwszego notowania była wyższa od ceny z oferty publicznej średnio o 281 procent. Średnia dla Wall Street wynosiła 181 procent. Jak udało się Goldmanowi osiągnąć tak niebywałe rezultaty? Jedna odpowiedź jest taka, że stosowano praktykę zwaną laddering. To elegancki sposób na określenie tego, jak bank manipulował cenami akcji spółek wchodzących na giełdę. Oto jak to się odbywa: powiedzmy, że jesteście przedstawicielami banku Goldman Sachs i przychodzi do was firma Bullshit.com z prośbą, żebyście wprowadzili ją na giełdę. Zgadzacie się na warunkach standardowych dla branży: określacie, ile akcji zostanie wypuszczonych, wyceniacie je i zabieracie prezesa Bullshit.com “w trasę”, żeby pogadał z inwestorami. Wszystko to za konkretną opłatą (zwykle sześć-siedem procent wartości oferty). Następnie przyrzekacie swoim najlepszym klientom prawo zakupu dużej liczby akcji giełdowego debiutanta, proponując przy tym niską cenę ofertową – załóżmy, że cena wywoławcza akcji Bullshit.com wynosi 15 dolarów – w zamian za obietnicę, że później kupią oni więcej akcji na wolnym rynku. Dzięki temu pozornie prostemu żądaniu zyskujecie wiedzę “od środka” o tym, co będzie się działo ze spółką Bullshit.com po jej giełdowym debiucie. Wiedzę, której nie mają naiwni spekulanci działający według określonego schematu: wiadomo, że pewna liczba klientów, którzy kupili pewną liczbę akcji po 15 dolarów, kupi także akcje po 20 i 25 dolarów, gwarantując, że cena wzrośnie do 25 dolarów i więcej. W ten sposób Goldman mógł sztucznie podnosić ceny nowych spółek, co oczywiście było dla banku korzystne – sześcioprocentowa prowizja od 500 milionów zarobiona na wprowadzeniu Bullshit.com na giełdę to poważna suma. Goldman był niejednokrotnie pozywany przez akcjonariuszy za laddering przy okazji wprowadzania na giełdę spółek internetowych takich jak Webvan czy NetZero. Nieuczciwe praktyki zwróciły także uwagę Nicholasa Maiera, jednego z menedżerów funduszu hedgingowego Cramer & Co. kierowanego wówczas przez znanego obecnie z telewizyjnej gadki szmatki dupka Jima Cramera, który sam zdobywał szlify u Goldmana. Maier powiedział agentom amerykańskiej komisji papierów wartościowych i giełd (SEC), że kiedy w latach 1996-1998 pracował dla Cramera, był wielokrotnie zmuszany do angażowania się w laddering – za każdym razem, gdy wchodził z Goldmanem w układy dotyczące wprowadzenia jakiejś spółki na giełdę. - Ludzie Goldmana, z tego co sam zaobserwowałem, byli najgorszymi przestępcami - mówi Maier. – To oni nadmuchali tę bańkę i spowodowali, że załamał się rynek. Akcje po sztucznie zawyżonych cenach były ostatecznie kupowane przez niepodejrzewających niczego szaraków – mówi. W 2005 roku Goldman zgodził się zapłacić 40 milionów dolarów nałożonej przez SEC kary za stosowanie ladderingu – mizerna kara w porównaniu z gigantycznymi zyskami banku z tej niecnej praktyki (Goldman zaprzecza, jakoby kiedykolwiek dopuścił się działań niezgodnych z prawem; odmówił także komentarza na potrzeby tego artykułu). Inną stosowaną przez bank Goldman metodą podczas internetowego boomu był spinning, lepiej znany jako łapówkarstwo. Bank inwestycyjny proponował dyrektorom spółek, które wchodziły na giełdę, akcje za bardzo niską cenę w zamian za wybór tego właśnie banku jako gwaranta emisji w przyszłości. Banki zaangażowane w spinning manipulowały następnie cenami akcji firm wchodzących na giełdę – upewniając się, że tanie akcje, które trafiały do przekupionych ludzi wewnątrz spółki, będą szybko drożały, zapewniając duże zyski kilku wybrańcom. Czyli zamiast ustalenia ceny ofertowej akcji Bullshit.com na poziomie 20 dolarów bank proponował prezesowi Bullshit.com milion akcji jego własnej firmy po 18 dolarów za jedną w zamian za przyszłe układy biznesowe – w efekcie okradając wszystkich udziałowców Bullshit.com. Pieniądze, które powinny stanowić zysk spółki, lądowały na prywatnym koncie jej prezesa. Kiedyś Goldman złożył ponoć nawet specjalną, wielomilionową ofertę prezesowi eBay Meg Whitman, która zresztą później, w zamian za przyszłe przysługi biznesowe, znalazła się w zarządzie banku. Według raportu House Financial Semces Committee z 2002 roku Goldman złożył specjalne oferty sprzedaży akcji dyrektorom 21 firm, które wprowadzał na giełdę, między innymi współzałożycielowi Yahoo! Jerry”emu Yangowi i dwóm spośród największych kryminalistów ery skandali finansowych – Dennisowi Kozlowsky”emu z Tyco i Kenowi Layowi z Enronu. Goldman z oburzeniem zaprzeczył informacjom zawartym w raporcie i nazwał je “bezczelnym fałszowaniem rzeczywistości”. Niedługo potem władze stanu Nowy Jork rozpoczęły śledztwo w sprawie spinningu i innych manipulacji finansowych Goldmana. Bank bez szemrania zapłacił 110 milionów dolarów grzywny. Manipulowanie cenami akcji firm wchodzących na giełdę nie było jedynie niewinnym zabiegiem mającym na celu uzyskanie dodatkowych bonusów – mówił sprawujący w owym czasie urząd prokuratora generalnego Eliot Spitzer. – Było nielegalnym sposobem na pozyskiwanie nowych kontrahentów przez bank inwestycyjny.Tego typu praktyki uczyniły bańkę internetową jedną z największych katastrof finansowych w historii: jej pęknięcie obniżyło wartość spółek notowanych na NASDAQ o pięć bilionów dolarów. Ale prawdziwym skandalem nie były pieniądze, które stracili akcjonariusze, tylko pieniądze, które zyskali bankierzy banków inwestycyjnych wynagradzani potężnymi premiami za manipulowanie rynkiem. Zamiast dać bankierom z Wall Street lekcję, że bańka musi pęknąć, lata internetowych przekrętów udowodniły im, że w czasach swobodnego przepływu kapitału i spółek publicznych bańkę bardzo łatwo nadmuchać, a indywidualne profity są tym większe, im większe szaleństwo ogarnia rynek. Nigdzie twierdzenie to nie było prawdziwsze niż w banku Goldman Sachs. Pomiędzy rokiem 1999 a 2002 firma wydała 28,5 miliarda dolarów na wynagrodzenia i dodatkowe premie – średnio 350 tysięcy dolarów na pracownika rocznie. Te liczby warto przypomnieć, bo głównym spadkiem po internetowym boomie jest to, że gospodarkę w dużej mierze napędza dziś dążenie do ogromnych pensji i bonusów, których wypłacanie stało się możliwe dzięki kolejnym bańkom finansowym. Obowiązująca w Goldmanie Sachsie zasada długoterminowej chciwości rozpłynęła się w powietrzu, kiedy okazało się, że trzeba łapać, co się da, zanim melon sięgnie bruku. Rynek przestał być miejscem rządzącym się rozumem, miejscem, gdzie można prowadzić normalne, przynoszące zysk interesy. Stał się Oceanem Cudzych Pieniędzy, do którego bankierzy wszelkimi dostępnymi im środkami ściągają wielkie sumy i próbują przerobić je na premie i wypłaty tak szybko, jak to możliwe. I mniejsza o to, że 50 spółek internetowych, które za pomocą nieuczciwych metod hddeńngu i spinningu udało się wypchnąć na giełdę, splajtowało już po roku. Zanim Amerykańska Komisja Papierów Wartościowych i Giełd nałoży na ciebie karę w wysokości 110 milionów dolarów, jacht, który kupiłeś za pieniądze zarobione na machlojkach, będzie miał sześć lat. Zresztą i tak nie będziesz już wtedy pracował w Goldmanie, tylko zostaniesz sekretarzem skarbu albo gubernatorem stanu New Jersey. Jednym z najzabawniejszych momentów w historii ostatniego amerykańskiego załamania finansowego było wystąpienie gubernatora New Jersey Jona Corzine’a, który kierował bankiem Goldman Sachs w latach 1994-1999 i odszedł z 320 milionami w kieszeni. Zarobił je na akcjach spółek wprowadzanych przez bank na giełdę. W 2002 roku oświadczył, że nigdy w życiu nie słyszał nawet terminu laddering. Dla banku, który wydawał siedem miliardów dolarów rocznie na pensje, grzywna w wysokości 110 milionów dolarów nałożona z pięcioletnim poślizgiem nie była żadnym środkiem odstraszającym. To były śmieszne pieniądze. Kiedy pękła bańka internetowa, Goldman nie miał żadnego bodźca, by zmieniać prowadzącą do finansowego sukcesu strategię. Po prostu zaczął się rozglądać za nową bańką do nadmuchania. I jak się okazało, gotowa bańka już na niego czekała. W dużej mierze dzięki Rubinowi.
TRZECIA BAŃKA – Szaleństwo kredytów hipotecznych Rola Goldmana w ogólnoświatowej katastrofie finansowej, jaką wywołała bańka kredytów hipotecznych, nie jest trudna do prześledzenia. Tutaj także trik polegał na zaniedbaniu standardów gwarancji bankowych, choć w tym przypadku nie chodziło o spółki wprowadzane na giełdę, ale o kredyty hipoteczne. Dziś prawie każdy wie, że przez całe dziesięciolecia instytucje udzielające takich kredytów wymagały, aby kredytobiorca wpłacił zaliczkę w wysokości 10 procent kredytu lub wyższą, wykazał się stałymi dochodami, zdolnością kredytową i posiadał prawdziwe imię i nazwisko. Gdzieś na początku nowego tysiąclecia wszystkie te bzdury trafiły do kosza i zaczęto rozdawać kredyty na prawo i lewo, spisując umowy na kawiarnianych serwetkach. Mogli je dostać wszyscy – od kelnerki w koktajlbarze po gościa, który właśnie wyszedł z więzienia z pięcioma dolarami i snickersem w kieszeni.To wszystko nie byłoby możliwe bez banków inwestycyjnych takich jak Goldman Sachs, które na podstawie udzielonych kredytów hipotecznych tworzyły instrumenty finansowe sprzedawane następnie masowo niczego niepodejrzewającym firmom ubezpieczeniowym i funduszom emerytalnym. Dzięki temu powstał masowy rynek toksycznych długów, jakiego nie było nigdy wcześniej. Dawniej żaden bank nie chciałby mieć w swych księgach zapisu o kredycie udzielonym byłemu więźniowi uzależnionemu od narkotyków, bo obawiałby się, że nie odzyska pieniędzy. Ale sytuacja się zmieniła, gdy okazało się, że można je sprzedać komuś, kto nie ma pojęcia, czym naprawdę są. Goldman stosował dwie metody ukrywania tego bałaganu. Po pierwsze, połączył setki różnych kredytów w instrumenty pochodne zwane CollateralizedDebt Obligations (papiery wartościowe oparte na długu). Następnie sprzedano je inwestorom, przekonując, że ponieważ większość tych kredytów zostanie spłacona, nie ma powodu przejmować się tymi, których nikt nigdy nie spłaci. W ten sposób byle jakie kredyty zamieniły się w pierwszorzędne inwestycje, które uzyskiwały od agencji ratingowych najwyższą notę AAA. Po drugie, żeby zabezpieczyć się na obie strony, Goldman zawierał z firmami ubezpieczeniowymi, takimi jak na przykład AIG, transakcje typu swap dotyczące CDO. W ten sposób na rynku pojawiły się jeszcze bardziej skomplikowane instrumenty finansowe, zbliżone nieco w swej konstrukcji do kontraktów terminowych. W ogromnym uproszczeniu opierały się na swego rodzaju zakładzie: Goldman zakładał, że menele nie spłacą swoich kredytów hipotecznych, AIG zaś – że owszem. Był tylko jeden problem: wszystkie te transakcje były niebezpiecznymi spekulacjami, które od początku powinny zostać ukrócone przez urzędy federalne. Derywaty (instrumenty pochodne), takie jak CDO i CDS, już spowodowały całą serię finansowych katastrof: firmy Procter and Gamble i Gibson Greetings już wcześniej straciły na nich fortuny, a hrabstwo Orange w Kalifornii w roku 1994 zmuszone było ogłosić bankructwo. Opublikowany wtedy raport Government Accountability Office (odpowiednika polskiej NIK) zalecał, by ściśle kontrolować tego typu instrumenty finansowe, z czym zgodziła się w 1998 roku Brooksley Born, szefowa Commodity Futures Trading Commission (CFTC, niezależna agenda rządu Stanów Zjednoczonych powołana do kontroli i regulacji rynku kontraktów terminowych). W maju 1998 roku skierowała ona do szefów wielkich korporacji i przedstawicieli administracji Billa Clintona pismo zalecające, by banki publikowały więcej informacji na temat handlu derywatami, a także utrzymywały jakieś rezerwy finansowe jako zabezpieczenie na wypadek ewentualnych strat. Goldmanowi nie uśmiechały się ostrzejsze uregulowania prawne. – Banki zwariowały, są przeciwko – mówi Michael Greenberger, który pracował dla Born na stanowisku dyrektora działu notowań i rozwoju rynku w CFTC, a teraz jest profesorem prawa na University of Ma-ryland. – Naszym planom sprzeciwili się także Greenspan, Summers, Rubin i Levitt (szef SEC) i chcieli powstrzymać proces regulacji. Kwartet ekonomiczny Clintona poprosił Born o spotkanie i zaprotestował przeciwko pomysłom szefowej CFTC. Według Greenbergera naciskał “zwłaszcza Rubin”. Born odmówiła, prace nad uregulowaniami handlu derywatami trwały. W czerwcu 1998 roku Rubin publicznie skrytykował jej działania, przedstawiając jednocześnie projekt odebrania przez Kongres agencji CFTC uprawnień do regulacji rynku kontraktów terminowych. W 2000 roku, ostatniego dnia sesji, Kongres przegłosował okrytą teraz złą sławą ustawę Commodity Futures Modernization Act znoszącą większość ograniczeń, którą w ostatniej chwili wprowadzono do liczącej sobie 11 tysięcy stron ustawy budżetowej prawie bez dyskusji w senacie. Banki mogły od tej pory bezkarnie dokonywać transakcji CDS. Ale to jeszcze nie koniec tej historii. AIG, główny dostawca transakcji CDS w 2000 roku, wystosował pytanie do nowojorskiego departamentu ubezpieczeń, czy transakcje takie powinny podlegać tym samym uregulowaniom prawnym co polisy ubezpieczeniowe. W tamtym czasie urzędem tym kierował były wiceprezes Goldmana Neil Levin, który postanowił nie regulować rynku transakcji CDS. Uzyskawszy swobodę emitowania tak wielu papierów wartościowych opartych na kredytach hipotecznych i związanych z nimi kontraktów ubezpieczeniowych, jak mu się tylko podobało, Goldman po prostu zalał nimi rynek. W szczycie boomu budowlanego w 2006 roku Goldman wypuścił na rynek papiery wartościowe oparte na kredytach hipotecznych o wartości 76,5 miliarda dolarów! Jedna trzecia z nich to były kredyty subprime, czyli niepewne, ale i tak większość papierów wykupiły instytucje takie jak firmy ubezpieczeniowe i fundusze emerytalne. Nie zdając sobie sprawy z tego, że inwestują tak naprawdę w morze gówna. Weźmy dla przykładu wartą 494 miliony dolarów dokonaną wówczas transakcję GSAMP Trust 2006S3. Wiele kredytów hipotecznych zapakowanych w te papiery wartościowe zaciągniętych zostało przez ludzi, którzy wcześniej już wzięli kredyt na swój własny dom, a następnie przyszli do banku po kolejne pieniądze, by na fali rosnących cen nieruchomości zainwestować w kolejny dom. W przypadku tego typu kredytobiorców ich udział własny w inwestycji wynosił średnio 0,71 procent jej wartości. Co więcej, 58 procent pożyczek miało bardzo niekompletną dokumentację lub nie miało jej wcale – brakowało nazwisk pożyczkobiorców, adresów, a w umowie pojawiały się jedynie kody pocztowe. A jednak obydwie największe agencje ratingowe – Moody”s i Standard & Poor”s – przyznały 93 procentom tych papierów tak zwaną ocenę inwestycyjną, uznając, że są to normalne instrumenty finansowe o akceptowalnym poziomie ryzyka. Agencja Moody’s założyła, że mniej więcej 10 procent pożyczek nie zostanie spłaconych. Już po półtora roku okazało się, że rat kredytowych nie płaci aż 18 procent pożyczkobiorców. Jednak dla Goldmana nie było to żadne ryzyko. Bank wciąż połykał ogromne pakiety obrzydliwych kredytów od podejrzanych firm, takich jak choćby Countrywide, i ładnie opakowane sprzedawał samorządom i inwestującym oszczędności życia emerytom – starym ludziom, na Boga! – twardo utrzymując, że to dobra, bezpieczna inwestycja, a nie bezwartościowe gie, którym w rzeczywistości była. Na dodatek z pełnym cynizmem grał na rynku kontraktów terminowych na spadek papierów, które sam sprzedawał. Co gorsza, Goldman publicznie przekonywał, że wszystko jest w porządku. “Sektor nieruchomości jest wciąż obiecujący – zapewniał w 2007 roku David Viniar, dyrektor finansowy Goldmana. – Dlatego nasz bank inwestuje w kontrakty terminowe zakładające długotrwały wzrost wartości instrumentów związanych z rynkiem nieruchomości”. To była oczywiście ścierna dla naiwnych matołków. Goldman zarabiał na sprzedaży papierów hipotecznych, na rynku kontraktów terminowych, obstawiając jednocześnie ich spadek. I to właśnie na tym ostatecznie zarobił najwięcej. - Te dupki z Goldmana są maksymalnie bezczelne – mówi jeden z menedżerów funduszu hedgingowego. – W przypadku niektórych innych bankierów można było przynajmniej powiedzieć, że są po prostu głupi – wierzyli w to, co robią, i nie wyszło. Goldman natomiast doskonale wiedział, co robi. Pytam go, jak to możliwe, że sprzedawanie klientowi czegoś, czego spadek jednocześnie obstawia się na rynku kontraktów terminowych, zwłaszcza kiedy zna się słabe strony produktu, których klient nie zna, nie jest uznawane za poważne oszustwo. “Ależ to jest poważne oszustwo w najczystszej postaci!” – odpowiada mój rozmówca. W końcu mnóstwo wściekłych inwestorów doszło do porozumienia. Gdy hipoteczna bańka pękła zupełnie tak samo jak internetowa kilka lat wcześniej, Goldman został zasypany pozwami o odszkodowanie. Oszukani inwestorzy dowodzili, że bank zataił przed nimi rzeczywistą jakość sprzedawanych papierów wartościowych. Na dodatek komisja papierów wartościowych stanu Nowy Jork pozwała Goldmana i 25 innych instytucji za sprzedawanie bezwartościowych papierów opartych na niespłacal-nych kredytach Countrywide samorządom i stanowym funduszom emerytalnym, które straciły na tej inwestycji aż sto milionów dolarów. Stan Massachusetts także prowadził dochodzenie w sprawie Goldmana za podobne praktyki. Ale Goldmanowi znowu udało się wyjść bez szwanku. Odparł oskarżenia, godząc się na zapłatę marnych 60 milionów dolarów – taką sumę podczas boomu mieszkaniowego departament banku odpowiedzialny za CDO zarabiał w ciągu półtora dnia. Skutki bańki kredytów hipotecznych są dobrze znane – doprowadziła ona do upadku banków inwestycyjnych Bear Stearns, Lehman Brothers oraz wielkiego ubezpieczyciela AIG, którego portfel złych inwestycji składał się głównie z ubezpieczeń, które banki inwestycyjne, takie jak Goldman Sachs, wykupiły, grając na zniżkę oferowanych przez siebie papierów “wartościowych”. W rzeczywistości co najmniej 13 miliardów dolarów z kieszeni podatników przekazanych AIG w ramach pomocy finansowej trafiło ostatecznie na konto Goldmana, co znaczy, że bank zarobił na bańce kredytów hipotecznych dwukrotnie: oszukał inwestorów, którzy kupili jego bezwartościowe papiery wartościowe, a także podatników, którzy musieli spłacać te same długi. I kiedy wokół Goldmana rozpadał się świat, bank po raz kolejny znacząco podniósł płace swoim pracownikom. W 2006 roku lista płac banku podskoczyła do 16,5 miliarda dolarów – średnio 622 tysiące dolarów na pracownika rocznie. – My tu bardzo ciężko pracujemy – wyjaśnił rzecznik Goldmana. Najlepsze miało jednak dopiero nadejść. Kiedy wskutek pęknięcia bańki kredytów hipotecznych w świecie finansów zapanował chaos, Goldman śmiało przeskoczył do innej branży i prawie sam stworzył nową bańkę. Nikt na świecie nie zdaje sobie sprawy, że bank miał z nią cokolwiek wspólnego.
CZWARTA BAŃKA – Droga ropa Na początku roku 2008 w świecie finansów panowało zamieszanie. Przez ostatnich 25 lat na Wall Street skandale wybuchały jeden po drugim, kompromitując kolejne instrumenty finansowe. Terminy takie jak: junk bond (obligacje śmieciowe), IPO (oferta publiczna), subprime mortgage (ryzykowny kredyt hipoteczny) i inne niegdyś modne inwestycje, opinia publiczna zdecydowanie kojarzyła z przekrętami. Do nich dołączyły nowe terminy, takie jak credit swaps i CDO. Na rynku kredytów panował kryzys, a mantra, która podtrzymywała fantastyczną ekonomię lat administracji Busha – że ceny domów nigdy nie spadają – była już całkowicie skompromitowanym mitem. Gdzie by się tu zwrócić? Klienci nie chcą tracić pieniędzy na papierowe inwestycje, Wall Street po cichu przestawiła się więc na rynek konkretnych towarów – rzeczy realnych, które można zobaczyć i których można dotknąć – jak kukurydza, kawa, kakao, pszenica, a przede wszystkim źródła energii, zwłaszcza ropa. W połączeniu ze spadkiem wartości dolara załamanie na rynku kredytów i nieruchomości spowodowało przesunięcie w stronę konkretnych towarów. Ceny ropy poszybowały w górę, cena za baryłkę z 60 dolarów w połowie roku 2007 wzrosła do 147 dolarów latem 2008.Tamtego lata, kiedy rozkręcała się kampania prezydencka, powszechnie przyjmowanym wyjaśnieniem, dlaczego galon benzyny kosztuje 4,11 dolara, było to, że na świecie są problemy z dostawami ropy naftowej. Zarówno Republikanie, jaki Demokraci na kryzys zareagowali równie idiotycznie, prześcigając się w bezsensownych wypowiedziach. John McCain twierdził, że zakończenie moratorium na zagraniczne odwierty “byłoby korzystne na krótką metę”, Barack Obama natomiast w typowym dla liberałów japiszonów stylu argumentował, że wyjściem z sytuacji będą federalne inwestycje w samochody o napędzie hybrydowym. Ale to wszystko było kłamstwem. Światowe zasoby ropy kiedyś się skończą, nastąpił jednak krótkoterminowy wzrost w jej wydobyciu. Na pół roku przed tym, jak ceny poszły w górę, według amerykańskiej Energy Information Administration światowe wydobycie ropy wzrosło z 85,24 miliona baryłek dziennie do 85,72 miliona. W tym samym okresie światowe zapotrzebowanie na ropę spadło z 86,82 miliona baryłek dziennie do 86,07 miliona. Nie tylko więc wzrosło krótkoterminowo wydobycie, ale także spadło zapotrzebowanie – co w normalnych warunkach gospodarczych powinno doprowadzić do spadku ceny. Co zatem spowodowało ogromny wzrost cen ropy naftowej? Zgadnijcie. Oczywiście przyczynił się do tego Goldman – choć na rynku towarów byli także inni gracze, ale najpoważniejszą przyczyną było zachowanie kilku najważniejszych graczy zdecydowanych na to, by zmienić solidny niegdyś rynek w kasyno spekulacji. Goldman dokonał tego, przekonując fundusze emerytalne i inne instytucje do inwestowania w kontrakty terminowe na ropę – czyli do tego, by zgodziły się kupować ropę za określoną cenę danego dnia. Ten ruch zamienił ropę z towaru, którego cena wynika z podaży i popytu, w przedmiot spekulacji – zupełnie jak akcje czy nawet bardziej spekulacyjne papiery wartościowe. W latach 2003-2008 suma gorącej, spekulacyjnej gotówki rzuconej na rynek towarowy wzrosła z 13 do 317 miliardów. To wzrost o 2300 procent! W roku 2008 baryłka ropy przechodziła średnio przez ręce 27 pośredników, zanim wreszcie trafiła do konsumenta. Jak często się zdarza, istniały ustawy z okresu Wielkiego Kryzysu, które miały zapobiec tego typu spekulacji. Rynek towarowy zaplanowano w dużej części w taki sposób, by pomóc farmerom: rolnik, który niepokoił się o przyszłe spadki cen, mógł zawrzeć kontrakt na sprzedaż swojej kukurydzy po określonej cenie i dostarczyć ją później, co uwalniało go od troski, że nagromadzi mu się zapas, a ceny nagle spadną. Kiedy nikt nie kupował kukurydzy, farmer mógł ją sprzedać pośrednikowi znanemu jako “tradycyjny spekulant”, który magazynował kukurydzę i sprzedawał ją później, kiedy znów pojawiło się na nią zapotrzebowanie. W ten sposób zawsze miał kto kupić produkty od farmera, nawet jeśli na rynku nie było akurat na nie zapotrzebowania. Jednakże w 1936 roku Kongres postanowił, że na rynku nie powinno być więcej spekulantów niż producentów i konsumentów. Jeśli tak się działo, cena podlegała innym czynnikom niż stosunek podaży i popytu, powstawały więc warunki do manipulowania cenami. Nowe prawo dało większą władzę Commodity Futures Trading Commission – temu samemu ciału, które później miało próbować nieskutecznie regulować credit swaps – mogła ona reagować na spekulacje w handlu towarami. Rezultatem kolejnych kontroli CFTC był spokój na rynkach towarowych przez ponad 50 lat. Wszystko to zmieniło się w roku 1991, kiedy to w tajemnicy przed całym światem filia Goldmana zajmująca się handlem towarami o nazwie J. Aron napisała do CFTC list z niezwykłym żądaniem. Farmerzy – pisał Goldman – którym grozi, że nie sprzedadzą wyprodukowanych przez siebie plonów, nie są jedynymi, których należy zabezpieczyć przed przyszłymi spadkami cen. Dilerzy z Wall Street, którzy kupują kontrakty terminowe na ceny ropy, także muszą móc zabezpieczać swe zyski, bo wiele ryzykują. To były totalne bzdety – ustawa z 1936 roku została stworzona, by utrzymać rozróżnienie pomiędzy tymi, którzy sprzedają i kupują rzeczywiste towary, a tymi, którzy handlują papierami wartościowymi. Ale CFTC, o dziwo, przyjęła argument Goldmana. Wydała bankowi rodzaj przywileju zwanego Bona Fide Hed-ging. Była to klauzula zezwalająca filii Goldmana na korzystanie z wszelkich praw zarezerwowanych dotąd dla podmiotów obracających rzeczywistymi towarami. Przez następnych kilka lat CFTC wydała po cichu 14 podobnych zwolnień innym firmom. Dzięki temu Goldman i inne banki zyskały swobodę w przyciąganiu liczniejszych inwestorów do rynków towarowych, umożliwiając spekulantom inwestowanie w kontrakty surowcowe coraz bardziej gigantycznych pieniędzy, list Goldmana do CFTC z 1991 roku mniej lub bardziej bezpośrednio doprowadził do “ropnej bańki” w 2008 roku, kiedy liczba spekulantów na rynku paliw (którzy uciekli nań przerażeni spadającą wartością dolara i załamaniem na rynku nieruchomości) przekroczyła liczbę dostawców prawdziwych towarów i ich nabywców. Jeden z ekspertów zatrudnionych przez Kongres wyliczył, że w roku 2008 co najmniej trzy czwarte obrotów na rynku towarowym to była czysta spekulacja. To zapewne zachowawcze szacunki. Do połowy zeszłego lata mimo rosnących dostaw i spadku popytu płaciliśmy aż cztery dolary za galon benzyny na każdej stacji benzynowej w kraju. Co jeszcze bardziej zdumiewające, to fakt, że list od filii Goldmana, podobnie jak większość innych wniosków o “specjalne traktowanie”, był rozpatrywany w ogromnym sekrecie. – Byłem szefem oddziału regulacji rynku, gdy Brooksley Born szefowała CFTC – mówi Greenberger. – Nikt z nas nie wiedział o liście.
Tak naprawdę listy wyszły na jaw przypadkiem. W zeszłym roku urzędnik działającej pod auspicjami Kongresu House Energy and Commerce Committee przypadkowo znalazł się na odprawie, podczas której szefowie CFTC rozmawiali o przywilejach przyznanych niektórym bankom inwestycyjnym na rynku towarowym. - Zaproszono mnie na odprawę, jaką komisja przeprowadzała w sprawie energii – wspomina urzędnik. -1 nagle w samym środku rozmowy zaczęli mówić o tym, że od lat wydają pozwolenia dla banków inwestycyjnych. Podniosłem rękę i zapytałem: “Naprawdę? Wydaliście dokument? Mogę go zobaczyć?”. Trochę się plątali. Zaczęliśmy się sprzeczać i w końcu powiedzieli: “Musimy zapytać o zgodę Goldmana Sachsa”. Ja na to: “Jak to? Musicie pytać Goldmana o zgodę?”. CFTC przedstawiła wtedy klauzulę, która zabraniała jej wypuszczania jakichkolwiek informacji o sytuacji i interesach firmy na rynku w danym momencie. Ale prośba urzędnika dotyczyła dokumentu wydanego 17 lat wcześniej. Nie miał on nic wspólnego z obecną pozycją Goldmana na rynku. Co więcej, rozdział siódmy ustawy z 1936 roku o instrumentach pochodnych na rynku towarowym daje Kongresowi prawo do wszelkich informacji, jakimi tylko dysponuje komisja. Był to klasyczny przykład tego, jak Goldman trzyma rząd w szachu. CFTC czekała na pozwolenie z banku, zanim przedstawiła dokument do kontroli. Uzbrojony w na wpół tajne rządowe zwolnienie z rynkowych ograniczeń Goldman stał się głównym pomysłodawcą gigantycznego rynku instrumentów pochodnych opartych na rynku towarowym. Indeks Goldman Sachs Com-modities, który odzwierciedlał ceny 24 najważniejszych surowców, ale przede wszystkim ropy naftowej, pozwolił funduszom emerytalnym, towarzystwom ubezpieczeniowym i innym inwestorom instytucjonalnym na inwestowanie w kontrakty długoterminowe na ceny poszczególnych surowców. Wszystko to ładnie pięknie – z wyjątkiem paru spraw. Po pierwsze, instytucje inwestujące długoterminowo kupowały wyłącznie tak zwane długie pozycje zakładające wzrost wartości indeksu – żaden inwestor z oczywistych powodów nie grał na jego spadek. O ile takie zachowanie jest korzystne dla giełdy, o tyle jest jednocześnie bardzo niekorzystne dla realnej wyceny papierów wartościowych, bo podbija ceny w nieskończoność. – Jeśli gracze zajmują długie i krótkie pozycje w podobnych proporcjach, na rynku panuje równowaga – mówi Michael Masters, menedżer funduszu hedgingowego, który pomagał ujawnić rolę banków inwestycyjnych w manipulowaniu cenami ropy. – Ale oni jedynie coraz bardziej podbijali ceny – dodaje Masters. Jeszcze bardziej sytuację komplikuje fakt, że sam Goldman ze wszystkich sił działał na rzecz wzrostu cen ropy. Na początku 2008 roku Arjun Murti, analityk Goldmana okrzyknięty przez “New York Times” “wyrocznią w sprawach ropy naftowej”, przewidział gwałtowny wzrost cen - nawet do 200 dolarów za baryłkę. Goldman inwestował wtedy ogromne sumy w ropę poprzez swą filię J. Aron, posiadał ponadto udziały w wielkiej rafinerii w Kansas, gdzie magazynował ropę, którą kupował i sprzedawał. Chociaż wydobycie ropy zaspokajało bieżący popyt, Murti nieustannie ostrzegał, że nastąpią przerwy w dostawie. Mówił nawet, że tak się tego obawia, że aż kupił sobie dwa auta o napędzie hybrydowym. Jak utrzymywał bank, wysokie ceny były winą rozpasanego jak świnia amerykańskiego konsumenta; w 2005 roku analitycy Goldmana twierdzili, że nie dowiemy się, kiedy spadną ceny ropy, dopóki nie będziemy wiedzieli, “kiedy amerykańscy konsumenci przestaną wreszcie kupować spalające niesamowitą ilość paliwa SUV-y i zaczną szukać bardziej energooszczędnych rozwiązań”. Ale to nie zużycie ropy naftowej podbijało ceny, te bowiem rosły wskutek spekulacji na papierze. Latem 2008 roku spekulanci giełdowi kupili i zmagazynowali dość kontraktów na ropę, by wypełnić 1,1 miliarda baryłek. To znaczy, że liczba papierowych kontraktów terminowych na ropę w rękach spekulantów była wyższa niż zapasy tego surowca zmagazynowane we wszystkich zbiornikach w kraju, w tym w zbiornikach należących do Strategie Petroleum Reserve. To była powtórka zarówno bańki internetowej, jak i hipotecznej, kiedy Wall Street generowała gigantyczne zyski, sprzedając naiwniakom wizję nieustannie rosnących cen. Według boleśnie znanego już schematu melon kontraktów terminowych na ropę rozbił się z wielkim hukiem w lecie 2008 roku, powodując ogromne straty wśród wielu inwestorów. Ceny surowca spadły ze 147 do 33 dolarów za baryłkę. Jak zwykle najwięcej stracili zwykli ludzie. Emeryci, których fundusze zainwestowały w to inwestycyjne gówno, zostali zmasakrowani, na przykład CalPERS (California Public Em-ployeeś Retirement System) miał w papierach wartościowych 1,1 miliarda dolarów, kiedy nastąpiło załamanie. Ale nieszczęścia nie były spowodowane jedynie spadkiem cen ropy. Rosnące gwałtownie ceny jedzenia – także napędzane przez rozdmuchany rynek kontraktów – wywołały ogólnoświatową katastrofę, doprowadzając jakieś sto milionów ludzi do głodu i wywołując niepokoje społeczne w krajach rozwijających się. Dziś ceny ropy znowu rosną: podskoczyły o 20 procent w maju, a od początku roku prawie się podwoiły. I znowu problemem nie jest tu podaż czy popyt. – Dziś mamy największe wydobycie ropy w ciągu ostatnich 20 lat – mówi kon-gresman Bart Stupak, demokrata z Michigan, który zasiada w komisji House Energy. – Zapotrzebowanie jest najniższe od 10 lat. A jednak ceny rosną. Zapytany, dlaczego politycy nie przestają ględzić o odwiertach i samochodach z napędem hybrydowym, skoro popyt i podaż nie mają nic wspólnego z wysokimi cenami, Stupak potrząsa głową. – Myślę, że oni nie rozumieją zbyt dobrze problemu – mówi. – Politycy ignorują wszystko, czego nie da się wyjaśnić w ciągu pół minuty – dodaje z przekąsem.
PIĄTA BAŃKA – Bailouty Po tym jak zeszłej jesieni pękła bańka naftowa, nie było żadnej nowej, która sprawiłaby, że interes mógłby hulać dalej. Tym razem wydawało się, że pieniądze naprawdę przepadły wskutek ogólnoświatowego kryzysu. Finansowe safari przeniosło się wobec tego gdzie indziej, a gruby zwierz, na którego miało się odbyć polowanie, okazał się największą pulą niestrzeżonego kapitału: pieniędzmi podatników. Podczas tej operacji Goldman Sachs naprawdę zaczął prężyć muskuły. Wszystko zaczęło się we wrześniu zeszłego roku, kiedy ówczesny sekretarz skarbu USA Paulson podjął całą serię decyzji o ogromnym znaczeniu. Choć już kilka miesięcy wcześniej przeprowadził operację ratowania banku Bear Sterns i przejął dwie wielkie instytucje pożyczkowe Fannie Mae and Freddie Mac, Paulson postanowił jednak, że pozwoli bankowi Lehman Brothers -jednemu z największych konkurentów Goldmana – upaść bez interwencji ze strony rządu. (- Dominująca pozycja Goldmana pozostała nienaruszona – komentuje analityk rynku Eric Salzman. – A jego wielki konkurent, bank inwestycyjny Lehman, legł w gruzach). Następnego dnia Paulson zatwierdził potężną pomoc finansową dla AIG w wysokości 85 miliardów dolarów. AIG natychmiast z państwowych pieniędzy spłaciło 13 miliardów długu, jaki miało u Goldmana. Dzięki pomocy finansowej bank odzyskał wszystkie swoje złe długi: dla kontrastu emerytowani pracownicy fabryki samochodów czekający na to, że Chrysler uzyska pomoc finansową, będą mieli szczęście, jeśli uda im się uzyskać 50 centów za każdego dolara, którego wisi im Chrysler. Natychmiast po udzieleniu pomocy AIG Paulson ogłosił swój plan pomocy finansowej dla sektora przemysłowego zwany Troubled Asset Relief Program (TARP). Na pomoc przeznaczono 700 miliardów dolarów, do jej obsługi wydelegowano zaś nikomu nieznanego, 35-let-niego bankiera Neela Kashkariego. Żeby dostać prawo obracania pieniędzmi z pomocy rządowej, Goldman ogłosił, że zmienia się z banku inwestycyjnego w spółkę holdingową. Ten ruch zapewnił mu dostęp nie tylko do 10 miliardów dolarów z TARP, ale także do całej serii mniej spektakularnych funduszy publicznych, takich jak ten organizowany przez Rezerwę Federalną. Do końca marca Fed pożyczy albo zagwarantuje co najmniej 8,7 biliona dolarów w całej serii nowych programów pomocowych – i dzięki niejasnemu prawu pozwalającemu Fedowi blokować większość kontroli finansowych zarządzonych przez Kongres zarówno sumy, jak i ich odbiorcy pozostają niemal całkowicie niejawni. Oficjalna zmiana w holding ma jeszcze jedną dobrą stronę: bezpośrednim nadzorcą Goldmana jest teraz nowojorski oddział Banku Rezerw Federalnych, którego prezesem w momencie ogłoszenia przekształcenia był Stephen Friedman, były wiceprezes Goldmana Sachsa. Friedman zresztą naruszał przepisy Fed, zasiadając w radzie nadzorczej Goldmana. Żeby rozwiązać ten problem, poprosił rząd o zaświadczenie, że nie zachodzi konflikt interesów – i je otrzymał. Friedman miał także zrzec się akcji Goldmana, ale dzięki rządowemu zaświadczeniu pozwolono mu jeszcze… dokupić 52 tysiące dodatkowych akcji, dzięki czemu wzbogacił się o 3 miliony dolarów. Friedman zrezygnował ze stanowiska w maju, ale obecny człowiek odpowiedzialny za sprawowanie kontroli nad Goldmanem – nowy szef nowojorskiej Fed William Dudley – także jest wychowankiem Goldmana Sachsa. Z tych wszystkich wydarzeń – lukratywnego udziału w “Operacji AIG”, bezproblemowego przekształcenia w bank komercyjny, by załapać się na fundusze TARP – wyłania się naga prawda: Goldmana Sachsa reguły wolnego rynku nie obowiązują. Rząd może wpuścić na rynek innych graczy, ale za żadną cenę nie pozwoli upaść bankowi. Przeciwnie, przyzna mu wszelkie przywileje, jakich bankierzy Goldmana sobie zażyczą, by zdominować rynek. – W przeszłości też uzyskiwali rozmaite korzyści, ale nie mówiło się o nich tak jawnie – mówi Simon Johnson, profesor ekonomii w Massachusetts Institute of Technology i były pracownik Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który porównuje bailout do kapitalizmu kolesiów, jakiego był świadkiem w Trzecim Świecie. – Teraz wszystko jest już jawne. Kiedy bailoutowe konfitury zostały już wyjedzone, Goldman wrócił do biznesu, wymyślając kolejne karkołomne plany, jakby tu amerykańskiego trupa ogołocić z resztek gotówki. Jednym z jego pierwszych ruchów “postbailoutowej” epoki było dyskretne pchnięcie do przodu kalendarza, według którego bank składa raporty o swoich wynikach finansowych. Dzięki temu wymazał z niego grudzień 2008 roku, który przyniósł bankowi stratę brutto w wysokości 1,3 miliarda dolarów. Jednocześnie bank ogłosił podejrzanie wysokie przychody (na poziomie 1,8 miliarda dolarów) za pierwszy kwartał 2009 roku. Tak naprawdę ogromna ich część pochodziła z programu bailoutowego, czyli po prostu od podatników. – Wysmażyli te rezultaty za pierwszy kwartał jak najlepsi mistrzowie kuchni – mówi zarządzający jednego z funduszy hedgingowych. – Ukryli miesiąc strat, a pieniądze z bailoutu zapisali jako zysk. Jeszcze dwie liczby zwracają uwagę w tej zadziwiającej zmianie na lepsze. Przez pierwsze trzy miesiące tego roku bank wypłacił astronomiczne 4,7 miliarda dolarów w formie wynagrodzeń i bonusów. To 18% wzrost w porównaniu z pierwszym kwartałem 2008 roku. Zebrał także z rynku 5 miliardów dolarów, emitując nowe akcje prawie natychmiast po ogłoszeniu wyników za pierwszy kwartał. Obie te liczby razem pokazują, że Goldman tak naprawdę pożyczył od inwestorów 5 miliardów dolarów na pensje dla swojego kierownictwa w samym środku kryzysu gospodarczego. Inwestorów zwabił i oszukał za pomocą kreatywnej księgowości, i to zaledwie kilka miesięcy po otrzymaniu miliardów dolarów z kieszeni podatników podczas baibutu. Co zdumiewa jeszcze bardziej, Goldman zrobił to, zanim rząd ogłosił wyniki banków korzystających z pomocy publicznej. Kontrolerzy badali ich kondycję finansową i możliwość spłaty rządowych pieniędzy, po czym ogłaszali obowiązujące bank zalecenia. Szybka emisja i wypłata ogromnych bonusów jasno pokazuje, że Goldman doskonale wiedział, co się szykuje. - W przeciwieństwie do innych graczy bankierzy Goldmana wydawali się wiedzieć wszystko, czego potrzebowali, zanim ukazały się wyniki – mówi Michael Hecht, dyrektor zarządzający firmy JMP Securities. – Byli świetnie przygotowani na zalecenia kontrolerów. Wszystko, co im kazano zrobić, zrobili dwa tygodnie wcześniej. Ale najlepsze dopiero przed nami. Po tym jak maczali palce w czterech historycznych katastrofach finansowych, po tym jak pomogli 5 bilionom dolarów wyparować z NASDAQ, po tym jak wcisnęli samorządom i emerytom tysiące nic niewartych papierów opartych na złych kredytach hipotecznych, po tym jak wywindowali cenę benzyny do 4 dolarów za galon i doprowadzili 100 milionów ludzi na całym świecie do głodu, po tym wreszcie, jak położyli łapę na dziesiątkach miliardów dolarów z kieszeni podatników poprzez serię bailoutów nadzorowanych przez swego byłego dyrektora generalnego, co dali bankierzy Goldmana Sachsa obywatelom Stanów Zjednoczonych w 2008 roku? 14 milionów dolarów. Tyle podatku zapłacił za rok 2008 przy rzeczywistej stawce podatkowej wynoszącej 1 (słownie: jeden) procent. W tym samym roku bank wypłacił swoim ludziom 10 miliardów dolarów pensji oraz premii i zarobił na czysto 2 miliardy dolarów. A jednak zapłacił skarbowi państwa mniej niż jedną trzecią tego, co swemu prezesowi Lloydowi Blankfeinowi, który w zeszłym roku zarobił prawie 43 miliony. Jak to możliwe? Według rocznego raportu Goldmana niskie podatki to głównie zasługa zmian w “geografii przychodów” banku. Czyli innymi słowy, bank przenosił swe pieniądze z miejsca na miejsce, tak że większość przychodów uzyskał za granicą, w krajach o niskich podatkach. Dzięki naszemu popieprzonemu systemowi podatkowemu firmy takie jak Goldman mogą wysyłać swoje dochody za granicę i opóźniać zapłacenie od nich podatku w nieskończoność, a jednocześnie żądać ulg i odpisów od tych podatków! Dlatego każda firma posiadająca księgowego, który choćby od czasu do czasu miewa przebłyski inteligencji, potrafi znaleźć sposób na unikanie podatków. Raport GAO wykazał, że w latach 1998-2005 mniej więcej dwie trzecie wszystkich korporacji działających w Stanach Zjednoczonych w ogóle nie płaciło fiskusowi. To powinno budzić mocny sprzeciw – ale jakoś kiedy ogłoszono informacje o podatkach Goldmana, prawie nikt nie pisnął słowa. Jednym z nielicznych, którzy skomentowali tę jawną nieprzyzwoitość, był kongresman Lloyd Doggett, demokrata z Teksasu. – Prawa ręka sięga po publiczne pieniądze, a lewa wysyła je do rajów podatkowych – mówił oburzony.
SZÓSTA BAŃKA – Ekologia Waszyngton, początek czerwca. W Białym Domu zasiada Barack Obama, popularny młody polityk, którego głównym prywatnym sponsorem kampanii wyborczej był bank inwestycyjny o nazwie Goldman Sachs. Jego pracownicy wpłacili jakieś 981 tysięcy dolarów na fundusz kampanii. Bez uszczerbku przebrnąwszy przez najeżoną minami epokę bailoutów, Goldman wraca do starych praktyk, bez kłopotu odnajdując się na uregulowanym od nowa przez rząd rynku. A na najważniejszych rządowych stanowiskach pojawia się nowy zastęp jego wychowanków. Hank Paulson i Neel Kashari zniknęli; na ich miejscach znaleźli się Mark Patterson i Gary Gensler. Obydwaj pracowali kiedyś dla Goldmana (Gensler był dyrektorem finansowym firmy). A bank, zamiast handlować kontraktami na ropę czy złymi kredytami hipotecznymi, rozpoczyna nowrą grę, nadmuchując kolejną bańkę. Ta najnowsza wyrośnie na tak zwanych kredytach węglowych, czyli handlu prawami do emisji dwutlenku węgla. Ten lukratywny rynek wart bilion dolarów dopiero raczkuje, ale szybko powstanie, jeśli Partia Demokratyczna, której Goldman dał 4,5 miliona dolarów podczas ostatniej kampanii wyborczej, przyjmie w Kongresie ustawę wprowadzającą plan redukcji emisji gazów cieplarnianych. Nowy rynek kredytów węglowych jest dokładną powtórką bańki, którą Goldman nadmuchał niegdyś na rynku towarowym. Tyle że ma jeszcze jedną smakowitą cechę: jeśli plan będzie realizowany zgodnie z harmonogramem, podwyżki cen będą miały mandat rządowy. Goldman nie będzie musiał niczego podkręcać i oszukiwać w grze. Gra będzie oszukana od początku. Oto jak to działa: jeśli ustawa przejdzie, dla kopalń, fabryk, dystrybutorów gazu ziemnego i innych gałęzi przemysłu zostaną ustalone limity na ilość gazów cieplarnianych, jakie mogą wypuścić do atmosfery w ciągu roku. Jeśli przekroczą swój limit, będą mogły kupić prawa do emisji od innych firm, którym uda się wyprodukować mniej gazów, niż wynosi ich limit. Prezydent Obama ostrożnie szacuje, że w ciągu pierwszych siedmiu lat obowiązywania planu nabywcy kupią prawa do emisji o wartości około 646 miliardów dolarów. Jeden z jego najlepszych doradców ekonomicznych spekuluje, że prawdziwa kwota może być dwa lub nawet trzy razy wyższa. Przyszłość tego planu, bardzo atrakcyjnego dla spekulantów, jest taka, że limity emisji będą nieustannie zmniejszane przez rząd, co znaczy, że kredyty węglowe każdego roku będzie coraz trudniej dostać. To z kolei oznacza, że powstanie całkowicie nowy rynek, z gwarancją, że cena głównego towaru może tylko rosnąć. Wartość tego nowego rynku wyniesie ponad bilion dolarów rocznie; dla porównania: roczne połączone dochody wszystkich dostawców prądu w USA wynoszą 320 miliardów. Goldman chce tej ustawy. Plan zakłada więc, że lobbyści banku doprowadzą do jej uchwalenia w wersji najbardziej dla niego korzystnej, upewniając się, czy przypadający mu kawałek tortu jest wystarczająco duży. Goldman naciska na wprowadzenie planu ograniczenia emisji, ale sprawa ruszyła z kopyta dopiero od zeszłego roku, gdy Goldman wydał na klimatyczny lobbing 3,5 miliona dolarów. Jednym z ich lobbystów był wtedy nie kto inny jak Patterson. W 2005 roku, kiedy Hank Paulson był szefem Goldmana, osobiście zaangażował się w pisanie bankowego raportu na temat regulacji w zakresie ochrony środowiska. Dokument zawiera kilka zaskakujących elementów jak na firmę, która we wszystkich innych dziedzinach konsekwentnie sprzeciwiała się jakimkolwiek rządowym regulacjom. Raport Paulsona dowodził, że “wyłącznie dobrowolne działania nie rozwiążą problemu klimatu”. Kilka lat później szef departamentu banku do spraw emisji dwutlenku węgla Ken Newcombe przekonywał, że samo ograniczenie emisji nie wystarczy do rozwiązania problemu klimatu, i wezwał do dalszych publicznych inwestycji w badania i rozwój technologii. Co jest wygodne, biorąc pod uwagę, że Goldman poczynił wczesne inwestycje w energię wiatrową (kupił firmę Horizon Wind Energy), odnawialnego diesla (jest inwestorem w firmie o nazwie Changing World Technologies) i energię słoneczną (jest partnerem w BP So-lar). Jeśli rząd zmusi użytkowników prądu do używania czystszej energii, Goldman zarobi kolejne miliardy. Paulson powiedział wtedy: “Nie po to czynimy te inwestycje, żeby stracić pieniądze”. Bank jest właścicielem 10 procent akcji Chicago Climate Exchange, giełdy, na której będzie się handlowało kredytami węglowymi. Co więcej, Goldman ma mniejszościowy pakiet akcji w Blue Source LLC, firmie z Utah, która sprzedaje kredyty węglowe typu, na który będzie ogromne zapotrzebowanie, gdy ustawa przejdzie. Zdobywca Nagrody Nobla Al Gore, który również lobbuje za ustawą ograniczającą emisję gazów, założył firmę Generation Investment Management wraz z trzema byłymi ważnymi osobami z Goldman Sachs As-set Management: Davidem Bloodem, Markiem Fergusonem i Peterem Harrisem. Jaki mają w tym biznes? Inwestowanie w prawa do emisji. Jest jeszcze wart 500 milionów dolarów Green Growth Fund założony przez ludzi Goldmana, by inwestować w czyste technologie. Lista jest długa. Goldman znowu wyprzedza fakty. Czy ten rynek będzie większy niż na przykład rynek kontraktów na dostawy energii? - Wielokrotnie! – mówi były członek komisji energetycznej Kongresu. No cóż, można by zapytać, kogo to wszystko obchodzi? Jeśli plan wypali, czyż nie uratuje nas wszystkich przed globalnym ociepleniem? Być może tak, ale ustawa w wersji Goldmana jest tak naprawdę podatkiem od emisji dwutlenku węgla zbudowanym w taki sposób, by kasta chciwych świń z Wall Street spiła całą śmietankę. Zamiast po prostu nałożyć stały rządowy podatek na firmy emitujące gazy cieplarniane i zmusić producentów energii, by płacili za zanieczyszczenia, tworzy się konstrukcję, która pozwala zamienić kolejny rynek w prywatną maszynkę do robienia pieniędzy. To gorsze niż bańka z bailoutami, bo pozwala bankowi dorwać się do pieniędzy podatników, zanim jeszcze zapłacą oni podatek. - Jeśli ma być podatek, wolałbym, żeby pobierał go Waszyngton – mówi Michael Masters, dyrektor jednego z funduszy hedgingowych, który wypowiadał się także przeciwko spekulacjom kontraktami na ropę. – Ale dziś mówimy, że Wall Street może ustalić podatek i go pobierać. To szaleństwo! Będziemy mieli handel emisjami. A jeśli nawet nie, to powstanie coś bardzo podobnego. Morał jest taki sam jak w przypadku wszystkich pozostałych baniek, które Goldman pomógł stworzyć od 1929 do 2009 roku. Bank, który od zawsze destabilizował rynek i rujnował miliony ludzi, by zapewnić gigantyczne pieniądze kilku chciwym bossom, został na końcu nagrodzony całymi górami pieniędzy i gwarancjami rządowymi, podczas gdy prawdziwe ofiary tego bałaganu, zwykli podatnicy, za to wszystko płacą. Niełatwo jest zaakceptować rzeczywistość, w której pozwalamy tym ludziom robić to bezkarnie; w chwilach kiedy kraj przechodzi ciężkie chwile, pojawia się zbiorowy opór i oburzenie. Trudno oswoić się z faktem, że nie jesteś już obywatelem kwitnącej demokracji zachodniego świata, że grozi ci rabunek w biały dzień, bo jak człowiek po amputacji ciągle czujesz to, czego już nie ma. Ale w takim świecie dzisiaj żyjemy. I w tym świecie niektórzy z nas muszą grać zgodnie z zasadami, podczas gdy inni dostają karteczkę od nauczyciela zwalniającą ich z odrabiania lekcji do końca świata plus papierową torbę z 10 miliardami dolarów na lunch. To gangsterskie państwo z gangsterską gospodarką i nawet cenom nie można już ufać; w każdym wydanym przez ciebie dolarze tkwi jakiś podatek. Może nie jesteśmy w stanie tego zatrzymać, ale powinniśmy przynajmniej wiedzieć, dokąd to wszystko zmierza. Matt Taibbi
Podejrzany: Goldman Sachs Chciwość połączona z łamaniem elementarnych zasad uczciwości i rzetelności, legły u podstaw tarapatów, w jakie wpadła w ostatnich latach zachodnia ekonomia. Ogólne opisy przyczyn kryzysu finansowego, który dał początek załamaniu gospodarczemu, przybierają postać konkretnych przykładów. Wiadomo, że początkiem zła była spekulacja na rynku hipotecznym w USA. Ale dopiero teraz dowiadujemy się, jak to było w praktyce. Oto amerykański nadzór finansowy złożył pozew przeciwko bankowi inwestycyjnemu Goldman Sachs. Jest to pierwszy wniosek o ukaranie instytucji finansowej za łamanie prawa przy inwestycjach w hipoteki. I chyba nie ostatni. [Niestety, dopiero pierwszy... jakieś 80 lat za późno. - admin] Według amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd (SEC) bank Goldman Sachs tworzył instrumenty finansowe oparte na rynku hipotecznym. Nosiły one nazwę Abacus 2007-AC1. Następnie sprzedawał je funduszom emerytalnym, zagranicznym bankom i firmom ubezpieczeniowym.
Problem w tym, że bank doskonale wiedział, iż najprawdopodobniej przyniosą one straty kupującym je inwestorom. Ale nie tylko nie informował klientów o ryzyku związanym z zakupem tych „śmieciowych” papierów, a wręcz zadbał o znaczne zyski dla siebie w sytuacji, gdy zaczną one tracić na wartości. Związany z Goldman Sachs fundusz najpierw wspólnie tworzył te obligacje, żeby potem grać na giełdzie na ich spadek. Bank sprzedał te papiery na łączną wartość 10,9 mld dolarów. Ci, którzy je kupili większość tych pieniędzy stracili. A ponieważ w sytuacji, gdy ktoś traci, to ktoś inny zarabia. Okazało się, że zarobił na tym właśnie Goldman Sachs i powiązane z nim fundusze. Nabite w butelkę w ten sposób zostały głównie europejskie instytucje finansowe, w tym zwłaszcza niemieckie. Natomiast na szczęście ominęło to nasz kraj. Banki działające w Polsce nie kupowały i nie sprzedawały „toksycznych papierów” Goldman Sachsa. Ale amerykański Citi Handlowy sprzedał swoim klientom podobne obligacje upadłego Lehman Brothers. Łącznie kupiło je 229 klientów na kwotę 15 mln dolarów. Co ciekawe miały one oficjalną opinię bankowców, że są bardziej bezpieczne od obligacji sprzedawanych przez polski rząd. Okazało się to wszystko wielką fikcją. Po upadku w 2008 r. banku Lehman stały się one nic nie wartymi świstkami papieru. Ale w styczniu tego roku, chcąc ratować swoją i całej branży, reputację, Citi Handlowy zapowiedział, że odkupi je od swoich klientów za 60 proc. wartości.
Europa dopadnie oszustów? Decyzja nadzoru finansowego w USA wywołała reakcję łańcuchową w Europie. W najbardziej rozzłoszczonej prasie niemieckiej pojawiły się informacje, że rząd Angeli Merkel rozważa zawieszenie wszystkich finansowych połączeń z Goldman Sachs. A do specjalnego śledztwa szykuje się też niemiecki nadzór finansowy. Pozew zamierza złożyć państwowa grupa finansowa KfW oraz IKB – niemiecki bank specjalizujący się w pożyczkach dla małych i średnich firm. IKB uważa, że na nieuczciwych machinacjach amerykańskiego partnera mógł stracić ok. 150 mln euro. Nad podobnym krokiem zastanawia się też holenderski Rabobank. Śledztwo w sprawie transakcji zawieranych przez Goldman Sachs wszczął też brytyjski nadzór finansowy FSA. Jednym z poszkodowanych jest bowiem Royal Bank of Scotland. Amerykański bank broni się twierdząc, że „toksyczne” papiery sprzedawał fachowym instytucjom finansowym, które same powinny dobrze się orientować jakie ryzyko wiąże się z zakupem oferowanych obligacji. Nie można więc mówić, że zostały one wprowadzone w błąd. I zapewne trochę racji ma, co nie zdejmuje odpowiedzialności Goldmana Sachsa za stosowanie nieuczciwych praktyk.
Jak okiełznać chciwość bankierów? Po decyzji SEC w USA Partia Republikańska zarzuciła jej motywy polityczne. Zasugerowano, że rozdmuchano sprawę, aby dostarczyć dodatkowych argumentów prezydentowi Barackowi Obamie za jego koncepcją reformy systemu bankowego. Biały Dom zdecydowanie odrzucił te podejrzenia twierdząc, że nadzór finansowy nie konsultował swojej decyzji z administracją. Obama chce przeciwdziałać powstawaniu podobnych kryzysów w przyszłości przez rozdzielenie działalności inwestycyjnej od stricte bankowej. Natomiast Międzynarodowy Fundusz Walutowy zaproponował, aby najbogatsze kraje wprowadziły nowy podatek od banków. Uzyskane w ten sposób pieniądze trafiałyby na specjalny fundusz kryzysowy. Istnieje jednak obawa, że banki te nowe koszty przerzucą na klientów i to oni ostatecznie za to zapłacą. Dodatkową krytykę wywołuje ten pomysł z uwagi na to, że nowy podatek miałyby egzekwować rządy poszczególnych państw i odkładać na specjalny fundusz do wykorzystania w czasach kryzysu. Ale dotychczasowe doświadczenia pokazują, że pieniądze te w wypadku problemów budżetowych mogłyby zostać wcześniej wykorzystane. Zabezpieczenie stałoby się w praktyce fikcją. Istnieje też pomysł, aby zmusić banki do utrzymywania większych rezerw. Ich wielkość powinna im pozwolić na przetrwanie przynajmniej 30 dni kryzysu. Tak, aby państwo, korzystając z pieniędzy podatników, interweniowało naprawdę w wyjątkowych sytuacjach. Ta mnogość pomysłów nie pozwala na razie na wypracowanie jednolitej propozycji. Wobec otwartego rynku kapitałowego nowe regulacje muszą być wprowadzone do systemu prawnego wszystkich państw, aby być skutecznymi. Obnażenie przez amerykański nadzór finansowy mechanizmu kombinacji Goldman Sachsa pokazuje, jak kwestia okiełznania chciwości bankierów jest pilna i ogólnoświatowa. Bogusław Kowalski
Panie Ministrze, ile trzeba włożyć do koperty? Ponad setka przedsiębiorców transportowych z województwa łódzkiego toczy dramatyczną walkę o ich gospodarcze życie, o przetrwanie własne i kilku tysięcy ich pracowników. Jeśli przedsiębiorcy włożą wory pokutne i we łzach runą do stóp naczelnika urzędu skarbowego, ucałują pierścień, to ludzki pan może im odpuści należności. Jeśli będzie miał taki kaprys.
1. W 2007 wybory wygrała Platforma Obywatelska. Skończył się krwawy, policyjny terror IV Rzeczypospolitej, i nastała wreszcie tak długo oczekiwana wolność, przede wszystkim gospodarcza. W tym samym czasie do ponad stu przedsiębiorców transportowych województwa łódzkiego zapukał urząd kontroli skarbowej i zakwestionował za 5 lat wstecz odliczenia podatku VAT od zakupu paliwa. Przedsiębiorców obciążono obowiązkiem natychmiastowej zapłaty VAT-, należności szły w setki tysięcy, a nawet miliony złotych.
2. W Sejmie rozpoczynała właśnie swoją wolnościową misję Komisja „Przyjazne Państwo” posła Palikota, a transportowcy województwa łódzkiego rozpoczęli dramatyczną walkę o swoje życie gospodarcze. Od 2 lat walczę razem z nimi, piszę pisma do Pana Boga i wszystkich świętych, pomagam przedłużyć życie, ale niestety śmierć zagląda im w oczy coraz bardziej.
3. Aparat skarbowy uznał transportowców za oszustów. Minister Finansów w swoich oficjalnych odpowiedziach na liczną korespondencję. zarzucał im, że świadomie uczestniczyli w oszustwach, że transakcje, na podstawie których dokonywali odliczenia VAT-u, były fikcyjne. Rzecz w tym, że nikt tego do dziś nie udowodnił. Nie ma nie tylko bezpośrednich dowodów, ale brakuje choćby poszlak. Nie ma ani jednego potwierdzenia, że którakolwiek transakcja była fikcyjna. Żaden prokurator ani żaden sąd nie udowodnił, by którykolwiek z transportowców świadomie uczestniczył w oszustwie. Mało tego – żadnego oszustwa nie udowodniono też żadnej z firm sprzedających to paliwo, wręcz przeciwnie, zapadło już nawet postanowienia prokuratorskie umarzające postępowania z braku dowodów winy.
4. Zapadają korzystne dla transportowców postępowania prokuratorskie i sądowe. Kilku z nich wygrało już sprawy przed sądami administracyjnymi. W ich obronę po moich interwencjach zaangażował się śp. Rzecznik Praw Obywatelskich Janusz Kochanowski, a także minister w Kancelarii Prezydenta też niestety śp. Paweł Wypych. Próbowała im pomoc Pani Wojewoda Łódzka, przyjął ich osobiście i współczuł serdecznie nawet sam Waldemar Pawlak, wicepremier od spraw gospodarczych. Wszyscy przyznawali im rację. A aparat skarbowy swoje – jesteście oszustami, więc macie płakać i płacić? Dowody winy niepotrzebne, jest przecież tajemnicą poliszynela, że przy zakupach paliwa dokonuje się oszustw. Tak, oficjalnie, w odpowiedzi do sądu powołali się na „tajemnicę poliszynela” co zresztą sąd słusznie wyśmiał. Po stronie przedsiębiorców jest też Europejski Trybunał Sprawiedliwości (sprawy podatku VAT podlegają dyrektywie UE), który wyraźnie stwierdził, że przy zwrocie VAT-u zakwestionowana może być tylko taka transakcja, z którą związane jest nadużycie. A u nadużycia nikt nikomu nie udowodnił, a właściwie to nawet konkretnie nie zarzucił.
5. O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego aparat państwowy chce zniszczyć uczciwych i rzetelnych przedsiębiorców. Dlaczego zamiast hołubić kurę znoszącą złote jajka, chce ją zabić i ugotować z niej rosół? Sedno sprawy tkwi chyba w tym co napisał Minister Finansów w odpowiedzi na wystąpienie Rzecznika Praw Obywatelskich, w piśmie z 26 stycznia 2010 roku. Otóż napisał on, że Dyrekcja Izby Skarbowej w Łodzi wyjaśniała wielokrotnie, iż kwestie związane z ewentualnymi postępowaniami egzekucyjnymi prowadzonymi przez właściwych naczelników urzędów skarbowych wymagają indywidualnych rozmów właścicieli firm transportowych w ich indywidualnych sprawach..... I o to właśnie chodzi! Po to stworzono tę całą sytuację, po to gnębiono właścicieli firm transportowych przez 2 lata, żeby teraz skruszeni, ubrani w wory pokutne, poszli do urzędów skarbowych, odczekali wiele godzin, aż dopuszczeni wreszcie przed oblicze jaśnie naczelnika urzędu, padli mu do nóg, ucałowali pierścień i zalani łzami błagali – daruj nam gospodarcze życie, czcigodny naczelniku! A naczelnik, ludzki pan, jak będzie miał kaprys, to daruje.
6. Ironizuję, bo już mi ręce opadają i żal ściska, nad takim państwem, w którym aparat skarbowy niszczy ludzi gorzej niż kiedyś aparat partyjny. Na nic posłowie, senatorowie, ministrowie, rzecznicy, na nic prokuratury i sądy, które nie znalazły u tych ludzi żadnej winy – aparat skarbowy pozostaje nieugięty i prowadzi dalej swoje niszczycielskie dzieło, a Minister Finansów roztacza nad nim swój parasol.
7. Panie premierze Tusk! Panie wicepremierze Pawlak! To wy politycznie odpowiadacie za tę machinę gnębiącą ludzi. To wy obsadziliście na urzędzie Ministra Finansów, tego „high educated” londyńczyka, który sam, czy za pośrednictwem swoich ludzi, bezczelnie wysyła „zaproszenie do korupcji” - bo czymże, jeśli nie takim właśnie zaproszeniem jest odsyłanie uczciwych przedsiębiorców do błagania o łaskę naczelnika. Pan Minister Finansów zapomniał tylko dodać w swoim piśmie, ile na wizytę u naczelnika przedsiębiorcy mają zabrać ze sobą do koperty, żeby nie było jak u Gogola, że ktoś nie według rangi bierze. Janusz Wojciechowski
Kto dzieli Polaków Bez przerwy słyszymy, że PiS, a zwłaszcza Jarosław Kaczyński, dzieli Polaków. Dowodem na to jest każda wypowiedź prezesa PiS. Jeśli powie coś o postawie obywatelskiej, oznaczać to ma, że ci, którzy na niego nie głosują, są jej pozbawieni; jeśli odwoła się do patriotyzmu, to jeszcze gorzej itd. Ostatnio Kaczyński dzieli Polaków milczeniem. Od trzech lat koronnym dowodem na namiętność szefa PiS do dzielenia Polaków jest jego wypowiedź o tych, którzy “stoją tam, gdzie ZOMO”. To zdanie jest świadectwem jego niecnych intencji w każdej sprawie. Zwłaszcza jeśli przed sobą ma partię miłości. A oto wypowiedź szefa sztabu Bronisława Komorowskiego Sławomira Nowaka z 11 maja tego roku. “My na pewno będziemy wzywali przede wszystkim nasz elektorat do tego, aby poszedł na wybory, bo już widać, jakie szykują się zagrożenia. Że elektorat taki skrajnie prawicowy, taki uwiedziony tymi wszystkimi emocjami, czy niesiony tymi emocjami, a jednocześnie elektorat, który wspiera formacje polityczne, które wypowiadają się za taką Polską zamkniętą, ksenofobiczną, nienowoczesną, może pójść na te wybory i to w dużej ilości”. Polityk PO uznaje więc, że największym zagrożeniem jest mobilizacja polityczna dużej grupy Polaków, w wyniku której mogą oni wziąć udział w wyborach. Niewłaściwi ludzie o niewłaściwych poglądach mogą zagłosować na konkurenta PO i zmienić wynik wyborów. Oburzające! Tych niewłaściwych ludzi Donald Tusk określał kiedyś jako moherową Polskę. To, oczywiście, nie było dzieleniem Polaków i nikt tego nie będzie wypominać premierowi. To było po prostu dowcipne ujęcie oczywistości, że na konkurencję Platformy głosują gorsi ludzie: starsi, biedniejsi, religijni, z mniejszych miast i pewnie niżej wykształceni. A tacy mają siedzieć w kruchcie, a nie uczestniczyć w wyborach.
Dlatego też dla przeciwwagi PO podsunie urny pod każdą imprezę w Las Palmas czy Hurgadzie. Mohery niech się martwią same. A debata polityczna ma polegać na przekonaniu Polaków, że wybór Platformy to lans, a ich konkurentów – obciach. W końcu kto chciałby być moherem? Bronisław Wildstein
Prawie Prezydent Jedynym programem telewizyjnym oglądanym przez moją żonę jest prognoza pogody. Na kilka minut przed pojawieniem się pogodynki zawsze nadają reklamy. W kilku dostrzegłem jak ktoś reklamuje swój produkt wskazując inny, podobny, mówiąc, że jest on „prawie” tak dobry jak jego towar. I to „prawie” mówi o słabości podróbki. Po tragicznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego pod Smoleńskiem jego obowiązki zaczął wykonywać marszałek Sejmu RP. Pojawiły się głosy, że ma on takie same uprawnienia jak nieżyjący prezydent i nie tylko może, a nawet powinien podejmować wszelkie ważne dla państwa decyzje. System ustrojowy Rzeczypospolitej Polskiej w obrębie władzy wykonawczej wskazuje dwa ośrodki, prezydenta i radę ministrów. Wbrew pozorom nie ma podziału prezydent – premier. Prezydent jako najwyższy przedstawiciel Rzeczypospolitej i zwierzchnik sił zbrojnych dysponuje silnym mandatem – pochodzi z wyborów powszechnych. To on desygnuje wskazaną przez większość parlamentarną osobę na urząd premiera i powołuje ministrów. W relacjach z rządem prezydent ma mocniejszą pozycję. Obejmując urząd prezydent składa uroczystą przysięgę i zgodnie z konstytucją posiada prawa, z których może korzystać i przyjmuje obowiązki, które musi wykonywać.
Po 10 kwietnia br. trzeba było wykonać procedurę tymczasowego przejęcia obowiązków Prezydenta Rzeczypospolitej. W art. 131 konstytucji można przeczytać: „Gdy Prezydent Rzeczypospolitej nie jest w stanie zawiadomić Marszałka Sejmu o niemożności sprawowania urzędu, wówczas o stwierdzeniu przeszkody w sprawowaniu urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej rozstrzyga Trybunał Konstytucyjny na wniosek Marszałka Sejmu. W razie uznania przejściowej niemożności sprawowania urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej Trybunał Konstytucyjny powierza Marszałkowi Sejmu tymczasowe wykonywanie obowiązków Prezydenta Rzeczypospolitej.” Powyższym przepisem nie przejął się zbytnio Bronisław Komorowski skoro żadnego wniosku do Trybunału Konstytucyjnego nie składał i oczywiście nie czekał na powierzenie mu obowiązków prezydenta RP przez ten Trybunał. Czy było to zgodne z prawem?
Konstytucja RP mówi, że mamy do czynienia z tymczasowym przejęciem obowiązków prezydenta RP. Obowiązków - nie praw i czas przejęcia jest określony: w razie „opróżnienia urzędu prezydenta”, marszałek Sejmu musi zarządzić wybory nie później niż w ciągu 14 dni po opróżnieniu urzędu. Datę wyborów musi wyznaczyć w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów. Uwzględniając powyższe sądzę, że zastępujący prezydenta nie powinien korzystać z jego uprawnień, powinien jedynie wykonywać obowiązki. Gdyby ustawodawca uważał inaczej, to nie byłoby konieczności przeprowadzania przyspieszonych wyborów, a zastępstwo trwałoby do końca kadencji zmarłego prezydenta. Komorowski nie przejmuje się tym podejmując decyzje np. w sprawie IPN, powołując szefów kancelarii prezydenta i BBN, wyznaczając szefa sztabu generalnego WP, tworząc własną Radę Bezpieczeństwa Narodowego. Nikt mu nie powiedział, że jest „prawie” prezydentem, a właśnie to prawie czyni wielką różnicę w tym, co może robić ktoś czasowo zastępujący głowę państwa. W mediach trafiamy ciągle na różne wpadki Marszałka. Nieświadomie zapowiadał stosowanie eugeniki przy in vitro stwierdzając, że refundacja zabiegów będzie dostępna tylko dla małżeństw gwarantujących dobre zdrowie dzieci. Zapewniał, że Norwegia należy do Unii Europejskiej. Przy innej okazji twierdził, że dowódcą wileńskiego okręgu AK był pułkownik Aleksander Komorowski, a nie Aleksander Krzyżanowski "Wilk". Zaproszony na defiladę do Moskwy popisał się dowcipem mówiąc, że oto po upływie 400 lat polscy żołnierze znowu maszerują w stolicy Rosji. Jak wiadomo w lipcu 1610 r. hetman Stefan Żółkiewski w bitwie pod Kłuszynem odniósł swoje największe zwycięstwo pokonując na czele kilkutysięcznego oddziału ponad 40 tysięczną armię rosyjską, po czym na dwa lata zajął Moskwę. Na pamiątkę usunięcia Polaków z Kremla w Federacji Rosyjskiej ustanowiono święto państwowe. W tym kontekście dowcip Komorowskiego był niezbyt fortunny. Wyobraźmy sobie, że coś takiego powiedziałby któryś z braci Kaczyńskich. A tymczasem właśnie Komorowski w ostatnim wywiadzie zarzuca „rusofobię” Jarosławowi Kaczyńskiemu. Zbliża się dzień wyborów prezydenta RP. Kandydatem z dużymi szansami na wybór jest Bronisław Komorowski. Tymczasem słyszę opinie, że nie warto nim przejmować się. Toż to taki dobroduszny i niegroźny „miś”. Dziennikarze w sejmie nadali mu miano „sołtys” i opowiadają, jakie kłopoty z tym niezgułą ma jego sztab wyborczy. Wielu mówi, że Komorowski przegra. Trafiłem na przytomny głos internauty: Galahad „Przestrzegam przed postrzeganiem Bronisława Komorowskiego jako fajtłapy i Jasia Fasoli. Jest to jeden z bardziej niebezpiecznych ludzi w polskiej polityce. Człowiek który już kłamał zeznając przed prokuraturą (normalnie do 3 lat), iż nie zna p. Sumlińskiego, dziennikarza, który wielokrotnie przeprowadzał z nim wywiady na bardzo drażliwy p. Marszałka temat fundacji “Pro civili”. Człowiek, który biega na pasku chłopców z WSI, który uczestniczył w niesławnej nagonce na ministra Szeremietiewa. Zimny, cyniczny, bezwzględny to charakterystyka obecnego kandydata PO na prezydenta. ...”. Nie zapominajmy o tym dokonując wyboru!
Romuald Szeremietiewa
Polowanie na złych czarowników Ludzie myślą tylko o tym, by komuś dokopać. Słyszę w radio, że na taśmie są nie tylko głosy załogi - ale i jakiś piąty. W domyśle: śp. Lech Kaczyński namówił pilota do lądowania - a więc to Jego wina! Tymczasem KAŻDY ma prawo namawiać pilota, do czego chce - a decyzję podejmuje pilot. I to on jest za nią odpowiedzialny. W stu procentach - a nie tak po kobiecemu: i ten jest winien, i ten... To samo zresztą dotyczy większości dziedzin. W Polsce nie obowiązują jasne reguły gry. Np. na drogach obowiązuje "zasada ograniczonego zaufania" - o oznacza, że jeśli pijany pieszy wypadł na jezdnię, to właściwie winien jest pijak - ale trochę i kierowca, który "powinien był to przewidzieć"!!! Albo sprawa "...i czasopisma". Jest kompletnie obojętne, jaki projekt "Rząd" przedstawia Sejmowi - to Sejm uchwala ustawy. I jeśli by "Rząd" przedstawił projekt, w którym na ostatniej stronie drobnym druczkiem byłoby "...i wszystkich posłów należy rozstrzelać" - i Sejm to uchwalił, a Senat zatwierdził - to nie ma zmiłuj. I "Rząd" jest w tej sprawie całkowicie niewinny: "Widziały gały co czytały"... Albo prokuratura. Prokurator może żądać kary śmierci za podstawienie nogi koledze w klasie - ale to sąd wymierza karę i (przypominam) sąd nie jest związany wnioskami prokuratury. Dlatego twierdzenie, że stalinowscy prokuratorzy są winni tego, że wydawano zbrodnicze wyroki - jest niesłuszne. Winien jest WYŁĄCZNIE sędzia. Dopóki nie zrozumiemy, że odpowiedzialność nie może być rozmyta, wszyscy będą się zachowywali jak częściowo nieodpowiedzialni. Bo odwrotną stroną tego, że i prokurator jest odpowiedzialny jest "... a więc sędzia jest jakby mniej odpowiedzialny" ] W TVN z kolei roztrząsano: kto właściwie zaprosił tych 96 ludzi na pokład Tu-154M? Najwyraźniej uważali, że da się go oskarżyć o spowodowanie ich śmierci! Ponieważ śp. Lecha Kaczyńskiego przed sąd nie da się już zaciągnąć, skrupiło się na... JE Bogdanie Klichu. Oskarżono Go o to, że... nie wiedział, że siedmiu najwyższych dowódców leci do Smoleńska. A dlaczego miałby wiedzieć? Sądzę, że gdyby ktoś wysadził w powietrze Sejm wraz z Posłami - to TVN pytałoby: "Kto dopuścił do tego, by 443 spośród 460 Posłów znalazło się w jednym - tak narażonym na ataki terrorystyczne - miejscu?". JKM
18 maja 2010 "Gdy woda sięga do ust- głowa do góry".. - napisał swojego czasu Stanisław Jerzy Lec, wesołek czasów socjalizmu realnego, w przeciwieństwie do wesołków socjalizmu obecnego w którym żyjemy. Oni też krzewią wesołość, wprowadzając systematycznie wesołe przepisy, żeby nas rozweselić, żebyśmy się nie nudzili. Bo najgorsza w demokracji – jest nuda. Demokratyczny lud musi mieć permanentne zajęcie.. Zajęcie wyborami. Jakby z nich miało cokolwiek wynikać.. Gdyby wybory mogły coś zmienić- to socjaliści demokratyczni zakazaliby wyborów- to chyba jasne! I robią z prawem co im żywnie przyjdzie do głowy. Jak marszałkowi Bronisławowi Komorowskiemu, z Platformy Obywatelskiej drugiej osobie w państwie, kandydatowi na najwyższy urząd w państwie. Pan marszałek umyślił sobie, że ponieważ wybory prezydencie zahaczają o wakacje, a wtedy frekwencja demokratyczna może nie dopisać, więc wymyślił, że można byłoby wydawać zaświadczenia po pierwszej turze demokratycznych wyborów uprawniające do głosowania w dowolnym miejscu na wakacjach (???).- w drugiej turze. Chociaż krowie dasz kakao, nie wydoisz czekolady.. Platforma Obywatelska, oprócz stałych autorytetów moralnych, które popierają demokratycznie to socjalistyczne ugrupowanie, popiera je nieświadoma niczego młodzież, która łapie się na lep” liberalizmu”. Wśród autorytetów jak zawsze znajdują się tacy ludzie autorytarni jak: Władysław Bartoszewski, zwany profesorem, Artur Barciś, Andrzej Blikle, Norbi, Marian Opania, Tomasz Stockinger, Iwona Guzowska, Piotr Machalica, Jacek Stachurski, Andrzej Zoll, Andrzej Wajda, Joanna Szczepkowska i ponad sto innych nazwisk, wśród których znalazł się satyryk pan Marek Majewski, z którym jeszcze dwa miesiące temu rozmawiałem na uroczystości XX lecia Najwyższego Czasu.. Popierał wtedy UPR.. No a teraz popiera Platformę Obywatelską. Za wypowiedź, że popierał wcześniej UPR, został dyskretnie usunięty z państwowej telewizji.. Teraz zapewne chciałby do niej wrócić.. UPR mu tego nie załatwi, tym bardziej, że w programie Unii Polityki Realnej jest likwidacja państwowej telewizji.. Ale satyryk chciałby zaprezentować swoje satyryczne możliwości, przy jak największej widowni..Kandydat na prezydenta III Rzeczpospolitej, wychodzi z propozycją, żeby w czasie przeprawy przez rzekę, zmieniać konie.. Trwa kalendarz wyborczy, a druga osoba w państwie- jeśli chodzi o ważność – namawia do łamania prawa, które zresztą sama uchwalała(!!!) Piszę to w ciemno, bo pan Bronisław Komorowski przez całe ostatnie dwadzieścia lat zasiadał w demokratycznym Sejmie i przyczynił się w wielkim stopniu do budowania tego bałaganu, który nas otacza na co dzień.. l jako jedyny glosował przeciwko rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych., które zresztą - moim zdaniem – podzieliły między siebie: Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość. Pod innymi nazwami.. Służba Kontrwywiadu i Służba Wywiadu Wojskowego.. Jak prawo uchwalone demokratycznie nie pozwalało, żeby – mający prawie 60 lat- generał Mieczysław Cieniuch, mógł zostać szefem Sztabu Generalnego, to , w podskokach demokratycznych , Platforma Obywatelska przegłosowała podniesienie wieku do 63 lat(!!!). Przegłosowała demokratycznie.. Jak będzie trzeba to przegłosuje do 70.. Tak jak wiek emerytalny.. Mało będzie płacenia ZUS-u dla kobiet do 60 lat - przegłosują do 65.. A mężczyzn do 67.. Bo najważniejszy jest państwowy system ubezpieczeń społecznych.. No i demokracja! Ta musi być zawsze uratowana.. Nie wiem czy uda się uratować demokrację przy budowie autostrady A-1, bo na przeszkodzie budowy stanęła… kaczka krzyżówka, która na drodze założyła gniazdo i wysiaduje 9 jaj (???). Nadzór przyrodniczy zwraca uwagę, aby wykonawca zastosował zabezpieczenia i nie zakłócał naturalnego rytmu przyrody.(!!!). Ominięcie tych zaleceń może wpłynąć niesprzyjająco na obecne i późniejsze zachowanie kaczki, a dodatkowo może spowodować stres, co nie jest wskazane w jej stanie- napisał do wykonawcy przedstawiciel Nadzoru Przyrodniczego. Przedstawiciel Nadzoru Przyrodniczego nie wczuł się w prawa obywatelskie kaczki krzyżówki z jej dziewięcioma jajami.. Bo jaja są niezłe- samo państwo widzicie.. Stwarzanie problemów- to jest wpisane w ustrój w którym żyjemy.. W odpowiedzi pana przedstawiciela Nadzoru Przyrodniczego, firma budująca autostradę A1 podkreśliła, ze zastosuje się do poleceń i ponadto może odjąć próbę dodatkowej inwigilacji i zatrudnienia specjalistów do przewiezienia kaczki krzyżówki do wskazanego przez Nadzór Przyrodniczy- uwaga! - ośrodka! Firma proponuje też, aby podjąć próbę osiatkowania siatką całego terenu budowy, także nad całą powierzchnią inwestycji, żeby wykluczyć przedostanie się na nią wszelakiej zwierzyny. Ponieważ w kontrakcie nie ma mowy o powyższych działaniach, może on podrożeć o 10%, czyli w tym przypadku – o około 40 mln euro(???) Tak podało państwowe radio w dniu 11 maja 2010 roku.. Czy to jest jakieś szaleństwo, czy metoda, w której jest szaleństwo? Tamta „komuna” była zła.. Ale jaka jest komuna obecna? Czy czasami nie głupsza od tamtej?. Niejeden bumerang nie powraca.. A komuna powraca jakoś zawsze.. Chociaż pod innymi postaciami.. Obecnie pod postaciami zwierząt.. które się personifikuje, nadaje im się prawa ludzkie, prawie prawa człowieka. Często duch nieboszczyków straszy we wdowach- a komunizm straszy pod różnymi postaciami.. Niby został pogrzebany, ale jakoś dziwnie odżywa, przepoczwarza się, mutuje.. W takim Krakowie wprowadzono nowe przepisy dotyczące czasu i warunków pracy koni dorożkarskich(???). Koń dorożkarski będzie musiał mieć czip identyfikujący i paszport, który- uwaga! – jednocześnie potwierdzi tożsamość konia i jego prawo wstępu na Rynek. Chodzi o to, że urzędnicy magistratu, mają podejrzenia , że fiakrzy podmieniają konie, a te- według nowych przepisów- mogą pracować jedynie 12 godzin w temperaturze 28 stopni w cieniu. W przypadku dwukonnego zaprzęgu, woźnicy musi asystować pełnoletni pomocnik W Krakowie zmniejszą bezrobocie, poprzez zwiększenie ilości pomocników w zaprzęgach dwukonnych.. Też dobry pomysł! A dlaczego pomocników nie mogłoby być administracyjnie dwóch? I tak wcześniej czy później, obrońcy zwierząt, maniacy ekologiczni i zwierzęcy , będą dążyć do likwidacji „ciężkiej „pracy koni! To tylko kwestia czasu.. To są ci wszyscy, którzy kontynuują sprzeciw wobec losu Łyska z pokładu Idy, Gustawa Morcinka. Tak tego samego, który wpłynął ze swoim pomysłem na zamianę Katowic - na Stalinogród.. Za namową samego Bolesława Bieruta. W końcu cesarz Kaligula swojego konia wprowadził do rzymskiego Senatu, a były to czasy pogańskie. A czym , jak nie pogaństwem, jest ubóstwianie zwierząt i przyrody? Na Pana Boga jest coraz mniej miejsca.. No cóż.. Tak wygląda schyłek cywilizacji.. I coraz modniejszy jest Ekologiczny Poradnik Księżycowy.. Wróżbiarstwo, ekologia, prawa zwierząt.. Ekologiczny rozum, zamiast woli Boga.. To nie jest chrześcijaństwo! WJR
Współdecydujemy Zanim jeszcze nastąpił pełny Anschluss Polski do Unii Europejskiej, w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina odbywała się impreza towarzysko-polityczna pod pretensjonalnym i co tu ukrywać – idiotycznym tytułem „Forum Dialogu”. Uczestnicy imprezy prześcigali się w stręczeniu Anschlussu tubylczym Polakom, obiecując rozmaite makagigi. Wszystkich przelicytował pan dr Andrzej Olechowski oświadczając, że w Unii Europejskiej „będziemy współdecydować o naszych sprawach”. Według tej osobliwej (po grecku „osobliwy” znaczy „idiotropos”) logiki „współdecydowanie” miałoby być lepsze od samodzielnego decydowania o swoich sprawach. No i właśnie słowo stało się ciałem. W ubiegłym tygodniu ministrowie finansów Eurokołchozu, rada w radę uradzili, że wpompują do sektora finansowego 750 miliardów euro. 60 miliardów ma w tym celu pożyczyć Komisja Europejska, na 440 miliardów państwa Eurokołchozu udzielą gwarancji kredytowych albo pożyczek a 250 miliardów euro obiecał Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Warto pamiętać, że Komisja Europejska dysponuje pieniędzmi pochodzącymi ze składek państw członkowskich Eurokołchozu, więc jeśli pożyczy 60 mld euro u lichwiarzy, to będzie musiała im zwrócić te pieniądze z lichwiarskimi procentami, malwersując na ten cel składki państw członkowskich. Warto pamiętać, że gwarancje państw członkowskich oznaczają zobowiązanie do natychmiastowego wyłożenia pieniędzy na ustalony w gwarancji cel i że Międzynarodowy Fundusz Walutowy jest rodzajem ONZ-owskiego lichwiarza, dysponującego pieniędzmi pochodzącymi z wpłat państw w nim uczestniczących i dochodów z pożyczek udzielanych państwom znajdującym się w tarapatach. Krótko mówiąc – warto pamiętać, że to nie „Komisja Europejska”, to nie „Unia Europejska”, to nie „Międzynarodowy Fundusz Walutowy” wyłoży jakieś własne pieniądze. Te 750 miliardów euro będzie pochodziło z rabunku podatników państw które zostały przyłączone do Eurokołchozu. Ministrowie finansów państw uczestniczących w Eurokołchozie podjęli decyzje o obrabowaniu własnych podatników, żeby dogodzić lichwiarskiej międzynarodówce. Obecnie bowiem w tarapatach znalazła się Grecja, która utraciła zdolność obsługiwania swojego długu publicznego, to znaczy – nie miała za co wykupić wystawionych przez jej rząd obligacji, których termin wykupu upływa 19 maja. Do podobnych tarapatów w stachanowskim tempie zbliża się Portugalia i Hiszpania. Polska też się zbliża, ale w tempie nieco mniejszym, bo nasz dług publiczny, powiększający się z szybkością około 3 tysięcy złotych na sekundę jest mniej więcej o połowę mniejszy od długu publicznego Grecji. Dzięki tym 750 miliardom euro Europejski Bank Centralny we Frankfurcie nad Menem będzie mógł skupować obligacje państw członkowskich, jeśli utracą one taką możliwość. Jak to zrobi? Ano, zwyczajnie wypłucze miliardy euro z powietrza, to znaczy – porobi odpowiednie zapisy w swoich księgach, „kreując” w ten sposób pieniądze. Ale to nie jest wypłukiwanie złota z powietrza, bo te pieniądze będą podstępnie wyciągnięte z kieszeni wszystkich europejskich podatników, którzy będą musieli się na te wydatki złożyć w formie inflacji. Jeśli inflacja wynosi, dajmy na to, 10 procent rocznie, to znaczy, że banknot 100 euro, wart 1 stycznia 100, 31 grudnia wart jest już tylko 90 – co znaczy, że każdemu posiadaczowi każdego banknotu 100 euro (50, 20, 10, no i monet odpowiednio też) Europejski Bank Centralny, będący „kreatorem” i pieniądza i inflacji, ukradł 10 euro bez przerywania snu. W normalnych warunkach wszystkich ministrów finansów biorących udział w tym porozumieniu należałoby powiesić za kradzież niebywale zuchwałą, ale my niestety nie żyjemy w normalnych czasach. O tym jak dalece są one nienormalne niech zaświadczy fakt, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu, chcąc dokonać rabunku w takiej skali, Józef Stalin musiałby wymordować co najmniej z milion ludzi, następnemu milionowi pozrywać paznokcie, a z pięć milionów wtrącić do łagrów „bez prawa korespondencji” – by reszta już się nie buntowała, tylko z pokorą przyjęła swój los. Tymczasem jestem pewien, że obecnie temu gigantycznemu rabunkowi mieszkańców Europy będą akompaniowały chóry śpiewające pieśń idiotycznie zatytułowaną „Odą do radości”, według której „wszyscy ludzie będą braćmi” Chyba na tej zasadzie, że – jak powiadają gitowcy – „brat brata w d... harata”. Beneficjentami tego rabunku są „rynki finansowe”. A co to jest, te „rynki finansowe”? A to jest stara, poczciwa lichwiarska międzynarodówka, kierująca się w swoim postępowaniu dyrektywą z Księgi Powtórzonego Prawa Starego Testamentu: „Będziesz pożyczał wielu narodom, a sam od nikogo nie będziesz pożyczał; będziesz panował nad wielu narodami, a one nad tobą nie zapanują” (Pwt.15.6.) Lichwiarska międzynarodówka wykorzystuje w tym celu lekkomyślność „wielu narodów”, które dały sobie wmówić, że jeśli tylko „państwo”, czyli zawodowi łowcy posad, stanie się organizatorem gospodarki i dysponentem całego, albo prawie całego bogactwa wytwarzanego przez ludzi, to nastąpi era powszechnej szczęśliwości i wszystko dla wszystkich będzie za darmo. Tymczasem w pewnym momencie lichwiarska międzynarodówka przedkłada rachunek do zapłacenia, kończą się żarty i następuje bolesny powrót do rzeczywistości. No dobrze, ale skąd właściwie lichwiarska międzynarodówka ma tyle pieniędzy, że może pożyczać je bezpieniężnym rządom, mimo, ze te przechwyciły już – tak jak u nas – ponad 80 procent bogactwa wytwarzanego przez pracowników najemnych? Ano, przypatrzmy się Otwartym Funduszom Emerytalnym. Pożyczają one pieniądze Naszym Umiłowanym Przywódcom, którzy nie umieją w żaden inny sposób zapewnić płynności finansowej państwa, jak sprzedawanie nas w niewolę. A skąd te pieniądze mają? Ano stąd, że wcześniej Nasi Umiłowani Przywódcy, dla naszego, ma się rozumieć, dobra, zmusili nas do oddawania im części wytwarzanego przez nas bogactwa, w zamian za obietnicę, że kiedyś coś z tego nam oddadzą. Kiedy? Co? – nikt tego nie wie, bo przecież Nasi Umiłowani Przywódcy, których właśnie będziemy sobie teraz wybierać, zawsze mogą – i właśnie się do tego szykują - zmienić i wiek emerytalny i zasady wypłaty. Więc nic dziwnego, że na wieść o przeznaczeniu przez Eurokołchoz 750 miliardów euro dla „rynków finansowych”, w środowisku „rynków” zapanowała euforia. Któż by się nie cieszył, kiedy za darmo będzie mógł umoczyć pysk w melasie? A durniom na osłodę zostaje możliwość „współdecydowania” o rabunku na własną szkodę. SM
Jak Platforma projekty przeciwpowodziowe zlikwidowała „Bez wahania odrzuciła wszystkie projekty przeciwpowodziowe...” Kaja Bogomilska: Czy rząd PiS zajmował się przeciwdziałaniu przeciwdziałaniem skutkom powodzi? Grażyna Gęsicka: Oczywiście. W sierpniu 2007 roku rząd Jarosława Kaczyńskiego przygotował listę strategicznych inwestycji, które miały być finansowane ze środków unijnych. Umieściliśmy na niej wiele projektów przeciwpowodziowych, w tym projekt dla środkowej Wisły o wartości 200 mln euro. Chroniłby on tereny z obszaru pięciu województw. Przewidywaliśmy obwałowywanie od Koszyc do Płocka, jego umocnienie i naprawę. Była też zaplanowana naprawa zbiornika na Nysie Kłodzkiej, który co prawda jeszcze funkcjonuje, ale dno mu się rozchodzi. Jeśli to się stanie -kilkumetrowa fala wody zaleje Nysę.
K.B.: Co się stało z tymi projektami? G.G.: Zostały skreślone przez rząd PO. Była to jedna z pierwszych decyzji, którą nowa minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska podjęła po objęciu stanowiska. Bez wahania odrzuciła wszystkie projekty przeciwpowodziowe dla województwa podkarpackiego w tym budowę istotnego dla zarządzania przeciwpowodziowego zbiornika Kąty-Myscowa na Wisłoce. Nie jestem specjalistką od powodzi. Wiem tylko, że stale wylewa Wisła i Wisłoka. Gdyby te projekty zostały przyjęte, powodzi na pewno nie udałoby się zapobiec, ale skutki katastrofy byłyby o wiele mniej bolesne.
K.B.: Dlaczego te projekty zostały skreślone? G.G.: To jest pytanie, które wszyscy sobie zadają i na które nie sposób odpowiedzieć. Może jest to w ogóle kwestia różnicy w podejściu do rządzenia. My uznaliśmy, że skoro mamy od Unii ogromne środki, które w inny sposób nie byłyby osiągalne, to trzeba użyć je na projekty niezbędne dla bezpieczeństwa publicznego, w tym na zabezpieczenie przeciwpowodziowe, zbiorniki retencyjne i tym podobne. Rząd właśnie od tego jest. Musi zabezpieczać potrzeby społeczne. Pani minister Bieńkowska rozumie to chyba inaczej. My, uznając te projekty za strategiczne, chcieliśmy realizować je bez konkursów. Elżbieta Bieńkowska wszystkie pieniądze chciałaby dzielić w trybie konkursu, bo to znakomicie usprawiedliwia urzędnika. A przecież to rząd dysponuje pieniędzmi i odpowiada za bezpieczeństwo ludzi.
K.B.: A może te konkursy były jednak konieczne? G.G.: Jak pani sobie to wyobraża? Czy przeprowadzić konkurs na to, gdzie postawić zbiornik, a gdzie nie? Byłby to konkurs na to, jakie tereny będą zalane, a jakie nie. To niehumanitarne. Podobnie nierozsądne byłyby konkursy na to, które autostrady budować, które lotniska. To rząd musi określić strategię transportową państwa, a jeżeli władze samorządowe chcą zbudować własne drogi czy lotniska, muszą same znaleźć środki.
K.B.: A może projekty nie były odpowiednio przygotowane? G.G.: Tego właśnie pretekstu użyła minister Bieńkowska, wykreślając je z listy 1 lutego 2008 r. Przyjmijmy, że nawet tak było. Co w takim wypadku powinien zrobić rząd? Zrezygnować z budowy instalacji przeciwpowodziowych czy opracować dokumentację i zrealizować projekty? Przedstawiciele rządu mówią, że przygotowanie takiego projektu trwa ok. 2 lat. Gdyby więc projekty realizowano, właśnie teraz byłyby gotowe do prac technicznych.
K.B.: Ostatnio jednak przywrócono jakiś projekt dotyczący regulacji Wisłoki. G.G.: Tak, dotyczący pierwszego etapu tej regulacji, wart 20 mln euro. Skreślono zaś środki na inwestycje chroniące przed powodziami na Podkarpaciu warte ok. 400 mln euro, w tym zbiornik Kąty-Myscowa. Na drugi dzień po tych decyzjach, mój były zastępca Władysław Ortyl (obecnie senator PiS) zwołał konferencję prasową, na której ostrzegał przed skutkami zaniechań inwestycji w przypadku powodzi. I właśnie dzisiaj, niemal dokładnie w rok później, doświadczamy jej na własnej skórze. Bernard
Nie wykluczam ekshumacji - rozmowa z Beatą Gosiewską Rosjanie przysłali do Polski ubrania zdjęte z ciał ofiar katastrofy brudne i mokre, w szczelnie zapakowanych workach. W siedzibie Żandarmerii Wojskowej dowiedziałam się, że muszą być one spalone ze względu na zagrożenie epidemiologiczne. Zastrzegłam, że jeśli tych rzeczy jeszcze nie spalono, to ja się na to kategorycznie nie zgadzam, ponieważ uważam, że jest to niszczenie dowodów w śledztwie, które się dopiero rozpoczyna. Dziś jestem przekonana, że to nie był wypadek i liczę się z tym, że będzie konieczna ekshumacja ciała mojego męża. Zrobię wszystko, aby tę sprawę wyjaśnić – jestem to winna mojemu mężowi i wszystkim pozostałym 95 ofiarom smoleńskiej katastrofy – z Beatą Gosiewską, żoną Przemysława Gosiewskiego, posła PiS, wicepremiera w rządzie Prawa i Sprawiedliwości, rozmawia Dorota Kania
Dlaczego zdecydowała się pani na powołanie swojego pełnomocnika z związku ze śledztwem w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu, w której zginął pani mąż? Ponieważ jest to jedyna możliwość uzyskania dostępu do jakichkolwiek informacji i dokumentów. Poza doniesieniami medialnymi nikt nas jako rodziny nie informuje, co dzieje się w sprawie. Gdybym wierzyła, że rząd polski zrobi wszystko, aby tę sprawę wyjaśnić, nie podejmowałabym żadnych działań. Tymczasem słyszę wypowiedzi polskiego premiera, z których wynika, że rząd nie będzie się mieszał do śledztwa, ponieważ uważa, że działania Rosjan są prawidłowe. Mimo że faktycznie pozostawiają wiele do życzenia, czego przykładem jest chociażby zabezpieczenie terenu katastrofy. Ja po prostu nie widzę ze strony rządu woli wyjaśnienia sprawy i dlatego zdecydowałam się na powołanie pełnomocnika. Dlatego też rozmawiam z dziennikarzami. Analizując doniesienia medialne i wydarzenia z ostatniego miesiąca, myślę, że było zbyt wiele zbiegów okoliczności, które skupiły się w jednym miejscu, czyli na smoleńskim lotnisku. Zwątpiłam w to, że ta władza doprowadzi do wyjaśnienia czegokolwiek w sprawie katastrofy. Teraz gdy minął pierwszy szok, widzę, jak to wszystko wygląda. Ta katastrofa obnażyła słabość państwa. Rządzący zajęli się bardzo sprawnie wchodzeniem do urzędów i wyborem nowych władz. Informowano w mediach, jak troszczą się o rodziny, a tak naprawdę to był wielki bałagan i dezinformacja. Liczyłam, że państwo wyjaśni przyczyny tej katastrofy, natomiast to, co widzę, to jakby próba ukrycia przed rodzinami prawdy.
Kto poinformował panią o tragedii? O śmierci męża dowiedziałam się od znajomych – nikt mnie oficjalnie nie poinformował. Wszelkie informacje pochodziły z mediów. Później Kancelaria Sejmu zaoferowała pomoc w wypełnieniu wniosków o renty i zapomogi. Ponieważ nie prowadzę samochodu, jednorazowo udostępniono mi służbowe auto. Po dwóch dniach dowiedziałam się, że samochód będzie do mojej dyspozycji do dnia pogrzebu. Gdy zapytałam, czy mogą mi przydzielić kierowcę, który jeździł z moim mężem i którego znałam, pani dyrektor z Sejmu powiedziała do jednego z posłów: „znowu będą jeździć po zakupy”
Kto pojechał do Moskwy na identyfikację pani męża? Do Moskwy poleciał wujek, brat matki męża. W Novotelu na miejscu zbiórki widać było, że nasze służby ignorują rodziny. Mojemu znajomemu dwie godziny zajęło oczekiwanie na odebranie od niego materiału do badania DNA. Ponieważ ludzie się denerwowali, pracownicy z ABW oświadczyli, że oni prowadzą śledztwo i są przygotowani na nerwy i powinni się uspokoić. DNA potrzebne do identyfikacji pobrano od mamy męża, przekazaliśmy też osobiste przedmioty. Ponieważ w Moskwie był wujek, czyli dalsza rodzina, nie pobrano od niego materiału do badań. Ja będąc w Polsce, dowiedziałam się z mediów, że ciało męża zostało zidentyfikowane, tymczasem w Moskwie, zanim to nastąpiło, były spore problemy. Okazało się, że omyłkowo zidentyfikowano ciało kogoś innego jako mojego męża. Dopiero po podaniu przez rodzinę znaków szczególnych, przedmiotów, które mąż miał ze sobą, i po wyglądzie ubrania nastąpiła właściwa identyfikacja. Dla mnie dowodem, że tym razem nie doszło do pomyłki, była obrączka, którą przywiozła rodzina.
Czy w Polsce rodzina starała się o pozwolenie na otwarcie trumny? Mamie Przemka przekazano informację, że w Polsce nie będzie takiej możliwości, ponieważ trumny będą zalutowane. Z tego, co mi wiadomo, ciało męża nie miało większych obrażeń, było w całości. Bardzo żałuję, że nie mogłam otworzyć trumny, mam nadzieję, że istnieje jakaś dokumentacja z jej zamknięcia. Nie wiem, dlaczego od początku przedstawiciele rządu odwodzili rodziny od wyjazdu do Moskwy, mówiąc, że ciała są w strasznym stanie. Po wielu rozmowach z bliskimi ofiar katastrofy dowiedziałam się, że większość ciał była w całości. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego już na początku wprowadzono taką dezinformację. Przyjmowaliśmy wszystko za prawdę, a to było na etapie, kiedy byliśmy w szoku, zmęczeni, załamani.
Czy posiada pani informacje z sekcji zwłok męża o przyczynach śmierci? My nawet nie wiemy, czy była robiona sekcja zwłok męża, ponieważ nas o tym nie powiadomiono. Odebrałam akt zgonu i dokument z identyfikacji spisany po rosyjsku – w tych papierach nie ma godziny śmierci męża, lecz tylko godzina identyfikacji zwłok – 17.10–18.10. Teraz bardzo żałuję, że my jako rodzina nie zażądaliśmy otwarcia trumny i wykonania sekcji zwłok. Bo przecież nie wiemy, co się stało, nie wiemy, czy ktoś z przedstawicieli polskiego rządu był przy zamykaniu i lutowaniu trumny.
Kiedy pani odebrała akt zgonu? Na lotnisku, po przylocie trumny z ciałem. Podeszła do mnie jakaś pani, która poprosiła mnie na bok. Celnik zwrócił się do mnie o okazanie dokumentu tożsamości. Zapytałam, do czego jest to potrzebne, i wówczas usłyszałam, że otrzymam akt zgonu. To była pierwsza oficjalna informacja, że mąż nie żyje.
Czy odebrała pani ubrania męża? W Moskwie radzono rodzinie, żeby ubrań nie brała. Były one zdekompletowane – brakowało marynarki, co jest bardzo dziwne. Odzyskaliśmy natomiast przedmioty, które w niej były. Mąż zawsze w wewnętrznej kieszeni marynarki nosił portfel, który się znalazł i, o dziwo, nie był zniszczony. Zawierał pieniądze, karty, dowód osobisty – te przedmioty nawet nie były zabłocone. Znalazło się również pióro, które mąż także nosił w kieszeni – ono jednak było roztrzaskane na kawałki. Dlaczego nie ma marynarki? Była charakterystyczna, szyta na miarę z tego samego materiału co spodnie, które ocalały z katastrofy. Nie oddano jej rodzinie w Moskwie, nie znalazłam jej także w siedzibie Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim. Odnaleziono teczkę męża, brakowało w niej tylko kalendarza poselskiego, a na pewno miał go przy sobie – notował w nim telefony, adresy, terminarze i tematy spotkań. Nie oddano go w Moskwie, nie ma go żandarmeria, nie figuruje na liście przedmiotów, które przejęło ABW, jak np. telefon komórkowy.
A w jakim stanie była teczka? Zupełnie brudna i porwana, także wewnątrz – nie wiem dlaczego, bo ocalałe przedmioty, które się w niej znajdowały: książki, wizytówki, chusteczki higieniczne, były w dobrym stanie. Nikt mi nie potrafił tego wytłumaczyć. Jest to po prostu niemożliwe, aby w tak zniszczonej teczce zachowały się znajdujące się w niej rzeczy. Nikt mnie nie poinformował, gdzie znaleziono przedmioty, które mi oddano.
Czy odzyskała pani pozostałe części garderoby męża? Nie. Gdy zaczęłam wątpić, że był to nieszczęśliwy wypadek, pojechałam do siedziby Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim z postanowieniem, że zapytam, co stało się z ubraniami ofiar katastrofy. Uzyskałam odpowiedź, że Rosjanie spakowali je do szczelnych, foliowych worków i przesłali do Polski. Przedstawiciele żandarmerii powiedzieli mi również, że te rzeczy były mokre, brudne, zakrwawione i znajdowały się w stanie rozkładu. Twierdzili, że próbowali je suszyć, rozwieszając w garażu, i że stanowiły zagrożenie epidemiologiczne, dlatego nie mogą ich wydać.
Na jakiej podstawie stwierdzono to zagrożenie? Powiedziano mi, że zebrała się jakaś komisja, która to postanowiła. Panowie z żandarmerii nie potrafili nic konkretnego powiedzieć, co to była za komisja i kto wchodził w jej skład. Sugerowali natomiast, że faktyczną decyzję o zagrożeniu epidemiologicznym podjął sanepid.
Co się stało z tymi rzeczami? Dowiedziałam się, że podjęto decyzję o ich spaleniu właśnie ze względu na to zagrożenie, nikt natomiast nie potrafił mi powiedzieć, czy je faktycznie spalono. Ja zastrzegłam, że jeśli tych rzeczy jeszcze nie spalono, to kategorycznie się na to nie zgadzam, ponieważ uważam, że jest to niszczenie dowodów w śledztwie, które się dopiero rozpoczyna. Dziś jestem coraz bardziej przekonana, że to nie był wypadek, i będzie konieczna ekshumacja ciała mojego męża. Zrobię wszystko, aby tę sprawę wyjaśnić – jestem to winna mojemu mężowi.
Czy miała pani przydzieloną osobę, która pomogłaby pani w tym najtrudniejszym czasie tuż po katastrofie? Nie, ponieważ ciągle zmieniały się informacje o pełnomocnikach. Najpierw miało się nami – rodzinami ofiar – zajmować MSZ, później dowiedzieliśmy się, że MSWiA, a jeszcze później, że Kancelaria Sejmu. O tym, że w ogóle mogę prosić o jakiegokolwiek pełnomocnika, dowiedziałam się podczas mszy na placu Piłsudskiego od członków innej rodziny. Wcześniej wykonywaliśmy setki telefonów i nic się nie mogliśmy dowiedzieć. Np. pani z Kancelarii Sejmu mówiła mi, żebym poprosiła o pomoc wojewodę zachodniopomorskiego, bo tam mój mąż jest zameldowany na stałe, później dowiedziałam się, że w sprawie organizacji pogrzebu mam się zwrócić do wojewody mazowieckiego. Panie z Kancelarii Sejmu były miłe, ale niewiele mogły pomóc. Informacje, które uzyskiwaliśmy z biura obsługi posłów, okazywały się nieaktualne. O najistotniejszych rzeczach dowiadywałam się z mediów. Trumna z ciałem męża przyleciała z Moskwy tydzień po katastrofie. To był najkoszmarniejszy tydzień w moim życiu, setki telefonów (również do Moskwy), długie dni oczekiwania, zero informacji, o przylocie powiadomiono nas trzy godziny wcześniej. Wtedy marzyłam, by wreszcie ten koszmar się skończył, aby odbył się pogrzeb. Zanim on nastąpił, musieliśmy przejść przez cały ciąg formalności: obejrzenie miejsca pochówku na Powązkach Wojskowych, rozmowy z przedstawicielem zakładu pogrzebowego, który na kilka dni przed pogrzebem nagle oświadczył, że ma dużo pracy i chce się wycofać. Gdy pytaliśmy, czy mogą podstawić autokary do przywozu uczestników pogrzebu z kościoła na Powązki, zapytano, czy rodzina dopłaci, bo oni nie mogą nie zmieścić się w kosztach. Bardzo często czułam, że przedstawiciele rządu zostawili mnie samej sobie i sama muszą sobie radzić. To na mnie spoczął ciężar organizacji pogrzebu, pomogli mi przyjaciele, dopiero później dowiedziałam się, że pogrzeb państwowy powinien zorganizować zakład pracy.
Premier powiedział, że państwo w obliczu smoleńskiej tragedii zdało egzamin. Ja tego nie odczułam. Widziałam natomiast chaos, dezinformację, puste medialne gesty. Kilka dni temu zadzwoniła do mnie pani z Kancelarii Sejmu i zaprosiła na otwarcie pomnika ofiar katastrofy. Powiedziała mi też, że są do odebrania urny z ziemią smoleńską. A ja zamiast urn z tą ziemią chciałabym, aby Rosjanie solidnie zabezpieczyli miejsce katastrofy, chciałabym być wreszcie na bieżąco informowana o śledztwie w sprawie katastrofy, w której zginął mój mąż. Chciałabym, aby przedstawiciele władz zadbali o groby ofiar tragedii. Nie wszystkie rodziny są w stanie podnieść się z tej strasznej tragedii i zadbać o mogiły. Ostatnio byłam na Powązkach na grobie męża i na własne oczy widziałam, jak wyglądają niektóre mogiły ludzi, którzy przecież mieli państwowe pogrzeby.
Ostatnio kilkanaście rodzin ofiar katastrofy podpisało list, by nie wykorzystywać tragedii smoleńskiej do celów politycznych. Podpisałaby się pani pod nim? Nie, ponieważ uważam, że domaganie się pełnego wyjaśnienia smoleńskiej tragedii przez kogokolwiek nie jest żadną polityką. Wiem natomiast, że teraz rodziny muszą się zjednoczyć i dążyć do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Mówię to z przykrością, ponieważ tuż po 10 kwietnia liczyłam, że dążeniem do prawdy zajmie się państwo. Gdy zwątpiłam, że państwo w osobie premiera będzie chciało wyjaśnić tę sprawę, postanowiłam działać. Uważam, że poległym w katastrofie prezydenckiego samolotu należy się ujawnienie prawdy. Zrzucanie winy na pilotów bez żadnych dowodów jest skandaliczne. Jestem przekonana, że piloci byli ostatnimi ludźmi, którzy mogli przyczynić się do tej katastrofy. Uważam, że podanie informacji, iż to błąd pilota był przyczyną tragedii, jest uzasadnione wyłącznie wtedy, gdy zostanie to udowodnione ponad wszelką wątpliwość. Oni nie mogą się bronić, bo nie żyją. Pozostawili rodziny, żony, dzieci. My przeżywamy tę katastrofę strasznie. Co muszą czuć najbliżsi tych pilotów, gdy słyszą płynące z mediów oskarżenia? Oni zostali zlinczowani, zanim rozpoczęło się śledztwo. Są to po prostu łajdackie działania, by znaleźć kozła ofiarnego, a nie po to, by wyjaśnić sprawę.
Lotnisko nie udziela “gwarancji bezpieczeństwa” Z byłym pilotem Tu-154M (nazwisko do wiadomości redakcji) rozmawia Anna Ambroziak Rosjanie rzekomo ostrzegali, że nie mogą dać “pełnej gwarancji bezpieczeństwa” ciężkim maszynom lądującym na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku – taką tezę lansowała wczorajsza “Gazeta Wyborcza”. O jakie gwarancje może chodzić? - Takich reguł po prostu nie ma. To tylko szukanie taniej sensacji. Chciałbym podkreślić, że każdy szanujący się lotnik, który ma jakieś doświadczenie, byłby w stanie wylądować na tym lotnisku. Nawet przy takich warunkach, jakie tam podobno panowały. O czymś takim jak “gwarancja bezpieczeństwa” słyszę pierwszy raz. Nikt takich gwarancji nie daje. Nie istnieje nawet taki termin! To kapitan podejmuje decyzję, gdzie ląduje i w jakich warunkach. Jeśli nie widać pasa z małej wysokości, odchodzi na lotnisko zapasowe.
Czy pilot może sam podjąć decyzję o lądowaniu, nie sugerując się instrukcjami z wieży? - Może. Mało tego, w pewnych sytuacjach awaryjnych ląduje się nawet bez widzialności ziemi. Po prostu trzeba wylądować, żeby się nie rozbić. Jeżeli wysokość jest mała, jeżeli jesteśmy nad progiem pasa i widzimy ten próg, i mamy wysokość ok. 30 metrów, to śmiało lądujemy. Jeżeli go nie widzimy, to dajemy moc startową, zadzieramy dziób samolotu do góry, chowamy podwozie, chowamy klapy, podchodzimy na lotnisko zapasowe na tzw. drugie podejście. Wszystko zależy od tego, jaka sytuacja została wypracowana na progu pasa lub w pozycji podejścia do pasa.
Czyli jeżeli nie ma awarii, samolot przejmują i naprowadzają radary lotniska? - Oczywiście. Czy tak było w tym wypadku – nie wiem. Sądzę jednak, że załoga prezydenckiego Tupolewa miała usterkę w systemie sterowania, zerwaną instalację hydrauliczną. Coraz bardziej się do tej tezy przychylam.
Skąd takie przypuszczenie? - Na zdjęciach, jakie zostały opublikowane w prasie, widać wyraźnie, że kabel został rozerwany, ma dziury. Przypuszczam, że łopatki drugiego silnika przebiły się przez niego. Dlatego ta instalacja padła. Sądzę, że samolot spadał na ziemię, a nie podchodził do lądowania. Taka jest moja opinia, którą mogę wydać na podstawie mojego doświadczenia związanego z lotem na tym samolocie – łącznie 2,5 tys. godzin. Poza tym trzeba zaznaczyć, że w tym wypadku dyski turbiny silnika były oderwane.
O czym to świadczy? - O awarii systemu hydraulicznego. Nawet kiedy samolot spada na ziemię w momencie katastrofy, to te silniki są całe. Widziałem silniki po innej katastrofie – wtedy były to jedyne cało zachowane elementy. Mimo że uderzenie o ziemię było tam tak bardzo silne, jak w przypadku samolotu prezydenckiego. Tu komora drugiego silnika była pusta. Pytanie – dlaczego? Czy ta turbina wypadła z komory w trakcie przyziemienia, czyli uderzenia kadłuba o ziemię, czy też stało się to wcześniej, na 400-500 metrach? Moim zdaniem, zaszło to właśnie na tej wysokości.
Do awarii mogło dojść nie na skutek zetknięcia z ziemią, ale w powietrzu? - Mogło to być przed wypuszczeniem podwozia. Sądzę, że załoga miała problemy z systemem hydraulicznym jeszcze przed jego wypuszczeniem, czyli na wysokości co najmniej 500 metrów. Wypuszczanie podwozia nie musi być robione bardzo szybko i daleko od płyty lotniska. Jeżeli silnik się rozerwał i pociął instalację hydrauliczną, która zasila całe sterowanie samolotu, samolot spadał na ziemię, nie mając sterowania.
Propaganda na całego Może za często ten stary żart powtarzam, ale − znacie? znamy! To posłuchajcie „Icek, z tą twoją żoną to całe miasto sypia! Phi, a co to niby za miasto, jakie tam miasto, cztery chałupy na krzyż!” Ta starozakonna anegdota wyraża jedną z podręcznikowych zasad propagandy w sytuacjach kryzysowych. Ponieważ sprzymierzony z PO medialny establishment establishmentu po przysypaniu ich kandydata przez sztab Jarosława Kaczyńskiego setkami tysięcy podpisów wpadł w autentyczną panikę, chwyta się schematów starych i sprawdzonych, ale zupełnie pozbawionych finezji. Kto spędził młodość w szarym i ponurym peerelu, ten te schematy bez trudu rozpoznaje. Młodszym wystarczy zapewne chwila zastanowienia. Tym bardziej, jeśli jednocześnie pozornie zupełnie niezależne od siebie media, politycy i celebryci mówią zupełnie to samo. Tak było po ujawnieniu kompromitującego smoleńskie śledztwo niedbalstwa na miejscu katastrofy. Medialni żołnierze Komorowskiego nie pomyśleli nawet o tym, by spytać ekspertów, jakie znaczenie dla ustalenia przyczyn katastrofy może mieć przeoczony w błocie panel starowania łącznością, ani tym bardziej o przypomnieniu sejmowej fanfaronady pani minister Kopacz, pouczającej opozycję, że „na metr w głąb przekopano całą okolicę, przesiewano ziemię na sitach, zebrano każdy okruch”. Wystąpili natomiast jednogłośnie z potępieniem dla ludzi, którzy skandal ujawnili. W TVN, w Polsat News, w „Polityce” i oczywiście „Gazecie Wyborczej”, w rozmowach radia Zet i świeżo oczyszczonego z „prawicowonacjonalistycznego” odchylenia Tok FM pojawiły się gromkie wyrazy potępienia dla tej „obrzydliwości”, jaką jest postępowanie „jakichś patologicznych osobników”, którzy „urządzają sobie wycieczki na miejsce tragedii, żeby wygrzebywać z błota pamiątki”, no i oczywiście dla tabloidów, które żerują na sensacji, choć przecież wiedzą, że wkrótce pojadą do Smoleńska „polscy archeolodzy”. (Nawiasem − pojechali? Temat jakoś zniknął, zdaje się, że byli ci archeolodzy kolejną odwracającą uwagę od problemu „wrzutką”, jakich stosowanie jest ulubioną metodą wymykania się krytyce przez obecną władzę). Ktoś gdzieś podobno − w Internecie? Pod sklepem? W jakimś wierszu? − miał powiedzieć o „krwawiących szczątkach” i oto już słyszymy gromki rechot: jakie krwawiące, gdzie po miesiącu krew, co za absurdy, co za nonsens! Pani Kopacz, która z racji totalnego skompromitowania wyżej cytowaną wypowiedzią jak mało kto predestynowana jest do niezabierania więcej w tej sprawie głosu, urządza sobie na antenie telewizji, według Andrzeja Wajdy sprzymierzonej, podśmiechujki: „Polska krew jest taka jak każda inna. Krzepnie”. Jak nieprzypadkowo cytowany na wstępie Icek: co to tam za miasto, ha, ha, cztery chałupy na krzyż, chór klakierów podchwytuje i rechocze do bólu gardeł, i już – problem puszczalskiej żony nie istnieje, problemem jest tylko, jak tę dziurę można nazywać miastem. Zachęcam do uwagi. Pamiętam, jak krańcowo oburzeni publicyści „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności” w 1982 roku po trzeciomajowej zadymie jednogłośnie oskarżali „rozwydrzonych wyrostków” o profanowanie flag narodowych (bo manifestanci zdejmowali flagi ze ścian i stojaków i szli z nimi, a bodaj zdarzyło się, że ktoś przyłoił zomicie drążkiem). Identycznie zachowują się dziś propagandyści salonu, w kółko powtarzając na niczym nie opartą opinię o „graniu żałobą i jej wykorzystywaniu”. Im bardziej trudno znaleźć jakikolwiek konkretny przejaw tego rzekomego „grania”, tym usilniej dbają oni o powtórzenie tej frazy po wielokroć, i dodanie, że jest to „oczywiste”. Poseł PO, spytany w TVP Info w rozmowie na żywo o konkretny przykład „grania” oznajmił, że był w tej sprawie sondaż i 65 proc. Polaków uważa, że PiS „gra”, więc to dowód, że „gra”. Oczywiście, to tylko dowód, że stara propagandowa sztuczka działa. Fachowo nazywa się „intoksykacją” – wrzucić w obieg publiczny „fakt prasowy”, jak to nazwał Bronisław Geremek, i powtarzać tak często, tak głośno, żeby coś, co nie miało miejsca, traktowane było, jakby miało. Modelowym sukcesem, który trafi do podręczników, są wspominane tu już okropności IV Rzeczpospolitej, które ponoć dla wszystkich są oczywiste, tylko nikt sobie nie potrafi przypomnieć żadnego konkretnego horrendum, który by rzeczywiście wytworzony wokół rządów PiS paroksyzm strachu usprawiedliwiał. Czy ktoś rzeczywiście mówił o „krwawiących szczątkach”? Czy naprawdę gdzieś rozdawano zdjęcia prezydenckiej pary w zamian za podpis? Pominąwszy błahość tych zdarzeń, absolutnie nijak mających się do agresji wysokich rangą przedstawicieli kampanii PO i ich uchybień wobec rzeczywistości, nie wiadomo wcale, czy to nie zwykła, kolejna GW-prawda. Modelowym przykładem kłamstwa w służbie Komorowskiego staje się upowszechniona wśród obrazowanszcziny „miejska legenda” o księdzu, potem nawet biskupie, który miał w kazaniu wyrazić żal, że samolot nie spadł gdy leciał z premierem, w dniu 7 kwietnia. Oszczerstwo to powtórzone zostało w kilku felietonach i komentarzach prasowych, w niezliczonej liczbie wpisów internetowych, a w końcu rzucone zostało publicznie przez Andrzeja Wajdę, który przypisał haniebne słowa „biskupowi przemyskiemu”, a potem, w rozmowie z dziennikarzami, uściślił, że miał na myśli biskupa kieleckiego Kazimierza Ryczana. Wajda pobłądził z nadgorliwości − skuteczność oszczerczej „szeptanki” na tym polega, żeby każdy słyszał, że gdzieś dzwonią, ale nikt nie wiedział, o co konkretnie chodzi. Gdyby poprzestał na wersji „pewien ksiądz” nie byłoby okazji kłamstwa przygwoździć. A tak można. Owoż: żaden biskup ani ksiądz, ani z Kielc, ani z Przemyśla, ani nigdzie w ogóle niczego takiego nie powiedział. Kłamstwo powstało z przekręcenia słów księdza prałata Zbigniewa Suchego, który 11 kwietnia słowami, że mogło się zdarzyć inaczej, mógł trzy dni wcześniej spaść samolot z premierem, powiedział coś dokładnie przeciwnego, niż mu to przypisano: że tragedia nie ma charakteru partyjnego, że mogła dotknąć innych, że, ogólnie, nasze życie jest kruche i stale zagrożone. Kto chce, może sprawdzić. Jeszcze jedną z zasad propagandy, prymitywnych, ale zawsze skutecznych niczym gra w „dobrego i złego policjanta” jest ustawianie fałszywych symetrii. I znów mamy tu do czynienia z sytuacją, gdy te same, niemal jednobrzmiące frazy pojawiają się jednocześnie w niezależnych od siebie wypowiedziach ludzi, którzy nie przyznaliby się zapewne do wspólnej inspiracji. Ktoś powie, że to może instynkt, wyrobiony wieloletnim doświadczeniem w nagonkach. Być może. Ale każdy strażak powie, że gdy pożar zaczął się jednocześnie w kilku miejscach, to hipoteza o celowym podpaleniu jest tą najbardziej prawdopodobną. Zmyślone albo wyolbrzymione przejawy „agresji” PiS mają równoważyć oczywistą agresję PO. To kłamstwo. Nie ma żadnej takiej symetrii. Władysław Bartoszewski, przypisujący sobie immunitet „bezpartyjnego staruszka” jest ministrem w kancelarii premiera RP. Stefan Niesiołowski − wicemarszałkiem Sejmu z ramienia PO, Kazimierz Kutz − senatorem PO, Sławomir Nowak − szefem sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego, sztabu, który konkretne osoby wybrał do zaprezentowania się podczas uroczystej prezentacji komitetu honorowego i dlatego za to, co one powiedziały, odpowiada. Usilny klangor działaczy PO i ich dziennikarskich szalikowców, że niby PiS pierwszy zaczął, PiS pierwszy nie uszanował żałoby, bo poeta napisał w wierszu o łajdakach albo złodziejach, bo starsza pani pod pałacem syczała na Monikę Olejnik, bo w telewizji wyemitowano dokument pokazujący bez komentarza i „smrodku dydaktycznego” Polaków przeżywających historyczny moment, bo anonimowi internauci dywagują na forach o celowym strąceniu prezydenckiego samolotu − jest niczym więcej, jak groteskową, rozpaczliwą próbą stworzenia za wszelką cenę pozorów równowagi, dla podtrzymania w wierności tych najgłębiej zindoktrynowanych, zupełnie wyzutych z resztek własnego rozsądku. Jeśli do czegoś kogoś namawiam, to wcale nie do takiego czy innego głosowania − sam w końcu pewnie zagłosuję ze świadomością, że wybieram mniejsze zło. Namawiam tylko do myślenia. Do otwartych oczu, krytycznego traktowania tego, co nam babilońska maszyna do zarządzania emocjami tłumów sączy w uszy, do podejrzliwości, zwłaszcza wobec tych, których załganie i wieloletnie, piętrowe manipulacje obnażyła jaskrawo w tragicznym momencie narodowa żałoba. Moim zdaniem, przy odrobinie krytycyzmu po prostu nie sposób nie zauważyć, że niektóre, szczególnie oddane władzy media wyraźnie kierują się podręcznikowymi zasadami propagandy Rafał A. Ziemkiewicz
Bartoszewski zna lepiej koty, niż Komorowski Konstytucję Władysław Bartoszewski: Jeśli chodzi o mnie, to uważam, że zachowuję się bardzo powściągliwie w stosunku do tego, jak jestem traktowany przez niektóre środowiska. Chyba mówienie o „hodowcy zwierząt futerkowych” nie jest niczym złym? Przecież nie mówiłem, o kogo mi chodzi, a kandydatów w kampanii jest kilku. A gdybym nawet miał mieć na myśli Jarosława Kaczyńskiego, to przecież ja przeciwstawiłem kwalifikacje na prezydenta (a nie na szefa partii) człowieka, który wychował pięcioro dzieci, w katolickiej, harcerskiej rodzinie, w której zasada „Bóg, Honor, Ojczyzna” była przewodnim motywem kształtowania charakterów. I te kwalifikacje przeciwstawiłem kwalifikacjom człowieka, który wychował kotka. To w moim przekonaniu nie jest kwalifikacja wystarczająca, by być ojcem narodu, skoro nie jest się ojcem rodziny. Bronisław Komorowski: Woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do głównej rzeki i do Bałtyku, więc nie słyszałem od dłuższego czasu o zjawiskach powodziowych, które by trwały dłużej niż tydzień, czy dwa. Marszałek Sejmu odpowiedział dziennikarzom, że bez względu na to, w jakim miejscu zostanie ogłoszony stan alarmowy, wybory nie zostaną przesunięte. To kolejna, podwójna wpadka Komorowskiego - żenująca wypowiedź na temat zbierających się wód w Małopolsce i nieznajomość Konstytucji. Artykuł 228 ustęp 7 Konstytucji głosi: "w czasie stanu nadzwyczajnego oraz w ciągu 90 dni po jego zakończeniu (...) nie mogą być przeprowadzane wybory Prezydenta Rzeczypospolitej". Stan klęski żywiołowej, może zostać ogłoszony przez Radę Ministrów na maksymalnie 30 dni, a potem przedłużony za zgodą Sejmu. Konstytucjonaliści już spierają się z Komorowskim. Na domiar złego, Władysław Bartoszewski nadal brnie w zacietrzewieniu, co musi wywoływać już tylko litość. Szkoda człowieka i jego dorobku, którym - niestety - sztab PO chce grać. Rację ma Marek Migalski, apelując, by partia Tuska niejako zostawiła go w "spokoju". Mimo, że słowa Bartoszewskiego działają na korzyść PiS. Podobno Donald Tusk po cyrku w Łazienkach miał być wściekły na sztab Komorowskiego. Przecież hasłem spotkania z autorytetami był pokój, kolejna odsłona polityki miłości. Bartoszewski, Olbrychski, który porównał internautów z "obozu pisowskiego" do bolszewików za krytykę Wajdy wczoraj w programie Lisa, sam Wajda - nie rozumieją, że swojemu ulubieńcowi bardziej szkodzą, niż pomagają, a przy tym psują dyskurs publiczny. Może się czepiam, ale powie mi ktoś, po co Marszałek Sejmu pojechał na miejsca zagrożenia powodziowego a jego sztab pisze posty na Twitterze, skoro w Małopolsce jest od paru godzin Premier i Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji? GW1990
Pojazd monetarny przed koniem geo-ekonomicznym? Unia monetarna w ramach euro przed unią polityczną pod jednym rządem stanowi „pojazd monetarny przed koniem geo-ekonomicznym” - według geo-ekonomistów publikujących w Asia Times oraz Antiwar.com. Chodzi o toż że w chwili przystępowania do wspólnej waluty euro każde z państw zobowiązuje się do posłuszeństwa wobec wymogów tej waluty we własnej wewnętrznej polityce monetarnej i podatkowej i to ponad własnymi wymogami wynikającymi ze stanu własnej gospodarki. Polska, nie należąc do strefy euro uniknęła obecnego kryzysu w Europie. Kryzys ten pochodzi z tego, że podstawowo każde państwo członkowskie znajduje się w innym stadium rozwoju gospodarczego i żyje w innych układach społeczno-ekonomicznych. Z tego powodu polityka centralnego banku Niemiec nie odpowiada sytuacji w jakiej znajdują się wszystkie inne państwa w sferze euro. Państwa takie jak Grecja przystępując do sfery euro zdają sobie sprawę z tego, że przyjęcie przez nie stabilnej monety, nie kontrolowanej przez ich własny bank centralny oznacza, że dobrowolnie czynią to kosztem swojej własnej suwerenności. Suwerenne decyzje takie jak dewaluacja własnego pieniądza lub dobrowolna kontrolowana inflacja nie są dostępne dla członków strefy euro. Decyzje takie podejmuje centralny bank europejski i każde państwo członkowskie jest zobowiązane do dostosowywania własnej polityki podatkowej i ekonomicznej w sposób jednolity i nakazany przez Europejską Unię Monetarną (EUM). Członkostwo w Europejskiej Unii Monetarnej przynosi finansowe i gospodarcze korzyści. Wielka strefa niepodzielona na granice monetarne, ekonomiczne i finansowe jest bardzo korzystna, tak dla członków silnych gospodarczo jak i jeszcze bardziej dla państw słabych gospodarczo, które nie mają dostępu do wielkiego i otwartego rynku. Poprawa finansowa Grecji na przykład, polegała na tym, że mimo słabości jej gospodarki miała łatwy dostęp do zaciągania nisko procentowych pożyczek, jakie nie byłyby dla niej dostępne gdyby nie była członkiem Europejskiej Unii Monetarnej. Jednym z wymagań wejścia do Europejskiej Unii Monetarnej było zmniejszenie zadłużenia państwowego nowych członków. Niestety wielu nowych członków zamiast zmniejszać swe długi państwowe powiększyło wydatki ze swego skarbu państwowego nieraz ukrywane za pomocą fałszywych sprawozdań, nieraz przy pomocy lichwiarskich banków amerykańskich takich jak Goldman-Sachs. Goldman-Sachs jest przykładem żydowskiego banku-totalizatora posługującego się pochodnymi pieniądza przy jednoczesnej sprzedaży klientom bardzo wątpliwej wartości długów hipotecznych z jednej strony, a z drugiej prowadząc handel stawkami wygrywającymi w miarę spadku wartości tych samych długów hipotecznych. Bardzo zyskowna ta procedura jest obecnie powodem skandalu w USA jako część „szwindlu na trylion dolarów”, który to szwindel spowodował obecny kryzys gospodarki światowej. Tymczasem Goldman-Sachs, główny darczyńca na kampanię wyborczą prezydenta Baracka Husseina Obamy, od kilku lat cieszy się najwyższymi zyskami w historii. Ciekawe jest, że właśnie Goldman-Sachs stara się o utrzymanie legalnych transakcji pochodnych pieniądza, które jako część totalizatora bankowych stawek hazardowych są jednym z głównych powodów kryzysu ostatnich lat. Natomiast Grecja – klient banku Goldman-Sachs, jest ofiarą tolerowania transakcji „pochodnych pieniądza” mieszanych z transakcjami finansowymi. Goldman-Sachs pozostaje w cieniu i sama Grecja jest piętnowana za nieuczciwe postępowanie tak, że sam pomysł pomocy finansowej dla Grecji jest postrzegany jako demoralizujący i wynagradzający za nieuczciwe transakcje i powoduje ryzyko moralne tak wielkie, że zagraża ono Europejskiej Unii Monetarnej (EMU) i przyszłości monety euro. Według logiki polityki monetarnej, finansowa pomoc dla państwa członkowskiego EMU, które wielokrotnie pogwałciło warunki przyjęcia go do EMU, psuje opinię o całej strukturze monetarnej EMU. Według amerykańskiego laureata nagrody Nobla, Josepha Stiglitza bieżący kryzys finansowy nosi piętno „Made In the USA”. Tolerowanie transakcji pochodnymi pieniądza, tak zwanymi „derivatives”, o wartości dziesięciokrotnie większej niż wartość całej gospodarki światowej, było możliwe przy poparciu centralnego banku USA, Ferderal Reserve, który mimo swej nazwy jest bankiem prywatnym działającym dla zysku prywatnych, głównie żydowskich właścicieli. Jak wiadomo nigdy nie-Żyd nie był prezesem Banku Federal Reserve. Głównym eksportem Banku Federal Reserve były pochodne pieniądza i inne instrumenty finansowe wymyślane w ramach innowacji tak zwanej „finansowej inżynierii”. W ten sposób wątpliwej wartości innowacje instrumentów na rynku finansowym stanowiły od zakończenia Zimnej Wojny główny eksport banków amerykańskich zdominowanych przez Żydów. Teraz w języku angielskim nazywa się ten stan rzeczy “postawieniem pojazdu monetarnego przed koniem geo-ekonomicznym” . Iwo Cyprian Pogonowski
CZY TU-154 POWINIEN WYGLĄDAĆ WŁAŚNIE TAK? 22 marca 2010 r. pod Moskwą rozbił się Tu-204 (model Tupolewa podobny do Tu-154). Przed upadkiem kilometr obok lotniska - w nocy i podczas mgły - samolot zahaczył o grubą sosnę i stracił skrzydło. Maszyna uderzyła o ziemię i przełamała się w kilku miejscach. Wszyscy... przeżyli. Do wypadku doszło tuż przy porcie lotniczym Moskwa-Domodiewowo. Samolot rosyjskich linii Aviastar wracał z Egiptu po tym, jak zawiózł tam kilkudziesięciu rosyjskich turystów. Na pokładzie znajdowało się osiem osób: załoga i obsługa samolotu. 22 marca 2010 r. - o godz. 2:34 w nocy lokalnego czasu - Tu-204 uderzył o ziemię w lasku kilometr od pasa startowego. Panowała gęsta mgła, była noc. Przyczyny katastrofy nie są dotąd w pełni znane, gdyż śledztwo nadal trwa, a Rosjanie - jak zwykle - nie są skłonni do ujawniania takich faktów. Wiadomo jednak, że wykluczono eksplozję lub pożar na pokładzie; pewne jest też, że silniki maszyny pracowały do końca. Do informacji publicznej podano, że po zejściu poniżej wysokości 4 km w samolocie przestał działać autopilot i załoga musiała wykonywać lądowanie "ręczne". Za przyczynę katastrofy wstępnie uznano "błąd ludzki". Co ciekawe - przed katastrofą Tu-204 zachowywał się podobnie do polskiego Tupolewa. Tracąc wysokość, ścinał drzewa, a w końcu - po uderzeniu w grubą sosnę - stracił duży fragment skrzydła. Upadł na "brzuch", przełamując się w kilku miejscach. Osiem osób znajdujących się w samolocie przeżyło. Cztery z nich odniosły ciężkie obrażenia. Między przebiegiem obu katastrof, a raczej jej "oficjalnymi" wersjami, jest jedna zasadnicza różnica - prezydencki Tu-154 po utracie części lewego skrzydła miał stracić siłę nośną, obrócić się do góry kołami i tak upaść. Potem, „szorując” słabszą od dolnej górną częścią konstrukcji, rozpaść się. Przypomnijmy jednak, że "Gazeta Polska" dotarła tydzień temu do mało znanego zdjęcia agencji Reutersa, na którym widać wyraźnie podwozie prezydenckiego tupolewa. Fragment maszyny leży co prawda kołami do góry, ale są one wraz z konstrukcją mocującą je do kadłuba całe w błocie z gliny, jaka znajduje się w miejscu katastrofy. Skoro samolot spadł kołami do góry, dlaczego są one w glinie? A nawet - jeśli przyjąć lansowaną przez Rosjan wersję o lądowaniu Tu-154 na "grzbiecie" - to czy po takim upadku (z kilku metrów, na minimalnej prędkości) szczątki wraku mogły być rozrzucone na przestrzeni 700-800 metrów, a blacha z poszycia kadłuba ulec rozerwaniu na drobne strzępy? (Niektórym komentatorom przypominamy, że samolot, który rozbił się w Libii, po uderzeniu w ziemię eksplodował, dlatego rozmiar zniszczeń był porównywalny do katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. Pod Smoleńskiem - według Rosjan - żadnego wybuchu nie było)
MGŁA NAD KATASTROFĄ Od tragedii w Smoleńsku mija 40 dni, a Polacy wciąż nie mają wiedzy o jej przyczynach. Śledztwo nie wykluczyło nawet hipotezy o zamachu. Rząd ukrywa zdjęcia satelitarne, które otrzymał z USA, oraz zapisy kontrwywiadu dotyczące lotu. Zginął prezydent i elita narodu, a niezawisła polska prokuratura praktycznie nic nie wie. Minister Witold Waszczykowski z BBN już dwa tygodnie temu powiedział „Gazecie Polskiej”, że powinniśmy przynajmniej mieć informacje, co się nie stało – że nie uderzył piorun, rakieta, nie wybuchła bomba. Mijają kolejne tygodnie, a my wciąż nic nie wiemy. Nadal nie ustalono, skąd pochodziły strzały, jakie słychać na krążącym w internecie filmie, zarejestrowanym przez Rosjanina, który znalazł się na miejscu katastrofy zaraz po tragedii. Jak ustaliliśmy, nie były to odgłosy wystrzałów z broni BOR-owców ani detonacje dodatkowej amunicji, którą posiadali. – Wszystkie siedem sztuk broni i pełne magazynki, jakie mieli przy sobie, zostały odnalezione. Dwoje, w tym Agnieszka Pogródka-Więcławek, nie miało w ogóle broni – mówi nam jeden z pracowników Biura. Rosyjscy milicjanci też zaprzeczyli, że to oni strzelali, ale potwierdzili, że także słyszeli strzały, o czym poinformowało Radio Zet, powołując się na przecieki z prokuratury wojskowej. Nie tylko nie wiadomo, skąd pochodziły odgłosy wystrzałów, ale prokuratura od kilku tygodni odmawia odpowiedzi na pytania dotyczące ww. filmu, mimo iż potwierdziła, że jest autentyczny.
Rosjanie zabronili BOR mieć broń Nieprawdą jest również, według naszego informatora, że funkcjonariusze, którzy pilnowali ciała prezydenta Kaczyńskiego, strzelali czy odbezpieczyli broń. – Nie mogli tego zrobić, bo byli bez broni. Dzień przed wylotem do Smoleńska Rosjanie cofnęli nam zgodę, by nasi ludzie, którzy mieli zabezpieczać wizytę prezydenckiej delegacji, zabrali ze sobą broń. Nasi funkcjonariusze czekali kilka godzin przy ciele pana prezydenta, aż do czasu przyjazdu premiera Tuska, który wylądował w Witebsku na Białorusi i stamtąd 130 km jechał do Smoleńska – mówi pracownik Biura. Po tragedii BOR-owcy, którzy byli na lotnisku, natychmiast zjawili się na miejscu, zabezpieczyli – jak twierdzi nasze źródło – trzy ciała, m.in. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. – To, że Rosjanie nie zabrali ciała prezydenta, było możliwe także dzięki polskiemu konsulowi – mówi nasz rozmówca. – Nasi funkcjonariusze zrobili wtedy na miejscu dużo zdjęć aparatem fotograficznym i telefonami komórkowymi, pokazywali je nawet mediom. One mogą być dowodem w śledztwie – mówi nasz informator. – Odtworzenie przez rosyjskich ekspertów (symulacja) ostatnich minut lotu prezydenckiego tupolewa nie przyniosło wyjaśnienia kluczowej kwestii, co spowodowało katastrofę – podkreślił Edmund Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i przedstawiciel Polski akredytowany przy Międzynarodowej Komisji Lotniczej w Moskwie. Prokurator generalny Andrzej Seremet wykluczył kilka dni temu zamach bronią konwencjonalną, dopuszczając tym samym możliwość ataku bronią niekonwencjonalną. A więc na przykład eksplozję bomby paliwowo-powietrznej [o tej hipotezie pisała tydzień temu „Gazeta Polska”]. Nie zlecono także, według naszych informacji, fizyko-chemicznych badań śladowych, zmian powierzchni szczątków rządowego Tu-154 i ubrań oraz przedmiotów z samolotu w zakresie spektrometrii, spektrografii oraz zmian strukturalnych szczątków wraku, które pozwoliłyby stwierdzić, czy w prezydenckim Tu–154 doszło do eksplozji. Nic dziwnego, skoro Rosjanie zaraz po tragedii wykluczyli, bez żadnego uzasadnienia, wybuch na pokładzie samolotu. Jednak zamach jest – jak stwierdził podczas konferencji prasowej prokurator Seremet – jedną z rozpatrywanych hipotez. Nadal nie została wykluczona wzbudzająca najwięcej emocji hipoteza o zamachu, natomiast do Moskwy udaje się polski psycholog, który na podstawie zarejestrowanych rozmów w kokpicie ma ocenić poziom stresu polskich pilotów przed tragedią. Rosyjska komisja i podporządkowani jej polscy specjaliści oraz zależni od niej polscy prokuratorzy rozpatrują kolejny raz winę polskich pilotów, nie zajmując się kwestią podejrzanego rozczłonkowania Tu-154 na drobne kawałki ani winą kontrolerów wieży lotniska w Smoleńsku czy zweryfikowaniem hipotezy o fałszywych radiolatarniach, które mogły mylnie naprowadzić polski samolot w dolinę przed lotniskiem. Polski rząd wydaje się zachwycony „postępami” rosyjskiego śledztwa. Także polskie media publikują „newsy", które zamiast dociekać prawdy, dociskać rząd, mieszają ludziom w głowach.
Zaniedbanie czy zacieranie śladów? Nie zbadano m.in. przedmiotów pochodzących z kabiny pasażerskiej. Rosjanie wymuszali na rodzinach ofiar, by wyrazili zgodę na spalenie odzieży ofiar, m.in. Zbigniewa Wassermanna, Przemysława Gosiewskiego, Stefana Melaka, podsuwając rodzinom do podpisu upoważnienia na piśmie. Polski rząd nie zapewnił rodzinom ofiar żadnej pomocy prawnej. Tymczasem Rosjanie oficjalnie niszczyli dowody w śledztwie, bez sprzeciwu polskiej prokuratury. Niedługo po katastrofie pojawiła się informacja, że Rosjanie muszą zebrać około metra podłoża, bo rzeczy osobiste ofiar powbijały się aż tak głęboko w ziemię. Jeśli przyczyną katastrofy byłby zamach, to sprawcy, aby zatrzeć ślady – jak twierdzą specjaliści od badań fizyko-chemicznych – usuną około metra ziemi, bo analiza chromatograficzna gruntu do głębokości 70–100 cm wykazałaby ślady wybuchu. Wykazałyby to też sekcje zwłok. Jednak w Polsce ich nie przeprowadzono, a w Rosji odbyły się ledwie pobieżne oględziny. Ani prokuratorzy polscy, ani rodziny ofiar nie znają dotychczas wyników tych badań. Płk Zbigniew Rzepa z prokuratury wojskowej powiedział, że nie można było zrobić sekcji ciał, które przywieziono do Polski, bo „nadal znajdowały się one pod rosyjską jurysdykcją”... Minister, szef Kancelarii Premiera, Tomasz Arabski, także przekonywał rodziny ofiar, że Rosjanie zabronili otwierać w Polsce trumny. W dokumentach, które otrzymały rodziny, było wpisane jako przyczyna zgonu: „mnogość obrażeń”. Nie można umrzeć z powodu mnogości obrażeń. Zawsze jest bezpośrednia przyczyna śmierci. Jak powiedziała „Gazecie Polskiej” żona Przemysława Gosiewskiego (rozmowa z wdową po pośle w środowym wydaniu "Gazety Polskiej"), zamierza ona wystąpić o ekshumację zwłok męża. Już teraz widać, że prędzej czy później prawdopodobnie dojdzie do ekshumacji także innych ciał ofiar. Przy obecnym poziomie techniki wydaje się niemożliwe usunięcie wszystkich dowodów ewentualnego zamachu. Mogą to być np. nagrania z satelitów szpiegowskich (nie tylko obrazy, ale przede wszystkim zapisy z nasłuchu pasm komunikacyjnych), zawartość nośników pamięci z aparatów fotograficznych i telefonów, laptopów (jeśli nie zostały wykasowane). Być może istnieją też inne nieujawnione nagrania z miejsca katastrofy, łącznie z amatorskimi nagraniami z nasłuchu pasm lotniczych. Gdyby prokuratura polska lub rosyjska komisja badająca przyczyny katastrofy wydały oficjalne oświadczenie, w którym zdecydowanie stwierdzałyby, że w samolocie nie wybuchła bomba (co nie jest trudne do wykrycia) i że rozkawałkowanie samolotu na drobne części nie jest przyczyną eksplozji, oraz szczegółowo uzasadniłaby taką opinię, wyciszyłoby to emocje. Rodzi się pytanie: brak jakich konkretnie informacji nie pozwala na wydanie takiego oświadczenia? Prokuratura Generalna zamiast ogłaszać kolejne „rewelacje”, np. o hipotezie zakłóceń urządzeń samolotu przez włączone telefony komórkowe, może jeszcze ujawnić, kto i jak blokuje ujawnienie prawdy, tym samym oczyścić się z współuczestnictwa w zacieraniu śladów. Potem będzie to już niemożliwe. W odbiorze społecznym rząd nie chce ujawnić prawdy przed wyborami, żeby kandydat PO nie przegrał. Jeśli Bronisław Komorowski wygra wybory, Platforma „zaciemni” sprawę błędów w śledztwie. Albo w końcu kampanii ukaże się w wybranych mediach przeciek z rosyjskiej prokuratury, że były jednak naciski prezydenta lub kogoś z jego otoczenia na pilota oraz że pilot popełnił błąd. Platforma wyciągnie to w ostatnim okresie kampanii, żeby pogrążyć Jarosława Kaczyńskiego i żeby nie miał on szansy na obronę.
Cywilne przepisy, wojskowe śledztwo Sprzeczności w śledztwie jest wiele. Także nieuzasadnione całkowite zdanie się i ślepe zaufanie polskiego rządu i polskiej prokuratury do strony rosyjskiej. Od początku śledztwa sprawę prowadzi prokuratura wojskowa. Zgodnie z kodeksem postępowania karnego, orzecznictwu sądów wojskowych podlegają przestępstwa określone w rozdziałach XXXIV–XLIV kk, każdy z tych artykułów zaczyna się od słów: Żołnierz, który... Dlaczego Prokuratura Generalna tuż po katastrofie przyjęła, że zawinił pilot, wszczynając śledztwo w kierunku nieumyślnego spowodowania katastrofy? Jako argument, że śledztwo będzie prowadziła strona rosyjska, podano konwencję chicagowską, dotyczącą samolotów cywilnych. Tymczasem w Polsce sprawą zajęła się prokuratura wojskowa. Podjęcie śledztwa przez prokuraturę wojskową nastąpiło na skutek przyjęcia kierunku śledztwa – nieumyślnego sprowadzenia katastrofy w ruchu powietrznym, tj. o czyn określony w art. 173 § 2 i § 4 kk. Gdyby wszczęto je w sprawie: „usunięcia przemocą konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Polskiej” lub „zamachu na życie Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej” lub też „sprowadzenia katastrofy w ruchu powietrznym”, wówczas kompetencja prokuratury wojskowej nie byłaby tak oczywista. Warto podkreślić, że śledztwo to nadzoruje naczelny prokurator wojskowy płk Krzysztof Parulski, którego nominację na stopień generalski wstrzymywał kilkakrotnie prezydent Lech Kaczyński. Jak twierdzą nasi informatorzy, pułkownik bardzo liczy na awans za rządów Platformy Obywatelskiej. Także szef BOR, gen. Marian Janicki, który jest odpowiedzialny za niezapewnienie bezpieczeństwa prezydenckiej delegacji, raczej nie darzył sympatią Lecha Kaczyńskiego, bo prezydent oraz BBN wstrzymywali przyznanie mu drugiej gwiazdki generalskiej, znając jego związki m.in. z Mieczysławem Wachowskim i niewyjaśnione sprawy dotyczące przetargów w BOR, gdy Janicki był szefem logistyki.
„Synchronizowanie” czarnych skrzynek Premier Tusk nie tylko nie zwrócił się do Putina o przejęcie śledztwa przez komisję międzypaństwową, z udziałem przedstawicieli NATO (na pokładzie byli dowódcy wojsk Paktu). Polska zamiast żądać zwrotu własności Polski – dwóch czarnych skrzynek, na których badanie Rosjanie przecież mieli cały miesiąc, wysłała Rosjanom z powrotem tę trzecią, wraz z analizą, która według naszej wiedzy jest własnością Służby Kontrwywiadu Wojskowego (zawiera tajne dane kryptograficzne). Nie ma na to innego wytłumaczenia niż podejrzenie fałszowania zapisów skrzynek, „zsynchronizowania” danych z wszystkich trzech (bo trzecia polska skrzynka zawiera zapisy w znacznej części dublujące zapisy tych, które były już w rękach Rosjan). Swoją drogą, czy to możliwe, aby sztaby najwybitniejszych specjalistów dotąd nic nie zrozumiały z tego, co się w czarnych skrzynkach nagrało? Dziwnym trafem zaginął też telefon satelitarny prezydenta. Nie wiemy nadal, co wynika ze zdjęć satelitarnych, które, według oświadczenia Jacka Cichockiego, szefa rządowego kolegium ds. służb specjalnych, Polska otrzymała od Stanów Zjednoczonych. Nie wiemy, co wynika z monitorowania lotu Tu-154 przez polski kontrwywiad. Rząd ukrywa przed obywatelami kluczowe informacje, nie mając ku temu żadnego uzasadnienia.
Wystarczyłby gest Putina Znaki zapytania dotyczące katastrofy się mnożą. Jak potwierdziły badania w USA, system ostrzegawczy przed bliskością ziemi TAWS, w który wyposażony był rządowy tupolew, działał do końca sprawnie. Dlaczego więc piloci zaniżyli lot, jakby byli mylnie prowadzeni do lądowania na pasie, podczas gdy lecieli wprost na zbocze doliny? Ślady próby poderwania samolotu przez dodanie ciągu świadczą, że samolot nie leciał prosto w ziemię, przez pewien czas poruszał się równolegle do jej powierzchni. Teren – jak dziś wiadomo – był podmokły i grząski, powinien więc odebrać znaczną część energii kinetycznej i mechanicznej, jaką miał samolot w chwili uderzenia. Część energii została też zużyta na ścinanie drzew. Tym bardziej dziwią skutki katastrofy. – Warunki, w jakich prowadzone jest śledztwo po katastrofie 10 kwietnia, nie odpowiadają zachodnim standardom – zasugerował znany francuski ekspert ds. katastrof samolotowych Gerard Feldzer, który zajmował się m.in. katastrofami lotniczymi we Francji i w Belgii. Szef Muzeum Lotnictwa w Le Bourget koło Paryża (w rozmowie z korespondentem RMF FM) zaznaczył, że fakt, iż miejsce katastrofy nie zostało odpowiednio zabezpieczone, może przekreślić szanse na odkrycie przyczyn tragedii. Zabezpieczenie miejsca katastrofy, zwrócenie się do państw NATO o stworzenie specjalnej komisji, uzupełnionej o obserwatorów – przedstawicieli rządu Polski, Rosji i innych krajów, uwiarygodniłoby Rosję na arenie międzynarodowej – że nie ma nic do ukrycia i wzmocniłoby w Polsce prorosyjskie sympatie. Do powołania takiej komisji wystarczający byłby gest Putina. Przeciwna decyzja daje podstawy do podejrzeń, że władze rosyjskie mają coś do ukrycia. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Zrozumieć oszustów Zbliżają się wybory prezydenckie – i wszyscy (poza mną) kandydaci na prezydenta wygłaszają slogany typu: „Chcę Polski mądrze rządzonej”, na co drugi powiada: „Chcę Polski rządzonej sprawiedliwie” - dając przy tym do zrozumienia, że od tamtego się dystansuje, czyli: może i byłoby sprawiedliwie, ale mądrze, to już na pewno nie! Takie zabawy. Mam nadzieje, że PT Wyborcy, po bolesnych doświadczeniach z poprzednimi wyborami prezydenckimi, zagłosują wreszcie na tego, kto żadnych takich głupot nie głosi. Na razie okłamywanie idzie pełną parą. Facet, który przed gronem 2500 osób w Sali Kongresowej oświadczył dziesięć lat temu: „Jeśli wejdziemy do Unii Europejskiej, to uzyskamy prawo współdecydowania o naszych własnych sprawach!” - teraz zapewnia, że będzie dbał o suwerenność Rzeczypospolitej. Co przypomina mi matkę, która wynajęła właśnie córkę na noc, biorąc za jej dziewictwo spore pieniądze –i oświadcza, że będzie dbała o jej cnotę. Starożytni Rzymianie mówili: Populust vult decipi – argo: decipiatur. I rzeczywiście: jak L*d chce być oszukiwany – to czemu go nie oszukiwać? To tak jak z kobietami: kto obsypuje taką czułymi słówkami i wyzyskuje bez litości, jest przez kobiety kochany; tym, kto się dla nich poświęca, kobiety gardzą. Kto śpiewa: „jedno tylko ma sens: być zawsze tam, gdzie Ty” - ten jest pośmiewiskiem: „A kiedy Twój chłop zarabia pieniądze?” pytałyby koleżanki taką, która nieopatrznie pochwaliłaby się takim chłopakiem... Kobieta wie, że facet, który ją czasem bije ma tę bezcenną zaletę, że pobije również w jej obronie każdego agresora. Jeśli ją umiejętnie oszukuje – to oszuka też kontrahentów – więc będą mieli pieniądze; warto zaryzykować. Problem w tym, że „nasi” politycy oszukują niesłychanie prymitywnie i za granicą nikt oszukać się nie da. Śmieją się z „naszych” polityków, którzy wracają do kraju tryumfalnie oznajmiając „Yes-yes-yes! Wyrwałem im dodatkowy miliard!” Co oznacza, że coś wartego 500 miliardów sprzedali nie za 20 mld lecz za 21... Oszusta oszukuje się o wiele łatwiej, niż człowieka uczciwego... Jak ONI oszukują? Ot, na przykład dbają o „prawa pracownicze” i łaskawie pozwalają działać związkom zawodowym, a nawet strajkować. Efekt jest taki: stolarz domaga się podwyżki – i dostaje, powiedzmy, 50 zł. Do tego ONI natychmiast doliczają różne podatki i stół musi podrożeć o 100 złotych. Szewc wywalcza podwyżkę: 50 zł. ONI doliczają i buty drożeją o sto złotych. Potem szewc idzie kupić stół: w pracy zarobił o 50 zł więcej – w sklepie stracił stówę. Kto zarobił: „rząd”, który ściągnął w podatkach po 50 zł od jednego i drugiego. A szewc i stolarz narzekają na drożyznę, która wzięła się nie wiadomo skąd, ale chwalą Władzę, że pozwala im strajkować, bo gdyby nie to, to by na pewno z głodu pomarli!!! Otóż to, co przed chwilą opisałem, to bardzo prosty mechanizm oszukiwania ludzi. Mówi im się, że „Uzyskali wolność do zakładania związków zawodowych” - a w rzeczywistości jest to swoboda do zmontowania machiny, który wyciska z nich pieniądze. I teraz powiedzmy sobie jasno: Nie wszyscy rozumieją to, co powyżej napisałem. Jeśli ktoś naprawdę tego nie rozumie, jeśli dalej uważa, że dzięki związkom zawodowym lepiej mu się żyje – to ja już nic na to nie poradzę. Mogę mu tylko powiedzieć: „Bracie! Mechanizmy gospodarcze i finansowe są w rzeczywistości ZNACZNIE bardziej skomplikowane. Jeśli tego nie rozumiesz – to nie zrozumiesz i innych. Więc albo pomyśl: „Nie wiem, dlaczego jest coraz gorzej – ale skoro JKM wie, to mu uwierzę i zagłosuję w ciemno” - albo... zagłosuj na kogoś z tej Bandy Czworga – czyli PiS, PO, PSL i SLD – a zobaczysz, o ile pójdzie w górę cena elektryczności. W wyniku nacisku Związku Zawodowego Elektryków... Natomiast tym, którzy rozumieją ten mechanizm, mogę powiedzieć tylko jedno: „Ja będę z tym walczył – i proszę Was o poparcie. I skoro to rozumiecie, to rozumiecie również, że gadanina o „nie marnowaniu głosu” to kolejne oszustwo. W pierwszej turze TRZEBA zagłosować zgodnie z własnymi preferencjami - na „mniejsze zło” głosuje się w drugiej turze!” Proszę o tym pamiętać! JKM
RPP kłóci się o kredyt z MFW RPP stara się nakłonić zarząd NBP, by przedłużył dostęp do 20 mld dol. kredytu z MFW. Choć jest uchwała Rady, która go do tego zobowiązuje, to zarząd robi uniki. MF zastanawia się nad wzięciem linii na swój koszt - pisze na stronach gospodarczych "Gazeta Wyborcza". "Na wczorajszym roboczym posiedzeniu Rada Polityki Pieniężnej dyskutowała o przedłużeniu elastycznej linii kredytowej z MFW. Jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie, wczorajsze spotkanie było dość burzliwe. Jeden z członków - Andrzej Bratkowski - opuścił posiedzenie. Konsensusu nie osiągnięto" - pisze dziennik. "Większość w Radzie - podobnie jak Ministerstwo Finansów - jest zdania, że dostęp do pieniędzy funduszu jest nam potrzebny, zwłaszcza że sytuacja na rynku jest wciąż niestabilna. Tymczasem zarząd opiera się i przekonuje, że to zbędny wydatek (za sam dostęp do 20 mld dol. musielibyśmy zapłacić 180 mln zł)" - dodaje. "Nie mamy narzędzi, by coś więcej zrobić. Umowa z MFW to kwestia porozumienia Ministerstwa Finansów i zarządu banku. Tymczasem zarząd nas informuje, że z resortem finansów rozmawia - powiedziała "Gazecie" Elżbieta Chojna-Duch z Rady".
Opowieść o największym z Polaków Na pytanie, kto z Polaków był najbardziej wpływową osobą na świecie każdy bez zastanowienia opowiedziałby: Jak to kto? Naturalnie papież Jan Paweł II. Jest to jednak nieprawda. Owszem, zmarły papież był osobą niezwykle wpływową, a przy tym i kontrowersyjną. Krytyką jego osoby ze strony ogłupionego i zdegenerowanego “poprawnością polityczną” światowego lewactwa przejmować się nie należy. Z bredniami się nie polemizuje. Natomiast warta zastanowienia się jest krytyka papieża ze strony konserwatywnego katolicyzmu. A więc zarzut rozmydlania i osłabiania katolicyzmu duchem posoborowym. W tym przede wszystkim nawiązanie dialogu z “naszymi starszymi braćmi w wierze”. To Wojtyła był pierwszym papieżem, który odwiedził synagogę. Znawcy tematu twierdzą, że bycie katolikiem jest najgorszą zbrodnią w oczach ortodoksyjnego żydostwa. Szukanie dialogu z nimi ze strony katolików przypomina szukanie dialogu owcy z rzeźnikiem. Kto więc mógłby być najbardziej wpływowym z Polaków, jeśli nie nasz papież? No bo przecież nie “mendżec” Europy – Bolek. Ani żaden z dzisiejszych tzw. polityków. Bo to są marionetki wypełniające polecenia płynące z Berlina, Brukseli, Waszyngtonu czy Telawiwu (kolejność niekoniecznie taka jak podana).
Z historycznych Polaków także nikt nie miał aż tak dominującego wpływu na losy światowej historii, aby można było przytoczyć jakiekolwiek nazwisko. Choć pewne znaczenie dla późniejszych dziejów świata miał taki np. Kazimierz Wielki. Ten, który zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną. I zażydzoną, jak dodają jego krytycy. Nie można niedoceniać, ale i nie należy przeceniać odsieczy wiedeńskiej i zasługi Jana III Sobieskiego. Z otomanami w ten czy inny sposób Europa dałaby sobie radę. Europę i świat toczy inny robak, podgryzając ludzkość od wewnątrz. Robak ten nazywany jest “kompleksem J”. Aby nie przeciągać, powiem więc – najbardziej wpływowym na losy świata Polakiem jest nasz rodak z żydowskimi korzeniami, posiadający obywatelstwo USA, Zbigniew Brzeziński. Niewiele ustępował mu w znaczeniu inny nasz rodak, pochodzący z niemieckiej rodziny o żydowskich korzeniach – Józef Retinger (nie mylić z papieżem Benedyktem XVI).
http://pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Retinger
http://newworldorder.com.pl/artykul,2125,Jozef-Retinger-?-kim-tak-naprawde-byl
Wspaniały życiorys Retingera godny byłby ekranizacji a la Hollywood. Przy czym nie trzeba by wymyślać żadnych ekscytujących bajek o nim, a wystarczyłoby nagrać jego życiorys takim, jakim był. Najważniejsze jego osiągnięcia to “współojcostwo” w zakładaniu podwalin pod eurogułag zwany obecnie Unią Europejską oraz – czy też raczej, przede wszystkim – założenie grupy Bilderberga. O znaczeniu Retingera świadczą fakty, że o każdej porze dnia i nocy drzwi do Białego Domu i do siedziby brytyjskiego premiera stały przed nim otwarte. Natomiast fakt, że nie brał on udziału w jednej jedynej podróży premiera Sikorskiego – akurat tej tragicznej, zakończonej katastrofą w Gibraltarze – jest nieomylną oznaką, że Sikorskiego zamordowano pozorując wypadek. No i że Retinger był w ten zamach wtajemniczony. Dlatego wtedy z Sikorskim nie poleciał. Zbigniew Brzeziński nie tylko, że dorównał Retingerowi, ale chyba w znaczeniu na politycznej mapie świata nawet go przelicytował. Bierze się to przede wszystkim z faktu, że zakładane przez Retingera twory i grupy mają dzisiaj o wiele większe wpływy polityczne niż za życia ich inicjatora Retingera. Zarówno UE jak i Bilderberg są związane z kompleksem J. Unia jest etapem na drodze do ogólnoświatowej tyranii i zamordyzmu w ramach NWO, a Bilderberg jest najważniejszą platformą, na której zapraszanym osobistościom ideolodzy NWO, po odebraniu od nich raportów, wydają kolejne polecenia na następny rok. Niewiele znaczeniem ustępuje Bilderbergom Komisja Trójstronna. To jakby niższa izba zgromadzenia światowej mafii bankierów i zapraszanych gości – wykonawców poleceń. Korzeni kompleksu J należy szukać głęboko w historii. Do tego kompleksu należy zaliczyć Iluminatów: http://www.kki.pl/piojar/polemiki/novus/novus.html, loże masońskie: http://http://pl.wikipedia.org/wiki/Masoneria, a przede wszystkim światowe żydostwo nazywające same siebie “narodem wybranym”.
Dobrze byłoby dotrzeć do oryginalnego talmudu, gdyż ten oficjalny, wydawany na użytek gojów jest wycenzurowany. Po to, aby czytający go goje nie dowiedzieli się, jaki rzeczywisty stosunek do nich mają wyznawcy judaizmu. Do najbardziej znanych wyczynów masonerii w przeszłości należą utworzenie Stanów Zjednoczonych, tzw. Wielka Rewolucja Francuska, czy zjednoczenie Włoch i związana z tym likwidacja państwa kościelnego. Na polskim podwórku do zasług masonów należy popychanie Polaków do powstań (listopadowe i styczniowe), co kończyło się rzezią tysięcy młodych patriotycznych szlachciców. Miało to na celu pozbawianie Polaków wykształconej warstwy szlacheckiej i przerobienie terenów Polski na judeopolonię. Końcowym etapem tej operacji była druga wojna światowa. Wymordowana została polska inteligencja i żydowska biedota. A po wojnie na polskim korpusie osadzono żydowską głowę. Stąd tylu dzisiaj w Polsce Michników, Geremków, czy przemianowanych po polsku Kwaśniewskich-Stolzmanów lub Kaczyńskich-Kalksteinów. O Bartoszewskich i Mazowieckich też nie zapominajmy. Wyjaśnienia tego, co jest wyznacznikiem dzisiejszej polityki światowej należy szukać w protokołach mędrców syjonu. http://www.jezierski.pl/strona.htm?id=771
Już sam fakt, ile energii włożono, aby zdyskredytować autentyczność i wiarygodność protokołów świadczy o ich autentyźmie. Gdyby były faktycznie fałszywką, nie byłyby tak zwalczane. A uważna lektura tychże protokołów pokazuje, jakie zamiary ma światowe żydostwo. Pierwszą, przeprowadzoną na dużą skalę, nieudaną próbą finalizacji ich planów był bolszewicki zamach stanu w carskiej Rosji, nazwany później Wielką Rewolucją Październikową. Po śmierci Lenina obstawionego żydowskimi doradcami w nieplanowany przez mędrców syjonu sposób do władzy doszedł podstępny psychopata Stalin. A ten mordował wszystkich bez wyjątku. Nawet Żydów. Próba zniszczenia bolszewickiej ZSRR przy pomocy doprowadzonego do władzy Hitlera nie powiodła się. Wojnę Hitler (sam z korzeniami żydowskimi i z wieloma Żydami u jego boku) przegrał. Choć wykonał on plan minimum – a było nim wymordowanie żydowskiej, chazarskiej biedoty, pogardliwie nazywanej przez zachodnich żydowskich pobratymców “ostjuden”. Ostatecznie rozwalenie ZSRR nastąpiło już w czasie, gdy na arenie politycznej, choć głównie za jej kulisami, brylował nasz wielki rodak Zbigniew Brzeziński.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Zbigniew_Brzezi%C5%84ski_(politolog). Jego życiorys w wikipedii nie oddaje ani znaczenia, ani demoniczności Brzezińskiego, choć jasno pokazuje, że był on jednym z najbardziej antysowieckich, a obecnie jest jednym z najbardziej antyrosyjskich “jastrzębi” amerykańskiej polityki. Jego nienawiść do Rosji bierze sią stąd, że Rosja broni się przed zażydzeniem. Przy czym nie należy zapominać, że USA jest niczym innym, niż wielkim Izraelem, a rząd i armia USA to żydowski “kastet” do podbicia świata gojów. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że opozycja przedsierpniowa i Solidarność były elementem czy też narzędziem wykorzystanym przez kompleks J do doprowadzenia do upadku ZSRR. Trudno określić dokładniej w tej operacji rolę Jaruzelskiego. Gdy w czasie pierwszej Solidarności element żydowski (KOR) tracił w Solidarności wpływy, Związek rozbito i zdelegalizowano. W ciągu następnych ośmiu lat wyeliminowano narodowy, nieżydowski wpływ w Solidarności a do okrągłego stołu zaproszono wyselekcjonowaną lewicowo-żydowską jej frakcję. Przy okrągłym stole komuniści nagle okazali się europejczykami i liberałami. PRL przerobili do spółki z “konstruktywną opozycją” na twór szumnie nazywany III RP, ale do którego o wiele bardziej adekwatnym mianem byłoby Judeopolonia lub Rzeczpospolita Żydowska. Tzw. Reformy Balcerowicza polegały na ogołoceniu społeczeństwa z pieniędzy i oddaniu kontroli nad finansami i bankami w Polsce w łapska kompleksu J. Po okresie przejściowym osiągnięto w Polsce polityczny model zachodni. Dwie główne partie udają, że ze sobą walczą, choć po cichutku spotykają się one w żydowskiej fundacji Sorosa. A tam uzgadniają, w jaki sposób nie dopuścić do głosu “wykluczonych”, czyli Polaków nie będących agenturą Zachodu (precyzyjniej mówiąc – agenturą kopleksu J). http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2467 A czym obecnie na bieżąco zajmuje się światowy kompleks J ? Hasłowo można tutaj wymienić choćby depopulację (m.in przy pomocy takich narzędzi jak Codex Alimentarius, GMO, chemtrails – ale i wojny – Afganistan czy Irak). Innym ważnym elementem ich działalności jest okradanie i oszukiwanie całego świata. Zyski z szwindlu klimatycznego, czy fabrykowanych przez nich “pandemii”, na czym zarabiają będące ich własnością śmiercionośne koncerny farmaceutyczne są nie do pogardzenia. Ponadto wzmagają atmosferę klęsk i zagrożenia. To oni – kompleks J – wymyślili terroryzm i wojnę z nim. WTC, Pentagon, Londyn czy Madryt to ich dzieła. Aby nas nastraszyć, abyśmy zrezygnowali z praw i swobód obywatelskich w imię rzekomo zagrożonego bezpieczeństwa. Kolejnym poletkiem ich działalności to ich świadome manipulacje mające doprowadzić do katastrofalnego kryzysu gospodarczego. Należy bowiem pamiętać o ważnej wypowiedzi Davida Rockefellera: “Znajdujemy się na pograniczu globalnej przemiany. Wszystko czego potrzebujemy, to odpowiedni kryzys, a narody zaakceptują Nowy Światowy Porządek [New World Order].“-David Rockefeller*, 1991 Podopiecznym zaś Davida Rockefellera, jego politycznym wychowankiem i szarą eminencją w Waszyngtonie jest właśnie nasz wielki rodak Zbigniew Brzeziński, założyciel Komisji Trójstronnej. Jedna z najbardziej złowrogich i demonicznych postaci w dzisiejszym świecie. Pozostaje pytaniem, czy powinniśmy być dumni z tego urodzonego w naszej stolicy “Warszawiaka”. Andrzej Szubert) Marucha
Nie można budować państwa na bagnie Rozmowa z deputowanym do parlamentu ukraińskiego z ramienia rządzącej Partii Regionów Ukrainy Wadimem Kolesnyczenką – organizatorem wystawy „Rzezie na Wołynie: polskie i żydowskie ofiary OUN-UPA” Rada Najwyższa Ukrainy próbowała niedawno uchwalić kilka ustaw antynazistowskich, ale to się na razie nie udało…? - Została rozpatrzona ustawa o administracyjnej odpowiedzialności za propagandę nazizmu na Ukrainie w pierwszym czytaniu. Ale do ustawy jest wiele uwag posłów – dlatego ma być dopracowana i przedstawiona później. Także 13 kwietnia parlament rozpatrywał jeszcze drugą ustawę „O zakazie negowania wyników Trybunału Norymberskiego” – do uchwalenia której zabrakło tylko jednego głosu. Ale deputowani będą nadal pracować nad tymi ustawami, aby zostały nareszcie uchwalone, bo istnieje praktyka europejska, która zabrania rehabilitację kolaborantów hitlerowskich i propagandę nazizmu.
Jak Pan definiuje nazizm lub faszyzm na Ukrainie? - W tej kwestii opieramy się na wyniki pracy Trybunału Norymberskiego (TN). Wg definicji TN wszystkie oddziały i wojska polowe SS są zbrodnicze. Na Ukrainie to przede wszystkim oddziały banderowskie i melnykowskie – bataliony „Roland” i „Nachtigal”, a także 14. Dywizja SS „Galizien”. Nas po prostu dziwi stanowisko w tej sprawie niektórych ukraińskich historyków i urzędników państwowych twierdzących, że udział Ukraińców w tych hitlerowskich formacjach był tylko manewrem politycznym w walce o niepodległość Ukrainy. To są grubymi nićmi szyte tłumaczenia. Aby w tej kwestii dojść do prawdy – musimy dostosować się do definicji TN. Mamy także w tej kwestii trzy rezolucje ONZ, gdzie precyzyjnie określono, iż wojskowe oddziały, które z bronią w ręku występowały przeciwko państwom koalicji antyhitlerowskiej – są poplecznikami nazistowskich Niemiec i nie mogą być rehabilitowane. Dlatego nie wolno traktować wg taryfy ulgowej OUN-UPA lub inne kolaboranckie formacje w Europie. Jeśli będziemy teraz gloryfikować OUN-UPA i jej watażków – to powrócimy do Niemiec początku lat 30. XX wieku, gdy Hitler i jego kompani jeszcze nie byli znanymi oprawcami, ale sięgali po władzę. Przecież Hitler też na samym początku nie był poważnie odbierany w Niemczech przedwojennych. Ale proces faszyzacji tak szybko się potoczył, iż Niemcy i Europa nie potrafiły nawet zdać sobie sprawy jak Hitler został wodzem i zbudował III Rzeszę, a z Europy naziści uczynili obóz koncentracyjny.
Czy mówiąc o tym nie czyni Pan aluzji wobec współczesnej Ukrainy? - Tak. Specjalnie porównuję Niemcy lat 30. ze współczesną Ukrainą. Ukraina tak samo jest teraz w głębokiej depresji i kryzysie. Dlatego na Ukrainie może dojść i już dochodzi do podobnych zdarzeń, jak wtedy w Niemczech. Jeśli teraz nie przeciwstawimy się faszyzacji kraju, to skutki mogą być nieodwracalne. Przecież teraz na Ukrainie, tak samo jak kiedyś w Niemczech, młodzi naziści wychodzą bezkarnie na ulice miast i maszerują z symbolami nazistowskimi i pochodniami, wzorując się na batalionach ukraińskich „Nachtigal” i „Roland”. A Bandera i Szuchewycz dla części młodzieży – to najwięksi wodzowie narodu ukraińskiego. Młodzież ukraińska uważa, iż brutalne środki są dopuszczalne i normalne przy realizacji celów politycznych. W sumie ukraińscy nacjonaliści chcą zbudować państwo podobne do Niemiec nazistowskich. Przecież cel współczesnych banderowców w istocie jest taki sam, jak bojówek hitlerowskich. Uważają oni, że ukraińska nacja jest najlepsza na świecie, a reszta to wrogowie, skazani na zniszczenie. „Ukraina ponad wszystko!” – brzmi tak samo jak „Deutschland uber alles!” A narody, które przeszkadzają w realizacji tego celu współczesnych nadludzi ukraińskich – mają być poddane czystkom etnicznym, jak to miało już miejsce na Wołyniu w okresie II wojny światowej. Na przykładzie historii rzezi wołyńskiej doskonale widać genezę ukraińskiego nazizmu. Najpierw w rodzinie mieszanej trzeba było nienawidzić wszystkiego co jest polskie a nie ukraińskie. Potem od nacjonalisty ukraińskiego wymagano, aby zabił matkę lub ojca Polaka. W końcu członek OUN-UPA potrafił bez żadnej litości mordować wszystko co polskie, nie bacząc na okoliczności. Przecież głównym motorem działań nacjonalistów ukraińskich była i jest nienawiść do innych narodów. Problem nacjonalizmu polega na tym, że nacjonalizm nie ma poważnej ideologii i jest w istocie swojej zoologiczny i prymitywny. Obraca się jak ślepe koło, niszcząc nawet i tych, którzy go rozpędzili. Dowody czystości krwi doprowadzają do absurdu. I jeśli Ukraina nie chce dojść do stanu stuprocentowego zwyrodnienia – to musimy jednoznacznie opowiedzieć się za obiektywną historią i obiektywnymi faktami. Nie wolno na podstawie rewizji historycznej budować polityki państwowej, jak to czyniono na Ukrainie przez ostatnie pięć lat. Jeśli będziemy wychowywać społeczeństwo na fundamencie wzorców nazistowskich – to jednoznacznie zbudujemy państwo totalitarne. Takie państwo pozbawione tolerancji do innych narodów i innych poglądów politycznych będzie obozem koncentracyjnym pod szyldem Ukraina.
W okresie pięcioletniej prezydentury Wiktora Juszczenki odbyło się pojednanie jedynie polityków polskich i ukraińskich, ale nie było pojednania dwóch narodów, bo te wspólne relacje władz obu krajów budowano często nie na prawdzie, lecz na źle rozumianej poprawności politycznej. Jak w obecnej sytuacji te relacje polsko-ukraińskie można uzdrowić i wypełnić treścią? - To jest prawdziwa diagnoza. Niby odbyło się pojednanie obu narodów… Ale z drugiej strony na poziomie zwykłych ludzi do pojednania i porozumienia nie doszło. Jeśli trzeźwo popatrzeć na relacje ukraińsko-polskie, to one się pogorszyły w porównaniu nawet z okresem „komuny”. Bo wtedy, w ZSRS, w zarodku tępiono nienawiść do innych narodów, w tym i do polskiego. W latach 1980-1982 pracowałem na Wołyniu w kołchozie „Sława”, niedaleko ówczesnej granicy sowiecko-polskiej. Wtedy, nie bacząc na różne zdarzenia polityczne w naszych państwach, osobiście nie obserwowałem nienawiści ze strony Ukraińców na Wołyniu do Polaków. W tych czasach Wołynianie ze strachem wspominali okres II wojny światowej, gdy po wioskach grasowali nacjonaliści ukraińscy. Za „komuny” na Wołyniu z relacji świadków poznałem prawdę o tym, jak całe wsie polskie, razem z ludźmi, puszczano z dymem. Po rzeziach OUN-UPA następowały akcje odwetowe polskiej AK. To był koszmar. I co ciekawe, w latach 80. na Wołyniu prości świadkowie tych strasznych rzezi nie ukrywali prawdy. I nacjonaliści wtedy na Wołyniu nie byli traktowani jako bohaterowie narodu ukraińskiego. A teraz to, co uczynił z Ukrainy prezydent Juszczenko – mógł uczynić tylko zaklęty wróg naszego kraju. Rany wzajemnych urazów między Polakami i Ukraińcami zaczęła się goić. Były przecież sytuacje, iż rodziny ukraińskie i polskie, które podczas wojny wzajemnie się niszczyły – ale potem znowu się pojednały, bo czas zagoił rany. I nagle przez gloryfikację OUN-UPA Juszczenko powraca do tych strasznych czasów wzajemnej nienawiści i strachu. Przecież na Wołyniu w okresie wojny było wszystko pomieszane. Gdzie były oddziały AK, gdzie oddziały UPA, gdzie partyzantka sowiecka, gdzie ukrywający po lasach Żydzi i Romowie…? Przecież to byli ludzie, a nie śrubki. Wzajemna zagłada spowodowała, że trzeba było 15 lub 20 lat po wojnie, żeby te rany przestały boleć. Ludzie nareszcie zapomnieli o tych czasach nienawiści. I nie trzeba byłoby wracać do tych strasznych momentów wojny, gdyby nie juszczenkowska gloryfikacja zbrodniarzy wojennych spod znaku OUN-UPA.
Ale można byłoby nie wracać do tego, gdyby o tych strasznych czasach powiedziano by całą prawdę – zaczynając od podręczników dla młodzieży ukraińskiej… - Ale wszystko się odbyło na odwrót. Szumowina stała się główną siłą w rozwiązaniu problemów trudnej historii obu krajów. Najgorszym zakłamaniem prawdy historycznej była i jest gloryfikacja OUN-UPA, która zaczęła niszczyć dobre relacje polsko-ukraińskie na poziomie zwykłych ludzi.
Zorganizował pan w Kijowie wystawę na podstawie polskich archiwów i dokumentów pt. „Rzezie na Wołyniu: polskie i żydowskie ofiary OUN-UPA”. Ale ta wystawa, odważnie przez Pana zapoczątkowana, także pokazała, iż neonaziści będą na Ukrainie ją zwalczać, bo nie chcą znać prawdy. Czy wystawa po atakach neobanderowców w Kijowie będzie pokazana także w innych miastach ukraińskich? - Tak, za zorganizowanie tej wystawy jestem coraz bardziej atakowany przez środowisko banderowskie. Ale wystawa ma być kontynuowana, bo na nią niecierpliwie oczekują w innych miastach Ukrainy. Rozumiem, że po 5-letniej propagandzie banderowskiej Juszczenki u wielu Ukraińców ta wystawa wywołała szok. Bo tych wojaków OUN-UPA na wystawie pokazano takimi jakimi byli w rzeczywistości, a nie z obrazków propagandowych. I nagle się okazało, że ci nieskazitelni bohaterowie narodu ukraińskiego są zwyrodniałymi zbrodniarzami. To był szok dla wielu Ukraińców już w pierwszym dniu otwarcia wystawy. Mnie się spodobało wystąpienie przed wystawą Ewy Szakalickiej ze Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów ze Wrocławia, która powiedziała do zebranych, iż Polacy za te zbrodnie nie mają pretensji do narodu ukraińskiego, lecz tylko do marginesu nacjonalistycznego, który nie przewyższał 1% całej populacji. U mnie też nie ma pretensji do Polaków, którzy bronili na Wołyniu swej ziemi, swego domu, swojej rodziny. Przed bandytami trzeba było się bronić. Moim zdaniem Ukraińcy powinni znać całą prawdę o rzeziach Polaków na Ukrainie, aby to się znowu nie powtórzyło. Także nie powinniśmy stawiać na piedestał ludzi, którzy do tych strasznych zbrodni doprowadzili. Tych „bohaterów” trzeba wyrzucić z podręczników ukraińskiej historii, bo Ukraina ma swoich prawdziwych bohaterów, którzy mogą być budującym wzorem dla młodzieży.
Proponowałem ówczesnemu prezydentowi Juszczence podczas wywiadu, żeby trochę skorygował swoje podejście do „bohaterów” przeczytawszy „Gorzką Prawdę” i inne książki dr Wiktora Poliszczuka i Ewy Siemaszko, ale chyba zlekceważył moją propozycję… - To dobrze, iż świętej pamięci Wiktor Poliszczuk nie mieszkał na Ukrainie – dlatego spadkobiercom OUN-UPA trudno było go oskarżyć o związki z KGB. Ale banderowcy i ich przywódcy nie chcą znać prawdy – dlatego czytają propagandę a nie prawdziwą historię.
Ale właśnie takimi absurdalnymi zarzutami współcześni banderowcy próbowali zniszczyć prawosławnego Ukraińca, który całym swoim sumiennym życiem na podstawie dokumentów pokazywał prawdziwe oblicze nacjonalizmu ukraińskiego… - Oblać brudem można każdego – ale dr Poliszczuk pozostawił po sobie książki, które dokumentalnie wyciągają na światło dzienne z ciemności zbrodnie OUN-UPA i watażków tej formacji. To Wiktor Poliszczuk pomógł mi zobaczyć czym był i jest ten wrzód na ciele Ukrainy nazywany integralnym nacjonalizmem ukraińskim. Ale takie książki, które prawdziwie pokazywały istotę ukraińskiego nacjonalizmu były nie do zdobycia w okresie rządów prezydenta Juszczenki, który chciał zmienić całą ideologię państwową wg doktryny ideologa faszystowskiego Dmytra Doncowa. Teraz sytuacja kardynalnie się zmieniła. Musimy znać całą prawdę o OUN i UPA jaka by gorzka ta prawda nie była.
Współcześni banderowcy chociaż liczebnie są marginesem społeczeństwa, ale są najbardziej aktywną jego częścią o czym świadczą bezkarne i brutalne akcje faszystowskiej „Swobody” – jak zerwanie konferencji antyfaszystowskiej w Kijowie i próbę zniszczenia eksponatów wystawy „Rzezie wołyńskie OUN-UPA” w stolicy Ukrainy… - Ukraina poszukuje drogi swojego rozwoju. Większość krajów, które powstawały tworzyła mity, które pomagały jednoczyć się ludziom wokół państwa. To były mity w dobrym rozumieniu tego słowa. Teraz narodowi ukraińskiemu trzeba udowodnić, że lepiej jest żyć w państwie ukraińskim niż przedtem w wielkim państwie sowieckim. Ale na nieszczęście do władzy na Ukrainie doszli ludzie o prowincjonalnym myśleniu, niskiej kulturze i wiedzy. Ci niedawni decydenci nie potrafili patrzeć na procesy państwowe w perspektywie. Plując we własną dosyć złożoną historię, politycy z obozu pomarańczowego próbowali poddać historię Ukrainy rewizji na własny użytek. Ale zapomnieli o tym, że historia jest nam potrzebna przede wszystkim dlatego, żeby wyciągnąć wnioski z popełnionych w przeszłości błędów.
Ale za rządów prezydenta Juszczenki robiono najpierw wnioski ideologiczne, że Stepan Bandera – bohater Ukrainy a potem do tego wniosku dodawano nowe mity historyczne. I w tej okropnej mitologizacji kraju czynny udział brał szef archiwum SBU Wołodymyr Wiatrowycz, pochodzący ze Lwowa… - Dla mnie pan Wiatrowycz to hańba dla Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) i wszystkich historyków. Nie wolno tak żarłocznie kochać pieniędzy, władzy i tak cynicznie traktować historię. Za pomocą właśnie takich ludzi, jak były szef archiwum SBU, otrzymaliśmy historyczny fundament na piasku, na którym próbujemy budować przyszłość Ukrainy. Jeśli w najbliższym czasie nie zmienimy naszego traktowania najnowszej historii i naszych relacji z sąsiadami – to będziemy kroczyć drogą, która prowadzi donikąd lub do przepaści. Nigdy nie zbudujemy normalnej teraźniejszości dopóki nie będziemy mieć prawdziwego fundamentu historycznego. Bo budowanie na wzorcach bojówkarzy OUN-UPA nie ma przyszłości i prowadzi do zguby. Z tego wnioskuję, iż u Juszczenki i jego nacjonalistycznego otoczenia nie było planu i koncepcji tworzenia demokratycznego, mocnego i cywilizowanego państwa ukraińskiego. Przecież nie można budować państwa na piasku lub bagnie.
Dziękuję za rozmowę.
Eugeniusz Tuzow-Lubański, Kijów Komedia li to, czy… Zamiast kryminologa, do Rosji pojechał psycholog celem wyjaśnienia katastrofy Rosja zaprosiła psychologa z Polski do udziału w badaniach nagrań rozmów pilotów prezydenckiego tupolewa, ale jego opinia niewiele wniesie do śledztwa. Do Moskwy pojechał wczoraj psycholog, który wraz z ekspertami rosyjskimi będzie oceniał – na podstawie nagrań z czarnych skrzynek – zachowanie załogi prezydenckiego samolotu. Specjaliści wątpią w sens takich analiz, gdyż przedmiotem badania psychologa jest zawsze żywy człowiek, a nie samo nagranie. Lepsze efekty mogłaby dać praca w Moskwie specjalistów od badania wypadków lotniczych, ale ci muszą wciąż czekać na wyniki rosyjskiego postępowania w sprawie katastrofy tupolewa, aby się z nimi zapoznać. Wyjazd psychologa miał nastąpić w poniedziałek, według wcześniejszych zapowiedzi Edmunda Klicha, polskiego obserwatora przy komisji badającej przyczyny katastrofy TU-154M, który rozbił się 10 kwietnia pod Katyniem. Jak wyjaśnił Klich, wyjazd opóźnił się z powodu kłopotów z wizą. Ta wizyta to efekt porozumienia między stronami. Klich zadeklarował, że psycholog pojechał z odpowiednimi materiałami z badań i z “różnymi innymi dokumentami”. Nie chciał “Naszemu Dziennikowi” ujawnić personaliów psychologa. Jak wyjaśnił, ma on wspólnie ze specjalistami z Międzypaństwowej Komisji Lotniczej (Mieżdunarodnaja Awiacjonnaja Komisja – MAK) oceniać stan stresu i działanie załogi, “jeśli chodzi o ewentualny wpływ stanu psychofizycznego” na ich zachowania. Klich powiedział też, że słuchając nagrań z kabiny pilotów, nie słyszał głosu nikogo spoza załogi. Nie jest też w stanie ocenić, czy w rozmowach pilotów było słychać jakieś zdenerwowanie ani czy np. rozmawiali podniesionym głosem. – Nie jestem psychologiem i trudno mi to ocenić. Właśnie nad tym będą pracować psycholodzy – powiedział Klich. Jego zdaniem, badanie wypadku jest na końcowym etapie zbierania danych. – Trwają jeszcze pewne uściślenia, ale można powiedzieć, że najważniejsze rzeczy są już zebrane – powiedział ekspert.
Sceptycznie do badań podchodzą psychologowie. Jak zaznacza dr Marek Łyp z warszawskiego Instytutu Psychologii Stosowanej, badanie stanu psychicznego załogi na podstawie zawartości rejestratorów lotu będzie mało efektywne. – Można się spodziewać, iż podstawą do wydania takiego oświadczenia będzie de facto materiał z nagrań z czarnych skrzynek. Jestem specjalistą od badania osobowości metodami projekcyjnymi oraz za pomocą testów. To jest podstawa, by w połączeniu z rozmową i obserwacją określić stan psychiczny człowieka. Natomiast materiał z nagrań rozmów, jakie toczyły się przez ponad godzinę w kokpicie samolotu, rozmów służbowych lub półsłużbowych, może nie dać podstawy do wypowiedzenia się na temat kondycji psychicznej członków załogi – twierdzi dr Łyp. Psycholog zaznacza, że większość badań z zastosowaniem profesjonalnych testów psychologicznych przyjmuje tzw. skalę kłamstwa, co pozwala wychwycić tendencję do wprowadzania w błąd samego badającego. – Badany może niektóre swoje stany ukrywać, w różnym celu. W tym wypadku nie można przyjąć żadnego błędu pomiaru. Musiałby mieć miejsce fakt jawnej psychozy w kabinie, co zdradzałoby dezorientację przestrzenną lub czasową, albo inne wysoce nieadekwatne wypowiedzi członków załogi, aby psycholog w oparciu o to mógł wyrokować o złej kondycji psychicznej pilotów. Ale to mało prawdopodobne, wręcz absurdalne – zaznacza dr Łyp. Inna sprawa, że materiał nagraniowy z ostatnich chwil tego feralnego lotu będzie niezwykle interesującym materiałem psychologicznym, ale tylko dlatego, że może stanowić tzw. studium przypadku, ujawniając prawdę o zachowaniach ludzi w chwilach ostatecznych. Jak podkreśla były pilot Tu-154M, w sytuacjach awaryjnych w kabinie panuje nadzwyczajna koncentracja. – To nie są ludzie, którzy ulegają panice. Zdają sobie sprawę bardziej niż ktokolwiek, że muszą zachować zimną krew. Robi się wszystko, by ratować wszystkich obecnych na pokładzie – twierdzi lotnik. Ponadto, jak podkreśla, piloci przechodzą częste badania lekarskie, w tym również szczegółowe testy psychologiczne. Kompetentną placówką do przeprowadzania takich badań jest Wojskowy Instytut Medycyny Lotniczej w Warszawie. Na stronie internetowej Instytutu można znaleźć informację, że badania lotniczo-lekarskie wg JAR na klasę 1, 2 i 3 przeprowadzane są zgodnie z rozporządzeniem ministra infrastruktury z 21 października 2003 r. “w sprawie wymagań w zakresie sprawności psychicznej i fizycznej osób ubiegających się o licencję członka personelu lotniczego lub posiadających licencje członka personelu latającego”. Zgodnie z nim badania lotniczo-lekarskie (w tym też badania psychologiczne) przeprowadzane są w celu stwierdzenia istnienia lub braku przeciwwskazań do wykonywania funkcji członka personelu lotniczego. Badania lekarskie przeprowadza się nie częściej niż co pół roku. Z porównywalną częstotliwością wykonuje się testy psychologiczne, które polegają m.in. na ocenie stopnia inteligencji, precyzji i szybkości podejmowania decyzji przez pilotów. Anna Ambroziak
Szef sztabu Białego Domu do rabinów: zrobiliśmy wszystko co możliwe w interesie Izraela Szef Sztabu Białego Domu, żydowski polityk Emanuel Rahm, syn działającego w Palestynie terrrorysty syjonistycznego i komunistycznej działaczki, podczas spotkania z grupą rabinów zebranych w Białym Domu powiedział, że administracja prezydenta Obamy “spieprzyła przesłanie o poparciu Izraela”, i że “potrzeba będzie więcej niż miesiąca na naprawienie tych wyrządzonych w ciągu 14 miesięcy szkód”. Rahm, zagorzały syjonista, tak jak inni żydowszy politycy stawiający sobie dobro Izraela wyżej niż dobro Ameryki, powiedział o prezydencie Obamie, że “podczas wyborów mieliśmy wątpliwości co do poparcia przez Obamę Izraela, i to się właśnie objawia.” Rahm zapewnił jednak zgromadzonych 15 rabinów, reprezentujących wszystkie ważniejsze nurty judaizmu, że “jeśli chodzi o politykę zagraniczną, zrobiliśmy wszystko co możliwe dla interesu bezpieczeństwa Izraela.” Wypowiedzią tą Emanuel Rahm po raz kolejny zaświadczył, że główne działania polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych obliczone są na korzyści Izraela, a nie na dobro Stanów Zjednoczonych i narodu amerykańskiego. Administracja Obamy zatwierdziła niedawno dodatkowe fundusze w wysokości 205 milionów dolarów, z przeznaczeniem na sfinansowanie izraelskiego systemu obrony przeciwrakietowej Iron Dome. Pomoc Stanów Zjednoczonych dla Izraela wynosi rocznie ponad 3 miliardy dolarów rocznie, a od 1949 roku całkowita pomoc amerykańska dla Izraela wyniosła do dnia dzisiejszego około 175 miliardów dolarów. Kwota to obciążyła każdego amerykańskiego podatnika. Wielu polityków izraelskich oraz inne publiczne osoby wyrażają niezadowolenie z opieszałości Obamy wobec całkowitej i bezwarunkowej kapitulacji wobec żądań Izraela. Niedawno szwagier obecnego premiera Izraela Benjamina Netanyahu, Hagi Ben-Artzi powiedział, że “w Ameryce mamy antysemickiego prezydenta”. W typowym dla szowinistów żydowskich stylu powiedział on, że “Jeśli prezydent-antysemita dochodzi w Ameryce do władzy, jest to dla nas wyzwanie. Musimy wtedy powiedzieć sobie: nie spoczniemy. Jesteśmy narodem z 4-tysiącletnią historią, a on przeminie i zniknie po roku lub dwóch. Któż będzie o nim pamiętał? A Jerozolima będzie zawsze bezpieczna”. Barak Obama, wybrany przez zdezorientowanych mass-mediami wyborców, stał się dla lobby żydowskiego postacią nie tak łatwo sterowalną jak przewidywano w przeszłości. Wbrew oskarżeniom, sam prezydent cechuje się filosemickim nastawieniem, lecz również sympatyzuje z islamskimi nurtami, co jest urzeczywistnieniem jego islamskich korzeni i wychowania. Zbieżność prezydenta i środowisk żydowskich dokonuje się natomiast w anychrześcijańskim nastawieniu oraz marksistowskim kulturalizmie, i tam znajdują oni pojednanie.
Walka o monopol nuklearny Izraela na Bliskim Wschodzie Walka o monopol nuklearny Izraela na Bliskim Wschodzie jest dyskutowana otwarcie w prasie Izraela gdzie gazeta Haretz niedawno opublikowała artykuł pod tytułem „Isareli nightmare: the loss of nuclear monopoly In the Middle East,” czyli „Koszmarem Izraela jest możliwość straty monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie.” Z tego powodu prasa izraelska nazywała Saddama Husseina „zagrożeniem dla bytu Izraela” a obecnie również nazywa Mahmouda Ahmedinedżada ponownym „zagrożeniem dla bytu Izraela.” Niestety dzięki wpływom syjonistów i ich przymierza z amerykańskim kompleksem wojskowo- zbrojeniowym media amerykańskie i europejskie przemilczają tę sprawę jak również sprawę prowokacji tak zwanej wojny z terrorem rozpoczętej klasyczną prowokacją w stylu „Mandzurian Candidate” we współpracy Mossadu i CIA. W ten sposób zbrojenia w czasie sztucznie przedłużanej Zimniej Wojny są dalej prowadzone w imię „Wojny przeciwko terrorowi” z tą różnicą, że wojsko USA służy jako mięso armatnie n.p. w napadzie na Irak i Afganistan poprowadzonym z cynicznym pogwałceniem prawa międzynarodowego i doprowadzeniu do strat miliona ludzi w Iraku pod okupacją amerykańską. Według prof. Zhelikova z Uniwersytetu w Wirginii wszystko to się stało „dla dobra Izraela.” Żydowska gazeta The Wall Street Journal donosi 18 V 2010 ze „Nuklearny pakt Iranu z Tucją i Brazylią wzbudza obawy Zachodu.” Jest to propaganda syjonistyczna i kompleksu zbrojeniowego groźna dla całego świata, ponieważ planowany przez Izrael atak na Iran oznacza katastrofę na rynku paliwa. Na wypadek wojny w zatoce Perskiej, która dostarcza około połowy paliwa na rynek światowy ceny paliwa wzrosną wielokrotnie jak również dochody firm ochroniarskich i zbrojeniowych. W dodatku podstawą „zagrożenia” jest nie tylko sprawa straty regionalnego monopolu nuklearnego Izraela, ale również obecnie istniejące podstawy przyzwolenia przez USA na traktowanie Palestyńczyków przez Żydów takie jakie Niemcy stosowali wobec Żydów w gettach w czasie wojny. „Nuklearny pakt Iranu z Turcją i Brazylią wzbudza obawy Zachodu” z tego powodu, że nastąpiło porozumienie prezydenta Brazylii Ignacio Lula da Silva z prezydentem Iranu Mahmoud’em Ahmadinedżad’em oraz premierem Turcji Recep’em Erdogan’em w sprawie kontroli paliwa nuklearnego dla elektrowni i przemysłu Iranu w ramach wymogów Agencji Atomowi ONZ’tu. Nie znaczy to, że świat jest wolny od skutków nazistowskiej polityki Izraela w stosunku do Arabów w Palestynie, którzy są gnębieni w stylu Apartheid tak jak kiedyś byli traktowani murzyni w Afryce Południowej. Iran zgodził się przekazać do Turcji połowę swego paliwa nuklearnego w celu wzbogacenia go na terenie Turcji poza kontrolą osi USA-Izrael po rokowaniach zorganizowanych przez prezydenta Brazylii i premiera Turcji. Turcja traci nadzieję na rychłe przyjęcie do Unii Europejskiej, która teraz stała mniej atrakcyjna jak jest pogrążona w kryzysie euro. Pakt Iranu z Turcją czyni sankcje karne przeciwko Iranowi żądane przez oś USA-Izrael zupełnie nie uzasadnione. Obecnie Izrael, który kupuje wodę w statkach cysternach z Turcji, po układzie Turcji z Iranem uważa Turcję za swego wroga politycznego węglu komunikatów izraelskich. Napad na Iran przez oś USA-Izrael jest pomysłem samobójczym dla Izraela, który w rezultacie wojny z Iranem może byc obrócony w teren zakażony radioaktywnie na wypadek wybuchów konwencjonalnych głowic rakiet irańskich w izraelskich instalacjach nuklearnych. Naturalnie megalomani syjonistyczni spełni chucby nie tylko są skłonni ryzykować katastrofę ale jednocześnie pchają innych do podjęcia zupełnie nie potrzebnego im ryzyka. Podobno jak ostatnio premier Natenyahoo zaczął mówić o możliwych ustępstwach w sprawie nie legalnych osiedli żydowskich na ziemiach Palestyńczyków, wówczas jego własny minister spraw zagranicznych Lieberman, przywódca rasistów żydowskich, jakoby postraszył go mówiąc „pamiętaj premiera Itzaka Rabina,” który był zabity kulą w plecy przez rasistę żydowskiego. Porozumienie Brazylii, Turcji i Iranu jest ilustrowane fotografiami jednoczesnych serdecznych objęć przedstawicieli tych państw trzech państw na pierwszej stronie gazety The Wall Street Journal.” Prezydent Brazylii Ignacio Lula da Silva powiedział przez radio w Brazylii, że osiągnął wielki „sukces dyplomatyczny i wykazał, że jest możliwe szerzyć pokój i postęp za pomocą dialogu dyplomatycznego.” Naturalnie kontrolowany w dużej mierze przez przymierze kompleksu wojskowo-przemysłowego i finansistów żydowskich sprzyjających syjonistom, prezydent Obama też twierdzi, że „Nuklearny pakt Iranu z Tucją i Brazylia wzbudza obawy Zachodu.” Przeciwnie wypowiada się były kandydat na prezydenta USA i wieloletni kongresman z Texasu Ron Paul, który ma odwagę być 100% przeciwny działalności osi USA-Izrael. Obama nazywa układ Turcji z Iranem mniej korzystny niż wcześniejsze układy Iranu z Francją etc. które dawał możność konfiskaty paliwa irańskiego pod rozmaitymi pretekstami, podczas gdy Turcja najwyraźniej nie ma zamiaru konfiskować paliwa irańskiego. Międzynarodowe obligacje Iranu wynikające z traktatu o nie-rozpowszechnianiu broni nuklearnych spełniają warunki porozumienia Iranu z Turcją, co z kolei się nie podoba osi USA-Izrael, która nadal planuje bombardowanie Iranu z Izraela i z bazy Diego Garcia w ramach walki w obronie monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie. Iwo Cyprian Pogonowski
WYBÓR RYNKÓW FINANSOWYCH Parę dni temu pozwoliłem sobie napisać, że skoro „rynki finansowe” chciałyby pożyczyć Grecji na 10-12 punktów procentowych drożej niż pożyczają Niemcom, to pewnie „chytry” plan „uzdrawiania” europejskich finansów polega na tym, że Komisji Europejskiej pożyczą taniej niż Niemcom. I wtedy Komisja pożyczy Grekom. I dopiero potem… Grecy nie oddadzą
Nie trzeba było długo czekać. Kilka dni później eurodeputowany Jacek Saryusz-Wolski powiedział, że co prawda „decyzja w sprawie emisji euroobligacji jeszcze nie zapadła, ale bliski jest moment, gdy zabierze się do tego Komisja Europejska”. Komentarz był taki: „Emisja euroobligacji sprawi, że Komisja będzie mogła pozyskiwać pieniądze na rynku, a następnie przekazywać je krajom, które ze względu na niskie ratingi (wynikające z kolosalnego zadłużenia i ogromnego deficytu finansów publicznych) są zmuszone płacić więcej za pożyczane od inwestorów pieniądze”. (Bruksela będzie się zadłużać Wraca pomysł emitowania euroobligacji przez Komisję Europejską. Koszt pozyskania w ten sposób pieniędzy będzie niższy niż przy sprzedaży papierów przez najbardziej zadłużone kraje UE – Decyzja w sprawie emisji euroobligacji jeszcze nie zapadła. Ale bliski jest moment, gdy zabierze się do tego Komisja Europejska – powiedział „Rz” eurodeputowany Jacek Saryusz-Wolski, zastępca szefa Komisji Budżetowej Parlamentu Europejskiego.Emisja euroobligacji sprawi, że Komisja będzie mogła pozyskiwać pieniądze na rynku, a następnie przekazywać je krajom, które ze względu na niskie ratingi (wynikające z kolosalnego zadłużenia i ogromnego deficytu finansów publicznych) są zmuszone płacić więcej za pożyczane od inwestorów pieniądze. Zdaniem Janusza Lewandowskiego, unijnego komisarza odpowiedzialnego za budżet, Unia Europejska dopiero w konfrontacji z kryzysem jest zmuszona szukać narzędzi do jego przezwyciężenia. – Teraz trzeba się zająć profilaktyką, aby nie trzeba było już więcej gasić pożarów – wyjaśnia Lewandowski. Emisja euroobligacji to jeden z dyskutowanych obecnie w Brukseli pomysłów, które mają pomóc w szybkim wyjściu z kryzysowej sytuacji w strefie euro i całej Unii. Saryusz-Wolski podkreśla, że Komisja chce też ścisłej koordynacji polityki ekonomicznej krajów UE. – Konieczne są reformy strukturalne tak na poziomie całej Unii, jak i poszczególnych krajów – wyjaśnił eurodeputowany. W jego ocenie konieczne jest doprowadzenie do otwarcia rynków zbytu i ograniczenia biurokratycznych barier. – Europa już widzi, że bez zmian sobie nie poradzi, czego dowodem jest decyzja rządu Francji o obniżce wydatków na najbliższe trzy lata – mówi Saryusz-Wolski. – To oznacza np. obniżkę płac w całej, nie najmniejszej przecież, administracji. Polityk dodaje, że Europę czeka teraz bardzo ciężka kuracja, której efektem będzie powrót do wskaźników, które narzuca traktat z Maastricht (wymaganych od członków strefy euro), a o które dziś nikt prawie nie dba. Tego samego zdania jest inny eurodeputowany Bogusław Liberadzki. Podkreśla, że zarówno Polsce, jak i innym krajom unijnym potrzebne jest dziś przyspieszenie wzrostu gospodarczego, do czego powinny się przyczynić rządy poszczególnych krajów. – W przypadku Polski konieczne są: poprawa stanu infrastruktury, zadowolenie społeczeństwa i obniżenie kosztów funkcjonowania systemu gospodarczego – wylicza Liberadzki.
750 mld euro jest wart pakiet pomocowy dla zadłużonych członków UE Krzysztof Rybiński, prof. SGH, uważa, że obecnie nieproporcjonalnie dużo energii unijni politycy poświęcają na wymyślanie planów awaryjnych na wypadek kolejnych pożarów wywoływanych przez kłopoty zadłużonych krajów w stosunku do zmian w finansach publicznych. – To reformy finansów publicznych tak naprawdę jako jedyne mogą się przyczynić do zmniejszenia ryzyka wystąpienia kolejnych kryzysów finansowych w strefie euro i całej Unii – podkreśla Rybiński. – Jeśli Komisja Europejska nie znajdzie sposobu, aby zmusić zadłużone kraje do naprawy swoich finansów i ograniczenia długów, pokusa do nadużyć będzie duża. Zdaniem ekonomisty przed Brukselą stoi poważne zadanie doprowadzenia do sytuacji, w której kraje członkowskie w wyniku reform tak uzdrowią sytuację własnych finansów, że w okresie dobrobytu w ich budżetach pojawi się nadwyżka. W opinii prof. Jerzego Osiatyńskiego z Instytutu Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk u podstaw obecnego zadłużenia państw Unii Europejskiej leży strukturalna nierównowaga w wymianie handlowej. – Są kraje z chronicznym deficytem bądź nadwyżkami na rachunkach obrotów bieżących – wyjaśnia ekonomista. – Tak długo, jak nie poprawią swej konkurencyjności i nie zbilansują rachunków, trudno będzie pozbyć się długów. Narzędziami przywracania równowagi muszą być inwestycje modernizacyjne i pilnowanie wzrostu płac, aby nie przekraczał wzrostu wydajności pracy. Konieczne jest także pilnowanie równowagi w polityce fiskalnej. Sytuacja w Portugalii i Hiszpanii Rząd w Lizbonie ogłosił wczoraj pakiet działań, które mają ograniczyć deficyt budżetowy z 9,4 proc. PKB w 2009 r. do 4,6 proc. PKB w 2011 r. Plan ma uchronić kraj przed podzieleniem losu Grecji i kłopotami z finansowaniem długu. Pierwotnie rząd José Socratesa zakładał zejście z deficytem w 2011 r. do 5,1 proc. PKB. Według pakietu VAT wzrośnie o 1 pkt proc., do 21 proc., a stawki podatku dochodowego o 1 – 1,5 pkt proc. Opodatkowanie firm zwiększy się z kolei o 2,5 pkt proc., do 27,5 proc., a płace polityków i pracowników sfery budżetowej zostaną obniżone o 5 proc. Te zasady podatkowe będą obowiązywać do końca 2011 r. – Rząd nie zakłada wprowadzania dalszych cięć wydatków – oświadczył wczoraj Socrates. Dzięki tym zmianom deficyt budżetowy zmniejszy się w tym roku o ok. 2 mld euro i wyniesie 7,3 proc. PKB, a dług finansów publicznych, który w 2009 r. wynosił 76,6 proc. PKB, w tym roku wzrośnie do 86 proc. PKB, znacznie powyżej dozwolonego dla krajów strefy euro limitu 60 proc. PKB. Strajku generalnego nie wykluczają tymczasem dwa największe związki zawodowe Hiszpanii. Sprzeciwiają się rządowemu planowi cięć mającemu doprowadzić do zmniejszenia deficytu budżetowego. Wcześniej hiszpańscy związkowcy zagrozili, że 2 czerwca dojdzie do strajku wśród pracowników sektora publicznego. To reakcja na zapowiedź premiera Jose Luis Rodriguez Zapatero, że w tym roku zarobki w administracji publicznej mogą spaść średnio o 5 proc. i nie zmienią się do 2011 r. Bezrobocie w Hiszpanii sięga 20 proc. Zgodnie z prognozami tamtejsza gospodarka ma się w tym roku skurczyć o 0,3 proc., a deficyt wynieść 9,3 proc. afp, reuters, p.r., b.d. Elżbieta Glapiak). „Przywódcom” europejskim jakoś nie przyszło do głowy, że hołubione przez nich od dwudziestu lat „rynki finansowe”, przy całej swojej niefrasobliwości (porównywalnej z ich własną) i brakiem zrozumienia dla klasycznych zasad ekonomii, jednak się połapią, że bankrutujący pomału dłużnik oferuje im przejęcie długu całkowicie zbankrutowanego dłużnika, w zamian za nową pożyczkę. Bo „czy kryzys wywołany zadłużeniem można zwalczać, zadłużając się jeszcze bardziej?” – pytał, retorycznie jak mniemam, Alexander Jung w Der Spiegel z 3.05.2010. Deficyty budżetowe krajów euro powiększyły się od 2007 średnio z 69% do 84% PKB. O 1.282 mld euro! W USA w 2008 roku zadłużenie wynosiło 70% PKB. W 2010 wzrośnie prawdopodobnie do prawie 95%. W pieniądzu (dla porównania z Eurolandem także w euro) było to 1.925 mld euro. W Wielkiej Brytanii deficyt wzrósł z 52% do 80% - o 461 mld euro. Analiza historyczna różnych kryzysów finansowych pokazuje, że średni dług zagraniczny jako procent produktu krajowego brutto w krajach dotkniętych w przeszłości takowym kryzysem na rok przed ogłoszeniem niewypłacalności wynosił 54,7%, a w roku niewypłacalności 71,4%. Stany Zjednoczone mogą powiedzieć: to nas nie dotyczy. Nasze zadłużenie jest wyższe. I co? I nic! To znaczy, że możemy „jechać” dalej. W efekcie, o zgrozo, jedynym krajem, który poważnie próbuje dziś potraktować problem swojego zadłużenia jest… Grecja. A w Stanach Zjednoczonych zaczynają mieć rozdwojenie poglądów. Doradca ekonomiczny Pana Prezydenta Obamy, Paul Volcker, w ubiegłym tygodniu powiedział w Londynie, że możliwa jest "ewentualna dezintegracja strefy euro". Sekretarz Skarbu Timothy Geithner poproszony przez Bloomberga o komentarz do tej wypowiedzi stwierdził zmieszany, że „wierzy w zdolność krajów unii monetarnej do rozwiązywania swoich problemów ekonomicznych”. Ciekawe ile swoich dolarów zainwestuje w euroobligacje na podstawie tej swojej wiary? Jego zdaniem kraje strefy euro „będą działać”. A „działając będą miały możliwość odbudowania zaufania”. Póki co zaczął „działać” Europejski Bank Centralny. Na razie w ramach „działania” zadrukował trochę papieru wydając ciekawy komunikat: „The Governing Council of the European Central Bank (ECB) decided: Po polsku (w wersji Orwellowskie) EBC zapowiedział, że: „przeprowadzi interwencje w strefie euro na rynku długu prywatnego i publicznego (Securities Markets Programme), aby zapewnić głębokość i płynność w tych segmentach rynku, które są dysfunkcjonalne. Celem programu jest zajęcie się złym działaniem rynku obligacji i odtworzenie właściwego mechanizmu transmisji monetarnej. Zakres interwencji zostanie określony przez Governing Council. Przy podjęciu tej decyzji wzięliśmy pod uwagę oświadczenia rządów strefy euro, że „zastosują wszelkie potrzebne środki do osiągnięcia celów fiskalnych w tym roku i w przyszłych latach zgodnych z procedurami nadmiernego zadłużenia” i precyzyjne zobowiązania dodatkowe niektórych rządów strefy euro o przyspieszeniu fiskalnej konsolidacji w celu utrzymania stabilności finansów publicznych. W celu sterylizacji wpływu powyższych interwencji zostaną podjęte specyficzne operacje, aby zaabsorbować płynność wprowadzoną przez Securities Markets Programme. To zapewni, że polityka pieniężna nie będzie naruszona”.
Kto zrozumiał co zrobią? Jak na mój rozum, to zapowiedzieli, że będą skupować długi. I to nie tylko greckie. Po greckich będą portugalskie i hiszpańskie – tylko jeszcze nie wiadomo w jakiej kolejności. A potem będą musiały być pewnie niemieckie – tylko jeszcze nie wiadomo kiedy. Na razie EBC „przeprowadzi interwencje”. Tylko jak i jakie? Skoro nie ma euroobligacji, a nawet jak już by były, to nie wiadomo, czy „rynki finansowe” by je chciały kupić, EBC pewnie będzie musiał zadrukować nieco więcej papieru niż na cytowany komunikat. Będzie drukował euro. Kevin Hassett z American Enterprise Institute komentuje „greckie zamieszanie” na Bloombergu tak: „wydaje się niemal niemożliwe, by ta historia mogła mieć szczęśliwe zakończenie. Mamy do wyboru – albo wpaść w panikę teraz, albo później”. Gwiazdowski
Pogarda dla szpiclów katów tchórzy W miejscu katastrofy z dnia 10 kwietnia nadal znajdują się fragmenty ciał ofiar, w błocie widać ich krew. Rosjanie teren zaorali i ubili spychaczem. P.o. prezydenta oświadcza - To nie jest wielki problem. Premier tłumaczy, że nie można było czekać z pogrzebami. Rodziny chowały swoich bliskich bez prawa do otwarcia trumien, bo zabronili tego Rosjanie. Już po pogrzebach z Moskwy przysłano niezidentyfikowane fragmenty ciał, które skremowano i zbiorowo pogrzebano. Osobom, które zaalarmowały władze o barbarzyństwie nikt nie podziękował. Przeciwnie - zostały potępione jako cmentarne hieny. Po ponad miesiącu od tragedii rolę kryminologów i patologów mają pełnić archeolodzy. Czego nie wydziobały kruki i wrony przywiozą do Polski? Znowu skremują i zakopią w nowym grobie? Rodziny ofiar są poniżane bezprawnymi wypowiedziami o winie pilotów lub prezydenta lub innych pasażerów używających telefonów komórkowych. Tusk potępia „nieodpowiedzialne spekulacje" w prasie i internecie, ale w tym samym czasie jego minister spraw zagranicznych zawiadamia zagranicę o błędzie pilotów. Polacy mają czekać na ustalenia Rosjan, ale rosyjscy urzędnicy swobodnie kłamią o kilku podejściach do lądowania lub opowiadają o treści zapisów z czarnych skrzynek. Gdy rodziny pilotów nakłaniano do podpisania „listu otwartego", w Gazecie Wyborczej ogłaszano: „fakt jest taki, że samolot podszedł do lądowania mimo przynajmniej trzykrotnego ostrzeżenia ze strony obsługi lotniska w Smoleńsku i zaleceń, by lądował gdzie indziej /.../ jest dla mnie dość oczywiste, że po wielokrotnych ostrzeżeniach z wieży kontrolnej lotniska pilot powinien był odlecieć /.../ Osoby, które zginęły w katastrofie (nie są) ofiarami spisków, ale błędu pilota. Ewentualnie, jeśli prawnie było to możliwe, także tego, kto by wydał pilotowi w tych warunkach rozkaz lądowania." Czy ci, których bliskich władze Rosji i Polski oraz służące im gazety nie czekając na zakończenie śledztwa ogłaszają sprawcami katastrofy, podpisali ten poniżający akt dobrowolnie, czy wywierano na nich presję? Dlaczego inicjatywa listu i jego autorstwo pozostaje tajemnicą? Jak wyglądała jego pierwotna treść? Po miesiącu od śmierci ofiar katastrofy do kruków i wron dołączył, przywieziony tam przez p.o. prezydenta, sowiecki generał w polskim mundurze. Telewizje pokazały herbertowski chichot historii - komunistyczna hiena usiłuje pożywić się na cmentarzu bohaterów. Komorowski przywiózł tam człowieka, który był agentem oprawców z Katynia. Gdy czyta się, że „Jaruzelski modlił się za Lecha Kaczyńskiego" rozumie się, że po dwudziestu latach trwania III RP nadal obowiązuje wskazanie: „niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę”. Tam zginęła Anna Walentynowicz, która znała „Rozdziobią nas kruki, wrony", a mimo to chciała w Katyniu być i świadczyć o sowieckim ludobójstwie, protestować przeciw rosyjskiemu kłamstwu, sprzeciwiać się moskiewskim dążeniom do podporządkowania Polski na nowo. Walentynowicz na pamięć znała słowa z „Na probostwie w Wyszkowie": „Kto na ziemię ojczystą, chociażby grzeszną i złą, wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał ją, splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł z ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem, ni miejscem spoczynku. Na ziemi polskiej nie ma dla tych ludzi już ani tyle miejsca, ile zajmą stopy człowieka, ani tyle, ile zajmie mogiła." P.o. prezydenta nie miał prawa jej poniżać dla pozyskania głosów sympatyków SLD i zatarcia śladu swojej własnej podłości. Gdy widzi się, z jaką pogardą władze Rosji i Polski potraktowały ofiary 10 kwietnia i ich rodziny, a z jaką gorliwością wspierają się nawzajem Tusk z Putinem i jak gładko Komorowski łyka kłamstwa Miedwiediewa („na zamkniętym spotkaniu z marszałkiem Bronisławem Komorowskim w sobotę na Kremlu Dmitrij Miedwiediew mówił, że Rosjanie zastanowią się, jak można zrehabilitować ofiary. /.../ że droga sądowa będzie trudna, bo nie zachowały się teczki osobowe zabitych. A według rosyjskiej ustawy o rehabilitacji sąd może jej dokonać tylko na podstawie akt konkretnej sprawy konkretnej osoby."), przypomina się ostrzeżenie Żeromskiego: „Zza świata szła noc, rozpacz i śmierć..." Wyszkowski
Światocy, nie to co "stęchła konserwa" Piotr Tymochowicz: Jarosław Kaczyński – angażując aktorów i celebrytów – także otwiera swoistą „puszkę Pandory“, nie tylko zresztą dla siebie ale i dla nich samych. Dla nich: ponieważ nie łatwo im będzie „zmyć“ z siebie – wątpliwe intelektualnie zaangażowanie po stronie „stęchłej konserwy“ ksenofobów i wstecznie, nieufnie nastawionych dewotów czy ludzi nawiedzonych, rodem z Radia Maryja, a przecież aktor – to brzmi dość intelektualnie i postępowo. Na szczęście taki "brzmiący dość intelektualnie i postępowo" aktor nie jest skazany na "stęchłą konserwę", bo jest przecież jeszcze ta światła - czy jak to określił Sławomir Nowak "jasna" - Polska, i odpowiada jej wartościom i aspiracjom partia. Oddajmy głos jej liderom.
Stefan Niesiołowski, wicemarszałek Sejmu: Nie wyobrażam sobie, żeby przyszła pani Senyszyn albo pan Biedroń. Na pewno nie życzymy sobie też lesbijek ani pań z biczem. Jeżeli przyjdzie jakiś homoseksualista, to na pewno nie będzie szedł w pierwszym szeregu, ani w jakimś widocznym miejscu, koło Tuska. Nie możemy takiego kogoś wyrzucić, ale jeżeli zacznie wznosić swoje homoseksualne postulaty, zostanie wyprowadzony.
Radosław Sikorski, minister: Gdyby moja żona zrobiła mi to, co Nelly Rokicie, zmieniłbym zamki w drzwiach.
Julia Pitera, minister: (za TVN24) Julia Pitera uważa, że prezydentem nie powinna być osoba samotna i, że to dyskwalifikuje Jarosława Kaczyńskiego jako głowę państwa. - Wolałabym, żeby prezydentem był człowiek, który wie, jak żyją normalni ludzie - stwierdziła w "Kropce nad i" w TVN24. (...) - Sądzę, że w każdym kraju obywatele powiedzą, że wolą, żeby prezydentem był człowiek, który wie, jak wygląda normalne, codzienne życie - wyznała. - Nie ukrywam, że wolałabym, żeby prezydentem był człowiek, który myśli o innych ludziach, o ich rodzinach, o ich pracy, a nie o czystej polityce - tłumaczyła. Argumentowała, że "w rodzinie też ma samotnych ludzi, ale oni nie startują na prezydenta". - Powiem pani więcej, oni wolą mieć również prezydenta, który wie, jak żyją ludzie. - To nie jest to, że ja kogokolwiek dyskryminuję. Ja się przyjaźnię nawet z ludźmi samotnymi - tłumaczyła.
Bronisław Komorowski, marszałek Sejmu, kandydat na prezydenta: (za Gazetą Wyborczą) Dyskusja po jego wykładzie zahaczyła o równouprawnienie kobiet i mężczyzn. Jedna ze studentek opowiedziała, że nie chciano jej przyjąć do straży pożarnej, dlatego tylko, że jest kobietą. Komorowski tłumaczył, że równouprawnienie jest ważne, ale trzeba pamiętać, że są zajęcia nieodpowiednie dla pań. I opowiedział, że gdy był wiceministrem obrony narodowej, pojechał do Danii. Tam chciał koniecznie zobaczyć statek marynarki, na którym służyły także kobiety. Nie mógł zrozumieć, dlaczego taka sytuacja nie budzi tam żadnych problemów. - No i w końcu mnie tam zawieźli i pokazali. Wtedy zrozumiałem. Dunki nie są najpiękniejszymi kobietami, a to były... kaszaloty - śmiał się.
Obserwować jak obóz postępu puszcza mimo uszu takie kwiatki i udaje, że wierzy w światowość Platformy - bezcenne. Kataryna
1. Profesor (młodość, sława i uroda przemijają, ale tytuły pozostają) Bartoszewski, był łaskaw wspomnieć, że Jarosław Kaczyński ma doświadczenie w hodowli zwierząt futerkowych. Czyżby Kaczyński hodował szynszyle albo lisy? – zdziwiłem się - ale w tym momencie Daniel Olbrychski wyjaśnił w telewizji, że najprawdopodobniej chodzi o kota.
2. Kot zwierzęciem futerkowym? Protestuję! Nie po to krew przelewaliśmy na barykadach Parlamentu Europejskiego w walce o zakaz obrotu skórami z psów i kotów (dodam, że walce skutecznej, zakaz został wprowadzony w 2007 roku) , żeby teraz ktokolwiek nazywał kota zwierzęciem futerkowym i tym samym popierał obdzieranie go ze skóry.. Oświadczam uroczyście, że w świetle prawa europejskiego tudzież polskiego, kot zwierzęciem futerkowym nie jest. Kot jest zwierzęciem towarzyskim! Tak jest - towarzyskim, chociaż krytycznym i starannie dobierającym przyjaźnie, zwłaszcza ludzkie. Do byle kogo kot nie przylgnie.
3. Zważywszy, że zakwalifikowania kota do kategorii zwierząt futerkowych dokonał członek Komitetu Honorowego Popierania Myśliwego, czuję się w obowiązku przestrzec, że również polowanie na kota jest prawnie zabronione. Musi wam panowie wystarczyć polowanie na właściciela. Janusz Wojciechowski
Antykoncepcja: biznes kosztem kobiet Kawa bezkofeinowa, chleb pełnoziarnisty, jogurt bez barwników, pół godziny gimnastyki, nie za dużo komputera, regularny sen… Świadomość zdrowotna nie była chyba nigdy tak wysoka, jak dziś. Jednocześnie, sto milionów kobiet na świecie faszeruje się codziennie toksycznymi ubezpładniaczami, rujnując swoje zdrowie, komfort i sumienie. Konsumentki antykoncepcji wmawiają sobie i innym, że są odpowiedzialne, wolne i świadome, a pigułka to konieczność lub „mniejsze zło”. Powtarzają dogmaty wykreowane przez sprytne kampanie reklamowe. Imperium farmaceutyczne może być dumne ze skuteczności swojej propagandy. I jest dumne. Niewielu pacjentów wie o uroczystych galach, na których farmaceutyczni marketingowcy rozdają sobie nagrody za wyniki sprzedaży. Pobieżny przegląd stron internetowych branży uchyla rąbka wielkiego świata wielkich pieniędzy, o którym pacjenci w Polsce mają bardzo naiwne pojęcie. Ufność wobec producentów leków jest naturalna – nikt nie lubi czuć się zagrożony ani posądzać innych o nieczyste intencje. Na tym zaufaniu żeruje jednak biznes, który na masową skalę krzywdzi kobiety.
Przede wszystkim zysk Przemysł farmaceutyczny wydaje dwukrotnie więcej na promocję niż na badania naukowe, obliczyli doktorzy Marc-André Gagnon i Joel Lexchin z Uniwerysytetu York w Toronto. Reklama pochłania jedną czwartą przychodu ze sprzedaży. To prawie 60 miliardów dolarów rocznie w samych tylko Stanach Zjednoczonych, czyli 61 tysięcy dolarów w przeliczeniu na jednego lekarza. Według badaczy, liczby te i tak są zaniżone. Nie biorą pod uwagę niekonwencjonalnych form promocji księgowanych w kategoriach innych niż reklama – na przykład, sponsorowane publikacje firmowane nazwiskami autorytetów. Gagnon i Lexchin zwrócili też uwagę na imprezy organizowane przez amerykański przemysł farmaceutyczny w celach reklamowych. W latach 1998-2004 ich liczba wzrosła drastycznie z 120 tys. do 371 tys. rocznie. Badanie opublikowano dwa lata temu. Wykonać je można było tylko w USA, ze względu na przepisy o dostępie do informacji. Do wyliczeń kanadyjskich badaczy dodać można dane Center for Responsive Politics – amerykańskiej organizacji monitorującej zależności między wielkimi pieniędzmi a polityką. Według CRP, żadna inna gałąź przemysłu, poza sektorem finansowym, nie wydaje więcej na lobbing polityczny niż przemysł farmaceutyczny.
Doktor sponsorowany W Polsce branża farmaceutyczna może wydawać na promocję nawet kilka miliardów dolarów rocznie. Gdzie trafiają te pieniądze? Jednorazowa emisja reklamy telewizyjnej może kosztować sto tysięcy złotych. Jak wielki musi więc być zysk firm, jeżeli opłaca im się reklamować aspirynę, która kosztuje kilka złotych i starcza na miesiące. A o ileż bardziej dochodowa musi być promocja antykoncepcji, na którą klientka wydaje kilkaset złotych rocznie i jest od niej uzależniona na lata. Tylko jak promować środki na receptę, skoro ich reklama w mediach (poza branżowymi) jest zakazana? Nie jest jednak zakazane sponsorowanie „konferencji” dla lekarzy, połączonych z wypoczynkiem w ciepłych krajach. Ani wspieranie fundacji wyposażających gabinety. Opalony pan doktor w odnowionym gabinecie pełnym firmowych gadżetów z reguły chętnie przepisuje antykoncepcję. Na życzenie, na „regulację cyklu”, na trądzik, na wszelki wypadek… Gabinet dostaje odznaczenie za „przyjazność” i trafia na listę adresów polecanych na zdrowotnym portalu internetowym. Ludzie z branży opowiadają, że koncerny monitorują zwrot inwestycji – z centralnego rejestru wykupionych recept wiedzą na bieżąco, jak pan doktor wywiązuje się z niepisanej umowy. Czasem „odpalają” mu napiwek od recepty.
Jeszcze lepszą inwestycją w promocję jest znany lekarz, który pojawia się w telewizji, a duża gazeta tytułuje go „wybitnym ginekologiem”. Raz zaproszony do programu, w kolejnych będzie się pojawiał jako ekspert medialny. Takiego doktora z telewizji szkoły chętnie zaproszą na „pogadankę z młodzieżą”, przyjmą od niego finansowany przez koncern podręcznik edukacji seksualnej i darmowe próbki. Doktor może prowadzić centrum informacji albo dyskretny punkt wydawania antykoncepcji o każdej porze. Wykreowana przez media aura autorytetu szybko przeradza się w fakt niekwestionowany, również w środowisku lekarskim. Dla biznesu – inwestycja idealna.
Idee, które rozkręcają biznes W roli dyskretnie sponsorowanego „eksperta” doskonale odnajdują się też działaczki „praw kobiet”. Rąbka tajemnicy uchyliła Kazimiera Szczuka w wywiadzie dla magazynu „Slajd”: Feministki, w odróżnieniu od ekologów, nie mogą dogadać się z jakimś dużym biznesem, który da nam pieniądze na naszą działalność, a my w zamian będziemy głosić idee, które będą rozkręcały biznes. Poza producentami prezerwatyw albo pigułek antykoncepcyjnych – przyznała Szczuka. Organizacje feministyczne szkolą stażystów, którzy przejmują wirusowy marketing w gronie rówieśników. Młodzi eksperci od seksu łatwo wchodzą do szkół, klubów, na imprezy. Media chętnie o nich piszą, poważnie traktują ich „raporty”. Mało który dziennikarz zada sobie trud sprawdzenia kompetencji autorów albo ich powiązań. Ważne, że temat „grzeje” albo naczelny zadał do zrobienia. Młodzi w promocji wirusowej sprawdzają się doskonale. Również w internecie, jako „autorzy widmo” (ghost writers) – wieloimienni internauci, pojawiający się w dyskusjach o antykoncepcji, zawsze gotowi sypnąć sloganami i pokierować do „rzetelnych” źródeł. A źródeł takich biznes farmaceutyczny przygotował w sieci całe mnóstwo.
Łapanie w sieć Wpisując w wyszukiwarkę internetową słowo „antykoncepcja”, trafimy na wysoko pozycjonowane linki do portali, forów dyskusyjnych, wyszukiwarek ginekologów, założonych w sieci przez koncerny farmaceutyczne. Strony te wyglądają na przedsięwzięcia czysto informacyjne, tylko trochę zbyt profesjonalne, wymuskane i atrakcyjne. Podejrzenie wzbudzają sekcje „najczęściej zadawanych pytań”. Nie dotykają kwestii kluczowych (na przykład, powikłań antykoncepcji), jest za to cała litania pytań albo zwyczajnie głupich – jak: Czy stosunek przerywany jest równie skuteczny jak tabletki antykoncepcyjne? – albo zadanych tak, aby ominąć niewygodne dla producenta fakty. Czy pigułki antykoncepcyjne są mniej skuteczne wśród palaczy? Nie potwierdzono takiego związku, trudno wręcz wyobrazić sobie jego mechanizm – odpowiada ekspert, nie zająknąwszy się nawet o ciężkich powikłaniach stosowania antykoncepcji przez palaczki. Czyli nie ma problemu – myśli paląca nastolatka. Przecież rzetelny portal na pewno wie lepiej niż ten zacofany ksiądz na religii… Dla niepoznaki, portale sponsorowane piszą też o „antykoncepcji naturalnej”. Wymieniają jedynie „kalendarzyk” lub niepolecany przez nikogo stosunek przerywany, tak jakby to właśnie były te katolickie alternatywy dla wygodnych, nowoczesnych i skutecznych tabletek. O NaProTechnologii całkiem milczą, a jeśli opisują Naturalne Rozpoznawanie Płodności, czynią to w sposób zniechęcający albo wprost niezgodny z prawdą. Należący do firmy Bayer portal pigulka.pl za mit uważa twierdzenie, że wnikliwa obserwacja ciała jest wystarczająca dla ochrony przed ciążą. Portal twierdzi: Do pewnego stopnia to prawda, tylko że nie do antykoncepcji, a do koncepcji właśnie. Stosowanie kilku metod okresowej abstynencji na raz w przypadku skrupulatnej kobiety, o stabilnym cyklu i przy zachowaniu reżimu (nie)współżycia może dać porównywalny efekt. Majstersztyk manipulacji: subtelne straszenie ciążą, zniechęcanie uciążliwością oraz koniecznością abstynencji, wręcz reżimem niewspółżycia! A wszystko nadaje się tylko dla skrupulatnej kobiety (którą nastoletnia adresatka przekazu raczej nie jest) o stabilnym cyklu (jeśli od tego zależy skuteczność, to żadna kobieta nie zaryzykuje). Przekaz nieprawdziwy, ale jakże skutecznie zniechęcający. W opozycji do tej nieskutecznej, trudnej i przestarzałej metody katolickiej stoi zawsze skuteczna, wygodna i nowoczesna tabletka. Spotkamy ten kontrast w wypowiedziach „ekspertów”, na forach, w artykułach zamieszczanych regularnie w pismach kobiecych. To kręgosłup antykoncepcyjnej propagandy.
Cel: młodzież Najważniejszym „targetem” biznesu antykoncepcyjnego jest młoda kobieta. Wychwycona wcześnie, stanie się wiernym konsumentem na lata. Jeśli antykoncepcja zrujnuje jej zdrowie, kupować będzie od koncernu kolejne leki. Inwestycja warta zachodu. Jednak nie do każdej dziewczyny dotrą sponsorowane publikacje czy „edukator seksualny”. Ale prawie każda interesuje się popkulturą. Słucha muzyki, ogląda seriale, śledzi życie „celebrytów”. Do niej kieruje się reklamę opartą na poczuciu prestiżu. Pewien polski zespół hip-hopowy został kiedyś odwiedzony przez przedstawiciela koncernu farmaceutycznego. – Napiszcie piosenkę o antykoncepcji „po”. Nie musi paść żadna nazwa, tylko ogólnie ma być pozytywnie. Teledysk dla MTV i trasę koncertową to już my załatwimy – zaproponował. Tak powstają kampanie reklamowe, w których „celebrytki” obnoszą się z antykoncepcją. Wystarczy tylko zainicjować akcję społeczną typu „święto antykoncepcji” i mamy gwarancję, że „celebrytka” i „ekspert” zostaną zaproszeni do telewizji. Koncerny farmaceutyczne zacierają ręce. Zamiast wydać sto tysięcy złotych na trzydziestosekundowy spot, mają darmowy czas antenowy, który widz ogląda z uwagą i zaufaniem do bezstronności mediów.
Konsument w szkolnej ławce Największym chyba osiągnięciem strategów farmaceutycznego imperium jest pomysł „edukacji seksualnej” w szkołach. Oto za pieniądze podatnika, w instytucji cieszącej się autorytetem, promotorzy antykoncepcji mają tydzień w tydzień bezpośredni kontakt z młodzieżą. Przedmiot nazywa się „wychowanie”, „edukacja” lub „zdrowie”. Dzieciom wpaja się, że antykoncepcja to nie tylko wolność czy prawo, ale odpowiedzialność, a wręcz konieczność, ba, kwestia bezpieczeństwa! Seks, który „grozi” ciążą, nazywa się niezabezpieczonym. Ten w prezerwatywie jest już „bezpieczny”. Pigułka „chroni” przed ciążą. A „nieodpowiedzialność” od „odpowiedzialności” dzieli pięćdziesiąt złotych miesięcznego abonamentu u producenta środków ubezpładniających. Próbki są za darmo, ze szczegółową instrukcją obsługi. Doświadczenie wszystkich „oświeconych” państw wykazało, że ta indoktrynacja prowadzi do coraz wcześniejszej inicjacji seksualnej, szerzenia chorób wenerycznych, problemu wczesnych ciąż i aborcji. Nie ulega wątpliwości, że seanse promocji antykoncepcji tylko dolewają oliwy do ognia. Z punktu widzenia przemysłu farmaceutycznego – o to właśnie chodzi.
Wyłączyć, wytruć, wyrzucić Jaka jest więc prawda o pigułce? Już sam mechanizm jej działania stanowi temat tabu. Pigułka powoduje ubezpłodnienie przez sztuczne blokowanie cyklu kobiety. Nie zachodzi więc ani owulacja, ani menstruacja, 28-dniowy rytm to atrapa natury, a rzekoma miesiączka to po prostu krwawienie z odstawienia. Nieprawdą jest więc, że antykoncepcja „reguluje cykl”. Ona cykl wyłącza, ze wszystkimi skutkami majstrowania przy hormonach, jakie się z tym wiążą. Jednak mechanizm wyłączenia cyklu nie zawsze działa. Organizm broni się przed sterylizacją. W tej sytuacji działać ma drugi mechanizm – plemnikobójczy. Jeśli zawiedzie, włącza się system trzeci – wczesnoporonny – powodujący wyrzucenie poczętego dziecka z organizmu matki. Ten ostatni mechanizm jest skrzętnie ukrywany na ulotkach, często pod niezrozumiałym dla laika hasłem wpływ na endometrium. Jak to możliwe, że sprzedaje się nieświadomym kobietom środki wczesnoporonne? Przemysł farmaceutyczny zadbał o zmianę definicji ciąży. W ich słowniku, kobieta nie jest w ciąży, dopóki dziecko nie zagnieździ się w macicy. W ten sposób można zataić działanie aborcyjne środka antykoncepcyjnego. Wiele katoliczek stosujących pigułki nie zdaje sobie sprawy, że to, co dla nich jest „lekkim nagięciem” nauczania Kościoła, dla ich dzieci oznacza po prostu śmierć.
Pigułka zabija Slogan Lepsza antykoncepcja niż aborcja jest wielkim oszustwem. Dane z wielu źródeł potwierdzają, że zdecydowanie bardziej skłonne zabić dziecko poczęte są kobiety, u których zawiodła antykoncepcja. To one stanowią większość klientek aborterów. Mechanizm psychiczny jest prosty: muszę popełnić aborcję, ale to nie moja wina, ja się zabezpieczałam, to tabletki zawiodły.
A zawodność tabletek to kwestia czasu. Nie tylko dlatego, że przy dłuższym stosowaniu spada ich skuteczność. Również ze względu na nieubłagalną matematykę. Ryzyko zawodności każdego środka podaje się jako prawdopodobieństwo zajścia w ciążę w ciągu roku, zakładając idealne jego stosowanie. Tylko że sześć procent ryzyka w skali roku przekłada się na sześćdziesięcioprocentową pewność niechcianej ciąży w skali 10 lat. Tego się kobietom nie mówi wprost. Fałszywe poczucie bezkarności zachęca nastolatki do nasilenia aktywności seksualnej, co prowadzi do tragedii. Cynicznie wykorzystują to sprzedawcy śmierci. – Mieliśmy cały plan, jak sprzedawać aborcję. Nazywał się „edukacja seksualna”. Złamać ich naturalny wstyd, oddzielić je od rodziców i wartości, stać się ekspertem od seksu w ich życiu tak, aby przychodziły do nas. Dawaliśmy im niskodawkowe pigułki antykoncepcyjne albo uszkodzone prezerwatywy, żeby zachodziły w ciążę. Naszym celem było doprowadzenie do 3-5 aborcji u każdej dziewczyny w wieku 13-18 lat – opowiada we wstrząsającym dokumencie Krwawe pieniądze (Blood Money) Carol Everette, była właścicielka kliniki aborcyjnej, uwikłana w śmierć 35 tysięcy dzieci.
Antykoncepcja nie leczy Nie można nazywać środków antykoncepcyjnych lekami. Lek to środek, który zmienia organizm w kierunku korzystnym, poprawia zaburzone czynności, zapobiega powstawaniu szkód. Środki antykoncepcyjne to ubezpładniająca chemia szkodliwa dla zdrowia. To nie terapia, to co najwyżej usługa. Problemem jest powszechne zalecanie antykoncepcji na schorzenia. – Muszę pani przepisać tabletki – słyszy pacjentka i nie dyskutuje. Niestety, wielu lekarzy wierzy, że to właściwe leczenie. A pisma fachowe, również powiązane z biznesem farmaceutycznym, nie wyprowadzają ich z błędu. Znajomy ginekolog pokazał mi długą listę schorzeń i dolegliwości, na które zapisuje się antykoncepcję. – To tak jakby uderzać ciężkim antybiotykiem w byle katar. Przejdzie, ale jakim kosztem. Poza tym, antykoncepcja maskuje tylko objawy, nie leczy problemu. Tego nie wolno robić. Prawdziwa medycyna leczy, a nie zamiata pod dywan. Ginekolodzy szkoleni w NaProTechnologii nigdy nie zapisują antykoncepcji. Wiedzą jak leczyć, nie sięgając po bomby hormonalne. Niestety, nadal zbyt wielu ginekologów ogranicza się do składania pacjentkom dwóch propozycji: in vitro na niepłodność albo antykoncepcja na wszystko inne.
To nie landrynka Pigułka to silnie inwazyjna struktura chemiczna. Niszczy równowagę hormonalną i może trwale zdeformować funkcje biologiczne organizmu. Badania, które to wykazują, bardzo trudno opublikować ze względu na wpływy lobby farmaceutycznego w periodykach medycznych. Jednak to, co udało się upowszechnić, stanowi wystarczająco upiorny katalog. Międzynarodowa Agencja ds. Badań nad Rakiem (IARC) Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) uznała pigułkę dwuskładnikową za wysoce rakotwórczą. Zwiększa ona ryzyko nowotworów złośliwych: raka piersi (według Mayo Clinic od 30 procent do nawet 72 procent przy używaniu antykoncepcji przez 4 lata i przed urodzeniem pierwszego dziecka) oraz szyjki macicy (łatwiej złapać HPV i rozwinąć raka, wykazał w roku 2002 „Lancet”, a rok wcześniej „American Journal of Epidemiology”). Główny składnik pigułek – etylen estradiolu to tysiąc razy silniejszy środek niż estradiol produkowany przez organizm kobiety. Zwiększa ryzyko raka macicy, piersi i uszkodzeń wątroby. Promotorzy antykoncepcji twierdzą, że pigułka zapobiega rakowi jajnika. Pigułka blokuje owulację, a więc oszczędza jajnik – tłumaczą, zakładając, że ryzyko raka rośnie od naturalnej czynności narządu. Gdyby to była prawda, to kobiety, które mają tylko jeden jajnik pracujący dwa razy szybciej, częściej zapadałyby na raka. Tak się jednak nie dzieje, więc nie wolno mówić, że antykoncepcja działa tu korzystnie. Według Royal College of General Practitioners, antykoncepcja pięciokrotnie zwiększa ryzyko śmierci z powodu zaburzeń sercowo-naczyniowych. O kilkukrotnie wyższym ryzyku ataku serca u palaczek i kobiet z nadciśnieniem poinformował w roku 1997 „Lancet”. Inne źródła opisują zwiększone występowanie zakrzepicy wśród młodych kobiet, wylewów krwi w centralnym układzie nerwowym, choroby wieńcowej, zawału serca, nadciśnienia, niedokrwiennego udaru mózgowego. Według „Archives of Internal Medicine” (2004), antykoncepcja zwiększa od 2 do 6 razy ryzyko zatorów w żyłach, płucach, mózgu i oczach. Nawet prezerwatywy nie są neutralne dla zdrowia. Lateks – jako bardziej szorstki niż błony śluzowe – powoduje mikrouszkodzenia sprzyjające infekcjom i nadżerkom. Środki plemnikobójcze są toksyczne, a pianki antykoncepcyjne zmieniają pH pochwy, zwiększając ryzyko grzybicy. „British Journal of Obstetrics and Gynecology” wykazał, że tabletki antykoncepcyjne zwiększają ryzyko niepłodności o 26 procent, spirale zaś o 29 procent. Wśród powikłań antykoncepcji wymienia się również krwawienie międzymiesiączkowe, przewlekłe stany zapalne, zmiany zaliczane do stanów przedrakowych. Wiele z tych powikłań to bomba z opóźnionym zapłonem. Wybucha w 40-50. roku życia. Czy dzisiejsze młode „celebrytki” zmienią wtedy swoje plastry ubezpładniające na wstążeczki solidarności z ofiarami raka piersi?
W imię czego? Dopóki bomba nie wybuchnie, wiele młodych kobiet lekceważy zagrożenia zdrowotne. Nie sposób jednak przeoczyć codziennych dolegliwości powodowanych przez pigułki. Znaczna część kobiet narzeka na tycie, depresję, nadmierne owłosienie, szpecące zmiany skóry, nudności i wymioty, bóle głowy, uczucie opuchnięcia, żylaki, plamienia, cellulit i rozstępy. Co ciekawe, antykoncepcja obniża popęd płciowy. Zastrzyk Depo Provera, sprzedawany dziewczynom jako praktyczniejszy niż codziennie łykane pigułki, nie tylko poważnie zwiększa ryzyko raka piersi, osteoporozy i cukrzycy, ale też zawiera składnik używany do chemicznej kastracji pedofilów… A kobieta, o ironio, przyjmuje to w imię wolności seksualnej. Ponadto, brytyjscy naukowcy wykazali mylący wpływ antykoncepcji na feromony, co zakłóca zdolność naturalnego doboru partnera. Zdarza się, że kobieta, która weszła w związek będąc na antykoncepcji, w momencie, gdy chce mieć dziecko i przestaje brać tabletki, traci zainteresowanie partnerem. Jej natura „nie chce” go na ojca dziecka – „wiedziałaby” to w momencie poznania, gdyby odbiór feromonów nie był zakłócony przez pigułkę. Idea chemicznego wymuszania bezpłodności opiera się na głębokiej pogardzie dla kobiety. Redukuje ją do poziomu puszki piwa, która chłodzi się w lodówce, zawsze pod ręką. Bez zobowiązań dla niego, z tragicznymi konsekwencjami dla niej. W imię czego kobieta ma się godzić na aborcje własnych dzieci, samookaleczać się środkami rakotwórczymi, rozstrajać całe swoje zdrowie, emocje i samopoczucie? Rujnowanie zdrowia kobiet jest poważnym problemem społecznym, bo nie żyjemy w izolacji. Coraz liczniejszych uczonych interesuje kwestia zanieczyszczenia wód gruntowych hormonami, które się nie rozkładają. Niektórzy twierdzą, że należy winić je za epidemię niepłodności. A w debacie publicznej samobójcza moda na antykoncepcję uchodzi za dobro cywilizacyjne. Brawo, panowie spece od marketingu farmaceutycznego! Joanna Najfeld
W Rosji rządzą przestępcy W toczącym się w Rosji śledztwie nie jest ważne ustalenie prawdy, lecz wynalezienie prawdopodobnego wytłumaczenia przyczyn katastrofy zadowalającego stronę rosyjską – o katastrofie smoleńskiej mówi były agent GRU, obecnie pisarz i badacz historii ZSRR, Wiktor Suworow Przede wszystkim korzystam ze sposobności, by wszystkim Polakom wyrazić swoje współczucie. To była straszna tragedia. Błagam Boga, by nie okazała się zbrodnią spowodowaną przez Rosjan, lecz katastrofą. Między naszymi narodami było tyle bólu, tyle krwi, że gdyby ustalono, że wypadek pod Smoleńskiem to wynik celowego działania – to ja nie wiem, jak mógłbym żyć z takim ciężarem. Patrząc na liczne poszlaki, wiele niestety wskazuje, że to jednak była zbrodnia. Mimo to chciałbym, żeby okazało się, iż to była katastrofa niespowodowana celowym działaniem. W przeciwnym razie odczuwałbym ogromny wstyd wobec Polaków. Jako były obywatel Rosji poczuwam się do odpowiedzialności za wszystko, co złego Rosjanie robią Polakom.
Kraj ofiar oraz katów W jednej mojej powieści młoda dziewczyna zastanawia się nad kwestią, czy kaci i mordercy są odpowiedzialni za swoje zbrodnie. I odpowiada sobie, że nie, gdyż popełnili je nie z własnej inicjatywy, lecz na rozkaz. Natomiast ich przełożeni, jak Stalin, którzy polecali im mord, mają czyste ręce, ponieważ nikogo osobiście nie zgładzili. W ten sposób przywódcy mają czyste ręce, a mordercy i kaci – czyste sumienie. Mój kraj to kraj ofiar oraz katów. Gdyby każdy z nas poczuwał się do odpowiedzialności za cały kraj, a nie tylko za własne postępowanie, to tej ohydy by w Rosji nie było. Uciekłem z tego państwa przed trzydziestu laty, ale wciąż czuję się odpowiedzialny za wszystko, co się w nim dzieje. Również za całą jego przeszłość. Jestem dawnym współpracownikiem sowieckich służb specjalnych i znam się na ich metodach. Jeśli chodzi o katastrofę smoleńską, to wiem tyle, ile podają środki przekazu. Niemniej analizując dane podane przez prasę, stwierdzam po pierwsze, że nie wszystko tu jest jasne, niebudzące podejrzeń. Po drugie, okoliczności katastrofy powinny być zbadane przez komisję międzynarodową. Powinna ona składać się z niezależnych ekspertów, przedstawicieli neutralnych, cieszących się powszechnym zaufaniem krajów, takich jak Szwecja, Szwajcaria. Niech oni nam później powiedzą, co się wydarzyło.
Są zdolni do morderstwa Co do katastrofy, mam swoją wersję wydarzeń. Otóż służby specjalne chciały utrudnić misję prezydenta Kaczyńskiego i zakłócić mu lądowanie. Być może nie dążyli do tak tragicznego finału, ale z całą pewnością próbowali utrudnić prezydentowi Kaczyńskiemu przyjazd do Katynia – zmusić do zawrócenia ze Smoleńska, do lądowania na dalekich lotniskach zastępczych. Chcieli dać mu do zrozumienia: zabieraj się stąd. Gdyby im chodziło o spowodowanie katastrofy, to też nic nie stało na przeszkodzie. Rosyjskie służby mają wiele ofiar na sumieniu. Sowiecki agent zabił w Niemczech Stepana Banderę. Pomijam tu ocenę samego Bandery, chodzi o fakt jego zamordowania przez sowieckiego agenta. Mój przyjaciel Sasza Litwinienko został zamordowany w Londynie przez rosyjskie służby za pomocą środków radioaktywnych. Jest to pierwszy w świecie akt międzynarodowego terroryzmu z ich wykorzystaniem. To, że śmierć Litwinienki jest skutkiem działań rosyjskich służb specjalnych, nie budzi żadnych wątpliwości. W Rosji rządzą przestępcy zdolni do każdej zbrodni. Nie mam dowodów na potwierdzenie tezy, że samolot strącili agenci rosyjskich służ specjalnych, ale jest rzeczą pewną, że byliby do tego zdolni. W toczącym się w Rosji śledztwie nie jest ważne ustalenie prawdy, lecz wynalezienie prawdopodobnego wytłumaczenia przyczyn katastrofy zadowalającego stronę rosyjską. Zarówno w Związku Sowieckim, jak i we współczesnej Rosji nie poszukuje się w takich przypadkach prawdy, lecz wygodnego dla władz wytłumaczenia biegu wydarzeń. Sposób potraktowania przez władze rosyjskie pola, na którym rozbił się samolot prezydencki, świadczy, że władzom nie zależy na zabezpieczeniu ewentualnych dowodów wskazujących na prawdziwe przyczyny katastrofy. Na tym polega brak odpowiedzialności najwyższych czynników państwowych z prezydentem Miedwiediewem na czele. Mówią o nim, że jest to strach na wróble. Również ja uważam, że jest to człowiek, który zgodził się pełnić taką funkcję. tłum. Antoni Zambrowski oprac. Piotr Bugajewski